Szczęście to światło na wodzie. Woda jest zimna, ciemna i głęboka.
WILLIAM MAXWELL
Akt I
LOGIKA SNU
…czy nie miewają koty na nietoperze ochoty…?
LEWIS CARROLL,
Alicja w Krainie Czarów,
przeł. M. Słomczyński
Godzina 1.00
Dlaczego drzwi są uchylone? Drzwi wejściowe nie powinny być otwarte o
pierwszej w nocy w Angel, w centrum Londynu. Zmęczenie brzęczy w głowie
Joy niczym mucha, a drzwi są niedomknięte. Na pewnym etapie życia każdy
drobiazg urasta do rangi problemu.
Spogląda na swoje blackberry. Nie przyszło nic nowego, odkąd kilka sekund
temu sprawdzała smartfon w taksówce. Nie ma żadnego e-maila ani SMS-a,
żadnej wiadomości głosowej od Dennisa z wyjaśnieniem, dlaczego zostawił
drzwi otwarte. Gdy warkot czarnej taksówki, którą przyjechała, cichnie w
oddali, Joy przesuwa palcem po ząbkach klucza – nagle stał się zbyteczny.
Przez myśl przebiega jej sekwencja uszczypliwości: nieodpowiedzialny – igra z
niebezpieczeństwem – już wcześniej mu się to zdarzało – zostawił otwarte drzwi
i położył się do łóżka – do łóżka z grzanką – pościel z egipskiej bawełny, a on
je grzanki! Ogarnia ją bolesne, mrowiące uczucie irytacji, które pogłębia
następny obrazek: leżący na chodniku w drwiącej aureoli księżycowego światła
prezent od Zorro, spaniela sąsiadów, najwyraźniej niekontrolującego czynności
fizjologicznych.
Ostatnimi czasy Joy robi wszystko, by nie nadużywać przekleństw, ale teraz
czuje, jak cisną się jej na usta, a fala gorąca zalewa ją aż po uszy i oczy,
potęgując woń perfum na skórze. „Jesteś zbyt surowa dla ludzi”, mawiał ojciec,
i Joy pracuje nad tym, stara się być łagodniejsza dla innych i samej siebie,
zamierza przecież w ostatnim dniu życia emanować pogodą ducha i rozdawać
nieznajomym promienne uśmiechy, mając na nogach buty na niebotycznych
obcasach. Teraz jednak, gdy w pierwszej godzinie jej ostatniego piątku drzwi
są otwarte (szeroko otwarte, niemal rozdziawione, wręcz ziewające),
Atkinsonom zaś, jak widać, obca jest zasada „każdy sprząta po swoim psie”,
wskutek czego wokół domu unosi się smród psich odchodów, smród nabierający
tandetnej słodyczy dzięki kwiatowym nutom perfum Joy, na czole kobiety
formuje się głęboka zmarszczka, której powagi nie umniejszają ani wichrząca
się wyżej jedwabista grzywka, ani błyszczące niżej oczy.
Tłumiąc w sobie słowa „kurwa mać” i „chuj”, Joy zadowala się
wymruczeniem pod nosem wyzwiska „palant”. Nazwanie męża palantem,
przyglądanie się, jak wyraz ten zmienia się w obłoczek pary rozpływający się
w styczniowym powietrzu, działa dziwnie kojąco. Joy od razu czuje się lepiej.
Zamroczenie mija. Frustracje z całego tygodnia nie kleją się już do skóry na
podobieństwo okruchów grzanki. Po dniu spędzonym w kancelarii – ciągnącej
się absurdalnie długo serii spotkań wypełnionych stresem i kofeiną, szesnastu
godzinach męczących rozmów o prawie żywnościowym oraz o specyfikach,
które wolno wstrzykiwać w kurze piersi, po znoszeniu niezbyt ukradkowych
spojrzeń na jej własne piersi rzucanych przez mężczyzn prezentujących
rozklapane miseczki B pod pożółkłymi koszulami – słowo „palant” brzmi jak
idealna i cudownie zwięzła koda minionego czwartku.
Między zaparkowanymi samochodami przemyka zwierzę, połyskując rudawo
w ponurym świetle latarni. W górze, na dachach wiktoriańskich domów sterczą
anteny, a na nocnym niebie wisi blady sierp księżyca. Joy stoi z zadartą głową
i świadoma, że robi to po raz ostatni, podziwia jego abstrakcyjną elegancję.
Nagle słyszy cichy szmer kół – światło lampy rowerowej wydobywa z ciemności
pysk lisa. Joy chwyta za klamkę, zmęczyło ją wystawanie na chodniku, więc
muskając torebką rąbek spódnicy, zanurza się w mrokach domu. Co zamierza
robić w nadchodzących godzinach? Nie myśleć za dużo, tylko metodycznie i ze
spokojem realizować swój plan. Takie umiejętności pracodawca Joy określa
jako kompetencje miękkie – Kreatywność, Orientacja na klienta, Kontrola
emocjonalna, Asertywność – naiwnie nie zdając sobie sprawy, że pracownicy
najchętniej posługują się akronimem KOKA („potrzebna ci koka”, mawiają
koledzy Joy, „koka to jest to, co partnerzy lubią najbardziej”), lecz nie są one
jakoś…
Skrzy-yp.
Słysząc dźwięk – cóż to takiego? – Joy przystaje.
Zapada cisza, jakby chwila zbierała się w sobie, po czym znów się rozlega:
skrzy-yp, skrzy-yp. A między skrzypnięciami… zaraz, zaraz… czy to nie
brzmiało inaczej?
Tak.
Inaczej.
Skrzypienie przerywa odgłos bardziej melodyjny, brzmiący trochę jak… łu-
łu? Zupełnie jak chórki w piosence Stonesów, którą lubi Peter, Sympathy for the,
jak mu tam – łu-łu – Devil. Dziwne. Przerażające. Tych drzwi używają tylko ona
i Dennis, kawalerka nad ich dwupoziomowym mieszkaniem ma własne wejście.
Nigdy nie dobiegają z niej żadne hałasy, niczego stamtąd nie słyszała.
Osobliwa mieszanka dwóch dźwięków musi więc dochodzić z jej kuchni lub
salonu.
Skrzy-yp.
Łu-łu.
To zapewne nic takiego… chyba że… przypuszczalnie jakieś głupstwo…
Joy zsuwa buty i zaczyna powoli skradać się korytarzem. Centralne
ogrzewanie sprawia, że mimo otwartych drzwi powietrze jest ciężkie i lepkie.
Zarumieniona, przestraszona obserwuje z gorączkową uwagą każdy szczegół:
bladozielony dywanik, pogrążone w mroku ściany, kłęby kurzu pod
grzejnikiem. Nie ma powodu do strachu. Skrzy-yp. A jeśli z jakiegoś kąta
wyskoczy psychopatyczny morderca i ją zabije? Oszczędzi jej tylko kłopotu. Łu-
łu. Ale jeśli ją zrani, jeśli tylko zrani…
Waha się. Czy nie lepiej zawrócić? Obudzić Atkinsonów? Przyprowadzić tu
Zorro?
Lecz właśnie wtedy zalewa ją fala złości na samą siebie: daj spokój, w
nadchodzących godzinach liczyć się będzie odwaga, Atkinsonowie to
nauczyciele łaciny, a jedyną przerażającą częścią ciała Zorro jest jego tyłek.
Jeden krok, drugi, trzeci. Joy mija kuchenne drzwi, więc odgłosy dochodzą,
muszą dochodzić, z salonu. Przystaje. Nasłuchuje w skupieniu. Woła Dennisa.
Cichy ochrypły okrzyk jak błysk zapałki w ciemnościach. Zastanawia się, czy
nie wyłączyć lampy z kontaktu. Użyć jej do obrony. Gdzie się podziała rakieta
tenisowa? Zwykle leży pod stołem, na którym, niemal w zasięgu ręki, stoi
lampa mogąca w jej zastępstwie posłużyć jako broń.
Skrzy-yp.
Jeśli przeżyje spotkanie z intruzem, ale okaże się, że mimo wszystko ukradł
rakietę, nie zagra w tenisa podczas przerwy na lunch.
Łu-łu.
Bardzo niedobrze, gdyż ma to być ostatni mecz tenisa w jej życiu, a
ostateczność ta czyni z niego rytuał. Dla Joy, osoby w gruncie rzeczy
autentycznej i bezpretensjonalnej, wyznaczone przez tradycję rytuały –
precedensy, preambuły i konwenanse będące nieodłącznym elementem kariery
prawnika – są bardzo ważne, stanowią część jej osobowości. A przecież jest
sobą, wciąż jest sobą, mimo nawiedzającego ją ostatnio zwątpienia – dręczącej
świadomości, że tkwi w cudzej skórze i że nawet jej własne uczucia są
pożyczone lub fałszywe.
Joy czuje, że w jej organizmie wzrasta poziom adrenaliny, a mimo to skupia
uwagę na zaskakująco banalnych problemach. Jeżeli okaże się, że włamywacz
pozbawił ją rakiety (ale nie życia), czy powinna odwołać mecz z Christine i w
zamian poćwiczyć po raz ostatni w siłowni dla pracowników w asyście
osobistego trenera? Tyle że nastawiła się już na towarzystwo przyjaciółki i nie
chciałaby w żadnym wypadku rozczarować osoby tak życzliwej jej jak Chri…
SKRZY-YP.
Coraz głośniejszy dźwięk rozbrzmiewa z nieoczekiwaną czystością, dwa
odgłosy nie są już tak splecione ze sobą, a Joy, wsłuchawszy się, stwierdza, że
to całkiem zabawne, bo jeden z nich przypomina skrzypienie mebla, a drugi
sapanie człowieka i – czy to możliwe…
Gdzieś w głębi otumanionego strachem umysłu rodzi się nowy pomysł.
ŁU-ŁU.
Hałasy… Hałasy mają… Hałasy mają z pewnością coś wspólnego z nową
pasją Dennisa – fitnessem.
Joy wzdycha. Jezu. Świetnie. Chryste. Po wzięciu rocznego urlopu
naukowego na uczelni Dennis – solidny, godny zaufania Dennis – zaczął
oglądać filmy z ćwiczeniami i prężyć przy nich muskuły, popijając napoje o
konsystencji mokrego cementu. Ach, ci starsi faceci. Powinni dodawać do nich
ulotkę z ostrzeżeniem. Gdy wychodziła za Dennisa, był dosyć młody, ale nikt
nie wyjaśnił jej, że różnica wieku zacznie się zwiększać, bo u mężczyzn po
czterdziestce każdy rok liczy się jak u psa, przynosząc wzdęcia, drzemki, ataki
paranoi i kręcenie się za własnym ogonem.
SKRZY-YP.
W mózgu Joy pojawia się obraz: mąż wykonuje jakieś idiotyczne, nocne,
dyszące, typowe dla kryzysu wieku średniego („nie wyglądam na czterdzieści
pięć lat!”) ćwiczenia na mięśnie trójgłowe ramion, wbijając pięty w kosztowny
dywan, a ciężarem ciała opierając się na skrzypiącej kanapie projektu
Jacobsena. Joy jest w stanie zaakceptować ten scenariusz i pogodzić się z nim,
ponieważ nie wymaga on wyrywania lampy z kontaktu i mordowania
włamywacza na kilka godzin przed tym, jak pracodawca oficjalnie przedstawi
ją jako partnerkę, poprosi o podpisanie papierów, spróbuje zaangażować
kapitałowo, by mocniej związać z kancelarią, a tym samym uczyni umieranie
czymś równie trudnym jak istnienie. Joy chce zrealizować swój zamiar według
planu – i jeśli to możliwe bez hałasu – jutro po południu, w rocznicę dnia, w
którym rozsypało się jej życie.
W nastrojowym mroku korytarza nachodzą ją wspomnienia. Oto siedzi wraz
z siostrzeńcem w namiocie rozbitym pośrodku jadalni w poprzednim
mieszkaniu. Namiocie pospiesznie skleconym na dywanie po to, by dolna
warga dziecka przestała drżeć. Mały tęsknił za rodzicami, którzy wybrali się z
przyjaciółmi na południe Francji. Joy odkryła, że zarówno jako opiekunka do
dzieci, jak i konstruktorka namiotów musi się jeszcze wiele nauczyć. Budowla,
choć w zamyśle wolno stojąca, potrzebowała zaimprowizowanych podpór –
przywiązanych do regałów i nóg od stołu sznurków, które luzowały się, kiedy
dziecko, podniecone światłem latarki przesuwanym przez Joy po pochyłych
ścianach, naruszało konstrukcję. „Ciociu Joy, czy mogę obsługiwać latarkę?”,
zapytał chłopczyk, a słowa – te lub podobne – nadały jego pytaniu dziwnej
precyzji. Odgrywanie roli małego boga władającego światłem i ciemnością
pobudziło go do śmiechu, wkrótce jednak, znudzony, poprosił o płatki
śniadaniowe.
I gdy Joy stoi tak nieruchomo w korytarzu, wśród dalszych skrzypnięć i
sapnięć, wymieniając spojrzenia z parą porzuconych na konsoli okularów, jej
strach zmienia się w nudę. Nie czeka ją nic gorszego od dyskomfortu przykrej
rozmowy o niezamkniętych drzwiach i nocnych ćwiczeniach. Obwinianie
partnera i zrzędzenie jest paskudne, lecz zwyczajne i można się w nim
bezpiecznie zanurzyć. Joy przypuszcza, że podobny cel mają ćwiczenia
Dennisa. Mąż wykonuje je przed pójściem spać, bo redukują dzień do dających
się ogarnąć rozmiarów i kształtów. Zresztą, szczerze mówiąc, bywają gorsze
nawyki. Weźmy choćby kolegów z pracy (po jej odejściu pewnie uśmiechną się
szyderczo: „Nie wytrzymała! Za duża presja!”), mężczyzn takich jak Peter,
który lubi pod koniec dnia wpatrywać się w lustro wiszące obok przysadzistego
automatu z coca-colą, a jego miłość własna jest tak intensywna, że niemal
można ją usłyszeć niczym trzaski w radiu na wysokich częstotliwościach.
Dennis przynajmniej nie gapi się miłośnie w lustro. Usiłuje tylko – na swój
męski, niejednoznaczny sposób – zachować formę.
Joy wyrokuje, że „palant” to określenie może trochę zbyt ostre.
Zaraz, zaraz. Dziwne. Gdy wyciąga szyję, nachyla się i mrużąc oczy,
spogląda nad okularami i brzegiem stolika na pogrążony w półmroku salon, w
polu widzenia pojawia się nowy obiekt. Na dywanie leży szmatka o słabo
widocznym w cieniu kolorze. Czy to… czy to są majtki?
Peter
Człowiek, który miesiącami chodzi tym samym korytarzem, wsłuchując się w
stukot klawiatur i siorbanie herbaty, wie, co to poczucie bezpieczeństwa.
Nawet mężczyźnie o mojej wyobraźni i doświadczeniu można wybaczyć, że
postrzega biuro jako azyl, miejsce, w którym otaczający nas świat zmienia się
w swoją mniejszą i ulepszoną wersję. Piękne kobiety. Wygodne umeblowanie.
Duży wybór smacznych ciasteczek. Tak, kancelaria Hanger, Slyde & Stein
wydawała się – do zeszłego piątku – istnym rajem. Jednak wyznam panu coś
niepokojącego: kiedy wszystko układa się źle, a współpracownicy zaczynają
krzywdzić siebie i innych, ich wygląd pozostaje ten sam. Ludziom, którzy
zmieniają się w potwory, nie rosną rogi ani nie otwierają się dodatkowe pary
oczu. Nie. Dalej pachną perfumami i noszą wąskie spódnice.
Co takiego?
Ach, rozumiem. Spódnice, garnitury, kilty – dla mnie to bez różnicy.
Poznałem tu moją żonę, a także, co bardziej na temat, Joy, więc jak widać, nie
mam nic przeciwko kobietom pracującym w kancelarii. A swoją drogą, czy wie
pan, co się dzieje z Joy? Jak się czuje?
Oczywiście. Nie musi pan nic więcej mówić. Wiem, czym jest sprawa poufna.
Chociaż zdradzę panu pewien sekret: w Hanger uważa się, że poufność jest
sprzeczna z interesem publicznym. Kancelarie prawnicze to zbiorowiska ludzi
pragnących poznać każdy szczegół cudzego życia. Wszyscy czyhają na czyjeś
upokorzenie, na najdrobniejsze kompromitujące szczegóły. W dwa tysiące
ósmym przesyłano sobie nakręcony komórką film przedstawiający Nigela
Beasta drzemiącego na Dorocznym Obiedzie Partnerów. Kiwał się nad
ptifurkami oświetlonymi blaskiem świec, gdy nagle jego słynne nieujarzmione
włosy w nosie, poskręcane i zasupłane niczym stara wstążka do pakowania
prezentów, zajęły się żywym ogniem. Jak mi mówiono, był to istny fajerwerk.
Świadkowie takich wydarzeń na ogół chętnie koloryzują, lecz domyśla się pan,
jak to musiało wyglądać. O osmalonym nosie Nigela Beasta mówiło się potem
niemal przez rok. „Zrobienie z siebie Beasta” było w Hanger synonimem
kompromitacji aż do następnej wiosny, kiedy pewna kobieta z zespołu prawa
nieruchomości została przyłapana nago w damskiej toalecie na czwartym
piętrze, gdy pozwalała muskularnemu asystentowi z pracowni reprografii
wciągać kokę z własnej łechtaczki. Oczywiście to, co przydarzyło się Joy,
nikogo nie rozbawiło. Nie to miałem na myśli. Ale jej wypadek mimo wszystko
jest własnością publiczną. Tak jak Afera z Beastem – tylko więcej w nim krwi,
albo Afera Łechtaczkowa – tylko bez wciągania. Dobrzy pracownicy, tak samo
jak dobrzy obywatele, są ciekawi. Będą rozmawiać. Porządkować po swojemu
całą historię.
Muszę przyznać, że z zainteresowaniem czekałem na nasze spotkanie.
Człowiek ogląda różne amerykańskie filmy – czy przynajmniej u siebie, w
gabinecie, ma pan kozetkę? – nie spodziewa się jednak, że jego firma do tego
stopnia zadba o zdrowie pracowników. Zresztą przypuszczałem, że z uwagi na
śledztwo będę pierwszą osobą, która pana u nas powita. Lepiej, żeby to zrobił
zdrowy psychicznie pracownik wyższego szczebla. Obawiam się, że od piątku
niektórym osobom z personelu – i rzecz jasna Dennisowi – niewiele trzeba, by
się zupełnie załamali.
Dennis.
Nikt panu nie powiedział o Dennisie?
Mogli to zrobić! Oczywiście, że mogli. Pan naprawdę traktuje zbyt poważnie
prawo do prywatności.
Wyjaśnijmy więc sobie od razu: Dennis to mąż Joy. Facet z wyższych sfer, po
prywatnej szkole z internatem, który powinien zasiadać w parlamencie, lecz
tkwi w innej skostniałej instytucji: na uniwersytecie. Był tutaj, kiedy zdarzył się
wypadek, i – proszę mrugnąć dwa razy, jeśli się nie mylę – kancelaria
zaproponowała, by tak jak my skorzystał z pana usług. Wezwali go w tej
sprawie wczoraj, a potem dopadł mnie podczas picia kawy w kąciku
kuchennym i wygłosił jeden ze swoich jękliwych monologów na temat
puszczonego w obieg materiału filmowego z kamer monitoringu. Próbowałem
mu wyjaśnić, że ludzie są z natury ciekawi. Skoczyła? Wypadła? Czy się
przebudzi? Tłumaczyłem, iż to uzasadnione pytania.
Nie jest pan pewien, czy są uzasadnione, czy że powinno się je zadawać?
Ależ oczywiście. Wszystko w życiu zależy od punktu widzenia. Nawet
najbardziej niszowe zachowania – na przykład wykorzystywanie warzyw
podczas seksu analnego z ukochaną osobą – zależą od punktu widzenia. Czy
jednak nieustanne relatywizowanie pomoże w dyskusji? Sprawi, że lepiej
zrozumiemy, co podniecającego kryje się w szorstkiej cukinii lub sztywnym
pasternaku?
No cóż, nie. Nie przyjął mojego komentarza najlepiej. Zapadła pełna
napięcia cisza, podczas której usłyszałem chyba beknięcie Damona Turnera z
zespołu prawa finansowego. Damon ma zwyczaj rozstawiać szeroko nogi, gdy
czuje, że zaraz mu się odbije, i urządzać całe przedstawienie. Zignorowałem
zarówno ciszę na pierwszym planie, jak i beknięcie w tle, i dalej próbowałem
wyjaśniać Dennisowi, na jakich zasadach działa duża kancelaria prawnicza.
Widzi pan, to jedna z moich umiejętności: skuteczne objaśnianie pod presją.
Należę do zespołu procesowego, ale moja specjalność to sprawy upadłościowe.
Zna pan jakichś prawników od upadłości?
Nie? Tak myślałem. Inaczej wiedziałby pan, że mamy skłonność do życia na
krawędzi. Wkraczam do akcji, kiedy firma zaczyna tonąć. Członkowie zarządu
panikują z powodu teraźniejszości, próbują usuwać ślady przeszłości i chronić
tyłki przed przyszłymi roszczeniami. Moją rolą jest dowiercić się, mimo
nacisków i ryzyka, do pokładów kłamstw, w których czają się prawdziwe
zeznania. Kłamstwa mają w sobie coś uzależniająco twórczego – jeśli sfałszuje
się jeden szczegół, trzeba zmienić także sąsiedni – więc ich pokłady mogą być
bardzo bogate i ściśle ze sobą połączone.
Gdy po nieprzyjemnej rozmowie z Dennisem wróciłem do gabinetu, nie było
w nim Jess, mojej uroczej praktykantki. Mogłem więc rozpiąć suwak, uwolnić
Piotra Wielkiego i zwiesić go pod biurkiem. Lubi się trochę przewietrzyć, a ja
się wtedy relaksuję. Na tym polega problem dzielenia gabinetu z atrakcyjną
dziewczyną: nie zawsze można się całkowicie rozluźnić. Kiedy przebywam w
biurze sam i jestem trochę podniecony, bawi mnie sprawdzanie, ile gumek
recepturek mogę zawiesić na moim fiucie. Rekord? Sto dwadzieścia dziewięć.
Oczywiście mówimy o szerokich gumkach z szafki na trzecim piętrze. Inną
przyjemną rozrywką jest przyczepianie sobie spinaczy do uszu, ale to można
robić dopiero po piątej, gdy wszyscy z sekretariatu pójdą już do domu.
W drzwiach stanął Tyci Tony O. W jego przezwisku nie kryje się żadna
ironia. Jest karłem. W dodatku prawdopodobnie gejem, a na pewno Azjatą –
czyli spełnieniem najdzikszych fantazji działu kadr. Przeprowadził małe
dochodzenie, nie będę jednak zawracał nim panu głowy. Widzę, że należy pan
do ludzi, których łatwo zgorszyć, zresztą nie o tym przecież mamy rozmawiać,
prawda?
O czymkolwiek, byle mi pomogło? Ma pan doprawdy dziwny sposób
wyrażania się. Będę nazywał pana Doktorem Odd. Czy odpowiada panu ten
przydomek? Doktor Odd?
Cóż, Doktor Who też pewnie nie był swoim zachwycony, a jednak
przezwisko się przyjęło. A więc brzmiało to mniej więcej tak. Musi mi pan
wybaczyć, naśladowanie głosów nie jest moją najmocniejszą stroną.
– Oj, oj – powiedział Tony. – Nie zastałem jej? Kurka wodna, musieliśmy się
minąć. Szukam Super-Jess, a zastaję tylko ciebie. Pomaga mi przy sprawie
elektrowni atomowej, tej, która zatrudniała jako ochroniarzy pensjonariuszy
domu opieki. Sytuacja wygląda naprawdę bzzzidko. Idziesz po pracy na piwo?
Słyszałem, że wywalili Sutcliffe’a. Ale ode mnie się tego nie dowiedziałeś. Facet
nie ma jeszcze o niczym pojęcia. Kto wie, może wyleją więcej starszych
prawników łącznie z pogrążoną w śpiączce poczciwą Joy Stephens? Brakuje mi
widoku jej uzębienia. Nie ma to jak idealny garnitur zębów. Wiesz, że
tymczasowo przenoszą do nas kilku młodszych obrońców? Ostatnia rzecz, jakiej
nam potrzeba, to te cwele w perukach i togach. Naprawdę przydałyby mi się
wakacje, choć to chyba niemożliwe w sytuacji, gdy sprawa atomowa grozi
wybuchem. A mój żołądek?! Chłopie, słowo daję, że jedzenie w stołówce jest
coraz gorsze. Wiecznie te kiełbasy. Próbowali mnie przekonać, że polityka
firmy wymaga, aby były podawane w stanie półsurowym! Pewnie słyszałeś o
Kennedym? Musiałeś słyszeć. Uważa, że jest następny w kolejce. Osobiście nie
wyobrażam sobie, żeby Stuknięty Brian pozwolił mu odejść, skoro sprawa firmy
tytoniowej jest tak paląca. O Boże, Kennedy to głupiec. Kom-plet-ny. Muszę
przyznać, Peter, że krawat pasuje ci do koszuli. Jeśli szybko nie dostanę urlopu,
sam rzucę się z jakiegoś wysokiego budynku. Ale fakty są takie, że Super-Jess
lubi flirtować, a ty jesteś człowiekiem żonatym. Słyszałeś może coś na mój
temat, no wiesz, o mojej przyszłości?
Milczałem.
– A poza tym… Jak sprawy stoją? – zapytał Tony.
Pytanie było nadzwyczaj celne, zważywszy na to, co działo się pod biurkiem.
– Nieźle – odpowiedziałem. – Jesteś zajęty?
– I to bardzo – przytaknął. Co oznaczało: liczę, że wybronię się przy kolejnej
redukcji.
– Ja też – rzuciłem. – Siedzę nad Projektem Drobiowym, mam przejebane. –
Co oznaczało: przyczyny mojego dyskomfortu są jawnie seksualne, przełożeni
mnie pożądają i pragną, mam zapewnioną pracę do końca życia.
Potem sprawy się skomplikowały. Zapytał, jak się czuje moja żona,
Christine. Widzi pan, były z Joy bliskimi przyjaciółkami. Razem zaczynaliśmy
pracę w tej kancelarii. Aż do piątku nasza trójka żyła niczym jedna szczęśliwa
rodzina. Co prawda, jak większość rodzin, szczęśliwa w sposób dysfunkcyjny.
W późniejszych pytaniach Tony’ego naprawdę zirytowała mnie sugestia,
jakoby… W każdym razie tyle mniej więcej powiedział. W impresjonistycznym
szkicu. Na szczęście znudziło mu się nagabywanie mnie i przeniósł się do
sekretariatu popatrzeć, jak Olivia Sullivan uzupełnia papier w kolorowej
drukarce. Gdziekolwiek się ruszysz, jakieś dziewczyny pochylają się,
przyklękają lub kucają. Kiedy już pana wypuszczą z tego prowizorycznego
gabinetu terapeutycznego, proponuję przejść się po pokojach. W każdym kącie
biura, w boksach, na schodach, nawet w kąciku kuchennym ujrzy pan rysujące
się pod obcisłymi białymi bluzkami wspaniałe sutki. Jak już mówiłem, istny raj,
dopóki nie okaże się, że jest inaczej.
Co mam na myśli? Po wydarzeniach z zeszłego piątku stało się jasne, że
wielu tutejszych pracowników coś ukrywa. Zwłaszcza Azjata z siłowni,
Barbara, a nawet Dennis – czyli osoby, które zapewne zaproszono do wzięcia
udziału w tych… jak to pan nazywa?
Pogawędkach! Ha! Coraz bardziej pana lubię. Ma pan doprawdy
postmodernistyczne poczucie humoru.
Otóż każdy, kto z uwagą oglądał nagrania z kamer monitoringu, zauważył,
że owa trójka jako pierwsza podeszła do ciała Joy. Zaledwie przed dwoma
sekundami jej kości trzasnęły o marmur, a oni już przepychali się przez tłum,
by znaleźć się bliżej. I jak widać na biało-czarnym rozedrganym filmie, mają
spuszczone głowy, zupełnie jakby się nie tylko bali, lecz także wstydzili.
Ja? Pewnie też podszedłem. Z kieliszkiem szampana w dłoni. Czułem się
dziwnie. Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Tego dnia Joy miała zostać
partnerką w Hanger, Slyde & Stein. Uparta, odnosząca sukcesy, dość bogata,
zapewne najbardziej utalentowana i najładniejsza kobieta w zespole
procesowym. Na kamiennej podłodze, bez oznak życia.
W następnych dniach słyszałem, jak ludzie mówili, że jeszcze przed
upadkiem na twarzy Joy malowała się pustka. Że uderzenie ciała o podłogę
zabrzmiało w ich uszach jak łomot bębna. Że wydawała się roztargniona i
niepewna. Że gdy tak leżała, przypominała połamane krzesło, designerski
mebelek czekający, aż usunie go sprzątaczka.
Oczywiście to tylko domysły. Jednak im więcej o tym się mówi, tym
bogatsze stają się wspólne wspomnienia. W tym cały problem z
londyńczykami, nie uważa pan? Pleciemy bzdury, żeby jakoś sobie radzić! Nie
chcemy obcować z naszymi lękami w samotności, więc spotykamy się i je
omawiamy. Bez końca analizujemy trudny do opisania wyraz oczu Joy, kiedy
zwracała się do tłumu: widoczny w jej źrenicach nieokreślony ból czy
niesprecyzowany zamiar, strach przed zmarnowanym życiem czy namysł, co by
tu przegryźć do herbaty. Niekończące się interpretacje. Uzgadniane pomrukami
opinie. Opowiadane donośnym głosem historie. Bez urazy, ale tego rodzaju
pseudotroskliwa psychologiczna masturbacja niewiarygodnie mnie nudzi. A
mówi to panu człowiek, który raczej lubi…
Czy uważam, że była to próba samobójstwa? Chodzi o moje prywatne
zdanie?
Wiem na pewno, że poprzedniego dnia Joy wyszła z kancelarii po północy.
Prawdę mówiąc, wychodziła późno od wielu tygodni. Była przepracowana,
choć nie bardziej niż my wszyscy. Zatem musiało się coś wydarzyć w jej życiu
osobistym. Czasem, gdy wraca się do domu po całym dniu harówki, wystarczy
drobiazg – skończyły się środki nasenne albo zabrakło mleka – byśmy na
chwiejnych nogach zabrnęli w ciemny zakątek własnej jaźni. Oczywiście
zastanawiałem się nad tym. Nad tym, co się wydarzyło, kiedy Joy wreszcie
dotarła do domu w nocy z czwartku na piątek. Pewnie tym tropem pójdą
policja i prasa. Spróbują zrekonstruować od początku aż do godziny piątej po
południu ostatni dzień Joy.
Ten zegar dobrze chodzi?
Naprawdę?
Muszę wziąć udział w spotkaniu starszych prawników. Będziemy się
zastanawiać, jak doprowadzić do tego, by więcej kobiet zostawało
partnerkami. Może takich, które nie są w stanie śpiączki. W ramach krzewienia
różnorodności.
Nie, powiedziałem: różnorodność. To nowe firmowe słowo na określenie
sytuacji: O kurwa, tu są sami mężczyźni.
Doktorze Odd, przypomina pan moją praktykantkę. Wciąż pan robi notatki.
Tylko woli pan używać luźnych kartek. Osobiście bałbym się, że mi się
pomieszają. Widzi pan, dla mnie bardzo ważna jest struktura.
Co pan sądzi na temat gumek recepturek?
Godzina 1.10
– Cóż, Joy-Joy, wiem, że to źle wygląda. Nie żebym… chociaż może w pewnym
stopniu… ale zgadzam się, nie wypadło to najlepiej.
Dennis wypowiada te słowa, stojąc z rękami na biodrach i z głową
przechyloną tak, by móc patrzeć na żonę.
– W końcu jest to przecież pewne odchylenie od normy.
Mówi to wszystko nagi, nie licząc skarpetek na stopach i prezerwatywy na
wiotczejącym penisie.
– Zjawiła się tutaj, mam na myśli panią nadal klęczącą na kanapie… i
właśnie piliśmy niewinnego drinka, żeby nam czas szybciej zleciał (choć
zleciałby i tak, co się rozumie samo przez się, a gin był z tonikiem i limonką,
wybacz brak precyzji), gdy widzisz, jakoś przypadkiem…
– Wsadziłeś jej kutasa do cipki?
Dennis przełyka ślinę i jabłko Adama podskakuje mu na szyi.
– Umiesz, zawsze umiałaś, dobierać słowa, ale chciałem tylko powiedzieć, że
my…
Łajdak. Nie słuchać tego łajdaka. Sterczy tu, zaciskając pośladki, i objaśnia
sytuację. Łajdak o obwisłych pośladkach z dziewczyną w salonie. Apetyczna
dziewczyna klęczy, opierając się na łokciach, na kanapie projektu Jacobsena –
Jacobsena! – jej lśniące włosy zwisają niczym liście jakiegoś drzewa, ładnej,
młodej, prześwietlonej słońcem brzózki, a pośladki, jędrne i nieskazitelne,
znieruchomiały na wysokości bioder tego łajdaka i, o Jezu, fuj, tkwi między
nimi czarny przedmiot w kształcie banana. Dennis nadal próbuje coś
wyjaśniać, podczas gdy znudzona prezerwatywa – zużyta i pomarszczona –
szykuje się do odejścia na emeryturę.
– Cały czas – ciągnie Dennis – patrzysz na hm… siedzenie tej pani. Wybacz,
proszę, Joy-Joy, nie powinienem używać naszego… Chciałem tylko powiedzieć,
że to niegrzecznie tak się gapić, ha, ha.
Joy wie, że każdy przedmiot pożądania wygląda paskudnie, jeśli akurat
mamy apetyt na coś innego – ostrygi wydają się galaretowatym obrzydlistwem,
kiedy przyszła nam ochota na ciasto – zawsze jednak uważała wibratory za
odrażające pod każdym względem. Smukłość dziewczyny sprawia, że ten
wygląda szczególnie złowrogo: niczym narzędzie tortur lub nadnaturalnych
rozmiarów wentyl do nadmuchiwania sflaczałej lalki. Dennis nie jest jeszcze na
etapie uprawiania seksu z lalkami, choć wolałaby przerwać romans z
plastikiem i powietrzem niż zdecydowanie ludzką zdradę. Nigdy nie była
niewolnicą konwenansów, lecz patrząc na ostatnią fazę rozwiązłości tej pary,
ma wrażenie, że meble zaczynają drgać i połyskiwać w rytm bicia jej serca.
– Hm, kochanie? Może rzuciłabyś jej majtki, żeby mogła zmienić pozycję i
zakryć tyłek?
– Porównuję go z twoim tyłkiem – odpowiada Joy, a poziom adrenaliny
rośnie w niej, wywołując agresję. – Ostatnio wygląda grubo.
– Grubo?
– Jak u świni.
– No tak – mówi Dennis.
– Obwisłe wory.
– Ha! Powiadasz, że mimo ćwiczeń…
– Minipośladki i maksipośladki.
– Hm.
– Jak u szynszyli.
– No tak, szynszyla, akurat…
– Mięsiste. Rozrośnięte. Szare.
– Ach tak, rozumiem. Porównujesz męża z nocnym gryzoniem…
Przepraszam – dodaje.
Przeprosiny, choć skromne, zaspokajają częściowo apetyt Joy na awanturę.
Przedmioty tracą powoli lśniącą płynność konturów, pokój znów
nieruchomieje. Czy warto kończyć pięć lat małżeństwa kłótnią? Lubi Dennisa,
tak jak się lubi znoszoną sukienkę – choć straciła już połysk i urok nowości, jest
całkowicie twoja, łącznie z plamami na rąbku spódnicy, i nadrabia swojskością
braki w urodzie – ale on psuje nawet to, zaczyna łamać zasady, sprawia, że Joy
czuje się głupio, gdyż nie skojarzyła skrzypienia i sapania z ich tajnym
czwartkowym zwyczajem, wieczornym rytuałem, który mimo iż wstydliwy,
powinien być (przede wszystkim) wspólny.
Dziewczyna z wibratorem, wciąż czekająca cierpliwie na czworakach,
przerywa milczenie. Usypiającym głosem profesjonalistki, która potrafi
uprawiać seks przez sen i pewnie czasem to robi, pyta:
– Chcecie się już rozliczyć, czy to też należy do zabawy?
Jednym posuwistym ruchem, naciągającym jej skórę na żebrach, wyjmuje z
niepokojącym mlaśnięciem wibrator, po czym siada, łącząc kolana i
rozstawiając stopy oraz układając z podobnie fałszywą skromnością ramiona,
tak że cztery chude kończyny tworzą literę X.
– Kochanie – mówi Dennis do żony, ignorując pytanie dziewczyny. –
Przyjmiesz gin z tonikiem w charakterze gałązki oliwnej? Mamy tu pokrojone
limonki i lód.
– Na stoliku Noguchi. Wielkie dzięki. Prosiłam, żebyś ją odwołał, Dennisie.
Miałam okropny dzień, tyle spraw na głowie. Myślałam, że to włamywacz, a
potem… zdawało mi się, że wykonujesz te swoje ćwiczenia.
– Cóż, na swój sposób…
– Lepiej już nic nie mów.
– Przecież to czwartkowy wieczór. Nasza noc, Joy-Joy.
– A jeśli jedno z nas chce zrezygnować?
Zapada cisza. Dennis patrzy na topniejący lód i jakby sam tając na jego
widok, mówi stłumionym głosem:
– Taką przyjęliśmy zasadę. Znam ją. Kiedy dowiedziałem się, że masz
kłopoty ze sprawą, chciałem odwołać wizytę. Ale nie zrobiłem tego od razu.
Gdy zadzwoniłaś do mnie po południu, byłem wytrącony z równowagi.
Widzisz, spotkałem w pociągu sławną pisarkę i przyszło mi do głowy mnóstwo
pomysłów, ogarnęła mnie prawdziwa gorączka twórcza. Czułem się zupełnie
jak podczas ćwiczeń z hantlami, kiedy nagle otwiera się we mnie dodatkowe
źródło energii i staję się nadczłowiekiem, super-Dennisem… A potem w agencji
powiedzieli, że już do nas jedzie, zjawiła się o zwykłej porze i…
– Ubierz się – prosi Joy zmęczonym głosem, po czym, posłuszna nakazom
etykiety, przenosi wzrok na dziewczynę. – Zwykle się tak nie zachowujemy.
Tamta wzrusza ramionami, a gest ten, tuż po werbalnej próbie rehabilitacji
podjętej przez Dennisa, wydaje się zadziwiająco oszczędny w wyrazie.
Pozbawiony treści, pokrętny sposób wyrażania się męża był dziwactwem
nadającym mu swego czasu uroczą odmienność. W Londynie pełnym
jednowymiarowych profesjonalistów, nudnych, gładkich typów z głosami
brzmiącymi jak dźwięki wiolonczeli i opalenizną w kolorze jej pudła
rezonansowego, Dennis robił wrażenie naukowca ze starej szkoły. Jego
wahanie i opadająca grzywka czyniły go ludzkim. Ale po niemal pięciu latach
małżeństwa, gdy każde dziwactwo zostało starannie zbadane, mąż Joy – w
świetle tego, co dzisiaj zaszło – przypomina nie tyle Hugh Granta, ile
wioskowego głupka.
Wynajęta pomoc oddala się z torebką wypchaną pięćdziesiątkami, a
wioskowy głupek wraca do kuchni. W regularnie odnawianym wnętrzu, na tle
czerwonej jak pomidor lodówko-zamrażarki, obrusa w zielono-żółtą kratkę i
martwej natury przedstawiającej pomarańcze z Walencji, która wisi tam, gdzie
kiedyś rodzinne zdjęcia, wydaje się nieco bezbarwny. Jego przybycie wzbudza
jednocześnie irytację i podziw: irytację, bo tak mało się stara, i podziw, gdyż
nie ma ambicji, by być doskonałym.
– Chcesz się położyć, kochanie? – pyta, nerwowo drapiąc kępkę zarostu.
– Nie.
– Może ginu z tonikiem?
– Po toniku nie mogę zasnąć. Już ci to mówiłam.
– Wina?
– Niech będzie.
– Mogę spytać, które z przepysznych…
– Czerwone.
Drogie wino, droga lodówko-zamrażarka, drogie prostytutki. Kiedy
właściwie zmienili się w namiętnych konsumentów? Teraz, gdy psychika Joy
jest krucha jak szkło, cały dom wydaje jej się pomyłkowym, impulsywnym
zakupem, jeszcze jednym obciążającym ją błędem.
Dennis nalewa merlota, a Joy zastanawia się, czy mu nie powiedzieć. Już od
wielu tygodni, leżąc bezsennie, rozmyśla o tym, jak go zawiadomić. Żaden z
wyobrażonych scenariuszy nie zakładał jednak obecności prostytutek,
gadżetów z sex-shopu ani kłótni nad pokrojonymi limonkami. Skłaniała się ku
świecom zapachowym, wykwintnemu jedzeniu i muzyce poważnej.
Opracowała nawet odpowiednią ścieżkę dźwiękową, troskliwie usuwając z niej
makabryczne akordy, dźwięki przypominające wrzaski z Psychozy czy
przeciąganie smyczkiem po mostku skrzypiec. Coraz bardziej pragnie wyznać
Dennisowi, że od kilku lat nie czuje się dobrze. Poranek rozpoczyna się od
mdlącego uczucia w głębi brzucha. Droga do łazienki przypomina tor przeszkód
pełen duchów. A napotkana w lustrze twarz to przypadkowy układ rysów
godnych tylko pożałowania – nos otrzymał cudzołożny pocałunek, oczy
przymykały się na tyle spraw, usta zaś marszczą się i wiotczeją, jakby w
mrocznej bajce codzienności zatruwało je wszystko, czego się dotkną. Joy
wygładza wargi na nadchodzący dzień balsamem i błyszczykiem, wymuszonym
uśmiechem napina je niczym prześcieradła w gościnnym pokoju. Ale każdego
wieczoru znów są zwiotczałe i wygięte w dół. Pewnej nocy chciała powiedzieć
o tym Dennisowi, wyjaśnić mu, że samobójstwo byłoby czynem racjonalnym i
dużo bliższym jej naturze niż migocący płomyk codziennego życia, nie zdążyła
jednak, zresztą wie, co by jej odpowiedział. Bzdura, Joy, samobójstwo nie jest
ani schludne, ani estetyczne. Nie licz na to, że po wszystkim będziesz mogła
sobie pogratulować. Nie zaaranżujesz idealnej śmierci, to nie odnowienie
pokoju czy przeredagowanie notatki służbowej. Trafisz na łamy „Lawyera”, a
nie „Timesa”. Żaden Szekspir nie napisze sztuki o twoim ostatnim dniu.
Historia nie zatęskni za tobą, ale ja tak, więc postąpiłabyś egoistycznie. Może
nie ująłby tego równie zwięźle, lecz takie byłoby sedno.
– Napij się, Joy-Joy – namawia Dennis. Na jego twarzy maluje się wyraz
dziecięcego uporu, co wygląda, prawdę mówiąc, atrakcyjnie. – Rozluźnisz się, a
mnie naprawdę jest przykro z powodu tej dziewczyny.
– Bardzo młodej dziewczyny.
– Bzdura. To dwudziestokilkulatka. Nie młodsza od tych, które mieliśmy
wcześniej. Czuć korek? Można zachorować od wina, które czuć korkiem. Dziś o
tym czytałem. Wiedziałaś, że to może naprawdę zaszkodzić?
Joy wzrusza ramionami i przekonuje się, że w jej własnym wykonaniu gest
ten jest mniej znaczący.
– Przepraszam, że tu tak gorąco, bojler znowu nawala, musiałem otworzyć
drzwi wejściowe, żeby trochę ochłodzić mieszkanie, a potem o tym
zapomniałem.
– Jestem zmęczona – mówi Joy, składając mu głowę na piersi.
– Za ciężko pracujesz – odpowiada, otwierając ramiona.
– Inne kobiety w biurze muszą jeszcze zajmować się dziećmi. Są
prawniczkami i matkami.
– Cóż, wspaniale, ale założę się, to znaczy zrobiłbym to, gdybym był
hazardzistą, że są albo złymi prawniczkami, albo złymi matkami.
– A na czym to polega? – pyta Joy, opuszczając gniazdko z mężowskiego
swetra i ramion. – Bycie złą matką?
– Joy-Joy, daj spokój, za ciężko pracujesz.
Rzeczywiście. Jest wyczerpana. Nigdy nie pyta, dlaczego Dennis od pewnego
czasu nie ma ochoty uprawiać z nią seksu sam na sam. Nie zastanawia się,
dlaczego wyraziła zgodę, by fantazje męża, rozbudzone przed laty na jakiejś
podejrzanej imprezie, naruszały jej poczucie własnej wartości. Przed urlopem
naukowym czasem skarżył się, że na kampusie czuć zapach śmierci roztaczany
przez teoretyków literatury, którzy dokonują dekonstrukcji jego ulubionych
książek. Tak samo musi być z Joy. Ma trzydzieści trzy lata, jej włosy pachną
śmiercią, a Dennis potrzebuje kogoś, kto do sypialni wniesie życie. Kiedyś
myślała, że traumatyczne przejścia zabijają od razu, z nagą brutalną siłą,
niczym gwóźdź wbity w mózg, lecz teraz patrzy na swoje porażki jak na
stopniowy upadek, powolne zanurzanie się w cień i chłód. To pewnie mroczny
zapach śmierci sprawia, że w łóżku Dennis natychmiast odsuwa się na bok,
udając, że zapada w głęboki sen. Udając, ponieważ każdego ranka po
przebudzeniu Joy odkrywa po jego stronie łóżka pozlepianą chusteczkę
higieniczną. Tłumaczy sobie, że to nic wielkiego: poranne chusteczki i
czwartkowe dziewczyny są drobiazgiem. A jednak czujnie śledzi drżenie
materaca. I coraz częściej ma wrażenie, że to ziemia się pod nią trzęsie.
– Joy-Joy, czy po wejściu zamknęłaś drzwi do mieszkania? Lepiej pójdę, bo
właściwie czemu nie, i je zamknę.
Słucha kroków Dennisa, skrzypienia zawiasów i zastanawia się, ile lat miała
tamta dziewczyna. Spogląda na zegarek – przypomina sobie, że nadszedł
piątek. Trzaska zasuwka, a gdy wargi Joy obsychają po pierwszym łyku
merlota, odwraca się i wymiotuje do zlewu.
Niewiele jest na świecie rzeczy gorszych od wymiotowania po czerwonym
winie. Człowiek potem skręca się ze wstrętu do samego siebie.
Dennis
Wszystko zależy od tego, ile ma pan czasu, doktorze, ale chciałbym zacząć od
dnia poprzedzającego wypadek mojej żony. Wspomnę tu o sprawach na pozór
błahych, bo choć zdarza mi się czasem mieszać rzeczy ważne z mniej ważnymi
(często powtarzam studentom, że powinni słuchać moich wykładów tak, jakby
były zaopatrzone w lubiane przeze mnie przypisy i wtrącenia), to sądzę, że jeśli
ma pan czas, moje rozważania (na temat czwartku) mogłyby rzucić światło na
to, co przydarzyło się Joy-Joy w piątek, a także na to, co dzieje się ze mną i o
czym teraz myślę. Jak pan uważa?
Bardzo miło z pana strony, dziękuję, chyba rzeczywiście się skuszę. Może
zmuszają swoich prawników do harówki, ale zapewniają liczne udogodnienia i
serwują niczego sobie poczęstunek.
A zatem. Trzykrotnie zdarzyło mi się podróżować pierwszą klasą. Za
pierwszym razem nic się nie wydarzyło[1], natomiast za drugim usiadłem obok
(jednakże z planu wagonu, jaki kreśli pana umysł, proszę wyrzucić przejście
pośrodku) byłego przywódcy Partii Konserwatywnej Williama Hague’a, który
właśnie powrócił do Izby Gmin jako zwykły deputowany[2]. Przez dwie trzecie
podróży z Londynu do Yorku zastanawiałem się, jak rozpocząć rozmowę i
inteligentnie zagaić, aż w końcu zabrałem głos.
– Ładna czapka – powiedziałem. – Baseballowa, prawda?
– Dzięki – odparł, spoglądając znad gazety. – Rzeczywiście.
Wiem, o czym pan myśli, doktorze, i ma pan rację, sporo racji. Tak
naprawdę chciałem go (Williama Hague’a) zapytać, jak to możliwe, że choć od
jego rezygnacji ze stanowiska przewodniczącego Partii Konserwatywnej minęło
zaledwie kilka miesięcy, siedzi w pociągu do Yorku zupełnie sam, bez
ochroniarzy lub zaufanego kręgu doradców, trzymana zaś przez niego na
kolanach teczka nie jest czerwona i ma byle jaki zamek. Jednak – i w tym cała
rzecz – z jego lakonicznej odpowiedzi na pytanie o czapkę (baseballową) w
sposób oczywisty wynikało, że wciąż czuje rozgoryczenie po zdecydowanym
zwycięstwie Partii Pracy (dwa tysiące pierwszy rok). Dlatego też – oraz z
powodu grymasu niezadowolenia malującego się na twarzyczce
eksprzewodniczącego – wycofałem się i przez resztę podróży udawałem, że
śpię.
Gdy po raz trzeci jechałem pierwszą klasą, usiadłem dokładnie naprzeciwko
sławnej pisarki. Było to w zeszły czwartek, dzień przed wypadkiem mojej Joy-
Joy, kilka godzin przed tym, jak wróciła z pracy, zastała drzwi otwarte, a mnie
z… cóż, nie rozpędzaj się tak, Dennisie, mów po kolei.
Nie muszę dodawać, iż całkowicie panu ufam i nie widzę żadnego konfliktu
interesów – jak by to nazwała moja żona – w tym, że wchodzi pan z jednej
strony w opartą na zaufaniu relację typu lekarz–pacjent ze mną, a z drugiej w
oparty na przysłowiowej wręcz zależności finansowej układ z szacownymi
prawniczymi orłami, w których gnieździe obecnie przebywamy. Staram się
jednak nie zawieść niczyjego zaufania – „unikaj zdrady” to moja dewiza – będę
więc nazywał ową sławną pisarkę: Beverley Badger. To nie jest prawdziwe
imię ani nazwisko[3]. Jeśli wystarczy panu sprytu, odkryje pan, że pseudonim,
który wymyśliłem, to przybliżony anagram nawiązujący do najsławniejszej
bohaterki tejże autorki, a tym samym wskazówka – podana okrężną drogą – co
do jej (to jest sławnej pisarki) prawdziwej tożsamości. Obawiam się, iż to
jedyna podpowiedź, jakiej panu udzielę.
Znakomicie, bardzo rozsądnie, proszę zanotować tę uwagę staroświeckim
doktorskim charakterem pisma!
Nie jest pan…?
A w znaczeniu osoby posiadającej doktorat?
No tak, rozumiem, czyli pański oficjalny tytuł to…?
Rozumiem, terapeuta. Zatem do rzeczy: dwa moje poprzednie przejazdy
pierwszą klasą sfinansował uniwersytet, ale tego trzeciego nie chciał. Miałem
do przebycia czterysta kilometrów w obie strony, lecz gdyby nawet podróż w
celu wysłuchania wygłaszanego przez przyjaciela/rywala wykładu dla
studentów podyplomowych dało się uwzględnić w budżecie Wydziału Literatury
Angielskiej na rok dwa tysiące jedenasty (sekcja: podróże; podsekcja: kolej;
paragraf drugi(b)), co prawdopodobnie i tak było niemożliwe[4], to wzięcie
urlopu naukowego pozbawiło mnie wszystkich przynależnych starszemu
wykładowcy przywilejów. W dniu, w którym poznałem Beverley Badger
(proszę pamiętać, że naprawdę tak się nie nazywa), byłem więc w posiadaniu
biletu powrotnego drugiej klasy z miejscówką kupionego po superpromocyjnej
cenie w przedsprzedaży. Gdybym jednak nie wsiadł do pociągu na stacji Bristol
Temple Meads i nie zastał swojego miejsca zajętego przez kobietę o przyjaznej,
szczerej twarzy, która przy lekko zasłoniętej piersi trzymała wrzeszczące
niemowlę, i gdyby pociąg nie był zastanawiająco jak na tę porę dnia
zatłoczony, gdyby później, kiedy stałem, próbując czytać książkę, wciśnięty
między rozkołysane drzwi do toalety a otwierające się okno, konduktor nie
sprawdził mojego biletu i nie zlitował się, że choć zapłaciłem za miejscówkę,
muszę stać, cóż, wtedy nie wylądowałbym w pierwszej klasie naprzeciwko pani
JONATHAN LEE JOY
Tytuł oryginału: Joy Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Marianna Zielińska Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Jolanta Rososińska Zdjęcie na okładce © Charlie Schuck/Digital Vision/Getty Images/Flash Press Media © Jonathan Lee, 2012 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014 © for the Polish translation by Anna Rajca-Salata ISBN 978-83-7758-655-6 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014 Wydanie I
Dla Amy
Szczęście to światło na wodzie. Woda jest zimna, ciemna i głęboka. WILLIAM MAXWELL
Akt I LOGIKA SNU …czy nie miewają koty na nietoperze ochoty…? LEWIS CARROLL, Alicja w Krainie Czarów, przeł. M. Słomczyński
Godzina 1.00 Dlaczego drzwi są uchylone? Drzwi wejściowe nie powinny być otwarte o pierwszej w nocy w Angel, w centrum Londynu. Zmęczenie brzęczy w głowie Joy niczym mucha, a drzwi są niedomknięte. Na pewnym etapie życia każdy drobiazg urasta do rangi problemu. Spogląda na swoje blackberry. Nie przyszło nic nowego, odkąd kilka sekund temu sprawdzała smartfon w taksówce. Nie ma żadnego e-maila ani SMS-a, żadnej wiadomości głosowej od Dennisa z wyjaśnieniem, dlaczego zostawił drzwi otwarte. Gdy warkot czarnej taksówki, którą przyjechała, cichnie w oddali, Joy przesuwa palcem po ząbkach klucza – nagle stał się zbyteczny. Przez myśl przebiega jej sekwencja uszczypliwości: nieodpowiedzialny – igra z niebezpieczeństwem – już wcześniej mu się to zdarzało – zostawił otwarte drzwi i położył się do łóżka – do łóżka z grzanką – pościel z egipskiej bawełny, a on je grzanki! Ogarnia ją bolesne, mrowiące uczucie irytacji, które pogłębia następny obrazek: leżący na chodniku w drwiącej aureoli księżycowego światła prezent od Zorro, spaniela sąsiadów, najwyraźniej niekontrolującego czynności fizjologicznych. Ostatnimi czasy Joy robi wszystko, by nie nadużywać przekleństw, ale teraz czuje, jak cisną się jej na usta, a fala gorąca zalewa ją aż po uszy i oczy, potęgując woń perfum na skórze. „Jesteś zbyt surowa dla ludzi”, mawiał ojciec, i Joy pracuje nad tym, stara się być łagodniejsza dla innych i samej siebie, zamierza przecież w ostatnim dniu życia emanować pogodą ducha i rozdawać nieznajomym promienne uśmiechy, mając na nogach buty na niebotycznych obcasach. Teraz jednak, gdy w pierwszej godzinie jej ostatniego piątku drzwi są otwarte (szeroko otwarte, niemal rozdziawione, wręcz ziewające), Atkinsonom zaś, jak widać, obca jest zasada „każdy sprząta po swoim psie”, wskutek czego wokół domu unosi się smród psich odchodów, smród nabierający tandetnej słodyczy dzięki kwiatowym nutom perfum Joy, na czole kobiety formuje się głęboka zmarszczka, której powagi nie umniejszają ani wichrząca się wyżej jedwabista grzywka, ani błyszczące niżej oczy. Tłumiąc w sobie słowa „kurwa mać” i „chuj”, Joy zadowala się wymruczeniem pod nosem wyzwiska „palant”. Nazwanie męża palantem, przyglądanie się, jak wyraz ten zmienia się w obłoczek pary rozpływający się w styczniowym powietrzu, działa dziwnie kojąco. Joy od razu czuje się lepiej. Zamroczenie mija. Frustracje z całego tygodnia nie kleją się już do skóry na
podobieństwo okruchów grzanki. Po dniu spędzonym w kancelarii – ciągnącej się absurdalnie długo serii spotkań wypełnionych stresem i kofeiną, szesnastu godzinach męczących rozmów o prawie żywnościowym oraz o specyfikach, które wolno wstrzykiwać w kurze piersi, po znoszeniu niezbyt ukradkowych spojrzeń na jej własne piersi rzucanych przez mężczyzn prezentujących rozklapane miseczki B pod pożółkłymi koszulami – słowo „palant” brzmi jak idealna i cudownie zwięzła koda minionego czwartku. Między zaparkowanymi samochodami przemyka zwierzę, połyskując rudawo w ponurym świetle latarni. W górze, na dachach wiktoriańskich domów sterczą anteny, a na nocnym niebie wisi blady sierp księżyca. Joy stoi z zadartą głową i świadoma, że robi to po raz ostatni, podziwia jego abstrakcyjną elegancję. Nagle słyszy cichy szmer kół – światło lampy rowerowej wydobywa z ciemności pysk lisa. Joy chwyta za klamkę, zmęczyło ją wystawanie na chodniku, więc muskając torebką rąbek spódnicy, zanurza się w mrokach domu. Co zamierza robić w nadchodzących godzinach? Nie myśleć za dużo, tylko metodycznie i ze spokojem realizować swój plan. Takie umiejętności pracodawca Joy określa jako kompetencje miękkie – Kreatywność, Orientacja na klienta, Kontrola emocjonalna, Asertywność – naiwnie nie zdając sobie sprawy, że pracownicy najchętniej posługują się akronimem KOKA („potrzebna ci koka”, mawiają koledzy Joy, „koka to jest to, co partnerzy lubią najbardziej”), lecz nie są one jakoś… Skrzy-yp. Słysząc dźwięk – cóż to takiego? – Joy przystaje. Zapada cisza, jakby chwila zbierała się w sobie, po czym znów się rozlega: skrzy-yp, skrzy-yp. A między skrzypnięciami… zaraz, zaraz… czy to nie brzmiało inaczej? Tak. Inaczej. Skrzypienie przerywa odgłos bardziej melodyjny, brzmiący trochę jak… łu- łu? Zupełnie jak chórki w piosence Stonesów, którą lubi Peter, Sympathy for the, jak mu tam – łu-łu – Devil. Dziwne. Przerażające. Tych drzwi używają tylko ona i Dennis, kawalerka nad ich dwupoziomowym mieszkaniem ma własne wejście. Nigdy nie dobiegają z niej żadne hałasy, niczego stamtąd nie słyszała. Osobliwa mieszanka dwóch dźwięków musi więc dochodzić z jej kuchni lub salonu. Skrzy-yp. Łu-łu.
To zapewne nic takiego… chyba że… przypuszczalnie jakieś głupstwo… Joy zsuwa buty i zaczyna powoli skradać się korytarzem. Centralne ogrzewanie sprawia, że mimo otwartych drzwi powietrze jest ciężkie i lepkie. Zarumieniona, przestraszona obserwuje z gorączkową uwagą każdy szczegół: bladozielony dywanik, pogrążone w mroku ściany, kłęby kurzu pod grzejnikiem. Nie ma powodu do strachu. Skrzy-yp. A jeśli z jakiegoś kąta wyskoczy psychopatyczny morderca i ją zabije? Oszczędzi jej tylko kłopotu. Łu- łu. Ale jeśli ją zrani, jeśli tylko zrani… Waha się. Czy nie lepiej zawrócić? Obudzić Atkinsonów? Przyprowadzić tu Zorro? Lecz właśnie wtedy zalewa ją fala złości na samą siebie: daj spokój, w nadchodzących godzinach liczyć się będzie odwaga, Atkinsonowie to nauczyciele łaciny, a jedyną przerażającą częścią ciała Zorro jest jego tyłek. Jeden krok, drugi, trzeci. Joy mija kuchenne drzwi, więc odgłosy dochodzą, muszą dochodzić, z salonu. Przystaje. Nasłuchuje w skupieniu. Woła Dennisa. Cichy ochrypły okrzyk jak błysk zapałki w ciemnościach. Zastanawia się, czy nie wyłączyć lampy z kontaktu. Użyć jej do obrony. Gdzie się podziała rakieta tenisowa? Zwykle leży pod stołem, na którym, niemal w zasięgu ręki, stoi lampa mogąca w jej zastępstwie posłużyć jako broń. Skrzy-yp. Jeśli przeżyje spotkanie z intruzem, ale okaże się, że mimo wszystko ukradł rakietę, nie zagra w tenisa podczas przerwy na lunch. Łu-łu. Bardzo niedobrze, gdyż ma to być ostatni mecz tenisa w jej życiu, a ostateczność ta czyni z niego rytuał. Dla Joy, osoby w gruncie rzeczy autentycznej i bezpretensjonalnej, wyznaczone przez tradycję rytuały – precedensy, preambuły i konwenanse będące nieodłącznym elementem kariery prawnika – są bardzo ważne, stanowią część jej osobowości. A przecież jest sobą, wciąż jest sobą, mimo nawiedzającego ją ostatnio zwątpienia – dręczącej świadomości, że tkwi w cudzej skórze i że nawet jej własne uczucia są pożyczone lub fałszywe. Joy czuje, że w jej organizmie wzrasta poziom adrenaliny, a mimo to skupia uwagę na zaskakująco banalnych problemach. Jeżeli okaże się, że włamywacz pozbawił ją rakiety (ale nie życia), czy powinna odwołać mecz z Christine i w zamian poćwiczyć po raz ostatni w siłowni dla pracowników w asyście osobistego trenera? Tyle że nastawiła się już na towarzystwo przyjaciółki i nie chciałaby w żadnym wypadku rozczarować osoby tak życzliwej jej jak Chri…
SKRZY-YP. Coraz głośniejszy dźwięk rozbrzmiewa z nieoczekiwaną czystością, dwa odgłosy nie są już tak splecione ze sobą, a Joy, wsłuchawszy się, stwierdza, że to całkiem zabawne, bo jeden z nich przypomina skrzypienie mebla, a drugi sapanie człowieka i – czy to możliwe… Gdzieś w głębi otumanionego strachem umysłu rodzi się nowy pomysł. ŁU-ŁU. Hałasy… Hałasy mają… Hałasy mają z pewnością coś wspólnego z nową pasją Dennisa – fitnessem. Joy wzdycha. Jezu. Świetnie. Chryste. Po wzięciu rocznego urlopu naukowego na uczelni Dennis – solidny, godny zaufania Dennis – zaczął oglądać filmy z ćwiczeniami i prężyć przy nich muskuły, popijając napoje o konsystencji mokrego cementu. Ach, ci starsi faceci. Powinni dodawać do nich ulotkę z ostrzeżeniem. Gdy wychodziła za Dennisa, był dosyć młody, ale nikt nie wyjaśnił jej, że różnica wieku zacznie się zwiększać, bo u mężczyzn po czterdziestce każdy rok liczy się jak u psa, przynosząc wzdęcia, drzemki, ataki paranoi i kręcenie się za własnym ogonem. SKRZY-YP. W mózgu Joy pojawia się obraz: mąż wykonuje jakieś idiotyczne, nocne, dyszące, typowe dla kryzysu wieku średniego („nie wyglądam na czterdzieści pięć lat!”) ćwiczenia na mięśnie trójgłowe ramion, wbijając pięty w kosztowny dywan, a ciężarem ciała opierając się na skrzypiącej kanapie projektu Jacobsena. Joy jest w stanie zaakceptować ten scenariusz i pogodzić się z nim, ponieważ nie wymaga on wyrywania lampy z kontaktu i mordowania włamywacza na kilka godzin przed tym, jak pracodawca oficjalnie przedstawi ją jako partnerkę, poprosi o podpisanie papierów, spróbuje zaangażować kapitałowo, by mocniej związać z kancelarią, a tym samym uczyni umieranie czymś równie trudnym jak istnienie. Joy chce zrealizować swój zamiar według planu – i jeśli to możliwe bez hałasu – jutro po południu, w rocznicę dnia, w którym rozsypało się jej życie. W nastrojowym mroku korytarza nachodzą ją wspomnienia. Oto siedzi wraz z siostrzeńcem w namiocie rozbitym pośrodku jadalni w poprzednim mieszkaniu. Namiocie pospiesznie skleconym na dywanie po to, by dolna warga dziecka przestała drżeć. Mały tęsknił za rodzicami, którzy wybrali się z przyjaciółmi na południe Francji. Joy odkryła, że zarówno jako opiekunka do dzieci, jak i konstruktorka namiotów musi się jeszcze wiele nauczyć. Budowla, choć w zamyśle wolno stojąca, potrzebowała zaimprowizowanych podpór –
przywiązanych do regałów i nóg od stołu sznurków, które luzowały się, kiedy dziecko, podniecone światłem latarki przesuwanym przez Joy po pochyłych ścianach, naruszało konstrukcję. „Ciociu Joy, czy mogę obsługiwać latarkę?”, zapytał chłopczyk, a słowa – te lub podobne – nadały jego pytaniu dziwnej precyzji. Odgrywanie roli małego boga władającego światłem i ciemnością pobudziło go do śmiechu, wkrótce jednak, znudzony, poprosił o płatki śniadaniowe. I gdy Joy stoi tak nieruchomo w korytarzu, wśród dalszych skrzypnięć i sapnięć, wymieniając spojrzenia z parą porzuconych na konsoli okularów, jej strach zmienia się w nudę. Nie czeka ją nic gorszego od dyskomfortu przykrej rozmowy o niezamkniętych drzwiach i nocnych ćwiczeniach. Obwinianie partnera i zrzędzenie jest paskudne, lecz zwyczajne i można się w nim bezpiecznie zanurzyć. Joy przypuszcza, że podobny cel mają ćwiczenia Dennisa. Mąż wykonuje je przed pójściem spać, bo redukują dzień do dających się ogarnąć rozmiarów i kształtów. Zresztą, szczerze mówiąc, bywają gorsze nawyki. Weźmy choćby kolegów z pracy (po jej odejściu pewnie uśmiechną się szyderczo: „Nie wytrzymała! Za duża presja!”), mężczyzn takich jak Peter, który lubi pod koniec dnia wpatrywać się w lustro wiszące obok przysadzistego automatu z coca-colą, a jego miłość własna jest tak intensywna, że niemal można ją usłyszeć niczym trzaski w radiu na wysokich częstotliwościach. Dennis przynajmniej nie gapi się miłośnie w lustro. Usiłuje tylko – na swój męski, niejednoznaczny sposób – zachować formę. Joy wyrokuje, że „palant” to określenie może trochę zbyt ostre. Zaraz, zaraz. Dziwne. Gdy wyciąga szyję, nachyla się i mrużąc oczy, spogląda nad okularami i brzegiem stolika na pogrążony w półmroku salon, w polu widzenia pojawia się nowy obiekt. Na dywanie leży szmatka o słabo widocznym w cieniu kolorze. Czy to… czy to są majtki?
Peter Człowiek, który miesiącami chodzi tym samym korytarzem, wsłuchując się w stukot klawiatur i siorbanie herbaty, wie, co to poczucie bezpieczeństwa. Nawet mężczyźnie o mojej wyobraźni i doświadczeniu można wybaczyć, że postrzega biuro jako azyl, miejsce, w którym otaczający nas świat zmienia się w swoją mniejszą i ulepszoną wersję. Piękne kobiety. Wygodne umeblowanie. Duży wybór smacznych ciasteczek. Tak, kancelaria Hanger, Slyde & Stein wydawała się – do zeszłego piątku – istnym rajem. Jednak wyznam panu coś niepokojącego: kiedy wszystko układa się źle, a współpracownicy zaczynają krzywdzić siebie i innych, ich wygląd pozostaje ten sam. Ludziom, którzy zmieniają się w potwory, nie rosną rogi ani nie otwierają się dodatkowe pary oczu. Nie. Dalej pachną perfumami i noszą wąskie spódnice. Co takiego? Ach, rozumiem. Spódnice, garnitury, kilty – dla mnie to bez różnicy. Poznałem tu moją żonę, a także, co bardziej na temat, Joy, więc jak widać, nie mam nic przeciwko kobietom pracującym w kancelarii. A swoją drogą, czy wie pan, co się dzieje z Joy? Jak się czuje? Oczywiście. Nie musi pan nic więcej mówić. Wiem, czym jest sprawa poufna. Chociaż zdradzę panu pewien sekret: w Hanger uważa się, że poufność jest sprzeczna z interesem publicznym. Kancelarie prawnicze to zbiorowiska ludzi pragnących poznać każdy szczegół cudzego życia. Wszyscy czyhają na czyjeś upokorzenie, na najdrobniejsze kompromitujące szczegóły. W dwa tysiące ósmym przesyłano sobie nakręcony komórką film przedstawiający Nigela Beasta drzemiącego na Dorocznym Obiedzie Partnerów. Kiwał się nad ptifurkami oświetlonymi blaskiem świec, gdy nagle jego słynne nieujarzmione włosy w nosie, poskręcane i zasupłane niczym stara wstążka do pakowania prezentów, zajęły się żywym ogniem. Jak mi mówiono, był to istny fajerwerk. Świadkowie takich wydarzeń na ogół chętnie koloryzują, lecz domyśla się pan, jak to musiało wyglądać. O osmalonym nosie Nigela Beasta mówiło się potem niemal przez rok. „Zrobienie z siebie Beasta” było w Hanger synonimem kompromitacji aż do następnej wiosny, kiedy pewna kobieta z zespołu prawa nieruchomości została przyłapana nago w damskiej toalecie na czwartym piętrze, gdy pozwalała muskularnemu asystentowi z pracowni reprografii wciągać kokę z własnej łechtaczki. Oczywiście to, co przydarzyło się Joy, nikogo nie rozbawiło. Nie to miałem na myśli. Ale jej wypadek mimo wszystko
jest własnością publiczną. Tak jak Afera z Beastem – tylko więcej w nim krwi, albo Afera Łechtaczkowa – tylko bez wciągania. Dobrzy pracownicy, tak samo jak dobrzy obywatele, są ciekawi. Będą rozmawiać. Porządkować po swojemu całą historię. Muszę przyznać, że z zainteresowaniem czekałem na nasze spotkanie. Człowiek ogląda różne amerykańskie filmy – czy przynajmniej u siebie, w gabinecie, ma pan kozetkę? – nie spodziewa się jednak, że jego firma do tego stopnia zadba o zdrowie pracowników. Zresztą przypuszczałem, że z uwagi na śledztwo będę pierwszą osobą, która pana u nas powita. Lepiej, żeby to zrobił zdrowy psychicznie pracownik wyższego szczebla. Obawiam się, że od piątku niektórym osobom z personelu – i rzecz jasna Dennisowi – niewiele trzeba, by się zupełnie załamali. Dennis. Nikt panu nie powiedział o Dennisie? Mogli to zrobić! Oczywiście, że mogli. Pan naprawdę traktuje zbyt poważnie prawo do prywatności. Wyjaśnijmy więc sobie od razu: Dennis to mąż Joy. Facet z wyższych sfer, po prywatnej szkole z internatem, który powinien zasiadać w parlamencie, lecz tkwi w innej skostniałej instytucji: na uniwersytecie. Był tutaj, kiedy zdarzył się wypadek, i – proszę mrugnąć dwa razy, jeśli się nie mylę – kancelaria zaproponowała, by tak jak my skorzystał z pana usług. Wezwali go w tej sprawie wczoraj, a potem dopadł mnie podczas picia kawy w kąciku kuchennym i wygłosił jeden ze swoich jękliwych monologów na temat puszczonego w obieg materiału filmowego z kamer monitoringu. Próbowałem mu wyjaśnić, że ludzie są z natury ciekawi. Skoczyła? Wypadła? Czy się przebudzi? Tłumaczyłem, iż to uzasadnione pytania. Nie jest pan pewien, czy są uzasadnione, czy że powinno się je zadawać? Ależ oczywiście. Wszystko w życiu zależy od punktu widzenia. Nawet najbardziej niszowe zachowania – na przykład wykorzystywanie warzyw podczas seksu analnego z ukochaną osobą – zależą od punktu widzenia. Czy jednak nieustanne relatywizowanie pomoże w dyskusji? Sprawi, że lepiej zrozumiemy, co podniecającego kryje się w szorstkiej cukinii lub sztywnym pasternaku? No cóż, nie. Nie przyjął mojego komentarza najlepiej. Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której usłyszałem chyba beknięcie Damona Turnera z zespołu prawa finansowego. Damon ma zwyczaj rozstawiać szeroko nogi, gdy czuje, że zaraz mu się odbije, i urządzać całe przedstawienie. Zignorowałem
zarówno ciszę na pierwszym planie, jak i beknięcie w tle, i dalej próbowałem wyjaśniać Dennisowi, na jakich zasadach działa duża kancelaria prawnicza. Widzi pan, to jedna z moich umiejętności: skuteczne objaśnianie pod presją. Należę do zespołu procesowego, ale moja specjalność to sprawy upadłościowe. Zna pan jakichś prawników od upadłości? Nie? Tak myślałem. Inaczej wiedziałby pan, że mamy skłonność do życia na krawędzi. Wkraczam do akcji, kiedy firma zaczyna tonąć. Członkowie zarządu panikują z powodu teraźniejszości, próbują usuwać ślady przeszłości i chronić tyłki przed przyszłymi roszczeniami. Moją rolą jest dowiercić się, mimo nacisków i ryzyka, do pokładów kłamstw, w których czają się prawdziwe zeznania. Kłamstwa mają w sobie coś uzależniająco twórczego – jeśli sfałszuje się jeden szczegół, trzeba zmienić także sąsiedni – więc ich pokłady mogą być bardzo bogate i ściśle ze sobą połączone. Gdy po nieprzyjemnej rozmowie z Dennisem wróciłem do gabinetu, nie było w nim Jess, mojej uroczej praktykantki. Mogłem więc rozpiąć suwak, uwolnić Piotra Wielkiego i zwiesić go pod biurkiem. Lubi się trochę przewietrzyć, a ja się wtedy relaksuję. Na tym polega problem dzielenia gabinetu z atrakcyjną dziewczyną: nie zawsze można się całkowicie rozluźnić. Kiedy przebywam w biurze sam i jestem trochę podniecony, bawi mnie sprawdzanie, ile gumek recepturek mogę zawiesić na moim fiucie. Rekord? Sto dwadzieścia dziewięć. Oczywiście mówimy o szerokich gumkach z szafki na trzecim piętrze. Inną przyjemną rozrywką jest przyczepianie sobie spinaczy do uszu, ale to można robić dopiero po piątej, gdy wszyscy z sekretariatu pójdą już do domu. W drzwiach stanął Tyci Tony O. W jego przezwisku nie kryje się żadna ironia. Jest karłem. W dodatku prawdopodobnie gejem, a na pewno Azjatą – czyli spełnieniem najdzikszych fantazji działu kadr. Przeprowadził małe dochodzenie, nie będę jednak zawracał nim panu głowy. Widzę, że należy pan do ludzi, których łatwo zgorszyć, zresztą nie o tym przecież mamy rozmawiać, prawda? O czymkolwiek, byle mi pomogło? Ma pan doprawdy dziwny sposób wyrażania się. Będę nazywał pana Doktorem Odd. Czy odpowiada panu ten przydomek? Doktor Odd? Cóż, Doktor Who też pewnie nie był swoim zachwycony, a jednak przezwisko się przyjęło. A więc brzmiało to mniej więcej tak. Musi mi pan wybaczyć, naśladowanie głosów nie jest moją najmocniejszą stroną. – Oj, oj – powiedział Tony. – Nie zastałem jej? Kurka wodna, musieliśmy się minąć. Szukam Super-Jess, a zastaję tylko ciebie. Pomaga mi przy sprawie elektrowni atomowej, tej, która zatrudniała jako ochroniarzy pensjonariuszy
domu opieki. Sytuacja wygląda naprawdę bzzzidko. Idziesz po pracy na piwo? Słyszałem, że wywalili Sutcliffe’a. Ale ode mnie się tego nie dowiedziałeś. Facet nie ma jeszcze o niczym pojęcia. Kto wie, może wyleją więcej starszych prawników łącznie z pogrążoną w śpiączce poczciwą Joy Stephens? Brakuje mi widoku jej uzębienia. Nie ma to jak idealny garnitur zębów. Wiesz, że tymczasowo przenoszą do nas kilku młodszych obrońców? Ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba, to te cwele w perukach i togach. Naprawdę przydałyby mi się wakacje, choć to chyba niemożliwe w sytuacji, gdy sprawa atomowa grozi wybuchem. A mój żołądek?! Chłopie, słowo daję, że jedzenie w stołówce jest coraz gorsze. Wiecznie te kiełbasy. Próbowali mnie przekonać, że polityka firmy wymaga, aby były podawane w stanie półsurowym! Pewnie słyszałeś o Kennedym? Musiałeś słyszeć. Uważa, że jest następny w kolejce. Osobiście nie wyobrażam sobie, żeby Stuknięty Brian pozwolił mu odejść, skoro sprawa firmy tytoniowej jest tak paląca. O Boże, Kennedy to głupiec. Kom-plet-ny. Muszę przyznać, Peter, że krawat pasuje ci do koszuli. Jeśli szybko nie dostanę urlopu, sam rzucę się z jakiegoś wysokiego budynku. Ale fakty są takie, że Super-Jess lubi flirtować, a ty jesteś człowiekiem żonatym. Słyszałeś może coś na mój temat, no wiesz, o mojej przyszłości? Milczałem. – A poza tym… Jak sprawy stoją? – zapytał Tony. Pytanie było nadzwyczaj celne, zważywszy na to, co działo się pod biurkiem. – Nieźle – odpowiedziałem. – Jesteś zajęty? – I to bardzo – przytaknął. Co oznaczało: liczę, że wybronię się przy kolejnej redukcji. – Ja też – rzuciłem. – Siedzę nad Projektem Drobiowym, mam przejebane. – Co oznaczało: przyczyny mojego dyskomfortu są jawnie seksualne, przełożeni mnie pożądają i pragną, mam zapewnioną pracę do końca życia. Potem sprawy się skomplikowały. Zapytał, jak się czuje moja żona, Christine. Widzi pan, były z Joy bliskimi przyjaciółkami. Razem zaczynaliśmy pracę w tej kancelarii. Aż do piątku nasza trójka żyła niczym jedna szczęśliwa rodzina. Co prawda, jak większość rodzin, szczęśliwa w sposób dysfunkcyjny. W późniejszych pytaniach Tony’ego naprawdę zirytowała mnie sugestia, jakoby… W każdym razie tyle mniej więcej powiedział. W impresjonistycznym szkicu. Na szczęście znudziło mu się nagabywanie mnie i przeniósł się do sekretariatu popatrzeć, jak Olivia Sullivan uzupełnia papier w kolorowej drukarce. Gdziekolwiek się ruszysz, jakieś dziewczyny pochylają się, przyklękają lub kucają. Kiedy już pana wypuszczą z tego prowizorycznego gabinetu terapeutycznego, proponuję przejść się po pokojach. W każdym kącie
biura, w boksach, na schodach, nawet w kąciku kuchennym ujrzy pan rysujące się pod obcisłymi białymi bluzkami wspaniałe sutki. Jak już mówiłem, istny raj, dopóki nie okaże się, że jest inaczej. Co mam na myśli? Po wydarzeniach z zeszłego piątku stało się jasne, że wielu tutejszych pracowników coś ukrywa. Zwłaszcza Azjata z siłowni, Barbara, a nawet Dennis – czyli osoby, które zapewne zaproszono do wzięcia udziału w tych… jak to pan nazywa? Pogawędkach! Ha! Coraz bardziej pana lubię. Ma pan doprawdy postmodernistyczne poczucie humoru. Otóż każdy, kto z uwagą oglądał nagrania z kamer monitoringu, zauważył, że owa trójka jako pierwsza podeszła do ciała Joy. Zaledwie przed dwoma sekundami jej kości trzasnęły o marmur, a oni już przepychali się przez tłum, by znaleźć się bliżej. I jak widać na biało-czarnym rozedrganym filmie, mają spuszczone głowy, zupełnie jakby się nie tylko bali, lecz także wstydzili. Ja? Pewnie też podszedłem. Z kieliszkiem szampana w dłoni. Czułem się dziwnie. Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Tego dnia Joy miała zostać partnerką w Hanger, Slyde & Stein. Uparta, odnosząca sukcesy, dość bogata, zapewne najbardziej utalentowana i najładniejsza kobieta w zespole procesowym. Na kamiennej podłodze, bez oznak życia. W następnych dniach słyszałem, jak ludzie mówili, że jeszcze przed upadkiem na twarzy Joy malowała się pustka. Że uderzenie ciała o podłogę zabrzmiało w ich uszach jak łomot bębna. Że wydawała się roztargniona i niepewna. Że gdy tak leżała, przypominała połamane krzesło, designerski mebelek czekający, aż usunie go sprzątaczka. Oczywiście to tylko domysły. Jednak im więcej o tym się mówi, tym bogatsze stają się wspólne wspomnienia. W tym cały problem z londyńczykami, nie uważa pan? Pleciemy bzdury, żeby jakoś sobie radzić! Nie chcemy obcować z naszymi lękami w samotności, więc spotykamy się i je omawiamy. Bez końca analizujemy trudny do opisania wyraz oczu Joy, kiedy zwracała się do tłumu: widoczny w jej źrenicach nieokreślony ból czy niesprecyzowany zamiar, strach przed zmarnowanym życiem czy namysł, co by tu przegryźć do herbaty. Niekończące się interpretacje. Uzgadniane pomrukami opinie. Opowiadane donośnym głosem historie. Bez urazy, ale tego rodzaju pseudotroskliwa psychologiczna masturbacja niewiarygodnie mnie nudzi. A mówi to panu człowiek, który raczej lubi… Czy uważam, że była to próba samobójstwa? Chodzi o moje prywatne zdanie?
Wiem na pewno, że poprzedniego dnia Joy wyszła z kancelarii po północy. Prawdę mówiąc, wychodziła późno od wielu tygodni. Była przepracowana, choć nie bardziej niż my wszyscy. Zatem musiało się coś wydarzyć w jej życiu osobistym. Czasem, gdy wraca się do domu po całym dniu harówki, wystarczy drobiazg – skończyły się środki nasenne albo zabrakło mleka – byśmy na chwiejnych nogach zabrnęli w ciemny zakątek własnej jaźni. Oczywiście zastanawiałem się nad tym. Nad tym, co się wydarzyło, kiedy Joy wreszcie dotarła do domu w nocy z czwartku na piątek. Pewnie tym tropem pójdą policja i prasa. Spróbują zrekonstruować od początku aż do godziny piątej po południu ostatni dzień Joy. Ten zegar dobrze chodzi? Naprawdę? Muszę wziąć udział w spotkaniu starszych prawników. Będziemy się zastanawiać, jak doprowadzić do tego, by więcej kobiet zostawało partnerkami. Może takich, które nie są w stanie śpiączki. W ramach krzewienia różnorodności. Nie, powiedziałem: różnorodność. To nowe firmowe słowo na określenie sytuacji: O kurwa, tu są sami mężczyźni. Doktorze Odd, przypomina pan moją praktykantkę. Wciąż pan robi notatki. Tylko woli pan używać luźnych kartek. Osobiście bałbym się, że mi się pomieszają. Widzi pan, dla mnie bardzo ważna jest struktura. Co pan sądzi na temat gumek recepturek?
Godzina 1.10 – Cóż, Joy-Joy, wiem, że to źle wygląda. Nie żebym… chociaż może w pewnym stopniu… ale zgadzam się, nie wypadło to najlepiej. Dennis wypowiada te słowa, stojąc z rękami na biodrach i z głową przechyloną tak, by móc patrzeć na żonę. – W końcu jest to przecież pewne odchylenie od normy. Mówi to wszystko nagi, nie licząc skarpetek na stopach i prezerwatywy na wiotczejącym penisie. – Zjawiła się tutaj, mam na myśli panią nadal klęczącą na kanapie… i właśnie piliśmy niewinnego drinka, żeby nam czas szybciej zleciał (choć zleciałby i tak, co się rozumie samo przez się, a gin był z tonikiem i limonką, wybacz brak precyzji), gdy widzisz, jakoś przypadkiem… – Wsadziłeś jej kutasa do cipki? Dennis przełyka ślinę i jabłko Adama podskakuje mu na szyi. – Umiesz, zawsze umiałaś, dobierać słowa, ale chciałem tylko powiedzieć, że my… Łajdak. Nie słuchać tego łajdaka. Sterczy tu, zaciskając pośladki, i objaśnia sytuację. Łajdak o obwisłych pośladkach z dziewczyną w salonie. Apetyczna dziewczyna klęczy, opierając się na łokciach, na kanapie projektu Jacobsena – Jacobsena! – jej lśniące włosy zwisają niczym liście jakiegoś drzewa, ładnej, młodej, prześwietlonej słońcem brzózki, a pośladki, jędrne i nieskazitelne, znieruchomiały na wysokości bioder tego łajdaka i, o Jezu, fuj, tkwi między nimi czarny przedmiot w kształcie banana. Dennis nadal próbuje coś wyjaśniać, podczas gdy znudzona prezerwatywa – zużyta i pomarszczona – szykuje się do odejścia na emeryturę. – Cały czas – ciągnie Dennis – patrzysz na hm… siedzenie tej pani. Wybacz, proszę, Joy-Joy, nie powinienem używać naszego… Chciałem tylko powiedzieć, że to niegrzecznie tak się gapić, ha, ha. Joy wie, że każdy przedmiot pożądania wygląda paskudnie, jeśli akurat mamy apetyt na coś innego – ostrygi wydają się galaretowatym obrzydlistwem, kiedy przyszła nam ochota na ciasto – zawsze jednak uważała wibratory za odrażające pod każdym względem. Smukłość dziewczyny sprawia, że ten wygląda szczególnie złowrogo: niczym narzędzie tortur lub nadnaturalnych rozmiarów wentyl do nadmuchiwania sflaczałej lalki. Dennis nie jest jeszcze na
etapie uprawiania seksu z lalkami, choć wolałaby przerwać romans z plastikiem i powietrzem niż zdecydowanie ludzką zdradę. Nigdy nie była niewolnicą konwenansów, lecz patrząc na ostatnią fazę rozwiązłości tej pary, ma wrażenie, że meble zaczynają drgać i połyskiwać w rytm bicia jej serca. – Hm, kochanie? Może rzuciłabyś jej majtki, żeby mogła zmienić pozycję i zakryć tyłek? – Porównuję go z twoim tyłkiem – odpowiada Joy, a poziom adrenaliny rośnie w niej, wywołując agresję. – Ostatnio wygląda grubo. – Grubo? – Jak u świni. – No tak – mówi Dennis. – Obwisłe wory. – Ha! Powiadasz, że mimo ćwiczeń… – Minipośladki i maksipośladki. – Hm. – Jak u szynszyli. – No tak, szynszyla, akurat… – Mięsiste. Rozrośnięte. Szare. – Ach tak, rozumiem. Porównujesz męża z nocnym gryzoniem… Przepraszam – dodaje. Przeprosiny, choć skromne, zaspokajają częściowo apetyt Joy na awanturę. Przedmioty tracą powoli lśniącą płynność konturów, pokój znów nieruchomieje. Czy warto kończyć pięć lat małżeństwa kłótnią? Lubi Dennisa, tak jak się lubi znoszoną sukienkę – choć straciła już połysk i urok nowości, jest całkowicie twoja, łącznie z plamami na rąbku spódnicy, i nadrabia swojskością braki w urodzie – ale on psuje nawet to, zaczyna łamać zasady, sprawia, że Joy czuje się głupio, gdyż nie skojarzyła skrzypienia i sapania z ich tajnym czwartkowym zwyczajem, wieczornym rytuałem, który mimo iż wstydliwy, powinien być (przede wszystkim) wspólny. Dziewczyna z wibratorem, wciąż czekająca cierpliwie na czworakach, przerywa milczenie. Usypiającym głosem profesjonalistki, która potrafi uprawiać seks przez sen i pewnie czasem to robi, pyta: – Chcecie się już rozliczyć, czy to też należy do zabawy? Jednym posuwistym ruchem, naciągającym jej skórę na żebrach, wyjmuje z niepokojącym mlaśnięciem wibrator, po czym siada, łącząc kolana i
rozstawiając stopy oraz układając z podobnie fałszywą skromnością ramiona, tak że cztery chude kończyny tworzą literę X. – Kochanie – mówi Dennis do żony, ignorując pytanie dziewczyny. – Przyjmiesz gin z tonikiem w charakterze gałązki oliwnej? Mamy tu pokrojone limonki i lód. – Na stoliku Noguchi. Wielkie dzięki. Prosiłam, żebyś ją odwołał, Dennisie. Miałam okropny dzień, tyle spraw na głowie. Myślałam, że to włamywacz, a potem… zdawało mi się, że wykonujesz te swoje ćwiczenia. – Cóż, na swój sposób… – Lepiej już nic nie mów. – Przecież to czwartkowy wieczór. Nasza noc, Joy-Joy. – A jeśli jedno z nas chce zrezygnować? Zapada cisza. Dennis patrzy na topniejący lód i jakby sam tając na jego widok, mówi stłumionym głosem: – Taką przyjęliśmy zasadę. Znam ją. Kiedy dowiedziałem się, że masz kłopoty ze sprawą, chciałem odwołać wizytę. Ale nie zrobiłem tego od razu. Gdy zadzwoniłaś do mnie po południu, byłem wytrącony z równowagi. Widzisz, spotkałem w pociągu sławną pisarkę i przyszło mi do głowy mnóstwo pomysłów, ogarnęła mnie prawdziwa gorączka twórcza. Czułem się zupełnie jak podczas ćwiczeń z hantlami, kiedy nagle otwiera się we mnie dodatkowe źródło energii i staję się nadczłowiekiem, super-Dennisem… A potem w agencji powiedzieli, że już do nas jedzie, zjawiła się o zwykłej porze i… – Ubierz się – prosi Joy zmęczonym głosem, po czym, posłuszna nakazom etykiety, przenosi wzrok na dziewczynę. – Zwykle się tak nie zachowujemy. Tamta wzrusza ramionami, a gest ten, tuż po werbalnej próbie rehabilitacji podjętej przez Dennisa, wydaje się zadziwiająco oszczędny w wyrazie. Pozbawiony treści, pokrętny sposób wyrażania się męża był dziwactwem nadającym mu swego czasu uroczą odmienność. W Londynie pełnym jednowymiarowych profesjonalistów, nudnych, gładkich typów z głosami brzmiącymi jak dźwięki wiolonczeli i opalenizną w kolorze jej pudła rezonansowego, Dennis robił wrażenie naukowca ze starej szkoły. Jego wahanie i opadająca grzywka czyniły go ludzkim. Ale po niemal pięciu latach małżeństwa, gdy każde dziwactwo zostało starannie zbadane, mąż Joy – w świetle tego, co dzisiaj zaszło – przypomina nie tyle Hugh Granta, ile wioskowego głupka. Wynajęta pomoc oddala się z torebką wypchaną pięćdziesiątkami, a wioskowy głupek wraca do kuchni. W regularnie odnawianym wnętrzu, na tle
czerwonej jak pomidor lodówko-zamrażarki, obrusa w zielono-żółtą kratkę i martwej natury przedstawiającej pomarańcze z Walencji, która wisi tam, gdzie kiedyś rodzinne zdjęcia, wydaje się nieco bezbarwny. Jego przybycie wzbudza jednocześnie irytację i podziw: irytację, bo tak mało się stara, i podziw, gdyż nie ma ambicji, by być doskonałym. – Chcesz się położyć, kochanie? – pyta, nerwowo drapiąc kępkę zarostu. – Nie. – Może ginu z tonikiem? – Po toniku nie mogę zasnąć. Już ci to mówiłam. – Wina? – Niech będzie. – Mogę spytać, które z przepysznych… – Czerwone. Drogie wino, droga lodówko-zamrażarka, drogie prostytutki. Kiedy właściwie zmienili się w namiętnych konsumentów? Teraz, gdy psychika Joy jest krucha jak szkło, cały dom wydaje jej się pomyłkowym, impulsywnym zakupem, jeszcze jednym obciążającym ją błędem. Dennis nalewa merlota, a Joy zastanawia się, czy mu nie powiedzieć. Już od wielu tygodni, leżąc bezsennie, rozmyśla o tym, jak go zawiadomić. Żaden z wyobrażonych scenariuszy nie zakładał jednak obecności prostytutek, gadżetów z sex-shopu ani kłótni nad pokrojonymi limonkami. Skłaniała się ku świecom zapachowym, wykwintnemu jedzeniu i muzyce poważnej. Opracowała nawet odpowiednią ścieżkę dźwiękową, troskliwie usuwając z niej makabryczne akordy, dźwięki przypominające wrzaski z Psychozy czy przeciąganie smyczkiem po mostku skrzypiec. Coraz bardziej pragnie wyznać Dennisowi, że od kilku lat nie czuje się dobrze. Poranek rozpoczyna się od mdlącego uczucia w głębi brzucha. Droga do łazienki przypomina tor przeszkód pełen duchów. A napotkana w lustrze twarz to przypadkowy układ rysów godnych tylko pożałowania – nos otrzymał cudzołożny pocałunek, oczy przymykały się na tyle spraw, usta zaś marszczą się i wiotczeją, jakby w mrocznej bajce codzienności zatruwało je wszystko, czego się dotkną. Joy wygładza wargi na nadchodzący dzień balsamem i błyszczykiem, wymuszonym uśmiechem napina je niczym prześcieradła w gościnnym pokoju. Ale każdego wieczoru znów są zwiotczałe i wygięte w dół. Pewnej nocy chciała powiedzieć o tym Dennisowi, wyjaśnić mu, że samobójstwo byłoby czynem racjonalnym i dużo bliższym jej naturze niż migocący płomyk codziennego życia, nie zdążyła jednak, zresztą wie, co by jej odpowiedział. Bzdura, Joy, samobójstwo nie jest
ani schludne, ani estetyczne. Nie licz na to, że po wszystkim będziesz mogła sobie pogratulować. Nie zaaranżujesz idealnej śmierci, to nie odnowienie pokoju czy przeredagowanie notatki służbowej. Trafisz na łamy „Lawyera”, a nie „Timesa”. Żaden Szekspir nie napisze sztuki o twoim ostatnim dniu. Historia nie zatęskni za tobą, ale ja tak, więc postąpiłabyś egoistycznie. Może nie ująłby tego równie zwięźle, lecz takie byłoby sedno. – Napij się, Joy-Joy – namawia Dennis. Na jego twarzy maluje się wyraz dziecięcego uporu, co wygląda, prawdę mówiąc, atrakcyjnie. – Rozluźnisz się, a mnie naprawdę jest przykro z powodu tej dziewczyny. – Bardzo młodej dziewczyny. – Bzdura. To dwudziestokilkulatka. Nie młodsza od tych, które mieliśmy wcześniej. Czuć korek? Można zachorować od wina, które czuć korkiem. Dziś o tym czytałem. Wiedziałaś, że to może naprawdę zaszkodzić? Joy wzrusza ramionami i przekonuje się, że w jej własnym wykonaniu gest ten jest mniej znaczący. – Przepraszam, że tu tak gorąco, bojler znowu nawala, musiałem otworzyć drzwi wejściowe, żeby trochę ochłodzić mieszkanie, a potem o tym zapomniałem. – Jestem zmęczona – mówi Joy, składając mu głowę na piersi. – Za ciężko pracujesz – odpowiada, otwierając ramiona. – Inne kobiety w biurze muszą jeszcze zajmować się dziećmi. Są prawniczkami i matkami. – Cóż, wspaniale, ale założę się, to znaczy zrobiłbym to, gdybym był hazardzistą, że są albo złymi prawniczkami, albo złymi matkami. – A na czym to polega? – pyta Joy, opuszczając gniazdko z mężowskiego swetra i ramion. – Bycie złą matką? – Joy-Joy, daj spokój, za ciężko pracujesz. Rzeczywiście. Jest wyczerpana. Nigdy nie pyta, dlaczego Dennis od pewnego czasu nie ma ochoty uprawiać z nią seksu sam na sam. Nie zastanawia się, dlaczego wyraziła zgodę, by fantazje męża, rozbudzone przed laty na jakiejś podejrzanej imprezie, naruszały jej poczucie własnej wartości. Przed urlopem naukowym czasem skarżył się, że na kampusie czuć zapach śmierci roztaczany przez teoretyków literatury, którzy dokonują dekonstrukcji jego ulubionych książek. Tak samo musi być z Joy. Ma trzydzieści trzy lata, jej włosy pachną śmiercią, a Dennis potrzebuje kogoś, kto do sypialni wniesie życie. Kiedyś myślała, że traumatyczne przejścia zabijają od razu, z nagą brutalną siłą,
niczym gwóźdź wbity w mózg, lecz teraz patrzy na swoje porażki jak na stopniowy upadek, powolne zanurzanie się w cień i chłód. To pewnie mroczny zapach śmierci sprawia, że w łóżku Dennis natychmiast odsuwa się na bok, udając, że zapada w głęboki sen. Udając, ponieważ każdego ranka po przebudzeniu Joy odkrywa po jego stronie łóżka pozlepianą chusteczkę higieniczną. Tłumaczy sobie, że to nic wielkiego: poranne chusteczki i czwartkowe dziewczyny są drobiazgiem. A jednak czujnie śledzi drżenie materaca. I coraz częściej ma wrażenie, że to ziemia się pod nią trzęsie. – Joy-Joy, czy po wejściu zamknęłaś drzwi do mieszkania? Lepiej pójdę, bo właściwie czemu nie, i je zamknę. Słucha kroków Dennisa, skrzypienia zawiasów i zastanawia się, ile lat miała tamta dziewczyna. Spogląda na zegarek – przypomina sobie, że nadszedł piątek. Trzaska zasuwka, a gdy wargi Joy obsychają po pierwszym łyku merlota, odwraca się i wymiotuje do zlewu. Niewiele jest na świecie rzeczy gorszych od wymiotowania po czerwonym winie. Człowiek potem skręca się ze wstrętu do samego siebie.
Dennis Wszystko zależy od tego, ile ma pan czasu, doktorze, ale chciałbym zacząć od dnia poprzedzającego wypadek mojej żony. Wspomnę tu o sprawach na pozór błahych, bo choć zdarza mi się czasem mieszać rzeczy ważne z mniej ważnymi (często powtarzam studentom, że powinni słuchać moich wykładów tak, jakby były zaopatrzone w lubiane przeze mnie przypisy i wtrącenia), to sądzę, że jeśli ma pan czas, moje rozważania (na temat czwartku) mogłyby rzucić światło na to, co przydarzyło się Joy-Joy w piątek, a także na to, co dzieje się ze mną i o czym teraz myślę. Jak pan uważa? Bardzo miło z pana strony, dziękuję, chyba rzeczywiście się skuszę. Może zmuszają swoich prawników do harówki, ale zapewniają liczne udogodnienia i serwują niczego sobie poczęstunek. A zatem. Trzykrotnie zdarzyło mi się podróżować pierwszą klasą. Za pierwszym razem nic się nie wydarzyło[1], natomiast za drugim usiadłem obok (jednakże z planu wagonu, jaki kreśli pana umysł, proszę wyrzucić przejście pośrodku) byłego przywódcy Partii Konserwatywnej Williama Hague’a, który właśnie powrócił do Izby Gmin jako zwykły deputowany[2]. Przez dwie trzecie podróży z Londynu do Yorku zastanawiałem się, jak rozpocząć rozmowę i inteligentnie zagaić, aż w końcu zabrałem głos. – Ładna czapka – powiedziałem. – Baseballowa, prawda? – Dzięki – odparł, spoglądając znad gazety. – Rzeczywiście. Wiem, o czym pan myśli, doktorze, i ma pan rację, sporo racji. Tak naprawdę chciałem go (Williama Hague’a) zapytać, jak to możliwe, że choć od jego rezygnacji ze stanowiska przewodniczącego Partii Konserwatywnej minęło zaledwie kilka miesięcy, siedzi w pociągu do Yorku zupełnie sam, bez ochroniarzy lub zaufanego kręgu doradców, trzymana zaś przez niego na kolanach teczka nie jest czerwona i ma byle jaki zamek. Jednak – i w tym cała rzecz – z jego lakonicznej odpowiedzi na pytanie o czapkę (baseballową) w sposób oczywisty wynikało, że wciąż czuje rozgoryczenie po zdecydowanym zwycięstwie Partii Pracy (dwa tysiące pierwszy rok). Dlatego też – oraz z powodu grymasu niezadowolenia malującego się na twarzyczce eksprzewodniczącego – wycofałem się i przez resztę podróży udawałem, że śpię. Gdy po raz trzeci jechałem pierwszą klasą, usiadłem dokładnie naprzeciwko sławnej pisarki. Było to w zeszły czwartek, dzień przed wypadkiem mojej Joy-
Joy, kilka godzin przed tym, jak wróciła z pracy, zastała drzwi otwarte, a mnie z… cóż, nie rozpędzaj się tak, Dennisie, mów po kolei. Nie muszę dodawać, iż całkowicie panu ufam i nie widzę żadnego konfliktu interesów – jak by to nazwała moja żona – w tym, że wchodzi pan z jednej strony w opartą na zaufaniu relację typu lekarz–pacjent ze mną, a z drugiej w oparty na przysłowiowej wręcz zależności finansowej układ z szacownymi prawniczymi orłami, w których gnieździe obecnie przebywamy. Staram się jednak nie zawieść niczyjego zaufania – „unikaj zdrady” to moja dewiza – będę więc nazywał ową sławną pisarkę: Beverley Badger. To nie jest prawdziwe imię ani nazwisko[3]. Jeśli wystarczy panu sprytu, odkryje pan, że pseudonim, który wymyśliłem, to przybliżony anagram nawiązujący do najsławniejszej bohaterki tejże autorki, a tym samym wskazówka – podana okrężną drogą – co do jej (to jest sławnej pisarki) prawdziwej tożsamości. Obawiam się, iż to jedyna podpowiedź, jakiej panu udzielę. Znakomicie, bardzo rozsądnie, proszę zanotować tę uwagę staroświeckim doktorskim charakterem pisma! Nie jest pan…? A w znaczeniu osoby posiadającej doktorat? No tak, rozumiem, czyli pański oficjalny tytuł to…? Rozumiem, terapeuta. Zatem do rzeczy: dwa moje poprzednie przejazdy pierwszą klasą sfinansował uniwersytet, ale tego trzeciego nie chciał. Miałem do przebycia czterysta kilometrów w obie strony, lecz gdyby nawet podróż w celu wysłuchania wygłaszanego przez przyjaciela/rywala wykładu dla studentów podyplomowych dało się uwzględnić w budżecie Wydziału Literatury Angielskiej na rok dwa tysiące jedenasty (sekcja: podróże; podsekcja: kolej; paragraf drugi(b)), co prawdopodobnie i tak było niemożliwe[4], to wzięcie urlopu naukowego pozbawiło mnie wszystkich przynależnych starszemu wykładowcy przywilejów. W dniu, w którym poznałem Beverley Badger (proszę pamiętać, że naprawdę tak się nie nazywa), byłem więc w posiadaniu biletu powrotnego drugiej klasy z miejscówką kupionego po superpromocyjnej cenie w przedsprzedaży. Gdybym jednak nie wsiadł do pociągu na stacji Bristol Temple Meads i nie zastał swojego miejsca zajętego przez kobietę o przyjaznej, szczerej twarzy, która przy lekko zasłoniętej piersi trzymała wrzeszczące niemowlę, i gdyby pociąg nie był zastanawiająco jak na tę porę dnia zatłoczony, gdyby później, kiedy stałem, próbując czytać książkę, wciśnięty między rozkołysane drzwi do toalety a otwierające się okno, konduktor nie sprawdził mojego biletu i nie zlitował się, że choć zapłaciłem za miejscówkę, muszę stać, cóż, wtedy nie wylądowałbym w pierwszej klasie naprzeciwko pani