Merline Lovelace
Dwie gorące noce
Tłumaczenie:
Katarzyna Ciążyńska
PROLOG
„Wydaje się, że moje życie zatoczyło koło. Przez lata koncentrowało się na uko-
chanych wnuczkach, które dorosły i teraz mają własne życie. Spokojna Sara ma ko-
chającego męża, robi karierę jako pisarka i oczekuje pierwszego dziecka. Pełna
energii Eugenia jest żoną dyplomaty i matką bliźniaczek. Obie te role pełni z rado-
ścią.
Dominic, mój wnuk cioteczny, wyjątkowo przystojny mężczyzna, wciąż nie przy-
wykł do tego, że nosi teraz tytuł Wielkiego Księcia Karlenburgha. Chyba tęskni za
swoim poprzednim życiem, kiedy pracował jako tajny agent Interpolu. Lecz gdy
przenosi wzrok na żonę, jego niepokój znika. Natalie jest taka słodka, rozważna
i inteligentna!
Zdumiewa nas wszystkich swoją wiedzą – w tym także znajomością historii moje-
go ukochanego Karlenburgha.
Obecnie w dużym stopniu jestem skupiona na Anastazji, siostrze Dominica. Bez-
wstydnie wykorzystałam nasze pokrewieństwo, by przekonać Zię do zamieszkania
ze mną podczas jej stażu na oddziale pediatrii w Nowym Jorku. Do końca wyczerpu-
jącego trzyletniego stażu zostało jej parę miesięcy. Ta perspektywa powinna prze-
pełniać ją radością. Tymczasem wyczuwam, że coś ją niepokoi. Nie chce o tym roz-
mawiać, a ja nie naciskam. Nie akceptuję wtrącania się w cudze sprawy, choćby wy-
pływało z troski. Mam nadzieję, że wakacje, które zaplanowałam, pomogą Zii po-
zbyć się problemów skrywanych za pięknym uśmiechem”.
Z dziennika Charlotte
Wielkiej Księżnej Karlenburgha
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Huk fal był tak ogłuszający, że Zia ledwie usłyszała wołanie. Zaabsorbowana de-
cyzją, która wisiała nad nią niczym miecz Damoklesa, wymknęła się rankiem, by po-
biegać brzegiem wyspy Galveston w Teksasie. Ledwie zauważała zieloną wodę
i fale Zatoki Meksykańskiej. Potrzebowała czasu i pustego brzegu, by pomyśleć. Sa-
motności, by zmagać się z prywatnymi demonami.
Zia kochała rodzinę, uwielbiała starszego brata Dominica, ciotkę Charlotte, która
w zasadzie ją adoptowała, kuzynki, z którymi w ciągu minionych lat bardzo się zży-
ła, a także ich mężów i pełne energii potomstwo. Ale święta na Galveston z całym
klanem St. Sebastianów nie dawały jej wiele czasu na zastanowienie. Na podjęcie
decyzji zostały jej trzy dni. Trzy dni do powrotu do Nowego Jorku…
– Łap, Buster! – rozległ się głos.
Zia spędziła minione dwa i pół roku na stażu na oddziale pediatrii Kravis Chil-
dren’s Hospital, który stanowił część szpitala klinicznego Mount Sinai w Nowym
Jorku. Wszystkie te satysfakcjonujące i jednocześnie bolesne godziny pracy z dzieć-
mi wyczuliły ją do tego stopnia, że natychmiast stwierdziła, iż głos należał do pięcio-
lub sześciolatka o całkiem zdrowych płucach.
Odwróciła się i uśmiechnęła. Rudowłosy i piegowaty chłopiec biegł po płyciźnie
trzydzieści metrów dalej. Gonił szorstkowłosego brązowo-białego teriera. Pies
z kolei ścigał frisbee. Chłopiec i pies radośnie rozchlapywali wodę, nieświadomi ni-
czego poza fioletowym dyskiem.
Zia uśmiechnęła się szerzej, ale gdy spojrzała dalej i nie zobaczyła żadnej doro-
słej osoby, zawróciła. Gdzie są rodzice chłopca? Albo niania? Czy choćby starsze ro-
dzeństwo? Na tym odcinku plaży znajdowało się kilka luksusowych hoteli. Chłopiec
był zbyt mały, by samotnie brykać na brzegu.
Wpadła w złość. Wiele razy miała do czynienia z konsekwencjami braku rodziciel-
skiej opieki, by patrzeć na to ze spokojem. Kolejny krzyk chłopca znów przyciągnął
jej uwagę. Tym razem w jego głosie usłyszała panikę. Serce zabiło jej mocniej.
Chłopiec brnął przez fale do psa, który płynął do brzegu z frisbee w zębach. W tym
miejscu występował nagły spadek, a prąd był na tyle silny, by wciągnąć dorosłego.
Nagle chłopiec zniknął jej z oczu. Przerażona wlepiała wzrok w miejsce, gdzie wi-
działa rudą czuprynę. Rzuciła się w fale.
Zanurkowała. Fala odpływu zabrała z sobą zbyt wiele piasku, który kłuł ją w oczy.
Na ślepo wymachiwała rękami. Paliło ją w płucach, więc gwałtownie wypłynęła na
powierzchnię i znów zanurkowała.
Sekundę przed kolejnym zanurzeniem się kątem oka dojrzała sterczący ogon te-
riera. Pies doprowadził ją do chłopca ciągniętego przez prąd podpowierzchniowy.
Prześcignęła psa i chwyciła chłopca za nadgarstki. Przez kilka trudnych chwil, do-
póki bezwzględny prąd nie odpuścił na tyle, by mogła skręcić w stronę lądu, musiała
płynąć równolegle do brzegu.
Chłopiec nie oddychał. Położyła go na plecach i zaczęła reanimować. Rozum jej
mówił, że był w wodzie za krótko, by doznać ostrego niedoboru tlenu, jednak wargi
miał lekko posiniałe. Całkowicie skupiona na dziecku ignorowała psa, który skomlał
i jak szalony kopał w piasku wokół głowy chłopca. Zignorowała też inny okrzyk.
– Davy! Jezu!
Drobna klatka piersiowa drgnęła. Chwilę później chłopiec wygiął się i zwymioto-
wał wodę. Z cichą modlitwą dziękczynną do świętego Stefana, patrona jej rodzin-
nych Węgier, Zia przewróciła go na bok i przytrzymała mu głowę, dopóki nie zwró-
cił większości tego, co połknął. Później powoli znów go położyła. Z nosa płynęły mu
dwa strumyki, z oczu łzy, ale, o dziwo, zdusił szloch.
– C…co? Co się stało?
Uśmiechnęła się do niego.
– Za daleko wszedłeś do wody i wciągnął cię prąd.
– Ja… ja się topiłem?
– Prawie.
Chłopiec objął za szyję psa, powoli strach w jego brązowych oczach zastępowało
podekscytowanie.
– Zaczekaj, aż powiem mamie i Kevinowi, i abuelicie i… – Przeniósł wzrok w pra-
wo nad ramieniem Zii. – Wujek Mickey! Słyszałeś? Prawie się utopiłem!
– Tak, łobuzie, słyszałem.
To był ten sam głos, który Zia zarejestrowała chwilę wcześniej. Teraz słyszała
w nim ulgę zabarwioną czymś, co brzmiało jak hamowane rozbawienie. Jezus Ma-
ria! Czy ten idiota nie rozumie, jak niewiele brakowało, by chłopiec zginął? Oburzo-
na wstała i odwróciła się do mężczyzny. Już miała zaatakować, gdy zdała sobie
sprawę, że mężczyzna tylko przez wzgląd na chłopca udawał rozbawienie. Zauwa-
żyła, że zaciskał dłonie w pięści.
Miał szerokie ramiona i wyraźnie zarysowaną szczękę z malutkim dołeczkiem.
Jego nos zderzył się kiedyś z czyjąś pięścią, zaś oczy połyskiwały zielenią. Krótko
ostrzyżone włosy miały ciemnobrązowy kolor. Reszta też była godna uwagi. Musku-
larne uda odsłonięte przez spodnie z obciętymi nogawkami, stopy w skórzanych
klapkach. Mężczyzna spojrzał na nią z wdzięcznością i przyklęknął przy chłopcu.
– Młody człowieku – odezwał się. – Wpadłeś po uszy w kłopoty. Doskonale wiesz,
że nie wolno ci samemu wychodzić na plażę.
– Buster musiał się wysikać.
– Powtarzam, nie wolno ci samemu chodzić na plażę.
Zia, kiedy jej złość zelżała, skryła uśmiech, słysząc nutę żalu w głosie Davy’ego.
– Mówiłeś, że mam się opiekować Busterem, jak mi go dałeś, wujku. Powiedziałeś,
że muszę chodzić z nim na spacer i dawać mu jeść, i zbierać jego ku…
– Dość! Później dokończymy tę rozmowę. Jak się czujesz?
– Okej.
– Dasz radę wstać?
– Pewnie.
Chłopiec uśmiechnął się zawadiacko i wstał. Pies dodawał mu otuchy szczeka-
niem. Obaj pognaliby przed siebie, gdyby wuj nie położył mu ręki na ramieniu.
– Nie chciałbyś przypadkiem powiedzieć czegoś tej pani?
– Dziękuję, że mnie pani wyciągnęła z wody.
– Nie ma za co.
Wuj drugą rękę wyciągnął do Zii.
– Mike Brennan. Nie wiem, jak pani dziękować.
Zia ujęła jego dłoń, poczuła jej siłę i ciepło.
– Anastazja St. Sebastian. Cieszę się, że zdążyłam.
Przerażenie, które zachwiało światem Mike’a, gdy dojrzał kobietę wyciągającą
z wody bezwładne ciało Davy’ego, ustąpiło na tyle, by skupił na niej uwagę. Jej mo-
kre włosy sięgały nieco za ramiona. Oczy miała ciemne i jakby odrobinę skośne. Su-
permodelki dałyby się zabić za jej wysokie kości policzkowe. Różowy elastyczny top
podkreślał kształty, podobnie jak czarne szorty z lycry. No i nie zauważył na jej pal-
cu obrączki.
– Myślę, że nic mu nie będzie – oznajmiła, zerkając na chłopca – ale przez kilka
godzin proszę go obserwować. Przyśpieszony oddech i tętno lub niewielka gorącz-
ka są normalne w pierwszych godzinach po takiej przygodzie.
Jej akcent był równie intrygujący jak cała reszta. Wschodnioeuropejski, ocenił
Mike, choć zbyt krótko ją znał, by być tego pewnym.
– Jest pani ratownikiem?
– Lekarzem.
Teraz był podwójnie pod wrażeniem. Kobieta o egzotycznych oczach, ciele kusi-
cielki i na dodatek lekarka. Wygrał los na loterii.
– Mam nadzieję, że pozwoli pani, żebyśmy w ramach podziękowań zaprosili panią
na śniadanie.
– Dziękuję, już jadłam.
– W takim razie na kolację.
– Jestem tu z rodziną.
– Ja też. Niestety. – Pokazał chłopcu minę, a ten zaśmiał się i również zareagował
grymasem. – Byłbym wdzięczny, gdyby dała mi pani pretekst, żebym na chwilę ich
opuścił.
– Cóż…
Wahanie Zii nie umknęło jego uwadze. Ani jej ukradkowe spojrzenie na jego lewą
dłoń. Biały ślad po obrączce dawno znikł. Szkoda, że nie mógł tego samego powie-
dzieć o śladach odciśniętych na jego duszy.
– Gdzie pani mieszka?
Lustrowała go tymi swoimi egzotycznymi oczami. Na moment zawiesiła wzrok na
spodniach z obciętymi nogawkami i znoszonych skórzanych klapkach.
– W Camino del Rey – odparła niemal z niechęcią.
Mike powściągnął uśmiech.
– Wiem, gdzie to jest. Przyjadę po panią o siódmej trzydzieści. – Ścisnął zniecier-
pliwionego chłopca za ramię. – Pożegnaj się z panią doktor, łobuzie.
– Do widzenia, pani doktor.
– Do widzenia, Davy.
– Do zobaczenia, Anastazjo.
– Mówią do mnie Zia.
– Zia. Zapamiętam. – Zasalutował, przykładając palce do skroni, po czym pocią-
gnął chłopca i ruszyli plażą.
Odprowadzała ich wzrokiem aż do rzędu domów na palach. Nie mogła uwierzyć,
że zgodziła się na tę kolację. Jakby nie miała teraz dość na głowie.
Splotła ramiona i patrzyła na skaczącego teriera. Przypomniał jej równie ener-
gicznego charta węgierskiego, którego przywiozła z sobą jej szwagierka. Natalie
była w nim do szaleństwa zakochana i nazywała go Księciem, co niezbyt się podoba-
ło bratu Zii, Dominicowi, który wciąż nie przywykł do zmiany statusu z agenta In-
terpolu na Wielkiego Księcia Karlenburgha.
Księstwo Karlenburgh stanowiło niegdyś część cesarstwa austro-węgierskiego.
Od dawna istniało wyłącznie na stronach książek historycznych, co nie powstrzyma-
ło paparazzich przed ściganiem nowego europejskiego księcia. Dominic ożenił się
z Natalie, która odkryła, że był dziedzicem tytułu. Rodzina Zii powiększyła się o do-
brą i mądrą szwagierkę oraz dwie wspaniałe kuzynki. No i, oczywiście, Charlotte,
nadzwyczaj dzielną i zdeterminowaną głowę rodziny St. Sebastianów, która przyję-
ła Zię do swojego domu. Zia nie wiedziała, jak by sobie poradziła w szpitalu, gdyby
nie wsparcie księżnej.
Dwa i pół roku, myślała, rezygnując z dalszego biegu. Dwadzieścia osiem miesię-
cy dyżurów. Niekończące się dni i noce, gdy zamartwiała się pacjentami. Trudne go-
dziny żałoby spędzone z rodzicami dzieci, których nie udało się uratować. Teraz
musi zdecydować, czy chce przez kolejne trzydzieści lub czterdzieści lat pracować
z chorymi dziećmi, czy też przyjąć propozycję doktora Rogera Wilbanksa, szefa Pe-
diatrycznego Centrum Naukowo-Badawczego. Czy ma porzucić wyzwania i stres
codziennej praktyki lekarskiej i zamienić je na regularne godziny pracy i kuszące
zarobki w światowej sławy nowoczesnym centrum naukowym.
Pytanie to nie dawało jej spokoju, gdy szła w stronę hotelu, gdzie zamieszkał klan
St. Sebastianów. Słońce świeciło na błękitnym niebie, miłośnicy słońca wylegali na
plażę. Nad rzędami leżaków rozkwitały kolorowe parasolki. Na piasku rozkładano
ręczniki. Blade dekolty i wydęte brzuchy tylko czekały, żeby się pokazać.
Wróciła myślami do Mike’a Brennana. On nie miał wydętego brzucha. Same mię-
śnie i zabójczy uśmiech. Jego swobodny strój sugerował, że czuł się z sobą dobrze.
Teraz, gdy o tym pomyślała, ucieszyła się, że pójdą na kolację. Może potrzebuje
leniwego wieczoru z dala od najbliższych. Na kilka chwil odsunie od siebie podjęcie
decyzji. Przelotny flirt…
Ale przecież nie interesują jej przygody. Praca jej na to nie pozwalała, a poza tym
była na to zbyt rozważna, zbyt odpowiedzialna, no dobrze – zbyt wymagająca. Raz
się sparzyła i wystarczy. Skrzywiła się na wspomnienie przystojnego ortopedy, który
zapomniał ją poinformować, że od rozwodu dzielą go jeszcze lata świetlne.
Wciąż sobie wyrzucała ten nieszczęsny błąd, gdy otwierała drzwi apartamentu
z sześcioma sypialniami. Choć był wczesny ranek, hałas był nie do wytrzymania,
głównie za sprawą trzyletnich bliźniaczek Giny. Błękitnookie blondynki były jak mi-
niaturki ich żywiołowej matki.
Zia uniosła kąciki warg w uśmiechu. Za oszkloną ścianą pokoju widniała panora-
ma Zatoki Meksykańskiej, lecz żadna ze znajdujących się w pokoju osób nie była nią
zainteresowana. Wszyscy z przejęciem obserwowali bliźniaczki, które usiłowały
swoim wujom powiesić na szyi dzwonki. Dominic i Devon siedzieli po turecku na
podłodze, zaś tata bliźniaczek, Jack, przyglądał się temu z nieskrywaną satysfakcją.
– Co tu się dzieje? – spytała Zia.
– Mikołaj jedzie – odparła z podnieceniem Amalia o kręconych włosach.
– Wujek Dom i wujek Dev pomogą ciągnąć sanie – dodała Charlotte.
Dziewczynki nosiły imiona po księżnej, której wszystkie imiona i tytuły zajmowały
linijkę druku. Niemal tak samo wyglądały imiona i tytuły Sary i Giny. A także Zii,
która zatrzymała się w drzwiach i patrzyła na radosną scenę.
Nie znała trzech innych mężczyzn równie do siebie niepodobnych, a mimo to
o niemal identycznych charakterach. Jack Harris, ojciec bliźniaczek i ambasador
USA w ONZ, miał brązowe włosy, był wysoki i dystyngowany. Devon Hunter
o szczupłej twarzy i inteligentnych oczach z właściciela niewielkiej firmy transportu
lotniczego wyrósł na miliardera. Zaś Dominic…
Czy był ktoś równie charyzmatyczny jak brat Zii, który po śmierci ich rodziców
został jej prawnym opiekunem? Był przyjacielem i doradcą, przeprowadził ją przez
pełne turbulencji lata wczesnej młodości. Zachęcał ją do nauki. A dla ukochanej ko-
biety porzucił pełną adrenaliny karierę.
Natalie też go kochała. Kochała go bezwarunkowo i radośnie. Jedno spojrzenie na
twarz szwagierki wystarczyło, by w jej ciepłych oczach dojrzeć oddanie. Natalie
siedziała teraz na jednym z końców wygodnej kanapy, trzymając za obrożę wiercą-
cego się psa, by nie dołączył do świątecznej brygady.
Kuzynki Zii siedziały obok Natalie. Gina, w czapce Mikołaja na platynowych lo-
kach, w legginsach w paski jak cukierki na choinkę, wyglądała jak nastolatka, a nie
matka bliźniaczek, żona dyplomaty i partnerka w jednej z najbardziej znanych no-
wojorskich firm organizujących rozmaite imprezy. Starsza siostra Giny, Sara, zaj-
mowała drugi koniec kanapy. Położyła rękę na ledwie widocznym brzuchu, w któ-
rym nosiła pierwsze dziecko. Emanowała elegancją i spokojną radością z czekają-
cego ją macierzyństwa.
Lecz to kobieta, która siedziała wyprostowana, ściskając w dłoniach hebanową
główkę laski, przykuła uwagę Zii. Wielka Księżna Karlenburgha mogła być wzorem
dla kobiet w każdym wieku. Jako młoda mężatka zamieszkiwała w rozmaitych euro-
pejskich zamkach. Między innymi w zamku nad przełęczą na granicy Austrii i Wę-
gier. Zamek zaatakowali sowieci, którzy później brutalnie zgnietli powstanie wę-
gierskich patriotów. Zmuszona do oglądania egzekucji męża Charlotte odważyła się
na ucieczkę przez pokryte śniegiem Alpy z maleńkim dzieckiem w ramionach i klej-
notami ukrytymi w pluszowym misiu. Teraz, sześćdziesiąt lat po tamtych wydarze-
niach, nieugięta księżna o białych włosach i skórze jak bibułka rządziła swoją po-
większającą się rodziną żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce.
To z jej powodu spędzali święta w Teksasie. Charlotte nigdy nie narzekała, Zia za-
uważyła jednak, że podstępne zimno i rekordowe opady śniegu, który z początkiem
grudnia pokrył ulice Nowego Jorku grubym dywanem, zaostrzyły artretyzm księż-
nej. Jedno słowo Zii zelektryzowało całą rodzinę.
Dev i Sara natychmiast wynajęli apartament z sześcioma sypialniami. Jack i Gina
tak ułożyli swoje kalendarze, by spędzić święta w południowym Teksasie. Rodzina
przekonała też Marię, gospodynię i towarzyszkę księżnej, by spędziła z nimi opłaco-
ne przez nich wakacje.
Zia nie mogła pozostać w Teksasie tak długo jak cała reszta. Choć stażyści dru-
giego i trzeciego roku w Mount Sinai mieli prawo do miesiąca urlopu, niewielu
z nich oddalało się od szpitala. Mając na głowie decyzję dotyczącą propozycji Wil-
banksa, Zia nie wyruszyłaby na Galveston, gdyby Charlotte nie naciskała. Księżna,
jakby czytała w jej myślach, właśnie podniosła wzrok. Zacisnęła sękate palce na
gałce laski. Uniosła brwi.
Charlotte wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, o czym Zia myśli. Że Char-
lotte jest stara i niedołężna, i potrzebuje teksańskiego słońca, by ogrzało jej kości.
Cóż, może to i prawda. Ale Charlotte pragnęła też, by policzki Zii nabrały koloru.
Była zbyt blada, za chuda i wciąż zmęczona. Podczas dwóch pierwszych lat stażu
dosłownie harowała. Ilekroć Charlotte usiłowała wysondować, skąd te cienie pod jej
oczami, Zia uśmiechała się i zbywała ją wymówką, że zmęczenie to stały element
trzeciego roku stażu w tak prestiżowym szpitalu.
Charlotte przekroczyła już osiemdziesiątkę, lecz umysł miała trzeźwy. A gdy cho-
dziło o dobro rodziny, nie wahała się ani trochę. Żadne z nich nie miało pojęcia, że
to ona wymyśliła te wakacje. Wystarczyło niezbyt dyskretne masowanie artretycz-
nych palców i na pozór mimowolne napomknienie, że w tym roku grudzień jest wy-
jątkowo zimny i wilgotny.
Rodzina zareagowała zgodnie z jej oczekiwaniami. Przejrzeli rozmaite oferty od
Florydy do Kalifornii, od willi na Riwierze do bungalowów na Pacyfiku. Wybrali po-
łudniowy Teksas, najbardziej dla wszystkich dogodny. W ciągu tygodnia Charlotte
i Maria zostały ulokowane w nadmorskim skąpanym w słońcu luksusie, a członko-
wie rodziny dołączali do nich na krócej czy dłużej.
Charlotte przekonała nawet Zię, by wzięła tydzień urlopu. Dziewczyna nadal była
wychudzona i zmęczona, ale jej policzki nabrały koloru. W oczach pojawiła się jakaś
iskra. Teraz jej lśniące włosy były mokre i sprawiały wrażenie, jakby wplątały się
w nie wodorosty. Zaintrygowana księżna postukała laską o podłogę.
– Charlotte, Amalio, proszę o chwilę ciszy.
Piski dziewczynek odrobinę przycichły.
– Usiądź obok mnie, Anastazjo, i powiedz mi, co się stało na plaży.
– Skąd wiesz, że coś się stało?
– Z włosów zwisają ci wodorosty.
Zia uniosła ręce i znalazła nitkę wodorostów.
– To prawda. – Zaśmiała się.
Zia tak rzadko się śmiała, że jej śmiech zwrócił uwagę wszystkich osób w pokoju.
– Więc co się stało? – powtórzyła księżna.
Zia, czując na sobie wzrok zebranych, udawała, że coś sobie przypomina.
– Mały chłopiec został wciągnięty przez prąd. Skoczyłam do wody, wyciągnęłam
go na brzeg, a potem reanimowałam.
– Dobry Boże! I co z nim?
– W porządku. Jego wuj też jest w porządku – dodała. – Dlatego zgodziłam się
pójść z nim na kolację.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zgodnie z przewidywaniami Zii informacja, że umówiła się z nieznajomym, wywo-
łała lawinę pytań. Obiekcje wyrażali głównie męscy członkowie rodziny.
Kiedy portier zaanonsował gościa, który przyszedł do doktor St. Sebastian, cały
klan zebrał się akurat na koktajl przed kolacją. Zia przez moment zastanowiła się,
czy nie zaczekać na Mike’a w holu. Uznała jednak, że jeśli Mike Brennan nie zdoła
oprzeć się połączonym siłom jej brata, kuzynów i księżnej, lepiej nie tracić na niego
czasu.
Czekała przy drzwiach, gdy wysiadł z windy.
– Witam.
– Cześć, pani doktor.
No, no, pomyślała. Widziała ten sam uśmiech co rano, za to opakowanie się zmie-
niło. Mike miał na sobie czarne spodnie z kantem, do których włożył niebieską ko-
szulę z rozpiętym kołnierzykiem i sportową marynarkę. Zaskoczył ją czarnymi bu-
tami z tłoczonej skóry i stetsonem.
Jak większość Europejczyków znała kowbojów tylko z filmów. Mieszkanie w No-
wym Jorku nie zmieniło jej myślowych stereotypów. Na Galveston nie natknęła się
na wielu miejscowych, którzy nosiliby tradycyjne teksaskie stroje. Ale Mike świet-
nie się prezentował. Zia poczuła niespodziewane ciepło.
– Jak się ma Davy? – spytała.
– Obraził się, bo ma zakaz oglądania telewizji.
– Nic złego się nie działo?
– Nic, ale jego matka już traci cierpliwość.
– Wyobrażam sobie. Moja rodzina pije właśnie drinka. Ma pan ochotę się przywi-
tać?
– Jasne.
– Uprzedzam tylko, że jest nas wielu.
– Nie ma sprawy. Mój irlandzki dziadek poślubił meksykańską piękność zaraz po
tym, jak ukończyła przyklasztorną szkołę na South Padre Island. Nie ma się pojęcia,
co znaczy liczna rodzina, dopóki nie było się na niedzielnym obiedzie w domu mojej
abuelity.
Gdy wspomniał o swoim pochodzeniu, Zia pomyślała, że rudawe błyski we wło-
sach i szmaragdowe oczy wskazują na irlandzkie korzenie. To zaś, co uznała za tek-
saską opaleniznę, mogło być darem od meksykańskiej babki.
Prowadząc gościa na taras ciągnący się wzdłuż dwóch ścian apartamentu, cieszy-
ła się, że ona także się przebrała. Większość dni spędzała w lekarskim fartuchu,
a rzadkie wolne wieczory w dresie. Musiała przyznać, że świetnie się poczuła,
wkładając jedwabną czerwoną bluzkę i pożyczone od Giny wąskie dżinsy z błysz-
czącym czerwonym sercem na tylnej kieszeni. Gina pożyczyła jej też buty. Śmiertel-
nie niebezpieczne szpilki dodawały Zii z dziesięć centymetrów, a jednak wciąż była
niższa od Mike’a Brennana.
Gdy jak zazwyczaj schludnie spięła włosy, Sara zasugerowała, by zostawiła kilka
luźnych kosmyków wokół twarzy. Natalie dała jej miedziany naszyjnik, który znala-
zła w londyńskim sklepie specjalizującym się w reprodukcjach starej celtyckiej biżu-
terii. Czując się jak Kopciuszek wystrojony przez wróżki, Zia otworzyła drzwi na ta-
ras. Dwanaście par oczu, które natychmiast wbiły się w gościa, niejednego mogłoby
przerazić. Mike Brennan dość pewnym krokiem wszedł za Zią na taras.
– Przedstawiam wam Mike’a…
– Brennana – dokończył Dev zaskoczony. – Z Aka Global Shipping Incorporated. –
Wstał i wyciągnął rękę. – Jak się masz, Mike?
– Dziękuję, dobrze – odparł gość, równie zaskoczony. – Jesteś spokrewniony
z Zią?
– Zia i moja żona Sara są kuzynkami.
– Bardzo dalekimi – dodała Zia z uśmiechem.
– Stopień pokrewieństwa się nie liczy – zaprotestowała Sara. – W każdym razie
u St. Sebastianów. – Spojrzała na męża. – Skąd się znacie?
– Mike jest prezesem Global Shipping, trzeciej pod względem wielkości firmy
przewozów morskich w Stanach – wyjaśnił Dev. – Podpisywaliśmy umowę. Na co to?
Na osiem czy dziewięć milionów rocznie?
– Bliżej dziesięciu – odparł Mike.
Zia słuchała tego ze zdziwieniem. W ciągu kilku chwil przystojniak z plaży zamie-
nił się w kowboja, a teraz znów w szacownego biznesmena. Wciąż usiłowała przy-
swoić sobie te informacje, gdy Dev rzucił kolejną uwagę.
– Zaraz, czy twoja korporacja nie jest właścicielem tego hotelu? A także z dziesię-
ciu innych nieruchomości w Houston i okolicy?
– Zgadza się.
– Pewnie dlatego zaproponowano nam tak dobre warunki.
– Staramy się opiekować naszymi cennymi klientami – przyznał Mike z uśmie-
chem.
– A my to doceniamy.
Mimo pozytywnego przyjęcia przez Devona dwaj pozostali mężczyźni na tarasie
woleli wyrobić sobie własne zdanie na temat gościa. Jack, dyplomata, skrywał oce-
nę za przyjaznym skinieniem głowy i uściskiem dłoni. Dominic był mniej powściągli-
wy.
– Zia mówiła, że pana siostrzeniec omal dziś nie utonął – zauważył chłodno. – To
dość nierozważne ze strony pańskiej rodziny puszczać chłopca samego na plażę.
– Owszem. – Mike nie próbował się wykręcać.
Rzucając bratu karcące spojrzenie, Zia przedstawiła gościa Ginie, Marii i Natalie,
która wciąż trzymała psa. Ten zaś niecierpliwie węszył, czując obcego. Bliźniaczki
patrzyły na Mike’a z kolan matki. Mike przykucnął i spytał z powagą, czy z głowy
Charlotte wyrasta drzewko, a dziewczynki się roześmiały.
– Nie, to są rogi – odparła chichocząca Amelia.
– Aha, rozumiem. Więc ona jest siostrą renifera Świętego Mikołaja.
– Tak – potwierdziła Charlotte, unosząc dwa palce. – A Mikołaj za tyle dni przyje-
dzie do Teksasu.
– No, no, już za dwa dni!?
– Tak, a my mamy wtedy urodziny. – Wyprostowała trzeci palec. – Tyle.
– No to lepiej bądźcie grzeczne, żebyście dostały dużo prezentów.
– Będziemy grzeczne!
Obietnica wywołała ironiczne uśmiechy. Zia poprowadziła Mike’a do białowłosej
kobiety siedzącej w rattanowym fotelu.
– Mike Brennan, a to moja ciotka Charlotte St. Sebastian, Wielka Księżna Karlen-
burgha.
Charlotte wyciągnęła pokrytą niebieskimi żyłkami dłoń. Mike ujął ją delikatnie
i przez moment przytrzymał.
– To wielka przyjemność panią poznać, Księżno. Teraz wiem, czemu nazwisko Zii
wydało mi się znajome. Ze dwa lata temu w gazetach pisano, że wasza rodzina od-
nalazła utracony obraz. Caravaggia?
– Canaletta – poprawiła księżna.
Opuściła powieki, jakby nagle się oddaliła, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał o we-
neckim pejzażu, który mąż jej podarował, gdy zaszła w ciążę.
– Ma pan ochotę na aperitif? – spytała, wracając z krótkiej wycieczki w czasie. –
Możemy panu podać, co pan zechce. Albo poczęstujemy pana jedną z najlepszych
brandy, jakie wyprodukowało cesarstwo austro-węgierskie.
– Niech pan grzecznie odmówi – ostrzegła Gina. – Palinka nie jest dla ludzi bojaź-
liwych.
– Oskarżano mnie o wiele rzeczy – odparł Mike z uśmiechem – ale nigdy o tchó-
rzostwo.
Sara i Gina wymieniły spojrzenia. Wypicie palącej w gardle brandy produkowanej
wyłącznie na Węgrzech stało się rodzajem rytuału przejścia dla mężczyzn wprowa-
dzanych do klanu St. Sebastianów. Dev i Jack zdali test, ale twierdzili, że do tej pory
ich struny głosowe odczuwają przykre konsekwencje.
– Tylko proszę nie mówić, że nie ostrzegałam. – Zia wlała bursztynowy płyn do
kryształowej szklanki.
Ojciec i dziadek Mike’a całe życie ciężko pracowali w dokach w Houston. Mike
i jego bracia uciekali ze szkoły, by spędzać z nimi czas na nabrzeżu. Podczas waka-
cji pracowali dorywczo, ładując kontenery do ogromnych masowców. Po ukończeniu
college’u Mike zaciągnął się do marynarki, a później za oszczędności i pożyczkę
bankową kupił pierwszy statek – zardzewiałą łajbę, która robiła rutynowe rejsy do
Ameryki Środkowej z postojami w małych portach. Dwanaście lat później, już jako
właściciel floty tankowców i kontenerowców, wciąż potrafił pić.
Odchylił do tyłu głowę i przełknął brandy z pewnością, że nawet w połowie nie
jest tak mocna jak bimber, który pijał w marynarce. Gdy tylko brandy spłynęła mu
do gardła, zrozumiał, że się mylił. Udało mu się nie zakrztusić, ale z oczu popłynęły
mu łzy jak woda z dziurawego wiadra. Wciągnął nosem powietrze.
– No, no! – Mrugając, spojrzał na brandy z szacunkiem. – Jak to się nazywa? –
spytał księżną.
– Palinka.
– I pochodzi z Austrii?
– Z Węgier.
– Jeden galon tej palinki mógłby napędzać silnik dwusuwowy z turbodoładowarką.
Uśmiech, który pojawił się w bladoniebieskich oczach księżnej, powiedział
Mike’owi, że przeszedł pierwszą próbę ogniową. Nie wstydził się chwycić dogodnej
wymówki, by uniknąć kolejnego testu.
– Zrobiłem rezerwację w restauracji dwie przecznice stąd. Macie ochotę do nas
dołączyć? – Odwrócił się do członków rodziny Zii.
Charlotte odpowiedziała za wszystkich:
– Dziękuję, ale Zia pewnie woli, żebyśmy nie raczyli pana opowieściami o jej sza-
leństwach. Niech to zrobi sama.
Kiedy znaleźli się w mknącej dwadzieścia pięter w dół windzie, Mike oparł się
o tylną ścianę kabiny.
– Szaleństwach? – spytał. – Jestem zaintrygowany.
– Na swoją obronę powiem, że tylko raz próbowałam operować naszego psa – od-
parła ze śmiechem. – Bratu tak łatwo nie odpuściłam. W imię medycyny był podda-
wany rozmaitym torturom.
– Ale wygląda na to, że przeżył i jest w dobrej formie.
Wyglądał też mało przyjaźnie. Mike nie miał mu za złe. On i jego bracia daliby po-
palić każdemu mężczyźnie, który niewłaściwie potraktowałby ich siostry.
W tym momencie z trudem trzymał ręce przy sobie. Niezależnie od cieni pod
oczami Zia była spełnieniem fantazji każdego mężczyzny. Szczupła, zgrabna i tak
seksowna, że kiedy szli po marmurowej posadzce holu, a potem przez ogrody Cami-
no del Rey, wiele głów się za nią odwracało.
Hotelowy kompleks był jednym z projektów, w które zainwestowała korporacja
Mike’a, by pomóc odbudować Galveston po huraganie Ike, który zaatakował wy-
brzeże we wrześniu 2008 roku. Ike zabrał życie ponad setce ludzi i spowodował
zniszczenia obliczone na trzydzieści siedem miliardów dolarów.
Świeży powiew od oceanu poruszył kosmykami włosów Zii. Mijali właśnie fontan-
nę Neptuna, którą architekt krajobrazu ustanowił centralnym punktem ogrodów.
Dalej znajdowały się dwie wysokie bramy z kutego żelaza prowadzące na plażę. Po
przeciwnej stronie ogrodu przez identyczne bramy wychodziło się na San Luis Pass,
główną arterię biegnącą przez całą wyspę.
– Zamówiłem stolik w Casa Mia. – Mike wziął Zię za łokieć i poprowadził przez
bramę. – Mam nadzieję, że to pani odpowiada.
– To mój pierwszy pobyt tutaj. Zaufam panu.
Latem w Teksasie panowały piekielne upały, za to zimowy ciepły wieczór był ide-
alny na spacer szerokim chodnikiem wzdłuż San Luis Pass. Mike zdjął rękę z łokcia
Zii i chwycił ją za przedramię. Podczas spaceru starał się dowiedzieć o niej jak naj-
więcej. Usłyszał, że urodziła się na Węgrzech, maturę zrobiła w Budapeszcie, a stu-
dia skończyła w Wiedniu jako najlepsza studentka na roku. Otrzymała propozycje
od kilku prestiżowych oddziałów pediatrycznych, ale ostatecznie wybrała Mount Si-
nai.
Zia nie pozostała mu dłużna i też zadawała pytania.
– Urodziłem się i wychowałem w Teksasie. Kiedy służyłem w marynarce, sporo
podróżowałem, ale to miejsce przyciągnęło mnie z powrotem. Teksas jest domem
już czterech pokoleń Brennanów. Moi rodzice, dziadkowie, jeden z braci i dwie
z trzech sióstr mieszkają niedaleko siebie.
– Tutaj, na wyspie? – Zia patrzyła na luksusowe wieżowce stojące wzdłuż plaży.
– Nie, w Houston. Ja też, w każdym razie przez większość czasu. Mam na wyspie
dom, w którego rodzina korzysta. Dzieciaki uwielbiają plażę.
– I nie jest pan żonaty.
To było stwierdzenie, co powiedziało Mike’owi, że nie spacerowałaby z nim
w miękkim świetle kończącego się dnia, gdyby miała wątpliwości w tej kwestii.
– Byłem. Nie wyszło.
To mistrzowskie niedopowiedzenie nie opisywało trzech miesięcy fantastycznego
seksu, po których nastąpiły trzy lata rosnącego niepokoju, nerwów, niezadowolenia,
pełnych złości skarg i w końcu żrącej goryczy. Jej, nie jego. Gdy małżeństwo wresz-
cie się zakończyło, Mike czuł się, jakby ktoś przeciągnął go ze sto kilometrów po
teksaskich zaroślach. Przeżył, lecz nie zamierzał powtarzać tego doświadczenia do
końca życia. Chociaż…
Wciąż leczył emocjonalne rany, ale rozum mówił mu, że małżeństwo z właściwą
kobietą wyglądałoby inaczej. Z kimś, kto doceniłby upór i determinację niezbędne
do stworzenia międzynarodowej firmy od zera. Kto zrozumiałby, że sukces często
oznacza siedemdziesiąt godzin pracy w tygodniu i brak wakacji. Z kimś takim jak ta
długonoga brunetka u jego boku.
Zerknął na nią. Jedna z jego sióstr była pielęgniarką. Znał wymagania związane
z pracą siostry i jej kolegów. Anastazja musi mieć żelazną wolę i siłę, skoro tak wie-
le osiągnęła. Skręcili w boczną ulicę, a po kilku krokach dotarli do willi w stylu hisz-
pańskim, jednego z najbardziej ekskluzywnych miejsc na wyspie. Do willi wchodziło
się przez wysoką bramę bez żadnego szyldu. Na widok mrugających lampek wo-
tywnych na podwórzu Zia westchnęła z podziwu. Stojący w rogu oświetlonego świe-
cami patia stolik należał zawsze do kierownictwa i ulubionych klientów Global Ship-
ping.
– A wracając do tortur, jakim poddawała pani brata – podjął Mike, gdy zamówili
mrożoną herbatę dla Zii i vizcaya z lodem dla Mike’a, który żywił nadzieję, że łyk
białego rumu zabije działanie palinki – zawsze chciała pani być lekarzem?
– Zawsze.
Odpowiedź padła niemal natychmiast, ale nie brzmiała tak lekko. Mike nie prze-
żyłby tych wszystkich wakacji w pozbawionym skrupułów świecie doków, gdyby nie
nauczył się wychwytywać najdrobniejszych niuansów.
– Ale? – spytał.
Rzuciła mu spojrzenie, w którym zdziwienie łączyło się z rezerwą, a w końcu sta-
ło się rozmyślnie zblazowane.
– Studia medyczne były wyczerpującą harówką. Teraz jestem już na ostatniej pro-
stej przed metą.
– Ale? – powtórzył.
Kelner z drinkami uratował Zię. Z nikim z rodziny nie podzieliła się swoimi wątpli-
wościami, nawet z Dominikiem. A jednak, sącząc herbatę, poczuła absurdalną po-
trzebę wyżalenia się przed obcym mężczyzną.
Mało prawdopodobne, by jeszcze się spotkali. Zostało jej tylko parę dni wakacji.
Ktoś z zewnątrz, kto przez lata studiów i stażu nie musiał jej wspierać, mógł obiek-
tywnie ocenić jej sytuację.
– Ale – podjęła – zaczynam się zastanawiać, czy nadaję się na pediatrę.
– Czemu?
Mogłaby wymienić ze sto powodów. Dojmujące poczucie odpowiedzialności za pa-
cjentów, którzy są zbyt mali i przerażeni, by powiedzieć, kiedy i co ich boli. Bolesną
bezradność, gdy ma do czynienia z dzieckiem, którego nie da się uratować. We-
wnętrzną walkę, by nie wybuchnąć złością na rodziców, których bezmyślność lub
okrucieństwo powodują u dzieci poważne urazy.
Ale prawdziwy powód był inny. Myślała, że wybór pediatrii będzie swego rodzaju
rekompensatą. Nie rozmawiała o tym z nikim prócz Dominica.
– Na pierwszym roku studiów wykryto u mnie torbiel macicy – oznajmiła zdumio-
na, że tak spokojnie mówi o czymś, co odmieniło jej życie. – Podczas przerwy zimo-
wej, kiedy byłam na nartach w Słowenii, ta torbiel pękła. – Z początku pomyślała, że
zaczął jej się okres, ale ból rósł z każdą chwilą. I było dużo krwi! – Omal nie umar-
łam, zanim dowieźli mnie do szpitala. Sytuacja była dramatyczna. Chirurg usunął
macicę, żeby uratować mi życie.
Kiedy do stolika podszedł kelner, by przyjąć zamówienie, Zia zamilkła. Mike ode-
słał go słowami:
– Proszę nam dać jeszcze chwilę.
– Kocham dzieci – ciągnęła Zia. – Wyobrażałam sobie, że będę miała ich gromad-
kę. Kiedy pogodziłam się z tym, że nie zostanę matką, postanowiłam, że przynaj-
mniej pomogę im w cierpieniu.
– Ale…
No właśnie. Cholerne ale, przez które czuła się jak ptak siedzący na gałęzi ze zła-
manym skrzydłem.
– Trudno jest tyle dawać z siebie cudzym dzieciom – dokończyła. – Trudniej, niż
sobie wyobrażałam.
Znów zapadła cisza. Potem Mike przerwał ją pytaniem, które trafiało w sedno jej
wewnętrznego konfliktu.
– Co by pani robiła, gdyby nie była pani lekarzem?
– Zajmowałabym się medycyną, ale teoretycznie.
No i proszę! Po raz pierwszy powiedziała to na głos. Nie bratu czy Natalii, księż-
nej czy kuzynkom. Powiedziała to nieznajomemu, który nie wydawał się tym zszoko-
wany ani rozczarowany.
Poza praktyką lekarską do obowiązków stażystów trzeciego roku należało
uczestniczenie w projekcie naukowym. Zatroskana wzrostem infekcji nabytych na
oddziale noworodków, Zia szukała odpowiedzi na swoje pytania w szpitalnej ewi-
dencji z pięciu lat. Obszerna baza danych zawierała wagę nowo narodzonych dzie-
ci, ich przynależność etniczną, rodzaj porodu, czas wykrycia infekcji, metody lecze-
nia i procent zgonów.
Choć nie zamierzała przedstawiać wyników badań do czasu rocznej prezentacji
naukowych projektów stażystów, jej wstępne wyniki zaintrygowały dyrektora szpi-
talnego centrum badawczego. Prosił też Zię, by pod jego kierunkiem poprowadziła
dwuletnie badania. Gdyby w ciągu najbliższych miesięcy dostali na to grant, mogła-
by rozpocząć badania jako działalność fakultatywną, a po zakończeniu stażu dołą-
czyć do zespołu doktora Wilbanksa.
– Szef centrum naukowo-badawczego w Mount Sinai prosił, żebym z nim praco-
wała – wyznała Mike’owi.
– Brzmi to bardzo ciekawie.
– Prawdę mówiąc – odparła z cieniem dumy – doktor Wilbanks uważa, że w moje
badania warto zaangażować większy zespół. Sądzi, że możemy na to otrzymać
grant w wysokości miliona dolarów.
– No, no. Czym dokładnie by się pani zajmowała?
Tak dobrze się z nim rozmawia. Zia nie poruszała takich spraw jak MRSA, czyli
gronkowiec złocisty oporny na metycylinę, z kimś, kto nie nosił lekarskiego fartu-
cha. Zwłaszcza podczas kolacji przy świecach. A jednak zainteresowanie Mike’a,
a także fakt, że wydawał się ją rozumieć, zachęcał ją do mówienia.
Nie mogła obwiniać Mike’a o to, co się wydarzyło, gdy opuścili restaurację. To był
rezultat połączenia różnych czynników. Po pierwsze decyzji, by pójść na spacer pla-
żą. Zia zdjęła szpilki, a mokry piasek pod stopami tylko zwiększał jej wrażliwość na
bodźce. Do tego księżyc rysował srebrną linię na powierzchni morza. No i Mike ob-
jął ją w talii. Przyjęła jego pocałunek, licząc, że będzie satysfakcjonującym zakoń-
czeniem wieczoru. Nie spodziewała się pożądania, które nią owładnęło, gdy poczuła
jego wargi. W jego głosie była dziwna chrypka, gdy zapytał, czy wpadłaby do niego
na drinka lub kawę.
Nie musiał tego mówić. Jej tętno wariowało.
– Jesteś sam? Davy i… – szukała w pamięci – Kevin i ich matka?
– Eileen po południu zabrała dzieci do miasta. Podejrzewam, że przez pięć lat
żadnemu nie pozwoli zbliżyć się do wody. Chciała ci podziękować, prosiła, żebym
wziął od ciebie numer telefonu. Obiecałem, że nie zapomnę.
Zia wahała się przez całe trzy sekundy.
– Napiszę esemesa do rodziny, żeby nie czekali.
ROZDZIAŁ TRZECI
Spacer do domu Mike’a dałby jej dość czasu, by się otrząsnęła, gdyby Mike nie
wziął jej znów za rękę i nie pokierował w stronę ledwie widocznej ścieżki przez wy-
dmy. Jego ręka była ciepła, on sam tak blisko!
Dom na palach, do którego Mike ją prowadził w blasku księżyca, połyskiwał bla-
dym turkusem. Stał na wzniesieniu, więc roztaczał się stamtąd niczym nieprzesło-
nięty widok na zatokę i lśniące w oddali światła Houston. Grube pale zagłębiały się
chyba na dziesiątki metrów. W oknach widniały pomalowane na biało przeciwsztor-
mowe żaluzje.
Kiedy Mike wprowadził ją po schodkach i otworzył drzwi, wciąż jeszcze mogła za-
żegnać kryzys. Gdy znalazła się w środku, mogła podejść do ściany okien z wido-
kiem na zatokę. Mogła kontemplować odbicie księżyca w ciemnych niespokojnych
wodach. Mogła przyjąć propozycję brandy albo kawy. Ona tymczasem zignorowała
widok i odmówiła drinka. Po tygodniach stresu uległa biologii. Przez resztę nocy nie
chciała myśleć. Nie chciała robić niczego innego jak tylko ulec pożądaniu.
Mike nie tracił czasu na powtarzanie oferty. Rzucił kapelusz na najbliższe krzesło
i ujął twarz Zii.
– Jesteś zachwycająca.
Głaskał jej policzki i wargę. Zia czuła, że starał się nad sobą panować. Jej zosta-
wił decyzję, czy się wycofają, czy stawią czoła wyzwaniu. Wybrała to drugie. Rzuci-
ła na podłogę szpilki i oplotła ramionami szyję Mike’a.
– Ty też.
– Ja? Zachwycający? – Wyglądał na zaskoczonego, a potem rozbawionego. – Ani
trochę, kochanie.
Iskierki śmiechu w jego oczach przyprawiły ją o dreszcz. Opadł wargami na jej
usta. Chwycił ją znów w talii i przyciągnął. Czuła jego podniecenie. Przypomniała
sobie, że był już żonaty i nauczył się, jak rozpalić kobietę. Gdy oderwał od niej war-
gi, z trudem łapała oddech. Gdy zdjął klamrę z jej włosów, już tęskniła za jego doty-
kiem. Kiedy włosy opadły, Mike wsunął w nie palce i po raz kolejny obdarował ją po-
całunkiem. Nie pozostała mu dłużna. Rozsunęła poły marynarki, by go od niej uwol-
nić.
– Chcę, żebyś wiedziała, że nie mam zwyczaju zaciągać do łóżka nowo poznanej
kobiety – rzekł Mike.
– Ja też nie pozwalałam się nikomu zaciągać do łóżka na pierwszej randce. – Na-
byty w Nowym Jorku akcent Zii znikał z każdym słowem.
Krew węgierskich przodków pulsowała w jej żyłach. Czuła w sobie dzikość ste-
pów, po których gnali, szaleństwo wiatrów wyjących w górach i dolinach, gdzie osie-
dli.
– Ale tego wieczoru zrobię wyjątek, tak?
– Tak, do diabła!
Wziął ją na ręce, nim wypowiedziała te słowa, i ruszył w stronę sypialni. Wykorzy-
stała tę krótką podróż, by zająć się guzikami jego koszuli. Rozpięła dwa górne, gdy
Mike łokciem pchnął drzwi. Zdążyła dojrzeć podłogę z szerokich desek, parę mebli
i oprawione plakaty statków na jednej ze ścian. Zaraz potem Mike położył ją na
ogromnym łóżku przykrytym miękką narzutą.
Później zdjął koszulę, buty i dżinsy. Nie mógł uwierzyć, że udało mu się zaciągnąć
do łóżka tę lekarkę o egzotycznej urodzie. Nie zamierzał dać jej chwili, by zmieniła
zdanie. A jednak opanował się na tyle, by rozbierać ją powoli. Najpierw zdjął jej
bluzkę, potem dżinsy z czerwonym sercem, które przyciągało jego wzrok, gdy szła
przed nim. Potem stanik i stringi. Następnie popełnił niemal fatalny błąd i objął
wzrokiem alabastrową postać na tle perłowoszarej narzuty. Jej ciemne włosy były
równie jedwabiste i podniecające jak trójkąt u sklepienia ud. W tym momencie pew-
nie by się zapomniał, gdyby nie zacisnął zębów, obiecując sobie w duchu, że nie bę-
dzie się spieszył.
W nocnej szafce trzymał zapas prezerwatyw. Leżały tam już ponad rok. Popyt na
superkontenerowce rósł, a flota rozrastała się tak szybko, że ledwie nad tym pano-
wał. Nie miał wiele okazji do oddawania się przyjemnościom życia. Zamierzał to
nadrobić. Gdyby tylko mógł znaleźć te cholerne gumki! Przeklinając pod nosem,
grzebał w szufladzie, w końcu wyrzucił jej zawartość na łóżko. Książki w miękkiej
oprawie, garść monet, klucze, kilka skarpetek i plastikowy wóz strażacki.
Zia oparła się na łokciu i spojrzała na samochód.
– Podczas studiów widziałam rozmaite sekszabawki – rzekła z uśmiechem. – Nie-
które wykorzystywano w naprawdę oryginalny sposób, ale to jest coś nowego.
– Cholerny świat, mówiłem Kevinowi i Davy’emu, żeby trzymali się z daleka… O,
dzięki Bogu. – Odetchnął z ulgą, podnosząc dwa foliowe opakowania. – Pięć miesię-
cy temu przyłapałem chłopców, jak robili z tego balony, ale byłem pewien, że coś się
uratowało.
Pięć miesięcy temu? – pomyślała, gdy Mike zębami rozrywał opakowanie. Wyglą-
da na to, że nie przyprowadzał do letniego domu wielu kobiet. To ją zaskoczyło.
I mocniej rozpaliło. Mike pchnął ją na materac. Wsparł się na łokciach i znów ją ca-
łował. Nabrzmiałe piersi, wargi, szyję, brzuch. Kiedy wsunął dłoń między jej uda,
Zię przeszedł dreszcz. Tak! Tego potrzebowała. Za tym tęskniły jej umysł i ciało. Za
podnieceniem, które powoduje zawrót głowy.
– Mike, zaczekaj. Pozwól… Och! – Próbowała powstrzymać orgazm, ale nawet
gdyby bardzo się starała, nie zdołałaby tego zrobić. Uniosła biodra i wygięła plecy,
wstrząsana falami rozkoszy. Gdy wreszcie ucichły i opadła na pościel, otworzyła
oczy. Mike na nią patrzył. – Przepraszam, jakiś czas tego nie robiłam.
– Och, kochanie. Nie przepraszałabyś, gdybyś miała pojęcie, jak fantastycznie wy-
glądałaś.
Zia studiowała seksualność człowieka i proces reprodukcji. Potrafiła nazwać każ-
dą reakcję swojego ciała. Wiedziała również, że kobieta jest w stanie szybciej po-
wtórzyć ten cykl niż mężczyzna. Mimo to była zdumiona tym, co się z nią działo.
Wystarczyło, że Mike się pochylił i ją pocałował. Pocałunek był tak czuły, że natych-
miast znów się podnieciła. Mike wypełnił ją sobą i doprowadził do kolejnej eksplozji
rozkoszy. Tym razem na niego zaczekała.
Łapiąc oddech, wiedziała, że powinna wstać, ubrać się i wracać do domu. Lecz
gdy po krótkiej przerwie zaczęli od nowa, wyjście jakoś się opóźniało. Jeśli pierw-
sza runda była szybka i gwałtowna, druga była tak powolna, że Zia miała więcej niż
dość czasu, by poznać ciało Mike’a. Mięśnie, brzuch, blizna na lewym ramieniu.
Podczas dyżurów zrobiła tyle szwów, że wiedziała, iż to rana od noża.
– Skąd to masz?
– Hm? – Poruszył się, bardziej zainteresowany jej ciałem niż swoim.
– Tę bliznę? Skąd ją masz?
– Drobne nieporozumienie.
– Między?
– Mną i jednookim Portugalczykiem o cuchnącym oddechu, na tankowcu, którym
płynąłem przed ostatnią klasą w średniej szkole.
– I?
– Powiedzmy, że nie przepadał za przemądrzałymi smarkaczami. A teraz… –
chwycił ją za pośladki – wróćmy do ważniejszych spraw.
Zamierzała uciąć sobie krótką drzemkę z policzkiem wtulonym w ciepłe zagłębie-
nie między szyją i ramieniem Mike’a, kiedy więc otworzyła oczy i zamrugała, ośle-
piona wpadającym przez duże okna słońcem, krzyknęła:
– O nie!
Usiadła i odsunęła włosy z twarzy. Tak, ten widok potwierdzał to, co jak przez
mgłę pamiętała. Podłoga z szerokich dębowych desek, na jednej ze ścian kolekcja
oprawionych fotografii wielkości plakatu przedstawiających statki oceaniczne. Ona
zaś tkwiła w pościeli. Naga. Na policzku czuła ślad zadrapania męskim zarostem.
Och, na Boga, jest dorosła. Odpowiedzialna i samotna. Nie ma powodu czuć się
winna czy skrępowana, wyjaśniając rodzinie, skąd ma ślad na policzku. Ani tego, że
spędziła noc z interesującym mężczyzną.
Mężczyzną, który najwyraźniej dobrze radził sobie w kuchni. Odkryła to po wy-
prawie do łazienki, gdzie się ubrała i ruszyła dalej prowadzona zapachem smażone-
go bekonu. Na stole o szklanym blacie stojącym przy oknie z widokiem na zatokę
Mike naszykował prawdziwą ucztę. Zdumiona przenosiła wzrok z soku na plastry
melona, koszyk rogalików i wysoki dzbanek.
– Proszę, powiedz, że tam jest kawa – odezwała się.
Mike obejrzał się uśmiechnięty, ze szpatułką w dłoni.
– Kawa. Częstuj się.
Nalała sobie kawę, ale po jednym łyku jęknęła.
– Dobry Boże!
– Za mocna?
– W porównaniu z tym breja w szpitalnym pokoju służbowym jest pyszna.
– Wybacz. Staram się pamiętać, że nie wszyscy lubią marynarskie pomyje. Może
zaparzysz świeżą?
– Nie ma potrzeby. Jakoś ją spreparuję.
Z dodatkiem mleka i dwóch czubatych łyżeczek cukru kawa była znośna. Pijąc ją,
Zia oparła się biodrem o marmurowy blat wyspy i obserwowała Mike’a. Wyblakły T-
shirt opinał jego ramiona, a poranne słońce podkreślało rude kosmyki w kasztano-
wych włosach. Gdy usmażył bekon, wytarł patelnię papierowym ręcznikiem.
– Mogę zrobić hiszpański omlet albo francuskie grzanki. Albo jedno i drugie.
– Nie rób sobie tyle kłopotu. Wystarczy kawa i rogalik.
– Żaden kłopot – odparł z uśmiechem w oczach. – Spaliliśmy sporo kalorii. Muszę
się wzmocnić. Więc omlet czy grzanka, czy jedno i drugie?
– Omlet, proszę.
Usadowiła się na wysokim stołku przy wyspie, trochę zdziwiona, że nie czuje się
zakłopotana. Ale Mike już podczas kolacji okazał się dobrym kompanem. Otworzyła
się przed nim i podzieliła się z nim wątpliwościami, które skrywała nawet przed Do-
minikiem. Co jej przypomniało…
Wyjęła z torebki telefon, zadowolona, że wieczorem wysłała bratu esemesa.
Przejrzała listę wiadomości i postanowiła później je przeczytać, po czym wysłała ko-
lejnego esemesa z informacją, że niedługo wróci. Potem dolała sobie kawy.
– Gdzie nauczyłeś się gotować? – zapytała.
– Ten jednooki Portugalczyk, o którym ci wspomniałem, był kucharzem. A ponie-
waż ja byłem najmłodszy na pokładzie, kapitan przydzielił mnie do kuchni. – Przeło-
żył na talerz pierwszy omlet i wlał na patelnię pozostałe jajka. – Mogłem całą drogę
powrotną wcinać wołowinę i fasolkę z puszki albo nauczyć się kilku rzeczy.
– Chyba nauczyłeś się więcej niż podstaw – rzekła, podziwiając omlet.
– Z czasem rozwinąłem repertuar – przyznał, wzruszając ramionami. – Moja była
żona nie przepadała za gotowaniem.
Ani za żadnymi innymi zajęciami poza wizytami w ekskluzywnych spa i butikach.
Mike rzadko oglądał się za siebie, ale gdy do drugiego omletu dodał papryczki i ce-
bulę, musiał siłą woli odsunąć wspomnienie gorzkiego małżeństwa. Ciemnowłosa
piękność, która patrzyła na niego z podziwem, bardzo mu to ułatwiła.
– Weź swoją kawę – rzekł, kiedy przełożył drugi omlet na talerz, dodał plastry be-
konu i ruszył do stołu.
Już wiedział, że chciałby spędzić więcej czasu z Zią, lecz kolejne spotkanie okaza-
ło się wyzwaniem.
– Muszę być z rodziną – oznajmiła. – Jest Wigilia – dodała, gdy zdawało się, że
Mike o tym zapomniał.
– Och, do diabła. Faktycznie.
Za nic w świecie nie mógł opuścić rodzinnego spotkania. Dzielnica Houston, gdzie
mieszkała jego babka, zamieszkana głównie przez Latynosów, wciąż celebrowała
tradycję. Ród Brennanów zbierał się tego popołudnia w domu babki na posiłek i za-
bawę. Po zapadnięciu zmierzchu wychodzili oglądać procesję. Miejscowe nastolatki
przebrane za Marię oraz Józefa i cała parafia szli w procesji z zapalonymi świecami
i papierowymi latarniami.
Po procesji wracali do domu babki i zaczynała się zabawa wypełnioną słodyczami
gwiazdą. Gwiazda o siedmiu rogach miała znaczenie religijne, ale Mike już tego nie
pamiętał. Jedyne, co zapamiętał, to że między innymi chodziło o diabły. Trzeba je
bić kijem, a nagrodą są wysypujące się z gwiazdy słodycze. Następnie przychodziła
pora na prawdziwą ucztę. Nadziewane ciasto z mąki kukurydzianej, meksykańskie
pączki i poncz.
Później Mike razem z rodzicami i częścią rodzeństwa szli na mszę o północy, od-
dając hołd irlandzkiemu dziedzictwu. Wracali potem do domu i pakowali prezenty.
Wreszcie padali wykończeni aż do ranka Bożego Narodzenia, gdy cała rodzina spo-
tykała się w domu jego rodziców, gdzie odbywało się otwieranie prezentów, a na-
stępnie tradycyjny obiad z indykiem.
Mike lubił to niekończące się świętowanie nawet w najgorszych chwilach swego
małżeństwa. Jill zraziła do siebie wszystkich członków jego rodziny, ale nie zdołała
zepsuć im radości z tradycyjnych świąt.
Tradycja to jedno, pomyślał, patrząc na siedzącą naprzeciw kobietę, Zia to co in-
nego. Znał ją niespełna dwadzieścia cztery godziny, mimo to z radością porzuciłby
rodzinne rytuały, gdyby miał szansę spędzić z nią wieczór. Do diabła, kogo on oszu-
kuje? Chciał jeszcze więcej.
– Co planujesz jutro, jak już wszyscy otworzą prezenty i najedzą się do syta? Na
pewno zechcesz odpocząć od rodziny.
– Jutro jest Boże Narodzenie i urodziny bliźniaczek.
– A pojutrze?
Za bardzo naciskał, zdawał sobie z tego sprawę. Ale nie byłby w tym miejscu,
gdzie się znajdował, gdyby poddawał się bez walki.
– Prawdę mówiąc, mam ukryty motyw, żeby cię znów zobaczyć.
– Ukryty motyw? – Ściągnęła brwi.
Mike nie chciał jej przestraszyć.
– Wczoraj podczas kolacji powiedziałaś mi trochę o swoich badaniach. Chciałbym
się czegoś więcej dowiedzieć.
– Czemu? – Zmarszczka na jej czole się pogłębiła.
– GSI ma wydział poświęcony badaniom i wdrażaniu technologicznych uspraw-
nień. Większość naszego wysiłku skupiona jest na przemyśle naftowym i statkach,
ale finansowaliśmy też badania na innym polu.
– Na przykład medycyny?
– W zeszłym roku braliśmy udział w badaniu dotyczącym czynników rakotwór-
czych, na jakie narażone są załogi tankowców. Oceniano działania chromianu oło-
wiu używanego jako pigment farby. Kazałem też moim ludziom przyjrzeć się roz-
przestrzenianiu się norowirusów. Atakują nie tylko statki wycieczkowe – przyznał.
– Ale ja zajmuję się MRSA i jego występowaniem u noworodków.
– Może cię zainteresuje, że kilka lat temu dwaj marynarze z Galveston pozwali
właścicieli statku na dwa miliony dolarów. Twierdzili, że właściciele nie poinformo-
wali ich o istniejącym na statku zagrożeniu. Obaj marynarze zostali zarażeni
MRSA.
Mike nie pamiętał o tym incydencie aż do chwili, gdy Zia wspomniała o groźnym
wirusie. Sprawdził wszystko w internecie i był teraz wyposażony w szczegóły spra-
wy.
Zainteresował ją. Widział iskrę w jej oczach.
– Gdybyś znalazła choć godzinę, moglibyśmy porozmawiać z człowiekiem, który
kieruje naszym działem badawczo-rozwojowym.
– Bardzo chętnie, ale w piątek lecę do Nowego Jorku.
– W takim razie musimy to zrobić dziś albo jutro.
– Chyba nie każesz swojemu pracownikowi przyjść do pracy w Wigilię.
– Prawdę mówiąc, to mój szwagier. Zaufaj mi. Rafe chwyci się każdej wymówki,
żeby choć na chwilę uciec od świątecznego chaosu.
– Może do ciebie zadzwonię, jak porozmawiam z rodziną i dowiem się, jakie mają
plany?
– Świetnie. – Chwycił pióro i zapisał jej na serwetce numer komórki. Kiedy scho-
wała ją do kieszeni dżinsów, odsunął się od stołu. – Odprowadzę cię do hotelu.
– Nie trzeba.
– Oczywiście, że cię odprowadzę. – Wziął ją za rękę. – Muszę też jeszcze coś zro-
bić.
Wpadła w jego ramiona. Uniosła głowę i oddała mu pocałunek. Jej smak i bliskość
natychmiast go podnieciły. I to jej pomrukiwanie!
Podczas spaceru do hotelu zastanawiał się, jak by tu opóźnić powrót Zii do Nowe-
go Jorku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Otworzyła drzwi apartamentu i wzięła głęboki oddech, szykując się na grad py-
tań. Ku jej zdumieniu męska połowa klanu wybrała się już na golfa, a panie siedziały
przy kawie przed wyprawą na zakupy. Bliźniaczki, jak poinformowała Gina, były na
placu zabaw z Marią i psem.
– No to mów! – ruszyła do ataku Gina. – Czy Brennan jest w łóżku równie atrak-
cyjny jak dla oka?
– Doprawdy, Eugenio. – Księżna posłała wnuczce zbolałe spojrzenie. – Postaraj się
zachować trochę więcej ogłady.
– Dajmy spokój ogładzie – wtrąciła Sara, splatając ręce na brzuchu. – Chcemy
znać szczegóły.
Nawet Natalie wsparła jej życzenie, choć poprzedziła je solenną obietnicą, że nie
podzieli się tym z Dominikiem.
– Nie ma wiele do opowiadania – odparła Zia z uśmiechem. – Vidi, vici, veni.
Gina zauważyła, że Zia zmieniła kolejność słów w słynnej maksymie Cezara i huk-
nęła radośnie:
– Nie wymigasz się. Chcemy usłyszeć coś więcej niż „Widziałam, podbiłam, wróci-
łam”.
– Eugenio! – rzekła księżna. – Jeśli Zia zechce wyjaśnić, czemu spędziła noc z ob-
cym człowiekiem, sama to zrobi.
– Nie planowałam tego – przyznała Zia z zawstydzonym uśmiechem, siadając na
krześle. – Zjedliśmy dobrą kolację, rozmawialiśmy o… o różnych rzeczach.
Księżna zauważyła wahanie Zii. Przekrzywiła głowę i bacznie na nią spojrzała.
Nie pochwalała przygodnego seksu ze wszystkimi jego niebezpieczeństwami, nawet
jeżeli w ciągu długich lat wdowieństwa zdarzyło jej się wdać w jakiś romans. Wyda-
wało się jednak, że miniona noc zmniejszyła cienie poad oczami Zii. Widząc w nich
teraz uśmiech, Charlotte w milczeniu zaakceptowała Mike’a.
– Po kolacji – podjęła Zia – kiedy szliśmy do domu w świetle księżyca, on mnie po-
całował.
Gina ściągnęła wargi i gwizdnęła.
– To musiał być niezły pocałunek.
– Owszem. Nie najgorszy.
Na kilka chwil zapadła cisza, którą przerwała Gina.
– Więc wylądowaliście w łóżku. I co teraz? Spotkacie się jeszcze?
– On by chciał, ale jest Boże Narodzenie. Podobnie jak ja ma zobowiązania.
W piątek lecę do Nowego Jorku, więc…
– Więc pstro! Choć bardzo byśmy chciały, żebyś z nami została, zrozumiemy, jeśli
znikniesz na dwie godzinki. Albo – dodała z szelmowskim uśmiechem – noce.
– Dzięki – odparła Zia. – Miło wiedzieć, że nie będzie wam mnie brakowało. Nie
ma sensu, żebyśmy znów się umawiali. On mieszka w Teksasie, ja w Nowym Jorku.
Przynajmniej jeszcze kilka miesięcy. Potem…
– Potem zostaniesz w Stanach – dokończyła Gina. – Tu jest twoja rodzina. Masz
już oferty pracy ze szpitali z całego kraju. Każdy z nich byłby szczęśliwy, mając tak
zdolnego pediatrę. Kto wie? – dodała z błyskiem w oku. – Może wylądujesz w Ho-
uston, więc absolutnie powinnaś się na parę godzin wymknąć.
Ku zdumieniu wszystkich sprawę rozstrzygnęła księżna. Splatając palce na gałce
laski, spojrzała w oczy Zii.
– Jeżeli w ciągu ponad osiemdziesięciu lat życia czegoś się nauczyłam, to tego,
żeby ufać swojemu instynktowi.
Może Charlotte nie znała szczegółów problemu Zii, ale odgadła, że dziewczyna
czymś się dręczy. Zia pochyliła się i pocałowała policzek księżnej.
– Dziękuję, ciociu. Tak zrobię.
Mike odezwał się po pierwszym sygnale. Nie próbował kryć satysfakcji, gdy usły-
szał, że Zia chętnie dowie się czegoś więcej o badaniach prowadzonych przez jego
firmę.
– Mogę się urwać dziś na parę godzin, jeśli to nie pokrzyżuje twoich planów.
– Ani trochę. Właśnie miałem zamknąć dom i ruszyć do Houston. Podjadę po cie-
bie.
– To niekonieczne – odparła Zia, która chciała jeszcze wziąć prysznic i zrobić ma-
kijaż. – Mam kilka samochodów do dyspozycji. Podaj mi adres swojego biura i godzi-
nę, kiedy się spotkamy.
Chwilę przed drugą zaparkowała w podziemnym parkingu wieżowca ze szkła
i stali, gdzie mieściła się główna siedziba Global Shipping. Zgodnie z instrukcjami
Mike’a znalazła miejsce dla gości i pojechała windą do wysokiego lobby, gdzie stała
ogromna choinka.
Strażnik w służbowym uniformie życzył jej wesołych świąt i sprawdził dokument
tożsamości.
– Powiadomię pana Brennana, że pani już jest – rzekł, podając jej przepustkę. –
Proszę wsiąść do pierwszej windy na lewo, wjedzie pani prosto do biura GSI.
– Dziękuję.
Drzwi ekspresowej windy otworzyły się. Jedną ścianę zajmowała elektroniczna
mapa świata, mrugające lampki oznaczały statki GSI. Zia patrzyła zdumiona na wie-
lość zielonych i bursztynowych kropek. Legenda obok mapy wyjaśniała, że zielone
kropki to kontenerowce, zaś bursztynowe – tankowce.
Próbowała je policzyć, kiedy zjawił się Mike w towarzystwie, jak się domyśliła,
szwagra. Obaj mieli na sobie dżinsy i koszule z rozpiętymi kołnierzykami, ale na
tym podobieństwo się kończyło. Mike był wysoki, śniady i zielonooki, drugi mężczy-
zna miał czarne włosy, cienki wąs i promienny uśmiech.
– Witaj, Zia.
Podeszli do niej, by się przywitać,
– To jest Rafe Montoya, wiceprezes GSI. Biedak poślubił moją siostrę Kathleen.
– Miło mi panią poznać, pani doktor.
– Proszę mi mówić Zia.
– A więc Zia. – Rafe ujął jej dłoń. – Cała rodzina jest wstrząśnięta faktem, że Davy
wczoraj omal nie utonął. Jesteśmy pani głęboko wdzięczni.
– Cieszę się, że mogłam pomóc.
– My też. – Puścił jej rękę i przeszedł do sprawy, w jakiej zebrali się w pustym
tego dnia biurowcu. – O ile wiem, jest pani ekspertem, jeśli chodzi o infekcje bakte-
ryjne.
– Powiedziałabym raczej, że zajmuję się rosnącą liczbą chorób infekcyjnych
wśród noworodków.
– To niepokojąca tendencja. Podobną obserwujemy wśród załóg statków. Chciała-
by pani zobaczyć wyniki naszych badań?
– Bardzo chętnie.
– Zostawiłem laptop w gabinecie Miguela.
– Miguela? – powtórzyła, kiedy Mike wskazał na podwójne drzwi.
– Miguel, Mike, Mickey, Michael. Reaguję na każde z tych imion.
– Nie zapominaj o ulubionym swojej siostry – wtrącił Rafe, podnosząc głos. –
Mike-iii.
Krzywiąc się żartobliwie, Mike wprowadził Zię do przestronnego gabinetu. Za-
skoczyła ją niewielka liczba mebli. Biurko było akrylowym blatem wspartym na
dwóch łukach z brązu. Podobny stół konferencyjny stał przy oknie z widokiem na
port w Houston. Nad komodą znajdowała się kolejna mapa, tym razem przedsta-
wiająca światowe szlaki transportu morskiego. Na kobaltowym oceanie widniała na
pozór chaotyczna plątanina neonowych czerwonych, złotych, zielonych i czarnych li-
nii.
Zia zauważyła też kolekcję przedmiotów, które Mike zapewne przywiózł z podró-
ży. Spory bogato rzeźbiony bumerang z egzotycznego drewna, liczący sobie około
metra maoryski tiki w kolorze śliwki, a w kącie, niczym uczestnik spotkania, widniał
kostium nurka z wgniecionym hełmem.
– Zaparzyłem kawę – rzekł Mike do Zii. – Ale jest też herbata albo woda, jeśli wo-
lisz.
– Poproszę wodę, dziękuję.
– Mądra decyzja – skomentował Rafe, włączając komputer. – Kawa Miguela ma
zapach i konsystencję pomyj.
– Miałam okazję spróbować jej dziś rano – odparła.
Rafe podniósł brwi, ale był zbyt dobrze wychowany, by skomentować fakt, że piła
poranną kawę z jego szwagrem. Zamiast tego nacisnął kilka klawiszy.
– Międzynarodowa Organizacja Morska dała wytyczne, jak badać członków załogi
przed wypłynięciem w morze i jak przeprowadzać okresowe badania. W ostatnich
latach zauważyliśmy pewne niepokojące tendencje. Częściowo jest to spowodowane
tym, że podróże do różnych części świata narażają marynarzy na liczne choroby.
Da się to porównać tylko do sytuacji załóg samolotów.
– Ale czy krótki czas rozładunku i załadunku nie zmniejsza zagrożenia?
– Można by tak sądzić, ale fakty pokazują co innego. U marynarzy pewne choroby
występują osiem do dziesięciu razy częściej, niż wynosi światowa średnia.
Rafe wyświetlił stronę. Jej poważnie brzmiący tytuł, Choroby zakaźne, przycią-
gnął uwagę Zii.
Merline Lovelace Dwie gorące noce Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska
PROLOG „Wydaje się, że moje życie zatoczyło koło. Przez lata koncentrowało się na uko- chanych wnuczkach, które dorosły i teraz mają własne życie. Spokojna Sara ma ko- chającego męża, robi karierę jako pisarka i oczekuje pierwszego dziecka. Pełna energii Eugenia jest żoną dyplomaty i matką bliźniaczek. Obie te role pełni z rado- ścią. Dominic, mój wnuk cioteczny, wyjątkowo przystojny mężczyzna, wciąż nie przy- wykł do tego, że nosi teraz tytuł Wielkiego Księcia Karlenburgha. Chyba tęskni za swoim poprzednim życiem, kiedy pracował jako tajny agent Interpolu. Lecz gdy przenosi wzrok na żonę, jego niepokój znika. Natalie jest taka słodka, rozważna i inteligentna! Zdumiewa nas wszystkich swoją wiedzą – w tym także znajomością historii moje- go ukochanego Karlenburgha. Obecnie w dużym stopniu jestem skupiona na Anastazji, siostrze Dominica. Bez- wstydnie wykorzystałam nasze pokrewieństwo, by przekonać Zię do zamieszkania ze mną podczas jej stażu na oddziale pediatrii w Nowym Jorku. Do końca wyczerpu- jącego trzyletniego stażu zostało jej parę miesięcy. Ta perspektywa powinna prze- pełniać ją radością. Tymczasem wyczuwam, że coś ją niepokoi. Nie chce o tym roz- mawiać, a ja nie naciskam. Nie akceptuję wtrącania się w cudze sprawy, choćby wy- pływało z troski. Mam nadzieję, że wakacje, które zaplanowałam, pomogą Zii po- zbyć się problemów skrywanych za pięknym uśmiechem”. Z dziennika Charlotte Wielkiej Księżnej Karlenburgha
ROZDZIAŁ PIERWSZY Huk fal był tak ogłuszający, że Zia ledwie usłyszała wołanie. Zaabsorbowana de- cyzją, która wisiała nad nią niczym miecz Damoklesa, wymknęła się rankiem, by po- biegać brzegiem wyspy Galveston w Teksasie. Ledwie zauważała zieloną wodę i fale Zatoki Meksykańskiej. Potrzebowała czasu i pustego brzegu, by pomyśleć. Sa- motności, by zmagać się z prywatnymi demonami. Zia kochała rodzinę, uwielbiała starszego brata Dominica, ciotkę Charlotte, która w zasadzie ją adoptowała, kuzynki, z którymi w ciągu minionych lat bardzo się zży- ła, a także ich mężów i pełne energii potomstwo. Ale święta na Galveston z całym klanem St. Sebastianów nie dawały jej wiele czasu na zastanowienie. Na podjęcie decyzji zostały jej trzy dni. Trzy dni do powrotu do Nowego Jorku… – Łap, Buster! – rozległ się głos. Zia spędziła minione dwa i pół roku na stażu na oddziale pediatrii Kravis Chil- dren’s Hospital, który stanowił część szpitala klinicznego Mount Sinai w Nowym Jorku. Wszystkie te satysfakcjonujące i jednocześnie bolesne godziny pracy z dzieć- mi wyczuliły ją do tego stopnia, że natychmiast stwierdziła, iż głos należał do pięcio- lub sześciolatka o całkiem zdrowych płucach. Odwróciła się i uśmiechnęła. Rudowłosy i piegowaty chłopiec biegł po płyciźnie trzydzieści metrów dalej. Gonił szorstkowłosego brązowo-białego teriera. Pies z kolei ścigał frisbee. Chłopiec i pies radośnie rozchlapywali wodę, nieświadomi ni- czego poza fioletowym dyskiem. Zia uśmiechnęła się szerzej, ale gdy spojrzała dalej i nie zobaczyła żadnej doro- słej osoby, zawróciła. Gdzie są rodzice chłopca? Albo niania? Czy choćby starsze ro- dzeństwo? Na tym odcinku plaży znajdowało się kilka luksusowych hoteli. Chłopiec był zbyt mały, by samotnie brykać na brzegu. Wpadła w złość. Wiele razy miała do czynienia z konsekwencjami braku rodziciel- skiej opieki, by patrzeć na to ze spokojem. Kolejny krzyk chłopca znów przyciągnął jej uwagę. Tym razem w jego głosie usłyszała panikę. Serce zabiło jej mocniej. Chłopiec brnął przez fale do psa, który płynął do brzegu z frisbee w zębach. W tym miejscu występował nagły spadek, a prąd był na tyle silny, by wciągnąć dorosłego. Nagle chłopiec zniknął jej z oczu. Przerażona wlepiała wzrok w miejsce, gdzie wi- działa rudą czuprynę. Rzuciła się w fale. Zanurkowała. Fala odpływu zabrała z sobą zbyt wiele piasku, który kłuł ją w oczy. Na ślepo wymachiwała rękami. Paliło ją w płucach, więc gwałtownie wypłynęła na powierzchnię i znów zanurkowała. Sekundę przed kolejnym zanurzeniem się kątem oka dojrzała sterczący ogon te- riera. Pies doprowadził ją do chłopca ciągniętego przez prąd podpowierzchniowy. Prześcignęła psa i chwyciła chłopca za nadgarstki. Przez kilka trudnych chwil, do- póki bezwzględny prąd nie odpuścił na tyle, by mogła skręcić w stronę lądu, musiała płynąć równolegle do brzegu.
Chłopiec nie oddychał. Położyła go na plecach i zaczęła reanimować. Rozum jej mówił, że był w wodzie za krótko, by doznać ostrego niedoboru tlenu, jednak wargi miał lekko posiniałe. Całkowicie skupiona na dziecku ignorowała psa, który skomlał i jak szalony kopał w piasku wokół głowy chłopca. Zignorowała też inny okrzyk. – Davy! Jezu! Drobna klatka piersiowa drgnęła. Chwilę później chłopiec wygiął się i zwymioto- wał wodę. Z cichą modlitwą dziękczynną do świętego Stefana, patrona jej rodzin- nych Węgier, Zia przewróciła go na bok i przytrzymała mu głowę, dopóki nie zwró- cił większości tego, co połknął. Później powoli znów go położyła. Z nosa płynęły mu dwa strumyki, z oczu łzy, ale, o dziwo, zdusił szloch. – C…co? Co się stało? Uśmiechnęła się do niego. – Za daleko wszedłeś do wody i wciągnął cię prąd. – Ja… ja się topiłem? – Prawie. Chłopiec objął za szyję psa, powoli strach w jego brązowych oczach zastępowało podekscytowanie. – Zaczekaj, aż powiem mamie i Kevinowi, i abuelicie i… – Przeniósł wzrok w pra- wo nad ramieniem Zii. – Wujek Mickey! Słyszałeś? Prawie się utopiłem! – Tak, łobuzie, słyszałem. To był ten sam głos, który Zia zarejestrowała chwilę wcześniej. Teraz słyszała w nim ulgę zabarwioną czymś, co brzmiało jak hamowane rozbawienie. Jezus Ma- ria! Czy ten idiota nie rozumie, jak niewiele brakowało, by chłopiec zginął? Oburzo- na wstała i odwróciła się do mężczyzny. Już miała zaatakować, gdy zdała sobie sprawę, że mężczyzna tylko przez wzgląd na chłopca udawał rozbawienie. Zauwa- żyła, że zaciskał dłonie w pięści. Miał szerokie ramiona i wyraźnie zarysowaną szczękę z malutkim dołeczkiem. Jego nos zderzył się kiedyś z czyjąś pięścią, zaś oczy połyskiwały zielenią. Krótko ostrzyżone włosy miały ciemnobrązowy kolor. Reszta też była godna uwagi. Musku- larne uda odsłonięte przez spodnie z obciętymi nogawkami, stopy w skórzanych klapkach. Mężczyzna spojrzał na nią z wdzięcznością i przyklęknął przy chłopcu. – Młody człowieku – odezwał się. – Wpadłeś po uszy w kłopoty. Doskonale wiesz, że nie wolno ci samemu wychodzić na plażę. – Buster musiał się wysikać. – Powtarzam, nie wolno ci samemu chodzić na plażę. Zia, kiedy jej złość zelżała, skryła uśmiech, słysząc nutę żalu w głosie Davy’ego. – Mówiłeś, że mam się opiekować Busterem, jak mi go dałeś, wujku. Powiedziałeś, że muszę chodzić z nim na spacer i dawać mu jeść, i zbierać jego ku… – Dość! Później dokończymy tę rozmowę. Jak się czujesz? – Okej. – Dasz radę wstać? – Pewnie. Chłopiec uśmiechnął się zawadiacko i wstał. Pies dodawał mu otuchy szczeka- niem. Obaj pognaliby przed siebie, gdyby wuj nie położył mu ręki na ramieniu. – Nie chciałbyś przypadkiem powiedzieć czegoś tej pani?
– Dziękuję, że mnie pani wyciągnęła z wody. – Nie ma za co. Wuj drugą rękę wyciągnął do Zii. – Mike Brennan. Nie wiem, jak pani dziękować. Zia ujęła jego dłoń, poczuła jej siłę i ciepło. – Anastazja St. Sebastian. Cieszę się, że zdążyłam. Przerażenie, które zachwiało światem Mike’a, gdy dojrzał kobietę wyciągającą z wody bezwładne ciało Davy’ego, ustąpiło na tyle, by skupił na niej uwagę. Jej mo- kre włosy sięgały nieco za ramiona. Oczy miała ciemne i jakby odrobinę skośne. Su- permodelki dałyby się zabić za jej wysokie kości policzkowe. Różowy elastyczny top podkreślał kształty, podobnie jak czarne szorty z lycry. No i nie zauważył na jej pal- cu obrączki. – Myślę, że nic mu nie będzie – oznajmiła, zerkając na chłopca – ale przez kilka godzin proszę go obserwować. Przyśpieszony oddech i tętno lub niewielka gorącz- ka są normalne w pierwszych godzinach po takiej przygodzie. Jej akcent był równie intrygujący jak cała reszta. Wschodnioeuropejski, ocenił Mike, choć zbyt krótko ją znał, by być tego pewnym. – Jest pani ratownikiem? – Lekarzem. Teraz był podwójnie pod wrażeniem. Kobieta o egzotycznych oczach, ciele kusi- cielki i na dodatek lekarka. Wygrał los na loterii. – Mam nadzieję, że pozwoli pani, żebyśmy w ramach podziękowań zaprosili panią na śniadanie. – Dziękuję, już jadłam. – W takim razie na kolację. – Jestem tu z rodziną. – Ja też. Niestety. – Pokazał chłopcu minę, a ten zaśmiał się i również zareagował grymasem. – Byłbym wdzięczny, gdyby dała mi pani pretekst, żebym na chwilę ich opuścił. – Cóż… Wahanie Zii nie umknęło jego uwadze. Ani jej ukradkowe spojrzenie na jego lewą dłoń. Biały ślad po obrączce dawno znikł. Szkoda, że nie mógł tego samego powie- dzieć o śladach odciśniętych na jego duszy. – Gdzie pani mieszka? Lustrowała go tymi swoimi egzotycznymi oczami. Na moment zawiesiła wzrok na spodniach z obciętymi nogawkami i znoszonych skórzanych klapkach. – W Camino del Rey – odparła niemal z niechęcią. Mike powściągnął uśmiech. – Wiem, gdzie to jest. Przyjadę po panią o siódmej trzydzieści. – Ścisnął zniecier- pliwionego chłopca za ramię. – Pożegnaj się z panią doktor, łobuzie. – Do widzenia, pani doktor. – Do widzenia, Davy. – Do zobaczenia, Anastazjo. – Mówią do mnie Zia.
– Zia. Zapamiętam. – Zasalutował, przykładając palce do skroni, po czym pocią- gnął chłopca i ruszyli plażą. Odprowadzała ich wzrokiem aż do rzędu domów na palach. Nie mogła uwierzyć, że zgodziła się na tę kolację. Jakby nie miała teraz dość na głowie. Splotła ramiona i patrzyła na skaczącego teriera. Przypomniał jej równie ener- gicznego charta węgierskiego, którego przywiozła z sobą jej szwagierka. Natalie była w nim do szaleństwa zakochana i nazywała go Księciem, co niezbyt się podoba- ło bratu Zii, Dominicowi, który wciąż nie przywykł do zmiany statusu z agenta In- terpolu na Wielkiego Księcia Karlenburgha. Księstwo Karlenburgh stanowiło niegdyś część cesarstwa austro-węgierskiego. Od dawna istniało wyłącznie na stronach książek historycznych, co nie powstrzyma- ło paparazzich przed ściganiem nowego europejskiego księcia. Dominic ożenił się z Natalie, która odkryła, że był dziedzicem tytułu. Rodzina Zii powiększyła się o do- brą i mądrą szwagierkę oraz dwie wspaniałe kuzynki. No i, oczywiście, Charlotte, nadzwyczaj dzielną i zdeterminowaną głowę rodziny St. Sebastianów, która przyję- ła Zię do swojego domu. Zia nie wiedziała, jak by sobie poradziła w szpitalu, gdyby nie wsparcie księżnej. Dwa i pół roku, myślała, rezygnując z dalszego biegu. Dwadzieścia osiem miesię- cy dyżurów. Niekończące się dni i noce, gdy zamartwiała się pacjentami. Trudne go- dziny żałoby spędzone z rodzicami dzieci, których nie udało się uratować. Teraz musi zdecydować, czy chce przez kolejne trzydzieści lub czterdzieści lat pracować z chorymi dziećmi, czy też przyjąć propozycję doktora Rogera Wilbanksa, szefa Pe- diatrycznego Centrum Naukowo-Badawczego. Czy ma porzucić wyzwania i stres codziennej praktyki lekarskiej i zamienić je na regularne godziny pracy i kuszące zarobki w światowej sławy nowoczesnym centrum naukowym. Pytanie to nie dawało jej spokoju, gdy szła w stronę hotelu, gdzie zamieszkał klan St. Sebastianów. Słońce świeciło na błękitnym niebie, miłośnicy słońca wylegali na plażę. Nad rzędami leżaków rozkwitały kolorowe parasolki. Na piasku rozkładano ręczniki. Blade dekolty i wydęte brzuchy tylko czekały, żeby się pokazać. Wróciła myślami do Mike’a Brennana. On nie miał wydętego brzucha. Same mię- śnie i zabójczy uśmiech. Jego swobodny strój sugerował, że czuł się z sobą dobrze. Teraz, gdy o tym pomyślała, ucieszyła się, że pójdą na kolację. Może potrzebuje leniwego wieczoru z dala od najbliższych. Na kilka chwil odsunie od siebie podjęcie decyzji. Przelotny flirt… Ale przecież nie interesują jej przygody. Praca jej na to nie pozwalała, a poza tym była na to zbyt rozważna, zbyt odpowiedzialna, no dobrze – zbyt wymagająca. Raz się sparzyła i wystarczy. Skrzywiła się na wspomnienie przystojnego ortopedy, który zapomniał ją poinformować, że od rozwodu dzielą go jeszcze lata świetlne. Wciąż sobie wyrzucała ten nieszczęsny błąd, gdy otwierała drzwi apartamentu z sześcioma sypialniami. Choć był wczesny ranek, hałas był nie do wytrzymania, głównie za sprawą trzyletnich bliźniaczek Giny. Błękitnookie blondynki były jak mi- niaturki ich żywiołowej matki. Zia uniosła kąciki warg w uśmiechu. Za oszkloną ścianą pokoju widniała panora- ma Zatoki Meksykańskiej, lecz żadna ze znajdujących się w pokoju osób nie była nią
zainteresowana. Wszyscy z przejęciem obserwowali bliźniaczki, które usiłowały swoim wujom powiesić na szyi dzwonki. Dominic i Devon siedzieli po turecku na podłodze, zaś tata bliźniaczek, Jack, przyglądał się temu z nieskrywaną satysfakcją. – Co tu się dzieje? – spytała Zia. – Mikołaj jedzie – odparła z podnieceniem Amalia o kręconych włosach. – Wujek Dom i wujek Dev pomogą ciągnąć sanie – dodała Charlotte. Dziewczynki nosiły imiona po księżnej, której wszystkie imiona i tytuły zajmowały linijkę druku. Niemal tak samo wyglądały imiona i tytuły Sary i Giny. A także Zii, która zatrzymała się w drzwiach i patrzyła na radosną scenę. Nie znała trzech innych mężczyzn równie do siebie niepodobnych, a mimo to o niemal identycznych charakterach. Jack Harris, ojciec bliźniaczek i ambasador USA w ONZ, miał brązowe włosy, był wysoki i dystyngowany. Devon Hunter o szczupłej twarzy i inteligentnych oczach z właściciela niewielkiej firmy transportu lotniczego wyrósł na miliardera. Zaś Dominic… Czy był ktoś równie charyzmatyczny jak brat Zii, który po śmierci ich rodziców został jej prawnym opiekunem? Był przyjacielem i doradcą, przeprowadził ją przez pełne turbulencji lata wczesnej młodości. Zachęcał ją do nauki. A dla ukochanej ko- biety porzucił pełną adrenaliny karierę. Natalie też go kochała. Kochała go bezwarunkowo i radośnie. Jedno spojrzenie na twarz szwagierki wystarczyło, by w jej ciepłych oczach dojrzeć oddanie. Natalie siedziała teraz na jednym z końców wygodnej kanapy, trzymając za obrożę wiercą- cego się psa, by nie dołączył do świątecznej brygady. Kuzynki Zii siedziały obok Natalie. Gina, w czapce Mikołaja na platynowych lo- kach, w legginsach w paski jak cukierki na choinkę, wyglądała jak nastolatka, a nie matka bliźniaczek, żona dyplomaty i partnerka w jednej z najbardziej znanych no- wojorskich firm organizujących rozmaite imprezy. Starsza siostra Giny, Sara, zaj- mowała drugi koniec kanapy. Położyła rękę na ledwie widocznym brzuchu, w któ- rym nosiła pierwsze dziecko. Emanowała elegancją i spokojną radością z czekają- cego ją macierzyństwa. Lecz to kobieta, która siedziała wyprostowana, ściskając w dłoniach hebanową główkę laski, przykuła uwagę Zii. Wielka Księżna Karlenburgha mogła być wzorem dla kobiet w każdym wieku. Jako młoda mężatka zamieszkiwała w rozmaitych euro- pejskich zamkach. Między innymi w zamku nad przełęczą na granicy Austrii i Wę- gier. Zamek zaatakowali sowieci, którzy później brutalnie zgnietli powstanie wę- gierskich patriotów. Zmuszona do oglądania egzekucji męża Charlotte odważyła się na ucieczkę przez pokryte śniegiem Alpy z maleńkim dzieckiem w ramionach i klej- notami ukrytymi w pluszowym misiu. Teraz, sześćdziesiąt lat po tamtych wydarze- niach, nieugięta księżna o białych włosach i skórze jak bibułka rządziła swoją po- większającą się rodziną żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce. To z jej powodu spędzali święta w Teksasie. Charlotte nigdy nie narzekała, Zia za- uważyła jednak, że podstępne zimno i rekordowe opady śniegu, który z początkiem grudnia pokrył ulice Nowego Jorku grubym dywanem, zaostrzyły artretyzm księż- nej. Jedno słowo Zii zelektryzowało całą rodzinę. Dev i Sara natychmiast wynajęli apartament z sześcioma sypialniami. Jack i Gina tak ułożyli swoje kalendarze, by spędzić święta w południowym Teksasie. Rodzina
przekonała też Marię, gospodynię i towarzyszkę księżnej, by spędziła z nimi opłaco- ne przez nich wakacje. Zia nie mogła pozostać w Teksasie tak długo jak cała reszta. Choć stażyści dru- giego i trzeciego roku w Mount Sinai mieli prawo do miesiąca urlopu, niewielu z nich oddalało się od szpitala. Mając na głowie decyzję dotyczącą propozycji Wil- banksa, Zia nie wyruszyłaby na Galveston, gdyby Charlotte nie naciskała. Księżna, jakby czytała w jej myślach, właśnie podniosła wzrok. Zacisnęła sękate palce na gałce laski. Uniosła brwi. Charlotte wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, o czym Zia myśli. Że Char- lotte jest stara i niedołężna, i potrzebuje teksańskiego słońca, by ogrzało jej kości. Cóż, może to i prawda. Ale Charlotte pragnęła też, by policzki Zii nabrały koloru. Była zbyt blada, za chuda i wciąż zmęczona. Podczas dwóch pierwszych lat stażu dosłownie harowała. Ilekroć Charlotte usiłowała wysondować, skąd te cienie pod jej oczami, Zia uśmiechała się i zbywała ją wymówką, że zmęczenie to stały element trzeciego roku stażu w tak prestiżowym szpitalu. Charlotte przekroczyła już osiemdziesiątkę, lecz umysł miała trzeźwy. A gdy cho- dziło o dobro rodziny, nie wahała się ani trochę. Żadne z nich nie miało pojęcia, że to ona wymyśliła te wakacje. Wystarczyło niezbyt dyskretne masowanie artretycz- nych palców i na pozór mimowolne napomknienie, że w tym roku grudzień jest wy- jątkowo zimny i wilgotny. Rodzina zareagowała zgodnie z jej oczekiwaniami. Przejrzeli rozmaite oferty od Florydy do Kalifornii, od willi na Riwierze do bungalowów na Pacyfiku. Wybrali po- łudniowy Teksas, najbardziej dla wszystkich dogodny. W ciągu tygodnia Charlotte i Maria zostały ulokowane w nadmorskim skąpanym w słońcu luksusie, a członko- wie rodziny dołączali do nich na krócej czy dłużej. Charlotte przekonała nawet Zię, by wzięła tydzień urlopu. Dziewczyna nadal była wychudzona i zmęczona, ale jej policzki nabrały koloru. W oczach pojawiła się jakaś iskra. Teraz jej lśniące włosy były mokre i sprawiały wrażenie, jakby wplątały się w nie wodorosty. Zaintrygowana księżna postukała laską o podłogę. – Charlotte, Amalio, proszę o chwilę ciszy. Piski dziewczynek odrobinę przycichły. – Usiądź obok mnie, Anastazjo, i powiedz mi, co się stało na plaży. – Skąd wiesz, że coś się stało? – Z włosów zwisają ci wodorosty. Zia uniosła ręce i znalazła nitkę wodorostów. – To prawda. – Zaśmiała się. Zia tak rzadko się śmiała, że jej śmiech zwrócił uwagę wszystkich osób w pokoju. – Więc co się stało? – powtórzyła księżna. Zia, czując na sobie wzrok zebranych, udawała, że coś sobie przypomina. – Mały chłopiec został wciągnięty przez prąd. Skoczyłam do wody, wyciągnęłam go na brzeg, a potem reanimowałam. – Dobry Boże! I co z nim? – W porządku. Jego wuj też jest w porządku – dodała. – Dlatego zgodziłam się pójść z nim na kolację.
ROZDZIAŁ DRUGI Zgodnie z przewidywaniami Zii informacja, że umówiła się z nieznajomym, wywo- łała lawinę pytań. Obiekcje wyrażali głównie męscy członkowie rodziny. Kiedy portier zaanonsował gościa, który przyszedł do doktor St. Sebastian, cały klan zebrał się akurat na koktajl przed kolacją. Zia przez moment zastanowiła się, czy nie zaczekać na Mike’a w holu. Uznała jednak, że jeśli Mike Brennan nie zdoła oprzeć się połączonym siłom jej brata, kuzynów i księżnej, lepiej nie tracić na niego czasu. Czekała przy drzwiach, gdy wysiadł z windy. – Witam. – Cześć, pani doktor. No, no, pomyślała. Widziała ten sam uśmiech co rano, za to opakowanie się zmie- niło. Mike miał na sobie czarne spodnie z kantem, do których włożył niebieską ko- szulę z rozpiętym kołnierzykiem i sportową marynarkę. Zaskoczył ją czarnymi bu- tami z tłoczonej skóry i stetsonem. Jak większość Europejczyków znała kowbojów tylko z filmów. Mieszkanie w No- wym Jorku nie zmieniło jej myślowych stereotypów. Na Galveston nie natknęła się na wielu miejscowych, którzy nosiliby tradycyjne teksaskie stroje. Ale Mike świet- nie się prezentował. Zia poczuła niespodziewane ciepło. – Jak się ma Davy? – spytała. – Obraził się, bo ma zakaz oglądania telewizji. – Nic złego się nie działo? – Nic, ale jego matka już traci cierpliwość. – Wyobrażam sobie. Moja rodzina pije właśnie drinka. Ma pan ochotę się przywi- tać? – Jasne. – Uprzedzam tylko, że jest nas wielu. – Nie ma sprawy. Mój irlandzki dziadek poślubił meksykańską piękność zaraz po tym, jak ukończyła przyklasztorną szkołę na South Padre Island. Nie ma się pojęcia, co znaczy liczna rodzina, dopóki nie było się na niedzielnym obiedzie w domu mojej abuelity. Gdy wspomniał o swoim pochodzeniu, Zia pomyślała, że rudawe błyski we wło- sach i szmaragdowe oczy wskazują na irlandzkie korzenie. To zaś, co uznała za tek- saską opaleniznę, mogło być darem od meksykańskiej babki. Prowadząc gościa na taras ciągnący się wzdłuż dwóch ścian apartamentu, cieszy- ła się, że ona także się przebrała. Większość dni spędzała w lekarskim fartuchu, a rzadkie wolne wieczory w dresie. Musiała przyznać, że świetnie się poczuła, wkładając jedwabną czerwoną bluzkę i pożyczone od Giny wąskie dżinsy z błysz- czącym czerwonym sercem na tylnej kieszeni. Gina pożyczyła jej też buty. Śmiertel- nie niebezpieczne szpilki dodawały Zii z dziesięć centymetrów, a jednak wciąż była
niższa od Mike’a Brennana. Gdy jak zazwyczaj schludnie spięła włosy, Sara zasugerowała, by zostawiła kilka luźnych kosmyków wokół twarzy. Natalie dała jej miedziany naszyjnik, który znala- zła w londyńskim sklepie specjalizującym się w reprodukcjach starej celtyckiej biżu- terii. Czując się jak Kopciuszek wystrojony przez wróżki, Zia otworzyła drzwi na ta- ras. Dwanaście par oczu, które natychmiast wbiły się w gościa, niejednego mogłoby przerazić. Mike Brennan dość pewnym krokiem wszedł za Zią na taras. – Przedstawiam wam Mike’a… – Brennana – dokończył Dev zaskoczony. – Z Aka Global Shipping Incorporated. – Wstał i wyciągnął rękę. – Jak się masz, Mike? – Dziękuję, dobrze – odparł gość, równie zaskoczony. – Jesteś spokrewniony z Zią? – Zia i moja żona Sara są kuzynkami. – Bardzo dalekimi – dodała Zia z uśmiechem. – Stopień pokrewieństwa się nie liczy – zaprotestowała Sara. – W każdym razie u St. Sebastianów. – Spojrzała na męża. – Skąd się znacie? – Mike jest prezesem Global Shipping, trzeciej pod względem wielkości firmy przewozów morskich w Stanach – wyjaśnił Dev. – Podpisywaliśmy umowę. Na co to? Na osiem czy dziewięć milionów rocznie? – Bliżej dziesięciu – odparł Mike. Zia słuchała tego ze zdziwieniem. W ciągu kilku chwil przystojniak z plaży zamie- nił się w kowboja, a teraz znów w szacownego biznesmena. Wciąż usiłowała przy- swoić sobie te informacje, gdy Dev rzucił kolejną uwagę. – Zaraz, czy twoja korporacja nie jest właścicielem tego hotelu? A także z dziesię- ciu innych nieruchomości w Houston i okolicy? – Zgadza się. – Pewnie dlatego zaproponowano nam tak dobre warunki. – Staramy się opiekować naszymi cennymi klientami – przyznał Mike z uśmie- chem. – A my to doceniamy. Mimo pozytywnego przyjęcia przez Devona dwaj pozostali mężczyźni na tarasie woleli wyrobić sobie własne zdanie na temat gościa. Jack, dyplomata, skrywał oce- nę za przyjaznym skinieniem głowy i uściskiem dłoni. Dominic był mniej powściągli- wy. – Zia mówiła, że pana siostrzeniec omal dziś nie utonął – zauważył chłodno. – To dość nierozważne ze strony pańskiej rodziny puszczać chłopca samego na plażę. – Owszem. – Mike nie próbował się wykręcać. Rzucając bratu karcące spojrzenie, Zia przedstawiła gościa Ginie, Marii i Natalie, która wciąż trzymała psa. Ten zaś niecierpliwie węszył, czując obcego. Bliźniaczki patrzyły na Mike’a z kolan matki. Mike przykucnął i spytał z powagą, czy z głowy Charlotte wyrasta drzewko, a dziewczynki się roześmiały. – Nie, to są rogi – odparła chichocząca Amelia. – Aha, rozumiem. Więc ona jest siostrą renifera Świętego Mikołaja. – Tak – potwierdziła Charlotte, unosząc dwa palce. – A Mikołaj za tyle dni przyje- dzie do Teksasu.
– No, no, już za dwa dni!? – Tak, a my mamy wtedy urodziny. – Wyprostowała trzeci palec. – Tyle. – No to lepiej bądźcie grzeczne, żebyście dostały dużo prezentów. – Będziemy grzeczne! Obietnica wywołała ironiczne uśmiechy. Zia poprowadziła Mike’a do białowłosej kobiety siedzącej w rattanowym fotelu. – Mike Brennan, a to moja ciotka Charlotte St. Sebastian, Wielka Księżna Karlen- burgha. Charlotte wyciągnęła pokrytą niebieskimi żyłkami dłoń. Mike ujął ją delikatnie i przez moment przytrzymał. – To wielka przyjemność panią poznać, Księżno. Teraz wiem, czemu nazwisko Zii wydało mi się znajome. Ze dwa lata temu w gazetach pisano, że wasza rodzina od- nalazła utracony obraz. Caravaggia? – Canaletta – poprawiła księżna. Opuściła powieki, jakby nagle się oddaliła, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał o we- neckim pejzażu, który mąż jej podarował, gdy zaszła w ciążę. – Ma pan ochotę na aperitif? – spytała, wracając z krótkiej wycieczki w czasie. – Możemy panu podać, co pan zechce. Albo poczęstujemy pana jedną z najlepszych brandy, jakie wyprodukowało cesarstwo austro-węgierskie. – Niech pan grzecznie odmówi – ostrzegła Gina. – Palinka nie jest dla ludzi bojaź- liwych. – Oskarżano mnie o wiele rzeczy – odparł Mike z uśmiechem – ale nigdy o tchó- rzostwo. Sara i Gina wymieniły spojrzenia. Wypicie palącej w gardle brandy produkowanej wyłącznie na Węgrzech stało się rodzajem rytuału przejścia dla mężczyzn wprowa- dzanych do klanu St. Sebastianów. Dev i Jack zdali test, ale twierdzili, że do tej pory ich struny głosowe odczuwają przykre konsekwencje. – Tylko proszę nie mówić, że nie ostrzegałam. – Zia wlała bursztynowy płyn do kryształowej szklanki. Ojciec i dziadek Mike’a całe życie ciężko pracowali w dokach w Houston. Mike i jego bracia uciekali ze szkoły, by spędzać z nimi czas na nabrzeżu. Podczas waka- cji pracowali dorywczo, ładując kontenery do ogromnych masowców. Po ukończeniu college’u Mike zaciągnął się do marynarki, a później za oszczędności i pożyczkę bankową kupił pierwszy statek – zardzewiałą łajbę, która robiła rutynowe rejsy do Ameryki Środkowej z postojami w małych portach. Dwanaście lat później, już jako właściciel floty tankowców i kontenerowców, wciąż potrafił pić. Odchylił do tyłu głowę i przełknął brandy z pewnością, że nawet w połowie nie jest tak mocna jak bimber, który pijał w marynarce. Gdy tylko brandy spłynęła mu do gardła, zrozumiał, że się mylił. Udało mu się nie zakrztusić, ale z oczu popłynęły mu łzy jak woda z dziurawego wiadra. Wciągnął nosem powietrze. – No, no! – Mrugając, spojrzał na brandy z szacunkiem. – Jak to się nazywa? – spytał księżną. – Palinka. – I pochodzi z Austrii? – Z Węgier.
– Jeden galon tej palinki mógłby napędzać silnik dwusuwowy z turbodoładowarką. Uśmiech, który pojawił się w bladoniebieskich oczach księżnej, powiedział Mike’owi, że przeszedł pierwszą próbę ogniową. Nie wstydził się chwycić dogodnej wymówki, by uniknąć kolejnego testu. – Zrobiłem rezerwację w restauracji dwie przecznice stąd. Macie ochotę do nas dołączyć? – Odwrócił się do członków rodziny Zii. Charlotte odpowiedziała za wszystkich: – Dziękuję, ale Zia pewnie woli, żebyśmy nie raczyli pana opowieściami o jej sza- leństwach. Niech to zrobi sama. Kiedy znaleźli się w mknącej dwadzieścia pięter w dół windzie, Mike oparł się o tylną ścianę kabiny. – Szaleństwach? – spytał. – Jestem zaintrygowany. – Na swoją obronę powiem, że tylko raz próbowałam operować naszego psa – od- parła ze śmiechem. – Bratu tak łatwo nie odpuściłam. W imię medycyny był podda- wany rozmaitym torturom. – Ale wygląda na to, że przeżył i jest w dobrej formie. Wyglądał też mało przyjaźnie. Mike nie miał mu za złe. On i jego bracia daliby po- palić każdemu mężczyźnie, który niewłaściwie potraktowałby ich siostry. W tym momencie z trudem trzymał ręce przy sobie. Niezależnie od cieni pod oczami Zia była spełnieniem fantazji każdego mężczyzny. Szczupła, zgrabna i tak seksowna, że kiedy szli po marmurowej posadzce holu, a potem przez ogrody Cami- no del Rey, wiele głów się za nią odwracało. Hotelowy kompleks był jednym z projektów, w które zainwestowała korporacja Mike’a, by pomóc odbudować Galveston po huraganie Ike, który zaatakował wy- brzeże we wrześniu 2008 roku. Ike zabrał życie ponad setce ludzi i spowodował zniszczenia obliczone na trzydzieści siedem miliardów dolarów. Świeży powiew od oceanu poruszył kosmykami włosów Zii. Mijali właśnie fontan- nę Neptuna, którą architekt krajobrazu ustanowił centralnym punktem ogrodów. Dalej znajdowały się dwie wysokie bramy z kutego żelaza prowadzące na plażę. Po przeciwnej stronie ogrodu przez identyczne bramy wychodziło się na San Luis Pass, główną arterię biegnącą przez całą wyspę. – Zamówiłem stolik w Casa Mia. – Mike wziął Zię za łokieć i poprowadził przez bramę. – Mam nadzieję, że to pani odpowiada. – To mój pierwszy pobyt tutaj. Zaufam panu. Latem w Teksasie panowały piekielne upały, za to zimowy ciepły wieczór był ide- alny na spacer szerokim chodnikiem wzdłuż San Luis Pass. Mike zdjął rękę z łokcia Zii i chwycił ją za przedramię. Podczas spaceru starał się dowiedzieć o niej jak naj- więcej. Usłyszał, że urodziła się na Węgrzech, maturę zrobiła w Budapeszcie, a stu- dia skończyła w Wiedniu jako najlepsza studentka na roku. Otrzymała propozycje od kilku prestiżowych oddziałów pediatrycznych, ale ostatecznie wybrała Mount Si- nai. Zia nie pozostała mu dłużna i też zadawała pytania. – Urodziłem się i wychowałem w Teksasie. Kiedy służyłem w marynarce, sporo podróżowałem, ale to miejsce przyciągnęło mnie z powrotem. Teksas jest domem
już czterech pokoleń Brennanów. Moi rodzice, dziadkowie, jeden z braci i dwie z trzech sióstr mieszkają niedaleko siebie. – Tutaj, na wyspie? – Zia patrzyła na luksusowe wieżowce stojące wzdłuż plaży. – Nie, w Houston. Ja też, w każdym razie przez większość czasu. Mam na wyspie dom, w którego rodzina korzysta. Dzieciaki uwielbiają plażę. – I nie jest pan żonaty. To było stwierdzenie, co powiedziało Mike’owi, że nie spacerowałaby z nim w miękkim świetle kończącego się dnia, gdyby miała wątpliwości w tej kwestii. – Byłem. Nie wyszło. To mistrzowskie niedopowiedzenie nie opisywało trzech miesięcy fantastycznego seksu, po których nastąpiły trzy lata rosnącego niepokoju, nerwów, niezadowolenia, pełnych złości skarg i w końcu żrącej goryczy. Jej, nie jego. Gdy małżeństwo wresz- cie się zakończyło, Mike czuł się, jakby ktoś przeciągnął go ze sto kilometrów po teksaskich zaroślach. Przeżył, lecz nie zamierzał powtarzać tego doświadczenia do końca życia. Chociaż… Wciąż leczył emocjonalne rany, ale rozum mówił mu, że małżeństwo z właściwą kobietą wyglądałoby inaczej. Z kimś, kto doceniłby upór i determinację niezbędne do stworzenia międzynarodowej firmy od zera. Kto zrozumiałby, że sukces często oznacza siedemdziesiąt godzin pracy w tygodniu i brak wakacji. Z kimś takim jak ta długonoga brunetka u jego boku. Zerknął na nią. Jedna z jego sióstr była pielęgniarką. Znał wymagania związane z pracą siostry i jej kolegów. Anastazja musi mieć żelazną wolę i siłę, skoro tak wie- le osiągnęła. Skręcili w boczną ulicę, a po kilku krokach dotarli do willi w stylu hisz- pańskim, jednego z najbardziej ekskluzywnych miejsc na wyspie. Do willi wchodziło się przez wysoką bramę bez żadnego szyldu. Na widok mrugających lampek wo- tywnych na podwórzu Zia westchnęła z podziwu. Stojący w rogu oświetlonego świe- cami patia stolik należał zawsze do kierownictwa i ulubionych klientów Global Ship- ping. – A wracając do tortur, jakim poddawała pani brata – podjął Mike, gdy zamówili mrożoną herbatę dla Zii i vizcaya z lodem dla Mike’a, który żywił nadzieję, że łyk białego rumu zabije działanie palinki – zawsze chciała pani być lekarzem? – Zawsze. Odpowiedź padła niemal natychmiast, ale nie brzmiała tak lekko. Mike nie prze- żyłby tych wszystkich wakacji w pozbawionym skrupułów świecie doków, gdyby nie nauczył się wychwytywać najdrobniejszych niuansów. – Ale? – spytał. Rzuciła mu spojrzenie, w którym zdziwienie łączyło się z rezerwą, a w końcu sta- ło się rozmyślnie zblazowane. – Studia medyczne były wyczerpującą harówką. Teraz jestem już na ostatniej pro- stej przed metą. – Ale? – powtórzył. Kelner z drinkami uratował Zię. Z nikim z rodziny nie podzieliła się swoimi wątpli- wościami, nawet z Dominikiem. A jednak, sącząc herbatę, poczuła absurdalną po- trzebę wyżalenia się przed obcym mężczyzną. Mało prawdopodobne, by jeszcze się spotkali. Zostało jej tylko parę dni wakacji.
Ktoś z zewnątrz, kto przez lata studiów i stażu nie musiał jej wspierać, mógł obiek- tywnie ocenić jej sytuację. – Ale – podjęła – zaczynam się zastanawiać, czy nadaję się na pediatrę. – Czemu? Mogłaby wymienić ze sto powodów. Dojmujące poczucie odpowiedzialności za pa- cjentów, którzy są zbyt mali i przerażeni, by powiedzieć, kiedy i co ich boli. Bolesną bezradność, gdy ma do czynienia z dzieckiem, którego nie da się uratować. We- wnętrzną walkę, by nie wybuchnąć złością na rodziców, których bezmyślność lub okrucieństwo powodują u dzieci poważne urazy. Ale prawdziwy powód był inny. Myślała, że wybór pediatrii będzie swego rodzaju rekompensatą. Nie rozmawiała o tym z nikim prócz Dominica. – Na pierwszym roku studiów wykryto u mnie torbiel macicy – oznajmiła zdumio- na, że tak spokojnie mówi o czymś, co odmieniło jej życie. – Podczas przerwy zimo- wej, kiedy byłam na nartach w Słowenii, ta torbiel pękła. – Z początku pomyślała, że zaczął jej się okres, ale ból rósł z każdą chwilą. I było dużo krwi! – Omal nie umar- łam, zanim dowieźli mnie do szpitala. Sytuacja była dramatyczna. Chirurg usunął macicę, żeby uratować mi życie. Kiedy do stolika podszedł kelner, by przyjąć zamówienie, Zia zamilkła. Mike ode- słał go słowami: – Proszę nam dać jeszcze chwilę. – Kocham dzieci – ciągnęła Zia. – Wyobrażałam sobie, że będę miała ich gromad- kę. Kiedy pogodziłam się z tym, że nie zostanę matką, postanowiłam, że przynaj- mniej pomogę im w cierpieniu. – Ale… No właśnie. Cholerne ale, przez które czuła się jak ptak siedzący na gałęzi ze zła- manym skrzydłem. – Trudno jest tyle dawać z siebie cudzym dzieciom – dokończyła. – Trudniej, niż sobie wyobrażałam. Znów zapadła cisza. Potem Mike przerwał ją pytaniem, które trafiało w sedno jej wewnętrznego konfliktu. – Co by pani robiła, gdyby nie była pani lekarzem? – Zajmowałabym się medycyną, ale teoretycznie. No i proszę! Po raz pierwszy powiedziała to na głos. Nie bratu czy Natalii, księż- nej czy kuzynkom. Powiedziała to nieznajomemu, który nie wydawał się tym zszoko- wany ani rozczarowany. Poza praktyką lekarską do obowiązków stażystów trzeciego roku należało uczestniczenie w projekcie naukowym. Zatroskana wzrostem infekcji nabytych na oddziale noworodków, Zia szukała odpowiedzi na swoje pytania w szpitalnej ewi- dencji z pięciu lat. Obszerna baza danych zawierała wagę nowo narodzonych dzie- ci, ich przynależność etniczną, rodzaj porodu, czas wykrycia infekcji, metody lecze- nia i procent zgonów. Choć nie zamierzała przedstawiać wyników badań do czasu rocznej prezentacji naukowych projektów stażystów, jej wstępne wyniki zaintrygowały dyrektora szpi- talnego centrum badawczego. Prosił też Zię, by pod jego kierunkiem poprowadziła dwuletnie badania. Gdyby w ciągu najbliższych miesięcy dostali na to grant, mogła-
by rozpocząć badania jako działalność fakultatywną, a po zakończeniu stażu dołą- czyć do zespołu doktora Wilbanksa. – Szef centrum naukowo-badawczego w Mount Sinai prosił, żebym z nim praco- wała – wyznała Mike’owi. – Brzmi to bardzo ciekawie. – Prawdę mówiąc – odparła z cieniem dumy – doktor Wilbanks uważa, że w moje badania warto zaangażować większy zespół. Sądzi, że możemy na to otrzymać grant w wysokości miliona dolarów. – No, no. Czym dokładnie by się pani zajmowała? Tak dobrze się z nim rozmawia. Zia nie poruszała takich spraw jak MRSA, czyli gronkowiec złocisty oporny na metycylinę, z kimś, kto nie nosił lekarskiego fartu- cha. Zwłaszcza podczas kolacji przy świecach. A jednak zainteresowanie Mike’a, a także fakt, że wydawał się ją rozumieć, zachęcał ją do mówienia. Nie mogła obwiniać Mike’a o to, co się wydarzyło, gdy opuścili restaurację. To był rezultat połączenia różnych czynników. Po pierwsze decyzji, by pójść na spacer pla- żą. Zia zdjęła szpilki, a mokry piasek pod stopami tylko zwiększał jej wrażliwość na bodźce. Do tego księżyc rysował srebrną linię na powierzchni morza. No i Mike ob- jął ją w talii. Przyjęła jego pocałunek, licząc, że będzie satysfakcjonującym zakoń- czeniem wieczoru. Nie spodziewała się pożądania, które nią owładnęło, gdy poczuła jego wargi. W jego głosie była dziwna chrypka, gdy zapytał, czy wpadłaby do niego na drinka lub kawę. Nie musiał tego mówić. Jej tętno wariowało. – Jesteś sam? Davy i… – szukała w pamięci – Kevin i ich matka? – Eileen po południu zabrała dzieci do miasta. Podejrzewam, że przez pięć lat żadnemu nie pozwoli zbliżyć się do wody. Chciała ci podziękować, prosiła, żebym wziął od ciebie numer telefonu. Obiecałem, że nie zapomnę. Zia wahała się przez całe trzy sekundy. – Napiszę esemesa do rodziny, żeby nie czekali.
ROZDZIAŁ TRZECI Spacer do domu Mike’a dałby jej dość czasu, by się otrząsnęła, gdyby Mike nie wziął jej znów za rękę i nie pokierował w stronę ledwie widocznej ścieżki przez wy- dmy. Jego ręka była ciepła, on sam tak blisko! Dom na palach, do którego Mike ją prowadził w blasku księżyca, połyskiwał bla- dym turkusem. Stał na wzniesieniu, więc roztaczał się stamtąd niczym nieprzesło- nięty widok na zatokę i lśniące w oddali światła Houston. Grube pale zagłębiały się chyba na dziesiątki metrów. W oknach widniały pomalowane na biało przeciwsztor- mowe żaluzje. Kiedy Mike wprowadził ją po schodkach i otworzył drzwi, wciąż jeszcze mogła za- żegnać kryzys. Gdy znalazła się w środku, mogła podejść do ściany okien z wido- kiem na zatokę. Mogła kontemplować odbicie księżyca w ciemnych niespokojnych wodach. Mogła przyjąć propozycję brandy albo kawy. Ona tymczasem zignorowała widok i odmówiła drinka. Po tygodniach stresu uległa biologii. Przez resztę nocy nie chciała myśleć. Nie chciała robić niczego innego jak tylko ulec pożądaniu. Mike nie tracił czasu na powtarzanie oferty. Rzucił kapelusz na najbliższe krzesło i ujął twarz Zii. – Jesteś zachwycająca. Głaskał jej policzki i wargę. Zia czuła, że starał się nad sobą panować. Jej zosta- wił decyzję, czy się wycofają, czy stawią czoła wyzwaniu. Wybrała to drugie. Rzuci- ła na podłogę szpilki i oplotła ramionami szyję Mike’a. – Ty też. – Ja? Zachwycający? – Wyglądał na zaskoczonego, a potem rozbawionego. – Ani trochę, kochanie. Iskierki śmiechu w jego oczach przyprawiły ją o dreszcz. Opadł wargami na jej usta. Chwycił ją znów w talii i przyciągnął. Czuła jego podniecenie. Przypomniała sobie, że był już żonaty i nauczył się, jak rozpalić kobietę. Gdy oderwał od niej war- gi, z trudem łapała oddech. Gdy zdjął klamrę z jej włosów, już tęskniła za jego doty- kiem. Kiedy włosy opadły, Mike wsunął w nie palce i po raz kolejny obdarował ją po- całunkiem. Nie pozostała mu dłużna. Rozsunęła poły marynarki, by go od niej uwol- nić. – Chcę, żebyś wiedziała, że nie mam zwyczaju zaciągać do łóżka nowo poznanej kobiety – rzekł Mike. – Ja też nie pozwalałam się nikomu zaciągać do łóżka na pierwszej randce. – Na- byty w Nowym Jorku akcent Zii znikał z każdym słowem. Krew węgierskich przodków pulsowała w jej żyłach. Czuła w sobie dzikość ste- pów, po których gnali, szaleństwo wiatrów wyjących w górach i dolinach, gdzie osie- dli. – Ale tego wieczoru zrobię wyjątek, tak? – Tak, do diabła!
Wziął ją na ręce, nim wypowiedziała te słowa, i ruszył w stronę sypialni. Wykorzy- stała tę krótką podróż, by zająć się guzikami jego koszuli. Rozpięła dwa górne, gdy Mike łokciem pchnął drzwi. Zdążyła dojrzeć podłogę z szerokich desek, parę mebli i oprawione plakaty statków na jednej ze ścian. Zaraz potem Mike położył ją na ogromnym łóżku przykrytym miękką narzutą. Później zdjął koszulę, buty i dżinsy. Nie mógł uwierzyć, że udało mu się zaciągnąć do łóżka tę lekarkę o egzotycznej urodzie. Nie zamierzał dać jej chwili, by zmieniła zdanie. A jednak opanował się na tyle, by rozbierać ją powoli. Najpierw zdjął jej bluzkę, potem dżinsy z czerwonym sercem, które przyciągało jego wzrok, gdy szła przed nim. Potem stanik i stringi. Następnie popełnił niemal fatalny błąd i objął wzrokiem alabastrową postać na tle perłowoszarej narzuty. Jej ciemne włosy były równie jedwabiste i podniecające jak trójkąt u sklepienia ud. W tym momencie pew- nie by się zapomniał, gdyby nie zacisnął zębów, obiecując sobie w duchu, że nie bę- dzie się spieszył. W nocnej szafce trzymał zapas prezerwatyw. Leżały tam już ponad rok. Popyt na superkontenerowce rósł, a flota rozrastała się tak szybko, że ledwie nad tym pano- wał. Nie miał wiele okazji do oddawania się przyjemnościom życia. Zamierzał to nadrobić. Gdyby tylko mógł znaleźć te cholerne gumki! Przeklinając pod nosem, grzebał w szufladzie, w końcu wyrzucił jej zawartość na łóżko. Książki w miękkiej oprawie, garść monet, klucze, kilka skarpetek i plastikowy wóz strażacki. Zia oparła się na łokciu i spojrzała na samochód. – Podczas studiów widziałam rozmaite sekszabawki – rzekła z uśmiechem. – Nie- które wykorzystywano w naprawdę oryginalny sposób, ale to jest coś nowego. – Cholerny świat, mówiłem Kevinowi i Davy’emu, żeby trzymali się z daleka… O, dzięki Bogu. – Odetchnął z ulgą, podnosząc dwa foliowe opakowania. – Pięć miesię- cy temu przyłapałem chłopców, jak robili z tego balony, ale byłem pewien, że coś się uratowało. Pięć miesięcy temu? – pomyślała, gdy Mike zębami rozrywał opakowanie. Wyglą- da na to, że nie przyprowadzał do letniego domu wielu kobiet. To ją zaskoczyło. I mocniej rozpaliło. Mike pchnął ją na materac. Wsparł się na łokciach i znów ją ca- łował. Nabrzmiałe piersi, wargi, szyję, brzuch. Kiedy wsunął dłoń między jej uda, Zię przeszedł dreszcz. Tak! Tego potrzebowała. Za tym tęskniły jej umysł i ciało. Za podnieceniem, które powoduje zawrót głowy. – Mike, zaczekaj. Pozwól… Och! – Próbowała powstrzymać orgazm, ale nawet gdyby bardzo się starała, nie zdołałaby tego zrobić. Uniosła biodra i wygięła plecy, wstrząsana falami rozkoszy. Gdy wreszcie ucichły i opadła na pościel, otworzyła oczy. Mike na nią patrzył. – Przepraszam, jakiś czas tego nie robiłam. – Och, kochanie. Nie przepraszałabyś, gdybyś miała pojęcie, jak fantastycznie wy- glądałaś. Zia studiowała seksualność człowieka i proces reprodukcji. Potrafiła nazwać każ- dą reakcję swojego ciała. Wiedziała również, że kobieta jest w stanie szybciej po- wtórzyć ten cykl niż mężczyzna. Mimo to była zdumiona tym, co się z nią działo. Wystarczyło, że Mike się pochylił i ją pocałował. Pocałunek był tak czuły, że natych- miast znów się podnieciła. Mike wypełnił ją sobą i doprowadził do kolejnej eksplozji rozkoszy. Tym razem na niego zaczekała.
Łapiąc oddech, wiedziała, że powinna wstać, ubrać się i wracać do domu. Lecz gdy po krótkiej przerwie zaczęli od nowa, wyjście jakoś się opóźniało. Jeśli pierw- sza runda była szybka i gwałtowna, druga była tak powolna, że Zia miała więcej niż dość czasu, by poznać ciało Mike’a. Mięśnie, brzuch, blizna na lewym ramieniu. Podczas dyżurów zrobiła tyle szwów, że wiedziała, iż to rana od noża. – Skąd to masz? – Hm? – Poruszył się, bardziej zainteresowany jej ciałem niż swoim. – Tę bliznę? Skąd ją masz? – Drobne nieporozumienie. – Między? – Mną i jednookim Portugalczykiem o cuchnącym oddechu, na tankowcu, którym płynąłem przed ostatnią klasą w średniej szkole. – I? – Powiedzmy, że nie przepadał za przemądrzałymi smarkaczami. A teraz… – chwycił ją za pośladki – wróćmy do ważniejszych spraw. Zamierzała uciąć sobie krótką drzemkę z policzkiem wtulonym w ciepłe zagłębie- nie między szyją i ramieniem Mike’a, kiedy więc otworzyła oczy i zamrugała, ośle- piona wpadającym przez duże okna słońcem, krzyknęła: – O nie! Usiadła i odsunęła włosy z twarzy. Tak, ten widok potwierdzał to, co jak przez mgłę pamiętała. Podłoga z szerokich dębowych desek, na jednej ze ścian kolekcja oprawionych fotografii wielkości plakatu przedstawiających statki oceaniczne. Ona zaś tkwiła w pościeli. Naga. Na policzku czuła ślad zadrapania męskim zarostem. Och, na Boga, jest dorosła. Odpowiedzialna i samotna. Nie ma powodu czuć się winna czy skrępowana, wyjaśniając rodzinie, skąd ma ślad na policzku. Ani tego, że spędziła noc z interesującym mężczyzną. Mężczyzną, który najwyraźniej dobrze radził sobie w kuchni. Odkryła to po wy- prawie do łazienki, gdzie się ubrała i ruszyła dalej prowadzona zapachem smażone- go bekonu. Na stole o szklanym blacie stojącym przy oknie z widokiem na zatokę Mike naszykował prawdziwą ucztę. Zdumiona przenosiła wzrok z soku na plastry melona, koszyk rogalików i wysoki dzbanek. – Proszę, powiedz, że tam jest kawa – odezwała się. Mike obejrzał się uśmiechnięty, ze szpatułką w dłoni. – Kawa. Częstuj się. Nalała sobie kawę, ale po jednym łyku jęknęła. – Dobry Boże! – Za mocna? – W porównaniu z tym breja w szpitalnym pokoju służbowym jest pyszna. – Wybacz. Staram się pamiętać, że nie wszyscy lubią marynarskie pomyje. Może zaparzysz świeżą? – Nie ma potrzeby. Jakoś ją spreparuję. Z dodatkiem mleka i dwóch czubatych łyżeczek cukru kawa była znośna. Pijąc ją, Zia oparła się biodrem o marmurowy blat wyspy i obserwowała Mike’a. Wyblakły T- shirt opinał jego ramiona, a poranne słońce podkreślało rude kosmyki w kasztano-
wych włosach. Gdy usmażył bekon, wytarł patelnię papierowym ręcznikiem. – Mogę zrobić hiszpański omlet albo francuskie grzanki. Albo jedno i drugie. – Nie rób sobie tyle kłopotu. Wystarczy kawa i rogalik. – Żaden kłopot – odparł z uśmiechem w oczach. – Spaliliśmy sporo kalorii. Muszę się wzmocnić. Więc omlet czy grzanka, czy jedno i drugie? – Omlet, proszę. Usadowiła się na wysokim stołku przy wyspie, trochę zdziwiona, że nie czuje się zakłopotana. Ale Mike już podczas kolacji okazał się dobrym kompanem. Otworzyła się przed nim i podzieliła się z nim wątpliwościami, które skrywała nawet przed Do- minikiem. Co jej przypomniało… Wyjęła z torebki telefon, zadowolona, że wieczorem wysłała bratu esemesa. Przejrzała listę wiadomości i postanowiła później je przeczytać, po czym wysłała ko- lejnego esemesa z informacją, że niedługo wróci. Potem dolała sobie kawy. – Gdzie nauczyłeś się gotować? – zapytała. – Ten jednooki Portugalczyk, o którym ci wspomniałem, był kucharzem. A ponie- waż ja byłem najmłodszy na pokładzie, kapitan przydzielił mnie do kuchni. – Przeło- żył na talerz pierwszy omlet i wlał na patelnię pozostałe jajka. – Mogłem całą drogę powrotną wcinać wołowinę i fasolkę z puszki albo nauczyć się kilku rzeczy. – Chyba nauczyłeś się więcej niż podstaw – rzekła, podziwiając omlet. – Z czasem rozwinąłem repertuar – przyznał, wzruszając ramionami. – Moja była żona nie przepadała za gotowaniem. Ani za żadnymi innymi zajęciami poza wizytami w ekskluzywnych spa i butikach. Mike rzadko oglądał się za siebie, ale gdy do drugiego omletu dodał papryczki i ce- bulę, musiał siłą woli odsunąć wspomnienie gorzkiego małżeństwa. Ciemnowłosa piękność, która patrzyła na niego z podziwem, bardzo mu to ułatwiła. – Weź swoją kawę – rzekł, kiedy przełożył drugi omlet na talerz, dodał plastry be- konu i ruszył do stołu. Już wiedział, że chciałby spędzić więcej czasu z Zią, lecz kolejne spotkanie okaza- ło się wyzwaniem. – Muszę być z rodziną – oznajmiła. – Jest Wigilia – dodała, gdy zdawało się, że Mike o tym zapomniał. – Och, do diabła. Faktycznie. Za nic w świecie nie mógł opuścić rodzinnego spotkania. Dzielnica Houston, gdzie mieszkała jego babka, zamieszkana głównie przez Latynosów, wciąż celebrowała tradycję. Ród Brennanów zbierał się tego popołudnia w domu babki na posiłek i za- bawę. Po zapadnięciu zmierzchu wychodzili oglądać procesję. Miejscowe nastolatki przebrane za Marię oraz Józefa i cała parafia szli w procesji z zapalonymi świecami i papierowymi latarniami. Po procesji wracali do domu babki i zaczynała się zabawa wypełnioną słodyczami gwiazdą. Gwiazda o siedmiu rogach miała znaczenie religijne, ale Mike już tego nie pamiętał. Jedyne, co zapamiętał, to że między innymi chodziło o diabły. Trzeba je bić kijem, a nagrodą są wysypujące się z gwiazdy słodycze. Następnie przychodziła pora na prawdziwą ucztę. Nadziewane ciasto z mąki kukurydzianej, meksykańskie pączki i poncz.
Później Mike razem z rodzicami i częścią rodzeństwa szli na mszę o północy, od- dając hołd irlandzkiemu dziedzictwu. Wracali potem do domu i pakowali prezenty. Wreszcie padali wykończeni aż do ranka Bożego Narodzenia, gdy cała rodzina spo- tykała się w domu jego rodziców, gdzie odbywało się otwieranie prezentów, a na- stępnie tradycyjny obiad z indykiem. Mike lubił to niekończące się świętowanie nawet w najgorszych chwilach swego małżeństwa. Jill zraziła do siebie wszystkich członków jego rodziny, ale nie zdołała zepsuć im radości z tradycyjnych świąt. Tradycja to jedno, pomyślał, patrząc na siedzącą naprzeciw kobietę, Zia to co in- nego. Znał ją niespełna dwadzieścia cztery godziny, mimo to z radością porzuciłby rodzinne rytuały, gdyby miał szansę spędzić z nią wieczór. Do diabła, kogo on oszu- kuje? Chciał jeszcze więcej. – Co planujesz jutro, jak już wszyscy otworzą prezenty i najedzą się do syta? Na pewno zechcesz odpocząć od rodziny. – Jutro jest Boże Narodzenie i urodziny bliźniaczek. – A pojutrze? Za bardzo naciskał, zdawał sobie z tego sprawę. Ale nie byłby w tym miejscu, gdzie się znajdował, gdyby poddawał się bez walki. – Prawdę mówiąc, mam ukryty motyw, żeby cię znów zobaczyć. – Ukryty motyw? – Ściągnęła brwi. Mike nie chciał jej przestraszyć. – Wczoraj podczas kolacji powiedziałaś mi trochę o swoich badaniach. Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć. – Czemu? – Zmarszczka na jej czole się pogłębiła. – GSI ma wydział poświęcony badaniom i wdrażaniu technologicznych uspraw- nień. Większość naszego wysiłku skupiona jest na przemyśle naftowym i statkach, ale finansowaliśmy też badania na innym polu. – Na przykład medycyny? – W zeszłym roku braliśmy udział w badaniu dotyczącym czynników rakotwór- czych, na jakie narażone są załogi tankowców. Oceniano działania chromianu oło- wiu używanego jako pigment farby. Kazałem też moim ludziom przyjrzeć się roz- przestrzenianiu się norowirusów. Atakują nie tylko statki wycieczkowe – przyznał. – Ale ja zajmuję się MRSA i jego występowaniem u noworodków. – Może cię zainteresuje, że kilka lat temu dwaj marynarze z Galveston pozwali właścicieli statku na dwa miliony dolarów. Twierdzili, że właściciele nie poinformo- wali ich o istniejącym na statku zagrożeniu. Obaj marynarze zostali zarażeni MRSA. Mike nie pamiętał o tym incydencie aż do chwili, gdy Zia wspomniała o groźnym wirusie. Sprawdził wszystko w internecie i był teraz wyposażony w szczegóły spra- wy. Zainteresował ją. Widział iskrę w jej oczach. – Gdybyś znalazła choć godzinę, moglibyśmy porozmawiać z człowiekiem, który kieruje naszym działem badawczo-rozwojowym. – Bardzo chętnie, ale w piątek lecę do Nowego Jorku. – W takim razie musimy to zrobić dziś albo jutro.
– Chyba nie każesz swojemu pracownikowi przyjść do pracy w Wigilię. – Prawdę mówiąc, to mój szwagier. Zaufaj mi. Rafe chwyci się każdej wymówki, żeby choć na chwilę uciec od świątecznego chaosu. – Może do ciebie zadzwonię, jak porozmawiam z rodziną i dowiem się, jakie mają plany? – Świetnie. – Chwycił pióro i zapisał jej na serwetce numer komórki. Kiedy scho- wała ją do kieszeni dżinsów, odsunął się od stołu. – Odprowadzę cię do hotelu. – Nie trzeba. – Oczywiście, że cię odprowadzę. – Wziął ją za rękę. – Muszę też jeszcze coś zro- bić. Wpadła w jego ramiona. Uniosła głowę i oddała mu pocałunek. Jej smak i bliskość natychmiast go podnieciły. I to jej pomrukiwanie! Podczas spaceru do hotelu zastanawiał się, jak by tu opóźnić powrót Zii do Nowe- go Jorku.
ROZDZIAŁ CZWARTY Otworzyła drzwi apartamentu i wzięła głęboki oddech, szykując się na grad py- tań. Ku jej zdumieniu męska połowa klanu wybrała się już na golfa, a panie siedziały przy kawie przed wyprawą na zakupy. Bliźniaczki, jak poinformowała Gina, były na placu zabaw z Marią i psem. – No to mów! – ruszyła do ataku Gina. – Czy Brennan jest w łóżku równie atrak- cyjny jak dla oka? – Doprawdy, Eugenio. – Księżna posłała wnuczce zbolałe spojrzenie. – Postaraj się zachować trochę więcej ogłady. – Dajmy spokój ogładzie – wtrąciła Sara, splatając ręce na brzuchu. – Chcemy znać szczegóły. Nawet Natalie wsparła jej życzenie, choć poprzedziła je solenną obietnicą, że nie podzieli się tym z Dominikiem. – Nie ma wiele do opowiadania – odparła Zia z uśmiechem. – Vidi, vici, veni. Gina zauważyła, że Zia zmieniła kolejność słów w słynnej maksymie Cezara i huk- nęła radośnie: – Nie wymigasz się. Chcemy usłyszeć coś więcej niż „Widziałam, podbiłam, wróci- łam”. – Eugenio! – rzekła księżna. – Jeśli Zia zechce wyjaśnić, czemu spędziła noc z ob- cym człowiekiem, sama to zrobi. – Nie planowałam tego – przyznała Zia z zawstydzonym uśmiechem, siadając na krześle. – Zjedliśmy dobrą kolację, rozmawialiśmy o… o różnych rzeczach. Księżna zauważyła wahanie Zii. Przekrzywiła głowę i bacznie na nią spojrzała. Nie pochwalała przygodnego seksu ze wszystkimi jego niebezpieczeństwami, nawet jeżeli w ciągu długich lat wdowieństwa zdarzyło jej się wdać w jakiś romans. Wyda- wało się jednak, że miniona noc zmniejszyła cienie poad oczami Zii. Widząc w nich teraz uśmiech, Charlotte w milczeniu zaakceptowała Mike’a. – Po kolacji – podjęła Zia – kiedy szliśmy do domu w świetle księżyca, on mnie po- całował. Gina ściągnęła wargi i gwizdnęła. – To musiał być niezły pocałunek. – Owszem. Nie najgorszy. Na kilka chwil zapadła cisza, którą przerwała Gina. – Więc wylądowaliście w łóżku. I co teraz? Spotkacie się jeszcze? – On by chciał, ale jest Boże Narodzenie. Podobnie jak ja ma zobowiązania. W piątek lecę do Nowego Jorku, więc… – Więc pstro! Choć bardzo byśmy chciały, żebyś z nami została, zrozumiemy, jeśli znikniesz na dwie godzinki. Albo – dodała z szelmowskim uśmiechem – noce. – Dzięki – odparła Zia. – Miło wiedzieć, że nie będzie wam mnie brakowało. Nie ma sensu, żebyśmy znów się umawiali. On mieszka w Teksasie, ja w Nowym Jorku.
Przynajmniej jeszcze kilka miesięcy. Potem… – Potem zostaniesz w Stanach – dokończyła Gina. – Tu jest twoja rodzina. Masz już oferty pracy ze szpitali z całego kraju. Każdy z nich byłby szczęśliwy, mając tak zdolnego pediatrę. Kto wie? – dodała z błyskiem w oku. – Może wylądujesz w Ho- uston, więc absolutnie powinnaś się na parę godzin wymknąć. Ku zdumieniu wszystkich sprawę rozstrzygnęła księżna. Splatając palce na gałce laski, spojrzała w oczy Zii. – Jeżeli w ciągu ponad osiemdziesięciu lat życia czegoś się nauczyłam, to tego, żeby ufać swojemu instynktowi. Może Charlotte nie znała szczegółów problemu Zii, ale odgadła, że dziewczyna czymś się dręczy. Zia pochyliła się i pocałowała policzek księżnej. – Dziękuję, ciociu. Tak zrobię. Mike odezwał się po pierwszym sygnale. Nie próbował kryć satysfakcji, gdy usły- szał, że Zia chętnie dowie się czegoś więcej o badaniach prowadzonych przez jego firmę. – Mogę się urwać dziś na parę godzin, jeśli to nie pokrzyżuje twoich planów. – Ani trochę. Właśnie miałem zamknąć dom i ruszyć do Houston. Podjadę po cie- bie. – To niekonieczne – odparła Zia, która chciała jeszcze wziąć prysznic i zrobić ma- kijaż. – Mam kilka samochodów do dyspozycji. Podaj mi adres swojego biura i godzi- nę, kiedy się spotkamy. Chwilę przed drugą zaparkowała w podziemnym parkingu wieżowca ze szkła i stali, gdzie mieściła się główna siedziba Global Shipping. Zgodnie z instrukcjami Mike’a znalazła miejsce dla gości i pojechała windą do wysokiego lobby, gdzie stała ogromna choinka. Strażnik w służbowym uniformie życzył jej wesołych świąt i sprawdził dokument tożsamości. – Powiadomię pana Brennana, że pani już jest – rzekł, podając jej przepustkę. – Proszę wsiąść do pierwszej windy na lewo, wjedzie pani prosto do biura GSI. – Dziękuję. Drzwi ekspresowej windy otworzyły się. Jedną ścianę zajmowała elektroniczna mapa świata, mrugające lampki oznaczały statki GSI. Zia patrzyła zdumiona na wie- lość zielonych i bursztynowych kropek. Legenda obok mapy wyjaśniała, że zielone kropki to kontenerowce, zaś bursztynowe – tankowce. Próbowała je policzyć, kiedy zjawił się Mike w towarzystwie, jak się domyśliła, szwagra. Obaj mieli na sobie dżinsy i koszule z rozpiętymi kołnierzykami, ale na tym podobieństwo się kończyło. Mike był wysoki, śniady i zielonooki, drugi mężczy- zna miał czarne włosy, cienki wąs i promienny uśmiech. – Witaj, Zia. Podeszli do niej, by się przywitać, – To jest Rafe Montoya, wiceprezes GSI. Biedak poślubił moją siostrę Kathleen. – Miło mi panią poznać, pani doktor. – Proszę mi mówić Zia.
– A więc Zia. – Rafe ujął jej dłoń. – Cała rodzina jest wstrząśnięta faktem, że Davy wczoraj omal nie utonął. Jesteśmy pani głęboko wdzięczni. – Cieszę się, że mogłam pomóc. – My też. – Puścił jej rękę i przeszedł do sprawy, w jakiej zebrali się w pustym tego dnia biurowcu. – O ile wiem, jest pani ekspertem, jeśli chodzi o infekcje bakte- ryjne. – Powiedziałabym raczej, że zajmuję się rosnącą liczbą chorób infekcyjnych wśród noworodków. – To niepokojąca tendencja. Podobną obserwujemy wśród załóg statków. Chciała- by pani zobaczyć wyniki naszych badań? – Bardzo chętnie. – Zostawiłem laptop w gabinecie Miguela. – Miguela? – powtórzyła, kiedy Mike wskazał na podwójne drzwi. – Miguel, Mike, Mickey, Michael. Reaguję na każde z tych imion. – Nie zapominaj o ulubionym swojej siostry – wtrącił Rafe, podnosząc głos. – Mike-iii. Krzywiąc się żartobliwie, Mike wprowadził Zię do przestronnego gabinetu. Za- skoczyła ją niewielka liczba mebli. Biurko było akrylowym blatem wspartym na dwóch łukach z brązu. Podobny stół konferencyjny stał przy oknie z widokiem na port w Houston. Nad komodą znajdowała się kolejna mapa, tym razem przedsta- wiająca światowe szlaki transportu morskiego. Na kobaltowym oceanie widniała na pozór chaotyczna plątanina neonowych czerwonych, złotych, zielonych i czarnych li- nii. Zia zauważyła też kolekcję przedmiotów, które Mike zapewne przywiózł z podró- ży. Spory bogato rzeźbiony bumerang z egzotycznego drewna, liczący sobie około metra maoryski tiki w kolorze śliwki, a w kącie, niczym uczestnik spotkania, widniał kostium nurka z wgniecionym hełmem. – Zaparzyłem kawę – rzekł Mike do Zii. – Ale jest też herbata albo woda, jeśli wo- lisz. – Poproszę wodę, dziękuję. – Mądra decyzja – skomentował Rafe, włączając komputer. – Kawa Miguela ma zapach i konsystencję pomyj. – Miałam okazję spróbować jej dziś rano – odparła. Rafe podniósł brwi, ale był zbyt dobrze wychowany, by skomentować fakt, że piła poranną kawę z jego szwagrem. Zamiast tego nacisnął kilka klawiszy. – Międzynarodowa Organizacja Morska dała wytyczne, jak badać członków załogi przed wypłynięciem w morze i jak przeprowadzać okresowe badania. W ostatnich latach zauważyliśmy pewne niepokojące tendencje. Częściowo jest to spowodowane tym, że podróże do różnych części świata narażają marynarzy na liczne choroby. Da się to porównać tylko do sytuacji załóg samolotów. – Ale czy krótki czas rozładunku i załadunku nie zmniejsza zagrożenia? – Można by tak sądzić, ale fakty pokazują co innego. U marynarzy pewne choroby występują osiem do dziesięciu razy częściej, niż wynosi światowa średnia. Rafe wyświetlił stronę. Jej poważnie brzmiący tytuł, Choroby zakaźne, przycią- gnął uwagę Zii.