RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 319
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 166

Kingsley Maggie - Szef perfekcjonista

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :523.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Kingsley Maggie - Szef perfekcjonista.pdf

RAVIK80
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Maggie Kingsley Szef perfekcjonista

ROZDZIAŁ PIERWSZY Czasami po prostu nie warto wstawać z łóżka, pomy­ ślała Maddie, siedząc w biurze oddziału intensywnej opieki medycznej noworodków szpitala Belfield i czu­ jąc, że z każdą mijającą sekundą jej pewność siebie się ulatnia. Wtedy byłoby lepiej naciągnąć kołdrę z po­ wrotem na głowę i zapomnieć o wysiłkach związanych ze znalezieniem pracy. Dzisiejszy dzień na pewno po­ twierdzi moją hipotezę. - To będzie pestka - oznajmiła Neli, słysząc, że jej kuzynka Maddie wybiera się na rozmowę kwali­ fikacyjną. - Trochę pisania na komputerze, porządko­ wanie papierów i odbieranie telefonów. Dasz sobie ra­ dę, Maddie. Doktor Washington wyraźnie nie podzielał tej opi­ nii. Czytając podanie Maddie, coraz bardziej marszczył brwi. - Panno Bryce - zaczął, patrząc na nią ze zdziwie­ niem. - Czy mogę spytać, dlaczego stara się pani o tę pracę? Bo Charlie i Susie muszą jeść. Bo Neli uważa, że to stanowisko byłoby dla mnie idealne. Ale chyba zwariowała. - No cóż, zawsze lubiłam pracować z ludźmi - od­ parła z udawanym entuzjazmem, chcąc zrobić wrażenie osoby, która od dzieciństwa marzy o tym, by przez pół

roku zastępować sekretarkę na oddziale intensywnej opieki noworodków. - Ta praca wydala mi się inte­ resująca... ambitna. Mam świadectwa ukończenia kur­ sów dla sekretarek... - Tak, jedno z maszynopisania, a drugie z infor­ matyki. Oba uzyskane na kursach wieczorowych. Ale przecież jest pani dyplomowaną pielęgniarką i przez cztery lata pracowała pani na oddziale noworodków w Hillhead General. Dlaczego ktoś posiadający takie doświadczenie stara się o posadę sekretarki? Maddie nieraz zadawała sobie to pytanie. Kiedy mia­ ła naprawdę zły dzień i nachodziły ją czarne myśli, zaczynała zastanawiać się, czy będzie tak już zawsze. Ale nie miała żadnych wątpliwości, nie żałowała swojej decyzji. - Zrezygnowałam z pielęgniarstwa, bo muszę zaj­ mować się dziećmi. Nie jestem w stanie brać nocnych dyżurów... - Przecież mogłyby korzystać z naszego szpitalnego żłobka. - Charlie ma osiem lat, a Susie czternaście, więc oboje są już w wieku szkolnym. - Pani córka ma czternaście lat? - powtórzył doktor Washington, zerkając na jej podanie. - Ale... tu jest napisane, że pani ma dwadzieścia dziewięć lat. - Nie jestem matką tych dzieci. Moja siostra i jej mąż zginęli dwa lata temu w wypadku samochodowym. Rodzice Johna, to znaczy mojego szwagra, bardzo chcieliby pomóc, ale są za starzy, żeby opiekować się wnukami, moi rodzice nie żyją, więc... - Rozumiem. Z pewnością nie jest pani łatwo, ale nasz neonatolog, doktor Dalgleish, wymaga od personę-

lu najwyższych kwalifikacji. Wprawdzie posiada pani dyplom sekretarki, ale właściwie nie ma pani doświad­ czenia. - Kurs ukończyłam z wyróżnieniem - oznajmiła, starając się opanować drżenie głosu. - Szybko się uczę... - Panno Bryce, nie kwestionuję pani zapału ani chę­ ci do ciężkiej pracy - przerwał jej z zakłopotaniem. - Prawdę mówiąc, jestem pewny, że gdyby doktora Dalgleisha nie wezwano do nagłego przypadku, to on przeprowadzałby z panią tę rozmowę i powiedziałby to samo. O tę posadę stara się kilka naprawdę doświad­ czonych sekretarek. Maddie dobrze o tym wiedziała, ponieważ w po­ czekalni siedziała razem z ośmioma eleganckimi kobie­ tami, które miały na sobie stroje typowe dla urzęd­ niczek. Ona była ostatnia w kolejce i zdawała sobie sprawę, że należy do zupełnie innego świata. - Doktor Dalgleish oczywiście rozważy pani poda­ nie. Jeśli pani kandydatura zostanie przyjęta, zawiado­ mimy panią mniej więcej za tydzień. Była to już jej trzecia rozmowa kwalifikacyjna, więc zdała sobie sprawę, że wygłoszona przez niego formuł­ ka oznacza w istocie odmowę. Znajdę coś, pocieszyła się w duchu. Może nie tak blisko domu, no i nie spo­ tykałabym Neli, która pracuje właśnie tutaj, ale muszę coś znaleźć. Wydałam już prawie wszystkie oszczęd­ ności. - Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu - odrzek­ ła z wymuszonym uśmiechem. - Doceniam to. - Cała przyjemność po mojej stronie. Żałuję tylko, że... - Nie dokończył, bo w tym momencie otworzyły

się drzwi. - Gabriel! - zawołał z ulgą. - Właśnie o tobie mówiłem. - Mam nadzieję, że same dobre rzeczy - odrzekł mężczyzna, wchodząc do pokoju. Maddie odwróciła się w jego stronę. Neli nie kła­ mała. - Jest wysoki i ciemnowłosy - rzekła jej kuzynka, opisując Gabriela Dalgleisha. - Ma trzydzieści parę lat i jest dość przystojny. To doskonały neonatolog. No cóż, istotnie jest wysoki, przyznała. Prawie metr dziewięćdziesiąt, szerokie ramiona, gęste ciemne włosy i szare oczy. Można uznać go za dość atrakcyjnego. - Doktorze Dalgleish, przedstawiam pannę Bryce, jedną z kandydatek na stanowisko sekretarki. - Biorąc pod uwagę porę dnia oraz to, że zamie­ rzałem osobiście przeprowadzić rozmowy kwalifika­ cyjne, tyle mogę sam wywnioskować - mruknął dok­ tor Dalgleish, nie witając się z Maddie, co bardzo ją zirytowało. - Do widzenia, doktorze Washington - rzekła, ob­ darzając go miłym uśmiechem, a następnie spojrzała chłodno na Gabriela Dalgleisha i dodała: - Miło mi by­ ło pana poznać. - Chwileczkę - zawołał ostrym tonem neonatolog, kiedy ruszyła w kierunku drzwi. - Dlaczego nie stara się pani o posadę pielęgniarki na moim oddziale? - Dlaczego nikt nie nauczył pana dobrych manier? - spytała z rozdrażnieniem, nie mogąc się powstrzymać. Na jego twarzy dostrzegła wyraz złości, ale wcale się tym nie przejęła. Nie będzie tu pracować, więc nigdy już nie zobaczy tego aroganta, zatem może mówić, co zechce.

Przez chwilę wszyscy troje milczeli. - Przepraszam, jeśli moje pytanie wydało się pani nieco... opryskliwe - rzekł w końcu doktor Dalgleish. - Byłbym jednak wdzięczny za odpowiedź. - Jak już wyjaśniłam doktorowi Washingtonowi - zaczęła obojętnym tonem - mam pod opieką dwoje dzieci. A zanim zaproponuje mi pan żłobek, dodam, że dzieci są już w wieku szkolnym, a opiekunka nie wcho­ dzi w rachubę. - Czy to jedyny powód? - zapytał. - Gabriel, panna Bryce już wyjaśniła, że... - Pozwól jej odpowiedzieć, Jonah. Maddie miała wielką ochotę oznajmić mu, że nie pracowałaby jako pielęgniarka na jego oddziale, nawet gdyby zaproponował jej podwójną pensję i darmowy samochód. Doszła jednak do wniosku, że była już wo­ bec niego wystarczająco nieuprzejma. - Tak, to jedyny powód - odparła. Doktor Dalgleish przeglądał jej formularz zgłosze­ niowy. - Gabriel, czy masz jeszcze jakieś pytania? - Nie, ale chciałbym, żeby pani zaczekała kilka mi­ nut - odrzekł, nie unosząc nawet głowy znad papierów. Dlaczego nie powiesz tego wprost? - pomyślała Maddie. Czyżby był to dla ciebie aż tak wielki wysiłek, ty arogancki draniu? Uśmiechnęła się przelotnie do doktora Washingtona i wyszła z pokoju. - Chyba pobiłeś swój rekord, Gabriel - oznajmił Jonah. - Udało ci się zachować nieuprzejmie wobec nieznajomej osoby już w minutę po jej poznaniu. - Uważam, że panna Bryce całkiem nieźle dała so­ bie z tym radę - odrzekł z przekąsem, a Jonah szeroko

się uśmiechnął i zaczął porządkować rozrzucone na biurku papiery. - A tak między nami, Gabriel. Jeśli następnym ra­ zem okaże się nagle, że nie możesz osobiście prowadzić rozmów kwalifikacyjnych, będę ci bardzo wdzięczny za zmianę ich terminu. Dzisiaj rywalizowało osiem kobiet, w tym siedem o identycznych kompetencjach i do­ świadczeniu, a ja... - Do pointy, Jonah. Którą z nich byś wybrał? - Ruth Haddon. Nie śmiała się jak hiena i od szes­ nastu lat pracuje w tym zawodzie... - A ja chcę pannę Bryce. Jonah spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? Na litość boską, Gabriel, przecież ona ma najsłabsze kwalifikacje ze wszystkich kandy­ datek i... - Za cztery miesiące Lynne Howard wyemigruje z rodziną do Nowej Zelandii. Madison Bryce idealnie nadaje się na to stanowisko. Jonah otworzył usta ze zdumienia. - Gabriel... - zaczął po chwili. - Przypominam ci, że panna Bryce nie ubiega się o posadę Lynne, lecz Fiony. Ona nie chce pracować jako pielęgniarka. Ma dzieci... - Dla mnie może mieć cały ogród zoologiczny. Jest mi to zupełnie obojętne. Kiedy tylko zerknąłem na jej podanie, natychmiast zadzwoniłem do Hillhead General. Wyobraź sobie, że wystawiono jej tam znakomitą opinię. - Gabriel, ty w ogóle mnie nie słuchasz. Madison Bryce nie chce wracać do zawodu pielęgniarki. Jej dzie­ ci... to znaczy siostrzenica i siostrzeniec, są sierotami. Ona opiekuje się nimi od dwóch lat, ponieważ ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym.

- Och, dzieciaki! - zawołał Gabriel z lekceważe­ niem. - Ręczę, że kiedy tylko znajdzie się na naszym oddziale i zda sobie sprawę z tego, co straciła, rezyg­ nując z zawodu pielęgniarki, skwapliwie skorzysta z okazji i po wyjeździe Lynne natychmiast zajmie jej miejsce. - Naprawdę uważasz, że ona nagłe zmieni zdanie? - zawołał Jonah, a Gabriel spojrzał na niego z irytacją. - Oczywiście, że tak. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie zrezygnuje dobrowolnie z kariery zawo­ dowej. Poza tym do nas należy uświadomienie jej tego, że może popełnić nieodwracalny błąd. Jonah spoglądał na niego w milczeniu, a potem po­ trząsnął głową. - Nie masz dzieci, prawda, Gabriel? - Przecież dobrze wiesz, że nie. Nie jestem żonaty... zresztą ty też nie, więc o co ci chodzi? - O nic. To tylko taka uwaga... - Ale głupia. Posłuchaj, Jonah, zaufaj mi w tej spra­ wie. Jeśli przez cztery miesiące będziemy dla niej uprzedzająco mili, to zapewniam cię, że zastępstwo za Lynne mamy jak w banku. - Zamierzasz być uprzedzająco miły dla kobiety, która wytknęła ci, że nie nauczono cię dobrych manier? Muszę to zobaczyć na własne oczy. - Jonah... - No dobrze, już dobrze. - Uniósł ręce w geście rezygnacji. - Ty tu rządzisz, więc jeśli chcesz zatrudnić Madison Bryce, niech będzie. A tak między nami... odniosłem wrażenie, że ona naprawdę potrzebuje tej pracy. Mnie też tak się wydaje, przyznał w duchu Gabriel.

Ile ona ma lat? Jeśli dobrze pamiętam, dwadzieścia dziewięć. Hm, moim zdaniem wygląda na starszą. Na pewno nie odmładzają jej cienie pod oczami ani wyjąt­ kowa bladość twarzy, ostro kontrastująca z krótkimi kręconymi kasztanowymi włosami. Jest zmęczona, udręczona i zestresowana. - Gabriel...? Jonah patrzył na niego z zaciekawieniem, a on, wy­ rwany z zamyślenia, mruknął coś z irytacją. Doszedł do wniosku, że zatrudniając pannę Bryce, przekona ją, iż jej przyszłość to praca pielęgniarki. Był pewny, że jego decyzja jest rozsądna i wszystkim wyjdzie na dobre. - Chodźmy przekazać pannie Bryce dobrą nowinę. - Chce mnie pan zatrudnić? - spytała Maddie z nie­ dowierzaniem. - Naprawdę proponuje mi pan posadę? - Jeśli ją pani przyjmie - odrzekł Gabriel. Jeszcze tego ranka modliła się, by dostać tę pracę, ale to było zanim poznała doktora Dalgleisha. Dwie minuty w jego towarzystwie w zupełności wystarczyły, by upe­ wniła się, że jest wyniosłym arogantem. Och, na litość boską, Maddie! - skarciła się w duchu. Przecież nikt od ciebie nie wymaga, żebyś się z nim wiązała. On ma być twoim przełożonym, a jeśli nawet okaże się szefem z piekła rodem, to przecież umowa o posadę sekretarki opiewa tylko na sześć miesięcy. - Tak, przyjmuję - odparła. - Kiedy mam zacząć? - W najbliższy poniedziałek. Poniedziałek? Wiedziała, że w związku z nową pracą musi spytać w szkole, czy Charlie i Susie będą mogli codziennie przychodzić tam o pół godziny wcześniej. i że musi znaleźć dla nich jakieś zajęcia po szkole.

- W porządku. Poniedziałek mi odpowiada - oznaj­ miła. - Wobec tego może teraz pokażemy pani miejsce pani pracy - zaproponował Gabriel, a potem poprowa­ dził ją przez poczekalnię do drzwi z napisem: „OD­ DZIAŁ INTENSYWNEJ OPIEKI MEDYCZNEJ NO­ WORODKÓW". - Belfield zbudowano w czasach wik­ toriańskich. W ciągu trzech ostatnich lat udało nam się zebrać dość pokaźne fundusze na jego adaptację i teraz mamy jakby trzy pododdziały. Intensywnej terapii dla najciężej chorych noworodków, opieki specjalnej dla tych, które trzeba karmić przez rurkę, podawać tlen oraz... - Opieki przejściowej, gdzie przygotowuje sie je do opuszczenia szpitala - dokończyła Maddie, a potem przygryzła wargi. - Ojej, przepraszam. Siła przyzwy­ czajenia. - Nic nie szkodzi - mruknął Gabriel, zerkając zna­ cząco na Jonaha. - W istocie... - Urwał, bo w tym momencie odezwał się jego pager. Kiedy rzucił na nie­ go okiem, cicho westchnął i odwrócił się do Jonaha: - Czy możesz mnie zastąpić, a ja przyłączę się do was nieco później? - spytał i pospiesznie odszedł. - Wygląda na to, że znów jest pani skazana na moje towarzystwo - powiedział Jonah. - Myślę, że jakoś to zniosę - zażartowała z uśmie­ chem. - I bardzo proszę zwracać się do mnie po imie­ niu... to znaczy Maddie. - Pod warunkiem, że ty będziesz mówiła do mnie Jonah. Tylko błagam o jedno. Żadnych żartów na temat wielorybów, tonących okrętów i przynoszenia pecha. Możesz mi wierzyć, że nieraz już to słyszałem.

- Czy uważasz, że dziewczyna, którą nazwano Ma­ dison, ma prawo żartować z twojego imienia? - Chyba nie - przyznał. - Raz w miesiącu zmienia­ my szyfr - wyjaśnił, stukając w klawisze z cyframi umieszczone obok drzwi na oddział. - Fiona wymyśla kombinacje złożone z dat urodzin członków personelu i różnych rocznic. Teraz układanie kodów będzie na twojej głowie. Kiedy weszli na oddział, Maddie ogarnęło dziwne uczucie tęsknoty. Wszystko wydało jej się znajome: zapach środków antyseptycznych, nieznośnie wysoka temperatura panująca w części dla wcześniaków, bo tracą one ciepło znacznie szybciej niż dzieci urodzone w terminie. A nawet tablica z korka, na której wdzięczni rodzice wieszają fotografie swoich pociech. - Lynne, przedstawiam ci naszą nową sekretarkę, Maddie Bryce - oznajmił Jonah, kiedy podeszła do nich niska kobieta w średnim wieku. - Maddie, to jest Lynne Howard, najlepsza przełożona pielęgniarek w całym Belfield. - Pochlebstwami możesz dużo zyskać, Jonah - za­ uważyła Lynne ze śmiechem. - Witaj na pokładzie, Maddie. - Czy dziś po południu coś się u was wydarzyło? - spytał Jonah. - Było cicho i spokojnie. No, poza przypadkiem małego Ralstona. Właśnie skończyliśmy kontrolne ba­ dania, a Gabriel wykluczył bradykardię wywołaną wadą serca, ale mimo wszystko obawiamy się, że może wy­ stąpić bezdech. - Zgłoszę go na pneumografię, ale teraz... - Napiłbyś się kawy.

- Widzę, że wiesz, czego się można po mnie spo­ dziewać - westchnął, a Lynne szeroko się uśmiechnęła. - Po prostu jesteś uzależniony od kofeiny. Maddie, czy masz ochotę na kawę? - Jeśli nie sprawi to zbyt dużego kłopotu. - Skądże znowu. Aha, i przepraszam za medyczny żargon - ciągnęła Lynne, kiedy Jonah zniknął za drzwiami z napisem: „OPIEKA SPECJALNA". - Bra- dykardia to... - Nieprawidłowe zwolnienie pracy serca, a bezdech występuje wtedy, gdy niemowlę po prostu „zapomina" oddychać. Kiedyś pracowałam jako pielęgniarka na od­ dziale noworodków, ale teraz mam pod opieką dzieci, więc... Lynne pokiwała głową ze współczuciem i zrozumie­ niem. - To kwestia godzin pracy, prawda? Na dobrą spra­ wę nigdy nie wiemy, w jakie dni będziemy zajęte... nawet na której zmianie. Ja niebawem opuszczam ten oddział - ciągnęła, wprowadzając Maddie do swojego pokoju i włączając czajnik. - Mojemu mężowi zapro­ ponowano posadę w Nowej Zelandii, więc za cztery miesiące pożegnamy Glasgow - dodała z westchnie­ niem, wsypując kawę do dwóch kubków. - Pewnie jesteś bardzo przejęta tym wyjazdem. - Z jednej strony uważam, że to wielka okazja dla mojego męża i naszych dzieci, ale z drugiej... Naprawdę bolesne będzie rozstanie z przyjaciółmi, porzucenie pra­ cy, którą uwielbiam, ale... - Wzruszyła ramionami. - No cóż, rodzina zawsze jest na pierwszym miejscu. Owszem, przytaknęła w myślach Maddie. - Przepraszam za bałagan - ciągnęła Lynne, żabie-

rając z krzesła teczki z dokumentami. - Dziś po połu­ dniu zastępuję siostrę Sutherland, która ma jakiś rodzin­ ny problem. - Niestety, to ja jestem tym problemem - wyznała Maddie, gwałtownie się rumieniąc, a kiedy Lynne spoj­ rzała na nią ze zdumieniem, dodała: - Neli jest moją kuzynką. Ktoś musiał zająć się dziećmi, więc... - Zatem ty jesteś tą Maddie, o której Neli ciągle opowiada, ciotką Charliego i Susie, tak? Maddie kiwnęła potakująco głową. - Neli ucieszy się, że dostałaś tę pracę. Od wielu dni mówi, że idziesz na rozmowę kwalifikacyjną. Czy chcesz do niej zadzwonić, żeby przekazać dobre wiado­ mości? - Dziękuję, ale wolę powiedzieć jej o tym w domu. Wtedy będę też mogła dowiedzieć się, dlaczego prze­ konywała mnie, że Gabriel Dalgleish jest w porządku. - Od jak dawna doktor Dalgleish jest ordynatorem oddziału? - spytała. - Prawie od trzech lat. - Sprawia wrażenie człowieka... - Maddie zawahała się, szukając słów. - Hm, dążącego za wszelką cenę do celu. Lynne przez chwilę w milczeniu mieszała kawę. - Jego celem jest to, żeby nasz oddział był najlepszy nie tylko w Glasgow, lecz w całej Szkocji. - Ma bardzo ambitne plany. Czy jest dobrym chirur­ giem? - Nie potrafiłabym policzyć wcześniaków, którym uratował życie, kiedy my wszyscy straciliśmy nadzieję. A obserwując go podczas operacji, można się naprawdę dużo nauczyć.

- Czy jest aż tak dobry? - Owszem, Nie ma rzeczy, której nie wie na temat wcześniaków. Ale nie przesadzę, twierdząc, że jest też największym, najbardziej bezwzględnym arogantem, z jakim kiedykolwiek miałam nieszczęście pracować. - Wygląda na to, że czeka mnie sześć miesięcy fajnej zabawy - zauważyła Maddie posępnym tonem. - Witaj w Alcatraz. Już ja sobie z tobą porozmawiam, kuzyneczko Neli, pomyślała Maddie, gniewnie marszcząc brwi. - Maddie, wiedziałam, że szukasz roboty. Gdybym powiedziała ci, że on jest szefem z piekła rodem, nigdy nie złożyłabyś tam podania - otwarcie przyznała Neli, zerkając łakomym wzrokiem na słój z kruchymi cia­ steczkami. - Niektórzy go lubią - dodała, biorąc sobie jabłko. - Wymień choćby jedną osobę. - No dobrze, nikt go nie lubi - poddała się Neli, a widząc, że otwierają się drzwi do kuchni, zawołała: - Hej, dzieciaki, wasza mądra ciocia załatwiła sobie pracę. - Czy to znaczy, że dostanę moje wymarzone adida­ sy? - spytała Susie, rzucając tornister na podłogę. Maddie szybko obliczyła coś w pamięci. - Tak, dostaniesz. Za pół godziny będzie zapiekan­ ka z serem i sałata, więc masz trochę czasu, żeby zacząć odrabiać lekcje. - Praca domowa jest okropnie nudna - mruknęła Susie, ale podniosła tornister i bez sprzeciwu wyszła z kuchni. - Jak było w szkole, Charlie? - spytała Maddie.

- W porządku. Charlie stał obok stołu. Był poważnym, niezbyt wy­ sokim chłopcem. Miał duże niebieskie oczy i bardzo jasne włosy. - Więc dostałaś pracę - powiedział, szurając stopą po wyłożonej płytkami podłodze. - Nic się nie zmieni, Charlie - zapewniła go łagod­ nym tonem Maddie. - Będziecie tylko musieli chodzić do szkoły trochę wcześniej i zostawać po lekcjach tro­ chę dłużej. - Lubiłem wiedzieć, że w dzień jesteś tutaj - wyma­ mrotał, a ona poczuła bolesne ukłucie w sercu. - Charlie... - Muszę iść odrabiać lekcje - oznajmił i wyszedł, zanim zdążyła dokończyć zdanie. Przynajmniej powiedział coś o mojej pracy, pomyś­ lała, głęboko wzdychając. Wprawdzie był wyraźnie nie­ zadowolony z tego powodu, ale dobrze, że w ogóle przemówił. W ciągu minionych dwóch lat bywały okre­ sy, kiedy całymi dniami milczał. Wtedy z rozpaczy krajało jej się serce. - Wszystko będzie dobrze, Maddie - pocieszyła ją Neli. - Zobaczysz. - Mam taką nadzieję, ale trochę się boję... - Niepotrzebnie. Będziesz pracować ze wspaniały­ mi lekarzami, z którymi łatwo nawiązać kontakt. - Skoro są tacy wspaniali, jak mówisz, to na pewno się mną zainteresują - stwierdziła Maddie, wkładając zapiekankę do piekarnika. - Do diabła, dziewczyno, kiedy ty wreszcie za­ czniesz się doceniać? - zawołała Neli. - Masz śliczne oczy, fantastyczne włosy i...

- I od dawna nie spotykam się z żadnym facetem - przerwała jej Maddie, wiedząc, że nie padną słowa: „i jesteś piękna", ponieważ byłoby to kłamstwo. - Posłuchaj, to, że Andrew był draniem, nie znaczy, że powinnaś odciąć się od wszystkich - stwierdziła Neil. - W Belfield jest mnóstwo miłych facetów. Na przykład Gideon Caldwell z oddziału położniczo-gine­ kologicznego. No tak, tylko że on i Annie są szczęś­ liwym małżeństwem. Albo David Hart, specjalista od niepłodności... - Zmarszczyła brwi. - Prawdę mówiąc, on też ma czarującą żonę. - Neli... - Lawrence Summers z chirurgii, kawaler... Nie, nie nadaje się, bo jest do tego stopnia zadufany w sobie, że gdyby był z czekolady, zjadłby sam siebie. Jonah... też kawaler... - Urwała, ponieważ Maddie wybuchnęła śmiechem. - Co cię tak rozbawiło? - To, że niektóre z tych imion kojarzą mi się ze Starym Testamentem. - Ale chyba nie żartowałaś z Jonaha? Wszyscy robią aluzje do jego imienia, a to nieładnie. Zwłaszcza, że jest bardzo miły. No dobrze, może nie ma tego tak zwanego męskiego wdzięku i siły przyciągania, ale... - Czy Brian wie, że interesuje cię wdzięk innych mężczyzn? - Maddie wybuchnęła śmiechem, a widząc, że jej kuzynka nagle spoważniała, mruknęła: - Żar­ towałam, Neli. Choć nadal uważam, że Brian chyba zwariował, skoro zamierza zostawić cię w Glasgow, podczas gdy sam wybiera się na rok do Stanów. - On chce przed ślubem zdobyć trochę doświadcze­ nia, pracując jako anestezjolog w innym kraju. Tak czy owak, nie mówimy teraz o mnie, lecz o tobie.

- Przestałam umawiać się na randki. Zamierzam kupić sobie kota lub psa. To bezpieczniejsze. - Maddie... - Czy zostaniesz na kolacji? - Bardzo bym chciała, ale obiecałam Lynne, że wez­ mę nocny dyżur w zamian za dzisiejsze wolne popołu­ dnie - odparła Neli, ruszając w stronę kuchennych drzwi, a potem nagle przystanęła. - Gabriel Dalgleish też jest kawalerem. Maddie z wrażenia upuściła łyżkę. - Czyś ty zupełnie oszalała? - Sześćdziesiąt procent wszystkich związków za­ czyna się w miejscu pracy, a jego gabinet od twojego biura dzielą zaledwie dwa pomieszczenia. Idealnie się składa, bo... - To jakieś szaleństwo! - zawołała Maddie, schy­ lając się po łyżkę. - Nawet gdybym szukała partnera, a nie szukam, ten mężczyzna odpadłby w przedbiegach, ponieważ uważam go za apodyktycznego drania. - Nie proponuję ci, żebyś za niego wyszła... - Gdybyś to zrobiła, kazałabym zamknąć cię w do­ mu wariatów. - Ale ty umiesz postępować z ludźmi - ciągnęła Neli, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Gdybyś po­ trafiła go oswoić, sprawić, żeby stał się bardziej bezpo­ średni i przystępny, zyskałabyś dozgonną wdzięczność wszystkich pracowników Belfield. - Z pewnością wyglądałoby to imponująco na moim nagrobku. Czy nie mogłabym po prostu kupić mu cho­ mika i w ten sposób wydobyć dobre strony jego charak­ teru? - Maddie, ty nie traktujesz tego poważnie.

- Oczywiście, że nie. Posłuchaj, jesteś moją kuzyn­ ką i bardzo cię kocham, ale czy naprawdę sądzisz, że Gabriel Dalgleish byłby dla mnie choć odrobinę lepszy od Andrew? Neli zastanowiła się, a potem jej oczy zalśniły. - On jest o wiele wyższy. No dobrze, to głupi po­ mysł. Ale martwię się o ciebie. Masz zaledwie dwadzie­ ścia dziewięć lat, a życie przecieka ci przez palce. - Neli, tak jest mi dobrze. Istotnie jest mi dobrze, powtórzyła w myślach po wyjściu kuzynki. Może niekiedy czuję się samotna. Miło byłoby też czasami do kogoś się przytulić, ale Gabriel Dalgleish...

ROZDZIAŁ DRUGI Gabriel zebrał rozłożone na biurku dokumenty, a po­ tem usiadł wygodniej i spojrzał zmęczonym wzrokiem na Jonaha. - No, teraz chyba już wszystkie karty mają aktualne wpisy. Mały Ralston zaczął w końcu oddychać samo­ dzielnie, ale musimy uważnie go obserwować przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. - Jak sądzisz, czy rodzice nadadzą mu kiedyś imię? - Wczoraj wybierali między Simonem a Thoma­ sem. Dzień wcześniej zastanawiali się nad Quentinem lub Robertem. Wygląda na to, że przelecieli cały alfa­ bet. - Sięgnął po swój kubek z kawą. - Och, niebawem ma do nas wpaść Tom Brooke z położniczo-ginekologi­ cznego. - Chodzi o dziecko pani Scott? Gabriel kiwnął potakująco głową. - Sytuacja dość się skomplikowała, bo formalnie rzecz biorąc, pani Scott nie jest pacjentką Belfield po tym, jak w zeszłym roku posprzeczała się z personelem tamtego oddziału, ale powiedziałem Tomowi, że może do nas przyjść. - Nadal nie rozumiem, dlaczego pani Scott tak się zachowała. Przecież Tomowi nie można zarzucić braku rozsądku. Zaproponował jej, żeby poczekała rok. W tym czasie chciał sprawdzić, czy zabieg udrożnienia

jajowodu da efekty. Obiecał też, że jeśli ona nie zajdzie w ciążę do końca roku, dokona sztucznego zapłodnienia. - A ona twierdziła, że mając trzydzieści sześć lat, nie może już czekać. - Ale udany zabieg udrożnienia jajowodu daje ko­ biecie sześćdziesiąt procent szansy na naturalne zajście w ciążę, natomiast leczenie niepłodności tylko trzydzie­ ści do trzydziestu pięciu, więc... - Ja to wiem i ty to wiesz - przerwał mu Gabriel. - A lekarze z położniczo-ginekologicznego oraz lecze­ nia bezpłodności bezskutecznie próbowali o tym panią Scott przekonać. Niestety, nie chciała ich słuchać. Uwa­ żam, że winę za to wszystko ponosi szef prywatnej kliniki, do której się zgłosiła. On nie tylko zignorował historię jej choroby, ale na domiar złego wszczepił jej aż cztery komórki jajowe, a każdy dobry specjalista w tej dziedzinie wie, że wolno wszczepiać najwyżej trzy... - I na skutek tego wczoraj w nocy trzy noworodki urodziły się martwe, a ten, który przeżył, waży zaledwie siedemset dwadzieścia gramów - rzekł Jonah. - Nie­ dobrze. - Istotnie - mruknął posępnie Gabriel. Dopił kawę, a kiedy sięgał po stojący na biurku ekspres, Jonah skarcił go wzrokiem. - To będzie trzecia w ciągu czterdziestu pięciu minut. - Nie mów, że liczysz... - Owszem, liczę. Gabriel, wystarczy ci już kofeiny. Potrzebujesz snu. Jesteś w szpitalu od siedemdziesięciu dwóch godzin, a teraz nie wydarzy się nic takiego, z czym ja nie dałbym sobie rady.

- Dobra, zawrzyjmy umowę. Pójdę do domu po lunchu. - Ale... - Dla każdego wcześniaka pierwsze dwadzieścia cztery godziny zawsze są decydujące i najbardziej kry­ tyczne, a Diana urodziła się szesnaście tygodni przed terminem. Muszę tutaj zostać. Jonah spojrzał na niego z wyraźną irytacją. - Gabriel, nie musisz już nikomu niczego udowad­ niać. Trzy lata temu ten oddział tonął, a ty wyciągnąłeś go z tego bagna. Teraz jest najlepszy w całym mieście. Osiągnąłeś prawdziwy sukces. - Być może. - Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - zawołał Jonah. - Do diabła, miałeś nawet rację co do Maddie Bryce. Wiem, że pracuje tu zaledwie od tygodnia, ale jest kompetentna, rozsądna... - Kiedy zjawi się tu Tom, chyba poproszę ją, żeby poszła z nim na oddział - oznajmił Gabriel, a Jonah jęknął. - Czy ty zawsze myślisz wyłącznie o pracy? - Owszem. - Więc zrób czasem wyjątek. Zwłaszcza w przypad­ ku Maddie. Stale wydajesz jej polecenia, ciągle wysy­ łasz ją na oddział. Ona nie jest głupia, Gabriel. A kiedy zorientuje się, że próbujesz nią manipulować... - Sądzę, że potrafię postępować z panną Bryce. - Dlaczego wciąż zwracasz się do niej per „panno Bryce", skoro my wszyscy nazywamy ją Maddie? Do Fiony zawsze mówiłeś po imieniu. To prawda, przyznał w duchu Gabriel. Ale Fiona jest miła, wesoła i przyjaźnie nastawiona do ludzi, na-

tomiast Madison Bryce daje mu do zrozumienia, że ma go w nosie. - Lubię ją - ciągnął Jonah. - Dobrze czuję się w jej towarzystwie i... - Kiedy wesele? - przerwał mu Gabriel ostrym to­ nem. - Ja tylko mówię, że Maddie jest bardzo miłą kole­ żanką. Ma też piękne włosy. Piękne włosy, powtórzył w myślach Gabriel. Włosy, które płoną jak ogień, kiedy promienie majowego słoń­ ca wpadają przez okno jej biura. - Zapewne już wiesz, że Maddie nie zamierza zmie­ nić zdania w sprawie powrotu do zawodu pielęgniarki - ciągnął Jonah. - Rozmawiałem z nią ojej siostrzenicy i siostrzeńcu. Ona ich uwielbia. - Ale to nie przeszkadza, żeby pracowała jako pielę­ gniarka - zauważył Gabriel z rozdrażnieniem. - Posłuchaj... - Czy dziś rano były jakieś kłopoty z personelem? - Wszystko przebiegało sprawnie. Doszło do jed­ nego niegroźnego epizodu, ale szybko się z tym upo­ rałem. - Cóż to za niegroźny epizod? - Och, nic takiego - mruknął zakłopotany Jonah. - Uczennica szkoły pielęgniarskiej, Naomi Barnes, nie poznała jeszcze wszystkich obowiązujących tu przepi­ sów, ale ta miękka zabawka leżała w inkubatorze tylko przez kilka minut... - Jaka miękka zabawka? W którym inkubatorze? - zawołał Gabriel, a Jonah westchnął i wszystko mu wyjaśnił.

- Tylko skończony idiota pozwoliłby rodzicom wło­ żyć rozpakowaną miękką zabawkę do inkubatora, w którym leży wcześniak, siostro Barnes! On jest naprawdę niezwykle miłym szefem, pomyś­ lała z przekąsem Maddie, przerywając pracę i słuchając odgłosu kroków Gabriela. Potem do jej uszu dotarł hałas zatrzaskiwanych drzwi. Doszła do wniosku, że zapewne Naomi Barnes zniknęła w toalecie, by porządnie się wypłakać. Zerknęła na zegarek. Prawie dwunasta. Tego ranka Gabriel ma opóźnienie. Zwykle udawało mu się na kogoś napaść sporo przed południem. Tym razem mu­ siał się zagapić. - Z nim jest coś nie w porządku! - mruknęła do siebie. - Maddie, czy zdołałaś już wydrukować dla mnie te dokumenty? - spytał Jonah, wchodząc do jej pokoju. - Właśnie skończyłam - odparła z uśmiechem. - Maddie, ratujesz mi życie. - A Gabriel Dalgleish jest sadystą. Jonah westchnął. - Więc słyszałaś, co powiedział Naomi Barnes. - On tak na nią wrzeszczał, że na pewno słyszeli to ludzie, którzy przechodzili obok naszego budynku! Rzeczywiście powinna wiedzieć, że zanim włoży się do inkubatora jakąś miękką zabawkę, trzeba zapakować ją w plastikową torebkę po to, żeby uchronić wcześniaka przed ewentualną infekcją. Ale ona jeszcze się uczy, więc wydzieranie się na nią nie jest najlepszym sposo­ bem przekazywania wiedzy. - Wiem, że niekiedy potrafi być trochę brutalny... - Trochę?

- Posłuchaj, znam Gabriela od czasu studiów. On stawia bardzo wysoko poprzeczkę zarówno sobie, jak i innym. W jego życiu nie ma miejsca na niepowo­ dzenia. W przeszłości... Powiem tylko, że rodzina Ga­ briela jest w.dużej mierze za to odpowiedzialna. Ale on wcale nie chce być brutalny. Po prostu mówi bez zastanowienia. - Hm, więc uważasz, że w gruncie rzeczy ma gołę­ bie serce, tak? - zapytała ironicznie. - Ale musisz chyba przyznać, że na ciebie nigdy nie napadł - powiedział, wychodząc z pokoju. - To prawda - mruknęła do siebie, marszcząc brwi. Nie zwymyślał jej nawet wtedy, gdy pierwszego ranka po wpisaniu do bazy danych nowych informacji nacisnęła na klawiaturze klawisz „Escape" zamiast „Enter". Doktor Dalgleish, widząc to, zdobył się na lekki uśmiech i powiedział, że taka pomyłka każdemu może się przytrafić. - Panno Bryce? O wilku mowa. - Słucham, doktorze Dalgleish - odparła i pospiesz­ nie zamknęła plik, bojąc się, że może znów popełnić błąd. - Chciałbym, żeby poznała pani doktor Annie Cald­ well z położniczo-ginekologicznego - oznajmił, wpro­ wadzając do pokoju młodą kobietę. - Annie, to jest Madison Bryce, nasza nowa sekretarka. - Madison? - powtórzyła Annie Caldwell. - Cóż za niezwykle oryginalne imię. - Moi rodzice mieli dość dziwne poczucie humoru - wyznała Maddie. - Nazwali mnie na cześć hotelu, w którym zostałam poczęta. Myślę, że mogłoby być

jeszcze gorzej. Przecież istnieją takie hotele, jak na przykład Marriott, Hyatt, Novotel czy Sheraton. Annie Caldwell wybuchnęła śmiechem, natomiast w szarych oczach Gabriela nie pojawił się nawet cień rozbawienia. - Przyjaciele i rodzina mówią do mnie Maddie. - To zdrobnienie pasuje do pani - stwierdziła Annie. - Czy nie sądzisz, że mam rację, Gabriel? Ale jego najwyraźniej ta kwestia zupełnie nie inte­ resowała. Maddie już miała mu powiedzieć, że bardziej przypomina Lucyfera niż Gabriela, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. - Czy napije się pani kawy, doktor Caldwell? - spy­ tała. - Z przyjemnością. I proszę zwracać się do mnie pó imieniu... po prostu Annie. - Nie chcę cię poganiać, Annie - zaczął Gabriel - ale uważam, że najpierw powinniśmy pójść na od­ dział. Kawę można wypić później. Tom na pewno z nie­ cierpliwością czeka na nowiny o stanie zdrowia Diany. Annie kiwnęła głową. Ruszyli w kierunku drzwi, ale Gabriel nagle przystanął, jakby coś sobie przypomniał. - Panno Bryce, Lynne prosiła o wyniki badań krwi bliźniaków państwa Thompson, więc może pójdzie pani razem z nami na oddział i osobiście je dostarczy. Założę się o moją pierwszą pensję, że Lynne wcale ich nie potrzebuje, pomyślała Maddie ze złością. On stale wysyła mnie na oddział z czymś, o co ona wcale go nie prosiła. Dlaczego, do diabła, nieustannie to robi? i Chwyciła wyniki badań i niechętnie podążyła za nimi. - Gabriel mówił mi, że dawniej pracowałaś jako