RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 901
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 436

Lovelace Merline - Dwie gorące noce

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :853.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Lovelace Merline - Dwie gorące noce.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Merline Lovelace Dwie gorące noce Tłu​ma​cze​nie: Ka​ta​rzy​na Cią​żyń​ska

PROLOG „Wy​da​je się, że moje ży​cie za​to​czy​ło koło. Przez lata kon​cen​tro​wa​ło się na uko​- cha​nych wnucz​kach, któ​re do​ro​sły i te​raz mają wła​sne ży​cie. Spo​koj​na Sara ma ko​- cha​ją​ce​go męża, robi ka​rie​rę jako pi​sar​ka i ocze​ku​je pierw​sze​go dziec​ka. Peł​na ener​gii Eu​ge​nia jest żoną dy​plo​ma​ty i mat​ką bliź​nia​czek. Obie te role peł​ni z ra​do​- ścią. Do​mi​nic, mój wnuk cio​tecz​ny, wy​jąt​ko​wo przy​stoj​ny męż​czy​zna, wciąż nie przy​- wykł do tego, że nosi te​raz ty​tuł Wiel​kie​go Księ​cia Kar​len​bur​gha. Chy​ba tę​sk​ni za swo​im po​przed​nim ży​ciem, kie​dy pra​co​wał jako taj​ny agent In​ter​po​lu. Lecz gdy prze​no​si wzrok na żonę, jego nie​po​kój zni​ka. Na​ta​lie jest taka słod​ka, roz​waż​na i in​te​li​gent​na! Zdu​mie​wa nas wszyst​kich swo​ją wie​dzą – w tym tak​że zna​jo​mo​ścią hi​sto​rii mo​je​- go uko​cha​ne​go Kar​len​bur​gha. Obec​nie w du​żym stop​niu je​stem sku​pio​na na Ana​sta​zji, sio​strze Do​mi​ni​ca. Bez​- wstyd​nie wy​ko​rzy​sta​łam na​sze po​kre​wień​stwo, by prze​ko​nać Zię do za​miesz​ka​nia ze mną pod​czas jej sta​żu na od​dzia​le pe​dia​trii w No​wym Jor​ku. Do koń​ca wy​czer​pu​- ją​ce​go trzy​let​nie​go sta​żu zo​sta​ło jej parę mie​się​cy. Ta per​spek​ty​wa po​win​na prze​- peł​niać ją ra​do​ścią. Tym​cza​sem wy​czu​wam, że coś ją nie​po​koi. Nie chce o tym roz​- ma​wiać, a ja nie na​ci​skam. Nie ak​cep​tu​ję wtrą​ca​nia się w cu​dze spra​wy, choć​by wy​- pły​wa​ło z tro​ski. Mam na​dzie​ję, że wa​ka​cje, któ​re za​pla​no​wa​łam, po​mo​gą Zii po​- zbyć się pro​ble​mów skry​wa​nych za pięk​nym uśmie​chem”. Z dzien​ni​ka Char​lot​te Wiel​kiej Księż​nej Kar​len​bur​gha

ROZDZIAŁ PIERWSZY Huk fal był tak ogłu​sza​ją​cy, że Zia le​d​wie usły​sza​ła wo​ła​nie. Za​ab​sor​bo​wa​na de​- cy​zją, któ​ra wi​sia​ła nad nią ni​czym miecz Da​mo​kle​sa, wy​mknę​ła się ran​kiem, by po​- bie​gać brze​giem wy​spy Ga​lve​ston w Tek​sa​sie. Le​d​wie za​uwa​ża​ła zie​lo​ną wodę i fale Za​to​ki Mek​sy​kań​skiej. Po​trze​bo​wa​ła cza​su i pu​ste​go brze​gu, by po​my​śleć. Sa​- mot​no​ści, by zma​gać się z pry​wat​ny​mi de​mo​na​mi. Zia ko​cha​ła ro​dzi​nę, uwiel​bia​ła star​sze​go bra​ta Do​mi​ni​ca, ciot​kę Char​lot​te, któ​ra w za​sa​dzie ją ad​op​to​wa​ła, ku​zyn​ki, z któ​ry​mi w cią​gu mi​nio​nych lat bar​dzo się zży​- ła, a tak​że ich mę​żów i peł​ne ener​gii po​tom​stwo. Ale świę​ta na Ga​lve​ston z ca​łym kla​nem St. Se​ba​stia​nów nie da​wa​ły jej wie​le cza​su na za​sta​no​wie​nie. Na pod​ję​cie de​cy​zji zo​sta​ły jej trzy dni. Trzy dni do po​wro​tu do No​we​go Jor​ku… – Łap, Bu​ster! – roz​legł się głos. Zia spę​dzi​ła mi​nio​ne dwa i pół roku na sta​żu na od​dzia​le pe​dia​trii Kra​vis Chil​- dren’s Ho​spi​tal, któ​ry sta​no​wił część szpi​ta​la kli​nicz​ne​go Mo​unt Si​nai w No​wym Jor​ku. Wszyst​kie te sa​tys​fak​cjo​nu​ją​ce i jed​no​cze​śnie bo​le​sne go​dzi​ny pra​cy z dzieć​- mi wy​czu​li​ły ją do tego stop​nia, że na​tych​miast stwier​dzi​ła, iż głos na​le​żał do pię​cio- lub sze​ścio​lat​ka o cał​kiem zdro​wych płu​cach. Od​wró​ci​ła się i uśmiech​nę​ła. Ru​do​wło​sy i pie​go​wa​ty chło​piec biegł po pły​ciź​nie trzy​dzie​ści me​trów da​lej. Go​nił szorst​ko​wło​se​go brą​zo​wo-bia​łe​go te​rie​ra. Pies z ko​lei ści​gał fris​bee. Chło​piec i pies ra​do​śnie roz​chla​py​wa​li wodę, nie​świa​do​mi ni​- cze​go poza fio​le​to​wym dys​kiem. Zia uśmiech​nę​ła się sze​rzej, ale gdy spoj​rza​ła da​lej i nie zo​ba​czy​ła żad​nej do​ro​- słej oso​by, za​wró​ci​ła. Gdzie są ro​dzi​ce chłop​ca? Albo nia​nia? Czy choć​by star​sze ro​- dzeń​stwo? Na tym od​cin​ku pla​ży znaj​do​wa​ło się kil​ka luk​su​so​wych ho​te​li. Chło​piec był zbyt mały, by sa​mot​nie bry​kać na brze​gu. Wpa​dła w złość. Wie​le razy mia​ła do czy​nie​nia z kon​se​kwen​cja​mi bra​ku ro​dzi​ciel​- skiej opie​ki, by pa​trzeć na to ze spo​ko​jem. Ko​lej​ny krzyk chłop​ca znów przy​cią​gnął jej uwa​gę. Tym ra​zem w jego gło​sie usły​sza​ła pa​ni​kę. Ser​ce za​bi​ło jej moc​niej. Chło​piec brnął przez fale do psa, któ​ry pły​nął do brze​gu z fris​bee w zę​bach. W tym miej​scu wy​stę​po​wał na​gły spa​dek, a prąd był na tyle sil​ny, by wcią​gnąć do​ro​słe​go. Na​gle chło​piec znik​nął jej z oczu. Prze​ra​żo​na wle​pia​ła wzrok w miej​sce, gdzie wi​- dzia​ła rudą czu​pry​nę. Rzu​ci​ła się w fale. Za​nur​ko​wa​ła. Fala od​pły​wu za​bra​ła z sobą zbyt wie​le pia​sku, któ​ry kłuł ją w oczy. Na śle​po wy​ma​chi​wa​ła rę​ka​mi. Pa​li​ło ją w płu​cach, więc gwał​tow​nie wy​pły​nę​ła na po​wierzch​nię i znów za​nur​ko​wa​ła. Se​kun​dę przed ko​lej​nym za​nu​rze​niem się ką​tem oka doj​rza​ła ster​czą​cy ogon te​- rie​ra. Pies do​pro​wa​dził ją do chłop​ca cią​gnię​te​go przez prąd pod​po​wierzch​nio​wy. Prze​ści​gnę​ła psa i chwy​ci​ła chłop​ca za nad​garst​ki. Przez kil​ka trud​nych chwil, do​- pó​ki bez​względ​ny prąd nie od​pu​ścił na tyle, by mo​gła skrę​cić w stro​nę lądu, mu​sia​ła pły​nąć rów​no​le​gle do brze​gu.

Chło​piec nie od​dy​chał. Po​ło​ży​ła go na ple​cach i za​czę​ła re​ani​mo​wać. Ro​zum jej mó​wił, że był w wo​dzie za krót​ko, by do​znać ostre​go nie​do​bo​ru tle​nu, jed​nak war​gi miał lek​ko po​si​nia​łe. Cał​ko​wi​cie sku​pio​na na dziec​ku igno​ro​wa​ła psa, któ​ry skom​lał i jak sza​lo​ny ko​pał w pia​sku wo​kół gło​wy chłop​ca. Zi​gno​ro​wa​ła też inny okrzyk. – Davy! Jezu! Drob​na klat​ka pier​sio​wa drgnę​ła. Chwi​lę póź​niej chło​piec wy​giął się i zwy​mio​to​- wał wodę. Z ci​chą mo​dli​twą dzięk​czyn​ną do świę​te​go Ste​fa​na, pa​tro​na jej ro​dzin​- nych Wę​gier, Zia prze​wró​ci​ła go na bok i przy​trzy​ma​ła mu gło​wę, do​pó​ki nie zwró​- cił więk​szo​ści tego, co po​łknął. Póź​niej po​wo​li znów go po​ło​ży​ła. Z nosa pły​nę​ły mu dwa stru​my​ki, z oczu łzy, ale, o dzi​wo, zdu​sił szloch. – C…co? Co się sta​ło? Uśmiech​nę​ła się do nie​go. – Za da​le​ko wsze​dłeś do wody i wcią​gnął cię prąd. – Ja… ja się to​pi​łem? – Pra​wie. Chło​piec ob​jął za szy​ję psa, po​wo​li strach w jego brą​zo​wych oczach za​stę​po​wa​ło pod​eks​cy​to​wa​nie. – Za​cze​kaj, aż po​wiem ma​mie i Ke​vi​no​wi, i abu​eli​cie i… – Prze​niósł wzrok w pra​- wo nad ra​mie​niem Zii. – Wu​jek Mic​key! Sły​sza​łeś? Pra​wie się uto​pi​łem! – Tak, ło​bu​zie, sły​sza​łem. To był ten sam głos, któ​ry Zia za​re​je​stro​wa​ła chwi​lę wcze​śniej. Te​raz sły​sza​ła w nim ulgę za​bar​wio​ną czymś, co brzmia​ło jak ha​mo​wa​ne roz​ba​wie​nie. Je​zus Ma​- ria! Czy ten idio​ta nie ro​zu​mie, jak nie​wie​le bra​ko​wa​ło, by chło​piec zgi​nął? Obu​rzo​- na wsta​ła i od​wró​ci​ła się do męż​czy​zny. Już mia​ła za​ata​ko​wać, gdy zda​ła so​bie spra​wę, że męż​czy​zna tyl​ko przez wzgląd na chłop​ca uda​wał roz​ba​wie​nie. Za​uwa​- ży​ła, że za​ci​skał dło​nie w pię​ści. Miał sze​ro​kie ra​mio​na i wy​raź​nie za​ry​so​wa​ną szczę​kę z ma​lut​kim do​łecz​kiem. Jego nos zde​rzył się kie​dyś z czy​jąś pię​ścią, zaś oczy po​ły​ski​wa​ły zie​le​nią. Krót​ko ostrzy​żo​ne wło​sy mia​ły ciem​no​brą​zo​wy ko​lor. Resz​ta też była god​na uwa​gi. Mu​sku​- lar​ne uda od​sło​nię​te przez spodnie z ob​cię​ty​mi no​gaw​ka​mi, sto​py w skó​rza​nych klap​kach. Męż​czy​zna spoj​rzał na nią z wdzięcz​no​ścią i przy​klęk​nął przy chłop​cu. – Mło​dy czło​wie​ku – ode​zwał się. – Wpa​dłeś po uszy w kło​po​ty. Do​sko​na​le wiesz, że nie wol​no ci sa​me​mu wy​cho​dzić na pla​żę. – Bu​ster mu​siał się wy​si​kać. – Po​wta​rzam, nie wol​no ci sa​me​mu cho​dzić na pla​żę. Zia, kie​dy jej złość ze​lża​ła, skry​ła uśmiech, sły​sząc nutę żalu w gło​sie Davy’ego. – Mó​wi​łeś, że mam się opie​ko​wać Bu​ste​rem, jak mi go da​łeś, wuj​ku. Po​wie​dzia​łeś, że mu​szę cho​dzić z nim na spa​cer i da​wać mu jeść, i zbie​rać jego ku… – Dość! Póź​niej do​koń​czy​my tę roz​mo​wę. Jak się czu​jesz? – Okej. – Dasz radę wstać? – Pew​nie. Chło​piec uśmiech​nął się za​wa​diac​ko i wstał. Pies do​da​wał mu otu​chy szcze​ka​- niem. Obaj po​gna​li​by przed sie​bie, gdy​by wuj nie po​ło​żył mu ręki na ra​mie​niu. – Nie chciał​byś przy​pad​kiem po​wie​dzieć cze​goś tej pani?

– Dzię​ku​ję, że mnie pani wy​cią​gnę​ła z wody. – Nie ma za co. Wuj dru​gą rękę wy​cią​gnął do Zii. – Mike Bren​nan. Nie wiem, jak pani dzię​ko​wać. Zia uję​ła jego dłoń, po​czu​ła jej siłę i cie​pło. – Ana​sta​zja St. Se​ba​stian. Cie​szę się, że zdą​ży​łam. Prze​ra​że​nie, któ​re za​chwia​ło świa​tem Mike’a, gdy doj​rzał ko​bie​tę wy​cią​ga​ją​cą z wody bez​wład​ne cia​ło Davy’ego, ustą​pi​ło na tyle, by sku​pił na niej uwa​gę. Jej mo​- kre wło​sy się​ga​ły nie​co za ra​mio​na. Oczy mia​ła ciem​ne i jak​by odro​bi​nę sko​śne. Su​- per​mo​del​ki da​ły​by się za​bić za jej wy​so​kie ko​ści po​licz​ko​we. Ró​żo​wy ela​stycz​ny top pod​kre​ślał kształ​ty, po​dob​nie jak czar​ne szor​ty z ly​cry. No i nie za​uwa​żył na jej pal​- cu ob​rącz​ki. – My​ślę, że nic mu nie bę​dzie – oznaj​mi​ła, zer​ka​jąc na chłop​ca – ale przez kil​ka go​dzin pro​szę go ob​ser​wo​wać. Przy​śpie​szo​ny od​dech i tęt​no lub nie​wiel​ka go​rącz​- ka są nor​mal​ne w pierw​szych go​dzi​nach po ta​kiej przy​go​dzie. Jej ak​cent był rów​nie in​try​gu​ją​cy jak cała resz​ta. Wschod​nio​eu​ro​pej​ski, oce​nił Mike, choć zbyt krót​ko ją znał, by być tego pew​nym. – Jest pani ra​tow​ni​kiem? – Le​ka​rzem. Te​raz był po​dwój​nie pod wra​że​niem. Ko​bie​ta o eg​zo​tycz​nych oczach, cie​le ku​si​- ciel​ki i na do​da​tek le​kar​ka. Wy​grał los na lo​te​rii. – Mam na​dzie​ję, że po​zwo​li pani, że​by​śmy w ra​mach po​dzię​ko​wań za​pro​si​li pa​nią na śnia​da​nie. – Dzię​ku​ję, już ja​dłam. – W ta​kim ra​zie na ko​la​cję. – Je​stem tu z ro​dzi​ną. – Ja też. Nie​ste​ty. – Po​ka​zał chłop​cu minę, a ten za​śmiał się i rów​nież za​re​ago​wał gry​ma​sem. – Był​bym wdzięcz​ny, gdy​by dała mi pani pre​tekst, że​bym na chwi​lę ich opu​ścił. – Cóż… Wa​ha​nie Zii nie umknę​ło jego uwa​dze. Ani jej ukrad​ko​we spoj​rze​nie na jego lewą dłoń. Bia​ły ślad po ob​rącz​ce daw​no znikł. Szko​da, że nie mógł tego sa​me​go po​wie​- dzieć o śla​dach od​ci​śnię​tych na jego du​szy. – Gdzie pani miesz​ka? Lu​stro​wa​ła go tymi swo​imi eg​zo​tycz​ny​mi ocza​mi. Na mo​ment za​wie​si​ła wzrok na spodniach z ob​cię​ty​mi no​gaw​ka​mi i zno​szo​nych skó​rza​nych klap​kach. – W Ca​mi​no del Rey – od​par​ła nie​mal z nie​chę​cią. Mike po​wścią​gnął uśmiech. – Wiem, gdzie to jest. Przy​ja​dę po pa​nią o siód​mej trzy​dzie​ści. – Ści​snął znie​cier​- pli​wio​ne​go chłop​ca za ra​mię. – Po​że​gnaj się z pa​nią dok​tor, ło​bu​zie. – Do wi​dze​nia, pani dok​tor. – Do wi​dze​nia, Davy. – Do zo​ba​cze​nia, Ana​sta​zjo. – Mó​wią do mnie Zia.

– Zia. Za​pa​mię​tam. – Za​sa​lu​to​wał, przy​kła​da​jąc pal​ce do skro​ni, po czym po​cią​- gnął chłop​ca i ru​szy​li pla​żą. Od​pro​wa​dza​ła ich wzro​kiem aż do rzę​du do​mów na pa​lach. Nie mo​gła uwie​rzyć, że zgo​dzi​ła się na tę ko​la​cję. Jak​by nie mia​ła te​raz dość na gło​wie. Splo​tła ra​mio​na i pa​trzy​ła na ska​czą​ce​go te​rie​ra. Przy​po​mniał jej rów​nie ener​- gicz​ne​go char​ta wę​gier​skie​go, któ​re​go przy​wio​zła z sobą jej szwa​gier​ka. Na​ta​lie była w nim do sza​leń​stwa za​ko​cha​na i na​zy​wa​ła go Księ​ciem, co nie​zbyt się po​do​ba​- ło bra​tu Zii, Do​mi​ni​co​wi, któ​ry wciąż nie przy​wykł do zmia​ny sta​tu​su z agen​ta In​- ter​po​lu na Wiel​kie​go Księ​cia Kar​len​bur​gha. Księ​stwo Kar​len​burgh sta​no​wi​ło nie​gdyś część ce​sar​stwa au​stro-wę​gier​skie​go. Od daw​na ist​nia​ło wy​łącz​nie na stro​nach ksią​żek hi​sto​rycz​nych, co nie po​wstrzy​ma​- ło pa​pa​raz​zich przed ści​ga​niem no​we​go eu​ro​pej​skie​go księ​cia. Do​mi​nic oże​nił się z Na​ta​lie, któ​ra od​kry​ła, że był dzie​dzi​cem ty​tu​łu. Ro​dzi​na Zii po​więk​szy​ła się o do​- brą i mą​drą szwa​gier​kę oraz dwie wspa​nia​łe ku​zyn​ki. No i, oczy​wi​ście, Char​lot​te, nad​zwy​czaj dziel​ną i zde​ter​mi​no​wa​ną gło​wę ro​dzi​ny St. Se​ba​stia​nów, któ​ra przy​ję​- ła Zię do swo​je​go domu. Zia nie wie​dzia​ła, jak by so​bie po​ra​dzi​ła w szpi​ta​lu, gdy​by nie wspar​cie księż​nej. Dwa i pół roku, my​śla​ła, re​zy​gnu​jąc z dal​sze​go bie​gu. Dwa​dzie​ścia osiem mie​się​- cy dy​żu​rów. Nie​koń​czą​ce się dni i noce, gdy za​mar​twia​ła się pa​cjen​ta​mi. Trud​ne go​- dzi​ny ża​ło​by spę​dzo​ne z ro​dzi​ca​mi dzie​ci, któ​rych nie uda​ło się ura​to​wać. Te​raz musi zde​cy​do​wać, czy chce przez ko​lej​ne trzy​dzie​ści lub czter​dzie​ści lat pra​co​wać z cho​ry​mi dzieć​mi, czy też przy​jąć pro​po​zy​cję dok​to​ra Ro​ge​ra Wil​bank​sa, sze​fa Pe​- dia​trycz​ne​go Cen​trum Na​uko​wo-Ba​daw​cze​go. Czy ma po​rzu​cić wy​zwa​nia i stres co​dzien​nej prak​ty​ki le​kar​skiej i za​mie​nić je na re​gu​lar​ne go​dzi​ny pra​cy i ku​szą​ce za​rob​ki w świa​to​wej sła​wy no​wo​cze​snym cen​trum na​uko​wym. Py​ta​nie to nie da​wa​ło jej spo​ko​ju, gdy szła w stro​nę ho​te​lu, gdzie za​miesz​kał klan St. Se​ba​stia​nów. Słoń​ce świe​ci​ło na błę​kit​nym nie​bie, mi​ło​śni​cy słoń​ca wy​le​ga​li na pla​żę. Nad rzę​da​mi le​ża​ków roz​kwi​ta​ły ko​lo​ro​we pa​ra​sol​ki. Na pia​sku roz​kła​da​no ręcz​ni​ki. Bla​de de​kol​ty i wy​dę​te brzu​chy tyl​ko cze​ka​ły, żeby się po​ka​zać. Wró​ci​ła my​śla​mi do Mike’a Bren​na​na. On nie miał wy​dę​te​go brzu​cha. Same mię​- śnie i za​bój​czy uśmiech. Jego swo​bod​ny strój su​ge​ro​wał, że czuł się z sobą do​brze. Te​raz, gdy o tym po​my​śla​ła, ucie​szy​ła się, że pój​dą na ko​la​cję. Może po​trze​bu​je le​ni​we​go wie​czo​ru z dala od naj​bliż​szych. Na kil​ka chwil od​su​nie od sie​bie pod​ję​cie de​cy​zji. Prze​lot​ny flirt… Ale prze​cież nie in​te​re​su​ją jej przy​go​dy. Pra​ca jej na to nie po​zwa​la​ła, a poza tym była na to zbyt roz​waż​na, zbyt od​po​wie​dzial​na, no do​brze – zbyt wy​ma​ga​ją​ca. Raz się spa​rzy​ła i wy​star​czy. Skrzy​wi​ła się na wspo​mnie​nie przy​stoj​ne​go or​to​pe​dy, któ​ry za​po​mniał ją po​in​for​mo​wać, że od roz​wo​du dzie​lą go jesz​cze lata świetl​ne. Wciąż so​bie wy​rzu​ca​ła ten nie​szczę​sny błąd, gdy otwie​ra​ła drzwi apar​ta​men​tu z sze​ścio​ma sy​pial​nia​mi. Choć był wcze​sny ra​nek, ha​łas był nie do wy​trzy​ma​nia, głów​nie za spra​wą trzy​let​nich bliź​nia​czek Giny. Błę​kit​no​okie blon​dyn​ki były jak mi​- nia​tur​ki ich ży​wio​ło​wej mat​ki. Zia unio​sła ką​ci​ki warg w uśmie​chu. Za oszklo​ną ścia​ną po​ko​ju wid​nia​ła pa​no​ra​- ma Za​to​ki Mek​sy​kań​skiej, lecz żad​na ze znaj​du​ją​cych się w po​ko​ju osób nie była nią

za​in​te​re​so​wa​na. Wszy​scy z prze​ję​ciem ob​ser​wo​wa​li bliź​niacz​ki, któ​re usi​ło​wa​ły swo​im wu​jom po​wie​sić na szyi dzwon​ki. Do​mi​nic i De​von sie​dzie​li po tu​rec​ku na pod​ło​dze, zaś tata bliź​nia​czek, Jack, przy​glą​dał się temu z nie​skry​wa​ną sa​tys​fak​cją. – Co tu się dzie​je? – spy​ta​ła Zia. – Mi​ko​łaj je​dzie – od​par​ła z pod​nie​ce​niem Ama​lia o krę​co​nych wło​sach. – Wu​jek Dom i wu​jek Dev po​mo​gą cią​gnąć sa​nie – do​da​ła Char​lot​te. Dziew​czyn​ki no​si​ły imio​na po księż​nej, któ​rej wszyst​kie imio​na i ty​tu​ły zaj​mo​wa​ły li​nij​kę dru​ku. Nie​mal tak samo wy​glą​da​ły imio​na i ty​tu​ły Sary i Giny. A tak​że Zii, któ​ra za​trzy​ma​ła się w drzwiach i pa​trzy​ła na ra​do​sną sce​nę. Nie zna​ła trzech in​nych męż​czyzn rów​nie do sie​bie nie​po​dob​nych, a mimo to o nie​mal iden​tycz​nych cha​rak​te​rach. Jack Har​ris, oj​ciec bliź​nia​czek i am​ba​sa​dor USA w ONZ, miał brą​zo​we wło​sy, był wy​so​ki i dys​tyn​go​wa​ny. De​von Hun​ter o szczu​płej twa​rzy i in​te​li​gent​nych oczach z wła​ści​cie​la nie​wiel​kiej fir​my trans​por​tu lot​ni​cze​go wy​rósł na mi​liar​de​ra. Zaś Do​mi​nic… Czy był ktoś rów​nie cha​ry​zma​tycz​ny jak brat Zii, któ​ry po śmier​ci ich ro​dzi​ców zo​stał jej praw​nym opie​ku​nem? Był przy​ja​cie​lem i do​rad​cą, prze​pro​wa​dził ją przez peł​ne tur​bu​len​cji lata wcze​snej mło​do​ści. Za​chę​cał ją do na​uki. A dla uko​cha​nej ko​- bie​ty po​rzu​cił peł​ną ad​re​na​li​ny ka​rie​rę. Na​ta​lie też go ko​cha​ła. Ko​cha​ła go bez​wa​run​ko​wo i ra​do​śnie. Jed​no spoj​rze​nie na twarz szwa​gier​ki wy​star​czy​ło, by w jej cie​płych oczach doj​rzeć od​da​nie. Na​ta​lie sie​dzia​ła te​raz na jed​nym z koń​ców wy​god​nej ka​na​py, trzy​ma​jąc za ob​ro​żę wier​cą​- ce​go się psa, by nie do​łą​czył do świą​tecz​nej bry​ga​dy. Ku​zyn​ki Zii sie​dzia​ły obok Na​ta​lie. Gina, w czap​ce Mi​ko​ła​ja na pla​ty​no​wych lo​- kach, w leg​gin​sach w pa​ski jak cu​kier​ki na cho​in​kę, wy​glą​da​ła jak na​sto​lat​ka, a nie mat​ka bliź​nia​czek, żona dy​plo​ma​ty i part​ner​ka w jed​nej z naj​bar​dziej zna​nych no​- wo​jor​skich firm or​ga​ni​zu​ją​cych roz​ma​ite im​pre​zy. Star​sza sio​stra Giny, Sara, zaj​- mo​wa​ła dru​gi ko​niec ka​na​py. Po​ło​ży​ła rękę na le​d​wie wi​docz​nym brzu​chu, w któ​- rym no​si​ła pierw​sze dziec​ko. Ema​no​wa​ła ele​gan​cją i spo​koj​ną ra​do​ścią z cze​ka​ją​- ce​go ją ma​cie​rzyń​stwa. Lecz to ko​bie​ta, któ​ra sie​dzia​ła wy​pro​sto​wa​na, ści​ska​jąc w dło​niach he​ba​no​wą głów​kę la​ski, przy​ku​ła uwa​gę Zii. Wiel​ka Księż​na Kar​len​bur​gha mo​gła być wzo​rem dla ko​biet w każ​dym wie​ku. Jako mło​da mę​żat​ka za​miesz​ki​wa​ła w roz​ma​itych eu​ro​- pej​skich zam​kach. Mię​dzy in​ny​mi w zam​ku nad prze​łę​czą na gra​ni​cy Au​strii i Wę​- gier. Za​mek za​ata​ko​wa​li so​wie​ci, któ​rzy póź​niej bru​tal​nie zgnie​tli po​wsta​nie wę​- gier​skich pa​trio​tów. Zmu​szo​na do oglą​da​nia eg​ze​ku​cji męża Char​lot​te od​wa​ży​ła się na uciecz​kę przez po​kry​te śnie​giem Alpy z ma​leń​kim dziec​kiem w ra​mio​nach i klej​- no​ta​mi ukry​ty​mi w plu​szo​wym mi​siu. Te​raz, sześć​dzie​siąt lat po tam​tych wy​da​rze​- niach, nie​ugię​ta księż​na o bia​łych wło​sach i skó​rze jak bi​buł​ka rzą​dzi​ła swo​ją po​- więk​sza​ją​cą się ro​dzi​ną że​la​zną ręką w ak​sa​mit​nej rę​ka​wicz​ce. To z jej po​wo​du spę​dza​li świę​ta w Tek​sa​sie. Char​lot​te ni​g​dy nie na​rze​ka​ła, Zia za​- uwa​ży​ła jed​nak, że pod​stęp​ne zim​no i re​kor​do​we opa​dy śnie​gu, któ​ry z po​cząt​kiem grud​nia po​krył uli​ce No​we​go Jor​ku gru​bym dy​wa​nem, za​ostrzy​ły ar​tre​tyzm księż​- nej. Jed​no sło​wo Zii ze​lek​try​zo​wa​ło całą ro​dzi​nę. Dev i Sara na​tych​miast wy​na​ję​li apar​ta​ment z sze​ścio​ma sy​pial​nia​mi. Jack i Gina tak uło​ży​li swo​je ka​len​da​rze, by spę​dzić świę​ta w po​łu​dnio​wym Tek​sa​sie. Ro​dzi​na

prze​ko​na​ła też Ma​rię, go​spo​dy​nię i to​wa​rzysz​kę księż​nej, by spę​dzi​ła z nimi opła​co​- ne przez nich wa​ka​cje. Zia nie mo​gła po​zo​stać w Tek​sa​sie tak dłu​go jak cała resz​ta. Choć sta​ży​ści dru​- gie​go i trze​cie​go roku w Mo​unt Si​nai mie​li pra​wo do mie​sią​ca urlo​pu, nie​wie​lu z nich od​da​la​ło się od szpi​ta​la. Ma​jąc na gło​wie de​cy​zję do​ty​czą​cą pro​po​zy​cji Wil​- bank​sa, Zia nie wy​ru​szy​ła​by na Ga​lve​ston, gdy​by Char​lot​te nie na​ci​ska​ła. Księż​na, jak​by czy​ta​ła w jej my​ślach, wła​śnie pod​nio​sła wzrok. Za​ci​snę​ła sę​ka​te pal​ce na gał​ce la​ski. Unio​sła brwi. Char​lot​te wy​star​czy​ło jed​no spoj​rze​nie, by wie​dzieć, o czym Zia my​śli. Że Char​- lot​te jest sta​ra i nie​do​łęż​na, i po​trze​bu​je tek​sań​skie​go słoń​ca, by ogrza​ło jej ko​ści. Cóż, może to i praw​da. Ale Char​lot​te pra​gnę​ła też, by po​licz​ki Zii na​bra​ły ko​lo​ru. Była zbyt bla​da, za chu​da i wciąż zmę​czo​na. Pod​czas dwóch pierw​szych lat sta​żu do​słow​nie ha​ro​wa​ła. Ile​kroć Char​lot​te usi​ło​wa​ła wy​son​do​wać, skąd te cie​nie pod jej ocza​mi, Zia uśmie​cha​ła się i zby​wa​ła ją wy​mów​ką, że zmę​cze​nie to sta​ły ele​ment trze​cie​go roku sta​żu w tak pre​sti​żo​wym szpi​ta​lu. Char​lot​te prze​kro​czy​ła już osiem​dzie​siąt​kę, lecz umysł mia​ła trzeź​wy. A gdy cho​- dzi​ło o do​bro ro​dzi​ny, nie wa​ha​ła się ani tro​chę. Żad​ne z nich nie mia​ło po​ję​cia, że to ona wy​my​śli​ła te wa​ka​cje. Wy​star​czy​ło nie​zbyt dys​kret​ne ma​so​wa​nie ar​tre​tycz​- nych pal​ców i na po​zór mi​mo​wol​ne na​po​mknie​nie, że w tym roku gru​dzień jest wy​- jąt​ko​wo zim​ny i wil​got​ny. Ro​dzi​na za​re​ago​wa​ła zgod​nie z jej ocze​ki​wa​nia​mi. Przej​rze​li roz​ma​ite ofer​ty od Flo​ry​dy do Ka​li​for​nii, od wil​li na Ri​wie​rze do bun​ga​lo​wów na Pa​cy​fi​ku. Wy​bra​li po​- łu​dnio​wy Tek​sas, naj​bar​dziej dla wszyst​kich do​god​ny. W cią​gu ty​go​dnia Char​lot​te i Ma​ria zo​sta​ły ulo​ko​wa​ne w nad​mor​skim ską​pa​nym w słoń​cu luk​su​sie, a człon​ko​- wie ro​dzi​ny do​łą​cza​li do nich na kró​cej czy dłu​żej. Char​lot​te prze​ko​na​ła na​wet Zię, by wzię​ła ty​dzień urlo​pu. Dziew​czy​na na​dal była wy​chu​dzo​na i zmę​czo​na, ale jej po​licz​ki na​bra​ły ko​lo​ru. W oczach po​ja​wi​ła się ja​kaś iskra. Te​raz jej lśnią​ce wło​sy były mo​kre i spra​wia​ły wra​że​nie, jak​by wplą​ta​ły się w nie wo​do​ro​sty. Za​in​try​go​wa​na księż​na po​stu​ka​ła la​ską o pod​ło​gę. – Char​lot​te, Ama​lio, pro​szę o chwi​lę ci​szy. Pi​ski dziew​czy​nek odro​bi​nę przy​ci​chły. – Usiądź obok mnie, Ana​sta​zjo, i po​wiedz mi, co się sta​ło na pla​ży. – Skąd wiesz, że coś się sta​ło? – Z wło​sów zwi​sa​ją ci wo​do​ro​sty. Zia unio​sła ręce i zna​la​zła nit​kę wo​do​ro​stów. – To praw​da. – Za​śmia​ła się. Zia tak rzad​ko się śmia​ła, że jej śmiech zwró​cił uwa​gę wszyst​kich osób w po​ko​ju. – Więc co się sta​ło? – po​wtó​rzy​ła księż​na. Zia, czu​jąc na so​bie wzrok ze​bra​nych, uda​wa​ła, że coś so​bie przy​po​mi​na. – Mały chło​piec zo​stał wcią​gnię​ty przez prąd. Sko​czy​łam do wody, wy​cią​gnę​łam go na brzeg, a po​tem re​ani​mo​wa​łam. – Do​bry Boże! I co z nim? – W po​rząd​ku. Jego wuj też jest w po​rząd​ku – do​da​ła. – Dla​te​go zgo​dzi​łam się pójść z nim na ko​la​cję.

ROZDZIAŁ DRUGI Zgod​nie z prze​wi​dy​wa​nia​mi Zii in​for​ma​cja, że umó​wi​ła się z nie​zna​jo​mym, wy​wo​- ła​ła la​wi​nę py​tań. Obiek​cje wy​ra​ża​li głów​nie mę​scy człon​ko​wie ro​dzi​ny. Kie​dy por​tier za​anon​so​wał go​ścia, któ​ry przy​szedł do dok​tor St. Se​ba​stian, cały klan ze​brał się aku​rat na kok​tajl przed ko​la​cją. Zia przez mo​ment za​sta​no​wi​ła się, czy nie za​cze​kać na Mike’a w holu. Uzna​ła jed​nak, że je​śli Mike Bren​nan nie zdo​ła oprzeć się po​łą​czo​nym si​łom jej bra​ta, ku​zy​nów i księż​nej, le​piej nie tra​cić na nie​go cza​su. Cze​ka​ła przy drzwiach, gdy wy​siadł z win​dy. – Wi​tam. – Cześć, pani dok​tor. No, no, po​my​śla​ła. Wi​dzia​ła ten sam uśmiech co rano, za to opa​ko​wa​nie się zmie​- ni​ło. Mike miał na so​bie czar​ne spodnie z kan​tem, do któ​rych wło​żył nie​bie​ską ko​- szu​lę z roz​pię​tym koł​nie​rzy​kiem i spor​to​wą ma​ry​nar​kę. Za​sko​czył ją czar​ny​mi bu​- ta​mi z tło​czo​nej skó​ry i stet​so​nem. Jak więk​szość Eu​ro​pej​czy​ków zna​ła kow​bo​jów tyl​ko z fil​mów. Miesz​ka​nie w No​- wym Jor​ku nie zmie​ni​ło jej my​ślo​wych ste​reo​ty​pów. Na Ga​lve​ston nie na​tknę​ła się na wie​lu miej​sco​wych, któ​rzy no​si​li​by tra​dy​cyj​ne tek​sa​skie stro​je. Ale Mike świet​- nie się pre​zen​to​wał. Zia po​czu​ła nie​spo​dzie​wa​ne cie​pło. – Jak się ma Davy? – spy​ta​ła. – Ob​ra​ził się, bo ma za​kaz oglą​da​nia te​le​wi​zji. – Nic złe​go się nie dzia​ło? – Nic, ale jego mat​ka już tra​ci cier​pli​wość. – Wy​obra​żam so​bie. Moja ro​dzi​na pije wła​śnie drin​ka. Ma pan ocho​tę się przy​wi​- tać? – Ja​sne. – Uprze​dzam tyl​ko, że jest nas wie​lu. – Nie ma spra​wy. Mój ir​landz​ki dzia​dek po​ślu​bił mek​sy​kań​ską pięk​ność za​raz po tym, jak ukoń​czy​ła przy​klasz​tor​ną szko​łę na So​uth Pa​dre Is​land. Nie ma się po​ję​cia, co zna​czy licz​na ro​dzi​na, do​pó​ki nie było się na nie​dziel​nym obie​dzie w domu mo​jej abu​eli​ty. Gdy wspo​mniał o swo​im po​cho​dze​niu, Zia po​my​śla​ła, że ru​da​we bły​ski we wło​- sach i szma​rag​do​we oczy wska​zu​ją na ir​landz​kie ko​rze​nie. To zaś, co uzna​ła za tek​- sa​ską opa​le​ni​znę, mo​gło być da​rem od mek​sy​kań​skiej bab​ki. Pro​wa​dząc go​ścia na ta​ras cią​gną​cy się wzdłuż dwóch ścian apar​ta​men​tu, cie​szy​- ła się, że ona tak​że się prze​bra​ła. Więk​szość dni spę​dza​ła w le​kar​skim far​tu​chu, a rzad​kie wol​ne wie​czo​ry w dre​sie. Mu​sia​ła przy​znać, że świet​nie się po​czu​ła, wkła​da​jąc je​dwab​ną czer​wo​ną bluz​kę i po​ży​czo​ne od Giny wą​skie dżin​sy z błysz​- czą​cym czer​wo​nym ser​cem na tyl​nej kie​sze​ni. Gina po​ży​czy​ła jej też buty. Śmier​tel​- nie nie​bez​piecz​ne szpil​ki do​da​wa​ły Zii z dzie​sięć cen​ty​me​trów, a jed​nak wciąż była

niż​sza od Mike’a Bren​na​na. Gdy jak za​zwy​czaj schlud​nie spię​ła wło​sy, Sara za​su​ge​ro​wa​ła, by zo​sta​wi​ła kil​ka luź​nych ko​smy​ków wo​kół twa​rzy. Na​ta​lie dała jej mie​dzia​ny na​szyj​nik, któ​ry zna​la​- zła w lon​dyń​skim skle​pie spe​cja​li​zu​ją​cym się w re​pro​duk​cjach sta​rej cel​tyc​kiej bi​żu​- te​rii. Czu​jąc się jak Kop​ciu​szek wy​stro​jo​ny przez wróż​ki, Zia otwo​rzy​ła drzwi na ta​- ras. Dwa​na​ście par oczu, któ​re na​tych​miast wbi​ły się w go​ścia, nie​jed​ne​go mo​gło​by prze​ra​zić. Mike Bren​nan dość pew​nym kro​kiem wszedł za Zią na ta​ras. – Przed​sta​wiam wam Mike’a… – Bren​na​na – do​koń​czył Dev za​sko​czo​ny. – Z Aka Glo​bal Ship​ping In​cor​po​ra​ted. – Wstał i wy​cią​gnął rękę. – Jak się masz, Mike? – Dzię​ku​ję, do​brze – od​parł gość, rów​nie za​sko​czo​ny. – Je​steś spo​krew​nio​ny z Zią? – Zia i moja żona Sara są ku​zyn​ka​mi. – Bar​dzo da​le​ki​mi – do​da​ła Zia z uśmie​chem. – Sto​pień po​kre​wień​stwa się nie li​czy – za​pro​te​sto​wa​ła Sara. – W każ​dym ra​zie u St. Se​ba​stia​nów. – Spoj​rza​ła na męża. – Skąd się zna​cie? – Mike jest pre​ze​sem Glo​bal Ship​ping, trze​ciej pod wzglę​dem wiel​ko​ści fir​my prze​wo​zów mor​skich w Sta​nach – wy​ja​śnił Dev. – Pod​pi​sy​wa​li​śmy umo​wę. Na co to? Na osiem czy dzie​więć mi​lio​nów rocz​nie? – Bli​żej dzie​się​ciu – od​parł Mike. Zia słu​cha​ła tego ze zdzi​wie​niem. W cią​gu kil​ku chwil przy​stoj​niak z pla​ży za​mie​- nił się w kow​bo​ja, a te​raz znów w sza​cow​ne​go biz​nes​me​na. Wciąż usi​ło​wa​ła przy​- swo​ić so​bie te in​for​ma​cje, gdy Dev rzu​cił ko​lej​ną uwa​gę. – Za​raz, czy two​ja kor​po​ra​cja nie jest wła​ści​cie​lem tego ho​te​lu? A tak​że z dzie​się​- ciu in​nych nie​ru​cho​mo​ści w Ho​uston i oko​li​cy? – Zga​dza się. – Pew​nie dla​te​go za​pro​po​no​wa​no nam tak do​bre wa​run​ki. – Sta​ra​my się opie​ko​wać na​szy​mi cen​ny​mi klien​ta​mi – przy​znał Mike z uśmie​- chem. – A my to do​ce​nia​my. Mimo po​zy​tyw​ne​go przy​ję​cia przez De​vo​na dwaj po​zo​sta​li męż​czyź​ni na ta​ra​sie wo​le​li wy​ro​bić so​bie wła​sne zda​nie na te​mat go​ścia. Jack, dy​plo​ma​ta, skry​wał oce​- nę za przy​ja​znym ski​nie​niem gło​wy i uści​skiem dło​ni. Do​mi​nic był mniej po​wścią​gli​- wy. – Zia mó​wi​ła, że pana sio​strze​niec omal dziś nie uto​nął – za​uwa​żył chłod​no. – To dość nie​roz​waż​ne ze stro​ny pań​skiej ro​dzi​ny pusz​czać chłop​ca sa​me​go na pla​żę. – Ow​szem. – Mike nie pró​bo​wał się wy​krę​cać. Rzu​ca​jąc bra​tu kar​cą​ce spoj​rze​nie, Zia przed​sta​wi​ła go​ścia Gi​nie, Ma​rii i Na​ta​lie, któ​ra wciąż trzy​ma​ła psa. Ten zaś nie​cier​pli​wie wę​szył, czu​jąc ob​ce​go. Bliź​niacz​ki pa​trzy​ły na Mike’a z ko​lan mat​ki. Mike przy​kuc​nął i spy​tał z po​wa​gą, czy z gło​wy Char​lot​te wy​ra​sta drzew​ko, a dziew​czyn​ki się ro​ze​śmia​ły. – Nie, to są rogi – od​par​ła chi​cho​czą​ca Ame​lia. – Aha, ro​zu​miem. Więc ona jest sio​strą re​ni​fe​ra Świę​te​go Mi​ko​ła​ja. – Tak – po​twier​dzi​ła Char​lot​te, uno​sząc dwa pal​ce. – A Mi​ko​łaj za tyle dni przy​je​- dzie do Tek​sa​su.

– No, no, już za dwa dni!? – Tak, a my mamy wte​dy uro​dzi​ny. – Wy​pro​sto​wa​ła trze​ci pa​lec. – Tyle. – No to le​piej bądź​cie grzecz​ne, że​by​ście do​sta​ły dużo pre​zen​tów. – Bę​dzie​my grzecz​ne! Obiet​ni​ca wy​wo​ła​ła iro​nicz​ne uśmie​chy. Zia po​pro​wa​dzi​ła Mike’a do bia​ło​wło​sej ko​bie​ty sie​dzą​cej w rat​ta​no​wym fo​te​lu. – Mike Bren​nan, a to moja ciot​ka Char​lot​te St. Se​ba​stian, Wiel​ka Księż​na Kar​len​- bur​gha. Char​lot​te wy​cią​gnę​ła po​kry​tą nie​bie​ski​mi żył​ka​mi dłoń. Mike ujął ją de​li​kat​nie i przez mo​ment przy​trzy​mał. – To wiel​ka przy​jem​ność pa​nią po​znać, Księż​no. Te​raz wiem, cze​mu na​zwi​sko Zii wy​da​ło mi się zna​jo​me. Ze dwa lata temu w ga​ze​tach pi​sa​no, że wa​sza ro​dzi​na od​- na​la​zła utra​co​ny ob​raz. Ca​ra​vag​gia? – Ca​na​let​ta – po​pra​wi​ła księż​na. Opu​ści​ła po​wie​ki, jak​by na​gle się od​da​li​ła, jak za​wsze, gdy ktoś wspo​mniał o we​- nec​kim pej​za​żu, któ​ry mąż jej po​da​ro​wał, gdy za​szła w cią​żę. – Ma pan ocho​tę na ape​ri​tif? – spy​ta​ła, wra​ca​jąc z krót​kiej wy​ciecz​ki w cza​sie. – Mo​że​my panu po​dać, co pan ze​chce. Albo po​czę​stu​je​my pana jed​ną z naj​lep​szych bran​dy, ja​kie wy​pro​du​ko​wa​ło ce​sar​stwo au​stro-wę​gier​skie. – Niech pan grzecz​nie od​mó​wi – ostrze​gła Gina. – Pa​lin​ka nie jest dla lu​dzi bo​jaź​- li​wych. – Oskar​ża​no mnie o wie​le rze​czy – od​parł Mike z uśmie​chem – ale ni​g​dy o tchó​- rzo​stwo. Sara i Gina wy​mie​ni​ły spoj​rze​nia. Wy​pi​cie pa​lą​cej w gar​dle bran​dy pro​du​ko​wa​nej wy​łącz​nie na Wę​grzech sta​ło się ro​dza​jem ry​tu​ału przej​ścia dla męż​czyzn wpro​wa​- dza​nych do kla​nu St. Se​ba​stia​nów. Dev i Jack zda​li test, ale twier​dzi​li, że do tej pory ich stru​ny gło​so​we od​czu​wa​ją przy​kre kon​se​kwen​cje. – Tyl​ko pro​szę nie mó​wić, że nie ostrze​ga​łam. – Zia wla​ła bursz​ty​no​wy płyn do krysz​ta​ło​wej szklan​ki. Oj​ciec i dzia​dek Mike’a całe ży​cie cięż​ko pra​co​wa​li w do​kach w Ho​uston. Mike i jego bra​cia ucie​ka​li ze szko​ły, by spę​dzać z nimi czas na na​brze​żu. Pod​czas wa​ka​- cji pra​co​wa​li do​ryw​czo, ła​du​jąc kon​te​ne​ry do ogrom​nych ma​sow​ców. Po ukoń​cze​niu col​le​ge’u Mike za​cią​gnął się do ma​ry​nar​ki, a póź​niej za oszczęd​no​ści i po​życz​kę ban​ko​wą ku​pił pierw​szy sta​tek – za​rdze​wia​łą łaj​bę, któ​ra ro​bi​ła ru​ty​no​we rej​sy do Ame​ry​ki Środ​ko​wej z po​sto​ja​mi w ma​łych por​tach. Dwa​na​ście lat póź​niej, już jako wła​ści​ciel flo​ty tan​kow​ców i kon​te​ne​row​ców, wciąż po​tra​fił pić. Od​chy​lił do tyłu gło​wę i prze​łknął bran​dy z pew​no​ścią, że na​wet w po​ło​wie nie jest tak moc​na jak bim​ber, któ​ry pi​jał w ma​ry​nar​ce. Gdy tyl​ko bran​dy spły​nę​ła mu do gar​dła, zro​zu​miał, że się my​lił. Uda​ło mu się nie za​krztu​sić, ale z oczu po​pły​nę​ły mu łzy jak woda z dziu​ra​we​go wia​dra. Wcią​gnął no​sem po​wie​trze. – No, no! – Mru​ga​jąc, spoj​rzał na bran​dy z sza​cun​kiem. – Jak to się na​zy​wa? – spy​tał księż​ną. – Pa​lin​ka. – I po​cho​dzi z Au​strii? – Z Wę​gier.

– Je​den ga​lon tej pa​lin​ki mógł​by na​pę​dzać sil​nik dwu​su​wo​wy z tur​bo​do​ła​do​war​ką. Uśmiech, któ​ry po​ja​wił się w bla​do​nie​bie​skich oczach księż​nej, po​wie​dział Mike’owi, że prze​szedł pierw​szą pró​bę ognio​wą. Nie wsty​dził się chwy​cić do​god​nej wy​mów​ki, by unik​nąć ko​lej​ne​go te​stu. – Zro​bi​łem re​zer​wa​cję w re​stau​ra​cji dwie prze​czni​ce stąd. Ma​cie ocho​tę do nas do​łą​czyć? – Od​wró​cił się do człon​ków ro​dzi​ny Zii. Char​lot​te od​po​wie​dzia​ła za wszyst​kich: – Dzię​ku​ję, ale Zia pew​nie woli, że​by​śmy nie ra​czy​li pana opo​wie​ścia​mi o jej sza​- leń​stwach. Niech to zro​bi sama. Kie​dy zna​leź​li się w mkną​cej dwa​dzie​ścia pię​ter w dół win​dzie, Mike oparł się o tyl​ną ścia​nę ka​bi​ny. – Sza​leń​stwach? – spy​tał. – Je​stem za​in​try​go​wa​ny. – Na swo​ją obro​nę po​wiem, że tyl​ko raz pró​bo​wa​łam ope​ro​wać na​sze​go psa – od​- par​ła ze śmie​chem. – Bra​tu tak ła​two nie od​pu​ści​łam. W imię me​dy​cy​ny był pod​da​- wa​ny roz​ma​itym tor​tu​rom. – Ale wy​glą​da na to, że prze​żył i jest w do​brej for​mie. Wy​glą​dał też mało przy​jaź​nie. Mike nie miał mu za złe. On i jego bra​cia da​li​by po​- pa​lić każ​de​mu męż​czyź​nie, któ​ry nie​wła​ści​wie po​trak​to​wał​by ich sio​stry. W tym mo​men​cie z tru​dem trzy​mał ręce przy so​bie. Nie​za​leż​nie od cie​ni pod ocza​mi Zia była speł​nie​niem fan​ta​zji każ​de​go męż​czy​zny. Szczu​pła, zgrab​na i tak sek​sow​na, że kie​dy szli po mar​mu​ro​wej po​sadz​ce holu, a po​tem przez ogro​dy Ca​mi​- no del Rey, wie​le głów się za nią od​wra​ca​ło. Ho​te​lo​wy kom​pleks był jed​nym z pro​jek​tów, w któ​re za​in​we​sto​wa​ła kor​po​ra​cja Mike’a, by po​móc od​bu​do​wać Ga​lve​ston po hu​ra​ga​nie Ike, któ​ry za​ata​ko​wał wy​- brze​że we wrze​śniu 2008 roku. Ike za​brał ży​cie po​nad set​ce lu​dzi i spo​wo​do​wał znisz​cze​nia ob​li​czo​ne na trzy​dzie​ści sie​dem mi​liar​dów do​la​rów. Świe​ży po​wiew od oce​anu po​ru​szył ko​smy​ka​mi wło​sów Zii. Mi​ja​li wła​śnie fon​tan​- nę Nep​tu​na, któ​rą ar​chi​tekt kra​jo​bra​zu usta​no​wił cen​tral​nym punk​tem ogro​dów. Da​lej znaj​do​wa​ły się dwie wy​so​kie bra​my z ku​te​go że​la​za pro​wa​dzą​ce na pla​żę. Po prze​ciw​nej stro​nie ogro​du przez iden​tycz​ne bra​my wy​cho​dzi​ło się na San Luis Pass, głów​ną ar​te​rię bie​gną​cą przez całą wy​spę. – Za​mó​wi​łem sto​lik w Casa Mia. – Mike wziął Zię za ło​kieć i po​pro​wa​dził przez bra​mę. – Mam na​dzie​ję, że to pani od​po​wia​da. – To mój pierw​szy po​byt tu​taj. Za​ufam panu. La​tem w Tek​sa​sie pa​no​wa​ły pie​kiel​ne upa​ły, za to zi​mo​wy cie​pły wie​czór był ide​- al​ny na spa​cer sze​ro​kim chod​ni​kiem wzdłuż San Luis Pass. Mike zdjął rękę z łok​cia Zii i chwy​cił ją za przed​ra​mię. Pod​czas spa​ce​ru sta​rał się do​wie​dzieć o niej jak naj​- wię​cej. Usły​szał, że uro​dzi​ła się na Wę​grzech, ma​tu​rę zro​bi​ła w Bu​da​pesz​cie, a stu​- dia skoń​czy​ła w Wied​niu jako naj​lep​sza stu​dent​ka na roku. Otrzy​ma​ła pro​po​zy​cje od kil​ku pre​sti​żo​wych od​dzia​łów pe​dia​trycz​nych, ale osta​tecz​nie wy​bra​ła Mo​unt Si​- nai. Zia nie po​zo​sta​ła mu dłuż​na i też za​da​wa​ła py​ta​nia. – Uro​dzi​łem się i wy​cho​wa​łem w Tek​sa​sie. Kie​dy słu​ży​łem w ma​ry​nar​ce, spo​ro po​dró​żo​wa​łem, ale to miej​sce przy​cią​gnę​ło mnie z po​wro​tem. Tek​sas jest do​mem

już czte​rech po​ko​leń Bren​na​nów. Moi ro​dzi​ce, dziad​ko​wie, je​den z bra​ci i dwie z trzech sióstr miesz​ka​ją nie​da​le​ko sie​bie. – Tu​taj, na wy​spie? – Zia pa​trzy​ła na luk​su​so​we wie​żow​ce sto​ją​ce wzdłuż pla​ży. – Nie, w Ho​uston. Ja też, w każ​dym ra​zie przez więk​szość cza​su. Mam na wy​spie dom, w któ​re​go ro​dzi​na ko​rzy​sta. Dzie​cia​ki uwiel​bia​ją pla​żę. – I nie jest pan żo​na​ty. To było stwier​dze​nie, co po​wie​dzia​ło Mike’owi, że nie spa​ce​ro​wa​ła​by z nim w mięk​kim świe​tle koń​czą​ce​go się dnia, gdy​by mia​ła wąt​pli​wo​ści w tej kwe​stii. – By​łem. Nie wy​szło. To mi​strzow​skie nie​do​po​wie​dze​nie nie opi​sy​wa​ło trzech mie​się​cy fan​ta​stycz​ne​go sek​su, po któ​rych na​stą​pi​ły trzy lata ro​sną​ce​go nie​po​ko​ju, ner​wów, nie​za​do​wo​le​nia, peł​nych zło​ści skarg i w koń​cu żrą​cej go​ry​czy. Jej, nie jego. Gdy mał​żeń​stwo wresz​- cie się za​koń​czy​ło, Mike czuł się, jak​by ktoś prze​cią​gnął go ze sto ki​lo​me​trów po tek​sa​skich za​ro​ślach. Prze​żył, lecz nie za​mie​rzał po​wta​rzać tego do​świad​cze​nia do koń​ca ży​cia. Cho​ciaż… Wciąż le​czył emo​cjo​nal​ne rany, ale ro​zum mó​wił mu, że mał​żeń​stwo z wła​ści​wą ko​bie​tą wy​glą​da​ło​by ina​czej. Z kimś, kto do​ce​nił​by upór i de​ter​mi​na​cję nie​zbęd​ne do stwo​rze​nia mię​dzy​na​ro​do​wej fir​my od zera. Kto zro​zu​miał​by, że suk​ces czę​sto ozna​cza sie​dem​dzie​siąt go​dzin pra​cy w ty​go​dniu i brak wa​ka​cji. Z kimś ta​kim jak ta dłu​go​no​ga bru​net​ka u jego boku. Zer​k​nął na nią. Jed​na z jego sióstr była pie​lę​gniar​ką. Znał wy​ma​ga​nia zwią​za​ne z pra​cą sio​stry i jej ko​le​gów. Ana​sta​zja musi mieć że​la​zną wolę i siłę, sko​ro tak wie​- le osią​gnę​ła. Skrę​ci​li w bocz​ną uli​cę, a po kil​ku kro​kach do​tar​li do wil​li w sty​lu hisz​- pań​skim, jed​ne​go z naj​bar​dziej eks​klu​zyw​nych miejsc na wy​spie. Do wil​li wcho​dzi​ło się przez wy​so​ką bra​mę bez żad​ne​go szyl​du. Na wi​dok mru​ga​ją​cych lam​pek wo​- tyw​nych na po​dwó​rzu Zia wes​tchnę​ła z po​dzi​wu. Sto​ją​cy w rogu oświe​tlo​ne​go świe​- ca​mi pa​tia sto​lik na​le​żał za​wsze do kie​row​nic​twa i ulu​bio​nych klien​tów Glo​bal Ship​- ping. – A wra​ca​jąc do tor​tur, ja​kim pod​da​wa​ła pani bra​ta – pod​jął Mike, gdy za​mó​wi​li mro​żo​ną her​ba​tę dla Zii i viz​caya z lo​dem dla Mike’a, któ​ry ży​wił na​dzie​ję, że łyk bia​łe​go rumu za​bi​je dzia​ła​nie pa​lin​ki – za​wsze chcia​ła pani być le​ka​rzem? – Za​wsze. Od​po​wiedź pa​dła nie​mal na​tych​miast, ale nie brzmia​ła tak lek​ko. Mike nie prze​- żył​by tych wszyst​kich wa​ka​cji w po​zba​wio​nym skru​pu​łów świe​cie do​ków, gdy​by nie na​uczył się wy​chwy​ty​wać naj​drob​niej​szych niu​an​sów. – Ale? – spy​tał. Rzu​ci​ła mu spoj​rze​nie, w któ​rym zdzi​wie​nie łą​czy​ło się z re​zer​wą, a w koń​cu sta​- ło się roz​myśl​nie zbla​zo​wa​ne. – Stu​dia me​dycz​ne były wy​czer​pu​ją​cą ha​rów​ką. Te​raz je​stem już na ostat​niej pro​- stej przed metą. – Ale? – po​wtó​rzył. Kel​ner z drin​ka​mi ura​to​wał Zię. Z ni​kim z ro​dzi​ny nie po​dzie​li​ła się swo​imi wąt​pli​- wo​ścia​mi, na​wet z Do​mi​ni​kiem. A jed​nak, są​cząc her​ba​tę, po​czu​ła ab​sur​dal​ną po​- trze​bę wy​ża​le​nia się przed ob​cym męż​czy​zną. Mało praw​do​po​dob​ne, by jesz​cze się spo​tka​li. Zo​sta​ło jej tyl​ko parę dni wa​ka​cji.

Ktoś z ze​wnątrz, kto przez lata stu​diów i sta​żu nie mu​siał jej wspie​rać, mógł obiek​- tyw​nie oce​nić jej sy​tu​ację. – Ale – pod​ję​ła – za​czy​nam się za​sta​na​wiać, czy na​da​ję się na pe​dia​trę. – Cze​mu? Mo​gła​by wy​mie​nić ze sto po​wo​dów. Doj​mu​ją​ce po​czu​cie od​po​wie​dzial​no​ści za pa​- cjen​tów, któ​rzy są zbyt mali i prze​ra​że​ni, by po​wie​dzieć, kie​dy i co ich boli. Bo​le​sną bez​rad​ność, gdy ma do czy​nie​nia z dziec​kiem, któ​re​go nie da się ura​to​wać. We​- wnętrz​ną wal​kę, by nie wy​buch​nąć zło​ścią na ro​dzi​ców, któ​rych bez​myśl​ność lub okru​cień​stwo po​wo​du​ją u dzie​ci po​waż​ne ura​zy. Ale praw​dzi​wy po​wód był inny. My​śla​ła, że wy​bór pe​dia​trii bę​dzie swe​go ro​dza​ju re​kom​pen​sa​tą. Nie roz​ma​wia​ła o tym z ni​kim prócz Do​mi​ni​ca. – Na pierw​szym roku stu​diów wy​kry​to u mnie tor​biel ma​ci​cy – oznaj​mi​ła zdu​mio​- na, że tak spo​koj​nie mówi o czymś, co od​mie​ni​ło jej ży​cie. – Pod​czas prze​rwy zi​mo​- wej, kie​dy by​łam na nar​tach w Sło​we​nii, ta tor​biel pę​kła. – Z po​cząt​ku po​my​śla​ła, że za​czął jej się okres, ale ból rósł z każ​dą chwi​lą. I było dużo krwi! – Omal nie umar​- łam, za​nim do​wieź​li mnie do szpi​ta​la. Sy​tu​acja była dra​ma​tycz​na. Chi​rurg usu​nął ma​ci​cę, żeby ura​to​wać mi ży​cie. Kie​dy do sto​li​ka pod​szedł kel​ner, by przy​jąć za​mó​wie​nie, Zia za​mil​kła. Mike ode​- słał go sło​wa​mi: – Pro​szę nam dać jesz​cze chwi​lę. – Ko​cham dzie​ci – cią​gnę​ła Zia. – Wy​obra​ża​łam so​bie, że będę mia​ła ich gro​mad​- kę. Kie​dy po​go​dzi​łam się z tym, że nie zo​sta​nę mat​ką, po​sta​no​wi​łam, że przy​naj​- mniej po​mo​gę im w cier​pie​niu. – Ale… No wła​śnie. Cho​ler​ne ale, przez któ​re czu​ła się jak ptak sie​dzą​cy na ga​łę​zi ze zła​- ma​nym skrzy​dłem. – Trud​no jest tyle da​wać z sie​bie cu​dzym dzie​ciom – do​koń​czy​ła. – Trud​niej, niż so​bie wy​obra​ża​łam. Znów za​pa​dła ci​sza. Po​tem Mike prze​rwał ją py​ta​niem, któ​re tra​fia​ło w sed​no jej we​wnętrz​ne​go kon​flik​tu. – Co by pani ro​bi​ła, gdy​by nie była pani le​ka​rzem? – Zaj​mo​wa​ła​bym się me​dy​cy​ną, ale teo​re​tycz​nie. No i pro​szę! Po raz pierw​szy po​wie​dzia​ła to na głos. Nie bra​tu czy Na​ta​lii, księż​- nej czy ku​zyn​kom. Po​wie​dzia​ła to nie​zna​jo​me​mu, któ​ry nie wy​da​wał się tym zszo​ko​- wa​ny ani roz​cza​ro​wa​ny. Poza prak​ty​ką le​kar​ską do obo​wiąz​ków sta​ży​stów trze​cie​go roku na​le​ża​ło uczest​ni​cze​nie w pro​jek​cie na​uko​wym. Za​tro​ska​na wzro​stem in​fek​cji na​by​tych na od​dzia​le no​wo​rod​ków, Zia szu​ka​ła od​po​wie​dzi na swo​je py​ta​nia w szpi​tal​nej ewi​- den​cji z pię​ciu lat. Ob​szer​na baza da​nych za​wie​ra​ła wagę nowo na​ro​dzo​nych dzie​- ci, ich przy​na​leż​ność et​nicz​ną, ro​dzaj po​ro​du, czas wy​kry​cia in​fek​cji, me​to​dy le​cze​- nia i pro​cent zgo​nów. Choć nie za​mie​rza​ła przed​sta​wiać wy​ni​ków ba​dań do cza​su rocz​nej pre​zen​ta​cji na​uko​wych pro​jek​tów sta​ży​stów, jej wstęp​ne wy​ni​ki za​in​try​go​wa​ły dy​rek​to​ra szpi​- tal​ne​go cen​trum ba​daw​cze​go. Pro​sił też Zię, by pod jego kie​run​kiem po​pro​wa​dzi​ła dwu​let​nie ba​da​nia. Gdy​by w cią​gu naj​bliż​szych mie​się​cy do​sta​li na to grant, mo​gła​-

by roz​po​cząć ba​da​nia jako dzia​łal​ność fa​kul​ta​tyw​ną, a po za​koń​cze​niu sta​żu do​łą​- czyć do ze​spo​łu dok​to​ra Wil​bank​sa. – Szef cen​trum na​uko​wo-ba​daw​cze​go w Mo​unt Si​nai pro​sił, że​bym z nim pra​co​- wa​ła – wy​zna​ła Mike’owi. – Brzmi to bar​dzo cie​ka​wie. – Praw​dę mó​wiąc – od​par​ła z cie​niem dumy – dok​tor Wil​banks uwa​ża, że w moje ba​da​nia war​to za​an​ga​żo​wać więk​szy ze​spół. Są​dzi, że mo​że​my na to otrzy​mać grant w wy​so​ko​ści mi​lio​na do​la​rów. – No, no. Czym do​kład​nie by się pani zaj​mo​wa​ła? Tak do​brze się z nim roz​ma​wia. Zia nie po​ru​sza​ła ta​kich spraw jak MRSA, czy​li gron​ko​wiec zło​ci​sty opor​ny na me​ty​cy​li​nę, z kimś, kto nie no​sił le​kar​skie​go far​tu​- cha. Zwłasz​cza pod​czas ko​la​cji przy świe​cach. A jed​nak za​in​te​re​so​wa​nie Mike’a, a tak​że fakt, że wy​da​wał się ją ro​zu​mieć, za​chę​cał ją do mó​wie​nia. Nie mo​gła ob​wi​niać Mike’a o to, co się wy​da​rzy​ło, gdy opu​ści​li re​stau​ra​cję. To był re​zul​tat po​łą​cze​nia róż​nych czyn​ni​ków. Po pierw​sze de​cy​zji, by pójść na spa​cer pla​- żą. Zia zdję​ła szpil​ki, a mo​kry pia​sek pod sto​pa​mi tyl​ko zwięk​szał jej wraż​li​wość na bodź​ce. Do tego księ​życ ry​so​wał srebr​ną li​nię na po​wierzch​ni mo​rza. No i Mike ob​- jął ją w ta​lii. Przy​ję​ła jego po​ca​łu​nek, li​cząc, że bę​dzie sa​tys​fak​cjo​nu​ją​cym za​koń​- cze​niem wie​czo​ru. Nie spo​dzie​wa​ła się po​żą​da​nia, któ​re nią owład​nę​ło, gdy po​czu​ła jego war​gi. W jego gło​sie była dziw​na chryp​ka, gdy za​py​tał, czy wpa​dła​by do nie​go na drin​ka lub kawę. Nie mu​siał tego mó​wić. Jej tęt​no wa​rio​wa​ło. – Je​steś sam? Davy i… – szu​ka​ła w pa​mię​ci – Ke​vin i ich mat​ka? – Eile​en po po​łu​dniu za​bra​ła dzie​ci do mia​sta. Po​dej​rze​wam, że przez pięć lat żad​ne​mu nie po​zwo​li zbli​żyć się do wody. Chcia​ła ci po​dzię​ko​wać, pro​si​ła, że​bym wziął od cie​bie nu​mer te​le​fo​nu. Obie​ca​łem, że nie za​po​mnę. Zia wa​ha​ła się przez całe trzy se​kun​dy. – Na​pi​szę ese​me​sa do ro​dzi​ny, żeby nie cze​ka​li.

ROZDZIAŁ TRZECI Spa​cer do domu Mike’a dał​by jej dość cza​su, by się otrzą​snę​ła, gdy​by Mike nie wziął jej znów za rękę i nie po​kie​ro​wał w stro​nę le​d​wie wi​docz​nej ścież​ki przez wy​- dmy. Jego ręka była cie​pła, on sam tak bli​sko! Dom na pa​lach, do któ​re​go Mike ją pro​wa​dził w bla​sku księ​ży​ca, po​ły​ski​wał bla​- dym tur​ku​sem. Stał na wznie​sie​niu, więc roz​ta​czał się stam​tąd ni​czym nie​prze​sło​- nię​ty wi​dok na za​to​kę i lśnią​ce w od​da​li świa​tła Ho​uston. Gru​be pale za​głę​bia​ły się chy​ba na dzie​siąt​ki me​trów. W oknach wid​nia​ły po​ma​lo​wa​ne na bia​ło prze​ciw​sz​tor​- mo​we ża​lu​zje. Kie​dy Mike wpro​wa​dził ją po schod​kach i otwo​rzył drzwi, wciąż jesz​cze mo​gła za​- że​gnać kry​zys. Gdy zna​la​zła się w środ​ku, mo​gła po​dejść do ścia​ny okien z wi​do​- kiem na za​to​kę. Mo​gła kon​tem​plo​wać od​bi​cie księ​ży​ca w ciem​nych nie​spo​koj​nych wo​dach. Mo​gła przy​jąć pro​po​zy​cję bran​dy albo kawy. Ona tym​cza​sem zi​gno​ro​wa​ła wi​dok i od​mó​wi​ła drin​ka. Po ty​go​dniach stre​su ule​gła bio​lo​gii. Przez resz​tę nocy nie chcia​ła my​śleć. Nie chcia​ła ro​bić ni​cze​go in​ne​go jak tyl​ko ulec po​żą​da​niu. Mike nie tra​cił cza​su na po​wta​rza​nie ofer​ty. Rzu​cił ka​pe​lusz na naj​bliż​sze krze​sło i ujął twarz Zii. – Je​steś za​chwy​ca​ją​ca. Gła​skał jej po​licz​ki i war​gę. Zia czu​ła, że sta​rał się nad sobą pa​no​wać. Jej zo​sta​- wił de​cy​zję, czy się wy​co​fa​ją, czy sta​wią czo​ła wy​zwa​niu. Wy​bra​ła to dru​gie. Rzu​ci​- ła na pod​ło​gę szpil​ki i oplo​tła ra​mio​na​mi szy​ję Mike’a. – Ty też. – Ja? Za​chwy​ca​ją​cy? – Wy​glą​dał na za​sko​czo​ne​go, a po​tem roz​ba​wio​ne​go. – Ani tro​chę, ko​cha​nie. Iskier​ki śmie​chu w jego oczach przy​pra​wi​ły ją o dreszcz. Opadł war​ga​mi na jej usta. Chwy​cił ją znów w ta​lii i przy​cią​gnął. Czu​ła jego pod​nie​ce​nie. Przy​po​mnia​ła so​bie, że był już żo​na​ty i na​uczył się, jak roz​pa​lić ko​bie​tę. Gdy ode​rwał od niej war​- gi, z tru​dem ła​pa​ła od​dech. Gdy zdjął klam​rę z jej wło​sów, już tę​sk​ni​ła za jego do​ty​- kiem. Kie​dy wło​sy opa​dły, Mike wsu​nął w nie pal​ce i po raz ko​lej​ny ob​da​ro​wał ją po​- ca​łun​kiem. Nie po​zo​sta​ła mu dłuż​na. Roz​su​nę​ła poły ma​ry​nar​ki, by go od niej uwol​- nić. – Chcę, że​byś wie​dzia​ła, że nie mam zwy​cza​ju za​cią​gać do łóż​ka nowo po​zna​nej ko​bie​ty – rzekł Mike. – Ja też nie po​zwa​la​łam się ni​ko​mu za​cią​gać do łóż​ka na pierw​szej rand​ce. – Na​- by​ty w No​wym Jor​ku ak​cent Zii zni​kał z każ​dym sło​wem. Krew wę​gier​skich przod​ków pul​so​wa​ła w jej ży​łach. Czu​ła w so​bie dzi​kość ste​- pów, po któ​rych gna​li, sza​leń​stwo wia​trów wy​ją​cych w gó​rach i do​li​nach, gdzie osie​- dli. – Ale tego wie​czo​ru zro​bię wy​ją​tek, tak? – Tak, do dia​bła!

Wziął ją na ręce, nim wy​po​wie​dzia​ła te sło​wa, i ru​szył w stro​nę sy​pial​ni. Wy​ko​rzy​- sta​ła tę krót​ką po​dróż, by za​jąć się gu​zi​ka​mi jego ko​szu​li. Roz​pię​ła dwa gór​ne, gdy Mike łok​ciem pchnął drzwi. Zdą​ży​ła doj​rzeć pod​ło​gę z sze​ro​kich de​sek, parę me​bli i opra​wio​ne pla​ka​ty stat​ków na jed​nej ze ścian. Za​raz po​tem Mike po​ło​żył ją na ogrom​nym łóż​ku przy​kry​tym mięk​ką na​rzu​tą. Póź​niej zdjął ko​szu​lę, buty i dżin​sy. Nie mógł uwie​rzyć, że uda​ło mu się za​cią​gnąć do łóż​ka tę le​kar​kę o eg​zo​tycz​nej uro​dzie. Nie za​mie​rzał dać jej chwi​li, by zmie​ni​ła zda​nie. A jed​nak opa​no​wał się na tyle, by roz​bie​rać ją po​wo​li. Naj​pierw zdjął jej bluz​kę, po​tem dżin​sy z czer​wo​nym ser​cem, któ​re przy​cią​ga​ło jego wzrok, gdy szła przed nim. Po​tem sta​nik i strin​gi. Na​stęp​nie po​peł​nił nie​mal fa​tal​ny błąd i ob​jął wzro​kiem ala​ba​stro​wą po​stać na tle per​ło​wo​sza​rej na​rzu​ty. Jej ciem​ne wło​sy były rów​nie je​dwa​bi​ste i pod​nie​ca​ją​ce jak trój​kąt u skle​pie​nia ud. W tym mo​men​cie pew​- nie by się za​po​mniał, gdy​by nie za​ci​snął zę​bów, obie​cu​jąc so​bie w du​chu, że nie bę​- dzie się spie​szył. W noc​nej szaf​ce trzy​mał za​pas pre​zer​wa​tyw. Le​ża​ły tam już po​nad rok. Po​pyt na su​per​kon​te​ne​row​ce rósł, a flo​ta roz​ra​sta​ła się tak szyb​ko, że le​d​wie nad tym pa​no​- wał. Nie miał wie​le oka​zji do od​da​wa​nia się przy​jem​no​ściom ży​cia. Za​mie​rzał to nad​ro​bić. Gdy​by tyl​ko mógł zna​leźć te cho​ler​ne gum​ki! Prze​kli​na​jąc pod no​sem, grze​bał w szu​fla​dzie, w koń​cu wy​rzu​cił jej za​war​tość na łóż​ko. Książ​ki w mięk​kiej opra​wie, garść mo​net, klu​cze, kil​ka skar​pe​tek i pla​sti​ko​wy wóz stra​żac​ki. Zia opar​ła się na łok​ciu i spoj​rza​ła na sa​mo​chód. – Pod​czas stu​diów wi​dzia​łam roz​ma​ite sek​sza​baw​ki – rze​kła z uśmie​chem. – Nie​- któ​re wy​ko​rzy​sty​wa​no w na​praw​dę ory​gi​nal​ny spo​sób, ale to jest coś no​we​go. – Cho​ler​ny świat, mó​wi​łem Ke​vi​no​wi i Davy’emu, żeby trzy​ma​li się z da​le​ka… O, dzię​ki Bogu. – Ode​tchnął z ulgą, pod​no​sząc dwa fo​lio​we opa​ko​wa​nia. – Pięć mie​się​- cy temu przy​ła​pa​łem chłop​ców, jak ro​bi​li z tego ba​lo​ny, ale by​łem pe​wien, że coś się ura​to​wa​ło. Pięć mie​się​cy temu? – po​my​śla​ła, gdy Mike zę​ba​mi roz​ry​wał opa​ko​wa​nie. Wy​glą​- da na to, że nie przy​pro​wa​dzał do let​nie​go domu wie​lu ko​biet. To ją za​sko​czy​ło. I moc​niej roz​pa​li​ło. Mike pchnął ją na ma​te​rac. Wsparł się na łok​ciach i znów ją ca​- ło​wał. Na​brzmia​łe pier​si, war​gi, szy​ję, brzuch. Kie​dy wsu​nął dłoń mię​dzy jej uda, Zię prze​szedł dreszcz. Tak! Tego po​trze​bo​wa​ła. Za tym tę​sk​ni​ły jej umysł i cia​ło. Za pod​nie​ce​niem, któ​re po​wo​du​je za​wrót gło​wy. – Mike, za​cze​kaj. Po​zwól… Och! – Pró​bo​wa​ła po​wstrzy​mać or​gazm, ale na​wet gdy​by bar​dzo się sta​ra​ła, nie zdo​ła​ła​by tego zro​bić. Unio​sła bio​dra i wy​gię​ła ple​cy, wstrzą​sa​na fa​la​mi roz​ko​szy. Gdy wresz​cie uci​chły i opa​dła na po​ściel, otwo​rzy​ła oczy. Mike na nią pa​trzył. – Prze​pra​szam, ja​kiś czas tego nie ro​bi​łam. – Och, ko​cha​nie. Nie prze​pra​sza​ła​byś, gdy​byś mia​ła po​ję​cie, jak fan​ta​stycz​nie wy​- glą​da​łaś. Zia stu​dio​wa​ła sek​su​al​ność czło​wie​ka i pro​ces re​pro​duk​cji. Po​tra​fi​ła na​zwać każ​- dą re​ak​cję swo​je​go cia​ła. Wie​dzia​ła rów​nież, że ko​bie​ta jest w sta​nie szyb​ciej po​- wtó​rzyć ten cykl niż męż​czy​zna. Mimo to była zdu​mio​na tym, co się z nią dzia​ło. Wy​star​czy​ło, że Mike się po​chy​lił i ją po​ca​ło​wał. Po​ca​łu​nek był tak czu​ły, że na​tych​- miast znów się pod​nie​ci​ła. Mike wy​peł​nił ją sobą i do​pro​wa​dził do ko​lej​nej eks​plo​zji roz​ko​szy. Tym ra​zem na nie​go za​cze​ka​ła.

Ła​piąc od​dech, wie​dzia​ła, że po​win​na wstać, ubrać się i wra​cać do domu. Lecz gdy po krót​kiej prze​rwie za​czę​li od nowa, wyj​ście ja​koś się opóź​nia​ło. Je​śli pierw​- sza run​da była szyb​ka i gwał​tow​na, dru​ga była tak po​wol​na, że Zia mia​ła wię​cej niż dość cza​su, by po​znać cia​ło Mike’a. Mię​śnie, brzuch, bli​zna na le​wym ra​mie​niu. Pod​czas dy​żu​rów zro​bi​ła tyle szwów, że wie​dzia​ła, iż to rana od noża. – Skąd to masz? – Hm? – Po​ru​szył się, bar​dziej za​in​te​re​so​wa​ny jej cia​łem niż swo​im. – Tę bli​znę? Skąd ją masz? – Drob​ne nie​po​ro​zu​mie​nie. – Mię​dzy? – Mną i jed​no​okim Por​tu​gal​czy​kiem o cuch​ną​cym od​de​chu, na tan​kow​cu, któ​rym pły​ną​łem przed ostat​nią kla​są w śred​niej szko​le. – I? – Po​wiedz​my, że nie prze​pa​dał za prze​mą​drza​ły​mi smar​ka​cza​mi. A te​raz… – chwy​cił ją za po​ślad​ki – wróć​my do waż​niej​szych spraw. Za​mie​rza​ła uciąć so​bie krót​ką drzem​kę z po​licz​kiem wtu​lo​nym w cie​płe za​głę​bie​- nie mię​dzy szy​ją i ra​mie​niem Mike’a, kie​dy więc otwo​rzy​ła oczy i za​mru​ga​ła, ośle​- pio​na wpa​da​ją​cym przez duże okna słoń​cem, krzyk​nę​ła: – O nie! Usia​dła i od​su​nę​ła wło​sy z twa​rzy. Tak, ten wi​dok po​twier​dzał to, co jak przez mgłę pa​mię​ta​ła. Pod​ło​ga z sze​ro​kich dę​bo​wych de​sek, na jed​nej ze ścian ko​lek​cja opra​wio​nych fo​to​gra​fii wiel​ko​ści pla​ka​tu przed​sta​wia​ją​cych stat​ki oce​anicz​ne. Ona zaś tkwi​ła w po​ście​li. Naga. Na po​licz​ku czu​ła ślad za​dra​pa​nia mę​skim za​ro​stem. Och, na Boga, jest do​ro​sła. Od​po​wie​dzial​na i sa​mot​na. Nie ma po​wo​du czuć się win​na czy skrę​po​wa​na, wy​ja​śnia​jąc ro​dzi​nie, skąd ma ślad na po​licz​ku. Ani tego, że spę​dzi​ła noc z in​te​re​su​ją​cym męż​czy​zną. Męż​czy​zną, któ​ry naj​wy​raź​niej do​brze ra​dził so​bie w kuch​ni. Od​kry​ła to po wy​- pra​wie do ła​zien​ki, gdzie się ubra​ła i ru​szy​ła da​lej pro​wa​dzo​na za​pa​chem sma​żo​ne​- go be​ko​nu. Na sto​le o szkla​nym bla​cie sto​ją​cym przy oknie z wi​do​kiem na za​to​kę Mike na​szy​ko​wał praw​dzi​wą ucztę. Zdu​mio​na prze​no​si​ła wzrok z soku na pla​stry me​lo​na, ko​szyk ro​ga​li​ków i wy​so​ki dzba​nek. – Pro​szę, po​wiedz, że tam jest kawa – ode​zwa​ła się. Mike obej​rzał się uśmiech​nię​ty, ze szpa​tuł​ką w dło​ni. – Kawa. Czę​stuj się. Na​la​ła so​bie kawę, ale po jed​nym łyku jęk​nę​ła. – Do​bry Boże! – Za moc​na? – W po​rów​na​niu z tym bre​ja w szpi​tal​nym po​ko​ju służ​bo​wym jest pysz​na. – Wy​bacz. Sta​ram się pa​mię​tać, że nie wszy​scy lu​bią ma​ry​nar​skie po​my​je. Może za​pa​rzysz świe​żą? – Nie ma po​trze​by. Ja​koś ją spre​pa​ru​ję. Z do​dat​kiem mle​ka i dwóch czu​ba​tych ły​że​czek cu​kru kawa była zno​śna. Pi​jąc ją, Zia opar​ła się bio​drem o mar​mu​ro​wy blat wy​spy i ob​ser​wo​wa​ła Mike’a. Wy​bla​kły T- shirt opi​nał jego ra​mio​na, a po​ran​ne słoń​ce pod​kre​śla​ło rude ko​smy​ki w kasz​ta​no​-

wych wło​sach. Gdy usma​żył be​kon, wy​tarł pa​tel​nię pa​pie​ro​wym ręcz​ni​kiem. – Mogę zro​bić hisz​pań​ski omlet albo fran​cu​skie grzan​ki. Albo jed​no i dru​gie. – Nie rób so​bie tyle kło​po​tu. Wy​star​czy kawa i ro​ga​lik. – Ża​den kło​pot – od​parł z uśmie​chem w oczach. – Spa​li​li​śmy spo​ro ka​lo​rii. Mu​szę się wzmoc​nić. Więc omlet czy grzan​ka, czy jed​no i dru​gie? – Omlet, pro​szę. Usa​do​wi​ła się na wy​so​kim stoł​ku przy wy​spie, tro​chę zdzi​wio​na, że nie czu​je się za​kło​po​ta​na. Ale Mike już pod​czas ko​la​cji oka​zał się do​brym kom​pa​nem. Otwo​rzy​ła się przed nim i po​dzie​li​ła się z nim wąt​pli​wo​ścia​mi, któ​re skry​wa​ła na​wet przed Do​- mi​ni​kiem. Co jej przy​po​mnia​ło… Wy​ję​ła z to​reb​ki te​le​fon, za​do​wo​lo​na, że wie​czo​rem wy​sła​ła bra​tu ese​me​sa. Przej​rza​ła li​stę wia​do​mo​ści i po​sta​no​wi​ła póź​niej je prze​czy​tać, po czym wy​sła​ła ko​- lej​ne​go ese​me​sa z in​for​ma​cją, że nie​dłu​go wró​ci. Po​tem do​la​ła so​bie kawy. – Gdzie na​uczy​łeś się go​to​wać? – za​py​ta​ła. – Ten jed​no​oki Por​tu​gal​czyk, o któ​rym ci wspo​mnia​łem, był ku​cha​rzem. A po​nie​- waż ja by​łem naj​młod​szy na po​kła​dzie, ka​pi​tan przy​dzie​lił mnie do kuch​ni. – Prze​ło​- żył na ta​lerz pierw​szy omlet i wlał na pa​tel​nię po​zo​sta​łe jaj​ka. – Mo​głem całą dro​gę po​wrot​ną wci​nać wo​ło​wi​nę i fa​sol​kę z pusz​ki albo na​uczyć się kil​ku rze​czy. – Chy​ba na​uczy​łeś się wię​cej niż pod​staw – rze​kła, po​dzi​wia​jąc omlet. – Z cza​sem roz​wi​ną​łem re​per​tu​ar – przy​znał, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi. – Moja była żona nie prze​pa​da​ła za go​to​wa​niem. Ani za żad​ny​mi in​ny​mi za​ję​cia​mi poza wi​zy​ta​mi w eks​klu​zyw​nych spa i bu​ti​kach. Mike rzad​ko oglą​dał się za sie​bie, ale gdy do dru​gie​go omle​tu do​dał pa​prycz​ki i ce​- bu​lę, mu​siał siłą woli od​su​nąć wspo​mnie​nie gorz​kie​go mał​żeń​stwa. Ciem​no​wło​sa pięk​ność, któ​ra pa​trzy​ła na nie​go z po​dzi​wem, bar​dzo mu to uła​twi​ła. – Weź swo​ją kawę – rzekł, kie​dy prze​ło​żył dru​gi omlet na ta​lerz, do​dał pla​stry be​- ko​nu i ru​szył do sto​łu. Już wie​dział, że chciał​by spę​dzić wię​cej cza​su z Zią, lecz ko​lej​ne spo​tka​nie oka​za​- ło się wy​zwa​niem. – Mu​szę być z ro​dzi​ną – oznaj​mi​ła. – Jest Wi​gi​lia – do​da​ła, gdy zda​wa​ło się, że Mike o tym za​po​mniał. – Och, do dia​bła. Fak​tycz​nie. Za nic w świe​cie nie mógł opu​ścić ro​dzin​ne​go spo​tka​nia. Dziel​ni​ca Ho​uston, gdzie miesz​ka​ła jego bab​ka, za​miesz​ka​na głów​nie przez La​ty​no​sów, wciąż ce​le​bro​wa​ła tra​dy​cję. Ród Bren​na​nów zbie​rał się tego po​po​łu​dnia w domu bab​ki na po​si​łek i za​- ba​wę. Po za​pad​nię​ciu zmierz​chu wy​cho​dzi​li oglą​dać pro​ce​sję. Miej​sco​we na​sto​lat​ki prze​bra​ne za Ma​rię oraz Jó​ze​fa i cała pa​ra​fia szli w pro​ce​sji z za​pa​lo​ny​mi świe​ca​mi i pa​pie​ro​wy​mi la​tar​nia​mi. Po pro​ce​sji wra​ca​li do domu bab​ki i za​czy​na​ła się za​ba​wa wy​peł​nio​ną sło​dy​cza​mi gwiaz​dą. Gwiaz​da o sied​miu ro​gach mia​ła zna​cze​nie re​li​gij​ne, ale Mike już tego nie pa​mię​tał. Je​dy​ne, co za​pa​mię​tał, to że mię​dzy in​ny​mi cho​dzi​ło o dia​bły. Trze​ba je bić ki​jem, a na​gro​dą są wy​sy​pu​ją​ce się z gwiaz​dy sło​dy​cze. Na​stęp​nie przy​cho​dzi​ła pora na praw​dzi​wą ucztę. Na​dzie​wa​ne cia​sto z mąki ku​ku​ry​dzia​nej, mek​sy​kań​skie pącz​ki i poncz.

Póź​niej Mike ra​zem z ro​dzi​ca​mi i czę​ścią ro​dzeń​stwa szli na mszę o pół​no​cy, od​- da​jąc hołd ir​landz​kie​mu dzie​dzic​twu. Wra​ca​li po​tem do domu i pa​ko​wa​li pre​zen​ty. Wresz​cie pa​da​li wy​koń​cze​ni aż do ran​ka Bo​że​go Na​ro​dze​nia, gdy cała ro​dzi​na spo​- ty​ka​ła się w domu jego ro​dzi​ców, gdzie od​by​wa​ło się otwie​ra​nie pre​zen​tów, a na​- stęp​nie tra​dy​cyj​ny obiad z in​dy​kiem. Mike lu​bił to nie​koń​czą​ce się świę​to​wa​nie na​wet w naj​gor​szych chwi​lach swe​go mał​żeń​stwa. Jill zra​zi​ła do sie​bie wszyst​kich człon​ków jego ro​dzi​ny, ale nie zdo​ła​ła ze​psuć im ra​do​ści z tra​dy​cyj​nych świąt. Tra​dy​cja to jed​no, po​my​ślał, pa​trząc na sie​dzą​cą na​prze​ciw ko​bie​tę, Zia to co in​- ne​go. Znał ją nie​speł​na dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​ny, mimo to z ra​do​ścią po​rzu​cił​by ro​dzin​ne ry​tu​ały, gdy​by miał szan​sę spę​dzić z nią wie​czór. Do dia​bła, kogo on oszu​- ku​je? Chciał jesz​cze wię​cej. – Co pla​nu​jesz ju​tro, jak już wszy​scy otwo​rzą pre​zen​ty i na​je​dzą się do syta? Na pew​no ze​chcesz od​po​cząć od ro​dzi​ny. – Ju​tro jest Boże Na​ro​dze​nie i uro​dzi​ny bliź​nia​czek. – A po​ju​trze? Za bar​dzo na​ci​skał, zda​wał so​bie z tego spra​wę. Ale nie był​by w tym miej​scu, gdzie się znaj​do​wał, gdy​by pod​da​wał się bez wal​ki. – Praw​dę mó​wiąc, mam ukry​ty mo​tyw, żeby cię znów zo​ba​czyć. – Ukry​ty mo​tyw? – Ścią​gnę​ła brwi. Mike nie chciał jej prze​stra​szyć. – Wczo​raj pod​czas ko​la​cji po​wie​dzia​łaś mi tro​chę o swo​ich ba​da​niach. Chciał​bym się cze​goś wię​cej do​wie​dzieć. – Cze​mu? – Zmarszcz​ka na jej czo​le się po​głę​bi​ła. – GSI ma wy​dział po​świę​co​ny ba​da​niom i wdra​ża​niu tech​no​lo​gicz​nych uspraw​- nień. Więk​szość na​sze​go wy​sił​ku sku​pio​na jest na prze​my​śle naf​to​wym i stat​kach, ale fi​nan​so​wa​li​śmy też ba​da​nia na in​nym polu. – Na przy​kład me​dy​cy​ny? – W ze​szłym roku bra​li​śmy udział w ba​da​niu do​ty​czą​cym czyn​ni​ków ra​ko​twór​- czych, na ja​kie na​ra​żo​ne są za​ło​gi tan​kow​ców. Oce​nia​no dzia​ła​nia chro​mia​nu oło​- wiu uży​wa​ne​go jako pig​ment far​by. Ka​za​łem też moim lu​dziom przyj​rzeć się roz​- prze​strze​nia​niu się no​ro​wi​ru​sów. Ata​ku​ją nie tyl​ko stat​ki wy​ciecz​ko​we – przy​znał. – Ale ja zaj​mu​ję się MRSA i jego wy​stę​po​wa​niem u no​wo​rod​ków. – Może cię za​in​te​re​su​je, że kil​ka lat temu dwaj ma​ry​na​rze z Ga​lve​ston po​zwa​li wła​ści​cie​li stat​ku na dwa mi​lio​ny do​la​rów. Twier​dzi​li, że wła​ści​cie​le nie po​in​for​mo​- wa​li ich o ist​nie​ją​cym na stat​ku za​gro​że​niu. Obaj ma​ry​na​rze zo​sta​li za​ra​że​ni MRSA. Mike nie pa​mię​tał o tym in​cy​den​cie aż do chwi​li, gdy Zia wspo​mnia​ła o groź​nym wi​ru​sie. Spraw​dził wszyst​ko w in​ter​ne​cie i był te​raz wy​po​sa​żo​ny w szcze​gó​ły spra​- wy. Za​in​te​re​so​wał ją. Wi​dział iskrę w jej oczach. – Gdy​byś zna​la​zła choć go​dzi​nę, mo​gli​by​śmy po​roz​ma​wiać z czło​wie​kiem, któ​ry kie​ru​je na​szym dzia​łem ba​daw​czo-roz​wo​jo​wym. – Bar​dzo chęt​nie, ale w pią​tek lecę do No​we​go Jor​ku. – W ta​kim ra​zie mu​si​my to zro​bić dziś albo ju​tro.

– Chy​ba nie ka​żesz swo​je​mu pra​cow​ni​ko​wi przyjść do pra​cy w Wi​gi​lię. – Praw​dę mó​wiąc, to mój szwa​gier. Za​ufaj mi. Rafe chwy​ci się każ​dej wy​mów​ki, żeby choć na chwi​lę uciec od świą​tecz​ne​go cha​osu. – Może do cie​bie za​dzwo​nię, jak po​roz​ma​wiam z ro​dzi​ną i do​wiem się, ja​kie mają pla​ny? – Świet​nie. – Chwy​cił pió​ro i za​pi​sał jej na ser​wet​ce nu​mer ko​mór​ki. Kie​dy scho​- wa​ła ją do kie​sze​ni dżin​sów, od​su​nął się od sto​łu. – Od​pro​wa​dzę cię do ho​te​lu. – Nie trze​ba. – Oczy​wi​ście, że cię od​pro​wa​dzę. – Wziął ją za rękę. – Mu​szę też jesz​cze coś zro​- bić. Wpa​dła w jego ra​mio​na. Unio​sła gło​wę i od​da​ła mu po​ca​łu​nek. Jej smak i bli​skość na​tych​miast go pod​nie​ci​ły. I to jej po​mru​ki​wa​nie! Pod​czas spa​ce​ru do ho​te​lu za​sta​na​wiał się, jak by tu opóź​nić po​wrót Zii do No​we​- go Jor​ku.

ROZDZIAŁ CZWARTY Otwo​rzy​ła drzwi apar​ta​men​tu i wzię​ła głę​bo​ki od​dech, szy​ku​jąc się na grad py​- tań. Ku jej zdu​mie​niu mę​ska po​ło​wa kla​nu wy​bra​ła się już na gol​fa, a pa​nie sie​dzia​ły przy ka​wie przed wy​pra​wą na za​ku​py. Bliź​niacz​ki, jak po​in​for​mo​wa​ła Gina, były na pla​cu za​baw z Ma​rią i psem. – No to mów! – ru​szy​ła do ata​ku Gina. – Czy Bren​nan jest w łóż​ku rów​nie atrak​- cyj​ny jak dla oka? – Do​praw​dy, Eu​ge​nio. – Księż​na po​sła​ła wnucz​ce zbo​la​łe spoj​rze​nie. – Po​sta​raj się za​cho​wać tro​chę wię​cej ogła​dy. – Daj​my spo​kój ogła​dzie – wtrą​ci​ła Sara, spla​ta​jąc ręce na brzu​chu. – Chce​my znać szcze​gó​ły. Na​wet Na​ta​lie wspar​ła jej ży​cze​nie, choć po​prze​dzi​ła je so​len​ną obiet​ni​cą, że nie po​dzie​li się tym z Do​mi​ni​kiem. – Nie ma wie​le do opo​wia​da​nia – od​par​ła Zia z uśmie​chem. – Vidi, vici, veni. Gina za​uwa​ży​ła, że Zia zmie​ni​ła ko​lej​ność słów w słyn​nej mak​sy​mie Ce​za​ra i huk​- nę​ła ra​do​śnie: – Nie wy​mi​gasz się. Chce​my usły​szeć coś wię​cej niż „Wi​dzia​łam, pod​bi​łam, wró​ci​- łam”. – Eu​ge​nio! – rze​kła księż​na. – Je​śli Zia ze​chce wy​ja​śnić, cze​mu spę​dzi​ła noc z ob​- cym czło​wie​kiem, sama to zro​bi. – Nie pla​no​wa​łam tego – przy​zna​ła Zia z za​wsty​dzo​nym uśmie​chem, sia​da​jąc na krze​śle. – Zje​dli​śmy do​brą ko​la​cję, roz​ma​wia​li​śmy o… o róż​nych rze​czach. Księż​na za​uwa​ży​ła wa​ha​nie Zii. Prze​krzy​wi​ła gło​wę i bacz​nie na nią spoj​rza​ła. Nie po​chwa​la​ła przy​god​ne​go sek​su ze wszyst​ki​mi jego nie​bez​pie​czeń​stwa​mi, na​wet je​że​li w cią​gu dłu​gich lat wdo​wień​stwa zda​rzy​ło jej się wdać w ja​kiś ro​mans. Wy​da​- wa​ło się jed​nak, że mi​nio​na noc zmniej​szy​ła cie​nie poad ocza​mi Zii. Wi​dząc w nich te​raz uśmiech, Char​lot​te w mil​cze​niu za​ak​cep​to​wa​ła Mike’a. – Po ko​la​cji – pod​ję​ła Zia – kie​dy szli​śmy do domu w świe​tle księ​ży​ca, on mnie po​- ca​ło​wał. Gina ścią​gnę​ła war​gi i gwizd​nę​ła. – To mu​siał być nie​zły po​ca​łu​nek. – Ow​szem. Nie naj​gor​szy. Na kil​ka chwil za​pa​dła ci​sza, któ​rą prze​rwa​ła Gina. – Więc wy​lą​do​wa​li​ście w łóż​ku. I co te​raz? Spo​tka​cie się jesz​cze? – On by chciał, ale jest Boże Na​ro​dze​nie. Po​dob​nie jak ja ma zo​bo​wią​za​nia. W pią​tek lecę do No​we​go Jor​ku, więc… – Więc pstro! Choć bar​dzo by​śmy chcia​ły, że​byś z nami zo​sta​ła, zro​zu​mie​my, je​śli znik​niesz na dwie go​dzin​ki. Albo – do​da​ła z szel​mow​skim uśmie​chem – noce. – Dzię​ki – od​par​ła Zia. – Miło wie​dzieć, że nie bę​dzie wam mnie bra​ko​wa​ło. Nie ma sen​su, że​by​śmy znów się uma​wia​li. On miesz​ka w Tek​sa​sie, ja w No​wym Jor​ku.

Przy​naj​mniej jesz​cze kil​ka mie​się​cy. Po​tem… – Po​tem zo​sta​niesz w Sta​nach – do​koń​czy​ła Gina. – Tu jest two​ja ro​dzi​na. Masz już ofer​ty pra​cy ze szpi​ta​li z ca​łe​go kra​ju. Każ​dy z nich był​by szczę​śli​wy, ma​jąc tak zdol​ne​go pe​dia​trę. Kto wie? – do​da​ła z bły​skiem w oku. – Może wy​lą​du​jesz w Ho​- uston, więc ab​so​lut​nie po​win​naś się na parę go​dzin wy​mknąć. Ku zdu​mie​niu wszyst​kich spra​wę roz​strzy​gnę​ła księż​na. Spla​ta​jąc pal​ce na gał​ce la​ski, spoj​rza​ła w oczy Zii. – Je​że​li w cią​gu po​nad osiem​dzie​się​ciu lat ży​cia cze​goś się na​uczy​łam, to tego, żeby ufać swo​je​mu in​stynk​to​wi. Może Char​lot​te nie zna​ła szcze​gó​łów pro​ble​mu Zii, ale od​ga​dła, że dziew​czy​na czymś się drę​czy. Zia po​chy​li​ła się i po​ca​ło​wa​ła po​li​czek księż​nej. – Dzię​ku​ję, cio​ciu. Tak zro​bię. Mike ode​zwał się po pierw​szym sy​gna​le. Nie pró​bo​wał kryć sa​tys​fak​cji, gdy usły​- szał, że Zia chęt​nie do​wie się cze​goś wię​cej o ba​da​niach pro​wa​dzo​nych przez jego fir​mę. – Mogę się urwać dziś na parę go​dzin, je​śli to nie po​krzy​żu​je two​ich pla​nów. – Ani tro​chę. Wła​śnie mia​łem za​mknąć dom i ru​szyć do Ho​uston. Pod​ja​dę po cie​- bie. – To nie​ko​niecz​ne – od​par​ła Zia, któ​ra chcia​ła jesz​cze wziąć prysz​nic i zro​bić ma​- ki​jaż. – Mam kil​ka sa​mo​cho​dów do dys​po​zy​cji. Po​daj mi ad​res swo​je​go biu​ra i go​dzi​- nę, kie​dy się spo​tka​my. Chwi​lę przed dru​gą za​par​ko​wa​ła w pod​ziem​nym par​kin​gu wie​żow​ca ze szkła i sta​li, gdzie mie​ści​ła się głów​na sie​dzi​ba Glo​bal Ship​ping. Zgod​nie z in​struk​cja​mi Mike’a zna​la​zła miej​sce dla go​ści i po​je​cha​ła win​dą do wy​so​kie​go lob​by, gdzie sta​ła ogrom​na cho​in​ka. Straż​nik w służ​bo​wym uni​for​mie ży​czył jej we​so​łych świąt i spraw​dził do​ku​ment toż​sa​mo​ści. – Po​wia​do​mię pana Bren​na​na, że pani już jest – rzekł, po​da​jąc jej prze​pust​kę. – Pro​szę wsiąść do pierw​szej win​dy na lewo, wje​dzie pani pro​sto do biu​ra GSI. – Dzię​ku​ję. Drzwi eks​pre​so​wej win​dy otwo​rzy​ły się. Jed​ną ścia​nę zaj​mo​wa​ła elek​tro​nicz​na mapa świa​ta, mru​ga​ją​ce lamp​ki ozna​cza​ły stat​ki GSI. Zia pa​trzy​ła zdu​mio​na na wie​- lość zie​lo​nych i bursz​ty​no​wych kro​pek. Le​gen​da obok mapy wy​ja​śnia​ła, że zie​lo​ne krop​ki to kon​te​ne​row​ce, zaś bursz​ty​no​we – tan​kow​ce. Pró​bo​wa​ła je po​li​czyć, kie​dy zja​wił się Mike w to​wa​rzy​stwie, jak się do​my​śli​ła, szwa​gra. Obaj mie​li na so​bie dżin​sy i ko​szu​le z roz​pię​ty​mi koł​nie​rzy​ka​mi, ale na tym po​do​bień​stwo się koń​czy​ło. Mike był wy​so​ki, śnia​dy i zie​lo​no​oki, dru​gi męż​czy​- zna miał czar​ne wło​sy, cien​ki wąs i pro​mien​ny uśmiech. – Wi​taj, Zia. Po​de​szli do niej, by się przy​wi​tać, – To jest Rafe Mon​toya, wi​ce​pre​zes GSI. Bie​dak po​ślu​bił moją sio​strę Ka​th​le​en. – Miło mi pa​nią po​znać, pani dok​tor. – Pro​szę mi mó​wić Zia.

– A więc Zia. – Rafe ujął jej dłoń. – Cała ro​dzi​na jest wstrzą​śnię​ta fak​tem, że Davy wczo​raj omal nie uto​nął. Je​ste​śmy pani głę​bo​ko wdzięcz​ni. – Cie​szę się, że mo​głam po​móc. – My też. – Pu​ścił jej rękę i prze​szedł do spra​wy, w ja​kiej ze​bra​li się w pu​stym tego dnia biu​row​cu. – O ile wiem, jest pani eks​per​tem, je​śli cho​dzi o in​fek​cje bak​te​- ryj​ne. – Po​wie​dzia​ła​bym ra​czej, że zaj​mu​ję się ro​sną​cą licz​bą cho​rób in​fek​cyj​nych wśród no​wo​rod​ków. – To nie​po​ko​ją​ca ten​den​cja. Po​dob​ną ob​ser​wu​je​my wśród za​łóg stat​ków. Chcia​ła​- by pani zo​ba​czyć wy​ni​ki na​szych ba​dań? – Bar​dzo chęt​nie. – Zo​sta​wi​łem lap​top w ga​bi​ne​cie Mi​gu​ela. – Mi​gu​ela? – po​wtó​rzy​ła, kie​dy Mike wska​zał na po​dwój​ne drzwi. – Mi​gu​el, Mike, Mic​key, Mi​cha​el. Re​agu​ję na każ​de z tych imion. – Nie za​po​mi​naj o ulu​bio​nym swo​jej sio​stry – wtrą​cił Rafe, pod​no​sząc głos. – Mike-iii. Krzy​wiąc się żar​to​bli​wie, Mike wpro​wa​dził Zię do prze​stron​ne​go ga​bi​ne​tu. Za​- sko​czy​ła ją nie​wiel​ka licz​ba me​bli. Biur​ko było akry​lo​wym bla​tem wspar​tym na dwóch łu​kach z brą​zu. Po​dob​ny stół kon​fe​ren​cyj​ny stał przy oknie z wi​do​kiem na port w Ho​uston. Nad ko​mo​dą znaj​do​wa​ła się ko​lej​na mapa, tym ra​zem przed​sta​- wia​ją​ca świa​to​we szla​ki trans​por​tu mor​skie​go. Na ko​bal​to​wym oce​anie wid​nia​ła na po​zór cha​otycz​na plą​ta​ni​na neo​no​wych czer​wo​nych, zło​tych, zie​lo​nych i czar​nych li​- nii. Zia za​uwa​ży​ła też ko​lek​cję przed​mio​tów, któ​re Mike za​pew​ne przy​wiózł z po​dró​- ży. Spo​ry bo​ga​to rzeź​bio​ny bu​me​rang z eg​zo​tycz​ne​go drew​na, li​czą​cy so​bie oko​ło me​tra ma​ory​ski tiki w ko​lo​rze śliw​ki, a w ką​cie, ni​czym uczest​nik spo​tka​nia, wid​niał ko​stium nur​ka z wgnie​cio​nym heł​mem. – Za​pa​rzy​łem kawę – rzekł Mike do Zii. – Ale jest też her​ba​ta albo woda, je​śli wo​- lisz. – Po​pro​szę wodę, dzię​ku​ję. – Mą​dra de​cy​zja – sko​men​to​wał Rafe, włą​cza​jąc kom​pu​ter. – Kawa Mi​gu​ela ma za​pach i kon​sy​sten​cję po​myj. – Mia​łam oka​zję spró​bo​wać jej dziś rano – od​par​ła. Rafe pod​niósł brwi, ale był zbyt do​brze wy​cho​wa​ny, by sko​men​to​wać fakt, że piła po​ran​ną kawę z jego szwa​grem. Za​miast tego na​ci​snął kil​ka kla​wi​szy. – Mię​dzy​na​ro​do​wa Or​ga​ni​za​cja Mor​ska dała wy​tycz​ne, jak ba​dać człon​ków za​ło​gi przed wy​pły​nię​ciem w mo​rze i jak prze​pro​wa​dzać okre​so​we ba​da​nia. W ostat​nich la​tach za​uwa​ży​li​śmy pew​ne nie​po​ko​ją​ce ten​den​cje. Czę​ścio​wo jest to spo​wo​do​wa​ne tym, że po​dró​że do róż​nych czę​ści świa​ta na​ra​ża​ją ma​ry​na​rzy na licz​ne cho​ro​by. Da się to po​rów​nać tyl​ko do sy​tu​acji za​łóg sa​mo​lo​tów. – Ale czy krót​ki czas roz​ła​dun​ku i za​ła​dun​ku nie zmniej​sza za​gro​że​nia? – Moż​na by tak są​dzić, ale fak​ty po​ka​zu​ją co in​ne​go. U ma​ry​na​rzy pew​ne cho​ro​by wy​stę​pu​ją osiem do dzie​się​ciu razy czę​ściej, niż wy​no​si świa​to​wa śred​nia. Rafe wy​świe​tlił stro​nę. Jej po​waż​nie brzmią​cy ty​tuł, Cho​ro​by za​kaź​ne, przy​cią​- gnął uwa​gę Zii.