RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony186 253
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań112 667

Lawrence Kim - Zawsze tam gdzie ty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :829.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Lawrence Kim - Zawsze tam gdzie ty.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 595 osób, 360 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

Kim Lawrence Zawsze tam, gdzie ty Tłu​ma​cze​nie: Ali​na Pat​kow​ska

PROLOG Lon​dyn, trzy lata wcze​śniej We​wnętrz​ny ze​gar jak zwy​kle obu​dził Lily o szó​stej. Bu​dze​nie o tej po​rze mia​ła chy​ba za​pi​sa​ne w ge​nach, ale dzię​ki temu ni​g​dy się nie spóź​nia​ła. Za​dzi​wia​ją​ce też było, jak wie​le uda​wa​ło jej się zro​bić w cią​gu tej spo​koj​nej go​dzi​ny, za​nim obu​dzi się resz​ta świa​ta, a w każ​dym ra​zie gło​śni są​sie​dzi z są​sied​nie​go miesz​ka​nia. Le​żąc z ra​mie​niem nad gło​wą, od​gar​nę​ła z twa​rzy cięż​kie, splą​ta​ne wło​sy i po​czu​- ła nie​chęć do lu​dzi, któ​rzy po​tra​fi​li tak po pro​stu prze​wró​cić się na dru​gi bok i zno​- wu za​snąć – do nor​mal​nych lu​dzi, któ​rym cza​sem zda​rza​ło się za​spać, a na​wet do wła​snej bliź​niacz​ki Lary, któ​ra po​tra​fi​ła​by prze​spać trzę​sie​nie zie​mi. Tym​cza​sem Lily bu​dzi​ła się każ​de​go ran​ka o tej sa​mej go​dzi​nie. Ale tego ran​ka coś było ina​czej – tyl​ko co? Mię​dzy de​li​kat​ny​mi brwia​mi Lily po​ja​- wi​ła się zmarszcz​ka. Czyż​by rze​czy​wi​ście za​spa​ła? Z za​mknię​ty​mi ocza​mi się​gnę​ła po te​le​fon. Za​nim go zna​la​zła, jej dłoń na​tra​fi​ła na kil​ka nie​zna​jo​mych przed​mio​tów. Uchy​li​ła jed​ną po​wie​kę i od​czy​ta​ła na ekra​nie go​dzi​nę. Oczy​wi​ście, jak zwy​kle był śro​dek nocy. Przy​ci​snę​ła te​le​fon do na​giej pier​si. Za​raz: dla​cze​go wła​ści​wie na​giej? Pod​cią​gnę​ła wy​żej prze​ście​ra​dło, ro​zej​rza​ła się i do​pie​ro te​raz zda​ła so​bie spra​- wę, że to nie jest jej po​kój, a ona sama czu​je się tak, jak​by prze​bie​gła ma​ra​ton. Na​- raz wszyst​ko so​bie przy​po​mnia​ła i sze​ro​ko otwo​rzy​ła oczy. Te​raz już wie​dzia​ła, dla​- cze​go bolą ją mię​śnie, o ist​nie​niu któ​rych nie mia​ła do​tych​czas po​ję​cia. Przy​ci​snę​ła rękę do pier​si i po​czu​ła szum w uszach. Po​wo​li, bar​dzo po​wo​li ob​ró​ci​ła gło​wę, spraw​dza​jąc, czy to wszyst​ko tyl​ko jej się nie przy​śni​ło, i z jej ust wy​do​by​ło się wes​- tchnie​nie ulgi: to nie był sen. Za​mru​ga​ła i sku​pi​ła wzrok na uśpio​nej twa​rzy, sta​ra​- jąc się za​pi​sać w pa​mię​ci jej rysy, choć do​brze wie​dzia​ła, że ni​g​dy nie za​po​mni ani tego męż​czy​zny, ani tej nocy. Taką twarz trud​no by​ło​by za​po​mnieć: wy​so​kie, in​te​li​- gent​ne czo​ło, wy​raź​ne ko​ści po​licz​ko​we, sil​nie za​ry​so​wa​ny pod​bró​dek, gę​ste ciem​- ne brwi, de​li​kat​ny nos i peł​ne usta. Gdy​by jed​nak Lily mia​ła wy​brać jed​ną rzecz, któ​ra w tej twa​rzy urze​ka​ła ją naj​bar​dziej, by​ły​by to oczy – nie​wia​ry​god​nie błę​kit​ne i obrze​żo​ne dłu​gi​mi ciem​ny​mi rzę​sa​mi. Wy​glą​dał te​raz ja​koś ina​czej. Do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li Lily zro​zu​mia​ła, na czym po​le​ga sub​tel​na róż​ni​ca: bra​ko​wa​ło nie​spo​koj​nej ener​gii, któ​ra ota​cza​ła go przez cały czas jak nie​wi​dzial​ne pole si​ło​we, gdy nie spał. Bez niej wy​da​wał się młod​szy. Po​pa​trzy​ła na ciem​ny ślad za​ro​stu na po​licz​kach i przy​po​mnia​ła so​bie dzień, gdy zo​ba​czy​ła go po raz pierw​szy. Oczy​wi​ście sły​sza​ła o nim wcze​śniej: jej oj​ciec był ogrod​ni​kiem w War​ren Co​urt, zresz​tą cała wio​ska sły​sza​ła o chłop​cu uro​dzo​nym w czep​ku i roz​piesz​cza​nym przez dziad​ka. Gdy Be​ne​dict wpro​wa​dził się do wiel​kie​- go domu, Lily z miej​sca po​wzię​ła do nie​go nie​chęć. War​ren Co​urt, jed​na z naj​więk​szych po​sia​dło​ści w kra​ju na​dal po​zo​sta​ją​cych w pry​wat​nych rę​kach, le​ża​ło za​le​d​wie o pół ki​lo​me​tra od dom​ku, w któ​rym miesz​-

ka​ła Lily. Już wte​dy wie​dzia​ła, że pod pew​ny​mi wzglę​da​mi ten dom znaj​du​je się na in​nej pla​ne​cie, a na​wet w in​nym wszech​świe​cie, i moc​no so​bie po​sta​no​wi​ła nie lu​bić tego bo​ga​te​go chło​pa​ka. Ale po​tem, kie​dy zmarł jej oj​ciec, zu​peł​nie za​po​mnia​ła o Be​ne​dik​cie. Na po​grze​bie w ogó​le nie zwró​ci​ła na nie​go uwa​gi, choć stał obok dziad​ka. Nie​spo​strze​że​nie wy​mknę​ła się z cmen​ta​rza nad staw, na któ​rym oj​ciec lu​bił pusz​czać kacz​ki. Wy​bra​ła spo​ry ka​mień, zwa​ży​ła go w dło​ni i rzu​ci​ła, ale ka​mień od razu za​to​nął, po​zo​sta​wia​jąc po so​bie roz​cho​dzą​ce się na wo​dzie krę​gi. Spró​bo​wa​ła jesz​cze raz i jesz​cze, aż w koń​cu ręka ją roz​bo​la​ła. Całą twarz mia​ła mo​krą od łez. Na​raz usły​sza​ła sze​lest li​ści i ktoś sta​nął za jej ple​ca​mi. – Nie tak. Mu​sisz wy​brać pła​ski ka​mień. Cały se​kret w ru​chu nad​garst​ka, zo​bacz. Pa​trzy​ła na ka​mień, któ​ry kil​ka​krot​nie od​bił się od po​wierzch​ni wody. – Nie umiem tak. – Umiesz. To ła​twe. – Nie umiem! – Za​ci​snę​ła pię​ści i od​wró​ci​ła się do nie​go. Był bar​dzo wy​so​ki i mu​- sia​ła unieść gło​wę, żeby na nie​go spoj​rzeć. – Mój tata nie żyje i nie​na​wi​dzę cię! – wy​krzyk​nę​ła, wkła​da​jąc w ten okrzyk całą swo​ją roz​pacz. Do​pie​ro wte​dy za​uwa​ży​ła jego oczy, bar​dzo nie​bie​skie i prze​peł​nio​ne współ​czu​- ciem. Ski​nął gło​wą i po​wie​dział po pro​stu: – Wiem. To okrop​ne. Po​dał jej na​stęp​ny ka​mień, gład​ki i chłod​ny w do​ty​ku. – Spró​buj te​raz. Za​nim ode​szli od sta​wu, uda​ło jej się rzu​cić ka​mień tak, że od​bił się od wody trzy razy, i od​kry​ła, że jest za​ko​cha​na. W grun​cie rze​czy to było nie​unik​nio​ne. Lily tę​sk​ni​ła do ro​man​sów, a ten chło​piec, już pra​wie męż​czy​zna, wy​da​wał się ucie​le​śnie​niem wszyst​kich bo​ha​te​rów z po​wie​- ści, któ​re po​chła​nia​ła to​na​mi. Miesz​kał w zam​ku i w każ​dym calu przy​po​mi​nał mrocz​ne​go, me​lan​cho​lij​ne​go bo​ha​te​ra. Był doj​rza​ły – star​szy od niej o całe pięć lat, wy​spor​to​wa​ny i wy​ra​fi​no​wa​ny. Na​tych​miast za​czę​ła fan​ta​zjo​wać na jego te​mat, choć wie​dzia​ła, że te fan​ta​zje ni​g​dy nie sta​ną się rze​czy​wi​sto​ścią. A jed​nak któ​re​- goś wie​czo​ru przy​tra​fił jej się bal. Od wie​lu ty​go​dni wy​cze​ki​wa​ła przy​ję​cia bo​żo​na​ro​dze​nio​we​go, któ​re dzia​dek Be​- ne​dic​ta wy​da​wał co roku dla pra​cow​ni​ków War​ren Co​urt. Mat​ka Lily była tam te​- raz go​spo​dy​nią. Przy​ję​cie od​by​wa​ło się w wiel​kiej elż​bie​tań​skiej sali. Be​ne​dict, któ​- ry w le​cie skoń​czył Oks​ford, a te​raz miał ja​kąś waż​ną pra​cę w City, rów​nież miał przy​je​chać – tak twier​dził jego dzia​dek. Lara mia​ła znacz​nie lep​sze wy​czu​cie sty​lu niż Lily. Mia​ła też wię​cej ubrań dzię​ki na​piw​kom z ho​te​lu, gdzie w so​bo​ty pra​co​wa​ła jako kel​ner​ka. Lily po​ży​czy​ła od niej su​kien​kę i przez kil​ka go​dzin przy​go​to​wy​wa​ła się do wyj​ścia. Gdy Be​ne​dict wresz​- cie się po​ja​wił, ubra​ny w ciem​ny gar​ni​tur, wy​da​wał się pe​łen dy​stan​su i bar​dzo zmie​nio​ny. Za​nim jed​nak Lily zdą​ży​ła mu się do​kład​nie przyj​rzeć, zda​ła so​bie spra​- wę, że nie przy​je​chał sam. To​wa​rzy​szą​ca mu wy​so​ka blon​dyn​ka w bar​dzo ele​ganc​- kiej su​kien​ce przez cały wie​czór pa​trzy​ła na wszyst​kich z wyż​szo​ścią. – Tak mi się tu nu​dzi, ko​cha​nie – ję​cza​ła, prze​cią​ga​jąc sa​mo​gło​ski i nie pró​bu​jąc

ukryć ary​sto​kra​tycz​ne​go ak​cen​tu. – Kie​dy wresz​cie bę​dzie​my mo​gli stąd wy​je​chać? Nie uprze​dzi​łeś mnie, że tu będą sami miej​sco​wi pro​sta​cy. Lara nie prze​pu​ści​ła żad​nej oka​zji, by wbić sio​strze szpi​lę. – Nie śliń się tak, Lily, bo to brzyd​ko wy​glą​da. Je​śli go chcesz, to idź i weź go so​- bie. – Wca​le go nie chcę – par​sk​nę​ła Lily. – On mi się w ogó​le nie po​do​ba. Jest nud​ny i okrop​nie na​dę​ty. – Ob​ró​ci​ła się na pię​cie i do​pie​ro te​raz do​strze​gła Be​ne​dic​ta, któ​- ry stał tuż za nią. Od tam​tej że​nu​ją​cej chwi​li nie wi​dzia​ła go ani nie my​śla​ła o nim przez całe lata. Na​tu​ral​nie, był zna​ną oso​bą i cza​sem na​tra​fia​ła na jego na​zwi​sko na fi​nan​so​wych stro​nach ga​zet, ale to nie był jej świat i tak na​praw​dę nie mia​ła po​ję​cia, czym Be​ne​- dict się zaj​mu​je. Spo​tka​ła go zu​peł​nie nie​ocze​ki​wa​nie, wy​cho​dząc z księ​gar​ni. Nie wie​rzy​ła w zrzą​dze​nia losu, ale jak ina​czej moż​na było wy​ja​śnić to, co się sta​ło? Wy​szła na uli​cę aku​rat w chwi​li, gdy on tam​tę​dy prze​cho​dził. Wiatr za​rzu​cił jej wło​sy na twarz i chwi​lo​wo ośle​pio​na, zde​rzy​ła się z nim – nie z żad​nym in​nym prze​chod​niem, ale wła​śnie z Be​ne​dic​tem. – Lily. Be​ne​dict był jed​ną z nie​wie​lu osób, któ​re ni​g​dy nie my​li​ły jej z sio​strą. Po​dał jej książ​kę, któ​rą upu​ści​ła, i jego opa​lo​ne pal​ce otar​ły się o jej pal​ce. Na​sto​- let​nie fan​ta​zje sek​su​al​ne zu​peł​nie nie przy​go​to​wa​ły Lily na ten do​tyk. Mia​ła wra​że​- nie, że prze​szył ją prąd elek​trycz​ny i pra​wie za​po​mnia​ła, jak się na​zy​wa. Oby​dwo​je pod​nie​śli się jed​no​cze​śnie, nie wy​pusz​cza​jąc z dło​ni książ​ki, jak​by był to łącz​nik mię​dzy nimi, któ​re​go nie chcie​li się po​zby​wać. Do​pie​ro gdy po​trą​cił ich ja​kiś prze​cho​dzień, od​su​nę​li się od sie​bie i książ​ka znów upa​dła na zie​mię. Czar prysł i oby​dwo​je wy​buch​nę​li śmie​chem. Tym ra​zem Lily po​zwo​li​ła mu pod​nieść książ​kę. Zer​k​nął na ty​tuł i za​gad​ko​wo uniósł brwi. – Za​wsze by​łaś mo​lem książ​ko​wym – stwier​dził z uśmie​chem. – Pa​mię​tam, jak przy​ła​pa​łem cię kie​dyś w bi​blio​te​ce dziad​ka z pierw​szym wy​da​niem Dic​ken​sa scho​- wa​nym pod swe​trem. Za​trzy​ma​ła się w miej​scu jak wry​ta i ogar​nę​ło ją prze​ra​że​nie. – To było pierw​sze wy​da​nie? – Nie patrz tak na mnie. Dzia​dek nie miał nic prze​ciw​ko temu. – On o tym wie​dział? Zmarszcz​ki w ką​ci​kach jego oczu po​głę​bi​ły się. – Że po ci​chu po​ży​cza​łaś so​bie książ​ki z jego bi​blio​te​ki? Wie​dział. Dzia​dek jest bar​dzo spo​strze​gaw​czy. – Ode​rwał wzrok od jej za​ru​mie​nio​nej twa​rzy, ob​ró​cił rękę i spoj​rzał na cie​niut​ki jak pa​pier ze​ga​rek. – Mia​łem wła​śnie za​miar pójść na kawę… – urwał i w jego oczach bły​snę​ło cie​płe świa​tło. – Nie, to nie​praw​da. Nie mia​łem za​- mia​ru iść na kawę, ale te​raz mam. – Prze​chy​lił gło​wę na bok i uśmiech​nął się do niej. – O ile ty masz ocho​tę? Ko​la​na ugię​ły się pod Lily. Stłu​mi​ła wes​tchnie​nie, pró​bu​jąc opa​no​wać splą​ta​ne emo​cje. Sko​ro tak na nią dzia​łał jego uśmiech, to co by było, gdy​by ją po​ca​ło​wał? Opa​nuj się, po​my​śla​ła. On pro​po​nu​je ci tyl​ko cap​puc​ci​no, a nie sza​lo​ny seks. – Chęt​nie – uśmiech​nę​ła się i w du​chu na​tych​miast dała so​bie po ła​pach za to, że

zgo​dzi​ła się zbyt szyb​ko. – Je​stem umó​wio​na, ale Sam ma tu być do​pie​ro o wpół do czwar​tej. Ciem​ne brwi Bena ścią​gnę​ły się w su​ro​wą li​nię. – To twój chło​pak? – Przy​ja​ciół​ka. – Lily po​zna​ła Sa​man​thę Jane w szko​le ak​tor​skiej. Była pew​na, że je​śli spóź​ni się na spo​tka​nie, Sam nie bę​dzie mia​ła nic prze​ciw​ko temu, a na​wet prze​ciw​nie, ucie​szy się. Lily czę​sto wy​słu​chi​wa​ła od niej ka​zań na te​mat swo​je​go ży​cia uczu​cio​we​go, a wła​ści​wie jego bra​ku. – Mu​sisz prze​stać tak wy​brzy​dzać – po​wta​rza​ła Sam. – Spójrz na mnie. Na​wet nie pa​mię​tam, ile żab już po​ca​ło​wa​łam, ale gdy wresz​cie po​ja​wi się praw​dzi​wy ksią​- żę, będę umia​ła do​strzec róż​ni​cę. A poza tym żaby by​wa​ją za​baw​ne. W go​dzi​nę póź​niej Lily i Be​ne​dict wciąż sie​dzie​li w nie​wiel​kiej ka​fej​ce. Nie po​tra​- fi​ła so​bie po​tem przy​po​mnieć, co do​kład​nie mó​wi​li, ale uda​ło jej się go roz​ba​wić. Czu​ła się przy nim in​te​li​gent​na i sek​sow​na. Po pierw​szych pię​ciu mi​nu​tach roz​luź​ni​- ła się i prze​sta​ła się mieć na bacz​no​ści. Roz​ma​wia​li o li​te​ra​tu​rze, o po​li​ty​ce, o jej ulu​bio​nych lo​dach, o szko​le ak​tor​skiej i o wiel​kiej szan​sie, jaką ostat​nio do​sta​ła. Do​- pie​ro póź​niej uświa​do​mi​ła so​bie, że on nie po​wie​dział pra​wie nic o so​bie. – A za​tem zo​ba​czę cię na du​żym ekra​nie? – Oparł łok​cie na sto​le i po​chy​lił się w jej stro​nę. Jego za​in​te​re​so​wa​nie wy​da​wa​ło się zu​peł​nie szcze​re. Pa​trzył tyl​ko na nią i zu​peł​nie nie zwra​cał uwa​gi na inne ko​bie​ty, któ​re spo​glą​da​ły w jego stro​nę. Ogrom​nie jej to po​chle​bia​ło. Gdy​by była ko​tem, za​czę​ła​by mru​czeć z za​do​wo​le​nia. – To tyl​ko nie​wiel​ka rola. – Ak​tor​ka nie po​win​na umniej​szać wła​snych do​ko​nań. – Ni​cze​go nie umniej​szam, mó​wię praw​dę. To bar​dzo mała rola. – Ale w pi​lo​ta​żo​wym od​cin​ku se​ria​lu te​le​wi​zyj​ne​go. – Po pro​stu mi się po​szczę​ści​ło. – Po​trzeb​ne ci szko​le​nie w au​to​pre​zen​ta​cji. – Czy to jest pro​po​zy​cja? – za​py​ta​ła zmy​sło​wym gło​sem, spo​glą​da​jąc na nie​go spod rzęs. Na wi​dok jego uśmie​chu ser​ce za​bi​ło jej jesz​cze szyb​ciej. Przy trze​ciej fi​li​żan​ce kawy od​kry​ła, że moż​na się uza​leż​nić od męż​czy​zny, w któ​- re​go oczach błysz​czy nie​skry​wa​ne po​żą​da​nie, zwłasz​cza że ten męż​czy​zna przez więk​szą część ży​cia był jej ide​ałem. Wszyst​kich po​zo​sta​łych po​rów​ny​wa​ła do nie​go, ale, na​tu​ral​nie, nikt nie do​ra​stał do wzor​ca. Czy wła​śnie dla​te​go nie była do​tych​- czas w żad​nym po​waż​nym związ​ku? Za​czę​ła się nad tym za​sta​na​wiać, ale wszyst​kie my​śli ule​cia​ły jej z gło​wy, gdy Ben wziął ją za rękę i za​czął ma​so​wać kciu​kiem wnę​- trze jej dło​ni. To, co czu​ła w tej chwi​li, zu​peł​nie nie przy​po​mi​na​ło mło​dzień​cze​go za​- uro​cze​nia. Nie było po​dob​ne do ni​cze​go, co czu​ła wcze​śniej, ani na​wet do ni​cze​go, co so​bie tyl​ko wy​obra​ża​ła. Nie zda​wa​ła so​bie na​wet spra​wy, że sie​dzi z przy​mknię​- ty​mi ocza​mi, gdy wtem usły​sza​ła jego ni​ski głos: – Mam tu po​kój. Nie była w sta​nie się ode​zwać. Do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li wy​krztu​si​ła gar​dło​wym gło​sem, któ​rej jej sa​mej wy​da​wał się obcy: – Do​brze. Za​ci​snę​ła te​raz dło​nie w pię​ści, po​wstrzy​mu​jąc pra​gnie​nie, by do​tknąć jego po​-

licz​ka. Spał spo​koj​nie. Pod ocza​mi wciąż miał ciem​ne cie​nie, ale ze zmę​cze​niem było mu do twa​rzy, po​my​śla​ła Lily, wpa​tru​jąc się w jego dłu​gie rzę​sy. Był pięk​ny. Wes​tchnę​ła głę​bo​ko i po​czu​ła ucisk w pier​si. Ostat​nie​go wie​czo​ru dłu​- go gry​zła się w ję​zyk, by tego nie po​wie​dzieć, i w koń​cu się pod​da​ła. Po​wta​rza​ła to wie​lo​krot​nie po​mię​dzy po​ca​łun​ka​mi. Zo​sta​li ko​chan​ka​mi. Be​ne​dict był jej pierw​szym męż​czy​zną, ale za​cho​wa​ła tę wie​- dzę dla sie​bie. Wró​ci​ła my​śla​mi do ostat​nie​go wie​czo​ru, do tej chwi​li, któ​ra zmie​ni​- ła jej ży​cie, i w jej oczach po​ja​wił się roz​ma​rzo​ny wy​raz. Wie​dzia​ła, że ta noc zmie​- ni​ła ją na za​wsze, że ni​g​dy nie bę​dzie już tą samą oso​bą. Gdy​by wie​dzia​ła, na co się zga​dza, nie cze​ka​ła​by tak dłu​go. Ta noc prze​szła wszel​kie jej ocze​ki​wa​nia, a prze​cież cze​ka​ło ją znacz​nie wię​cej ta​kich nocy – nocy i dni. Na samą myśl o przy​szło​ści z Be​ne​dic​tem ser​ce za​czy​na​ło jej trze​po​tać w pier​si. Ostat​nia noc była za​le​d​wie po​cząt​kiem… mu​sia​ło tak być. Seks z nim był nie​wia​ry​god​ny i nie ogra​ni​czał się je​dy​nie do fi​zycz​nej stro​ny. Nie po​tra​fi​ła tego na​- zwać, ale to było praw​dzi​we. Coś tak wy​jąt​ko​we​go nie mo​gło być tyl​ko prze​lot​ną przy​go​dą. Czy Be​ne​dict zda​wał so​bie spra​wę, że był jej pierw​szym męż​czy​zną? Ostat​niej nocy nie wy​zna​ła mu tego, bo przy​po​mnia​ła so​bie, co zda​rzy​ło się La​rze. Męż​czy​- zna, w któ​rym za​ko​cha​ła się jej sio​stra, oświad​czył, że dzie​wi​ce nie są w jego ty​pie. Czy inni męż​czyź​ni rów​nież tak my​śle​li? Nie mo​gła ry​zy​ko​wać. Nie mia​ła po​ję​cia, czy się zo​rien​to​wał, nie była rów​nież pew​na, czy moż​na uznać, że go okła​ma​ła. Po​- my​śla​ła, że za​py​ta go o to póź​niej. Mia​ła wiel​ką ocho​tę go obu​dzić, ale po​wstrzy​ma​ła się. Chcąc się za​jąć czymś in​- nym, się​gnę​ła po te​le​fon i przej​rza​ła pocz​tę, a po​tem prze​szła do ostat​nich plo​tek z krę​gów te​atral​nych. Do​wie​dzia​ła się, że spek​takl, na któ​rym była w ostat​nim ty​- go​dniu, zo​stał no​mi​no​wa​ny do na​gro​dy Oli​vie​ra, że fani pew​nej ope​ry my​dla​nej do​- ma​ga​ją się przy​wró​ce​nia ulu​bio​ne​go se​ria​lu, że para zna​nych ak​to​rów roz​sta​je się, ale chcą po​zo​stać przy​ja​ciół​mi, i że… Na​raz jej pa​lec znie​ru​cho​miał na ekra​nie, a w gło​wie za​czę​ło na​ra​stać nie​zno​śne na​pię​cie. – Nie – szep​nę​ła, wpa​tru​jąc się w ekran ocza​mi peł​ny​mi łez. Ależ była głu​pia! Oto mia​ła wszyst​ko przed sobą, czar​no na bia​łym. Ar​ty​kuł był na​pi​sa​ny kwie​ci​stym sty​lem. Cy​to​wa​no przy​ja​ciół świe​żo za​rę​czo​nej pary, było tam rów​nież kil​ka zdjęć przy​szłej pan​ny mło​dej z błysz​czą​cym ka​mie​niem na pal​cu i pana mło​de​go: ze śnie​giem na rzę​sach na sto​ku nar​ciar​skim, na czer​wo​- nym dy​wa​nie, na kon​fe​ren​cji eko​no​micz​nej. Pierś Lily unio​sła się w cięż​kim od​de​- chu. „Te za​rę​czy​ny ni​ko​go nie zdzi​wi​ły”, prze​czy​ta​ła. Cóż, au​tor ar​ty​ku​łu my​lił się, bo ona była bar​dzo zdzi​wio​na. Po​czu​ła me​ta​licz​ny po​smak w ustach. Ale wła​ści​wie dla​cze​go była zdzi​wio​na? Do​strze​gła w nim to, co chcia​ła zo​ba​czyć. Be​ne​dict był tyl​ko męż​czy​zną, a ona oka​za​ła się ła​twą zdo​by​czą. Gar​dło ści​skał jej gniew. Prze​łknę​ła szloch i wbi​ja​jąc pa​znok​cie w dło​nie, jesz​cze raz spoj​rza​ła na jego śpią​cą twarz. Przej​rza​ła go już jako szes​na​sto​lat​ka. Mia​ła wte​dy wię​cej ro​zu​mu niż te​raz, w wie​ku dwu​dzie​stu dwóch lat. Be​ne​dict mógł za​- kła​dać, że ona nie ma nic prze​ciw​ko przy​go​dzie na jed​ną noc, ale na li​tość bo​ską, prze​cież on sam do​pie​ro co się za​rę​czył!

Opa​no​wa​ła się z tru​dem. Mo​gła mu zro​bić awan​tu​rę, ale czy war​to było się tak upo​ka​rzać? Tym sa​mym przy​zna​ła​by, że jest na​iw​ną idiot​ką, któ​ra wie​rzy w po​kre​- wień​stwo dusz i praw​dzi​wą mi​łość. Wszyst​ko było lep​sze od tego. Drżąc na ca​łym cie​le, od​rzu​ci​ła koł​drę, ostroż​nie ubra​ła się w ła​zien​ce, nie od​wa​- ża​jąc się za​pa​lić świa​tła, i jak zło​dziej wy​mknę​ła się na wcze​sny po​ra​nek. Do​pie​ro w me​trze za​uwa​ży​ła, że zgu​bi​ła je​den kol​czyk. Nie była to je​dy​na rzecz, jaką stra​ci​ła tej nocy, nie wie​dzia​ła jed​nak, że rów​nież coś zy​ska​ła.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Przez pierw​sze dwa dni urlo​pu Lily na​rzu​ca​ła lek​ką su​kien​kę na bi​ki​ni, po​kry​wa​ła usta bez​barw​nym błysz​czy​kiem, na​kła​da​ła odro​bi​nę cie​nia na po​wie​ki i z san​da​ła​mi w ręku szła wzdłuż bia​łej piasz​czy​stej pla​ży. Po​tem do​łą​cza​ła do po​zo​sta​łych go​ści w ja​dal​ni, któ​ra mia​ła tyl​ko dach, ale nie mia​ła ścian. Przy ko​la​cji go​ście słu​cha​li uta​len​to​wa​ne​go pia​ni​sty i są​cząc za​bój​cze kok​taj​le o eg​zo​tycz​nym wy​glą​dzie, pa​- trzy​li na słoń​ce za​cho​dzą​ce nad oce​anem. Ta idyl​la mia​ła tyl​ko je​den nie​wiel​ki, lecz bar​dzo istot​ny mi​nus: Lily nie mia​ła z kim dzie​lić tego do​świad​cze​nia. Dla niej to nie był pro​blem, ale zda​wa​ło się, że dla in​nych tak. To​też tego ran​ka zde​cy​do​wa​ła się zjeść śnia​da​nie na ta​ra​sie swo​je​go bun​ga​lo​wu z wi​do​kiem na pla​żę. – Pro​szę uprze​dzić wcze​śniej, je​śli bę​dzie pani chcia​ła zjeść tu też lunch – po​wie​- dzia​ła Ma​thil​da, po​ko​jów​ka. Lily uśmiech​nę​ła się do niej. – Po​my​śla​łam, że tro​chę so​bie po​spa​ce​ru​ję. Może wy​bio​rę się do mia​stecz​ka. Wró​cę do​pie​ro na pod​wie​czo​rek i zjem tu ko​la​cję. – Sama? – Po​ko​jów​ka spoj​rza​ła na nią z dez​apro​ba​tą, ja​kiej Lily mo​gła​by się spo​- dzie​wać od wła​snej mat​ki. Lily jed​nak zde​cy​do​wa​nie ski​nę​ła gło​wą. By​ło​by chy​ba lek​ką prze​sa​dą po​wie​dzieć, że nie moż​na się tu było ni​g​dzie ru​szyć, nie wpa​da​jąc na ja​kąś parę w trak​cie mio​do​we​go mie​sią​ca, ale ośro​dek, prze​zna​- czo​ny tyl​ko dla do​ro​słych, zo​rien​to​wa​ny był na ta​kie wła​śnie pary. Je​dy​ną sa​mot​ną oso​bą, jaką Lily tu spo​tka​ła, był ga​da​tli​wy pi​sarz w śred​nim wie​ku, au​tor ksią​żek po​dróż​ni​czych. Choć miło było się do​wie​dzieć, że wy​spa na​le​ża​ła kie​dyś do Da​nii, a po​tem zo​sta​ła sprze​da​na Ame​ry​ce, to jed​nak Lily nie mia​ła ocho​ty na ko​lej​ny wy​- kład pod​czas ko​la​cji. Poza tym sa​mot​ność była dla niej rzad​kim luk​su​sem. Do​pó​ki nie zo​sta​ła mat​ką, nie mia​ła po​ję​cia, jak bar​dzo zmie​ni się jej ży​cie, ale na myśl o cór​ce na jej twa​rzy po​ja​wił się ła​god​ny uśmiech. Nie pla​no​wa​ła ma​cie​rzyń​- stwa, te​raz jed​nak nie po​tra​fi​ła już so​bie wy​obra​zić ży​cia bez dziec​ka. Bar​dzo tę​sk​- ni​ła za Emmy i po​świę​ca​nie trzy​dzie​stu mi​nut na pie​lę​gna​cję pa​znok​ci, a po​tem dwóch go​dzin na nie​prze​rwa​ną lek​tu​rę wy​da​wa​ło jej się czy​stą roz​pu​stą. Ża​ło​wa​ła, że w ga​ze​to​wym kon​kur​sie nie przy​pa​dła jej trze​cia na​gro​da – nowy lap​top. Ale gdy po​wie​dzia​ła to gło​śno, jej mat​ka obu​rzy​ła się: – Nie mo​żesz zre​zy​gno​wać z wa​ka​cji w tro​pi​kach! – Ale Emmy… – Nie wie​rzysz, że po​tra​fię się za​jąć wła​sną wnucz​ką przez ty​dzień? – Oczy​wi​ście, że wie​rzę, ale nie mogę po​zwo​lić, że​byś… Lily mia​ła po​czu​cie winy, że za bar​dzo wy​ko​rzy​stu​je mat​kę, któ​ra przez całą trud​- ną cią​żę i w pierw​szych mie​sią​cach po uro​dze​niu dziec​ka była dla niej wiel​kim wspar​ciem. Lily nie mo​gła​by pod​jąć pra​cy na część eta​tu w miej​sco​wym col​le​ge’u, gdy​by mama nie była go​to​wa za​jąć się Emmą przez te dwa przed​po​łu​dnia w ty​go​-

dniu. – Co ja będę ro​bi​ła na tej pla​ży? – wes​tchnę​ła. – Samo to, że py​tasz, po​ka​zu​je, jak bar​dzo są ci po​trzeb​ne wa​ka​cje. Kie​dy po raz ostat​ni mia​łaś pół go​dzi​ny do wła​snej dys​po​zy​cji? Kie​dy spo​tka​łaś się to​wa​rzy​sko z kimś w swo​im wie​ku? Mu​sisz się tro​chę roz​luź​nić. Może na​wet ko​goś po​znasz? Lily wes​tchnę​ła z de​spe​ra​cją. Do​brze wie​dzia​ła, do cze​go zmie​rza ta roz​mo​wa. – Mamo, wiem, że chciał​byś mnie wy​dać za mąż, ale… – Chcę tyl​ko, że​byś była szczę​śli​wa. Chcia​ła​bym, żeby obie moje cór​ki były szczę​- śli​we. Lily wie​dzia​ła, jak jej mat​ka ro​zu​mie szczę​ście. Czę​sto po​wta​rza​ła: „Każ​dy ma na tym świe​cie brat​nią du​szę. Ja zna​la​złam swo​ją. Dla mnie nie ma, ni​g​dy nie było i nie bę​dzie in​ne​go męż​czy​zny oprócz wa​sze​go ojca”. Lily jed​nak nie po​tra​fi​ła po​go​dzić tych ro​man​tycz​nych słów ze swo​imi wspo​mnie​nia​mi z dzie​ciń​stwa, peł​ny​mi pod​nie​- sio​nych gło​sów, łez i trza​ska​nia drzwia​mi. Ni​g​dy nie mó​wi​ła o tym gło​śno, ale cza​- sem się za​sta​na​wia​ła, czy ze stro​ny mat​ki nie jest to tyl​ko spo​sób ra​dze​nia so​bie z wcze​snym wdo​wień​stwem. Może Eli​za​beth tak dłu​go to po​wta​rza​ła, aż w koń​cu sama uwie​rzy​ła? – Je​stem szczę​śli​wa – upie​ra​ła się Lily. Dla​cze​go ni​ko​go nie po​tra​fi​ła o tym prze​- ko​nać? Na​wet gdy​by pra​gnę​ła ro​man​sów, to nie mia​ła na nie cza​su. Pra​co​wa​ła na wy​- dzia​le te​atral​nym col​le​ge’u i do​dat​ko​wo była wo​lon​ta​riusz​ką w ho​spi​cjum, na któ​re jej mat​ka nie​ustan​nie zbie​ra​ła fun​du​sze. Do tego do​cho​dzi​ła opie​ka nad dwu​let​nią có​recz​ką. Choć każ​de​go wie​czo​ru pa​da​ła na łóż​ko zu​peł​nie wy​czer​pa​na, to jed​nak uwa​ża​ła swo​je ży​cie za peł​ne i bo​ga​te. Tyl​ko cza​sem za​sta​na​wia​ła się, co by było gdy​by, ale du​si​ła te my​śli w za​rod​ku. Nie wy​rze​kła się swo​ich am​bi​cji; po pro​stu te​- raz mia​ła inne am​bi​cje niż kie​dyś. Przed ukoń​cze​niem szko​ły za​gra​ła kil​ka nie​wiel​- kich ról w te​le​wi​zyj​nych se​ria​lach i głów​ną w dra​ma​cie ko​stiu​mo​wym – nie tak źle jak na bliź​niacz​kę, któ​ra za​wsze czu​ła się nie​wi​docz​na na tle sio​stry, a po​tem jej ży​- cie nie​ocze​ki​wa​nie się zmie​ni​ło i nie ża​ło​wa​ła tego. Te​raz przede wszyst​kim chcia​ła być do​brą mat​ką dla swo​jej cór​ki. Była nie​złą ak​tor​ką, ale przy​pad​kiem od​kry​ła, że jest o wie​le lep​szą na​uczy​ciel​ką. Za​mie​rza​ła za​cze​kać, aż Emmy pój​dzie do szko​ły, i zdo​być kwa​li​fi​ka​cje, któ​re po​zwo​li​ły​by jej sa​mo​dziel​nie uczyć, a nie tyl​ko asy​sto​- wać. Może ni​g​dy nie zo​ba​czy swo​je​go na​zwi​ska na pla​ka​tach, ale za to po​mo​że ja​- kiejś nie​śmia​łej, nie​zręcz​nej isto​cie, jaką sama kie​dyś była, od​kryć po​czu​cie wol​no​- ści, ja​kie daje wcie​la​nie się w ko​goś in​ne​go na sce​nie. Ale gdy szła po pu​stej pla​ży i jej sto​py za​pa​da​ły się w pia​sek, nie my​śla​ła o swo​jej przy​szłej pra​cy, tyl​ko o roz​mo​wie z cór​ką, prze​pro​wa​dzo​nej po​przed​nie​go dnia przez kom​pu​ter. „Roz​mo​wa” to chy​ba było zbyt wiel​kie sło​wo, bo Emmy sie​dzą​ca na ko​la​nach bab​ci za​snę​ła po pię​ciu mi​nu​tach. Zdą​ży​ła tyl​ko po​wie​dzieć, że chcia​ła​- by mieć psa. W koń​cu Lily rzu​ci​ła ręcz​nik na pia​sek i wpa​trzy​ła się w mo​rze, ogar​nię​ta nie​- prze​par​tą tę​sk​no​tą za cór​ką. Zwró​ce​nie ob​ra​zu nie było ła​twe. Ben pró​bo​wał wszyst​kie​go, ale nic nie dzia​ła​ło. Dzia​dek nie chciał ustą​pić na​wet o krok i wciąż nie przyj​mo​wał do wia​do​mo​ści, że

wy​prze​da​wa​nie zie​mi i ro​dzin​nych pa​mią​tek na dłuż​szą metę nie jest do​brą me​to​dą pla​no​wa​nia fi​nan​so​we​go. Tego ran​ka kłót​nia nie trwa​ła dłu​go. Już po kil​ku mi​nu​tach dzia​dek wy​po​wie​dział swo​ją słyn​ną for​mu​łę: „nie po​ka​zuj mi się wię​cej na oczy”, a Ben, wie​dząc, że je​śli zo​sta​nie dłu​żej, to po​wie coś, cze​go po​tem bę​dzie ża​ło​wał, po​go​dził się z tym, co nie​unik​nio​ne. Jak zwy​kle jego złość szyb​ko opa​dła. Prze​mie​rza​jąc ko​ry​ta​rze sta​re​go domu uświa​do​mił so​bie, że musi zmie​nić tak​ty​kę. Rzą​dy i in​sty​tu​cje fi​nan​so​we z uwa​gą wsłu​chi​wa​ły się w jego ana​li​zy i ce​ni​ły so​bie jego opi​nie, mu​siał się jed​nak po​go​dzić z tym, że dzia​dek nie trak​tu​je go jak do​ro​słe​go i z całą pew​no​ścią nie bę​dzie go słu​- chał. Za​trzy​mał się, żeby od​po​wie​dzieć na wia​do​mość od swo​jej asy​stent​ki, któ​ra przy​- po​mi​na​ła mu, że za dwie go​dzi​ny ma spo​tka​nie w Pa​ry​żu, gdy na​raz usły​szał ten dźwięk. Zer​k​nął przez okno osa​dzo​ne w głę​bo​kiej ka​mien​nej ni​szy na he​li​kop​ter, któ​rym tu przy​le​ciał. Miał ocho​tę uda​wać, że nic nie usły​szał, ale dźwięk się po​wtó​- rzył. To był głos pła​czą​ce​go dziec​ka. Wsu​nął te​le​fon do kie​sze​ni i za​cie​ka​wio​ny po​- szedł za tym gło​sem. Do​tarł do kuch​ni, w któ​rej nic się nie zmie​ni​ło od cza​sów kró​- lo​wej Wik​to​rii. Drzwi były sze​ro​ko otwar​te. W chwi​li, gdy Ben prze​kra​czał próg, dziec​ko trzy​ma​ne w ra​mio​nach przez Eli​za​beth Gray, go​spo​dy​nię jego dziad​ka, wy​- da​ło z sie​bie roz​dzie​ra​ją​cy pisk, któ​ry w roz​le​głym po​miesz​cze​niu wy​da​wał się jesz​- cze gło​śniej​szy. – Ma bar​dzo do​bre płu​ca – stwier​dził. I wło​sy też, do​dał w my​ślach. Masa ru​dych lo​ków przy​wo​ła​ła do nie​go wspo​mnie​nia, któ​rych wo​lał​by nie wy​cią​gać z za​ka​mar​- ków pa​mię​ci. – Be​ne​dict! – Eli​za​beth z krzy​czą​cym dziec​kiem na rę​kach ru​szy​ła w jego stro​nę. Czy uśmie​cha​ła​by się do nie​go tak pro​mien​nie, gdy​by wie​dzia​ła, że prze​spał się z jed​ną z jej có​rek? – Twój dzia​dek nic nie wspo​mniał, że masz przy​je​chać. – Bo nie wie​dział. – Jak dłu​go zo​sta​niesz? Zresz​tą, mniej​sza o to. Czy mógł​byś ją przez chwi​lę po​- trzy​mać? Za​nim zdą​żył od​po​wie​dzieć, wci​snę​ła mu w ra​mio​na pła​czą​ce dziec​ko. To było dla nie​go zu​peł​nie nowe do​świad​cze​nie. Stał sztyw​no, trzy​ma​jąc wy​ry​wa​ją​cą się i wrzesz​czą​cą dwu​lat​kę tak, jak​by trzy​mał w ob​ję​ciach bom​bę, któ​ra lada chwi​la może wy​buch​nąć. Zresz​tą chy​ba wo​lał​by bom​bę. Bom​by były bar​dziej prze​wi​dy​- wal​ne niż małe dzie​ci. Nie miał nic prze​ciw​ko dzie​ciom i ro​zu​miał, dla​cze​go lu​dzie pra​gną się roz​mna​- żać, są​dził jed​nak, że nie​któ​rzy nie po​win​ni tego ro​bić – na przy​kład jego mat​ka, któ​ra ni​g​dy na​wet nie pró​bo​wa​ła uda​wać, że ma ja​kieś uczu​cia ma​cie​rzyń​skie; prze​ciw​nie, ze wszyst​kich sił sta​ra​ła się za​po​mnieć, że uro​dzi​ła dziec​ko, i cał​kiem do​brze jej to wy​cho​dzi​ło. Naj​waż​niej​sza była dla niej za​wsze ka​rie​ra. Przez to Ben szyb​ko mu​siał się stać sa​mo​dziel​ny i sa​mo​wy​star​czal​ny. A te​raz za​uwa​żał po​dob​ne ce​chy u sie​bie. Był am​bit​ny, bez​względ​nie sku​pio​ny na pra​cy i nie miał żad​nych złu​- dzeń co do wła​sne​go cha​rak​te​ru. Był ego​istą, a do tego miał do​brze roz​wi​nię​tą in​tu​- icję. Dzię​ki niej od​no​sił suk​ce​sy, ale nie po​trze​bo​wał in​tu​icji, by wie​dzieć, że był​by bez​na​dziej​nym ro​dzi​cem. To było oczy​wi​ste. Ro​dzi​ciel​stwo wy​ma​ga​ło po​świę​ceń

i kom​pro​mi​sów, a on nie był zdol​ny ani do jed​ne​go, ani do dru​gie​go. De​cy​zja, że nie bę​dzie miał dzie​ci, była ko​lej​nym punk​tem za​pal​nym w jego sto​sun​kach z dziad​- kiem, któ​ry miał ob​se​sję na punk​cie prze​ka​za​nia da​lej ro​do​we​go na​zwi​ska. – Czy ona jest cho​ra? – Przy​glą​dał się dziec​ku ostroż​nie, pró​bu​jąc ukryć skrę​po​- wa​nie. Mała za​pew​ne była ład​na, choć w tej chwi​li, z czer​wo​ną, po​zna​czo​ną łza​mi twa​rzą nie wy​glą​da​ła naj​le​piej. – Ude​rzy​ła się w gło​wę. Go​ni​ła kota i po​śli​znę​ła się. Mu​szę to obej​rzeć. – Eli​za​- beth roz​gar​nę​ła rude wło​sy dziew​czyn​ki. – To nic po​waż​ne​go, tyl​ko że nie prze​sta​je krwa​wić. Emmy nie lubi wi​do​ku krwi, ale to dziel​na dziew​czyn​ka. Praw​da, ko​cha​- nie? Dziel​na dziew​czyn​ka wy​da​ła z sie​bie ko​lej​ny roz​dzie​ra​ją​cy wrzask. Czy wszyst​kie dzie​ci za​cho​wu​ją się tak gło​śno? Ben, jako je​dy​nak, nie był tego pe​wien. – Nie wie​dzia​łem, że Lara ma dziec​ko – po​wie​dział, prze​krzy​ku​jąc wrza​ski ma​łej. – Przy​je​cha​ła w od​wie​dzi​ny czy wró​ci​li ze Sta​nów na za​wsze? – Tak na​praw​dę zu​- peł​nie go to nie in​te​re​so​wa​ło, cho​ciaż był nie​co zdzi​wio​ny, gdy usły​szał o ślu​bie Lary. Była ostat​nią oso​bą na świe​cie, jaką mógł po​dej​rze​wać o to, że mło​do wyj​dzie za mąż. Z dru​giej stro​ny, któż może wie​dzieć ta​kie rze​czy? Jej sio​stra też wy​da​wa​ła się ostat​nią oso​bą na świe​cie, któ​ra mo​gła​by spę​dzić z męż​czy​zną noc, a po​tem wyjść, za​nim on się obu​dzi, a jed​nak zro​bi​ła to. Zo​sta​wi​ła po so​bie tyl​ko za​pach per​fum, za​dra​pa​nia na jego ra​mio​nach i kol​czyk z pe​reł​ką. Gdy się obu​dził i zo​ba​- czył obok sie​bie pu​stą po​dusz​kę, za​miast ulgi po​czuł wście​kłość. Uznał swo​ją re​ak​- cję za ir​ra​cjo​nal​ną i nie​pro​por​cjo​nal​ną do sy​tu​acji, ale nie po​tra​fił się po​zbyć tej zło​ści. Na​wet te​raz, po trzech la​tach, sam wi​dok ru​dych lo​ków po​psuł mu na​strój. Nie lu​bił czuć się wy​ko​rzy​sty​wa​ny i bar​dzo ce​nił so​bie do​bre ma​nie​ry. Jego ego nie było zbyt kru​che i zda​rza​ły się w jego ży​ciu sy​tu​acje, gdy wo​lał​by unik​nąć po​ran​ka po upoj​nej nocy, a jed​nak tam​te​go dnia, gdy wy​cią​gnął rękę, spo​- dzie​wa​jąc się do​tknąć cie​płej ko​bie​cej skó​ry, a zna​lazł tyl​ko zim​ne wgłę​bie​nie w po​- dusz​ce, po​czuł, że coś utra​cił. Gniew był tyl​ko przy​kryw​ką. Tam​ta noc zda​rzy​ła się w nie naj​lep​szym mo​men​cie. Wie​dział o tym, a jed​nak zro​- bił to. Wie​dział, że w naj​bliż​szej przy​szło​ści jego ży​cie oso​bi​ste sta​nie się przed​mio​- tem pu​blicz​nej in​spek​cji. Ogło​sze​nie za​rę​czyn z pew​no​ścią mia​ło pod​nieść sprze​daż ga​zet, ale czy miał pra​wo wy​da​wać Lily na spe​ku​la​cje bru​kow​ców, gdy​by wy​szło na jaw, że tuż po ofia​ro​wa​niu pier​ścion​ka na​rze​czo​nej wpadł w ra​mio​na in​nej ko​bie​ty? Pró​bo​wał so​bie to wszyst​ko zra​cjo​na​li​zo​wać. Lily roz​bu​dzi​ła w nim uśpio​ne in​- stynk​ty opie​kuń​cze, a poza tym ni​g​dy w ży​ciu nie prze​żył lep​sze​go sek​su. Bar​dzo go to zdzi​wi​ło. Za​wsze wy​da​wa​ła mu się słod​ka i nie​win​na. No cóż, wi​docz​nie ona tak​- że sku​pio​na była na ka​rie​rze, a seks trak​to​wa​ła wy​łącz​nie re​kre​acyj​nie. Znał wie​le ko​biet o rów​nie prag​ma​tycz​nym po​dej​ściu. – Lara? – Eli​za​beth od​gar​nę​ła pa​smo wło​sów z czo​ła i spoj​rza​ła na nie​go ze zdzi​- wie​niem. – Lara nie ma dzie​ci. To có​recz​ka Lily. – Lily wy​szła za mąż? – Ben po​czuł się wstrzą​śnię​ty. – Nie. Jest sa​mot​ną mat​ką i je​stem z niej bar​dzo dum​na – oświad​czy​ła Eli​za​beth obron​nie. – Wró​ci​ła do wio​ski i pra​cu​je w col​le​ge’u, a ja jej po​ma​gam. Te in​for​ma​cje przy​tło​czy​ły Bena i wzbu​dzi​ły w nim za​dzi​wia​ją​co sil​ne emo​cje. A za​tem Lily nie do​cze​ka​ła się czer​wo​nych dy​wa​nów i ju​pi​te​rów. Po​pa​trzył na dziec​-

ko, któ​re prze​sta​ło już pła​kać. Mała po​dejrz​li​wie od​da​ła mu spoj​rze​nie. Na jej rzę​- sach drża​ły jesz​cze ostat​nie łzy, a oczy mia​ły ko​lor głę​bo​kie​go błę​ki​tu. Ko​bal​to​we oczy. Ze​sztyw​niał z na​pię​cia i w jego umy​śle za​czę​ło kieł​ko​wać sza​lo​ne po​dej​rze​nie. – To musi być trud​ne – po​wie​dział ze współ​czu​ciem. Eli​za​beth ski​nę​ła gło​wą. – Bar​dzo chęt​nie jej po​ma​gam. Emmy, nie ru​szaj się przez chwi​lę. To ko​cha​na dziew​czyn​ka, ale Lily… – Ma​mu​sia! – Usta dziew​czyn​ki za​drża​ły zło​wiesz​czo. Po chwi​li znów po​cią​gnę​ła no​sem, wy​su​nę​ła pod​bró​dek i wrza​snę​ła: – Ja chcę do mamy! – To dziec​ko wie, cze​go chce. Eli​za​beth wy​buch​nę​ła śmie​chem. – Z całą pew​no​ścią zu​peł​nie nie przy​po​mi​na Lily. Lily za​wsze była spo​koj​na. Lara to zu​peł​nie co in​ne​go. Ma​mu​sia nie​dłu​go wró​ci, ko​cha​nie. Jesz​cze tyl​ko pięć razy pój​dziesz spać. Dzie​ciom trud​no jest wy​tłu​ma​czyć upływ cza​su – wy​ja​śni​ła Eli​za​- beth i chrząk​nę​ła z za​do​wo​le​niem, gdy uda​ło jej się wresz​cie przy​kle​ić pla​ste​rek do czo​ła dziec​ka. – No i już. Ben miał wra​że​nie, że wszyst​kie jego my​śli roz​bi​ja​ją się o wiel​ki mur. Po​peł​nił stan​dar​do​wy błąd, pró​bu​jąc do​pa​so​wać fak​ty do teo​rii. W tym wy​pad​ku teo​ria była zu​peł​nie idio​tycz​na. W koń​cu mnó​stwo lu​dzi na świe​cie ma nie​bie​skie oczy; za​pew​- ne oj​ciec dziew​czyn​ki rów​nież do nich na​le​żał. W na​stęp​nej chwi​li jed​nak do​strzegł coś, co spra​wi​ło, że mię​sień w jego po​licz​ku za​drżał. Nie​bie​skie oczy to nic nad​zwy​- czaj​ne​go, ale ilu lu​dzi na świe​cie oprócz jego wła​snej mat​ki mo​gło mieć ta​kie zna​- mię? Miał ocho​tę roz​gar​nąć wło​sy dziew​czyn​ki i do​kład​nie obej​rzeć ciem​niej​szy pół​księ​życ za uchem. – Mama! – Dziec​ko we​pchnę​ło so​bie do ust jego kra​wat. – Nie rób tego, Emmy, bo się za​dła​wisz. – Eli​za​beth wy​cią​gnę​ła mo​kry je​dwab z ust ma​łej i uśmiech​nę​ła się do Bena prze​pra​sza​ją​co. – Bar​dzo prze​pra​szam. Do​- brze się czu​jesz? Wziął głę​bo​ki od​dech i uśmiech​nął się z wy​sił​kiem. – Tro​chę się po​sprze​cza​łem z dziad​kiem. – Miał wra​że​nie, że od tej chwi​li mi​nę​ły już cale wie​ki. Eli​za​beth wy​cią​gnę​ła ręce, ale Ben na​wet nie drgnął. Stał jak spa​ra​li​żo​wa​ny, wciąż trzy​ma​jąc w ra​mio​nach dziec​ko. Czy to było jego dziec​ko, jego cór​ka? Jesz​- cze raz spoj​rzał na twarz dziew​czyn​ki. Od​po​wie​dzia​ła mu po​waż​nym wzro​kiem, a po​tem znów po​chwy​ci​ła za kra​wat. – Moje! Po​czuł się dziw​nie, jak​by ktoś ści​snął mu pierś że​la​zną ob​rę​czą. – Nie, Emmy. Prze​pra​szam cię, Ben. Tym ra​zem za​uwa​żył wy​cią​gnię​te ra​mio​na Eli​za​beth i wło​żył w nie dziew​czyn​kę. Nie, to było nie​moż​li​we. Eli​za​beth z tru​dem wy​plą​ta​ła kra​wat spo​mię​dzy dzie​cię​cych pal​ców, igno​ru​jąc okrzy​ki fru​stra​cji. – Dzia​dek bar​dzo za tobą tę​sk​ni. Ben po​trzą​snął gło​wą, żeby oczy​ścić umysł z dziw​nej mgły. – Do​brze to ukry​wa.

To była jed​na z tych chwil w ży​ciu, kie​dy po​dej​mu​je się de​cy​zje, któ​re zmie​nia​ją wszyst​ko. We​wnętrz​na wal​ka nie trwa​ła dłu​go. Je​śli rze​czy​wi​ście był oj​cem, wo​lał o tym wie​dzieć niż po​zo​sta​wać w nie​świa​do​mo​ści. Wy​pro​sto​wał ra​mio​na, ma​sku​jąc uczu​cia swo​bod​nym uśmie​chem. – A więc opie​ku​jesz się dziec​kiem? – Sta​rał się nie po​ka​zać po so​bie dez​apro​ba​ty, ale ni​g​dy nie po​tra​fił zro​zu​mieć, po co lu​dzie de​cy​du​ją się na dzie​ci, je​śli po​tem pod​- rzu​ca​ją je ko​muś in​ne​mu. – Przez cały ty​dzień. – Eli​za​beth z roz​czu​lo​nym wy​ra​zem twa​rzy wsu​nę​ła ko​smyk wło​sów za ucho Emmy. – Lily wy​gra​ła na​gro​dę w kon​kur​sie. Ty​go​dnio​we wa​ka​cje w tro​pi​kach. Ben za​ci​snął zęby. A za​tem ma​cie​rzyń​stwo nie wpły​nę​ło na zmia​nę sty​lu ży​cia Lily. – Chcia​ła zre​zy​gno​wać – cią​gnę​ła Eli​za​beth. Aku​rat, po​my​ślał Ben, skry​wa​jąc nie​do​wie​rza​nie za peł​nym za​in​te​re​so​wa​niem uśmie​chem. – Pra​wie siłą wy​sła​łam ją na lot​ni​sko. Bar​dzo jej się przy​da tro​chę słoń​ca. Przez cały czas jej po​wta​rzam, że musi mieć ja​kieś wła​sne ży​cie oprócz Emmy, ale czy ona mnie słu​cha? Ben od​dy​chał z tru​dem. Na​wet je​śli Emmy nie była jego cór​ką, nie po​tra​fił po​- wstrzy​mać po​gar​dy dla ro​dzi​ca, któ​ry przed​kła​dał swo​je wła​sne ego​istycz​ne po​- trze​by nad po​trze​by dziec​ka. – Zda​je się, że ma tu nie​zwy​kłe zna​mię – rzekł, wpa​tru​jąc się uważ​nie w twarz go​- spo​dy​ni, ale albo była do​sko​na​łą ak​tor​ką, albo ona też nie mia​ła o ni​czym po​ję​cia. – Ma na imię Emi​ly. Emi​ly Rose. – Eli​za​beth do​tknę​ła zna​mie​nia przy pra​wej skro​- ni ma​łej. – Wy​glą​da jak pół​księ​życ, praw​da? W in​te​re​sach po​chop​ne wy​cią​ga​nie wnio​sków czę​sto pro​wa​dzi​ło do po​raż​ki. Oczy​wi​ście in​tu​icja wie​dzia​ła swo​je, ale trze​ba było naj​pierw ze​brać wszyst​kie dane, prze​siać do​wo​dy i ob​li​czyć praw​do​po​do​bień​stwo. Ben ni​g​dy nie do​cho​dził do kon​klu​zji po​chop​nie i te​raz też nie za​mie​rzał tego ro​bić. – Ile ma lat? – za​py​tał obo​jęt​nie. – Dwa. Mia​ła się uro​dzić w ten sam dzień co moje bliź​niacz​ki, ale Lily prze​wró​ci​ła się i Emmy uro​dzi​ła się o mie​siąc za wcze​śnie. – Moja mat​ka ma bar​dzo po​dob​ne zna​mię… to zna​czy mia​ła. Ka​za​ła je usu​nąć przy pierw​szej ope​ra​cji pla​stycz​nej. – Jak ona się mie​wa? – za​py​ta​ła Eli​za​beth uprzej​mie. Ben do​sko​na​le wie​dział, że za​da​ła to py​ta​nie tyl​ko z grzecz​no​ści i wzru​szył ra​- mio​na​mi. – Nie mam po​ję​cia. – Wie​dzio​ny nie​kon​tro​lo​wa​nym im​pul​sem, do​tknął wło​sów dziew​czyn​ki, po czym cof​nął rękę, jak​by ten do​tyk pa​rzył. – Wło​sy ma zu​peł​nie ta​kie same jak jej mat​ka. A oczy mia​ła zu​peł​nie ta​kie same jak on. Zresz​tą nie cho​dzi​ło tyl​ko o oczy; rów​- nież za​rys pod​bród​ka i zna​mię. Umysł Bena pra​co​wał na przy​śpie​szo​nych ob​ro​tach. Wziął głę​bo​ki od​dech i wy​pro​sto​wał się. To było jego dziec​ko – chy​ba że ktoś przed​- sta​wi mu nie​zbi​te do​wo​dy, że jest ina​czej. Eli​za​beth ski​nę​ła gło​wą i wes​tchnę​ła z no​stal​gią.

– Kie​dy dziew​czyn​ki były małe, uwiel​bia​łam je cze​sać. Tak szyb​ko wy​ro​sły. – Są bar​dzo… – Ben urwał. – Są pięk​ne – cią​gnę​ła ko​cha​ją​ca bab​cia. – Odzie​dzi​czy​ły te wło​sy ze stro​ny mo​je​- go męża. W tej ro​dzi​nie jest dużo ru​do​wło​sych z ja​sną cerą. Nie mogą się opa​lać, bo skó​ra im czer​wie​nie​je, ale ta mała nie bę​dzie mia​ła tego pro​ble​mu – do​da​ła i do​- tknę​ła zło​ci​ste​go po​licz​ka dziec​ka. – Cerę odzie​dzi​czy​ła po ojcu? – za​py​tał Ben, uważ​nie wpa​tru​jąc się w twarz Eli​za​- beth. – Nie wiem. Lily nic o nim nie wspo​mi​na. – Spu​ści​ła wzrok i jej twarz przy​bra​ła za​mknię​ty wy​raz. – Czy mam ci przy​go​to​wać po​kój? Jane po​win​na gdzieś tu być. – Nie zo​sta​nę na noc, ale za​nim wy​ja​dę, chęt​nie na​pi​ję się kawy. Po​zo​stał jesz​cze pół go​dzi​ny i przy ka​wie wy​do​był z Eli​za​beth po​zo​sta​łe in​for​ma​- cje, któ​rych po​trze​bo​wał. Był prze​ko​na​ny, że za​wsze na​le​ży wy​brać so​bie pole bi​- twy i że naj​le​piej dzia​łać z za​sko​cze​nia, to​też nie wi​dział po​wo​du, by sie​dzieć tu i cze​kać, aż Lily skoń​czy się wy​grze​wać na ja​kieś tro​pi​kal​nej pla​ży. Chciał zo​ba​czyć jej twarz i usły​szeć praw​dę z jej wła​snych ust. Do​pie​ro w go​dzi​nę póź​niej uświa​do​mił so​bie, dla​cze​go na​zwa wy​spy wy​da​wa​ła mu się zna​jo​ma. – A za​tem mam od​wo​łać wszyst​kie spo​tka​nia na naj​bliż​sze trzy dni? – Se​kre​tar​ka Bena jak zwy​kle za​cho​wy​wa​ła nie​zmą​co​ny spo​kój, choć za​dzwo​nił do niej w dro​dze na lot​ni​sko i ka​zał wy​czy​ścić swój ka​len​darz. – Le​piej czte​ry. – Do​brze, czte​ry. Bę​dzie pan miesz​kał we wła​snym domu czy mam za​re​zer​wo​wać ja​kiś ho​tel? – W domu? – Zmarsz​czył brwi. – Czy w dal​szym cią​gu za​mie​rza pan wy​sta​wić go na sprze​daż? Wresz​cie sko​ja​rzył. Mó​wi​ła o po​sia​dło​ści, któ​rą odzie​dzi​czył przed ro​kiem po cio​- tecz​nym dziad​ku. – Na ra​zie chcę tyl​ko spraw​dzić, jak to wła​ści​wie wy​glą​da. Lot cią​gnął się w nie​skoń​czo​ność. Gdy w koń​cu wy​lą​do​wa​li na pry​wat​nym lot​ni​- sku, ka​zał za​wieźć swo​je ba​ga​że do domu, a sam po​je​chał pro​sto do ho​te​lu, któ​ry opi​sa​ła mu Eli​za​beth Gray. Pod​niósł rękę, osła​nia​jąc oczy przed słoń​cem. Skut​ki róż​ni​cy cza​su czuł dwa​na​- ście go​dzin wcze​śniej, kie​dy wy​lą​do​wał przy War​ren Co​urt. Te​raz, gdy szedł w zu​- peł​nie nie​od​po​wied​nich do sy​tu​acji skó​rza​nych bu​tach i ciem​nym gar​ni​tu​rze po bia​- łym pia​sku, nie czuł już róż​ni​cy cza​su, tyl​ko kom​bi​na​cję ad​re​na​li​ny i gnie​wu. Kil​ka wy​so​kich na​piw​ków wy​star​czy​ło, żeby wy​śle​dzić ru​chy Lily. Wciąż wpa​tru​- jąc się w ho​ry​zont, przy​kuc​nął i przyj​rzał się śla​dom na pia​sku. Pro​wa​dzi​ły od bun​- ga​lo​wu na pla​ży w stro​nę wody. Po​szedł za nimi. Na brze​gu le​żał zmię​ty ręcz​nik. Na​wet z od​le​gło​ści kil​ku kro​ków Ben wy​czuł za​- pach róż. Wciąż pa​mię​tał ten za​pach. Pa​mię​tał wszyst​ko. Zmiął ręcz​nik w dło​niach i wpa​trzył się w gło​wę po​sta​ci uno​szą​cej się da​le​ko na wo​dzie. Nie​bie​ska woda sta​pia​ła się z rów​nie błę​kit​nym nie​bem, tur​ku​so​wa i przej​rzy​sta

jak krysz​tał. Lily za​mie​rza​ła po​pły​wać tyl​ko chwi​lę, ale szyb​ko stra​ci​ła po​czu​cie cza​su. Le​ni​wie uno​si​ła się na wo​dzie, choć pa​mię​ta​ła opo​wieść po​ko​jów​ki o tu​ry​- ście, któ​ry po za​kra​pia​nej ko​la​cji zi​gno​ro​wał zna​ki ostrze​gaw​cze i uto​nął, bo wy​pły​- nął za ba​rier​ki. Ma​cie​rzyń​stwo spra​wia​ło, że czło​wiek za​czy​nał zda​wać so​bie spra​wę z wła​snej śmier​tel​no​ści i uni​kać ry​zy​ka. Zresz​tą Lily ni​g​dy nie była ry​zy​kant​ką. Ru​szy​ła w stro​nę brze​gu i gdy po​czu​ła pod sto​pa​mi piasz​czy​ste dno, ode​tchnę​ła z ulgą i sta​nę​ła. Woda się​ga​ła jej do ra​mion. Spoj​rza​ła na pla​żę i za​uwa​ży​ła, że nie jest już sama. Ktoś tam był, za​pew​ne któ​ryś z ho​te​lo​wych go​ści. Ten ka​wa​łek pla​ży nie był pry​wat​ny, ale znaj​do​wał się da​le​ko od ho​te​lu i do​cie​ra​li tu tyl​ko nie​licz​ni pla​- żo​wi​cze. Pod​nio​sła rękę w po​zdro​wie​niu, dru​gą od​su​wa​jąc mo​kre wło​sy z twa​rzy. Za​mru​ga​ła kil​ka​krot​nie i gdy znów za​czę​ła wi​dzieć wy​raź​nie, za​trzy​ma​ła się jak wry​ta. Przy​mknę​ła oczy i znów je otwo​rzy​ła: ob​raz się nie zmie​nił. Na pla​ży stał męż​czy​zna w nie​do​rzecz​nym ciem​nym gar​ni​tu​rze. Jego wy​so​ka syl​- wet​ka wy​glą​da​ła zna​jo​mo, prze​ra​ża​ją​co zna​jo​mo. Pa​trzył na nią błę​kit​ny​mi ocza​mi, bar​dzo po​dob​ny​mi do tych, któ​re wi​dzia​ła nie​mal co​dzien​nie.

ROZDZIAŁ DRUGI Na brze​gu stał oj​ciec jej dziec​ka. Jego obec​ność tu​taj nie mo​gła wró​żyć nic do​- bre​go i Lily ogar​nę​ło złe prze​czu​cie. Wy​da​wał się wyż​szy, niż go za​pa​mię​ta​ła. W sza​rym gar​ni​tu​rze i bia​łej ko​szu​li roz​pię​tej pod szy​ją wy​glą​dał zu​peł​nie ab​sur​dal​- nie, ale, o dzi​wo, to ona po​czu​ła się ubra​na nie​sto​sow​nie do oka​zji. Uświa​do​mi​ła so​- bie, że jest pra​wie naga. Się​gnę​ła do swo​ich przy​ku​rzo​nych umie​jęt​no​ści ak​tor​- skich, unio​sła wy​żej gło​wę i lek​ko ski​nę​ła mu ręką, jak​by po​zdra​wia​ła daw​no nie​wi​- dzia​ne​go da​le​kie​go zna​jo​me​go, a po​tem za​trzy​ma​ła się w płyt​kiej wo​dzie, cze​ka​jąc na to, co mia​ło na​dejść. Stał sztyw​no, ema​nu​jąc zło​ścią, i ta złość wy​raź​nie była skie​ro​wa​na prze​ciw​ko niej. Po​wstrzy​ma​ła chęć, by od​wró​cić się i od​pły​nąć na peł​ne mo​rze. Od​gar​nę​ła z twa​rzy mo​kre wło​sy i od​chrząk​nę​ła. – Wi​taj. – O dzi​wo, jej głos brzmiał nie​mal zu​peł​nie nor​mal​nie. Wi​taj? Nie do​strzegł na jej twa​rzy żad​nej skru​chy, żad​nych wy​rzu​tów su​mie​nia. Sta​ła przed nim w czar​nym bi​ki​ni skła​da​ją​cym się z kil​ku nie​wiel​kich trój​ką​tów tka​- ni​ny po​łą​czo​nych me​ta​lo​wy​mi kół​ka​mi. Skó​rę mia​ła świe​tli​stą i kre​mo​wą, cia​ło może nie​co peł​niej​sze niż przed kil​ku laty, ale tyl​ko przy​da​wa​ło jej to uro​ku. Uświa​- do​mił so​bie, że wciąż trzy​ma w ręku jej ręcz​nik. Chrząk​nął i na​rzu​cił ręcz​nik na jej ra​mio​na. – Dzię​ku​ję – uśmiech​nę​ła się od​ru​cho​wo. Speł​niał się jej naj​gor​szy kosz​mar. Gdy​- by zie​mia w tej chwi​li roz​stą​pi​ła się pod jej sto​pa​mi, Lily z ra​do​ścią rzu​ci​ła​by się w ot​chłań. Ale nie​ste​ty nie wi​dzia​ła przed sobą żad​nej ot​chła​ni, to​też mu​sia​ła wziąć się w garść. – Co za nie​spo​dzian​ka. Co ty tu​taj ro​bisz? – Zgad​nij – wark​nął, wpa​tru​jąc się w kro​plę wody spły​wa​ją​cą po jej ra​mie​niu. – Ni​g​dy nie by​łam do​bra w roz​wią​zy​wa​niu za​ga​dek. Chcesz mi coś po​wie​dzieć? – Za​pa​dło mil​cze​nie. – No cóż, je​śli nie, to prze​pra​szam. Spóź​nię się na ma​saż. Pró​bo​wa​ła go omi​nąć, ale za​stą​pił jej dro​gę. – Może po​roz​ma​wia​my, o ile uda ci się wci​snąć mnie gdzieś w na​pię​ty plan za​jęć? Sam nie wiem, ale mo​gła​byś za​cząć na przy​kład tak: Ben, zu​peł​nie mi to wy​le​cia​ło z pa​mię​ci, ale dwa lata temu uro​dzi​łam two​je dziec​ko. O, do dia​bła, po​my​śla​ła Lily, przy​my​ka​jąc oczy. No cóż, to była chy​ba rów​nie do​- bra chwi​la jak każ​da inna, żeby wresz​cie przez to przejść. Otwo​rzy​ła oczy, spoj​rza​- ła na nie​go i ski​nę​ła gło​wą. – Przy​kro mi. – Przy​szło jej do gło​wy, że on może po​my​śleć, że jest jej przy​kro, bo uro​dzi​ła Emi​ly, to​też do​da​ła po​śpiesz​nie: – Przy​kro mi, że do​wie​dzia​łeś się o tym w taki spo​sób… – Znów urwa​ła, bo nie mia​ła po​ję​cia, jak się o tym do​wie​dział. Chy​- ba jed​nak naj​waż​niej​sze było, że nie od niej. Za​ci​snął zęby i wy​ce​dził po​nu​ro: – Więc na​wet nie za​mie​rzasz za​prze​czać?

Na to było już za póź​no. – Nie umiem kła​mać. Ben skrzy​wił się. – Są​dzę, że do​sko​na​le umiesz kła​mać. – Nie okła​ma​łam cię, tyl​ko nie chcia​łam… – Ob​cią​żać mnie praw​dą? Skrzy​wi​ła się na jego szy​der​czy ton. – A może nie by​łaś pew​na, kto jest oj​cem? Bez wąt​pie​nia to mia​ła być obe​lga. Z ust Lily wy​rwał się drżą​cy śmiech, za​mie​- rza​ła jed​nak za​cho​wać reszt​ki god​no​ści. Gdy​by Ben do​wie​dział się te​raz o jej na​- dzie​jach, że ta jed​na noc sta​nie się po​cząt​kiem cze​goś wy​jąt​ko​we​go, czu​ła​by się do głę​bi upo​ko​rzo​na. Wo​la​ła już, żeby uznał ją za dziew​czy​nę, któ​ra lek​ko się pro​wa​- dzi i bez pro​ble​mu prze​ska​ku​je z łóż​ka do łóż​ka. – Co do tego ni​g​dy nie mia​łam żad​nych wąt​pli​wo​ści – od​rze​kła ci​cho. – Cie​kaw je​stem, czy w ogó​le za​mie​rza​łaś mi o tym po​wie​dzieć? – za​py​tał, zdo​by​- wa​jąc się na reszt​ki cier​pli​wo​ści. – Za​sta​na​wia​łam się nad tym. – Kie​dy już mi​nął pierw​szy szok, nie my​śla​ła pra​wie o ni​czym in​nym, ale los zrzą​dził, że przed pierw​szym spo​tka​niem z po​łoż​ną prze​czy​- ta​ła w po​cze​kal​ni ar​ty​kuł na​pi​sa​ny przez byłą na​rze​czo​ną Bena. Oka​za​ło się, że za​- rę​czy​ny trwa​ły bar​dzo krót​ko. Ben pra​wie od razu wy​stra​szył się i po​rzu​cił tę bied​- ną dziew​czy​nę. Osza​ła​mia​ją​cej uro​dy mo​del​ka twier​dzi​ła, że cho​dzi​ło o lęk przed zo​bo​wią​za​nia​mi, ale naj​waż​niej​sze było to, że nie chciał mieć dzie​ci. Ta ko​bie​ta wzbu​dzi​ła po​dziw Lily. Mia​ła peł​ne pra​wo oczer​niać Bena, tym​cza​sem wy​ka​za​ła się zdro​wym po​dej​ściem i sku​pi​ła na wła​snej przy​szło​ści. Na pół​kach księ​- garń mia​ła się wkrót​ce uka​zać jej książ​ka ku​char​ska. Ten ar​ty​kuł prze​wa​żył sza​lę. Lily uzna​ła, że nie może mu po​wie​dzieć o dziec​ku. – Wie​dzia​łam, jak mógł​byś za​re​ago​wać. – To zna​czy jak? – za​zgrzy​tał zę​ba​mi. Po​pa​trzy​ła na jego roz​wście​czo​ną twarz i bez​rad​nie roz​ło​ży​ła ręce. – Wła​śnie tak. Do​pó​ki nie za​szła w cią​żę, Lily ni​g​dy się nie za​sta​na​wia​ła, czy chcia​ła​by być mat​- ką. Ben jed​nak naj​wy​raź​niej już na sa​mym po​cząt​ku ży​cia zde​cy​do​wał, że nie za​- mie​rza zo​stać oj​cem. Czło​wiek, któ​ry ze​rwał za​rę​czy​ny, bo nie chciał mieć dzie​ci, z pew​no​ścią nie był​by szczę​śli​wy, gdy​by się do​wie​dział, że przy​go​da na jed​ną noc za​owo​co​wa​ła cią​żą. – Więc jak się o tym do​wie​dzia​łeś? Ben po​trza​snął gło​wą i po​pa​trzył na nią ta​kim wzro​kiem, jak​by zwa​rio​wa​ła. – Zo​ba​czy​łem ją. Prze​cież ona wy​glą​da zu​peł​nie jak ja. Two​ja mat​ka nic nie wie? Lily prze​łknę​ła. Wie​le razy mia​ła ocho​tę zwie​rzyć się ko​muś i ża​ło​wa​ła, że nie może tego zro​bić. – Nie, nie wie. Mo​żesz być spo​koj​ny, ni​ko​mu nie po​wie​dzia​łam. – Nie po​wie​dzia​ła na​wet sio​strze, zwłasz​cza że Lara roz​pacz​li​wie i bez​sku​tecz​nie pró​bo​wa​ła zajść w cią​żę. Za​wsze mó​wi​ły so​bie o wszyst​kim i Lily trud​no było się od​na​leźć w no​wej sy​tu​acji. Mia​ła tyl​ko na​dzie​ję, że mur, któ​ry mię​dzy nimi wy​rósł, uda się roz​mon​to​- wać, gdy Lara w koń​cu zo​sta​nie mat​ką. – I te​raz też nikt się nie musi o tym do​wie​-

dzieć – za​pew​ni​ła szcze​rze. – Nic się nie zmie​ni. Ben za​zgrzy​tał zę​ba​mi, przy​mknął oczy i wy​mam​ro​tał coś pod no​sem. – Już się zmie​ni​ło. Otwo​rzy​ła usta, by za​prze​czyć, ale gdy na​po​tka​ła jego twar​de spoj​rze​nie, pierw​- sza od​wró​ci​ła wzrok. – Jak to, do dia​bła, moż​li​we, że two​ja mat​ka tego nie wi​dzi? Ani nikt inny? – Nie wiem – przy​zna​ła Lily. – Dla mnie po​do​bień​stwo za​wsze było wy​raź​ne, ale zda​je się, że nikt nie zwra​ca na to uwa​gi. Więc po​my​śla​łam, że… – Że po co masz so​bie za​wra​cać tym gło​wę? – wark​nął. – Prze​cież je​stem oj​cem. – Bio​lo​gicz​nym. – Spu​ści​ła po​wie​ki, żeby ukryć smu​tek i żal na myśl o lo​sie cór​ki, któ​ra za​słu​gi​wa​ła na ko​cha​ją​ce​go ojca. – Nie są​dzisz, że dziec​ko po​trze​bu​je ojca? – za​py​tał Ben w tej sa​mej chwi​li. Lily omal nie wy​buch​nę​ła śmie​chem. – To za​le​ży ja​kie​go. Le​piej nie mieć żad​ne​go ojca niż ta​kie​go, któ​ry nie chce wła​sne​go dziec​ka, po​my​- śla​ła. Jej oj​ciec ko​chał swo​je cór​ki, ale wciąż prze​śla​do​wa​ło ją wspo​mnie​nie kłót​ni ro​dzi​ców, któ​rą pod​słu​cha​ła ostat​nie​go wie​czo​ru przed jego śmier​cią. Te​raz, gdy już była do​ro​sła, zda​wa​ła so​bie spra​wę, że to była tyl​ko zwy​kła sprzecz​ka pary z pro​ble​ma​mi fi​nan​so​wy​mi. Oby​dwo​je ro​dzi​ce mó​wi​li rze​czy, któ​rych tak na​praw​dę nie my​śle​li. Wciąż jed​nak pa​mię​ta​ła, jak się po​czu​ła, gdy oj​ciec wy​krzy​czał: „Jak ci się wy​da​je, dla​cze​go nie mamy pie​nię​dzy? To ty chcia​łaś je uro​dzić!”. Ode​rwa​ła się od wspo​mnień i za​ci​snę​ła dło​nie w pię​ści. Nie, nie po​zwo​li, by jej cór​ka mia​ła się kie​dy​kol​wiek po​czuć nie​chcia​na. Poza tym po​win​na chro​nić rów​nież sie​bie. Nie by​ło​by jej ła​two utrzy​my​wać kon​tak​ty z Be​nem. Jego wi​dok przez cały czas przy​po​mi​nał​by jej o roz​wia​nych ilu​zjach. Ben wziął głę​bo​ki od​dech i spu​ścił wzrok, za​sta​na​wia​jąc się, czy Lily nie ma tro​- chę ra​cji. Jego wła​sny oj​ciec an​ga​żo​wał się w wy​cho​wa​nie syna tyl​ko odro​bi​nę bar​- dziej niż mat​ka i ro​bił to je​dy​nie dla za​cho​wa​nia po​zo​rów. Czy on sam był​by lep​- szym oj​cem? Ta​kie wąt​pli​wo​ści czę​sto nie po​zwa​la​ły mu za​snąć w nocy. Pod​jął już w ży​ciu spo​- ro złych de​cy​zji i wie​dział, że w każ​dym przy​pad​ku na​le​ży przy​jąć na sie​bie od​po​- wie​dzial​ność i żyć z kon​se​kwen​cja​mi, na​wet je​śli zmie​nia​ły one całe ży​cie. Tym ra​- zem de​cy​zja nie na​le​ża​ła do nie​go, ale tak czy owak to się zda​rzy​ło. Ni​g​dy wcze​- śniej się nad tym nie za​sta​na​wiał, ale te​raz po​czuł de​ter​mi​na​cję, by za​cho​wać się jak na​le​ży wo​bec wła​snej cór​ki. – Po​sta​no​wi​łaś za​tem usu​nąć mnie z pola wi​dze​nia. – Nie my​śla​łam o tym w ten spo​sób. Ale tak, moż​na tak po​wie​dzieć. – I mia​łaś na uwa​dze tyl​ko do​bro Emi​ly Rose? – za​py​tał drwią​co. – Tak po pro​stu uzna​łaś, że le​piej jej bę​dzie beze mnie? A co z jej pra​gnie​nia​mi? Lily po​pa​trzy​ła na nie​go nie​spo​koj​nie. – O czym ty mó​wisz? – Dziec​ko nie po​win​no się czuć nie​chcia​ne i nie​ko​cha​ne. – Emmy tak się nie czu​je! – wy​krzyk​nę​ła, wście​kła na nie​go za tę su​ge​stię. – Po​zwo​li​łaś jej my​śleć, że oj​ciec jej nie chce i nie ko​cha. Pod​ję​łaś tę de​cy​zję jed​-

no​stron​nie. A czy za​sta​no​wi​łaś się, jak ona się po​czu​je za kil​ka lat, prze​ko​na​na, że oj​ciec ją po​rzu​cił? Jak to wpły​nie na jej roz​wój emo​cjo​nal​ny, na przy​szłe związ​ki? Po​sta​no​wi​łaś ode​brać jej coś, co ty sama mia​łaś i co uwa​żasz za oczy​wi​ste. Ja tego nie mia​łem. Lily wy​raź​nie wi​dzia​ła, że Ben nie pró​bu​je wzbu​dzać w niej współ​czu​cia, po pro​- stu stwier​dzał fakt. Mimo wszyst​ko jej złość opa​dła. W dzie​ciń​stwie ni​g​dy się nie za​sta​na​wia​ła, dla​cze​go Ben miesz​ka z dziad​kiem. Na​wet nie przy​szło jej do gło​wy, że mógł być nie​chcia​nym dziec​kiem. – Moja cór​ka nie bę​dzie do​ra​stać w prze​ko​na​niu, że to jest jej wina. Bę​dzie mia​ła to, na co za​słu​gu​je każ​de dziec​ko. To, cze​go ja… Nie mia​łem, do​koń​czy​ła Lily w my​ślach. Pró​bo​wa​ła so​bie przy​po​mnieć czy cho​- ciaż raz wi​dzia​ła ro​dzi​ców Bena w War​ren Co​urt, ale nic jej nie przy​cho​dzi​ło do gło​- wy. – Przy​kro mi, że by​łeś nie​szczę​śli​wym dziec​kiem, ale… Prze​szy​ło ją prze​ni​kli​we spoj​rze​nie nie​bie​skich oczu. – Nie cho​dzi o mnie, tyl​ko o to, co naj​lep​sze dla na​sze​go dziec​ka. Być może wy​da​- je ci się, że za​cho​wu​jesz się ho​no​ro​wo, ży​jąc na skra​ju nę​dzy, ale… – Nie żyję w nę​dzy! – za​pro​te​sto​wa​ła, mo​men​tal​nie za​po​mi​na​jąc o nie​szczę​śli​wym chłop​cu. Ben nie był już chłop​cem, lecz sil​nym męż​czy​zną. – Prze​cież nie chcia​łeś mieć dzie​ci. – A ty chcia​łaś odło​żyć swo​ją ka​rie​rę na pół​kę aku​rat w chwi​li, kie​dy szy​ko​wa​łaś się do wiel​kie​go star​tu? – Nie w tym rzecz. Jego usta skrzy​wi​ły się w trium​fal​nym uśmie​chu. – No wła​śnie. Na​wet gdy​bym był ta​kim szczu​rem, za ja​kie​go mnie uwa​żasz, i gdy​- bym nie chciał wy​cho​wy​wać jej oso​bi​ście, to prze​cież mam wo​bec niej fi​nan​so​we zo​bo​wią​za​nia. – Nie cho​dzi o pie​nią​dze. – Nie. Cho​dzi o coś znacz​nie waż​niej​sze​go. Waż​niej​sze​go od two​jej głu​piej dumy, więc da​ruj mi swo​je ka​za​nia. Moja cór​ka bę​dzie mia​ła wszyst​ko, co mogę jej dać. Mo​żesz się za​cząć przy​zwy​cza​jać do tej my​śli. – Wy​da​je ci się, że mo​żesz się tak na​gle po​ja​wić, nie wia​do​mo skąd, i prze​jąć nad wszyst​kim kon​tro​lę? – obu​rzy​ła się. Ben chłod​no wzru​szył ra​mio​na​mi. – Sko​ro już o tym wspo​mi​nasz, to tak, tak wła​śnie my​ślę. Choć słoń​ce świe​ci​ło ja​sno, Lily po​czu​ła zim​ny dreszcz. Przy​po​mnia​ła so​bie ar​ty​- kuł, w któ​rym ktoś na​zwał Bena War​ren​de​ra wil​kiem, któ​ry po​tra​fi dla zy​sku znisz​- czyć czy​jeś ży​cie i na​wet nie po​miąć so​bie przy tym gar​ni​tu​ru. Być może ten ar​ty​kuł był ten​den​cyj​ny, ale nie mia​ła wąt​pli​wo​ści, że w świe​cie biz​ne​su Ben jest dra​pież​ni​- kiem, a w ży​ciu oso​bi​stym z pew​no​ścią nie przy​wykł do tego, by lu​dzie cze​go​kol​- wiek mu od​ma​wia​li. – To był dla cie​bie wstrząs – po​wie​dzia​ła uspo​ka​ja​ją​co. – Kie​dy ochło​niesz, bę​- dziesz my​ślał ina​czej. – Wiem, że prze​ży​łem wstrząs. Nie mu​sisz mi tego mó​wić. – Ni​cze​go od cie​bie nie chcę – cią​gnę​ła z na​ra​sta​ją​cą pa​ni​ką. – Po co mia​łam ci

mó​wić o Emmy? Nie mamy o czym roz​ma​wiać. Ben za​ci​snął zęby. – Czy ty w ogó​le nie słu​chasz, co do cie​bie mó​wię? – Słu​cham. Zga​dzam się z tobą tyl​ko w tym, że cho​dzi o to, co naj​lep​sze dla Emi​ly. A oj​ciec, któ​ry jej nie chce, do ni​cze​go nie jest jej po​trzeb​ny. – Tu nie cho​dzi o chce​nie. To się po pro​stu zda​rzy​ło. Po​nu​ra ak​cep​ta​cja w jego gło​sie była mi​lion razy gor​sza od zło​ści. – Nie zro​bi​łam so​bie tego dziec​ka sama – od​pa​ro​wa​ła Lily. – Prze​cież się za​bez​pie​czy​łem. – Ale za​bez​pie​cze​nie nie za​dzia​ła​ło. Po​pa​trzył na jej twarz i na​raz za​milkł. Po​chło​nię​ty wła​sny​mi uczu​cia​mi, aż do tej pory nie za​sta​na​wiał się, jak ona mu​sia​ła się po​czuć, gdy za​szła w nie​pla​no​wa​ną cią​żę. Czy była prze​ra​żo​na? Wście​kła? Czy za​czę​ła go nie​na​wi​dzić? I czy chcia​ła go uka​rać, nie mó​wiąc mu o dziec​ku? Dla​cze​go wła​ści​wie za​czął czuć się win​ny? – Mu​szę zejść ze słoń​ca – wy​mam​ro​ta​ła, od​wra​ca​jąc się do nie​go ple​ca​mi. – Będę mia​ła po​pa​rze​nia. – Uwa​żasz, że był​bym bez​na​dziej​nym oj​cem. – Ben wzru​szył ra​mio​na​mi, skry​wa​- jąc bar​dzo re​al​ny lęk. – Może masz ra​cję, ale o tym mu​sie​li​by​śmy się do​pie​ro prze​- ko​nać. – Tyl​ko że ty nie chcesz. – Nie mów mi, cze​go chcę, a cze​go nie chcę – wark​nął nie​cier​pli​wie. – I nie pró​buj ze mną wal​czyć, bo prze​grasz. Da​ruj​my so​bie wza​jem​ne wy​rzu​ty. Sy​tu​acja jest, jaka jest, więc mu​si​my się ja​koś z tym po​go​dzić i ru​szyć da​lej. – Do​kąd? – za​wo​ła​ła i bie​giem ru​szy​ła w stro​nę dom​ku. Po jej twa​rzy spły​wa​ły łzy. Zdy​sza​na do​tar​ła do bun​ga​lo​wu i usia​dła na schod​ku ocie​nio​nym mar​ki​zą. Stąd nie mia​ła już gdzie uciec. Po chwi​li usły​sza​ła jego kro​ki, ale nie po​ru​szy​ła się. Do​pie​ro gdy w jej polu wi​dze​- nia zna​la​zły się za​ku​rzo​ne skó​rza​ne san​da​ły, pod​nio​sła gło​wę i po​pa​trzy​ła mu w oczy. – Prze​pra​szam, to było dzie​cin​ne. Na wi​dok łez błysz​czą​cych w jej wiel​kich zie​lo​nych oczach gniew Bena opadł. Nic nie szło tak, jak so​bie za​pla​no​wał. Usiadł obok niej na schod​kach, otrze​pał spodnie z pia​sku i po​ło​żył dłoń na jej udzie. – Wiem, że mu​si​my po​roz​ma​wiać – przy​zna​ła w koń​cu. – Ale czy mo​że​my to zro​- bić póź​niej? – Chy​ba już cze​ka​li​śmy wy​star​cza​ją​co dłu​go. Nie było mnie przy moim dziec​ku, bo nie wie​dzia​łem o jego ist​nie​niu – skrzy​wił się smut​no. – A ty co masz na swo​je uspra​wie​dli​wie​nie? – O czym ty mó​wisz? Ben wzru​szył ra​mio​na​mi. – To nie ja pod​rzu​ci​łem dziec​ko mat​ce, żeby bie​gać pół​na​go po tro​pi​kal​nej pla​ży. – Ja nie pod​rzu​ci​łam… Ni​g​dy wcze​śniej nie zo​sta​wia​łam Emmy z kimś in​nym na noc. – Na jej czo​le po​ja​wi​ła się zmarszcz​ka. – Chcesz mi wmó​wić, że je​stem złą mat​ką? Ode​brać mi ją?

– Nie po​pa​daj w pa​ra​no​ję. – Pod​niósł się i po​pa​trzył na nią z góry. – Wiem, że ją ko​chasz – przy​znał, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi. – Oczy​wi​ście, że ją ko​cham. Je​stem jej mat​ką. Uwa​ża​ła to za oczy​wi​ste. Po​czuł coś w ro​dza​ju za​wi​ści. Jego wła​sna mat​ka nie mia​ła nic prze​ciw​ko temu, że mó​wił „mamo” do swo​jej niań​ki. Za​re​ago​wa​ła do​pie​ro wte​dy, gdy zna​la​zła tę niań​kę w łóż​ku ze swo​im mę​żem. – Wi​dzę, że ją ko​chasz. I przy​znasz chy​ba, że dziec​ko po​trze​bu​je sta​bil​no​ści. – Ma sta​bil​ność. – A co bę​dzie, je​śli kie​dyś… – Je​śli co? – Je​śli moje dziec​ko… Lily stra​ci​ła cier​pli​wość. – Two​je dziec​ko? A gdzie by​łeś, kie​dy two​je dziec​ko mia​ło kol​kę albo kie​dy… – Za​mknę​ła oczy i po​li​czy​ła do dzie​się​ciu, od​dy​cha​jąc głę​bo​ko. – Prze​pra​szam, to nie było spra​wie​dli​we, ale ty też grasz nie​czy​sto. Może nie je​stem ide​al​ną mat​ką, ale ro​bię, co mogę, a mama po​ma​ga mi wte​dy, kie​dy to nie​zbęd​ne. Idę te​raz pod prysz​- nic i pro​po​nu​ję, że​byś ty zro​bił to samo. Wy​glą​dasz okrop​nie – skła​ma​ła. Ben prze​su​nął dło​nią po nie​ogo​lo​nym po​licz​ku i po​pa​trzył na nią z nie​do​wie​rza​- niem. – Nie uda ci się tak ła​two mnie po​zbyć. – Wiem. Ale czy ty ocze​ku​jesz, że będę cię prze​pra​szać za to, że uro​dzi​łam Emi​- ly? – Po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nic z tego. Na​wet gdy​bym od razu ci po​wie​dzia​ła o cią​ży, nie prze​ko​nał​byś mnie do usu​nię​cia. – Są​dzisz, że pró​bo​wał​bym to ro​bić? – Te​raz na jego twa​rzy od​bi​ło się nie​do​wie​- rza​nie. – Dla​te​go mi nie po​wie​dzia​łaś? – Mia​łam wy​star​cza​ją​co dużo na gło​wie. Nie chcia​łam wal​czyć jesz​cze z tobą. – Przy​mknę​ła oczy i moc​niej za​ci​snę​ła ręcz​nik na cie​le. – Wiem, że nie chcia​łeś mieć dzie​ci. To nie jest żad​na ta​jem​ni​ca. To twój wy​bór i two​je pra​wo. A ja mia​łam pra​wo uro​dzić Emmy. – Na​praw​dę my​ślisz, że pró​bo​wał​bym cię prze​ko​nać do zmia​ny zda​nia? – To nie była two​ja de​cy​zja – od​rze​kła spo​koj​nie. – Ale nie pró​buj mi wmó​wić, że był​byś szczę​śli​wy, gdy​byś się wte​dy do​wie​dział. To była przy​go​da na jed​ną noc, a wszyst​ko, co zda​rzy​ło się póź​niej, to już moja spra​wa. – Na ja​kim ty świe​cie ży​jesz? Dla​cze​go uwa​żasz, że nie je​stem od​po​wie​dzial​ny za wła​sne dziec​ko? Je​śli są​dzisz, że te​raz po pro​stu so​bie pój​dę, mo​żesz o tym od razu za​po​mnieć. Żad​ne pro​te​sty tego nie zmie​nią. Lily unio​sła gło​wę wy​żej. – Może źle zro​bi​łam, nie mó​wiąc ci o Emi​ly. – Może? – Szu​kasz po​wo​dów, żeby się na mnie zło​ścić. Ben przy​ci​snął dło​nie do czo​ła i po​wo​li po​trzą​snął gło​wą. – To praw​da, ale nie mo​żesz… – Po​ło​żył dło​nie na jej ra​mio​nach. – Spójrz na mnie. Mam swo​je pra​wa. Może chcia​ła​byś, żeby było ina​czej, ale je​stem oj​cem tego dziec​ka i za​mie​rzam uczest​ni​czyć w jego ży​ciu. Lily bez​rad​nie opu​ści​ła ra​mio​na.

– Więc co da​lej? To było do​bre py​ta​nie. – Po​roz​ma​wia​my. Spo​tkaj​my się o… – Spoj​rzał na ze​ga​rek. – O siód​mej. W holu ho​te​lo​wym? Była zbyt wy​czer​pa​na, żeby pro​te​sto​wać. Pa​trzy​ła za nim, gdy od​cho​dził, a po​tem we​szła do dom​ku, rzu​ci​ła się twa​rzą w dół na ka​na​pę i pła​ka​ła, do​pó​ki nie usnę​ła.

ROZDZIAŁ TRZECI W kil​ka go​dzin póź​niej, gdy po​ko​jów​ka przy​nio​sła jej po​po​łu​dnio​wą her​ba​tę, Lily wciąż le​ża​ła na ka​na​pie. – Czy do​brze się pani czu​je? Lily usia​dła i przy​ci​snę​ła rękę do gło​wy. – Gło​wa mnie boli, Ma​thil​do. – To nie było kłam​stwo. W skro​niach jej dud​ni​ło. Po​ko​jów​ka mruk​nę​ła ze współ​czu​ciem i za​czę​ła coś mó​wić, ale Lily, za​ję​ta po​szu​- ki​wa​niem aspi​ry​ny, nie słu​cha​ła jej. W koń​cu zna​la​zła bu​te​lecz​kę w pod​ręcz​nej tor​- bie, po​łknę​ła ta​blet​kę, umy​ła twarz chłod​ną wodą i przy​gła​dzi​ła wło​sy. Po​ko​jów​ka ema​no​wa​ła tłu​mio​nym pod​nie​ce​niem. – Ma pani tu waż​ną wia​do​mość. – Wska​za​ła gło​wą na tacę. Obok ko​szycz​ka z bu​- łecz​ka​mi le​ża​ła nie​pod​pi​sa​na ko​per​ta. Lily się​gnę​ła po nią, roz​wi​nę​ła ar​kusz ho​te​lo​- we​go pa​pie​ru i prze​czy​ta​ła: „Szó​sta trzy​dzie​ści”. Na​wet nie do​dał sło​wa „pro​szę”, po​my​śla​ła bun​tow​ni​czo. Nie było jed​nak sen​su zło​ścić się o nie​istot​ne dro​bia​zgi. Na​le​ża​ło za​cho​wać ener​gię na to, co waż​ne. – Czło​wiek, któ​ry zo​sta​wił dla pani tę wia​do​mość, to bo​ga​ty An​glik – wy​ja​śni​ła po​- ko​jów​ka z ocza​mi błysz​czą​cy​mi cie​ka​wo​ścią. – Nie wszy​scy An​gli​cy są bo​ga​ci, Ma​thil​do. – Ale on jest. Przy​le​ciał dziś rano pry​wat​nym sa​mo​lo​tem. Ten sa​mo​lot cią​gle stoi na pa​sie. Za​ło​ga za​trzy​ma​ła się w ho​te​lu po dru​giej stro​nie wy​spy. Wiem, bo mój ku​zyn tam pra​cu​je. Sko​ro ten An​glik pła​ci im za to, że się opa​la​ją i ob​że​ra​ją, to musi być bo​ga​ty. Lily mu​sia​ła przy​znać jej ra​cję. Ro​dzi​na Bena ni​g​dy nie była bied​na, a jego na​zwi​- sko przed pię​cio​ma laty po raz pierw​szy po​ja​wi​ło się na li​ście stu naj​bo​gat​szych lu​- dzi i od tam​tej pory co roku pię​ło się wy​żej. – To pani na​rze​czo​ny? Lily mu​sia​ła się ro​ze​śmiać. – Nie. – Na wi​dok roz​cza​ro​wa​nia na twa​rzy dziew​czy​ny nie​mal po​czu​ła się win​na. – Ży​je​my w zu​peł​nie in​nych świa​tach. Moja mat​ka pra​cu​je u jego ro​dzi​ny. Mój oj​ciec też kie​dyś u nich pra​co​wał. – Ogar​nę​ła ją no​stal​gia za cza​sa​mi, gdy po​wią​za​nia mię​- dzy nimi były tak pro​ste i jed​no​znacz​ne. Mia​ła na​dzie​ję, że w każ​dym ra​zie uda​ło jej się zdu​sić w za​rod​ku plot​ki, za​nim za​czę​ły krą​żyć po wy​spie. Resz​ta po​po​łu​dnia mi​nę​ła w at​mos​fe​rze ner​wo​we​go wy​cze​ki​wa​nia. Lily wie​dzia​- ła, że będą mu​sie​li wy​pra​co​wać ja​kiś kom​pro​mis, ale na ile mo​gła ustą​pić? Na szczę​ście jej wa​ka​cyj​na gar​de​ro​ba była bar​dzo ogra​ni​czo​na, to​też prze​bie​ra​- ła się przed wyj​ściem za​le​d​wie trzy razy i w koń​cu omal się nie spóź​ni​ła na spo​tka​- nie. W po​ło​wie dro​gi do ho​te​lu uświa​do​mi​ła so​bie, że za​po​mnia​ła o bu​tach. Gdy w koń​cu we​szła do holu, nio​sąc w ręku błysz​czą​ce san​dał​ki, była zgrza​na i bra​ko​- wa​ło jej tchu. Spoj​rza​ła na ze​gar na ścia​nie. I tak przy​szła za wcze​śnie. Strzep​nę​ła pia​sek ze stóp i na​ło​ży​ła san​dał​ki. W tej chwi​li od​da​ła​by wszyst​ko za parę pan​to​fli

na wy​so​kim ob​ca​sie. Od dwóch lat bie​ga​ła za dziec​kiem, co wy​klu​cza​ło wy​so​kie ob​- ca​sy, a po​nie​waż przy​je​cha​ła na wa​ka​cje sama, nie przy​szło jej do gło​wy, by za​pa​ko​- wać coś poza bu​ta​mi od​po​wied​ni​mi na pla​żę. – Pan​no Gray – ode​zwa​ła się dziew​czy​na z re​cep​cji – pan War​ren​der pro​sił, żeby pani po​wtó​rzyć, że bę​dzie na pa​nią cze​kał przed ho​te​lem o szó​stej trzy​dzie​ści. To chy​ba na wy​pa​dek, gdy​bym nie umia​ła czy​tać, po​my​śla​ła Lily. – Dzię​ku​ję – od​po​wie​dzia​ła. – Czy mam pani po​dać ja​kiś kok​tajl? – Tak, pro​szę. – Po​my​śla​ła, że po​win​na się wzmoc​nić przed tym, co ma na​stą​pić. Ben pod​je​chał przed ho​tel luk​su​so​wym ka​brio​le​tem z na​pę​dem na czte​ry koła. W roz​pię​tej pod szy​ją bia​łej ko​szu​li i be​żo​wych płó​cien​nych spodniach wy​glą​dał swo​bod​nie i ele​ganc​ko. Na tyl​nym sie​dze​niu le​ża​ła ma​ry​nar​ka. Por​tier otwo​rzył przed Lily drzwicz​ki sa​mo​cho​du. Usia​dła na miej​scu pa​sa​że​ra i po​czu​ła jesz​cze więk​sze zde​ner​wo​wa​nie. – Prze​pra​szam, je​śli ocze​ki​wa​łaś li​mu​zy​ny – ode​zwał się Ben. – Ni​cze​go nie ocze​ki​wa​łam – od​po​wie​dzia​ła bez​barw​nie. – Do​kąd je​dzie​my? – Po​le​co​no mi re​stau​ra​cję w po​bli​żu, ale dro​gi po tej stro​nie wy​spy wy​ma​ga​ją na​- pę​du na czte​ry koła, więc… – Wzru​szył ra​mio​na​mi, za​trzy​mał na niej wzrok i po​wie​- dział oskar​ży​ciel​sko: – Pach​niesz czymś. Kwia​ta​mi? Po​wą​cha​ła we​wnętrz​ną stro​nę nad​garst​ka i po​czu​ła le​d​wo wy​czu​wal​ny za​pach róż. Ben mu​siał mieć nie​sły​cha​nie wraż​li​we po​wo​nie​nie, a może po pro​stu nie lu​bił cy​tru​so​wych za​pa​chów. – To moje my​dło. – Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. Uży​wa​ła tego my​dła od dzie​ciń​stwa. Ben przy​po​mniał so​bie, że ten sam za​pach po​zo​stał na jej po​dusz​ce po tam​tej pa​- mięt​nej nocy. Po​mógł jej za​piąć pas, wpa​tru​jąc się w jej wspa​nia​łe wło​sy prze​rzu​co​- ne przez ra​mię. Zie​lo​na su​kien​ka od​sła​nia​ła oboj​czy​ki, ra​mio​na i dużą część ple​ców Lily, je​dwa​bi​ste wło​sy plą​ta​ły się tuż przy jego twa​rzy. Otrzą​snął się w du​chu. Przy​- je​chał tu, żeby roz​ma​wiać o po​dzia​le opie​ki nad dziec​kiem, a nie żeby ją pod​ry​wać. Wie​dział, że ta roz​mo​wa nie bę​dzie ła​twa i nie po​wi​nien się te​raz roz​pra​szać. Zer​k​nął we wstecz​ne lu​ster​ko i za​wró​cił po​mię​dzy pal​ma​mi. – Prze​pra​szam, że przy​je​cha​łem wcze​śniej. – Przy​je​cha​łeś punk​tu​al​nie. Do​sta​łam two​ją wia​do​mość w obu for​mach, na pi​śmie i ust​nie. – Nie lu​bię cze​kać – uśmiech​nął się krzy​wo. – Dla​cze​go mnie to nie dzi​wi? – Trzy​maj się te​raz. Zi​gno​ro​wa​ła tę radę, ale w kil​ka mi​nut póź​niej uzna​ła, że bez​pie​czeń​stwo jest waż​niej​sze od dumy i moc​no za​ci​snę​ła pal​ce na uchwy​cie przy drzwiach. Chwi​lę póź​niej Ben za​par​ko​wał nad ma​gicz​nie pięk​ną za​to​ką. – Po​dob​no przy sa​mej re​stau​ra​cji nie ma miej​sca na par​ko​wa​nie. Dasz radę przejść po ka​mie​niach? – Oczy​wi​ście, że tak. Nie mam ob​ca​sów. Nie spo​dzie​wa​łam się, że za​bie​rzesz mnie na ko​la​cję. – Uzna​łem, że naj​le​piej bę​dzie po​roz​ma​wiać na neu​tral​nym te​re​nie – od​rzekł