RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 901
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 436

Jones Carrie - Oczarowanie 03

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Jones Carrie - Oczarowanie 03.pdf

RAVIK80
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 295 stron)

Carrie Jones Oczarowanie

Emily - najbardziej cudownej i kochanej osobie na świecie. Pij wodę!

Lokalne władze wciąż badają dziwny wypadek autobusowy, w którym zginęli uczniowie liceum Sumner High. Jednocześnie policja w Bedford donosi, że zgłoszono zniknięcie kolejnego chłopca z tego miasta, co oznacza, że całkowita liczba zaginionych sięgnęła ośmiu (wiadomości Kanału 8). - Naprawdę nie wolno mi narzekać, że muszę tu być? - pytam, gdy wchodzimy do naszego liceum w Bedford spóźnieni mniej więcej godzinę na zimowy bal. Aby wzmocnić wrażenie, że to bardziej sala balowa niż szkolna aula, przygaszono światła, a na suficie zawieszono wielkie białe płatki śniegu oraz błyszczące lampki. Widok miał być zapewne świąteczny, ale dekoracje wyglądają już na bardzo zużyte. Biel jest raczej żółtawa i bardziej przypomina poplamione herbatą zęby. Cassidy, moja wysoka, na wpół elfia przyjaciółka z warkoczami, obejmuje mnie ramionami: - Jeśli nam nie wolno narzekać z powodu twojej nowej piksopostaci, tobie nie wolno narzekać na tańce. Issie strąca prawdziwy śnieg z różowo-złotych pantofelków i wtrąca śpiewnym głosem: - Wiesz, myślę, że chyba trochę możesz ponarzekać, ale nie... - Nie przesadnie? - wtrąca Devyn, prostując swe podobne do ptaka ciało. Chyba chce mi tym gestem pokazać, że ochrania Issie. Ciągle patrzy na mnie kątem oka, jakby się bał, że nagle zaatakuję. Ale tego nie zrobię... Przynajmniej tak mi się wydaje. - No właśnie. Nie przesadnie. - Issie uśmiecha się do niego szeroko, a Dev odwzajemnia ten uśmiech tak czule, że niemal serce mi pęka. Nick i ja też kiedyś tacy byliśmy. Ale potem on umarł. W pewnym sensie. Zabił go król piksów. Umarł w moich ramionach, a potem kobieta ze skrzydłami zabrała go w jakieś mityczne miejsce, do którego trafiają wyłącznie wojownicy polegli w bitwie. Na samo wspomnienie - krwi i tego, jak zniknął - zapiera mi dech w piersi.

- Zaro? - Ręka Cassidy mocniej zaciska się na moim ramieniu, gdy ruszamy do przodu. Chyba dlatego, że Cass jest po części medium i może zajrzeć w moją duszę, tylko ona ufa mi bezgranicznie, chociaż sama sobie aż tak bardzo nie wierzę. - Wszystko dobrze? Kiwam głową. Nie zepsuję im wieczoru swoim marudzeniem. Ale nagle coś wyczuwam... Mydło Dove, metaliczny zapach krwi. - Coś jest nie tak. Issie podchodzi bliżej. - Wiem, że tęsknisz za Nickiem, ale znajdziemy jakiś sposób, by go odszukać. Potrząsam głową, nasłuchując. - Nie o to chodzi. Coś jest nie tak w szkole. Czuję krew... krew i strach. Issie puszcza moją rękę, a Devyn zatrzymuje się i potwierdza: - Ja też to czuję. Wymieniamy spojrzenia i biegiem ruszamy korytarzem. Wołam jeszcze przez ramię do Issie i Cass: - Schowajcie się, dobrze? Wpadamy do ciemnej udekorowanej auli. Wzdłuż ścian stoją białe choinkopodobne drzewka wystrojone w niebieskie lampki. Wszędzie rozlega się mocna hip-hopowa muzyka. Ludzie poruszają się nerwowo, ale raczej tańczą, niż walczą o życie. Devyn i ja zatrzymujemy się, przyglądając się kolejnym smokingom i sukniom, czując głównie pot i zbyt intensywne perfumy. - Widzisz coś? - pytam.

Wygląda, jakby miał pokręcić głową, ale nagle wskazuje na najciemniejszy kąt sali, w którym sztuczne bożonarodzeniowe drzewka nie do końca zasłaniają jakiś ruch w miejscu, gdzie stoi automat z napojami. Dwie dziewczyny w dziwacznych sukniach szarpią nieznanego mi chłopaka, ciągną go za krawat, próbują wypchnąć przez wyjście awaryjne. Ofiara krwawi z nosa i nadgarstka. A więc to, co wyczuwam, to krew, i chociaż od razu wiem, że chłopak pił alkohol, to oprócz wszystkiego unosi się wokół niego aromat strachu. Spływa z niego prawie namacalny, jakby jego aura stawała się żółta i ciemnobrązowa. - Dev... - zaczynam. Przerywa mi od razu. - Nie mogę się tu przemienić. Ludzie zauważą. Devyn jest zmiennokształtny. Może przeobrażać się w orła. - Wspieraj mnie tylko - rzucam, co zresztą powoduje nagłe odwrócenie ról. Zwykle to ja osłaniam innych. A jednak mówię te słowa i wpadam między tańczące grupki oraz pary, tak sobą zajęte, że i tak mnie nie dostrzegają. Devyn mruczy mi do ucha: - Są dwie. - Devyn... Pozwól mi iść pierwszej - powtarzam, próbując się pospieszyć, lecz nie zwracać na siebie uwagi. Dziwne dziewczyny ciągną chłopaka w stronę drzwi z napisem Wyjście awaryjne. Poruszają się bardzo szybko i wiem, że jeśli wyjdą ze szkoły, to będzie koniec. Nie są to bowiem zwykłe dziewczyny. To piksy. Będą gryźć swoją ofiarę, torturować ją i wysysać jej duszę, aż biedak albo oszaleje, albo umrze. Skąd o tym wiem? Ja także jestem teraz piksem. Wpadam pomiędzy nich i ustawiam się, blokując drzwi. Podobnie jak ja, obie

wyglądają na ludzi, ukrywając niebieską skórę i przerażająco ostre zęby pod tak zwanym urokiem. Jedna ma na sobie czerwoną suknię, która wygląda i zalatuje tak, jakby wisiała w lumpeksie od lat osiemdziesiątych. Bufiaste rękawy i poduszki uwydatniają kwadratowe ramiona dziewczyny, a gigantyczne falbanki na dole bynajmniej nie dodają jej wdzięku. Druga włożyła czarną obcisłą sukienkę, na którą miałyby prawo spoglądać wyłącznie supermodelki. Włosy splotła w dobierany warkocz. - Przestańcie - mówię. Czarna sukienka unosi brew. - Za dobrze się bawimy, żeby przestać. No tak, bardzo oryginalne. Druga dziewczyna, przypominająca nieco rudowłosą lalkę Barbie, szczerzy zęby i jednocześnie trzepocze rzęsami, co byłoby wystarczająco dziwne, nawet gdyby nie miała krwi na zębach. Próbuję zgrywać twardzielkę. - Kazałam wam przestać. Śmieją się. Przyznaję, że może nie należę do jakichś bardzo onieśmielających osób... piksów - nieważne - ale bardzo nie lubię, gdy się ze mnie śmieją. Ogarnia mnie nagle ogromny gniew, robię więc krok do przodu, a chłopak trzymany przez dziewczyny zatacza się w tył, uderzając o ścianę. Osuwa się powoli, marszcząc elegancką marynarkę na pupie. Devyn rzuca się, by mu pomóc, ale Zła Ruda Barbie popycha go prosto na mnie. Chwytam go w pasie i omijam jednym susem. - Musicie się uspokoić - grożę palcem niczym jakaś zdenerwowana nauczycielka - i musicie stąd wyjść. To moja szkoła i nie pozwolę, żebyście robiły tu zamieszanie.

- A co, powstrzymacie nas z panem Chudzielcem? - Barbie zakłada włosy za ucho, wyraźnie niewzruszona. - Fuj. Kto chciałby rządzić taką szkołą? Śmierdzi tu jak w centrum handlowym - ocenia druga. Nie odpowiadam, tylko intensywnie wpatruję się w tę rudą, podczas gdy nasz pijaczyna opada na podłogę i zaczyna oddalać się na czworakach. - Nie chcę wam zrobić krzywdy - oznajmiam, robiąc kolejny krok w przód. - Daję wam więc ostatnią szansę. - Ona jest pacyfistką - odzywa się stojący za mną Devyn. Ciekawe, po co to mówi. Chce przypomnieć, kim byłam, mnie czy może sobie? - Wiecie, co to znaczy? Patrzą na nas tępo. - To znaczy, że nie wierzę w siłową metodę rozwiązywania konfliktów - wyjaśniam, przybliżając się jeszcze trochę. Napięcie wisi w powietrzu. Wiem, że obie są gotowe, by zaatakować, walczyć zębami i pazurami. Ja za to nie wiem, czy dam im radę. Co prawda jako piks jestem silniejsza, ale te wszystkie burzące się we mnie emocje... Nie wiem, czy potrafię nad nimi panować. Nick zająłby się najpierw silniejszą z nich, żeby dać pokaz siły. Tak więc robię. Wyciągam rękę i chwytam Barbie za nadgarstek. Ściskam go mocno i podcinam jej nogi. Dziewczyna jednak się nie przewraca i odskakuje w tył. Wolną ręką uderza mnie w brzuch. Zwijam się z bólu, ale nie upadam. Zamiast tego robię pierwsze, co przychodzi mi do głowy, czyli znów ją kopię - i tym razem chyba coś zaskakuje. Jestem dużo szybsza, niż mi się zdawało. Kopnięcie trafia dziewczynę w goleń. Kolejne uderza w udo i widzę, że Barbie zaczyna się zataczać. Potem łapię ją za włosy, palcami wplątując się w nie i zawijając je na supeł. Przyciągam jej głowę do swojego ucha i mówię:

- Zjeżdżaj stąd, zanim zniszczę ci pantofelki, sukienkę oraz buzię. Warczy złowieszczo, odsłaniając zęby, ale nie może nawet drgnąć. - Devyn, ktoś nas widzi? - pytam. - Nie - pada odpowiedź. Druga dziewczyna charczy w końcu: - Dobra. Idziemy. Możemy zabrać mięso? Wskazuje gestem pijanego chłopaka, próbującego doczołgać się do stołu z ponczem. - Nie - rzucam. - I ostrzegam was. Zmiatajcie stąd, zanim skończą się moje pacyfistyczne zapędy i was zabiję. Powiedzcie też waszemu nędznemu królowi... Kto jest waszym królem? - Frank - odpowiada Barbie. - Frank - powtarzam, przyjmując to do wiadomości. Nie mój ojciec. Frank, który uwolnił piksy mojego ojca z miejsca, gdzie je uwięziliśmy, w starym wiktoriańskim domu w lasach. Frank, który zabił mojego chłopaka Nicka. - Cóż, powiedzcie Frankowi, że jak na złego króla piksów ma zupełnie absurdalne imię, i powiedzcie mu też, że nie waham się załatwić żadnego z jego poddanych, którzy zaatakują kogoś w mojej szkole. Jasne? - I niech zwróci tych, których porwał - dodaje Devyn. Czuję ucisk w żołądku. To strach. Spoglądam na Deva. Co się wydarzyło, od kiedy się przemieniłam? - Ile osób?

- Zbyt wiele, by liczyć - odpowiada Sukienka z Poduszkami. - Bardzo łatwo tu porywać ludzi. I zabijać. A straszenie ich? Pyszota. Gniew chwyta mnie za gardło. - Dość już! Przestań. Ludzie to nie zabawki. Nawet ja słyszę groźbę we własnym głosie, stanowczym, mocnym, jakby w powietrzu rozlegał się dźwięk werbla. Sukienka z Poduszkami nie odpowiada. Odzywa się za to Barbie. - A kimże ty jesteś, by mówić Frankowi, co ma robić? Dobre pytanie. Popycham Barbie w stronę wyjścia pożarowego i próbuję wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, która mogłaby się w znaleźć w kultowym filmie albo w telewizyjnym serialu. Jednak zanim uda mi się odezwać, robi to za mnie Devyn - prawie tak, jakby był bardziej ze mnie dumny niż przerażony, że niedawno przemieniłam się w jednego z nich. - To jest Zara White, królowa piksów.

Życie toczy się normalnie w małym nadmorskim miasteczku w Maine. Mimo zaginięcia ośmiu chłopców miejscowe nastolatki uczestniczą dziś wieczorem w dorocznym zimowym balu licealnym (wiadomości Kanału 8). Kiedy udaje się nam wygonić piksy na zewnątrz, Devyn i ja wracamy do Issie i Cassidy, które czekają przy toaletach. Dev nie przestaje zerkać na mnie podejrzliwie kątem oka, ale mam nadzieję, że skoro pozbyłam się piksów, zaufa mi trochę bardziej. Zrobiłam to, nie nabierając niebieskiej barwy i nie wystawiając zębów - dzięki temu czuję się odrobinę pewniej w skórze swego nowego gatunku, jednak mimo wszystko nie wiem do końca, co znaczy być piksem. Nie wiem, jak dalece ta przemiana zmieniła moje wnętrze, moją duszę, moją pacyfistyczną cząstkę. - Czy tam się wydarzyła jakaś apokalipsa? - pyta Is, gdy we trzy wchodzimy do pustej damskiej toalety. - Wszyscy zginęli? Błagam, tylko nie mów, że wszyscy zginęli! - Nikt nie zginął - wyjaśniam, wzdychając, i podnoszę rękę. - Może z wyjątkiem mojej fryzury. Dziewczyny popychają mnie do lustra i tam opowiadam im, co się stało. Cassidy związuje mi włosy w byle jaki węzeł, a Issie próbuje zetrzeć z mojej ręki plamę krwi. Gapię się w swoje odbicie, dostrzegając cienie pod oczami i ogólnie obrzydliwy wygląd. - Ależ jestem paskudna! - Skąd - kłamie Issie. Od razu wiem, że kłamie, bo drży jej dolna warga. Cassidy obejmuje mnie ramionami, staje za mną i opiera głowę na czubku mojej. - Wyglądasz jak wojowniczka. - Właśnie! - zgadza się Issie. - Trochę niska wojowniczka. Piksowa wojowniczka. Zapada niezręczna cisza.

- A czujesz się inaczej? - ciągnie Is już spokojniejszym tonem. - Teraz, gdy jesteś... no wiesz... - Tak - kiwam głową. - Jestem silniejsza. Czuję... Mam lepszy węch. Moje zmysły chyba się wyostrzyły, ale jednocześnie stałam się jakaś taka... niezrównoważona. Jakbym w każdej chwili mogła wpaść w furię. - Szczególnie z powodu złych piksów próbujących wykraść męskich członków naszej licealnej populacji? - podpowiada Issie. - Szczególnie - potwierdzam i pożyczam od Cassidy tusz do rzęs, czego nie powinno się robić z powodu bakterii, ale biorąc pod uwagę resztę mojego wariackiego życia, równie dobrze mogę podjąć to szalone, zagrażające zdrowiu ryzyko. - Nie wierzę, że aż tak wielu chłopców zaginęło. Ośmiu? To okropne, Is. Musimy odzyskać Nicka i położyć temu kres. Cierra wpada do łazienki razem z Callie, która w jaskrawobłękitnego irokeza ma wplecione kokardki. Uśmiechają się na przywitanie, komplementujemy nawzajem swoje sukienki, a gdy one wchodzą do kabin, Issie pochyla się i szepcze: - Co chcesz zrobić? Powinniśmy wszyscy wracać do domu? Chciałabym, ale to by było samolubne. - E tam, chcę zobaczyć, jak tańczysz z Devsterem i inne takie. Is staje na palcach z ekscytacji. - Naprawdę? - Przysięgam - podnoszę rękę w skautowskiej obietnicy. - Będziemy udawać, że wszystko jest w porządku i żadne koszmarne istoty nie czają się za wyjściem awaryjnym. - A więc stosujemy wyparcie - dodaje Cassidy z uśmiechem, drapiąc się w okolicach

talii. - Tak jest. - Wyciągam rękę i wycieram grudkę tuszu, która przykleiła się koło jej oka. - Ale tylko do końca balu. Potem zaczniemy działać. Wszędzie dokoła ludzie tańczą, śmieją się, wirują, bawiąc się jak na wszystkich kiczowatych szkolnych balach, podczas których wszyscy wiedzą, że sytuacja jest totalnie żenująca, ale ta szkolna „spinka” sprawia, iż robi się prawie fajnie. Wzdłuż ściany w małych grupkach stoją dziewczyny bez pary, obserwując facetów bez pary. Teraz ja jestem jedną z takich dziewczyn, bo Nicka nie ma. Zniknął na zawsze. Issie na moment przestaje tańczyć z Devynem, by objąć mnie za ramiona. Nachyla się i wrzeszczy mi do ucha, bo tylko w ten sposób jej cieniutki głosik może zagłuszyć głośną muzykę: - Tęsknisz za nim, co? Czuję ucisk w żołądku. - Tak - rzucam tylko. - Znajdziemy go - odpowiada stanowczo. - Sprowadzimy go z powrotem. Uśmiecham się słabo i kiwam głową, bo w końcu muszę wierzyć w to, co mówi Is. Muszę wierzyć, że Nick żyje w Walhalli i że w jakiś sposób możemy sprowadzić go z powrotem tu, gdzie jego miejsce. - Sprowadzimy! - odkrzykuję, siląc się na zdecydowany i pozytywnie nastawiony ton. Ustami dotykam w przelocie wiszących kolczyków Is z różowymi flamingami. Pachnie kokosem. Teraz to ona energicznie kiwa głową. - No pewnie! Tak zrobimy!

Devyn przygląda się uważnie nam obu. Zaciska usta w typowy dla siebie sposób i wiem już, że ma wątpliwości. W tej samej chwili muzyka zmienia się z głośnej, energetycznej i fajowej na pościelową. Wydaję głośny jęk. Devyn przyciąga Issie do siebie. Wygląda na zmęczonego po tych wszystkich wygibasach. Widzę to w zmarszczkach koło oczu, zaciśniętych ustach, jakby ukrywał ból, byle tylko Issie dobrze się bawiła i nie martwiła. Ale w końcu dopiero niedawno zaczął znów chodzić. Został ranny podczas ataku piksów, był sparaliżowany i przykuty do wózka inwalidzkiego. Cassidy i ja stoimy razem, podczas gdy Is i Devyn kołyszą się, przytuleni, z boku na bok. Oboje wyglądają na kruchych, delikatnych jak ptaki, które łatwo zranić. - Są uroczy - szepcze mi do ucha Cassidy. Przytakuję. Czuję od niej zapach lawendy i ziół. - Dajesz radę? - po chwili dochodzi do mnie pytanie. Przytakuję raz jeszcze. Ale tym razem Cass już mi nie uwierzy. Szturchając mnie biodrem, rzuca: - Kłamczucha. Schylam się i bawię bransoletką na kostkę, którą dostałam od Nicka. Jest cienka, srebrna, jej dotyk na skórze przypomina mi go. Sprawdzam, czy zapięcie mocno się trzyma, i mówię: - Powiedzieć, że jest do bani, to zdecydowanie za mało. Cassidy głaszcze mnie po głowie jak szczeniaka.

- Wiem, kochana. Wiem. Widać, jaka jesteś nieszczęśliwa. Callie i Paul, jak zwykle z dopasowanymi irokezami (są parą od zawsze), mijają nas tanecznym krokiem tanga, choć piosence akurat do tanga bardzo daleko. Oboje się uśmiechają, a Callie macha nam lekko uniesioną dłonią. Obok nas pojawia się Jay Dahlberg, gnąc się w udawanym ukłonie. Gdy się prostuje, gęste blond włosy spadają mu na oczy. Wyciąga dłoń niczym jakiś osiemnastowieczny hrabia i pyta: - Panno Cassidy, czy zaszczyci mnie pani tym tańcem? Cass drapie się po szyi i jednocześnie odpowiada nienaturalnie pretensjonalnym tonem: - Będę zaszczycona, panie Dahlberg. On bierze ją w ramiona, a Cassidy spogląda jeszcze przez ramię Jaya, jakby pytając mnie o zgodę. Podnoszę kciuki do góry i wracam pod ścianę. Nick i ja tańczyliśmy kiedyś wolny kawałek. Pewnego wieczoru, gdy wróciliśmy z kina po obejrzeniu naprawdę kiepskiego filmu o duchu dziewczyny, która właściwie nic nie mówiła, tylko blado wyglądała i chodziła bez celu, a ludzie wrzeszczeli, gdy ją widzieli. Gdy stało się to po raz dwudziesty siódmy, Nick zauważył: „Nic dziwnego, że ona ma ochotę zabijać. Ludzie wpędzają ją w kompleksy”. Po kinie Nick wyciągnął mnie ze swojego czerwonego mini morrisa i postawił pod gwiazdami. Pod naszymi stopami chrzęścił śnieg. - Co ty wyrabiasz? - śmiałam się, gdy mnie obejmował. - Ratuję naszą randkę. - Przytulił mnie do siebie tak, bym mogła wdychać jego sosnowy aromat i zapach skórzanej kurtki. Był taki ciepły. Zawsze był taki ciepły.

Muzyka z iPoda podłączonego w aucie zmieniła się na wolną piosenkę U2. Nick nie przepadał za U2. Ja owszem, ale tylko za starymi kawałkami z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. To był jeden z takich utworów - smutny rytm piosenki o miłości i wojnie. - Nie znosisz tej piosenki - wymruczałam w jego sweter. Nick jest dużo wyższy ode mnie. Stawałam na palcach, by się do niego zbliżyć. Schylił głowę i się uśmiechnął. - Ale ty ją uwielbiasz. Zapewne ściągnął ten kawałek specjalnie dla mnie, co zresztą było urocze. Przytuliłam się jeszcze mocniej, tak blisko, jak się dało. - Wiesz, że opowiada o polskiej Solidarności? - Poważnie? - udawał zaskoczenie. A potem się pocałowaliśmy. Jego usta idealnie pasowały do moich. - Zaro - męski głos przy moim uchu sprawia, że podskakuję zaskoczona. Czysty zapach mydła Dove i grzybów atakuje moje nozdrza. Ja też tak teraz pachnę. To zapach specyficzny wyłącznie dla królów i królowych piksów. Przede mną stoi Astley - wysoki, z włosami ciemnoblond, dużo silniejszy niż wtedy, gdy ledwie kilka tygodni temu znalazłam go na wpół żywego przywiązanego do drzewa. Dostaję gęsiej skórki. Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie. Straciłam Nicka. Straciłam swoje człowieczeństwo. A co zyskałam? Stałam się piksem. Chwytam Astleya za wystrojony łokieć i szybko prowadzę go na bok, w miejsce, gdzie stoją automaty z napojami, i przyglądam się tłumowi. Ludzie już zauważyli, że tu jest. Devyn zbiera się, by podejść, Cassidy także, ale odganiam ich machnięciem ręki i głośnym szeptem zwracam się do Astleya:

- Co ty tu robisz? Dzisiaj już dość namęczyłam się z piksami, dziękuję bardzo. Bez urazy. Nie odpowiada na moje pytanie. Zamiast tego chwali mój strój. - Wyglądasz ślicznie. Przyzwyczaiłem się do ciebie w tych podartych dżinsach z namalowanymi pacyfkami. Przypominają spodnie bezdomnego, ale... Urywa, jakby poczuł się niezręcznie, i wiem już, że przypomina sobie mnie w dniu, gdy przemieniłam się w piksa - po tym, jak mnie pocałował i stałam się pokrwawioną istotą w dziwnym napadzie szału, niebezpieczną, na wpół przytomną. Od razu zaczynam się rumienić ze wstydu na samo wspomnienie. Nie wiem, skąd wiem, o czym myśli Astley, ale wiem... - Tak... Cóż... Issie i Cassidy mnie przebrały, więc dziś nie wyglądam jak bezdomna - wyjaśniam, dziwnie skrępowana. Puszczam jego łokieć i poprawiam dekolt sukienki, żeby nie odsłaniać zbyt wiele. A potem zdaję sobie sprawę, że to bez sensu, bo Astley widział mnie prawie nagą wtedy, gdy mnie przemieniał. Opieram się o ścianę i powtarzam sobie: Nie myśl o tym. NIE MYŚL o tym... Przysuwa się bliżej mnie, opiera rękę o ścianę, tuż obok mojej głowy, i pyta: - Jak przyjęli wiadomość, że się przemieniłaś? - Najpierw byli podejrzliwi - odpowiadam dość oględnie. Nie opowiadam, jak przyjaciele nie chcieli wpuścić mnie do domu Issie i jak Devyn właściwie zaczął mnie straszyć. - Ale chyba już to zaakceptowali. Tak mi się zdaje. Przez moment zastanawiam się, czy wspomnieć i o tym, że Is i Dev zaakceptowali mnie wyłącznie dzięki temu, że Cassidy sprawdziła, czy nie mam złych intencji, a mogła to zrobić, bo w przeciwieństwie do mnie ma przodków w linii elfów. Jednak nie wierzę jeszcze Astleyowi w stu procentach, mimo że zaufałam mu wystarczająco mocno, by pozwolić się odczłowieczyć i przemienić w piksa. Dziwne, ale prawdziwe, jak wszystko w moim życiu. - Słyszałeś, co mówiłam o piksach? Devyn i ja musieliś­my wywalić stąd dwie

dziewczyny, które chciały nakarmić się pijanym chłopakiem - opowiadam. - Wywalić? - Astley unosi brew. Gdy nie jest czegoś pewien, zaczyna mówić ciszej. Do tej pory tego nie zauważyłam. Opowiadam więc całą historię. Astley przez chwilę się nie odzywa, a potem delikatnie dotyka mojej ręki, muska ją tylko palcami, jakby bał się mnie za bardzo zaskoczyć. To ledwie przelotne dotknięcie, a po kilku sekundach tą samą dłonią wskazuje tańczących. - Są tacy niewinni, prawda? - Niewinni? - Trudno mi myśleć o Cierrze i jej aktualnym (chwilowym) chłoptasiu, Jake’u, jako o niewinnych, bo właśnie obściskują się i obśliniają w kącie. Jeden z nauczycieli, pan Burns, rusza w tamtą stronę. Idzie zdecydowanie, pełna profeska. - Nie mają pojęcia o magii, która istnieje między nimi. Jesteśmy my, piksy. Twój przyjaciel Devyn jest zmiennokształtny. Na zewnątrz, w lesie, czają się hordy innych piksów, które przegrupowują się, głodne i przepełnione pragnieniem. Odwracam się gwałtownie. - Musimy chronić ludzi. Astley ledwo zauważalnie przechyla głowę. Włosy spadają mu na oczy, a potem wracają na miejsce. Stoi tak blisko. Robię krok w tył i słyszę, jak mówi superspokojnym głosem: - Oczywiście. A ty musisz poznać naszych poddanych, Zaro. Muszą spotkać swoją królową. Będą walczyć u twojego boku. - I musimy znaleźć Nicka - dodaję. - Musimy w końcu zacząć szukać. Nie odpowiada, tylko wyciąga ręce. Muzyka zmienia się w kolejną balladę o miłości i utracie.

- Zatańczysz ze mną, Zaro? - Ja... - Szukam słów. - Nie mogę... Nick... Astley porywa mnie w ramiona, zanim udaje mi się sklecić zdanie. Tańczy formalnie, z wdziękiem, bynajmniej nie jak licealista, bo zapewne odzywa się w nim król piksów. Przypomina bardziej zawodowego tancerza na parkiecie występującego w telewizyjnym show. Ma wyprostowaną sylwetkę i płynne ruchy. Tak bardzo różni się od Nicka, który przypomina raczej ciapowatego wielkiego psa. Taniec z Astleyem jest łatwy. Jakbym robiła to od zawsze. - Nie jest źle, prawda? - szepcze mi do ucha. Odsuwam się, nieco zmieszana. - Tak. Tak. Nie... To znaczy... Uśmiecha się, widząc moje zażenowanie, ale mnie nie puszcza. Przesuwa dłoń, kładąc ją na moich plecach. Zdaje mi się, że jestem superwyczulona na każdy ruch, który robi. Nie wiem, czy to kwestia zmysłów naturalnych dla piksów, czy może tego, że Astley jest królem. Obaj noszą też inne ubrania. Nick ubiera się jak chłopak z Maine - martensy albo adidasy, dżinsy, ciuchy z przyzwoitego sklepu w centrum handlowym. Astley - ubrania z drogich, najlepszych materiałów, które są grubsze i mocniejsze. Przypominają mi Szkocję. Postanawiam wykorzystać chwilę i zadać kilka pytań, które wciąż krążą po mojej głowie. - Dowiedziałeś się czegoś? Rozmawiałeś z matką? Matka Astleya podobno wie, jak dostać się do Walhalli, tego niedostępnego mitologicznego miejsca, w którym ponoć przebywa Nick. W odpowiedzi Astley marszczy czoło i przyciąga mnie jeszcze bliżej do piersi, która porusza się z każdym jego oddechem.

- W tej chwili jest nieosiągalna. - Nieosiągalna! - Tym razem odsuwam się prawie całkowicie. - Bardzo wygodna wymówka. Astley wyciąga rękę i chwyta moją dłoń, zanim mam czas zareagować. - Nie okłamuję cię, Zaro. Moja matka często znika. - No jasne - rzucam, gdy znów mnie przyciąga. Ale się nie dam. Opieram się i zaciskając zęby ze złości, syczę: - Nie będę z tobą tańczyć. - Mogę cię zmusić. - Ale nie zmusisz - mówię pewnie, zdecydowanie, jakbym wiedziała dobrze, kim jest, choć tak naprawdę niczego nie jestem pewna. Stoimy przez chwilę w milczeniu, mierząc się wzrokiem, a pozostali balowicze w sali wirują, tańczą i się zakochują. Sytuacja jest patowa. Spojrzenie Astleya łagodnieje. Pozwala mi się odsunąć, opuszcza ręce, a ja nagle czuję porażającą samotność. Prawie chcę, by znów ze mną zatańczył, choć to niewłaściwe, wiem to na pewno. Przez moment ma smutną twarz, ale szybko przysłania ją uśmiechem. - Przepraszam. Zdenerwowałem cię. Wyjdę na zewnątrz na patrol, upewnię się, czy uczniowie mogą spokojnie opuścić szkołę. Skłania się i wycofuje, zostawiając mnie na środku parkietu. Z łatwością przemyka przez tłumy ludzi, nikogo nie potrącając, nie dotykając; mógłby to chyba robić z zamkniętymi oczami. Schylam się i sprawdzam zapięcie bransoletki na kostce. Trzyma się mocno. Nie jestem sama. Nie, dopóki jest jeszcze nadzieja na odnalezienie Nicka. Nie, dopóki mam przy

sobie przyjaciół. Moja wola zaczyna się kształtować. Tyle do zrobienia i tak mało czasu. Mimo absolutnego przerażenia przed spotkaniem z wielką Babcią Betty, które mnie czeka, po czterdziestu pięciu minutach tanecznego piekła wychodzę na zewnątrz i patroluję okolicę, szukając piksów. Pragnę upewnić się, że wszystkie radosne ludzkie istoty będą mogły spokojnie wrócić do domów. Taki jest świat piksa - wygląda na to, że to także mój świat: chodzić, polować, wąchać i szukać zagrożenia. Szukam niebezpieczeństw, bo muszę zapewnić bezpieczeństwo ludziom. Szukam niebezpieczeństw, bo sama nie chcę być jednym z nich. A linia między dobrem a złem, między wybawcą a drapieżnikiem, między bohaterem a złoczyńcą jest bardzo cienka. Nie chcę być złoczyńcą i nie chcę, by ludzie umierali, ani na mojej zmianie, ani w ogóle. Muszę wierzyć, że każdy zrobiony przeze mnie krok to krok w kierunku dobra. Jeśli nie uwierzę - jeśli nie będę przekonana - wtedy wszystko, absolutnie wszystko przepadnie. Coś uderza o śnieg. Rzucam się w tamtym kierunku, a moje dłonie automatycznie zwijają się w pięści, gdy tylko w głowie pojawia się myśl, że to Frank. - To tylko błoto - mówię sobie. I mam rację. Zmrożony śnieg przyczepiony do opon ciężarówki odpadł i uderzył o ziemię. Każdy hałas, który słyszę, to potencjalne zagrożenie. Każdy zapach, który do mnie dociera, może być ostrzeżeniem. Każda wiewiórka przeskakująca z gałęzi na gałąź może nie być wiewiórką, lecz piksem. Teraz, gdy sama nim jestem, słyszę dużo lepiej i wzmocnił się mój węch - pociągam więc nosem. Choć nie, to nie jest pociągnięcie - ono przychodzi samoistnie, tymczasem ja - z premedytacją - węszę. I cały czas myślę: jak dostaniemy się do Walhalli? Jak odnajdziemy Nicka? Chodzę po szkolnym parkingu tam i z powrotem, nasłuchuję piksów i nagle do moich nozdrzy dociera jakiś zapach. Spinam mięśnie, a gdy przechodzę tuż obok auta Issie, z wielkiej latarni tuż przede mną zeskakuje Astley. Staje w świetle, w którym jego włosy wyglądają na bardziej złote niż zwykle. Gruba warstwa złotego pyłu miesza się ze śniegiem.

- Myślałam, że sobie poszedłeś. - Czemu? - rzuca oschle. - Mówiłem, że idę na patrol. Nie uwierzyłaś? - Ściąga ramiona i odwraca ode mnie wzrok. - Uznałam, że się poddałeś. Zbyt wiele złych piksów, zbyt wielu ludzi, których trzeba chronić. - Nie jestem z tych, co się poddają. - Wzrusza lekko ramionami. Wydają się rozciągać grube płótno marynarki. Z tymi złotymi włosami i taką samą skórą Astley wygląda, jakby lśnił. Ale tak nie jest. Jednakże wszędzie, dokąd pójdzie, zostawia drobinki złotego pyłu. Znak króla piksów. Mrużąc oczy, wpatruje się w przestrzeń i dodaje: - Postanowiłem, że zostanę i upewnię się, iż bezpiecznie dotarłaś do domu. Wychodzisz teraz, bez przyjaciół? Kucam, przeciągając palcem po grubej warstwie śniegu. - Nie. Ja też patroluję okolicę. Nie chcę, by ktokolwiek został zaatakowany przez... - urywam, nie wiedząc, jak ująć to grzecznie. -...przez piksy, takie jak my? - Astley ni to pyta, ni to kończy moje zdanie. Nie odpowiadam, jedynie spuszczam wzrok. Rysowałam w śniegu literę N. „N” jak „Nick”, po wielekroć przejechałam te trzy grube linie i nawet nie zauważyłam, co robię. Wstaję i pytam: - Widziałeś tu jakieś? - Całkiem sporo. Niedaleko stąd patroluje Amelie. We dwójkę pozbyliśmy się dość licznej gromadki. - Astley pociera policzek, jakby szukał na nim zarostu. - Ona uwielbia prawdziwą walkę. Czasem przeraża mnie jak bardzo. Amelie jest jedną z poddanych Astleya. Wysoka, z dredami, wygląda na dużo starszą od nas. Może koło trzydziestki. Nie wiem o niej zbyt wiele. W ogóle nie wiem zbyt wiele o niczym, co dotyczy piksów - na przykład jak jest zorganizowane ich społeczeństwo i skąd w

ogóle się wzięły. Tak wiele sekretów krąży dokoła mnie niczym wirujące płatki śniegu. Próbuję złapać je w dłonie, rozróżnić kształt, opisać, ale topią się i tworzą małe kałuże. Mam tylko tyle czasu, by dostrzec, że istnieją, ale nie dość, by je zbadać. - Zaro? Co się stało? - Astley wyciąga rękę. Palcami dotyka mojego podbródka i podnosi głowę tak, by spojrzeć mi w oczy. Robię krok w tył, by trochę się odsunąć, ale nie odwracam wzroku. - Martwię się. - O co? - pyta. - Że nie znajdziemy Walhalli i Nicka. - Pokazuję na siebie. - I że to wszystko pójdzie na marne, a babcia albo mnie zabije, albo wyrzuci z domu, gdy dowie się, że jestem piksem. Zakładam ręce na piersi, a Astley kiwa głową. Ze szkoły zaczynają wychodzić uczniowie. - To akurat mogę zrozumieć. Jest gwałtowna... - Urywa i otwiera usta, jakby ważył słowa... a może chce beknąć, sama nie wiem. Z drzewa spada kupka śniegu i ląduje na masce subaru. Astley spina się na chwilę i ciągnie: - Ale jeśli cię kocha, wciąż tak będzie, mimo gatunku, do którego teraz należysz. No jasne. Krzywię się. - Zmienni nie lubią piksów. - Nie wszędzie tak jest. Nie zawsze jesteśmy wrogami. - Tutaj jesteśmy. - Tutaj sprawy wyglądają inaczej, niż powinny. Twój ojciec był słabym królem. Słabym człowiekiem. Nie wszyscy jesteśmy tacy.

Nie chcę tego słuchać. Już zbyt wiele razy słyszałam, że mój ojciec piks jest słaby. - Chodzi o to, że... - Próbując znaleźć odpowiednie słowa, wydymam na chwilę usta i zaczynam ponownie. - Chodzi o to, że chcę być tą samą osobą, którą byłam przedtem. Nie chcę niczego ci zawdzięczać dlatego, że jesteś moim królem - bez urazy. Nie chcę myśleć, że fajnie jest torturować ludzi. Chcę być dobra. Chcę mieć duszę. - Kopię śnieg dokoła mojej litery N, niszcząc gdzieniegdzie jej kontury. - Wiem, że to głupie - mruczę pod nosem. Schylam się, by naprawić N, ale wcześniej Astley chwyta mnie za ramiona. - Posłuchaj mnie, Zaro. Nie wiem, w co wierzysz. Ja wierzę, że każde z nas jest repliką. Tak jak chrześcijanie wierzą, że Adam powstał na obraz Boga, został zreplikowany. - Bierze głęboki wdech i słyszymy, jak otwierają się drzwi samochodów. Widzę, że szuka wzrokiem niebezpieczeństwa. Ja także, ale nie widzę nic oprócz tego tutaj: Astley, mój król, mężczyzna, którego pocałowałam, ten, któremu pozwoliłam się przemienić. Teraz mówi dalej, wyraźnie uspokojony brakiem nagłego zagrożenia. - Tak samo piksy wierzą, że jesteśmy stworzeni na wzór Odyna... - Tego nordyckiego boga? - Czuję, jak z nerwów automatycznie unosi się moja brew. - Chcesz powiedzieć, że istnieją jacyś inni bogowie? Nie wierzę w innych bogów. - „Bogowie” to być może niewłaściwe słowo. Są istotami takimi jak my, ale nie do końca, choć również nie takimi jak wasz Bóg. - Astley wsadza ręce do kieszeni. - Chodzi mi o to, że wierzymy, iż jesteśmy odbiciem Odyna - tyle że jako piksy, nie jako ludzie. Stworzono nas na jego obraz, a on nie jest zły, Zaro. Mówi się, że jest mądry, dobry i litościwy. - „Mówi się”? - Cóż, nigdy go nie poznałem. - Astley się uśmiecha. - Ale Odyn to także wskazówka, by odnaleźć Walhallę, bo ona jest jego domem. - Musimy więc „tylko” go znaleźć, a to jest równie trudne co znalezienie nieba, tak? - pytam, czując, że opuszcza mnie nadzieja. - I niby jak mamy to zrobić, skoro nie potrafisz nawet znaleźć swojej mamy, ponoć naszej pierwszej najważniejszej wskazówki?

Astley zaciska usta w linijkę pasującą do wyrazu oczu. - Przepraszam. Za ostro się wyraziłam. Po prostu boję się, że go nie znajdziemy. - Na moment chowam twarz w dłoniach. - Doceniam twoją pomoc. Proszę, nie myśl, że jest inaczej. Delikatnie odsuwa moje ręce i mówi: - Nie jest ci łatwo, Zaro. Mam tego świadomość. Straciłaś swojego wilka. Straciłaś swoje człowieczeństwo. Twoja rzeczywistość się zmieniła, a twojemu miastu grozi niebezpieczeństwo. To, co się tu dzieje, nie ma precedensu. Słyszymy dźwięk zapalanego silnika, jednego, potem kolejnego. Ktoś wrzeszczy: - Cholernie zimno! - Szlag! Znów pada! - woła Sam. Słyszę też inne głosy - gadają o brzydkich sukienkach, o tym, że jakaś Stephanie podrywała chłopaka innej dziewczyny, o tym, kto z kim flirtował... - Nie wierzę jej - odzywa się damski głos. - Prawie się na nim uwiesiła. Nagle czuję w powietrzu jakąś zmianę. Spinam mięśnie. Astley przechyla głowę. - Co? Wyciągam rękę, by chwycić jego dłoń, i zaczyna mi się kręcić w głowie od nadmiaru tego, co się wokół mnie dzieje. - Masz rację - mówię. - Oni wszyscy są tacy niewinni. Też kiedyś taka byłam. A teraz