RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony188 122
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 618

Nichols Mary - Sezon na meza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Nichols Mary - Sezon na meza.pdf

RAVIK80
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Mary Nichols Sezon na męża Tłu​ma​cze​nie: Bo​że​na Ku​cha​ruk

ROZDZIAŁ PIERWSZY 1819 rok Pan​na So​phie Ca​ven​hurst nie grze​szy​ła nad​mia​rem cier​pli​wo​ści ani tak​tu. Nie ucho​dzi​ła też za wcie​le​nie zdro​we​go roz​sąd​ku. Te bra​ki rów​no​wa​ży​ła uro​dą i po​- god​nym uspo​so​bie​niem. Kan​dy​da​ci do ręki So​phie nie​zmien​nie spo​ty​ka​li się z od​mo​- wą, któ​rej udzie​la​ła ze słod​kim uśmie​chem. Po​rów​ny​wa​ła swo​ich ad​o​ra​to​rów z mał​żon​ka​mi dwóch star​szych sióstr. Mark, lord Wyn​dham, mąż Jane, był do​bro​dusz​ny i spo​le​gli​wy. Mąż Isa​bel, od nie​daw​na po​sia​dacz ho​no​ro​we​go ty​tu​łu szla​chec​kie​go, sir An​drew Ash​ley, wy​róż​niał się fan​ta​- zją i wi​go​rem. Czę​sto za​bie​rał Isa​bel w po​dró​że do róż​nych kra​jów. Obaj byli za​- moż​ni: Mark otrzy​mał spa​dek, a Drew wzbo​ga​cił się na han​dlu za​gra​nicz​nym. Sta​- ra​ją​cy się o rękę So​phie na​wet się do nich nie umy​wa​li. Nie chcia​ła jed​nak zy​skać opi​nii oso​by tak nie​po​waż​nej jak jej brat, choć to​wa​rzy​- stwo myl​nie go oce​nia​ło. Szcze​rze go ko​cha​ła i pa​mię​ta​ła, że prze​żył nie​ła​twe chwi​- le w In​diach. Po​nad​to za​po​biegł utra​cie ca​łe​go ro​dzin​ne​go ma​jąt​ku. Była go​to​wa wie​le mu wy​ba​czyć, na​wet to, że cza​sem z niej drwił. – So​phie, od​rzu​ci​łaś już wszyst​kich ka​wa​le​rów z są​siedz​twa – zwró​cił się do niej pew​ne​go dnia. – Zy​sku​jesz re​pu​ta​cję oso​by, któ​rej nie spo​sób za​do​wo​lić. – A co w tym złe​go? Mał​żeń​stwo to po​waż​na spra​wa. Nie chcę po​peł​nić błę​du, ja​- kie​go była bli​ska Is​sie. – A nie bo​isz się sta​ro​pa​nień​stwa? – Ow​szem… I wła​śnie dla​te​go chcia​ła​bym udać się na se​zon w Lon​dy​nie… Po​znam no​wych lu​dzi i… – Na​praw​dę my​ślisz o se​zo​nie?! Nie mo​gła wy​znać bra​tu, że pod​ko​chu​je się w Mar​ku. Do​szła do wnio​sku, że po​- win​na na pe​wien czas wy​je​chać z Ha​dlea i po​szu​kać męża po​dob​ne​go do nie​go. – My​ślę o tym od dłuż​sze​go cza​su. Lucy Mar​tin​da​le de​biu​tu​je w tym roku i nie mówi o ni​czym in​nym. – Ma​ją​tek Mar​tin​da​le’ów był od​da​lo​ny o pięt​na​ście ki​lo​me​- trów od Ha​dlea, a So​phie zna​ła Lu​cin​dę od cza​sów szkol​nych. Pi​sy​wa​ły do sie​bie i czę​sto się od​wie​dza​ły. – Ro​zu​miem, dla​cze​go o tym my​ślisz, ale co na to mówi nasz dro​gi oj​ciec? – Jesz​cze go nie py​ta​łam. – Wąt​pię, żeby chciał cię za​brać do Lon​dy​nu. Mama bar​dzo źle zno​si jaz​dę po​wo​- zem, a papa jej nie zo​sta​wi. – Wiem. – Wes​tchnę​ła. – Ale za​wsze będę mo​gła po​je​chać z tobą… praw​da? – Co też ci przy​szło do gło​wy?! – Kto w ta​kim ra​zie mógł​by mi po​móc? – Za​py​taj Jane. – Ile​kroć w ro​dzi​nie po​ja​wiał się pro​blem, zwra​ca​no się wła​śnie do niej.

– Jane jest za​ję​ta ma​łym dziec​kiem, a Is​sie pły​wa so​bie gdzieś po mo​rzach i oce​- anach. Gdy​byś się zgo​dził mi to​wa​rzy​szyć, papa nie miał​by żad​nych za​strze​żeń. – Mu​sisz go naj​pierw za​py​tać. Zna​la​zła ojca w sa​lo​nie. Czy​tał ga​ze​tę, któ​rą co​dzien​nie do​star​cza​no z Lon​dy​nu. Lu​bił wie​dzieć, co się dzie​je w świe​cie, cho​ciaż ostat​nio trud​no było zna​leźć do​bre wia​do​mo​ści. W re​jo​nach prze​my​sło​wych na pół​no​cy pa​no​wał nie​po​kój. Gwał​tow​nie ma​la​ła po​pu​lar​ność księ​cia re​gen​ta. Po​dob​no za​mie​rzał się roz​wieść z żoną, z któ​rą po​zo​sta​wał w se​pa​ra​cji. Plot​ko​wa​no, że chciał oże​nić się po​now​nie i spło​dzić dzie​- dzi​ca. Wi​dząc naj​młod​szą cór​kę, oj​ciec odło​żył ga​ze​tę. – Papo, ko​cha​ny papo! – za​czę​ła przy​mil​nym to​nem. – Mam do cie​bie proś​bę. Uśmiech​nął się. – Czu​ję, że bę​dzie mnie to dużo kosz​to​wać. – Cóż… rze​czy​wi​ście to bę​dzie kosz​tow​ne, ale to dla mnie ta​kie waż​ne! – Po​wiedz za​tem, o co cho​dzi. – Chcia​ła​bym spę​dzić se​zon w Lon​dy​nie. – Se​zon! Spo​dzie​wa​łem się, że po​pro​sisz mnie o nową suk​nię albo ja​kąś bły​skot​- kę, tym​cza​sem cho​dzi o cały se​zon! Skąd ci to przy​szło do gło​wy? – Wszyst​kie mło​de damy mają swój de​biut… To dzię​ki temu znaj​du​ją mę​żów. Chy​- ba nie chcesz, że​bym zo​sta​ła sta​rą pan​ną? – Nie gro​zi ci sta​ro​pa​nień​stwo. – Na​wet Ted​dy po​wie​dział, że sko​ro nie spodo​bał mi się nikt z są​siedz​twa, mu​szę szu​kać da​lej. Je​śli ty nie bę​dziesz mógł po​je​chać, go​tów jest mi to​wa​rzy​szyć. – Nie chciał​bym obar​czać go tak od​po​wie​dzial​nym za​da​niem. – W ta​kim ra​zie za​wie​zie​cie mnie do Lon​dy​nu z mamą? – So​phie, dro​ga cór​ko, nie zaj​mu​je​my tak wy​so​kiej po​zy​cji spo​łecz​nej. Poza tym zwy​czaj​nie nas na to nie stać. Two​je sio​stry nie mia​ły de​biu​tu… – Ale po​je​cha​ły do Lon​dy​nu i za​trzy​ma​ły się u ciot​ki Em​me​li​ne na Mo​unt Stre​et. – Miesz​ka​ły tam rap​tem dwa ty​go​dnie. Nie po​trze​bo​wa​ły ba​lów ani przy​jęć, żeby zna​leźć mę​żów. – Wiem, ale jak ina​czej znaj​dzie​my ko​lej​nych Mar​ka albo Drew? – Mark i An​drew to god​ni sza​cun​ku mło​dzi dżen​tel​me​ni, ale dla​cze​go chcesz, żeby twój przy​szły mąż był po​dob​ny do któ​re​goś z nich? Praw​dzi​wy po​wód So​phie chcia​ła za​cho​wać w ta​jem​ni​cy, więc po​wie​dzia​ła tyl​ko: – Są dla mnie ide​ała​mi. Oj​ciec ro​ze​śmiał się. – So​phie, w swo​im cza​sie znaj​dziesz od​po​wied​nie​go męż​czy​znę. Masz dzie​więt​na​- ście lat. Na​praw​dę nie mu​si​my się spie​szyć. – Więc nie po​zwa​lasz mi po​je​chać? – Nie​ste​ty, ale nie. A te​raz, je​śli po​zwo​lisz, chciał​bym wró​cić do lek​tu​ry. Roz​cza​ro​wa​na So​phie nie po​wie​dzia​ła nic wię​cej i uda​ła się na po​szu​ki​wa​nie mat​- ki. Lady Ca​ven​hurst ści​na​ła żon​ki​le. Set​ki tych kwia​tów zdo​bi​ły ogród. – Prze​ko​nasz papę, praw​da, mamo? Prze​cież wiesz, jak waż​ne dla mło​dej damy jest od​po​wied​nie to​wa​rzy​stwo. Nie znaj​dę do​bre​go męża w Ha​dlea. Mat​ka ukła​da​ła kwia​ty w ko​szu za​wie​szo​nym na ra​mie​niu.

– Ale skąd ta na​gła po​trze​ba za​mąż​pój​ścia, So​phie? – Wca​le nie jest na​gła. My​ślę o mał​żeń​stwie, od​kąd Jane i Is​sie wy​szły za mąż. Czu​ję, że po​win​nam bar​dziej się za​an​ga​żo​wać, je​śli chcę zna​leźć męża ta​kie​go jak Mark albo Drew – Wy​so​ko mie​rzysz, dro​gie dziec​ko. – Czy jest w tym coś złe​go? – Nie… oczy​wi​ście, że nie. – Więc po​roz​ma​wiasz z papą? Cio​cia Em​me​li​ne chy​ba zgo​dzi się mnie przy​jąć pod swój dach. – Cio​cia Em​me​li​ne ma już swo​je lata, So​phie. Wąt​pię, by czę​sto wy​cho​dzi​ła z domu. – Ted​dy obie​cał, że bę​dzie mi to​wa​rzy​szył… Po​roz​ma​wiaj z papą, pro​szę… Mat​ka wes​tchnę​ła. – Do​brze, do​brze, ale je​śli już pod​jął de​cy​zję, nie uda mi się go prze​ko​nać. – Dzię​ku​ję, mamo. So​phie wró​ci​ła do domu. Prze​szła do swe​go po​ko​ju, się​gnę​ła po ka​pe​lusz i szal, a po​tem uda​ła się do sio​stry w Bro​ada​cres. Była to wspa​nia​ła re​zy​den​cja od​le​gła o oko​ło pię​ciu ki​lo​me​trów od Grey​sto​ne Ma​nor. So​phie zo​sta​ła wpusz​czo​na do środ​ka przez lo​ka​ja. – Pani jest w po​ko​ju dzie​cin​nym – po​wie​dział. – Czy mam za​anon​so​wać wi​zy​tę? – Dzię​ku​ję, pój​dę sama. Do​sko​na​le zna​ła roz​kład po​miesz​czeń i wkrót​ce sta​nę​ła przed od​po​wied​ni​mi drzwia​mi. Sio​stra ba​wi​ła się na pod​ło​dze ze swo​im dzie​się​cio​mie​sięcz​nym syn​kiem Har​rym. Na wi​dok So​phie wsta​ła. – So​phie, co cię tu spro​wa​dza? Mam na​dzie​ję, że nie sta​ło się nic złe​go. – Czy nie mogę tak po pro​stu od​wie​dzić mo​jej sio​stry? – Oczy​wi​ście, że mo​żesz. Za​wsze. – Od​cią​gnę​ła racz​ku​ją​ce​go Har​ry’ego od szaf​- ki. – Mia​łam za​miar wy​brać się na spa​cer. Pój​dziesz ze mną? – Tak, chęt​nie. Niań​ka otrzy​ma​ła po​le​ce​nie, by cie​pło ubrać mal​ca i znieść go do tyl​ne​go holu, gdzie trzy​ma​no wó​zek. – A te​raz po​wiedz mi, co sły​chać w Grey​sto​ne – po​pro​si​ła Jane, gdy we​szły do jej po​ko​ju. – Nic. Jest nud​no jak zwy​kle. Ale po​pro​si​łam papę o moż​li​wość de​biu​tu w se​zo​nie. – My​ślisz, że dzię​ki temu prze​sta​niesz się nu​dzić? – Tak, oczy​wi​ście. I znaj​dę męża. – Mo​żesz go zna​leźć tu​taj, w Nor​folk. – Ted​dy twier​dzi, że onie​śmie​li​łam już wszyst​kich tu​tej​szych ka​wa​le​rów. Jane ro​ze​śmia​ła się. – Ilu ci się oświad​czy​ło? – Ri​chard Fan​sha​we… Ma okrop​ne ma​nie​ry i wpadł w złość, kie​dy nie przy​ję​łam jego oświad​czyn. Po​tem sir Re​gi​nald Sway​le, któ​ry po​zu​je na dan​dy​sa, a w re​zul​ta​- cie wy​glą​da po pro​stu cu​dacz​nie, i lord Go​ran​ge, le​ci​wy wdo​wiec, oj​ciec dwoj​ga dzie​ci. Za​sta​na​wiam się, jak do​szło do tego, że papa po​zwo​lił mu ze mną po​roz​ma​- wiać. Prze​cież nie mogę wyjść za ko​goś ta​kie​go, praw​da?

– Ro​zu​miem cię. A co po​wie​dział papa na te​mat se​zo​nu? – Jane wło​ży​ła buty, po​- de​szła do lu​stra i za​wią​za​ła wstąż​ki ka​pot​ki pod bro​dą. – Nie zgo​dził się. Ze​szły na dół. Sy​nek Jane sie​dział w wóz​ku i uśmie​chał się pro​mien​nie. – Nie​dłu​go za​cznie cho​dzić – po​wie​dzia​ła Jane, gdy ru​szy​ły ścież​ką pro​wa​dzą​cą do par​ku i ogro​dów. – Po​tra​fi już stać, trzy​ma​jąc się me​bli. Mark osza​lał na jego punk​cie. – Wiem… a i ty świa​ta poza nim nie wi​dzisz. Niań​ka nie ma chy​ba wie​le za​jęć. – Uwiel​biam spę​dzać czas ze swo​im syn​kiem i naj​chęt​niej po​świę​ca​ła​bym mu całe dnie, ale nie po​zwa​la​ją mi na to obo​wiąz​ki. Wte​dy Til​ly ma mnó​stwo pra​cy. Sio​stra za​ło​ży​ła sie​ro​ci​niec Ha​dlea Home w po​bli​żu Wi​the​ring​ton. Czę​sto spę​- dza​ła tam czas, po​ma​ga​jąc przy dzie​ciach. – Więc nie zo​sta​wi​ła​byś Har​ry’ego, żeby po​je​chać na chwi​lę do Lon​dy​nu? – Nie, So​phie. W żad​nym ra​zie. Czy wła​śnie po to do mnie przy​szłaś? Żeby mnie na​mó​wić na wspól​ny wy​jazd? – Do​my​śla​łam się, że nie bę​dziesz chcia​ła mi to​wa​rzy​szyć. Ted​dy by ze mną po​je​- chał, ale papa uwa​ża, że jest tro​chę na​zbyt nie​od​po​wie​dzial​ny. – Papa wie, co mówi. – Nie wiem, dla​cze​go tak się uwzię​li​ście na Ted​dy’ego. Od po​wro​tu z In​dii może ucho​dzić za wzór cnót. Jane ro​ze​śmia​ła się. – Aku​rat! Zdą​żył już roz​trwo​nić więk​szość pie​nię​dzy, któ​re zo​sta​ły po tym, jak oca​lił Grey​sto​ne. – Gdy​by​śmy jed​nak za​miesz​ka​li u ciot​ki Em​me​li​ne… – Wszyst​ko już za​pla​no​wa​łaś? Cze​go więc ode mnie ocze​ku​jesz? – Pro​szę, prze​ko​naj papę, że może za​ufać Ted​dy’emu. Mama obie​ca​ła, że zro​bi, co w jej mocy, ale gdy​byś ty też po​roz​ma​wia​ła z tatą, to na pew​no bar​dzo by po​mo​- gło. – Skąd u cie​bie ta na​gła chęć wy​jaz​du do Lon​dy​nu? – Wca​le nie jest na​gła. My​śla​łam o tym, od​kąd po​je​cha​ły​ście tam z Is​sie, ale za​- wsze coś sta​wa​ło mi na prze​szko​dzie. Naj​pierw ta spra​wa z lor​dem Bol​so​ver, a po​- tem dwór po​grą​żył się w ża​ło​bie po śmier​ci księż​nicz​ki Char​lot​ty i jej syn​ka. Nie wiem, dla​cze​go mia​ła​bym nie po​je​chać do Lon​dy​nu w tym roku. Ni​g​dy tam nie by​- łam, pod​czas gdy ty by​łaś kil​ka​na​ście razy, a Is​sie zwie​dzi​ła cały świat. To nie fair. Skoń​czę jako sta​ra pan​na. – Och, So​phie, to mało praw​do​po​dob​ne. Nie​wie​le dam w two​im wie​ku może się po​chwa​lić od​rzu​ce​niem trzech pro​po​zy​cji mał​żeń​stwa. – To nie byli od​po​wied​ni męż​czyź​ni. – W ta​kim ra​zie po​wiedz mi, jaki ma być ten od​po​wied​ni. Pa​mię​taj, że nikt nie jest ide​ałem. – Nie chcę, żeby był ide​ałem, ale mu​szę go po​ko​chać, i to z wza​jem​no​ścią. Ty i Mark się ko​cha​cie. – To oczy​wi​ste, ale czy za​sta​na​wia​łaś się nad tym, jaki ma być twój przy​szły mąż, że​byś mo​gła go po​ko​chać? – Musi być wy​so​ki, przy​stoj​ny, zgrab​ny…

– To też jest oczy​wi​ste. So​phie zda​wa​ła so​bie spra​wę, że sio​stra się z nią dro​czy. – Musi być do​bry, hoj​ny i od​po​wie​dzial​ny. – Wspa​nia​łe ce​chy. Po​chwa​lam twój zdro​wy roz​są​dek. – Chcia​ła​bym też, żeby po​tra​fił mnie za​ska​ki​wać… spra​wiać, by moje ser​ce biło szyb​ciej… – Nie​spo​dzian​ki nie za​wsze są przy​jem​ne. – Och, my​ślę o przy​jem​nych nie​spo​dzian​kach. Nie trak​tu​jesz mnie po​waż​nie, Jane! – Nic po​dob​ne​go! Prze​ko​nasz się, że kie​dy się za​ko​chasz, twój wy​bra​nek bę​dzie miał tyl​ko kil​ka spo​śród wy​mie​nio​nych cech. Mi​łość nie zja​wia się na za​wo​ła​nie, po pro​stu się zda​rza… – Wiem, ale prze​cież nie w Ha​dlea. – Mnie się zda​rzy​ła w Ha​dlea. – No tak… Ale jest tyl​ko je​den Mark. – Tak. – Jane uśmiech​nę​ła się. – Wi​dzę, że się upar​łaś. Spy​tam Mar​ka o zda​nie, a je​śli uzna, że mo​żesz je​chać, po​roz​ma​wiam z papą. – Och, je​steś naj​lep​szą sio​strą pod słoń​cem! Dzię​ku​ję ci, dzię​ku​ję! Pew​na suk​ce​su So​phie prze​szła na inne te​ma​ty. Po​dzie​li​ły się naj​now​szy​mi plot​ka​- mi, roz​ma​wia​ły o ubra​niach, osią​gnię​ciach Har​ry’ego i o dzie​ciach z Ha​dlea Home. Za​sta​na​wia​ły się też, gdzie prze​by​wa te​raz Isa​bel i kie​dy będą mo​gły znów się z nią spo​tkać. – Ostat​nio pi​sa​ła do mnie z In​dii, ale mie​li za​miar udać się z Drew do Sin​ga​pu​ru – po​wie​dzia​ła Jane. – Może masz śwież​sze wia​do​mo​ści? – Nie. Mama do​sta​ła po​dob​ny list. Ted​dy uwa​ża, że Drew pil​nu​je in​te​re​sów w kra​jach Orien​tu i za​pew​ne kupi ko​lej​ny sta​tek. Gdy​by wró​ci​li do domu przed roz​- po​czę​ciem se​zo​nu, mo​gli​by mi po​móc fi​nan​so​wo. – My​śli So​phie wciąż krą​ży​ły wo​- kół de​biu​tu. – Ale nie za​mie​rzam na to li​czyć. – Słusz​nie. Wró​ci​ły do domu tą samą dro​gą. Jane od​da​ła Har​ry’ego pod opie​kę niań​ki i po​pro​- si​ła, by przy​nie​sio​no im her​ba​tę do sa​lo​nu. – Mark wy​je​chał do Nor​wich – po​wie​dzia​ła. – Mia​łam na​dzie​ję, że już bę​dzie w domu, ale wi​docz​nie za​ła​twia​nie spraw za​ję​ło mu wię​cej cza​su, niż przy​pusz​czał. Po​roz​ma​wiam z nim, So​phie, ale nie spo​dzie​waj się cu​dów. Pół go​dzi​ny póź​niej So​phie lek​kim kro​kiem uda​ła się do domu. Mark, Jane i Har​ry zja​wi​li się w Grey​sto​ne po dwóch dniach. Nie było w tym nic dziw​ne​go, jako że czę​sto tu za​glą​da​li, jed​nak So​phie do​my​śla​ła się, że tym ra​zem przy​by​li w związ​ku z jej proś​bą. Do​łą​czy​ła do nich w sa​lo​nie. – Cie​szę się, że was wi​dzę – po​wie​dzia​ła, bio​rąc Har​ry’ego na ręce. – Wszy​scy się cie​szy​my – do​da​ła mat​ka. – Po​dej​rze​wam jed​nak, że twój en​tu​zjazm ma zwią​zek z lon​dyń​skim se​zo​nem. Mam ra​cję? – Po​my​śla​łam, że Jane mo​gła​by po​móc. Lady Ca​ven​hurst zwró​ci​ła się do naj​star​szej cór​ki. – Za​mie​rzasz wy​je​chać do Lon​dy​nu na se​zon, Jane?

– Nie, mamo. Nie zo​sta​wię tu Har​ry’ego ani Ha​dlea Home. Sły​sza​łam jed​nak, że Ted​dy zgo​dził się to​wa​rzy​szyć So​phie. – Nie wiem, jak uda​ło jej się go do tego na​kło​nić… – po​twier​dzi​ła mat​ka. – Nie spo​dzie​wa​łam się tego. – Dla​cze​go? – spy​ta​ła So​phie. – My​śla​łam, że cze​ka​ją​ce go tam obo​wiąz​ki wy​da​dzą mu się nud​ne. Poza tym jest za mło​dy. Po​trze​bu​jesz ko​goś doj​rza​łe​go na tyle, by wie​dział, jak mło​da dama po​- win​na za​cho​wy​wać się w to​wa​rzy​stwie i ja​kie cze​ka​ją ją pu​łap​ki. Ła​two jest nie​- chcą​cy zna​leźć się w sy​tu​acji, któ​ra może fa​tal​nie wpły​nąć na re​pu​ta​cję. – Wiem o tym i do​sko​na​le dam so​bie radę – oznaj​mi​ła So​phie. – Je​stem pew​na, że Ted​dy też do​brze o tym wie. Poza tym cio​cia Em​me​li​ne bę​dzie moją przy​zwo​it​ką i do​pil​nu​je, że​bym zna​la​zła się w od​po​wied​nim to​wa​rzy​stwie. – Co o tym są​dzisz, Jane? – za​py​ta​ła mat​ka. Jane za​my​śli​ła się. – Na​praw​dę nie wiem. A roz​ma​wia​łaś o tym z Ted​dym? Co po​wie​dział? – Oczy​wi​ście, chce po​móc, ale wciąż po​zo​sta​je kwe​stia kosz​tów wy​jaz​du. – Pie​nią​dze nie sta​no​wią pro​ble​mu – ode​zwał się mil​czą​cy do​tąd Mark. – Z przy​- jem​no​ścią we​sprę So​phie, ale tyl​ko wte​dy, gdy pani i sir Edward wy​ra​zi​cie zgo​dę na wy​jazd. – Och, Mar​ku! – Oczy So​phie roz​bły​sły. – Na​praw​dę mi po​mo​żesz? – Tak, je​śli twoi ro​dzi​ce po​wie​dzą, że mo​żesz je​chać. – To bar​dzo hoj​ny gest, Mar​ku – od​rze​kła lady Ca​ven​hurst. – Pro​po​nu​ję, że​byś po​- roz​ma​wiał z moim mę​żem. Za​sta​niesz go w bi​blio​te​ce. Prze​każ też mu, że bę​dzie nam miło, je​śli do nas do​łą​czy. Ka​za​łam po​dać her​ba​tę. Mark wstał i wy​szedł. – Och, nie mogę się do​cze​kać – emo​cjo​no​wa​ła się So​phie, tu​ląc Har​ry’ego. Dzie​- ciak wier​cił się nie​spo​koj​nie, a gdy opu​ści​ła go na pod​ło​gę, szyb​ko prze​mie​ścił się na czwo​ra​kach w stro​nę swo​jej mamy, któ​ra wzię​ła go na ko​la​na. – My​ślę, że ciot​ka Em​me​li​ne może nie czuć się na tyle do​brze, by przy​jąć cię pod swój dach. Kie​dy ostat​nio tam by​li​śmy, za​uwa​ży​łam, że ła​two się mę​czy i nie​do​sły​- szy. Je​śli zgo​dzi się cie​bie go​ścić, mu​sisz o tym pa​mię​tać – po​wie​dzia​ła Jane. Słu​żą​ca wnio​sła tacę z her​ba​tą i po​sta​wi​ła na sto​le. Po nie​dłu​gim cza​sie w po​ko​ju zja​wi​li się sir Edward, Mark i Ted​dy. Ted​dy miał na so​bie strój do kon​nej jaz​dy. Nie​- daw​no wró​cił z prze​jażdż​ki. – Prze​pra​szam, mamo – po​wie​dział. – Za​raz się prze​bio​rę. – No i… ? – za​py​ta​ła nie​cier​pli​wie So​phie. – Mogę je​chać? Oj​ciec z wes​tchnie​niem za​jął miej​sce na so​fie tuż obok lady Ca​ven​hurst. – Wy​glą​da na to, że zo​sta​łem prze​chy​trzo​ny. – To zna​czy, że się zga​dzasz?! – So​phie ze​rwa​ła się na rów​ne nogi, ob​ję​ła ojca i uca​ło​wa​ła go w po​li​czek. – Och, dzię​ku​ję ci, papo! De​li​kat​nie wy​swo​bo​dził się z jej ob​jęć. – Po​win​naś dzię​ko​wać Mar​ko​wi. Po​wie​dział, że w przy​szłym mie​sią​cu je​dzie do Lon​dy​nu w in​te​re​sach. Za​wie​zie cie​bie i Ted​dy’ego do domu lady Car​tro​se. Po​tem ra​zem z two​im bra​tem do​pil​nu​ją, by nie sta​ła ci się krzyw​da. Zwró​ci​ła się w stro​nę Mar​ka.

– Och, je​steś naj​lep​szym, naj​cu​dow​niej​szym szwa​grem! By​ła​bym szczę​śli​wa, ma​- jąc męża ta​kie​go jak ty. – So​phie! – na​po​mnia​ła cór​kę lady Ca​ven​hurst. Mark za​śmiał się, by po​kryć zmie​sza​nie. – W swo​im cza​sie znaj​dziesz od​po​wied​nie​go męża – za​pew​nił ją. – Nie bądź w go​- rą​cej wo​dzie ką​pa​na. Wró​cił Ted​dy ubra​ny we frak i ja​sne pan​ta​lo​ny. – De​cy​zja już za​pa​dła? – za​py​tał, roz​glą​da​jąc się po twa​rzach ze​bra​nych w sa​lo​- nie. – Tak – od​po​wie​dział oj​ciec. – Mam na​dzie​ję, że wiesz, cze​go od cie​bie ocze​ku​je​- my. Ted​dy usiadł i wziął fi​li​żan​kę od mat​ki. – Mam pil​no​wać sio​stry i dbać o to, żeby nie wplą​ta​ła się w żad​ną kło​po​tli​wą sy​tu​- ację. – No wła​śnie. Sam też mu​sisz za​cho​wać roz​są​dek. Żad​ne​go ha​zar​du. – Żad​ne​go?! To zbyt trud​ne. – Mo​żesz grać ze zna​jo​my​mi z to​wa​rzy​stwa za ni​skie staw​ki i tyl​ko wte​dy, gdy So​- phie bę​dzie mia​ła przy​zwo​it​kę. Ale nie wol​no ci od​wie​dzać ja​skiń ha​zar​du. – Oczy​wi​ście, to wła​śnie mia​łem na my​śli. – W ta​kim ra​zie, je​śli lady Car​tro​se się zgo​dzi, mo​żesz sko​rzy​stać z uprzej​mo​ści Mar​ka i za​brać sio​strę do Lon​dy​nu. Bes​sie po​je​dzie z wami. – Bes​sie Sa​dler była po​ko​jów​ką mat​ki. Miesz​ka​ła z ro​dzi​ną od wie​lu lat, a gdy wiek dał jej o so​bie znać, za​czę​ła przy​spo​sa​biać do pra​cy mło​dą na​stęp​czy​nię. So​phie, jak za​wsze spon​ta​nicz​na, pod​bie​ga​ła ko​lej​no do wszyst​kich z wy​lew​ny​mi po​dzię​ko​wa​nia​mi. Jej ra​do​sny na​strój udzie​lił się zgro​ma​dzo​nym. Po pew​nym cza​sie pod​ję​li te​mat Ha​dlea Home. Sie​ro​ci​niec roz​wi​jał się i po​trze​bo​wał fun​du​szy. Jed​- nym z naj​waż​niej​szych za​dań Jane było za​pew​nie​nie od​po​wied​nich środ​ków. Mark jej w tym po​ma​gał dzię​ki po​zy​cji i wpły​wo​wym zna​jo​mym. To wła​śnie w tym celu wy​bie​rał się wkrót​ce do Lon​dy​nu. Za​mie​rzał zor​ga​ni​zo​wać kon​cert po​łą​czo​ny ze zbiór​ką pie​nię​dzy. Ten po​mysł za​czerp​nął od do​bro​czyń​ców szpi​ta​la dla po​rzu​co​- nych dzie​ci. Do wy​jaz​du po​zo​stał jesz​cze mie​siąc. W mię​dzy​cza​sie lady Car​tro​se za​pew​ni​ła li​- stow​nie, że z ra​do​ścią bę​dzie go​ścić So​phie i Ted​dy’ego. So​phie nie​ustan​nie roz​my​- śla​ła o tym, co bę​dzie ro​bić w Lon​dy​nie, cie​szy​ła się na myśl o ba​lach, przy​ję​ciach i no​wych zna​jo​mo​ściach. Za​sta​na​wia​ła się, ja​kie stro​je po​win​na za​brać ze sobą. W jej sza​fie znaj​do​wa​ło się dużo ubrań na roz​ma​ite oka​zje, ale uzna​ła, że nie na​da​- ją się na de​biut. Na​tych​miast zo​sta​ła​by uzna​na za wiej​ską gą​skę. Mia​ła pięk​ną suk​- nię ba​lo​wą, w któ​rej wy​stą​pi​ła na we​se​lu sióstr, a tak​że suk​nię po​po​łu​dnio​wą z nie​- bie​skiej kre​py, ozdo​bio​ną ja​sno​nie​bie​skim i bia​łym ha​ftem. Wy​stą​pi​ła w niej na chrzci​nach Har​ry’ego. To sta​now​czo za mało. Na szczę​ście sio​stra przy​szła jej z po​mo​cą, za​nim So​phie zdo​by​ła się na od​wa​gę, by udać się z ko​lej​ną proś​bą do ojca. – Mark jest aż na​zbyt hoj​ny – po​wie​dzia​ła Jane, gdy So​phie od​wie​dzi​ła ją w Bro​- ada​cres, by uskar​żyć się na brak stro​jów. – Cią​gle za​chę​ca mnie do ku​po​wa​nia no​-

wych ubrań. Moja sza​fa pęka w szwach i są tam suk​nie, któ​rych na pew​no już nie wło​żę. Mo​że​my do​ko​nać po​pra​wek we​dług naj​now​szej mody. Spra​wi​my, że będą na to​bie le​ża​ły jak ulał. Wkrót​ce wo​kół nich pię​trzy​ły się suk​nie, no​życz​ki, nici i igły, ko​ron​ki, wstąż​ki i prze​róż​ne ozdo​by z je​dwa​biu. Jane była praw​dzi​wą ar​tyst​ką w kra​wiec​kim fa​chu i ko​lej​ne suk​nie zmie​nia​ły się nie do po​zna​nia. So​phie prze​sta​ła ża​ło​wać, że nie spra​wi so​bie cał​ko​wi​cie no​wej gar​de​ro​by. – Mam dla cie​bie mały pre​zent – po​wie​dzia​ła Jane, jak​by nie dość było ubrań mo​- gą​cych za​do​wo​lić samą kró​lo​wą. – Bę​dzie pa​so​wać do two​jej nie​bie​skiej suk​ni. – Po​- da​ła So​phie nie​wiel​kie pu​deł​ko miesz​czą​ce srebr​ny na​szyj​nik wy​sa​dza​ny sza​fi​ra​mi i dia​men​ta​mi. – Jane! Jest pięk​ny, ale czy na​praw​dę mo​żesz mi go dać, sko​ro Mark ku​pił go dla cie​bie? – To był jego po​mysł, So​phie. Kie​dy zo​ba​czył suk​nię, któ​rą prze​ra​bia​łam, po​wie​- dział, że ten na​szyj​nik bę​dzie do niej pa​so​wał. Mam mnó​stwo bi​żu​te​rii i z ra​do​ścią ci go ofia​ru​ję. So​phie za​rzu​ci​ła sio​strze ręce na ra​mio​na. – Och, to ta​kie po​dob​ne do Mar​ka. Pro​szę, ser​decz​nie mu po​dzię​kuj ode mnie. Dzię​ki wam będę naj​pięk​niej​szą pan​ną na balu! – Mam taką na​dzie​ję, ale ra​dzę ci, że​byś za​cho​wy​wa​ła się nie​co po​wścią​gli​wiej w obec​no​ści cio​ci Em​me​li​ne. Z dru​giej stro​ny, nie bądź też na​zbyt ule​gła. Pa​mię​taj, że na​le​żysz do ro​dzi​ny Ca​ven​hur​stów. – Oczy​wi​ście, dro​ga Jane. Pew​ne​go po​ran​ka pod ko​niec maja roz​pro​mie​nio​na So​phie po​że​gna​ła się z ro​dzi​- ca​mi i wsia​dła do po​wo​zu Mar​ka. Mar​twi​ła ją tyl​ko nie naj​lep​sza po​go​da. Było prze​ni​kli​wie zim​no, tak że mu​sia​ła wło​żyć cie​płą pe​le​ry​nę na nową suk​nię po​dróż​- ną, a dło​nie wsu​nąć w fu​trza​ną muf​kę. Sto​py opar​ła na ogrza​nej ce​gle owi​nię​tej we fla​ne​lę. Po​dróż trwa​ła dwa dni, na szczę​ście po​wóz był bar​dzo wy​god​ny. Na po​sto​jach zmie​nia​no ko​nie, a Mark przy​no​sił do po​wo​zu nowe pod​grza​ne ce​gły. Do​tar​li do Lon​dy​nu wie​czo​rem dru​gie​go dnia po​dró​ży po spę​dze​niu nocy w za​jeź​- dzie Cross Keys w Saf​fron Wal​den. Wszyst​kie bu​dyn​ki pań​stwo​we i nie​któ​re domy pry​wat​ne były ude​ko​ro​wa​ne fla​ga​mi dla uczcze​nia przyj​ścia na świat ma​łej księż​- nicz​ki, cór​ki księż​nej Ken​tu. So​phie uzna​ła to za do​bry znak. W mie​ście bę​dzie pa​- no​wał ra​do​sny na​strój, po​my​śla​ła. Mark po​słał stan​gre​ta do swe​go lon​dyń​skie​go domu przy So​uth Au​dley Stre​et, a sam wraz z So​phie i Ted​dym udał się do domu lady Car​tro​se na Mo​unt Stre​et. Lady Car​tro​se, znacz​nie pulch​niej​sza i bar​dziej głu​cha niż daw​niej, przy​wi​ta​ła ich nie​zwy​kle ser​decz​nie. – Chodź, moje dziec​ko – po​wie​dzia​ła, uj​mu​jąc So​phie za ręce. Dłu​go trzy​ma​ła ją na od​le​głość wy​cią​gnię​tych ra​mion, by jej się przyj​rzeć. – Je​steś bar​dzo ład​na. Nie bę​dzie​my mie​li kło​po​tu ze zna​le​zie​niem ci męża. So​phie za​chi​cho​ta​ła. Em​me​li​ne zwró​ci​ła się w stro​nę Ted​dy’ego i pod​da​ła go po​dob​nym oglę​dzi​nom.

– Nie pa​mię​tam już, kie​dy cię ostat​nio wi​dzia​łam, mło​dy czło​wie​ku. Chy​ba na we​- se​lu two​ich sióstr. Cóż to było za wspa​nia​łe, ra​do​sne wy​da​rze​nie. Masz już na​rze​- czo​ną? – Nie, cio​ciu. – Zo​ba​czy​my, co uda się zro​bić w tej spra​wie. Wie​lu mo​ich przy​ja​ciół ma pięk​ne cór​ki. – Nie przy​je​cha​łem tu, by szu​kać na​rze​czo​nej. To​wa​rzy​szę mo​jej sio​strze – nie​- mal wy​krzyk​nął ciot​ce do ucha. – Ooo… – Po​pa​trzy​ła na Mar​ka. – Jak miło cię wi​dzieć! Jak się mie​wa moja dro​ga Jane? A mały Har​ry? Mam na​dzie​ję, że kie​dyś go zo​ba​czę. Pro​szę, zo​stań na ko​la​- cję i mi o nim opo​wiedz. Mark wy​mó​wił się od ko​la​cji, ale przy​jął za​pro​sze​nie na her​ba​tę i cier​pli​wie od​- po​wia​dał na py​ta​nia ciot​ki o Jane i syn​ka. So​phie my​śla​mi była da​le​ko. Za​sta​na​wia​ła się, co będą ro​bić pod​czas po​by​tu w Lon​dy​nie. W chwi​li prze​rwy za​py​ta​ła: – Co za​pla​no​wa​łaś na ju​tro, cio​ciu Em​me​li​ne? – Mu​sia​ła po​wtó​rzyć to py​ta​nie dwa razy. – Po​my​śla​łam, że bę​dzie​cie zmę​cze​ni po po​dró​ży, więc nie prze​wi​dzia​łam wiel​kich atrak​cji – od​po​wie​dzia​ła ciot​ka. – Po po​łu​dniu mo​że​my wy​brać się na prze​jażdż​kę po​wo​zem w Hyde Par​ku, o ile nie bę​dzie zbyt zim​no. A po​tem zje​my ko​la​cję tu​taj. So​phie, któ​ra spo​dzie​wa​ła się spo​tkań to​wa​rzy​skich od pierw​szej chwi​li po przy​- jeź​dzie, wy​raź​nie po​smut​nia​ła. Czyż​by mia​ła się tu nu​dzić tak jak w domu? Mark uśmiech​nął się do niej. – Nie martw się, So​phie, kie​dy od​pocz​niesz, z tym więk​szą ener​gią wy​ru​szysz na pod​bój Lon​dy​nu. Weź​miesz sto​li​cę sztur​mem. – Sztorm? – za​in​te​re​so​wa​ła się lady Car​tro​se. – Och, tyl​ko nie to. Kie​dy na mo​rzu jest sztorm, po​gar​sza się mój reu​ma​tyzm. Mark cier​pli​wie wy​ja​śnił ciot​ce, o co mu cho​dzi​ło. Ted​dy i So​phie z tru​dem po​- wstrzy​my​wa​li się od śmie​chu. – Te​raz ro​zu​miem – po​wie​dzia​ła star​sza dama. – Nie sły​sza​łam cię do​brze. Je​stem pew​na, że So​phie olśni wszyst​kich. Moja przy​ja​ciół​ka, pani Mal​tho​use, ma cór​kę w wie​ku So​phie. Cas​san​dra jest uro​cza i rów​nież de​biu​tu​je w tym roku. Czu​ję, że mło​de damy się za​przy​jaź​nią. Bę​dzie mia​ła swój bal nie​co póź​niej w se​zo​nie i na pew​no So​phie bę​dzie za​pro​szo​na. W przy​szłym ty​go​dniu od​bę​dzie się na​to​miast bal u Row​lan​dów. To do​sko​na​ła oka​zja do prze​ćwi​cze​nia kro​ków ta​necz​nych… Bez wąt​pie​nia Au​gu​sta wy​śle ci za​pro​sze​nie, kie​dy ją o to po​pro​szę. Usły​szaw​szy to, So​phie po​czu​ła się zde​cy​do​wa​nie le​piej. Po​dzię​ko​wa​ła ciot​ce i za​- czę​ła się za​sta​na​wiać, jaką suk​nię wło​ży na tę oka​zję. Kil​ka lat wcze​śniej przy​jazd do Lon​dy​nu Ada​ma Tren​ta, wi​ceh​ra​bie​go Kim​ber​ley, wy​wo​łał​by nie​ma​łe po​ru​sze​nie wśród mło​dych pa​nien, a na​wet wśród mę​ża​tek z to​- wa​rzy​stwa. Ten nie​zwy​kle przy​stoj​ny, bo​ga​ty ka​wa​ler sta​no​wił praw​dzi​wą ozdo​bę klu​bów i sa​lo​nów sto​li​cy. Bu​dził du​cha ry​wa​li​za​cji wśród ma​tek de​biu​tan​tek, a cór​ki wo​dzi​ły za nim cie​lę​cym wzro​kiem. – Masz dwa​dzie​ścia osiem lat i wciąż je​steś sta​nu wol​ne​go. Jak ci się uda​ło unik​- nąć mał​żeń​skich si​deł? – spy​tał go kie​dyś jego ku​zyn Mark.

– To pro​ste. Ni​g​dy nie spo​tka​łem ko​bie​ty, z któ​rą chciał​bym spę​dzić resz​tę ży​cia, a poza tym je​stem bar​dzo za​ję​ty. – W owym cza​sie Adam odzie​dzi​czył po ojcu ty​tuł i ma​ją​tek w Sad​dle​worth w York​shi​re, co bez wąt​pie​nia pod​nio​sło jego atrak​cyj​- ność. Po​tem jed​nak zro​bił coś nie​wy​ba​czal​ne​go w oczach to​wa​rzy​stwa i oże​nił się z Anne Bam​ford, cór​ką wła​ści​cie​la przę​dzal​ni i tkal​ni z Sad​dle​worth. Nie wia​do​mo, czy było to mał​żeń​stwo z mi​ło​ści, czy też ce​lem związ​ku było po​więk​sze​nie ma​jąt​- ku. W każ​dym ra​zie póź​niej nikt nie po​tra​fił po​wie​dzieć zbyt wie​le na te​mat jego ży​- cia i w koń​cu wspo​mi​na​no go tyl​ko jako ko​goś, kto wy​je​chał. Jego teść zmarł wkrót​ce po we​se​lu, zo​sta​wia​jąc mu przę​dzal​nię i tkal​nię Bam​- ford, a rok póź​niej żona nie prze​ży​ła po​ro​du syn​ka, któ​ry tak​że zmarł. Adam po​- now​nie zo​stał sam. Żeby nie osza​leć z bólu, rzu​cił się w wir pra​cy w ma​jąt​ku i nie​- zmier​nie rzad​ko od​wie​dzał Lon​dyn. Tego wie​czo​ru, gdy szedł So​uth Au​dley Stre​et w stro​nę Pic​ca​dil​ly, na​tknął się na ku​zy​na. – Mark! Cie​szę się, że cię wi​dzę! Mark omi​jał wła​śnie ka​łu​żę. Uniósł gło​wę na dźwięk swe​go imie​nia. – Ada​mie, co cię spro​wa​dza do Lon​dy​nu? – Pil​ne in​te​re​sy, ina​czej bym tu nie przy​je​chał. – Ser​decz​nie ci współ​czu​ję… Przyj​mij, pro​szę, moje szcze​re kon​do​len​cje! Sły​sza​- łem o śmier​ci two​jej żony. – Nie ukry​wam, że jest mi bar​dzo cięż​ko. Ra​dzę so​bie jed​nak, zaj​mu​jąc się pra​cą. – Te sło​wa nie od​da​wa​ły tego, co na​praw​dę czuł, nie chciał jed​nak się zwie​rzać. – Nie​do​brze jest sku​piać się wy​łącz​nie na pra​cy. Okres ża​ło​by już się skoń​czył. – Ale nie czas smut​ku, ku​zy​nie. – Tak, oczy​wi​ście… Wy​bacz. – Przyj​mu​ję two​je prze​pro​si​ny. Idę do Whi​te’a. Może do mnie do​łą​czysz? Wkrót​ce sie​dzie​li nad ko​la​cją w zna​nym klu​bie. – Jak ukła​da ci się ży​cie mał​żeń​skie? – spy​tał Adam. – Przy​kro mi, że nie mo​głem być na two​im ślu​bie, ale aku​rat prze​ją​łem przę​dzal​nię i tkal​nię i mu​sia​łem zmie​rzyć się z wy​bu​chem nie​za​do​wo​le​nia pra​cow​ni​ków. Prze​ko​ny​wa​łem ich, żeby nie przy​łą​- cza​li się do mar​szu Blan​ke​te​ers. Marsz gło​do​wy na Lon​dyn, zor​ga​ni​zo​wa​ny przed dwo​ma laty przez tka​czy z Lan​- ca​shi​re z prze​my​sło​wej pół​no​cy, miał na celu uzmy​sło​wie​nie księ​ciu re​gen​to​wi ich roz​pacz​li​we​go po​ło​że​nia, a jed​no​cze​śnie był pro​te​stem prze​ciw za​wie​sze​niu usta​wy Ha​be​as Cor​pus Act, co ozna​cza​ło, że wszy​scy uzna​ni za mą​ci​cie​li mo​gli tra​fić do wię​zień bez oskar​że​nia. Pro​te​stu​ją​cy mie​li ze sobą koce, dy​wa​ny, kapy – sym​bo​le ich fa​chu – słu​żą​ce za po​sła​nia. Spo​dzie​wa​li się, że ich marsz po​trwa kil​ka dni, po​- chód zo​stał jed​nak roz​pę​dzo​ny przez woj​sko, a jego przy​wód​ców wtrą​co​no do wię​- zie​nia. Uczest​ni​cy mar​szu nie mie​li na​wet oka​zji przed​sta​wić swo​ich po​stu​la​tów. – I uda​ło ci się? – Nie​ste​ty, nie. Za​do​wo​li ich tyl​ko moż​li​wość de​cy​do​wa​nia o swo​im lo​sie. Oba​- wiam się, że je​śli nie zo​sta​ną wy​słu​cha​ni, może dojść do ka​ta​stro​fy. – Prze​cież je​steś zna​ny z tego, że do​brze trak​tu​jesz pra​cow​ni​ków. – Sta​ram się, ale to nie po​wstrzy​mu​je go​rą​cych głów.

– Co mo​żesz zro​bić? – Nie wiem. Pła​cę im wię​cej i za​pew​niam obia​dy, ale to na​ra​ża mnie na kry​ty​kę ze stro​ny in​nych wła​ści​cie​li za​kła​dów. Po​dob​no daję zły przy​kład i do​pro​wa​dzam nasz prze​mysł do ru​iny. Znaj​du​ję się po​mię​dzy mło​tem a ko​wa​dłem, ale mam na​dzie​ję, że uda się po​ko​nać trud​no​ści in​ny​mi spo​so​ba​mi. – Woj​sko? – To osta​tecz​ność. Ucier​pie​li​by nie​win​ni lu​dzie. Za​mie​rzam prze​mó​wić w Izbie Lor​dów w na​dziei, że rząd po​słu​cha gło​su roz​sąd​ku i speł​ni przy​naj​mniej część żą​- dań ro​bot​ni​ków. – My​ślisz, że to moż​li​we? – Wąt​pię, ale mu​szę spró​bo​wać. Je​śli zgro​ma​dzę wo​kół sie​bie roz​sąd​nych lu​dzi, może uda się wspól​nie coś osią​gnąć. Cza​sy się zmie​nia​ją, Mar​ku, i my tak​że mu​si​my się zmie​nić, bo ina​czej pój​dzie​my na dno. Po tym, jak odzie​dzi​czy​łem przę​dzal​nię i tkal​nię spró​bo​wa​łem po​sta​wić się w sy​tu​acji mo​ich pra​cow​ni​ków. Skró​ci​łem dzie​- ciom czas pra​cy o po​ło​wę, za​pew​ni​łem po​miesz​cze​nie do na​uki i za​trud​ni​łem na​- uczy​cie​la. Ale na​wet to po​tra​fi wzbu​dzić nie​za​do​wo​le​nie. Część ro​dzi​ców oskar​ża mnie, że za​szcze​piam dzie​ciom idee nie​przy​sta​ją​ce do ich po​zy​cji spo​łecz​nej. Od​po​- wie​dzia​łem na to pro​po​zy​cją kształ​ce​nia do​ro​słych. To z ko​lei roz​zło​ści​ło in​nych wła​ści​cie​li fa​bryk. Boją się, że wy​kształ​ce​ni pra​cow​ni​cy sta​ną się jesz​cze bar​dziej rosz​cze​nio​wi. – Wy​da​je mi się, że czło​wiek po​tra​fią​cy czy​tać i pi​sać bę​dzie lep​szym pra​cow​ni​- kiem. – I to jest mój ar​gu​ment. Wszy​scy po​win​ni mieć moż​li​wość roz​wo​ju. Do​szły mnie słu​chy, że ro​bisz coś po​dob​ne​go. – Pro​wa​dzi​my sie​ro​ci​niec i też mamy kla​sę szkol​ną i do​brych na​uczy​cie​li. To wy​- my​śli​ła moja żona, a ja sta​ram się jej po​ma​gać. Na po​cząt​ku była tyl​ko garst​ka dzie​cia​ków, a mu​si​my już my​śleć o roz​bu​do​wie. Przy​je​cha​łem tu, żeby za​trud​nić ar​- chi​tek​ta i po​zy​skać fun​du​sze. Wszyst​ko jest te​raz ta​kie dro​gie… Mu​si​my się bar​dzo sta​rać. – Ale chy​ba nie wpa​dli​ście w ta​ra​pa​ty fi​nan​so​we? Sły​sza​łem, że Bro​ada​cres kwit​- nie. – To praw​da. Jane pra​gnie, by Ha​dlea Home utrzy​my​wał się sam, a ja lu​bię speł​- niać jej ży​cze​nia i po​ma​gam, choć nie w bez​po​śred​ni spo​sób. Spo​czy​wa na mnie obo​wią​zek zo​sta​wie​nia sy​no​wi ma​jąt​ku w do​brym sta​nie, a da​ro​wi​zny na wiecz​ne po​trze​by sie​ro​ciń​ca nie po​mo​gły​by mi w osią​gnię​ciu tego celu. – Zo​sta​łeś oj​cem?! – Tak. Har​ry ma dzie​sięć mie​się​cy i jest oczkiem w gło​wie swo​jej mamy. – Nie tyl​ko mamy. Nie mam co do tego żad​nych wąt​pli​wo​ści… Wiesz, że stra​ci​łem syna. – Szcze​rze ci współ​czu​ję… ale prze​cież kie​dyś po​now​nie się oże​nisz i bę​dziesz miał dzie​ci. – Wąt​pię. Nie wy​obra​żam so​bie, by ja​ka​kol​wiek ko​bie​ta mo​gła mi za​stą​pić Anne. – Ro​zu​miem cię do​sko​na​le. Ko​cha​my i je​ste​śmy ko​cha​ni z róż​nych po​wo​dów. Ale to nie wy​klu​cza moż​li​wo​ści po​wtór​ne​go ożen​ku. – Kie​dy Anne umar​ła w bó​lach, przy​rze​kłem so​bie, że ni​g​dy nie do​pusz​czę do

tego, żeby coś po​dob​ne​go się po​wtó​rzy​ło. – Za​milkł. Ten, kto nie miał za sobą po​- dob​nych prze​żyć, nie mógł go zro​zu​mieć. Za​sta​na​wiał się, jak zmie​nić te​mat. – Może za​gra​my w wi​sta? – Nie dzi​siaj, ku​zy​nie. Przy​wio​złem do Lon​dy​nu sio​strę żony. Za​trzy​ma​ła się u swo​jej ciot​ki przy Mo​unt Stre​et, a ja nie by​łem jesz​cze w Wyn​dham Ho​use. Słu​żą​- cy na mnie cze​ka​ją. Gdzie się za​trzy​ma​łeś? – U Gril​lo​na. Nie mam domu w Lon​dy​nie, by​wam tu bar​dzo rzad​ko. – W ta​kim ra​zie za​trzy​maj się u mnie, w Wyn​dham Ho​use. Adam po​my​ślał, że miłe to​wa​rzy​stwo i do​sko​na​ły ad​res mogą mu po​móc w po​- myśl​nym za​ła​twie​niu spra​wy, któ​ra go tu przy​wio​dła. – Dzię​ku​ję. Z przy​jem​no​ścią sko​rzy​stam z pro​po​zy​cji. Wy​szli z klu​bu. Mark udał się do domu, by za​po​wie​dzieć go​ścia. Adam po​szedł do ho​te​lu Gril​lon ure​gu​lo​wać ra​chu​nek i po​le​cić ka​mer​dy​ne​ro​wi, Al​fre​do​wi Far​ley​owi, żeby za​wiózł ba​ga​że do Wyn​dham Ho​use.

ROZDZIAŁ DRUGI Gdy So​phie obu​dzi​ła się na​stęp​ne​go dnia, świe​ci​ło słoń​ce, jed​nak wciąż było zim​- no. Bes​sie krzą​ta​ła się po po​ko​ju, szu​ka​jąc cie​płych ubrań. – Taka po​go​da w maju… – Wes​tchnę​ła. – Moż​na po​my​śleć, że to zima, a nie po​czą​- tek lata. My​śli pa​nien​ka, że bę​dzie mo​gła dzi​siaj wyjść? – Tak, je​stem zde​cy​do​wa​na. Je​śli cio​cia Em​me​li​ne zmie​ni pla​ny, po​pro​szę Ted​- dy’ego, by mi to​wa​rzy​szył. Nie przy​je​cha​łam do Lon​dy​nu po to, by sie​dzieć w domu. Po na​le​ga​niach po​ko​jów​ki wło​ży​ła weł​nia​ną suk​nię w ja​snym od​cie​niu błę​ki​tu i ze​- szła na dół do ja​dal​ni, gdzie po​si​li​ła się jaj​kiem na mięk​ko, chle​bem z ma​słem i wy​pi​- ła go​rą​cą cze​ko​la​dę. Lady Car​tro​se nie lu​bi​ła wcze​śnie wsta​wać, a kie​dy So​phie za​- py​ta​ła słu​żą​ce​go, czy wi​dział rano pana Ca​ven​hur​sta, do​wie​dzia​ła się, że brat wró​- cił do domu o świ​cie i jesz​cze śpi. Mu​sia​ła ra​dzić so​bie sama. Po śnia​da​niu obej​rza​ła po​ko​je na par​te​rze, prze​szka​dza​jąc słu​żą​cym, za​ję​tym pra​ca​mi, któ​re mu​sia​ły być wy​ko​na​ne przed wyj​ściem pani z sy​pial​ni. Bez​czyn​ność wpra​wia​ła ją w stan znie​cier​pli​wie​nia. Zna​la​zł​szy się w swo​im po​ko​ju, wło​ży​ła dłu​- gą pe​li​sę, ak​sa​mit​ny ka​pe​lusz, buty, wsu​nę​ła dło​nie w muf​kę i uda​ła się do ogro​du. Po krót​kim cza​sie za​koń​czy​ła zwie​dza​nie. Ku​sił ją świat za ogro​dze​niem. Za​uwa​ży​ła nie​wiel​ką furt​kę pro​wa​dzą​cą do staj​ni, w któ​rych trzy​ma​no ko​nie i po​- wóz ciot​ki. Na pię​trze miesz​ka​li sta​jen​ni. Mi​nę​ła bu​dyn​ki i wy​szła na Park Lane. Było jesz​cze wcze​śnie rano, ale dro​gę wy​peł​nia​ły naj​prze​róż​niej​sze po​jaz​dy. Ekwi​- pa​że i wozy prze​jeż​dża​ły obok z tur​ko​tem, jeźdź​cy na ko​niach truch​ta​li w stro​nę par​ku, prze​chod​nie spie​szy​li do swo​ich spraw, dzie​ci szły do szko​ły w to​wa​rzy​stwie nia​niek. Trzej żoł​nie​rze, do​brze wi​docz​ni w czer​wo​nych kurt​kach mun​du​ru ob​rzu​ci​li So​- phie lu​bież​ny​mi spoj​rze​nia​mi. Je​den z nich zdjął na​wet czap​kę i ni​sko się skło​nił. Mi​nę​ła go, dum​nie uno​sząc pod​bró​dek, i nie za​uwa​ży​ła za​mar​z​nię​tej ka​łu​ży! Upa​- dła na ple​cy; spód​ni​ce za​dar​ły się jej do ko​lan, od​sła​nia​jąc kształt​ne łyd​ki. Na​tych​miast ru​szył jej na po​moc. Po​mi​mo za​pew​nień, że nic się jej nie sta​ło i za chwi​lę sama wsta​nie, żoł​nierz chwy​cił ją pod pa​chy i uniósł. Drża​ła z obu​rze​nia, że ośmie​lił się ją tknąć i wca​le się nie spie​szył z od​su​nię​ciem rąk. – Puść mnie! – za​wo​ła​ła. – Prze​cież pani upad​nie. – Nie upad​nę. Na​le​gam, że​byś mnie pu​ścił. Wy​nio​sły ton jej gło​su spra​wił, że żoł​nie​rze na​bra​li ocho​ty do za​ba​wy. – Po​patrz, jak ci się od​wdzię​cza! – za​re​cho​tał któ​ryś. – Czy two​ja mat​ka nie uczy​- ła cię do​brych ma​nier, pa​nie​necz​ko? – Puść mnie! Bo za​wo​łam po​li​cjan​ta! – Po​li​cjan​ta? Nie wi​dzę tu żad​ne​go, a ty, Ja​mie? – Ani jed​ne​go – od​rzekł dru​gi. Pod​niósł z zie​mi ka​pe​lusz So​phie, wło​żył go so​bie

na gło​wę i za​czął w nim pa​ra​do​wać. Scen​ka przy​cią​gnę​ła licz​nych ga​piów, ale nikt nie za​mie​rzał się wtrą​cać. Więk​szość do​brze się ba​wi​ła. – Lód się pod tobą za​ła​mał. Twój dro​gi płaszcz jest mo​kry i brud​ny Co na to po​wie two​ja mama? – ode​zwał się ten trzy​ma​ją​cy ją w moc​nym uści​sku. Do​brze zda​wa​ła so​bie spra​wę ze sta​nu pe​li​sy; zim​no i wil​goć prze​ni​ka​ły ją na wskroś. – Puść mnie, pro​sta​ku! – Bez​sku​tecz​nie sta​ra​ła się uwol​nić, lecz ści​skał ją tym moc​niej. – No, no, co za ję​zyk! Ale ja się nie ob​ra​żam… Boję się, że je​śli po​zwo​lę ci odejść, zno​wu się prze​wró​cisz, a po​nie​waż nie od​po​wia​da ci moje to​wa​rzy​stwo, zo​sta​wię cię sie​dzą​cą w ka​łu​ży. No ale gdy​byś ład​nie mnie po​pro​si​ła i dała mi bu​zia​ka w na​- gro​dę, to by​ło​by zu​peł​nie coś in​ne​go. – Nie ma mowy. – Duma ustę​po​wa​ła miej​sca stra​cho​wi, cho​ciaż So​phie nie da​wa​ła tego po so​bie po​znać. Nikt nie ostrzegł jej przed nie​bez​pie​czeń​stwa​mi wyj​ścia na uli​cę bez to​wa​rzy​stwa. Zresz​tą na​wet gdy​by ktoś ją prze​strze​gał, i tak by go nie po​słu​cha​ła, pew​na, że świet​nie da so​bie radę sama. W Ha​dlea mo​gła do woli prze​- cha​dzać się po wio​sce i ni​ko​mu się nie śni​ło, by ją za​cze​piać. Wal​cząc ze łza​mi na​pły​wa​ją​cy​mi jej do oczu, zo​ba​czy​ła, że przez tłum prze​dzie​ra się ja​kiś dżen​tel​men. Chwy​cił trzy​ma​ją​ce​go ją żoł​nie​rza i moc​no ode​pchnął. – Idź​cie stąd, bo wasz do​wód​ca do​wie się o tym, co za​szło – po​wie​dział sta​now​- czym to​nem. Uzna​jąc męż​czy​znę za ko​goś waż​ne​go, żoł​nie​rze ucie​kli, zo​sta​wia​jąc ka​pe​lusz So​phie. Jej wy​baw​ca trzy​mał ją przez chwi​lę w ra​mio​nach, cze​ka​jąc, aż się uspo​koi. Za​raz po​tem ją pu​ścił. Miał twarz ogo​rza​łą od słoń​ca i wia​tru, co do​wo​dzi​ło, że czę​- sto prze​by​wa na po​wie​trzu. Nad piw​ny​mi ocza​mi ry​so​wa​ły się wy​ra​zi​ste brwi. Ja​- sno​brą​zo​we wło​sy, czę​ścio​wo okry​te wy​so​kim ka​pe​lu​szem, opa​da​ły luź​ny​mi kę​dzio​- ra​mi na szy​ję. Był ubra​ny sty​lo​wo, ale nie eks​tra​wa​ganc​ko. Jaw​nie po​wstrzy​my​wał się od śmie​chu, co ją iry​to​wa​ło. Po​dzię​ko​wa​ła mu wy​nio​śle, by uznał, że jego po​moc po pro​stu na​le​ża​ła jej się jako da​mie. Uniósł jej ka​pe​lusz i sta​rał się ze​trzeć z nie​go bło​to, lecz jego wy​sił​ki oka​za​ły się da​rem​ne. – Ma pani przed sobą da​le​ką dro​gę? – Tyl​ko na Mo​unt Stre​et. – Od​pro​wa​dzę pa​nią. – Nie ma ta​kiej po​trze​by. Ży​czę panu mi​łe​go dnia. – Ode​szła, ma​rząc o tym, by jak naj​szyb​ciej zna​leźć się w ogro​dzie ciot​ki. Za​sta​na​wia​ła się, jak wy​tłu​ma​czy się ze swe​go wy​glą​du. Na szczę​ście ciot​ka i brat jesz​cze spa​li i mo​gła prze​mknąć do swe​go po​ko​ju nie​- zau​wa​żo​na. Bes​sie koń​czy​ła wy​pa​ko​wy​wać rze​czy z ku​fra. – Boże, pa​nien​ko, co się sta​ło? – za​py​ta​ła, wle​piw​szy w So​phie wzrok. – Po​śli​znę​łam się na lo​dzie i wpa​dłam w ka​łu​żę. – Ska​le​czy​łaś się? – Nie. Zra​ni​łam tyl​ko moją dumę. – Pro​szę zdjąć te mo​kre rze​czy, za​nim się prze​zię​bisz. – Bes​sie za​ję​ła się szu​ka​-

niem ubrań dla So​phie. – Gdzie to się sta​ło? – W dro​dze do par​ku. Zo​ba​czy​łam wszyst​ko, co było do obej​rze​nia w nie​wiel​kim ogro​dzie cio​ci, i po​my​śla​łam, że się tro​chę prze​spa​ce​ru​ję. – Pa​nien​ko! – po​wie​dzia​ła Bes​sie, po​ma​ga​jąc So​phie zdjąć ubra​nia. – Na​praw​dę nie mo​żesz wy​cho​dzić sama. – Po​ko​jów​ka żyła z ro​dzi​ną tak dłu​go, że po​zwa​la​ła so​- bie na szcze​rość w sto​sun​ku do mło​dej damy, któ​rą zna​ła od dnia na​ro​dzin. – To jest Lon​dyn, a nie Ha​dlea. Tu wszyst​ko może się zda​rzyć. Czy ktoś cię wi​dział? – Tyl​ko prze​chod​nie, ale za​raz wsta​łam i przy​szłam do domu. – Po​win​naś była wró​cić z ogro​du do domu i po​pro​sić mnie, że​bym z tobą wy​szła. – Nie po​my​śla​łam o tym. Ni​g​dy wcze​śniej nie mu​sia​łam tego ro​bić. – To, co ucho​dzi w Ha​dlea, nie przy​stoi w Lon​dy​nie. – Nie po​wiesz cio​ci? Prze​ży​łam okrop​ne upo​ko​rze​nie. – Oczy​wi​ście, że nie, ale nie rób tego wię​cej. Mo​głaś skrę​cić kost​kę albo zro​bić so​bie coś gor​sze​go. Masz szczę​ście, że nic ta​kie​go ci się nie przy​da​rzy​ło. – To było gor​sze niż ból… Kie​dy w po​łu​dnie ciot​ka ze​szła na dół, za​sta​ła So​phie w sa​lo​nie, po​chy​lo​ną nad po​- wie​ścią Jane Au​sten. Tak na​praw​dę So​phie nie czy​ta​ła, tyl​ko od​da​wa​ła się ma​rze​- niom. Nie mo​gła się sku​pić. Nie przy​pusz​cza​ła, że kie​dy​kol​wiek bę​dzie się aż tak nu​dzić. To było gor​sze niż ży​cie w Ha​dlea, gdzie przy​naj​mniej mo​gła wy​brać się na spa​cer, prze​jażdż​kę albo od​wie​dzić sio​strę. – Po dru​gim śnia​da​niu wy​bie​rze​my się na prze​jażdż​kę po​wo​zem – po​wie​dzia​ła ciot​ka. – Mu​szę wy​mie​nić książ​kę w bi​blio​te​ce. – Ru​chem gło​wy wska​za​ła tom trzy​- ma​ny przez So​phie. – Chy​ba że chcesz ją prze​czy​tać. – Nie, cio​ciu. Już ją czy​ta​łam. – W ta​kim ra​zie po​je​dzie​my do bi​blio​te​ki, a po​tem wstą​pi​my do mo​jej przy​ja​ciół​ki, pani Mal​tho​use, na Ha​no​ver Squ​are. Pań​stwo Mal​tho​use są bar​dzo za​moż​ni. Czę​- sto opo​wia​da​łam im o to​bie i na​szych dro​gich Jane i Is​sie oraz o ich mę​żach… o tym, jak wy​so​ko za​szli. Nie po​win​naś więc czuć się gor​sza. So​phie nie ro​zu​mia​ła, z ja​kie​go po​wo​du mia​ła​by czuć się gor​sza, i chcia​ła o to za​- py​tać, ale ugry​zła się w ję​zyk. Pani Mal​tho​use była jesz​cze okrą​glej​sza niż ciot​ka Em​me​li​ne. Mimo to no​si​ła bo​- ga​to zdo​bio​ne suk​nie, z licz​ny​mi ko​ron​ko​wy​mi fal​ba​na​mi i wstąż​ka​mi. Jej cór​ka, Cas​san​dra, nie była po​dob​na do mat​ki. Wy​so​ka i szczu​pła, mia​ła brą​zo​we wło​sy uło​- żo​ne w pu​kle i we​so​ły uśmiech. – Pa​mię​tasz, jak ci mó​wi​łam o ro​dzi​nie mo​jej sio​stry? – za​ga​iła lady Car​tro​se. – So​phie za​trzy​ma​ła się u mnie, ale, jak wiesz, rzad​ko by​wam te​raz na przy​ję​ciach. Brat So​phie tak​że u mnie miesz​ka i bę​dzie jej to​wa​rzy​szył. Wszy​scy wie​dzą, że pra​- wie nie wy​cho​dzę z domu, więc otrzy​mu​ję nie​zbyt wie​le za​pro​szeń. Chcia​ła​bym cię pro​sić o po​moc. Sły​sza​łam, że Cas​san​dra zo​sta​ła za​pro​szo​na na bal u Row​lan​dów. Za​sta​na​wiam się, czy mo​gła​byś ich na​kło​nić, żeby za​pro​si​li też So​phie. So​phie nie po​do​ba​ło się to, że ciot​ka bła​ga o przy​słu​gę w jej imie​niu. Wo​la​ła​by zre​zy​gno​wać z balu niż być za​pro​szo​ną z li​to​ści. – Cio​ciu, nie po​win​ny​śmy sta​wiać pani Mal​tho​use w nie​zręcz​nej sy​tu​acji – wtrą​ci​-

ła. – Na pew​no otrzy​ma​my inne za​pro​sze​nia. – Ale to jest pu​blicz​ny bal z wstę​pem za opła​tą – po​wie​dzia​ła Cas​san​dra. – Od​by​- wa się u Row​lan​dów tyl​ko dla​te​go, że mają wiel​ką salę. Musi pani je​dy​nie ku​pić bi​- let, kosz​tu​je chy​ba pięć gwi​nei. – To ko​lo​sal​na suma – stwier​dzi​ła Em​me​li​ne. – Jest tak wy​so​ka, żeby od​stra​szyć nie​po​żą​da​nych go​ści – wy​ja​śni​ła pani Mal​tho​- use. – Do​chód z balu zo​sta​nie prze​zna​czo​ny na pre​zent dla ma​łej księż​nicz​ki. Otrzy​- ma na chrzcie imię Alek​san​dry​na Wik​to​ria, ale coś mi mówi, że bę​dzie zna​na jako Wik​to​ria. – W ta​kim ra​zie oczy​wi​ście ku​pię bi​le​ty dla Ted​dy’ego i So​phie – po​wie​dzia​ła Em​- me​li​ne. – Ja nie pój​dę. – Je​śli So​phie po​trze​bu​je to​wa​rzy​stwa, to wraz z bra​tem może do​łą​czyć do nas – do​da​ła pani Mal​tho​use. – Dzię​ku​ję, Au​gu​sto. Wie​dzia​łam, że mogę na cie​bie li​czyć – rze​kła Em​me​li​ne. So​phie wy​ra​zi​ła wdzięcz​ność, za​sta​na​wia​jąc się, kto za​pła​ci za bi​le​ty. Jej kie​szon​- ko​we na pew​no nie wy​star​czy na ten cel. Ciot​ka wy​da​wa​ła się tym nie przej​mo​wać. Być może my​śla​ła, że Mark jesz​cze raz się​gnie do kie​sze​ni… Oby, po​my​śla​ła w du​- chu. So​phie prze​ży​ła​by wiel​kie roz​cza​ro​wa​nie, nie mo​gąc uczest​ni​czyć w balu. – Może pój​dzie​my na spa​cer do ogro​du? – za​pro​po​no​wa​ła Cas​san​dra. – Mama i lady Car​tro​se będą mo​gły swo​bod​nie po​roz​ma​wiać. So​phie chęt​nie się zgo​dzi​ła i po chwi​li mło​de damy wy​szły z domu przez ogród zi​- mo​wy. Słoń​ce zdą​ży​ło już sto​pić lód i przy​jem​nie było prze​cha​dzać się alej​ka​mi sta​- ran​nie utrzy​ma​ne​go ogro​du. – Była już pani w Lon​dy​nie? – za​py​ta​ła Cas​san​dra. – Nie, cho​ciaż moje sio​stry tu by​wa​ły. Są star​sze ode mnie i już za​męż​ne. Jane wy​szła za lor​da Wyn​dham, a Isa​bel za sir An​drew Ash​leya. Drew jest wła​ści​cie​lem szyb​kie​go kli​pe​ru i za​bie​ra Is​sie w po​dró​że po ca​łym świe​cie. A do Lon​dy​nu przy​je​- chał ze mną mój brat Ted​dy. Jest star​szy od Is​sie, ale młod​szy od Jane. – Sły​sza​łam, jak lady Car​tro​se mó​wi​ła o pani sio​strach. Pani oj​ciec ma duży ma​ją​- tek w Nor​fol​ku? – Tak, nasz ma​ją​tek jest bar​dzo roz​le​gły. Są tam głów​nie zie​mie orne i pa​stwi​ska. Papa czę​sto mówi, że zie​mie są bar​dzo ży​zne, ale nie znam się na rol​nic​twie, więc nie mogę za to rę​czyć. – Nie mamy wiej​skiej po​sia​dło​ści. Nie dla​te​go że nas na nią nie stać, ale papa jest zna​nym praw​ni​kiem i cią​gle ma mnó​stwo spraw w Lon​dy​nie, tak że pra​wie w ogó​le by​śmy tam nie by​wa​li. Cza​sa​mi jeż​dżę na wieś z ciot​ką i wu​jem, ale wte​dy bar​dzo bra​ku​je mi roz​ry​wek, skle​pów i spo​tkań z przy​ja​ciół​mi. Z wiel​ką ra​do​ścią wra​cam do domu. – Ro​zu​miem. Je​stem pew​na, że czu​ła​bym to samo. – Jest pani bar​dzo ład​na. Po​dzi​wiam też pani strój – po​wie​dzia​ła Cas​san​dra, przy​- glą​da​jąc się żół​tej je​dwab​nej suk​ni z wy​so​kim sta​nem i bu​fia​sty​mi rę​ka​wa​mi, do któ​rej So​phie no​si​ła do​pa​so​wa​ny je​dwab​ny szal. – Mu​sia​ła ją uszyć do​sko​na​ła mod​- niar​ka. – Rze​czy​wi​ście tak było – od​par​ła So​phie. – To że miesz​kam na wsi, nie zna​czy, że nie śle​dzę naj​now​szej mody i nie mogę so​bie spra​wić naj​lep​szych ubrań. – Za​-

brzmia​ło to cheł​pli​wie i nie do koń​ca było praw​dą, jed​nak So​phie nie chcia​ła być trak​to​wa​na jak pro​win​cjusz​ka. Poza tym Jane do​rów​ny​wa​ła ta​len​tem naj​lep​szym lon​dyń​skim mod​niar​kom. – Miło mi to sły​szeć, pan​no Ca​ven​hurst. Nie znio​sła​bym chy​ba sy​tu​acji, w któ​rej nie mo​gła​bym so​bie na coś po​zwo​lić. Mamy szczę​ście, że nie mu​si​my się tym tra​pić. Naj​wy​raź​niej ciot​ka zdą​ży​ła już wszyst​kim roz​gło​sić, że sio​strze​ni​ca ma do​sko​na​- łe ko​nek​sje. – Sko​ro mamy zo​stać przy​ja​ciół​ka​mi, pro​szę zwra​cać się do mnie po imie​niu. Je​- stem So​phie. – Oczy​wi​ście! Mów mi za​tem Cas​sie. Wszy​scy mnie tak na​zy​wa​ją z wy​jąt​kiem mamy, papy i dziad​ków. – Cas​sie, masz uko​cha​ne​go? – Nie. Mama by tego nie po​chwa​la​ła przed de​biu​tem. Mam na​dzie​ję, że w tym roku znaj​dę męża. A ty? Chcesz po​znać przy​szłe​go męża pod​czas po​by​tu w Lon​dy​- nie? – Prze​cież po to jest se​zon. – To praw​da. Masz ko​goś na oku? – Nie. Brat twier​dzi, że je​stem zbyt wy​bred​na, ale nie za​mie​rzam wyjść za mąż dla sa​me​go mał​żeń​stwa. Od​rzu​ci​łam już trzy pro​po​zy​cje. – Trzy! – wy​krzyk​nę​ła Cas​san​dra. – To nie​moż​li​we. – To praw​da. – Czy byli przy​stoj​ni, bo​ga​ci? Mie​li ty​tu​ły? – Je​den był przy​stoj​ny i dość za​moż​ny, dru​gi miał ty​tuł ba​ro​ne​ta, ale ża​den nie po​- sia​dał cech, któ​re uwa​żam za nie​zbęd​ne. Lord był wdow​cem z dwój​ką dzie​ci, a nie chcę być dru​gą żoną. Nie za​sta​na​wia​łam się ani chwi​li i ich od​trą​ci​łam. – Znów się chwa​li​ła, cho​ciaż tym ra​zem mó​wi​ła szcze​rą praw​dę. Ba​wił ją wy​raz szo​ku i nie​do​- wie​rza​nia ma​lu​ją​cy się na twa​rzy Cas​san​dry. – Ja​kie​go męż​czy​zny szu​kasz? – My​ślę, że nie je​stem w tym ory​gi​nal​na. Chcia​ła​bym, żeby był przy​stoj​ny, bo​ga​ty i miał ty​tuł, ale musi też być uprzej​my, tro​skli​wy i in​te​re​so​wać się tym, co jest dla mnie waż​ne. A przede wszyst​kim musi ko​chać mnie do sza​leń​stwa, tak jak ja jego. – My​śli​my po​dob​nie, So​phie. Miej​my na​dzie​ję, że nie spodo​ba nam się ten sam męż​czy​zna, je​śli w ogó​le taki ide​ał ist​nie​je, jest wol​ny i szu​ka żony. – Po​wiedz mi coś o balu. – So​phie uzna​ła, że na​le​ży zmie​nić te​mat. – Jak bę​dziesz ubra​na? – Mama nie po​zwo​li mi wło​żyć ko​lo​ro​wej suk​ni aż do de​biu​tu, któ​ry na​stą​pi w trak​cie se​zo​nu, więc wy​stą​pię w bie​li, ale będę mia​ła ko​lo​ro​we wstąż​ki we wło​- sach i ko​lo​ro​wą szar​fę. Jak my​ślisz, jaki ko​lor do mnie pa​su​je? – Zde​cy​do​wa​nie zie​lo​ny… zie​lo​ne wstąż​ki pod​kre​ślą bar​wę two​ich oczu. A do tego zie​lo​ne pan​to​fel​ki… Cas​san​dra kla​snę​ła w dło​nie. – Tak! My​ślę, że mama mi na to po​zwo​li. A ty masz ja​sne wło​sy i nie​bie​skie oczy, więc bę​dzie ci do​brze w nie​bie​skim. Albo w ró​żo​wym. Lu​bisz ró​żo​wy? – To za​le​ży od od​cie​nia, ale naj​bar​dziej lu​bię nie​bie​ski. Mam pięk​ną nie​bie​ską suk​nię ba​lo​wą i ró​żo​wą mu​śli​no​wą na wie​czór.

– To zna​czy, że two​je suk​nie są ko​lo​ro​we, nie bia​łe? – Nie cier​pię bie​li. Może na to​bie wy​glą​da wspa​nia​le, ale ja pre​zen​tu​ję się bar​dzo nie​cie​ka​wie, mdło. – Czy two​ja cio​cia aby na pew​no ci na to po​zwo​li? – A dla​cze​go mia​ła​by nie po​zwo​lić? – Bo wy​ła​miesz się z obo​wią​zu​ją​cej kon​wen​cji. – Oba​wiam się, że nie dbam na tyle o kon​we​nan​se. Cas​san​dra ro​ze​śmia​ła się. – O, wi​dzę, że za​sko​czysz to​wa​rzy​stwo nie tyl​ko stro​jem. – I oto cho​dzi! – So​phie za​my​śli​ła się. – Suk​nie za​pre​zen​tu​ję do​pie​ro na przy​ję​- ciach, dla​te​go pro​szę, nie mów o nich swo​jej ma​mie. – Do​brze. Może już wej​dzie​my do domu? Lady Car​tro​se nie​dłu​go bę​dzie chcia​ła się po​że​gnać. W sa​lo​nie za​sta​ły bra​ta Cas​san​dry, Vin​cen​ta, i So​phie zo​sta​ła mu przed​sta​wio​na. Vin​cent był po​dob​ny do sio​stry, ale o pół gło​wy wyż​szy i zbyt chu​dy, żeby moż​na go było na​zwać przy​stoj​nym. Miał na so​bie ciem​no​sza​ry frak i pan​ta​lo​ny w ja​śniej​szym od​cie​niu sza​ro​ści, sztyw​no kroch​ma​lo​ną ko​szu​lę i wy​myśl​nie za​wią​za​ny fu​lar. Jego dość krót​ko ob​cię​te ciem​ne wło​sy lek​ko się krę​ci​ły. Skło​nił się przed So​phie i ujął jej dłoń. – Pan​no Ca​ven​hurst. Sły​sza​łem, że uczy​ni nam pani za​szczyt i bę​dzie nam to​wa​- rzy​szyć na balu u Row​lan​dów. Bar​dzo mnie to cie​szy. Cof​nął dłoń. So​phie uśmiech​nę​ła się do nie​go. – Jest pan bar​dzo uprzej​my. – Chodź​my, So​phie – po​wie​dzia​ła Em​me​li​ne. – Czas już wra​cać. Bę​dzie​my dziś mia​ły to​wa​rzy​stwo. Lord Wyn​dham zje z nami ko​la​cję. Kie​dy za​ję​ły miej​sca w czte​ro​oso​bo​wym po​wo​zie z roz​kła​da​ną budą i po​je​cha​ły Bro​ok Stre​et w stro​nę Park Lane, ciot​ka za​py​ta​ła So​phie, co są​dzi o Cas​san​drze. – My​ślę, że się za​przy​jaź​ni​my – od​par​ła gło​śno So​phie do ucha cio​ci. – Już te​raz trak​tu​je mnie jak przy​ja​ciół​kę. – To do​brze. Bę​dziesz mia​ła to​wa​rzy​stwo na przy​ję​ciach, kie​dy nie będę mo​gła się ru​szyć z domu. A jak ci się po​do​ba Vin​cent? – W ogó​le o tym nie my​śla​łam, cio​ciu. Na​sze spo​tka​nie trwa​ło za​le​d​wie chwil​kę. – To bar​dzo do​brze uło​żo​ny mło​dy czło​wiek, a cho​ciaż nie ma ty​tu​łu, w swo​im cza​sie odzie​dzi​czy wiel​ką for​tu​nę. Na ra​zie pra​cu​je w kan​ce​la​rii praw​ni​czej ojca. – Je​śli jest po​dob​ny do Ted​dy’ego, to z pew​no​ścią się nie prze​pra​co​wu​je. – So​phie mu​sia​ła to po​wtó​rzyć dwa razy, za​nim ciot​ka roz​róż​ni​ła sło​wa. – Na​zbyt su​ro​wo trak​tu​jesz swo​je​go bra​ta, So​phie. Sły​sza​łam, że bar​dzo cięż​ko pra​co​wał w In​diach i do​szedł tam do du​żych pie​nię​dzy, dzię​ki cze​mu mógł wy​cią​- gnąć wa​sze​go ojca i sie​bie z ta​ra​pa​tów. – Nie za​po​mi​nam o tym, ale je​śli cho​dzi o pra​cę w kan​ce​la​rii, to nie​na​wi​dził sie​- dze​nia za biur​kiem przez cały dzień. Te​raz po​ma​ga ojcu w spra​wach do​ty​czą​cych ma​jąt​ku. Pan Mal​tho​use nie ma ma​jąt​ku na wsi. – To praw​da. Ale Vin​cent Mal​tho​use jest za​le​d​wie pierw​szym z wie​lu mło​dych męż​czyzn, ja​kich po​znasz w Lon​dy​nie. Je​stem prze​ko​na​na, że bę​dziesz mo​gła wy​- bie​rać do woli.

So​phie nie po​dzie​la​ła en​tu​zja​zmu ciot​ki, zwa​żyw​szy na to, że na ra​zie cze​kał ją je​dy​nie płat​ny bal. Tym​cza​sem skrę​ci​li do par​ku i So​phie mo​gła przyj​rzeć się dłu​giej ko​lum​nie mi​ja​ją​cych je po​wo​zów, ja​dą​cych w prze​ciw​nym kie​run​ku. Lady Car​tro​se zna​ła tak wie​le osób, że cią​gle się za​trzy​my​wa​li na krót​kie po​ga​węd​ki po​łą​czo​ne z pre​zen​ta​cją So​phie. Po​chy​la​ła gło​wę i uprzej​mie od​po​wia​da​ła na py​ta​nia, czy po​- do​ba jej się Lon​dyn. Wąt​pi​ła w to, że bę​dzie w sta​nie za​pa​mię​tać roz​mów​ców. Z pew​no​ścią jed​nak nie za​po​mni pew​ne​go jeźdź​ca, cho​ciaż się nie za​trzy​mał. Naj​- wy​raź​niej nie znał jej ciot​ki, za co So​phie mo​gła dzię​ko​wać Opatrz​no​ści. Nie była pew​na, czy ją roz​po​znał, ale na wszel​ki wy​pa​dek od​wró​ci​ła gło​wę. – Są już pięk​ne li​ście na drze​wach – po​wie​dzia​ła. – Za​czy​nam my​śleć o le​cie. – Miej​my na​dzie​ję, że bę​dzie lep​sze niż ostat​nie – od​po​wie​dzia​ła ciot​ka, nie za​- uwa​ża​jąc oży​wie​nia u sio​strze​ni​cy. – No wi​dzisz – oznaj​mi​ła, kie​dy wró​ci​ły do domu. – Wszy​scy już te​raz wie​dzą, że je​steś w Lon​dy​nie. Mark przy​był punk​tu​al​nie o szó​stej. Był w do​sko​na​łym na​stro​ju i uważ​nie wy​słu​- chał spra​woz​da​nia lady Car​tro​se z prze​bie​gu po​po​łu​dnia. – Nie​dłu​go od​bę​dzie się bal na cześć nowo na​ro​dzo​nej księż​nicz​ki – po​wie​dzia​ła. – Czy masz coś prze​ciw​ko temu, by So​phie uda​ła się tam z pań​stwem Mal​tho​use i ich cór​ką Cas​san​drą? To lu​dzie bar​dzo sza​no​wa​ni i ce​nie​ni w to​wa​rzy​stwie. Wiem, że So​phie nie po​win​na by​wać na ba​lach przed de​biu​tem, ale to jest szcze​gól​ne przy​ję​cie, zor​ga​ni​zo​wa​ne w szla​chet​nym celu. – Mi​la​dy, nie mam nic do po​wie​dze​nia w tej spra​wie, je​stem tyl​ko wi​dzem. To ty, cio​ciu, i brat So​phie de​cy​du​je​cie, co jest dla niej sto​sow​ne. Lady Car​tro​se zwró​ci​ła się w stro​nę Ted​dy’ego. – Co o tym są​dzisz? Po​win​nam po​zwo​lić So​phie? – A dla​cze​go nie? – od​po​wie​dział le​ni​wie. – Co to za bal? Nie słu​chał roz​mo​wy i ciot​ka mu​sia​ła po​wtó​rzyć. – To bar​dzo wy​jąt​ko​wy wie​czór ta​necz​ny. Bi​let kosz​tu​je pięć gwi​nei – do​da​ła. – Pięć gwi​nei! Kto to sły​szał, żeby pła​cić za za​pro​sze​nie do tań​ca! Bar​dzo dziw​ne. – Cho​dzi o zgro​ma​dze​nie pie​nię​dzy na pre​zent dla nowo na​ro​dzo​ne​go dziec​ka w kró​lew​skiej ro​dzi​nie – wy​ja​śni​ła So​phie. – A cze​góż to mała księż​nicz​ka może so​bie ży​czyć na pre​zent? Z pew​no​ścią nie za​brak​nie jej pie​nię​dzy. – Och, Ted​dy, nie kom​pli​kuj spra​wy – po​wie​dzia​ła So​phie. – Chcę iść na ten bal. W koń​cu po to przy​je​cha​łam do Lon​dy​nu. – Żeby cho​dzić na płat​ne tań​ce? – Wiesz, co mam na my​śli. Chy​ba mnie nie za​wie​dziesz? – Nie, sio​strzycz​ko. Pój​dzie​my na ten twój bal, a ja ku​pię bi​le​ty. Czy to cię sa​tys​- fak​cjo​nu​je? Mark zmie​rzył Ted​dy’ego ostrym spoj​rze​niem. So​phie tego nie za​uwa​ży​ła, zwra​- ca​jąc się z uśmie​chem w stro​nę bra​ta. – Je​steś ko​cha​ny. Dzię​ku​ję! – Sko​ro mó​wi​my o zbiór​ce pie​nię​dzy – rzekł Mark – to dzi​siaj uda​ło mi się sfi​na​li​- zo​wać przy​go​to​wa​nia do kon​cer​tu. Mam na​dzie​ję, że za​szczy​ci​cie mnie swą obec​-

no​ścią. Od​bę​dzie się w Wyn​dham Ho​use w przy​szłą so​bo​tę. Wy​stą​pią do​sko​na​li mu​- zy​cy. – Czy bę​dzie​my mu​sie​li za​pła​cić za wej​ście? – za​py​tał z uśmie​chem Ted​dy. – Dat​ki są do​bro​wol​ne – od​rzekł Mark. – Ale wi​dząc, że nie bra​ku​je wam środ​- ków, spo​dzie​wam się i wa​sze​go wspar​cia. Czy​ta​jąc mię​dzy wier​sza​mi, So​phie prze​nio​sła wzrok z bra​ta na Mar​ka. – O co cho​dzi? – O nic – od​parł Ted​dy. – Po pro​stu nie za​wsze dys​po​nu​ję od​po​wied​ni​mi środ​ka​mi. – Wiem – rze​kła. – Ale te​raz papa dał ci pie​nią​dze, że​byś mógł mnie cza​sem wes​- przeć w po​trze​bie. – No wła​śnie – od​po​wie​dział z wy​raź​ną ulgą. Po skoń​czo​nym po​sił​ku wszy​scy prze​szli do sa​lo​nu na her​ba​tę. Roz​ma​wia​no głów​- nie o tym, kto bę​dzie obec​ny na balu u Row​lan​dów. Mark oba​wiał się, że przed​sta​- wi​cie​le eli​ty mogą nie mieć ocho​ty na udział w balu, na któ​ry może przyjść każ​dy, ale do​szedł do wnio​sku, że wy​so​ka cena bi​le​tów od​stra​szy nie​po​żą​da​nych go​ści. Wy​ra​ził na​dzie​ję, że ro​dzi​ce księż​nicz​ki ak​cep​tu​ją te po​czy​na​nia. – Któ​ra w ko​lej​no​ści do tro​nu jest księż​nicz​ka? – za​py​ta​ła So​phie. – Jest ksią​żę re​gent, po​tem jego bra​cia… cała szóst​ka – od​po​wie​dział Mark. – Księż​nicz​ka jest obec​nie ich je​dy​nym dziec​kiem z pra​we​go łoża, ale to się może zmie​nić, kie​dy ksią​żę roz​wie​dzie się z żoną i na świat przyj​dzie jego po​to​mek z dru​- gie​go mał​żeń​stwa. – Któ​ra chcia​ła​by wyjść za nie​go? – So​phie aż się za​trzę​sła z obrzy​dze​nia. – Pra​wie każ​da – od​parł Ted​dy. – Moż​li​wość zo​sta​nia kró​lo​wą An​glii to nie lada grat​ka. – Ani tro​chę mnie to nie kusi. – Wąt​pię, by los dał ci tę szan​sę – po​wie​dział Ted​dy. – Bę​dziesz mu​sia​ła za​do​wo​lić się po​śled​niej​szym ty​tu​łem albo nie bę​dziesz mia​ła go wca​le. – Nie ob​cho​dzą mnie ty​tu​ły, tyl​ko czło​wiek. – Do​brze po​wie​dzia​ne, So​phie. – Mark ro​ze​śmiał się. – A te​raz wy​bacz​cie, ale mu​szę już iść. Gosz​czę w Wyn​dham Ho​use ku​zy​na i ha​nieb​nie go za​nie​dbu​ję. – Wstał, skło​nił się przed lady Car​tro​se, po​dzię​ko​wał za go​ścin​ność, uca​ło​wał dłoń So​phie i wy​szedł. Był to dla lady Car​tro​se sy​gnał do uda​nia się na spo​czy​nek. Brat i sio​stra zo​sta​li sami. – O ja​kim ku​zy​nie mó​wił Mark? – za​py​ta​ła So​phie. – Pa​mię​tam, że było ich kil​ku na po​grze​bie jego ojca i na we​se​lu. Nie przy​po​mi​nam so​bie ich imion. – Bez wąt​pie​nia do​wie​my się tego na kon​cer​cie. – Ted​dy… Wi​dzę, że je​dy​nym źró​dłem roz​ryw​ki ma być dla mnie nud​ny kon​cert, na któ​rym będą sami star​si lu​dzie i mał​żeń​stwa. Nie spo​dzie​wam się tam żad​nych atrak​cji. – Jest prze​cież bal u Row​lan​dów. – Ale to do​pie​ro za ty​dzień. – Nic na to nie po​ra​dzę. – Ale mo​żesz za​brać mnie na prze​jażdż​kę. Bra​ku​je mi mo​ich prze​jaż​dżek w Ha​- dlea. Mo​gli​by​śmy po​je​chać do Hyde Par​ku. Prze​cież tam jeż​dżą wszy​scy. – A skąd weź​mie​my ko​nie?

– Mo​żesz je wy​po​ży​czyć. Jane uszy​ła dla mnie pięk​ny strój do kon​nej jaz​dy z zie​lo​- nej ta​fty. Ro​ze​śmiał się. – Do​brze już, do​brze. – Więc bę​dziesz mi to​wa​rzy​szył? Na przy​kład ju​tro wcze​śnie rano. Nie masz chy​- ba żad​nych pil​nych za​jęć? – Ow​szem, nie mam. A te​raz pój​dę już, bo zo​sta​ną nam same cha​be​ty. – Wstał. – Nie cze​kaj na mnie. So​phie się​gnę​ła po książ​kę wy​po​ży​czo​ną przez ciot​kę z bi​blio​te​ki i uda​ła się na spo​czy​nek. Bes​sie nie wi​dzia​ła ni​cze​go nie​wła​ści​we​go w prze​jażdż​ce So​phii z bra​tem. Zgod​- nie z po​le​ce​niem obu​dzi​ła ją wcze​śnie rano i przy​nio​sła śnia​da​nie na tacy. Po​tem po​- mo​gła wło​żyć suk​nię ama​zon​ki z ob​szer​ną spód​ni​cą i do​pa​so​wa​nym sta​ni​kiem ozdo​- bio​nym sza​me​run​kiem. Stro​ju do​peł​nia​ła bia​ła je​dwab​na bluz​ka z fal​ban​ka​mi przy szyi i nad​garst​kach, czar​ny cy​lin​der z wy​gię​tym ron​dem i nie​wiel​ka wo​al​ka. – Pa​nien​ka wy​glą​da jak z ob​raz​ka – oce​ni​ła po​ko​jów​ka. – Mam na​dzie​ję, że nie bę​dzie pa​nien​ka pró​bo​wa​ła ga​lo​pu. – Och, nie, Bes​sie. Chcę za​pre​zen​to​wać się jak naj​le​piej, a to by​ło​by nie​moż​li​we, gdy​bym pu​ści​ła się ga​lo​pem. Wcią​gnę​ła buty, się​gnę​ła po szpi​cru​tę i ze​szła na dół, spo​dzie​wa​jąc się za​stać tam bra​ta. Nie było go jed​nak. Czu​jąc ro​sną​cą złość, po​sła​ła słu​żą​ce​go, by go zbu​dził. Ted​dy zja​wił się na par​te​rze pół go​dzi​ny póź​niej, ubra​ny w strój do kon​nej jaz​dy. – Je​steś nie​moż​li​wy. Cze​ka​łam na cie​bie, a ty so​bie spa​łeś w naj​lep​sze. Ziew​nął. – Prze​pra​szam, sio​stro, za​spa​łem. – Dla​cze​go? O któ​rej po​ło​ży​łeś się do łóż​ka? – Nie pa​mię​tam. Ja​koś po pół​no​cy. – Do​brze, że już je​steś. Go​to​wy do dro​gi? – Naj​pierw mu​szę zjeść śnia​da​nie. Nie chcesz chy​ba, żeby twój to​wa​rzysz za​- słabł? Z wiel​kim tru​dem opa​no​wa​ła znie​cier​pli​wie​nie i po​pa​trzy​ła na po​si​la​ją​ce​go się bra​ta. Po​sta​no​wi​ła wy​słać słu​żą​ce​go do staj​ni, tak by mo​gli wy​ru​szyć za​raz po tym, kie​dy Ted​dy zje śnia​da​nie. Pół​to​rej go​dzi​ny póź​niej, niż za​mie​rza​li, prze​kro​czy​li bra​mę par​ku. So​phie nie do​- strze​gła dam w po​wo​zach, ale było już wie​lu jeźdź​ców, wśród któ​rych wy​pa​trzy​ła kil​ka dam w to​wa​rzy​stwie. Uśmie​cha​ła się ra​do​śnie do wszyst​kich i co chwi​la od​- wra​ca​ła się w stro​nę bra​ta. – Och, te​raz czu​ję, że je​stem w sto​li​cy. Świe​ci słoń​ce, pta​ki śpie​wa​ją i wszy​scy się do mnie uśmie​cha​ją. – Wca​le mnie to nie dzi​wi – od​rzekł. – Bar​dzo pięk​nie pre​zen​tu​jesz się w tym stro​- ju, cho​ciaż nie po​wi​nie​nem tego mó​wić, bo zro​bisz się jesz​cze bar​dziej za​ro​zu​mia​- ła.

– Wca​le nie je​stem za​ro​zu​mia​ła. – W ta​kim ra​zie prze​stań się uśmie​chać jak kot z Che​shi​re. Okaż tro​chę skrom​no​- ści. – No do​brze. – Przy​bra​ła po​nu​ry wy​raz twa​rzy, co wy​wo​ła​ło wy​buch we​so​ło​ści u Ted​dy’ego. Przy​cią​ga​li życz​li​wą uwa​gę in​nych jeźdź​ców, a zwłasz​cza jed​ne​go z nich. Kie​dy pod​je​chał, nie​znacz​nie ski​nął gło​wą w stro​nę So​phie. Roz​po​zna​ła go od razu po wy​- pro​sto​wa​nej syl​wet​ce, kę​dzie​rza​wych ja​sno​brą​zo​wych wło​sach, piw​nych oczach i kształ​cie warg, skrzy​wio​nych w lek​kim uśmie​chu. Po​czu​ła, że się ru​mie​ni. Szyb​ko zmu​si​ła się do opa​no​wa​nia i pu​ści​ła się kłu​sem. – Kto to był? – spy​tał Ted​dy, kie​dy ją do​go​nił. – Ktoś zna​jo​my? Zwol​ni​ła. – O kim mó​wisz? – O tym męż​czyź​nie na gnia​do​szu. Jest pięk​ny. – Mó​wisz, że ten męż​czy​zna jest pięk​ny? – Koń, głup​ta​sie, a nie jeź​dziec, cho​ciaż jeźdź​co​wi też ni​cze​go nie bra​ku​je. Kto to jest? – Nie mam po​ję​cia. – Ale uśmiech​nę​łaś się do nie​go. – Nie​moż​li​we. Skąd ci to przy​szło do gło​wy? – Uśmiech​nął się i ci się ukło​nił, jak​by cię znał. To dla​te​go chcia​łaś tu przy​je​chać? Żeby się z nim spo​tkać? – Nie i nie mam po​ję​cia, kto to jest. – Czu​łem, że to stro​sze​nie pió​rek na​py​ta ci kło​po​tów. Nie​zna​jo​my męż​czy​zna uśmie​cha się i ci się kła​nia. To mi się nie po​do​ba, So​phie. – Prze​cież nic nie mogę po​ra​dzić na to, że się do mnie uśmie​cha. Nie pro​si​łam go, żeby mi się ukło​nił. – Ale go do tego za​chę​ci​łaś. – Nic po​dob​ne​go. Po co mia​ła​bym to ro​bić? Musi być bar​dzo za​ro​zu​mia​ły, je​śli tak po​my​ślał. Je​śli znów go spo​tkam, nie omiesz​kam mu o tym po​wie​dzieć. Oczy​wi​ście wca​le nie chcę się z nim spo​tkać – do​da​ła szyb​ko. – Oczy​wi​ście, że nie – za​drwił. – Jedź​my już do domu. Zo​bacz​my, czy cio​cia Em​me​li​ne wsta​ła. Może uda mi się ją na​mó​wić na za​ku​py. – Za​sta​na​wiam się, co ko​bie​ty wi​dzą w cho​dze​niu po skle​pach. Prze​cież masz wszyst​ko, cze​go po​trze​bu​jesz. – Nic nie wiesz na ten te​mat – orze​kła. – Ale do​wiesz się, kie​dy się oże​nisz i bę​- dziesz chciał spra​wić przy​jem​ność swo​jej wy​bran​ce. Ro​ze​śmiał się i w do​brych hu​mo​rach wró​ci​li na Mo​unt Stre​et. Adam roz​po​znał w ko​bie​cie na ko​niu dziew​czy​nę, któ​rą wi​dział z żoł​nie​rza​mi. Za​- sta​na​wiał się, kim jest owa pięk​na nie​zna​jo​ma. Kie​dy się uśmie​cha​ła, jej nie​bie​skie oczy błysz​cza​ły we​so​ło. Nie to​wa​rzy​szy​ła jej przy​zwo​it​ka ani sta​jen​ny. Może ob​ser​- wo​wa​li ją z ukry​cia, a może jej ro​dzi​ce albo opie​ku​no​wie nie dba​li o kon​we​nan​se. Za​pew​ne wy​mknę​ła się po​ta​jem​nie ze swo​im ad​o​ra​to​rem i do​brze się ba​wi​ła, nie

zwa​ża​jąc na wy​mo​gi przy​zwo​ito​ści. Dzień wcze​śniej wi​dział ją w po​wo​zie ze star​szą ko​bie​tą, za​pew​ne krew​ną lub opie​kun​ką. Kim​kol​wiek była, nie przej​mo​wa​ła się swo​ją rolą, sko​ro po​zwo​li​ła, by mło​da dama wy​szła na uli​cę i wpa​dła w ręce żoł​nie​rzy. Uśmiech​nął się na to wspo​- mnie​nie. Oka​za​ła się bar​dzo dziel​na, nie dała się onie​śmie​lić na​wet w mo​krym, ubło​co​nym ubra​niu. Za​wró​cił w stro​nę So​uth Au​dley Stre​et. Po​wi​nien wy​ma​zać tę damę z pa​mię​ci. Miał na gło​wie waż​niej​sze spra​wy niż dziew​czy​ny, choć​by i naj​uro​dziw​sze. Mu​siał przy​go​to​wać wy​stą​pie​nie. Pra​cow​nik fa​bry​ki ostrzegł go, że Hen​ry Hunt, zna​ny jako Mów​ca, szy​ku​je ko​lej​- ny pro​test. Adam ro​zu​miał ro​bot​ni​ków pra​cu​ją​cych za bar​dzo nie​wiel​kie wy​na​gro​- dze​nie. Inni wła​ści​cie​le za​kła​dów nie mie​li skru​pu​łów, by ob​ni​żać wy​pła​ty, gdy ma​la​- ły do​cho​dy. Wy​na​gro​dze​nie tka​cza, wy​no​szą​ce pięt​na​ście szy​lin​gów za pra​cę sześć dni w ty​go​dniu w roku do​brej ko​niunk​tu​ry tuż po woj​nie, zma​la​ło te​raz do pię​ciu szy​lin​gów. Ro​bot​ni​kom nie po​mo​gły usta​wy zbo​żo​we, utrzy​mu​ją​ce wy​so​kie ceny psze​ni​cy, a co za tym idzie – chle​ba. Sir John Mi​cha​el​son, wła​ści​ciel fa​bry​ki z są​siedz​twa, był tak nie​czu​ły, że wie​lu jego ro​bot​ni​ków po​rzu​ci​ło pra​cę i za​trud​ni​ło się w Bam​ford Mill, gdy tyl​ko usły​sze​li, że są tam wol​ne miej​sca. Są​siad nie krył swe​go obu​rze​nia. – Zro​zum – mó​wił do Ada​ma. – Nie mo​żesz pła​cić im tak wy​gó​ro​wa​nych sum. To daje fał​szy​wy ob​raz war​to​ści ich pra​cy i pro​wa​dzi do tego, że sta​ją się nie​prze​wi​dy​- wal​ni. Psu​jesz ich i ro​bisz krzyw​dę nam wszyst​kim. Nie​do​ja​da​nie ni​g​dy jesz​cze im nie za​szko​dzi​ło. Zmu​sza ich za to do cięż​szej pra​cy. – Oni gło​du​ją – od​po​wie​dział Adam, ma​jąc na my​śli pra​cow​ni​ków Mi​cha​el​so​na. – Gło​du​ją​cy lu​dzie nie mogą do​brze pra​co​wać. – Więc ich do​kar​miasz. – Tak i jest to wy​łącz​nie moja spra​wa. – Je​śli nie bę​dzie​my się wspie​rać, wszy​scy stra​ci​my – rzu​cił wo​jow​ni​czo sir John. – Je​stem pe​wien, że to samo mó​wią ro​bot​ni​cy – od​po​wie​dział Adam. – A ty bez wąt​pie​nia wiesz, co mó​wią. Je​stem obu​rzo​ny two​ją po​sta​wą. Je​steś zdraj​cą. Adam po​wró​cił do Wyn​dham Ho​use i usiadł w bi​blio​te​ce, by na​pi​sać prze​mó​wie​- nie. Nie był uro​dzo​nym mów​cą jak Hen​ry Hunt i ni​g​dy do​tąd nie prze​ma​wiał pu​- blicz​nie z wy​jąt​kiem spo​tkań ze swo​imi pra​cow​ni​ka​mi. Na bie​żą​co in​for​mo​wał ich o tym, jak idą in​te​re​sy, po​wia​da​miał o du​żych za​mó​wie​niach, usta​lał ter​mi​ny re​ali​- za​cji i gra​tu​lo​wał im, je​śli skoń​czy​li pra​cę na czas. Otrzy​my​wa​li wte​dy do​dat​ko​we wy​na​gro​dze​nie i bar​dziej się sta​ra​li. Te​raz jed​nak mu​siał wy​stą​pić przed rów​ny​mi so​bie, w więk​szo​ści po​dzie​la​ją​cy​mi po​glą​dy sir Joh​na. Wie​dział, że nie bę​dzie ła​two ich prze​ko​nać. Za​peł​niał pi​smem ko​lej​ne kart​ki pa​pie​ru, a po​tem je miął i rzu​cał na pod​ło​gę. W pew​nej chwi​li do po​ko​ju wszedł Mark. – Spra​wiasz wra​że​nie za​ję​te​go. – Wszyst​ko nada​rem​no! Nie po​tra​fię zna​leźć wła​ści​wych słów. – Sło​wa, któ​rych uży​łeś w roz​mo​wie ze mną, wy​da​wa​ły mi się od​po​wied​nie.