RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony188 122
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 618

Kaye Robin - Sniadanie do lozka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kaye Robin - Sniadanie do lozka.pdf

RAVIK80
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 349 stron)

Od rodziców uczymy się, jak kochać, śmiać się i stawiać pierwsze kroki. Zaś otwarcie książki dodaje nam skrzydeł. - Helen Hayes Ta książka dedykowana jest moim rodzicom. Mojemu ojcu, Richardowi J. Williamowi, mojej matce, Angeli Orlando Feiler, oraz mojemu ojczy­ mowi, George'owi Feilerowi, który stale inspiro­ wał mnie i podsycał moje zamiłowanie do książek i śmiechu. Dziękuję za dodawanie mi skrzydeł.

ebecca Larsen otworzyła drzwi swojego nowe­ go mieszkania w Park Slope na Brooklynie i zastała pobojowisko. Na samym środku, na stoliku, leżało pudło z resztkami pizzy z kiełbasą i grzybami, których wieku nie sposób było odgadnąć. Becca była o krok od utraty panowania nad sobą, gdyż jej kot darł się niemiłosiernie przez całą drogę z Filadelfii, i teraz, widząc panujący wszędzie bałagan, zaczęła czuć się zupełnie jak w Strefie mroku. Annabella, najlepsza przyjaciółka Becki, szwagierka i do niedawna lokatorka tego mieszkania, w żadnym wy­ padku nie była pedantką, ale nigdy wcześniej nie zostawi­ ła po sobie takiego pobojowiska. Resztę powierzchni sto­ lika zaśmiecały puste butelki po piwie, a pod nim leżała para bardzo dużych butów. Męskich butów. Niepokój Becki wzrósł. Zdecydowanie wyglądało na to, że miesz­ kał tu mężczyzna, a przerzucona przez oparcie kanapy bluza w rozmiarze XXL była wyraźną wskazówką. Drugą zaś stanowił śpiew, który dało się słyszeć z łazienki zaraz po tym, jak rozległ się szum wody pod prysznicem. Becca chwyciła kij baseballowy, który znalazła oparty o ścianę przy szafie, i zakradła się do sypialni. Niezasłane łóżko nie było niczym strasznym, ale kolekcja męskich

dżinsów, porozwieszanych po wszystkich meblach, łącz­ nie z porozrzucanymi po podłodze slipami i skarpetami z pewnością kwalifikowały się jako horror. A tym bar­ dziej głos dobiegający spod prysznica, głęboki, dźwięczny baryton. O ile się nie myliła, jego właściciel podśpiewy­ wał piosenkę z lat czterdziestych. Kto w tych czasach nu­ cił piosenki z lat czterdziestych? Ktokolwiek to był, robił to nastrojowo i piekielnie seksownie, podsycając w słu­ chającej go kobiecie żar do tego stopnia, że z powodze­ niem mogła rozpłynąć się jak roztapiana na ogniu czeko­ lada. Facet miał kawał głosu. Szkoda, że miał także doro­ bić się pokaźnego guza. Dziewczyna zastanawiała się chwilę, czy powinna mu przyłożyć, póki wciąż byt pod prysznicem, czy poczekać, aż wyjdzie. Zdążył wyśpiewać całą zwrotkę i refren, nim Bec­ ca zadecydowała, że zaczeka. Zasłonka prysznicowa mogła poważnie ograniczyć prędkość zamachu i impet uderzenia, jak również utrudnić właściwą ocenę odległości. Pchnęła drzwi końcem kija i obserwowała, jak kłęby pary zbliżają się ku niej, niosąc ze sobą zapach apetycz­ nego mężczyzny. W innych okolicznościach z pewnością nie oparłaby się pokusie, by chłonąć ten aromat, jak dłu­ go się dało. Mężczyzna pachniał czysto, nieco cytrusowo i pikantnie, przez co zaczęła jej ciec ślinka. Ciało, które wyłaniając się spod prysznica, błysnęło nagimi pośladka­ mi, zaparło jej dech w piersi, wymazało z pamięci plano­ wany atak i sprawiło, że poczuła się niezwykle wdzięcz­ na za umiejętność doceniania walorów ludzkiej sylwetki, albowiem lepszej nigdy nie widziała. Gdy spojrzała w twarz mężczyzny, dostrzegła, że jeden z kącików ust unosił się w uśmiechu. Rozpatrywane oddzielnie, kolejne elementy jego twarzy - rzymski nos, szafirowoniebieskie oczy i wywinięte, czarne rzęsy - były ładne, ale coś w spo­ sobie, w jaki pasowały do siebie, sprawiało, że całość, do­ datkowo opatrzona cieniem zarostu, stawała się uderza­ jąco piękna. Był sycylijską wersją greckiego boga. Naj- * 8 *

piękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała, a jako rzeźbiarka widywała w życiu wielu pięknych ludzi. Szkoda, że go nie lubiła. * * * * * Rich Ronaldi obejrzał się przez ramię i napotkał wzrok najlepszej przyjaciółki swojej siostry, wpatrującej się w jego goły tyłek. Cóż, może gapiła się nie tylko na to, bo gdy się odwrócił, zrobiło się całkiem goło i wesoło. Becca oparła koniec trzymanego w ręku kija o podłogę. - Wybacz, ale co ty tu, u diabła, robisz? Rich nigdy nie należał do nieśmiałych facetów, ale ko­ biety, które widywały go w pełnej okazałości, zazwyczaj były do tego zapraszane. Becca, wyniosła Lodowa Księż­ niczka bez skazy, do nich nie należała. Żałował, że nie wiedział, gdzie były schowane przeklęte ręczniki. Dopie­ ro co się wprowadził. Może nie dosłownie, bo nocował tu parę razy, więc miał gdzieś ręcznik. Tylko że - na ile sie­ bie znał - pewnie zostawił go na podłodze razem z brud­ ną bielizną. Gdyby wiedział, że ma się kogoś spodziewać, wrzucił­ by ubrania do szafy albo chociaż wkopałby je pod łóżko. Aczkolwiek, Becca była ostatnią kobietą, którą spodzie­ wał się u siebie zastać. Nie miał pojęcia dlaczego, ale od pierwszego spotkania miał wyraźne wrażenie, że nie przepadała za nim. - Jak się tu dostałaś? Becca zdawała się nie pojmować faktu, że stanie nago przed kobietą, która na co dzień dbała o niego tyle co o zeszłoroczny śnieg, nie należało do najbardziej komfor­ towych form spędzania czasu. Nie odwróciła się ani nie podała mu ręcznika - nie to, żeby jakikolwiek znajdował się pod ręką - więc minął ją i wszedł do sypialni. Tam zna­ lazł ręcznik przewieszony przez wezgłowie łóżka i prędko obwiązał się nim w talii. Becca jedynie zamrugała. * 9 *

- Użyłam swojego klucza. Co ty robisz w mojej sypial­ ni, biorąc prysznic w mojej łazience, całkiem słusznie mieszczącej się w moim mieszkaniu? Rich się roześmiał. - Wolnego. Ja tu zadaję pytania. To moje mieszkanie. Wynajmuję je od Rosalie i Nicka. Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersiach, naciągając tym samym materiał luźnej, workowatej bluzy. Rich nie pa­ miętał, że pod tym materiałem w ogóle coś się kryło. Gdy zdał sobie sprawę, że się gapi, wrócił wzrokiem ku jej twa­ rzy, akurat by zobaczyć, jak dziewczyna przewraca oczami. - Jesteś niemożliwy. Tak jak i twoja wersja rzeczywi­ stości, skoro ja podnajmuję to mieszkanie od Annabelli. Należało do niej, a teraz jest moje. Musisz stąd zniknąć. Wyglądała jak jedna z tych seksownych, rysunkowych bohaterek filmów anime: wysoka, naprawdę niewiele niższa od niego, ze szczupłymi, niesamowicie długimi nogami i wystrzępionymi na krótko, platynowymi blond włosami, które były wiecznie potargane w cholernie seksowny sposób, jakby kochanek dosłownie przed chwilą wypuścił ją z łóżka. Rich przybrał równie stanowczą pozę, lecz uważając, by nie rozstawiać nóg zbyt szeroko i nie rozwiązać sobie ręcznika. Chociaż... miałaby nauczkę, gdyby znów błysnął jej negliżem po oczach. - Mylisz się. To Rosalie i Nick są właścicielami miesz­ kania i wynajmowali je Annabelli, która zdążyła się już wyprowadzić. Na jej miejsce wprowadziłem się ja. Jeśli ktokolwiek się stąd wyniesie, będziesz to ty. - Mamy więc problem, jako że od dzisiaj właśnie tu mieszkam. - Na pewno nie ze mną. - Zgadza się. Rich gestem wskazał przestrzeń wokół i cały rozsiany w mieszkaniu bałagan. - Przejąłem je przez zasiedzenie. * 10 *

- Ja widzę jedynie, że kontrolę przejął tu twój bajzel. Natomiast w salonie jest już mój dobytek, więc w tej kwe­ stii, jak i w innych, zbyt licznych, by je wymienić, jesteś... - oceniła go krytycznie od stóp do głów, nim dokończyła - ... cienki. Richowi przyszło do głowy zrzucić ręcznik i pokazać, że stan rzeczy jest inny. Był mężczyzną, który dobrze czuł się z własnym ciałem i swoim... rozmiarem. Cholera, nikt wcześniej nie narzekał, a sądząc po tym, jak Becca poże­ rała go wzrokiem - bo nie dało się tego nazwać inaczej - ona też raczej się nie zawiodła. Był pewien, że po pro­ stu usiłowała wytrącić go z równowagi. Nie miała szans. Nie była w jego typie. Nie, Rich gustował w kobietach takich jak jego dziew­ czyna, Gina - mała seksbomba. Czarna, piwnooka, o ko­ biecych kształtach. Malutka, a wybuchowa jak dyna­ mit. I ubierała się jak kobieta. Jej nigdy nikt nie zastałby w starej bluzie, za dużej o pięć rozmiarów, i w wiszących, workowatych dżinsach. - Cholera! - Rich spojrzał na zegarek. Niewiele już brakowało, żeby się spóźnił. Miał spotkać się w Harvard Club ze swoim dziekanem, a potem jechać do śródmieścia na randkę z Giną. - Nie mam czasu teraz o tym rozma­ wiać. Jestem umówiony. Może pójdziesz do salonu, a ja się ubiorę. Zadzwonię do Nicka i Rosalie, żeby się dowie­ dzieć, skąd cały ten problem. Dziś możesz tu nocować, bo ja mam w planach co innego, ale powiem ci od razu, ma­ leńka, że czeka cię poszukiwanie innego lokum. Becca wyciągnęła z kieszeni dżinsów telefon komórkowy. - Nie wyniosę się, dopóki nie porozmawiam z Mikiem i Annabellą. Zobaczymy, kto będzie przeczesywał ogło­ szenia w poszukiwaniu miejsca na swój bajzel. Powiem ci tylko, m a l e ń k i , że nie będę to ja. Rich nie czekał, aż Becca wyjdzie, nim zaczął zdejmo­ wać ręcznik. Całe szczęście wymaszerowała z sypialni gniewnym krokiem i trzasnęła za sobą drzwiami. Rich * 11 *

znalazł i założył czyste slipy, podszedł do szafy, zerwał pla­ stikową folię z odebranych z pralni ubrań, po czym zało­ żył swoją szczęśliwą koszulę - tę niebieską, która podob­ no była w kolorze jego oczu. Rozejrzał się za ulubioną pa­ rą spodni, po czym wciągnął je i zapinając rozporek, za­ czął szukać czystych skarpet. Musiał ratować się parą czerwonych, które dostał na walentynki. Nie znosił ich, ale trzymał je w torbie z rzeczami na trening, do wykorzy­ stywania w nagłych wypadkach. Wyglądało na to, że był na nie skazany i pozostawało jedynie ukryć je w wysokich butach, a w najbliższym czasie powinien nauczyć się robić pranie, znaleźć w pobliżu pralnię albo udać się z tym do swojej matki. Nie był pewien, czy odebrał część prania, które zostawił u niej ostatnim razem. Włożywszy portfel do tylnej kieszeni spodni, zapiął na ręku zegarek i prze­ czesał palcami włosy. Świetnie. Cóż, może poza tymczaso­ wą lokatorką, tłukącą się po pokoju obok. * * * * * Becca krążyła niecierpliwie po mieszkaniu, czekając, aż Rich skończy się ubierać. Ten człowiek doprowadzał ją do szału. Przeprowadzka do Brooklynu oznaczała dla niej bycie singielką pośród stada szczebioczących par. Rekompensatą za ignorowanie tego faktu było dla Bec­ ki znalezienie się blisko swojego nowo odnalezionego brata, najlepszej przyjaciółki, będącej obecnie jej brato­ wą, oraz mającego się niedługo narodzić bratanka lub bratanicy. Niezależnie od tego, w jak niewygodne sytu­ acje zostałaby wmanewrowana, zawsze mogła w krytycz­ nym momencie wymknąć się do własnego mieszkania. Nie spodziewała się jednak, że może to jednocześnie oznaczać mieszkanie z jedyną, równie wolną od zobo­ wiązań osobą, jaką znała w Brooklynie. Fakt, iż Rich Ro- naldi grał główną rolę we wszystkich jej fantazjach od dnia, gdy go poznała, stanowił tylko kolejny punkt * 12 *

na długiej liście powodów czyniących go ostatnim męż­ czyzną, z którym chciała zostawać sam na sam. Stanowił stałe zagrożenie. Gdy wyszedł z sypialni, z przywodzącego na myśl gorą­ ce źródła bożyszcza zmienił się w równie seksowne uoso­ bienie miejskiej elegancji. Miał na sobie świetne buty, idealnie przytarte dżinsy, które z lubością opinały jego uda, pośladki i... no cóż, i wszystko inne, co powinno do­ brze się prezentować w świetnie skrojonej parze spodni. Odwróciła się od niego i weszła do kuchni. - Chcesz kawy przed wyjściem? Rich pokręci! głową. - Już i tak jestem spóźniony, a poza tym, choć nie wiem jak byś się starała, nie jesteś tu panią domu. Parze­ nie kawy tego nie zmieni, Becco. Sposób, w jaki wycedził jej imię, z wyraźnym sarka­ zmem i nutą czegoś jeszcze - czego wolała nie dociekać - sprawił, że naszła ją ochota, by natychmiast wezwać gli­ ny i kazać im wyrzucić go na bruk. Ale wtedy musiałaby udowodnić, że faktycznie miała wszelkie prawo tu miesz­ kać, co nie było możliwe. Musiałaby też wyjaśnić Anna­ belli, dlaczego Rich skończył w kiciu. Becca włożyła filtr do ekspresu i zaczęła odmierzać kawę, mając nadzieję, że pomoże jej to tak, jak liczenie do dziesięciu. Nic z tego. Odmierzyła wodę, napełniła nią zbiornik w ekspresie i nadal była wściekła jak osa. Rich wszedł do kuchni i oparty o blat wpatrywał się w dziewczynę. - Muszę już iść. Wrócę późno, jeśli w ogóle. Możesz częstować się tym, co znajdziesz w kuchni. Trzymaj się z dala od moich rzeczy. Wyjaśnimy sprawę i z samego ra­ na będziesz mogła ruszać w drogę. Wątpię, żeby Ginie się spodobało, że zatrzymałaś się u mnie. Becca nawet nie próbowała powstrzymać śmiechu. - Jasne, akurat ma się czym martwić. Zejdź na ziemię, Richie. Jedyne, co mnie interesuje, to moje mieszkanie. * 13 *

Rich wziął z oparcia kuchennego krzesła swoją skórza­ ną kurtkę i ruszył do drzwi, po drodze zgarniając jeszcze klucze. - Przykro mi to mówić, maleńka, ale stare powiedzenie o tym, że krew nie woda, jest równie prawdziwe teraz, jak w dniu w którym Niemcy je ukuli. Oczywiście, Włosi zdo­ łali znaleźć w nim o wiele głębszy wymiar. - Rich puścił do niej oko. - Nie czekaj na mnie. * * * * * Rich wszedł po schodach do Harvard Club i skierował się do baru. Nie był członkiem tego prestiżowego klubu, lecz należał tutaj Craig Stewart, jego stary przyjaciel i od niedawna szef - dziekan psychologii na Uniwersyte­ cie Stanu Columbia. Rich stanął w drzwiach i próbował odszukać go wzrokiem. Spotykali się tu co miesiąc na wspólnym lunchu. Za­ częło się, gdy Rich był jeszcze jednym z doktorantów Ste­ warta. Nawet będąc już nauczycielem w Dartmouth, przylatywał do miasta co kilka miesięcy i wtedy zawsze spotykał się ze swoim mentorem i przyjacielem. To do Craiga w pierwszej kolejności dzwonił po radę w razie kłopotów z kobietami. Na szczęście Craig bez wa­ hania pomagał mu się wyplątać z ostatnich tarapatów, w jakie się wpakował. Teraz jednak był to nie tylko kum­ pel i mentor, lecz także szef. - Rich, tutaj. Rich skinął głową i przeszedł pomiędzy stolikami do kontuaru. Craig był od niego nieco niższy, trochę star­ szy i o dwadzieścia kilogramów cięższy. Rich przyjął za­ oferowane mu piwo i przerzucił kurtkę przez oparcie stołka. - Dzięki. Przepraszam za spóźnienie. Sprawy rodzin­ ne. Sytuacja, której nie dało się uniknąć. - Uniósł kufel i pociągnął spory łyk. - Co u ciebie? * 14 *

- W porządku. Widziałem, że zacytowano twoje bada­ nia na temat szkół, a także wydrukowano twój tekst w dziale naukowym „Timesa". Nie wspominałeś, że „Ti­ mes" zainteresował się twoją pracą. Gratuluję. Po wydarzeniach tego poranka Rich zupełnie o tym zapomniał. - Przepraszam. Powinienem był coś powiedzieć, ale to nie tylko mój sukces. Do ukończenia artykułu przyczyni­ ło się jeszcze dwóch współpracowników. - Owszem, ale w tekście wspomniano, że badacze byli pod twoim kierownictwem. To dobrze zarówno dla cie­ bie, jak i dla wydziału. - Craig klepnął Richa po plecach. - Jestem z ciebie dumny. Ale muszę przyznać, że byłem nieco zawiedziony, że od tak dawna nie zaglądasz do nas. Razem z Emily widywaliśmy cię częściej, gdy mieszkałeś w Dartmouth. Rich zawsze dobrze dogadywał się z żoną Craiga, Emi­ ly. Ale teraz, gdy przyjaciel został jego przełożonym, nie był do końca pewien, jak powinien traktować tę relację. - Byłem zajęty ustawianiem spraw, żeby wszystko się jakoś toczyło, wprowadzaniem się do nowego mieszka­ nia, organizacją biura, zamawianiem książek na nowy se­ mestr. Wiesz, jak to jest. - Wiem bardzo dobrze. Zaprosiłem Jeffa Parkera, by dołączył do nas za jakieś pół godziny. Wiem, że zetknęli­ ście się już podczas spotkań wykładowców, ale pomyśla­ łem, że skoro obaj jesteście nowi na wydziale, możecie zechcieć poznać się lepiej. Jest świetny, gdy idzie o wsady do kosza, a wiadomo, że ty jesteś wielkim fanem koszy­ kówki. Jeff zajmował gabinet sąsiadujący z gabinetem Richa. - Pewnie. Craig napił się i odstawił kufel. - Wczoraj odezwał się do mnie twój stary dziekan. Rich właśnie pociągał kolejny łyk piwa i omal się nie zakrztusił. * 15 *

- T a k ? - Nie był zbyt zadowolony z tego, jak zakończyła się twoja znajomość z jego córką. Tak jakby nie dawał tego Richowi do zrozumienia przez ostatnie sześć miesięcy, gdy pracował w Dartmouth. - Cholera, Craig, przecież to dorosła kobieta. Skąd mogłem wiedzieć, że jest rozwiedzioną córką mojego dziekana? Darcy ma inne nazwisko i, dzięki Bogu, wyglą­ dem w niczym nie przypomina tatusia. W przeciwnym ra­ zie nigdy nie znalazłbym się z nią w łóżku. - Rozumiem, Rich. Naprawdę. Ale czy nie sądzisz, że robisz się już na to odrobinę za stary? Nawet ty sam przy­ znasz, że to całe ustawiczne randkowanie przynosiło ci w życiu jedynie same kłopoty. Najpierw był konflikt z prawem... - Chwileczkę, miałem wtedy siedemnaście lat. A po­ za tym, to miało więcej wspólnego z rozbieraniem na czę­ ści samochodów niż z randkowaniem. - Ale to twoja ówczesna dziewczyna cię wydała. - Tak, ale potem zmieniłem swoje życie. Odsłużyłem sześć miesięcy piekła w szkole wojskowej. Spłaciłem dług i wymazali ten epizod z moich akt. Nie miałbyś o tym po­ jęcia, gdybym ja sam ci o wszystkim nie opowiedział. Craig rozsiadł się na stołku. - Nadal nie mogę uwierzyć, że służba wojskowa, choć­ by tak krótka, nie nauczyła cię utrzymywania porządku. Twoje mieszkanie zawsze wygląda jak po weekendowej balandze. - Dlatego właśnie w szkole wojskowej większość czasu spędziłem w areszcie. Nigdy nie potrafiłem zasłać łóżka tak, żeby się od niego odbiła ćwierćdolarówka. Potem przyskrzynili mnie, bo opłacałem innych, żeby czyścili moje buty i klamry albo prasowali mi mundur. Craig się roześmiał. - To tłumaczy jak udało ci się pozostać niechlujem. Masz już trzydzieści cztery lata. Nie czujesz, że czas się * 16 *

wreszcie ustatkować? - Gdy Rich spojrzał na niego z cał­ kiem tępym, skołowanym wyrazem twarzy, Craig uściślił: - Zaangażować się w poważny związek, może nawet się ożenić, mieć kilkoro dzieci? Ty nie chcesz tego od życia? - Do czego zmierzasz? - Pomyślałem po prostu, że skoro wróciłeś w rodzinne strony, mógłbyś przewartościować swoje życie. Jeśli do­ brze to rozegrasz, masz w Columbii świetne możliwości. Jesteś na właściwiej drodze, ale nie możesz sobie pozwo­ lić na kolejny taki problem jak w Dartmouth. Jesteś do­ kładnie tu, gdzie chciałeś, więc możesz teraz spojrzeć w przyszłość i pomyśleć o życiu osobistym, czyli ustatko­ wać się, wejść w poważny związek, ożenić się. Rich wpatrywał się w swoje piwo. Nie wiedział, czy przemawia do niego przyjaciel i szczęśliwie żonaty męż­ czyzna, czy też szef i dziekan wydziału psychologii. Tak czy owak, chcąc dojść do profesury i stałego etatu wykła­ dowcy, Rich nie mógł zrobić niczego, co schrzaniłoby mu przyszłość. Mogło mu ujść płazem opuszczenie jednego uniwerku w kiepskiej atmosferze, ale nie dwóch. - Tak się składa, że spotykam się tu z kimś już od dłuż­ szego czasu. To z jej powodu zerwałem z Darcy. Teraz, kiedy oboje jesteśmy w mieście, zastanawiałem się nad przeniesieniem tej znajomości na kolejny poziom. - To miało sens. Gina była świetna. Dobrze się razem ba­ wili, była ładna, dobra w łóżku. Czego chcieć więcej? - Cieszy mnie to. Weź tę dziewczynę ze sobą na przy­ jęcie dobroczynne, na które Emily koniecznie kazała cię przyprowadzić. Nie widziała cię jeszcze, odkąd wróciłeś. - Pewnie, z chęcią przyjdziemy. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która nie lubiłaby się wystroić i wyjść na miasto. - Świetnie. Ten bankiet ma się odbyć za dwa tygodnie. Zdobędę dla ciebie bilety i dam znać o szczegółach. Wtedy dołączył do nich Jeff Parker. Obaj wstali, żeby go powitać, po czym razem udali się do części restauracyjnej na lunch i pogawędkę o spra­ * 17 *

wach wydziału. Mimo wszystko to było lepsze niż rozmo­ wa, którą przerwało pojawienie się Jeffa. Gdyby tylko Rich mógł mieć pewność, z kim właściwie ją prowadził: ze swym przyjacielem, czy też szefem. * * * * * Rich wiedział, że coś było nie tak, od chwili, gdy tylko wszedł do mieszkania, które Gina dzieliła ze swoją sio­ strą i szwagrem. Sposób, w jaki ten facet - wielki gliniarz o trudnym charakterze - gapił się na Richa, wzbudzał w nim ochotę, by uciekać w przeciwnym kierunku. Dla­ czego ludzie odczuwali do niego niechęć już przy pierw­ szym spotkaniu? Rich uśmiechnął się, jednocześnie ze wszystkich sił pró­ bując stać spokojnie. Przez wcześniejsze doświadczenia z gliniarzami czuł się przy nich cokolwiek nieswojo, a Sam nie wydawał się zachwycony pomysłem, by jego szwagier- ka zadawała się z byłym młodocianym przestępcą. Chociaż wyczyszczono mu akta, fakt, że wcześniej cokolwiek się w nich znalazło, nie mógł wyglądać dobrze w oczach Sama, który z pewnością zdążył Richa sprawdzić. - Piękny dzień, co? Sam jedynie dalej się gapił. - Liście zmieniają kolor. Założę się, że w parku będą tłumy ludzi. Gdy Sam się poruszył, Rich instynktownie zrobił krok do tyłu. - Czy Gina jest już gotowa? Sam skrzyżował ręce i Rich zaczął się zastanawiać, gdzie znajdował koszulki pasujące na takie bicepsy. Wy­ glądał jak Hulk, tylko bez efektu zielonej skóry po trans­ formacji w bohatera komiksów. Tina, nieco młodsza wersja swojej siostry, Giny, weszła do pokoju, ogarnęła wzrokiem sytuację i stanęła pomiędzy mężczyznami. Rich miał wielką ochotę się przeżegnać. * 18 *

Dziewczyna szturchnęła Sama palcem w pierś. - Sam, przestań - powiedziała, po czym odwróciła się do Richa. - Wychodzimy na chwilę. - Sam podał Tinie płaszcz. - Będziemy w pobliżu i możemy wrócić w każdej chwili. Zrozumiano? Rich skinął głową. - W porządku, ale my nie zostajemy... - Zostajemy. - Gina wkroczyła do pokoju na wysokich szpilkach i niemal wypchnęła Sama i Tinę za drzwi. - Dajcie mi godzinę, zanim wezwiecie jednostki specjal­ ne, dobra? Tina, może weź chłopaka na smycz, czy coś. - Zamknęła za nimi drzwi na zasuwę. - Siadaj, Rich. Mu­ simy porozmawiać. Po takim stwierdzeniu nigdy nie następowało nic do­ brego. Rich przeanalizował w myślach swoje zachowanie z minionego tygodnia, zastanawiając się, czy zrobił cokol­ wiek, co mogło wywołać obecny na twarzy Giny wyraz niezadowolenia. Stała wyprostowana, jakby miała za mo­ ment stawić czoło nie wiadomo jak trudnej sytuacji. Usiadł na kanapie i patrzył, jak dziewczyna chodzi tam i z powrotem, gdy on usiłował rozgryźć, w czym tkwi! pro­ blem. Kilka miesięcy wcześniej, zanim przeniósł się do miasta, Gina odwiedzała go w New Hampshire raz lub dwa razy w miesiącu. Nigdy nie chciała nigdzie chadzać, ponieważ miała awersję do wszystkich miejsc, które nie były Nowym Jorkiem, więc przesiadywali u niego, zazwy­ czaj w łóżku, co całkowicie mu odpowiadało. Gdy się nad tym zastanowić, tu, w Nowym Jorku, też nie spędza­ li ze sobą zbyt wiele czasu w pozycji innej niż horyzontal­ na. Może właśnie w tym tkwił problem. Gina dalej krążyła po pokoju, a Rich niemal chciał ją złapać i posadzić sobie na kolanach. Cokolwiek miała do powiedzenia, nie mogło być to aż tak straszne. W koń­ cu nigdy nie mieli żadnych problemów. Zamknął oczy i zaklął pod nosem. Jednak musiało się coś stać, skoro najwyraźniej zbierała się na odwagę, żeby zrobić coś, co * 19 *

z pewnością mu się nie spodoba. Mieszkał ze swoimi sio­ strami wystarczająco długo, by wiedzieć, że kobiety prze­ żywały z mężczyznami mnóstwo problemów, o których ci biedacy nigdy nie mieli pojęcia. Może gdyby tylko Gi­ na wcześniej coś powiedziała, mógłby tego uniknąć. Dziewczyna odwróciła się i skrzyżowała ręce pod biustem, co jak zwykle zadziałało na niego w konkretny sposób. - Richie. - Oderwał wzrok od jej obfitego dekoltu, a Gina przewróciła oczami. - Nie nadaję się do tego - stwierdziła. - Do czego? - Właśnie do tego... - Poruszyła dłonią, wskazując to na niego, to na siebie. - Nie pisałam się na stały związek. Kiedy mieszkałeś w Maine, było inaczej... - New Hampshire. - Wszystko jedno. Spotykaliśmy się raz czy dwa razy w miesiącu na dzień lub dwa i w porządku. - Dmuchnię­ ciem odrzuciła z czoła czarną grzywkę. - Bycie dziewczy­ ną na stałe to nie dla mnie. Za duża presja. Wszędzie cię pełno. A teraz, kiedy mieszkasz tutaj, to całkiem zabija moje życie towarzyskie. Rich wstał. - Życie towarzyskie? Jakie życie towarzyskie? - No właśnie, przez ciebie żadne. - I dobrze. - Dobrze? Ty sądzisz, że tak ma być? - spytała, po czym powiedziała coś po hiszpańsku, czego on, nawet po czterech latach uczenia się tego języka, nie był w sta­ nie zrozumieć. Zorientował się, że miało to coś wspólnego z Bogiem i być może śmiercią. Chyba wolał nie znać dokładnego tłumaczenia. - Słuchaj, Gino, porozmawiajmy o tym. W czym tkwi problem? - Chodzi o ciebie. - Co jest ze mną nie tak? * 20 *

- W zasadzie wszystko. To nic osobistego, Richie, je­ steś fajnym facetem. Podobało mi się sypianie z tobą od czasu do czasu, kiedy akurat nadarzyła się okazja. Je­ steś świetny w łóżku i zawsze super się bawiliśmy, pod tym względem. Przytaknął. Nie dało się zaprzeczyć. - Ale teraz zaczynasz rozmowy o związkach i chociaż cię lubię, to spójrzmy prawdzie w oczy, żaden z ciebie materiał na stałego, poważnego partnera. - Żaden? Gina pokręciła głową. - J e s t e ś jak mały chłopiec. Oczekujesz, że każda napo­ tkana kobieta będzie ci sprzątać, prać i gotować. Dziwi mnie, że potrafisz sam pokroić sobie kotlet. Przyznaj, że jesteś syneczkiem mamusi. Nie potrzebujesz dziewczyny, tylko raczej powrotu do rodziców, żeby mamusia mogła się tobą opiekować. Nie jestem zainteresowana byciem czyjąś służącą, nawet jeśli wiązałoby się to z paroma ko­ rzyściami. Chcę czegoś więcej, ale nie z tobą. - Poczekaj, daj mi szansę. Potrafię się zmienić. Gina się roześmiała. - Richie, ty jesteś beznadziejnym przypadkiem. Od urodzenia traktowano cię jak królewicza. Twoja mat­ ka uważa cię za wcielenie Boga. Założę się, że robi za cie­ bie pranie. - Potrafię się zmienić. Jestem dorosłym, inteligentnym mężczyzną, mam trzy dyplomy. Z pewnością nauczę się robić pranie. - Z pewnością. Jeśli chcesz, to proszę bardzo, ale nie rób tego dla mnie. Przykro mi, Richie. Wychodząc z mieszkania, Rich zobaczył Sama opie­ kuńczo obejmującego żonę i opierającego się o ścianę na korytarzu. Tina wzruszyła ramionami, jakby chciała tym samym powiedzieć, że tak to czasem bywa, uśmiech­ nęła się smutno i pomachała mu. Rich odpowiedział jej skinieniem głowy i skierował się do windy. Chciał jedynie * 21 *

wrócić do domu, zakopać się pod kołdrą na tydzień lub dwa, niczym Brian Wilson z The Beach Boys, zajadając się paczkami biscotti, i oglądać w telewizji na przemian hokeja i kreskówki. Nie mógł uwierzyć, że właśnie rzuci­ ła go kobieta. Nigdy wcześniej żadna nie dała mu kosza. Cóż, może z wyjątkiem tego przypadku, gdy miał siedem­ naście lat i jego dziewczyna przespała się z jego najlep­ szym przyjacielem, Nickiem Romeo, a potem podkablo- wała ich glinom, przez co Nicka aresztowali za kradzież aut. Ale zrobiła to tylko dlatego, że dowiedziała się, że to Rich miał zamiar zerwać z nią pierwszy. Kobiety. Co miał teraz robić? Powinien przecież pojawić się na jakiejś imprezie charytatywnej z kobietą u boku, żeby udowodnić dziekanowi, że jest szanowanym, statecznym i zaangażowanym w dojrzały związek mężczyzną. Chole­ ra, musiał odzyskać Ginę, bo nie było szans na to, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni znajdzie nową dziew­ czynę i zdoła zbudować z nią prawdziwie partnerską rela­ cję. Był dobry, ale nie aż tak. A w ogóle, czy to faktycznie tak trudno być materiałem na stałego partnera? Rich postawił kołnierz kurtki, wcisnął ręce w kieszenie i ruszył przez zimny, jesienny wiatr do metra, żeby poje­ chać do domu. Wtedy przypomniał sobie, że w mieszka­ niu siedziała Becca. Świetnie. Tego mu tylko było trzeba. Kolejnej kobiety, która uważała, że nic nie był wart. Cho­ lera. Skoro nawet u siebie nie mógł liczyć na spokój, udał się do drugiego miejsca, w którym zawsze było mu do­ brze, do baru DiNicoli. * * * * * Becca przestawiła kota, nadal siedzącego w podróżnej klatce, z salonu do pokoju gościnnego. Wreszcie zasnął, a ona tymczasem posprzątała swoje nowe mieszkanie i zaczęła snuć plan pozbycia się niechcianego mężczyzny ze swojego życia. Miała wrażenie, że będzie to trudne, * 22 *

jednak przez lata zdążyła nauczyć się, że nic wartego wy­ siłku nie było łatwe do osiągnięcia. Nagle podskoczyła na dźwięk domofonu. Nie była pew­ na, co robić. Przecież za drzwiami równie dobrze mogła czekać dziewczyna Richa, a on powiedział, że Gina nie by­ łaby zadowolona, zastawszy Beccę w jego mieszkaniu. Z drugiej strony, mogła to być szybka droga do pozbycia się Richa Ronaldiego. Uśmiechnęła się. - Słucham? - Tu Rose Albertini, ciotka Richiego. Becca oparła czoło o chłodną ścianę i wpuściła kobie­ tę na klatkę. Spojrzała w lustro i przeczesała włosy, żału­ jąc, że nie ma czasu, żeby się odświeżyć. Odetchnęła głę­ boko i otworzyła drzwi. Becca spotkała ciotkę Rose tylko dwa razy - na przyję­ ciu zaręczynowym Annabelli i Mike'a, a potem na ich ślu­ bie. Annabella zawsze mawiała, że ciotka Rose jest prze­ rażająca, jednak niewielka staruszka, która weszła do mieszkania z lazanią w rękach, na taką nie wyglądała. - A, to ty. Tak mi się zdawało, że rozpoznaję głos. Nie­ wiele osób ma taki sam akcent. - Akcent? - Tak, proszę ciebie, brzmisz, jakbyś mówiła z zaciśnię­ tymi zębami. To niedobre dla szczęk - ciągnęła z wyraź­ nym, włoskim zaśpiewem. - Na starość zacznie boleć. Wiem, co mówię. Rose minęła Beccę, weszła do kuchni, włożyła lazanię do piekarnika i włączyła go. - Wyjmij to za czterdzieści pięć minut, gdy będzie miękkie i zacznie bulgotać. Na ostatnie kilka minut zdej­ mij folię, żeby zrumienić wierzch, jeśli masz ochotę. Wkładam sos i ser do Frigidaire*. Podgrzej sos i pamię­ taj zapakować wszystko, co zostanie. Zrobiłam porcję wy- Frigidaire - marka sprzętu kuchennego, w tym lodówek (przyp. tłum. ). * 23 *

starczającą dla ciebie i Richiego. Będzie głodny po dzi­ siejszym wieczorze. Zadbaj o niego. - Wątpię, żebym była... - Aha, nie lubisz mojego Richiego, co? Mój Richie... to dobry chłopak, zobaczysz. Rozpieszczony, ale dobry. - Rose potarła dłońmi, jakby kładła tym samym kres wszelkim protestom, i zmierzyła Beccę wzrokiem od stóp do głów. - Za chuda jesteś. Mangia, mangia*. Mój Richie nie lubi chudych dziewcząt. - Pani Albertini... Rose machnęła ręką. - Mów mi „ciociu Rose". Praktycznie należysz do ro­ dziny. - Podeszła do Becki, ujęła jej twarz w dłonie i uca­ łowała oba w policzki. - Posmakuje ci moja lazania. Po­ tem, jak zechcesz, to nauczę cię, jak się ją robi. Nabierz więcej ciała. - Odwróciła wzrok i pokręciła głową. - Ech, będziecie się musieli z Richiem sporo napracować. Ale nie martw się, jesteś dobra dla niego, a kiedy on doro­ śnie, będzie dobry dla ciebie... - Przepraszam pani... to znaczy, ciociu Rose. My z Ri­ chiem nie... my nawet się nie lubimy. Naprawdę, źle to ciocia rozumie. - Lubicie? Kto tu coś mówi o lubieniu? Myślisz, że ja i mój Vito się lubiliśmy? - roześmiała się. - Nie musicie się lubić. A raczej, nie od razu. - Machnęła ręką. - To ogień jest tym, co się podoba. Z całą resztą człowiek uczy się żyć i tolerować, a potem kochać. Słuchaj ciotki Rose. - Stwierdziła stukając się palcem w skroń. - Ja swoje wiem. Becca wiedziała jedynie, że ta kobieta powinna poddać się terapii. Jednak spojrzenie, jakim obdarzyła Beccę przy ostatnich słowach, przyprawiło dziewczynę o dresz­ cze. Rozumiała już, o co chodziło Annabelli. Od wł. mangiare - jeść (przyp. tłum. ). * 24 *

Staruszka podeszła do drzwi, odwróciła się i uniosła dłoń. - Nie musisz mi dziękować. Dbaj tylko o mojego Ri­ chiego. Dobra z ciebie dziewczyna. Chudziutka, ale nie na długo. - Nie na długo? - Nie - odparła i znów ucałowała Bekę. - Nabierzesz nieco ciała i będziesz pięknością. Jesteś katoliczką? Becca pokręciła głową. - Prezbiterianką. - A co tam, pewnie zawsze można nawrócić, nie? - Kogo? Kobieta jedynie poklepała ją po policzku. - Nic ci nie będzie. Tylko uważaj na kota. Coś z nim nie tego. Becca uśmiechnęła się szeroko. - Myśli ciocia? Dzięki za lazanię, ciociu Rose. - Prego*, ciao. Becca przez chwilę obserwowała ją przez okno. Na dźwięk miauczenia Trójnoga przewróciła oczami. Jej kot był zdecydowanie „nie tego". Nie wiedziała, czy tylko z powodu utraty jednej łapy, czy także zaburzeń osobo­ wości. Prawdopodobnie oba czynniki składały się na ten efekt. Sprawdziwszy, że drzwi do ogrodu oraz psie drzwiczki, z których dotąd korzystał Dave - pies Rosalie, są zamknięte, Becca wypuściła Trójnoga, żeby zbadał no­ we otoczenie. Ona tymczasem zabrała się do zmiany po­ ścieli. Za nic w świecie nie miała zamiaru spędzić nocy na kanapie, albo - Boże broń! - na przypominającym ło­ że tortur futonie we wnęce. Zamierzała przejąć kontrolę nad gąbczastym, idealnie dopasowującym się do ciała materacem. Richowi pozostawał wybór pomiędzy kana­ pą a futonem, a ona będzie na tyle miła, że zostawi mu koc i poduszkę. * Prego (wł. ) - Proszę (przyp. tłum. ).

, cholera. Co z tobą? Znowu rzuciła cię dziewczyna? Rich podniósł wzrok znad szklanki whisky, na dnie której szukał rozwiązania swoich problemów, by znaleźć przed sobą nieco rozmytego i niewyraźnego Vinny'ego DiNicolę. Vinny był facetem wielkim niczym niedźwiedź, z ciemnymi włosami i zrośniętymi brwiami, które przypo­ minały Richiemu nastroszoną, dużą, czarną gąsienicę. Miał na sobie biały fartuch kucharski i spodnie w biało- -czarną kratę ze śladami dań dnia. Jedyne, co zmieniło się w Vinnym od momentu, gdy Richie był dzieciakiem w tarapatach, to linia włosów. Zakola powiększały się w zawrotnym tempie. Rich dopił drinka i pchnął szklankę w stronę Vin- ny'ego. - Dostałem kosza po raz drugi w życiu. Coś takiego nie zdarza się co dzień. - I za każdym razem, jak cię która rzuci, to lądujesz w moim barze. Przynajmniej tym razem nie jesteś już nie­ letni. - Vinny napełnił Richiemu szklankę i pchnął ją po barze. Sobie nalał trochę Jacka Daniel'sa, uniósł kie­ liszek w niemym toaście, po czym wypił większość zawar­ tości, nim odstawił ją na blat ze szczękiem i pełnym zado­ wolenia „Aaach... ". * 26 *

Rich dopił swoją szkocką i stwierdził, że chyba ma dość. Picia, ma się rozumieć, nie życia czy czegokolwiek w tym rodzaju. Z pewnością był w dołku, ale bardziej od utraty Giny przygnębiało go to, co powiedziała. Richie czekał, aż Vinnie znów skupi na nim uwagę. - Czy sądzisz, że nadaję się do poważnego związku? - Na pewno nie ze mną. Rich usiłował skupić wzrok na Vinnym. Tak, zdecydo­ wanie robił się coraz bardziej pijany. Poznał to po tym, że z trudem trafiał szklanką do ust. A gdy trzeba celować, żeby trafić do własnych ust, ma się spore szanse na utra­ tę świadomości. - Cholera, Vin, dobrze wiesz, o czym mówię. Gina po­ wiedziała, że nie jestem materiałem na partnera w związku. - Cóż, ma rację. Rich patrzył na Vinny'ego, ale ten nie poruszał ustami, więc musiał wydobywać głos w jakiś inny sposób, bo zda­ je się słychać go było z miejsca gdzieś obok. Obróciwszy głowę, Rich zobaczył swojego szwagra, Nicka, siedzącego tuż przy nim. Nick złapał Richa za kark i potrząsnął, po czym trącił go ramieniem. - Mona dzwoniła. Powiedziała, że potrzebujesz wspar­ cia i męskiej więzi, cokolwiek to znaczy. Kazała mi ruszyć tyłek i zajrzeć tutaj. Lepiej, żeby to było coś ważnego. Siedziałem sobie w domowym zaciszu z żoną i psem, oglądając mecz. - Spojrzał na Richa z czymś pomiędzy uśmieszkiem a grymasem i sięgnąwszy za bar, złapał pilo­ ta, zmienił program na mecz i wyłączył głos. Vinny nalał Nickowi drinka. - Gina rzuciła Richiego, bo jej zdaniem chłopak nie nadaje się do stałego związku. Nick kiwnął głową. - Bystra dziewczyna. Rich miał zamiar trzepnąć Nicka, ale łokcie trzymał na barze, a głowę opierał na dłoniach i przypomniał so- * 27 *