Mary Nichols
Sezon na męża
Tłumaczenie:
Bożena Kucharuk
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1819 rok
Panna Sophie Cavenhurst nie grzeszyła nadmiarem cierpliwości ani taktu. Nie
uchodziła też za wcielenie zdrowego rozsądku. Te braki równoważyła urodą i po-
godnym usposobieniem. Kandydaci do ręki Sophie niezmiennie spotykali się z odmo-
wą, której udzielała ze słodkim uśmiechem.
Porównywała swoich adoratorów z małżonkami dwóch starszych sióstr. Mark,
lord Wyndham, mąż Jane, był dobroduszny i spolegliwy. Mąż Isabel, od niedawna
posiadacz honorowego tytułu szlacheckiego, sir Andrew Ashley, wyróżniał się fanta-
zją i wigorem. Często zabierał Isabel w podróże do różnych krajów. Obaj byli za-
możni: Mark otrzymał spadek, a Drew wzbogacił się na handlu zagranicznym. Sta-
rający się o rękę Sophie nawet się do nich nie umywali.
Nie chciała jednak zyskać opinii osoby tak niepoważnej jak jej brat, choć towarzy-
stwo mylnie go oceniało. Szczerze go kochała i pamiętała, że przeżył niełatwe chwi-
le w Indiach. Ponadto zapobiegł utracie całego rodzinnego majątku. Była gotowa
wiele mu wybaczyć, nawet to, że czasem z niej drwił.
– Sophie, odrzuciłaś już wszystkich kawalerów z sąsiedztwa – zwrócił się do niej
pewnego dnia. – Zyskujesz reputację osoby, której nie sposób zadowolić.
– A co w tym złego? Małżeństwo to poważna sprawa. Nie chcę popełnić błędu, ja-
kiego była bliska Issie.
– A nie boisz się staropanieństwa?
– Owszem… I właśnie dlatego chciałabym udać się na sezon w Londynie… Poznam
nowych ludzi i…
– Naprawdę myślisz o sezonie?!
Nie mogła wyznać bratu, że podkochuje się w Marku. Doszła do wniosku, że po-
winna na pewien czas wyjechać z Hadlea i poszukać męża podobnego do niego.
– Myślę o tym od dłuższego czasu. Lucy Martindale debiutuje w tym roku i nie
mówi o niczym innym. – Majątek Martindale’ów był oddalony o piętnaście kilome-
trów od Hadlea, a Sophie znała Lucindę od czasów szkolnych. Pisywały do siebie
i często się odwiedzały.
– Rozumiem, dlaczego o tym myślisz, ale co na to mówi nasz drogi ojciec?
– Jeszcze go nie pytałam.
– Wątpię, żeby chciał cię zabrać do Londynu. Mama bardzo źle znosi jazdę powo-
zem, a papa jej nie zostawi.
– Wiem. – Westchnęła. – Ale zawsze będę mogła pojechać z tobą… prawda?
– Co też ci przyszło do głowy?!
– Kto w takim razie mógłby mi pomóc?
– Zapytaj Jane. – Ilekroć w rodzinie pojawiał się problem, zwracano się właśnie
do niej.
– Jane jest zajęta małym dzieckiem, a Issie pływa sobie gdzieś po morzach i oce-
anach. Gdybyś się zgodził mi towarzyszyć, papa nie miałby żadnych zastrzeżeń.
– Musisz go najpierw zapytać.
Znalazła ojca w salonie. Czytał gazetę, którą codziennie dostarczano z Londynu.
Lubił wiedzieć, co się dzieje w świecie, chociaż ostatnio trudno było znaleźć dobre
wiadomości. W rejonach przemysłowych na północy panował niepokój. Gwałtownie
malała popularność księcia regenta. Podobno zamierzał się rozwieść z żoną, z którą
pozostawał w separacji. Plotkowano, że chciał ożenić się ponownie i spłodzić dzie-
dzica.
Widząc najmłodszą córkę, ojciec odłożył gazetę.
– Papo, kochany papo! – zaczęła przymilnym tonem. – Mam do ciebie prośbę.
Uśmiechnął się.
– Czuję, że będzie mnie to dużo kosztować.
– Cóż… rzeczywiście to będzie kosztowne, ale to dla mnie takie ważne!
– Powiedz zatem, o co chodzi.
– Chciałabym spędzić sezon w Londynie.
– Sezon! Spodziewałem się, że poprosisz mnie o nową suknię albo jakąś błyskot-
kę, tymczasem chodzi o cały sezon! Skąd ci to przyszło do głowy?
– Wszystkie młode damy mają swój debiut… To dzięki temu znajdują mężów. Chy-
ba nie chcesz, żebym została starą panną?
– Nie grozi ci staropanieństwo.
– Nawet Teddy powiedział, że skoro nie spodobał mi się nikt z sąsiedztwa, muszę
szukać dalej. Jeśli ty nie będziesz mógł pojechać, gotów jest mi towarzyszyć.
– Nie chciałbym obarczać go tak odpowiedzialnym zadaniem.
– W takim razie zawieziecie mnie do Londynu z mamą?
– Sophie, droga córko, nie zajmujemy tak wysokiej pozycji społecznej. Poza tym
zwyczajnie nas na to nie stać. Twoje siostry nie miały debiutu…
– Ale pojechały do Londynu i zatrzymały się u ciotki Emmeline na Mount Street.
– Mieszkały tam raptem dwa tygodnie. Nie potrzebowały balów ani przyjęć, żeby
znaleźć mężów.
– Wiem, ale jak inaczej znajdziemy kolejnych Marka albo Drew?
– Mark i Andrew to godni szacunku młodzi dżentelmeni, ale dlaczego chcesz, żeby
twój przyszły mąż był podobny do któregoś z nich?
Prawdziwy powód Sophie chciała zachować w tajemnicy, więc powiedziała tylko:
– Są dla mnie ideałami.
Ojciec roześmiał się.
– Sophie, w swoim czasie znajdziesz odpowiedniego mężczyznę. Masz dziewiętna-
ście lat. Naprawdę nie musimy się spieszyć.
– Więc nie pozwalasz mi pojechać?
– Niestety, ale nie. A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym wrócić do lektury.
Rozczarowana Sophie nie powiedziała nic więcej i udała się na poszukiwanie mat-
ki. Lady Cavenhurst ścinała żonkile. Setki tych kwiatów zdobiły ogród.
– Przekonasz papę, prawda, mamo? Przecież wiesz, jak ważne dla młodej damy
jest odpowiednie towarzystwo. Nie znajdę dobrego męża w Hadlea.
Matka układała kwiaty w koszu zawieszonym na ramieniu.
– Ale skąd ta nagła potrzeba zamążpójścia, Sophie?
– Wcale nie jest nagła. Myślę o małżeństwie, odkąd Jane i Issie wyszły za mąż.
Czuję, że powinnam bardziej się zaangażować, jeśli chcę znaleźć męża takiego jak
Mark albo Drew
– Wysoko mierzysz, drogie dziecko.
– Czy jest w tym coś złego?
– Nie… oczywiście, że nie.
– Więc porozmawiasz z papą? Ciocia Emmeline chyba zgodzi się mnie przyjąć pod
swój dach.
– Ciocia Emmeline ma już swoje lata, Sophie. Wątpię, by często wychodziła
z domu.
– Teddy obiecał, że będzie mi towarzyszył… Porozmawiaj z papą, proszę…
Matka westchnęła.
– Dobrze, dobrze, ale jeśli już podjął decyzję, nie uda mi się go przekonać.
– Dziękuję, mamo.
Sophie wróciła do domu. Przeszła do swego pokoju, sięgnęła po kapelusz i szal,
a potem udała się do siostry w Broadacres. Była to wspaniała rezydencja odległa
o około pięciu kilometrów od Greystone Manor.
Sophie została wpuszczona do środka przez lokaja.
– Pani jest w pokoju dziecinnym – powiedział. – Czy mam zaanonsować wizytę?
– Dziękuję, pójdę sama.
Doskonale znała rozkład pomieszczeń i wkrótce stanęła przed odpowiednimi
drzwiami. Siostra bawiła się na podłodze ze swoim dziesięciomiesięcznym synkiem
Harrym. Na widok Sophie wstała.
– Sophie, co cię tu sprowadza? Mam nadzieję, że nie stało się nic złego.
– Czy nie mogę tak po prostu odwiedzić mojej siostry?
– Oczywiście, że możesz. Zawsze. – Odciągnęła raczkującego Harry’ego od szaf-
ki. – Miałam zamiar wybrać się na spacer. Pójdziesz ze mną?
– Tak, chętnie.
Niańka otrzymała polecenie, by ciepło ubrać malca i znieść go do tylnego holu,
gdzie trzymano wózek.
– A teraz powiedz mi, co słychać w Greystone – poprosiła Jane, gdy weszły do jej
pokoju.
– Nic. Jest nudno jak zwykle. Ale poprosiłam papę o możliwość debiutu w sezonie.
– Myślisz, że dzięki temu przestaniesz się nudzić?
– Tak, oczywiście. I znajdę męża.
– Możesz go znaleźć tutaj, w Norfolk.
– Teddy twierdzi, że onieśmieliłam już wszystkich tutejszych kawalerów.
Jane roześmiała się.
– Ilu ci się oświadczyło?
– Richard Fanshawe… Ma okropne maniery i wpadł w złość, kiedy nie przyjęłam
jego oświadczyn. Potem sir Reginald Swayle, który pozuje na dandysa, a w rezulta-
cie wygląda po prostu cudacznie, i lord Gorange, leciwy wdowiec, ojciec dwojga
dzieci. Zastanawiam się, jak doszło do tego, że papa pozwolił mu ze mną porozma-
wiać. Przecież nie mogę wyjść za kogoś takiego, prawda?
– Rozumiem cię. A co powiedział papa na temat sezonu? – Jane włożyła buty, po-
deszła do lustra i zawiązała wstążki kapotki pod brodą.
– Nie zgodził się.
Zeszły na dół. Synek Jane siedział w wózku i uśmiechał się promiennie.
– Niedługo zacznie chodzić – powiedziała Jane, gdy ruszyły ścieżką prowadzącą
do parku i ogrodów. – Potrafi już stać, trzymając się mebli. Mark oszalał na jego
punkcie.
– Wiem… a i ty świata poza nim nie widzisz. Niańka nie ma chyba wiele zajęć.
– Uwielbiam spędzać czas ze swoim synkiem i najchętniej poświęcałabym mu całe
dnie, ale nie pozwalają mi na to obowiązki. Wtedy Tilly ma mnóstwo pracy.
Siostra założyła sierociniec Hadlea Home w pobliżu Witherington. Często spę-
dzała tam czas, pomagając przy dzieciach.
– Więc nie zostawiłabyś Harry’ego, żeby pojechać na chwilę do Londynu?
– Nie, Sophie. W żadnym razie. Czy właśnie po to do mnie przyszłaś? Żeby mnie
namówić na wspólny wyjazd?
– Domyślałam się, że nie będziesz chciała mi towarzyszyć. Teddy by ze mną poje-
chał, ale papa uważa, że jest trochę nazbyt nieodpowiedzialny.
– Papa wie, co mówi.
– Nie wiem, dlaczego tak się uwzięliście na Teddy’ego. Od powrotu z Indii może
uchodzić za wzór cnót.
Jane roześmiała się.
– Akurat! Zdążył już roztrwonić większość pieniędzy, które zostały po tym, jak
ocalił Greystone.
– Gdybyśmy jednak zamieszkali u ciotki Emmeline…
– Wszystko już zaplanowałaś? Czego więc ode mnie oczekujesz?
– Proszę, przekonaj papę, że może zaufać Teddy’emu. Mama obiecała, że zrobi,
co w jej mocy, ale gdybyś ty też porozmawiała z tatą, to na pewno bardzo by pomo-
gło.
– Skąd u ciebie ta nagła chęć wyjazdu do Londynu?
– Wcale nie jest nagła. Myślałam o tym, odkąd pojechałyście tam z Issie, ale za-
wsze coś stawało mi na przeszkodzie. Najpierw ta sprawa z lordem Bolsover, a po-
tem dwór pogrążył się w żałobie po śmierci księżniczki Charlotty i jej synka. Nie
wiem, dlaczego miałabym nie pojechać do Londynu w tym roku. Nigdy tam nie by-
łam, podczas gdy ty byłaś kilkanaście razy, a Issie zwiedziła cały świat. To nie fair.
Skończę jako stara panna.
– Och, Sophie, to mało prawdopodobne. Niewiele dam w twoim wieku może się
pochwalić odrzuceniem trzech propozycji małżeństwa.
– To nie byli odpowiedni mężczyźni.
– W takim razie powiedz mi, jaki ma być ten odpowiedni. Pamiętaj, że nikt nie jest
ideałem.
– Nie chcę, żeby był ideałem, ale muszę go pokochać, i to z wzajemnością. Ty
i Mark się kochacie.
– To oczywiste, ale czy zastanawiałaś się nad tym, jaki ma być twój przyszły mąż,
żebyś mogła go pokochać?
– Musi być wysoki, przystojny, zgrabny…
– To też jest oczywiste.
Sophie zdawała sobie sprawę, że siostra się z nią droczy.
– Musi być dobry, hojny i odpowiedzialny.
– Wspaniałe cechy. Pochwalam twój zdrowy rozsądek.
– Chciałabym też, żeby potrafił mnie zaskakiwać… sprawiać, by moje serce biło
szybciej…
– Niespodzianki nie zawsze są przyjemne.
– Och, myślę o przyjemnych niespodziankach. Nie traktujesz mnie poważnie,
Jane!
– Nic podobnego! Przekonasz się, że kiedy się zakochasz, twój wybranek będzie
miał tylko kilka spośród wymienionych cech. Miłość nie zjawia się na zawołanie, po
prostu się zdarza…
– Wiem, ale przecież nie w Hadlea.
– Mnie się zdarzyła w Hadlea.
– No tak… Ale jest tylko jeden Mark.
– Tak. – Jane uśmiechnęła się. – Widzę, że się uparłaś. Spytam Marka o zdanie,
a jeśli uzna, że możesz jechać, porozmawiam z papą.
– Och, jesteś najlepszą siostrą pod słońcem! Dziękuję ci, dziękuję!
Pewna sukcesu Sophie przeszła na inne tematy. Podzieliły się najnowszymi plotka-
mi, rozmawiały o ubraniach, osiągnięciach Harry’ego i o dzieciach z Hadlea Home.
Zastanawiały się też, gdzie przebywa teraz Isabel i kiedy będą mogły znów się z nią
spotkać.
– Ostatnio pisała do mnie z Indii, ale mieli zamiar udać się z Drew do Singapuru –
powiedziała Jane. – Może masz świeższe wiadomości?
– Nie. Mama dostała podobny list. Teddy uważa, że Drew pilnuje interesów
w krajach Orientu i zapewne kupi kolejny statek. Gdyby wrócili do domu przed roz-
poczęciem sezonu, mogliby mi pomóc finansowo. – Myśli Sophie wciąż krążyły wo-
kół debiutu. – Ale nie zamierzam na to liczyć.
– Słusznie.
Wróciły do domu tą samą drogą. Jane oddała Harry’ego pod opiekę niańki i popro-
siła, by przyniesiono im herbatę do salonu.
– Mark wyjechał do Norwich – powiedziała. – Miałam nadzieję, że już będzie
w domu, ale widocznie załatwianie spraw zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał.
Porozmawiam z nim, Sophie, ale nie spodziewaj się cudów.
Pół godziny później Sophie lekkim krokiem udała się do domu.
Mark, Jane i Harry zjawili się w Greystone po dwóch dniach. Nie było w tym nic
dziwnego, jako że często tu zaglądali, jednak Sophie domyślała się, że tym razem
przybyli w związku z jej prośbą. Dołączyła do nich w salonie.
– Cieszę się, że was widzę – powiedziała, biorąc Harry’ego na ręce.
– Wszyscy się cieszymy – dodała matka. – Podejrzewam jednak, że twój entuzjazm
ma związek z londyńskim sezonem. Mam rację?
– Pomyślałam, że Jane mogłaby pomóc.
Lady Cavenhurst zwróciła się do najstarszej córki.
– Zamierzasz wyjechać do Londynu na sezon, Jane?
– Nie, mamo. Nie zostawię tu Harry’ego ani Hadlea Home. Słyszałam jednak, że
Teddy zgodził się towarzyszyć Sophie.
– Nie wiem, jak udało jej się go do tego nakłonić… – potwierdziła matka. – Nie
spodziewałam się tego.
– Dlaczego? – spytała Sophie.
– Myślałam, że czekające go tam obowiązki wydadzą mu się nudne. Poza tym jest
za młody. Potrzebujesz kogoś dojrzałego na tyle, by wiedział, jak młoda dama po-
winna zachowywać się w towarzystwie i jakie czekają ją pułapki. Łatwo jest nie-
chcący znaleźć się w sytuacji, która może fatalnie wpłynąć na reputację.
– Wiem o tym i doskonale dam sobie radę – oznajmiła Sophie. – Jestem pewna, że
Teddy też dobrze o tym wie. Poza tym ciocia Emmeline będzie moją przyzwoitką
i dopilnuje, żebym znalazła się w odpowiednim towarzystwie.
– Co o tym sądzisz, Jane? – zapytała matka.
Jane zamyśliła się.
– Naprawdę nie wiem. A rozmawiałaś o tym z Teddym? Co powiedział?
– Oczywiście, chce pomóc, ale wciąż pozostaje kwestia kosztów wyjazdu.
– Pieniądze nie stanowią problemu – odezwał się milczący dotąd Mark. – Z przy-
jemnością wesprę Sophie, ale tylko wtedy, gdy pani i sir Edward wyrazicie zgodę na
wyjazd.
– Och, Marku! – Oczy Sophie rozbłysły. – Naprawdę mi pomożesz?
– Tak, jeśli twoi rodzice powiedzą, że możesz jechać.
– To bardzo hojny gest, Marku – odrzekła lady Cavenhurst. – Proponuję, żebyś po-
rozmawiał z moim mężem. Zastaniesz go w bibliotece. Przekaż też mu, że będzie
nam miło, jeśli do nas dołączy. Kazałam podać herbatę.
Mark wstał i wyszedł.
– Och, nie mogę się doczekać – emocjonowała się Sophie, tuląc Harry’ego. Dzie-
ciak wiercił się niespokojnie, a gdy opuściła go na podłogę, szybko przemieścił się
na czworakach w stronę swojej mamy, która wzięła go na kolana.
– Myślę, że ciotka Emmeline może nie czuć się na tyle dobrze, by przyjąć cię pod
swój dach. Kiedy ostatnio tam byliśmy, zauważyłam, że łatwo się męczy i niedosły-
szy. Jeśli zgodzi się ciebie gościć, musisz o tym pamiętać – powiedziała Jane.
Służąca wniosła tacę z herbatą i postawiła na stole. Po niedługim czasie w pokoju
zjawili się sir Edward, Mark i Teddy. Teddy miał na sobie strój do konnej jazdy. Nie-
dawno wrócił z przejażdżki.
– Przepraszam, mamo – powiedział. – Zaraz się przebiorę.
– No i… ? – zapytała niecierpliwie Sophie. – Mogę jechać?
Ojciec z westchnieniem zajął miejsce na sofie tuż obok lady Cavenhurst.
– Wygląda na to, że zostałem przechytrzony.
– To znaczy, że się zgadzasz?! – Sophie zerwała się na równe nogi, objęła ojca
i ucałowała go w policzek. – Och, dziękuję ci, papo!
Delikatnie wyswobodził się z jej objęć.
– Powinnaś dziękować Markowi. Powiedział, że w przyszłym miesiącu jedzie do
Londynu w interesach. Zawiezie ciebie i Teddy’ego do domu lady Cartrose. Potem
razem z twoim bratem dopilnują, by nie stała ci się krzywda.
Zwróciła się w stronę Marka.
– Och, jesteś najlepszym, najcudowniejszym szwagrem! Byłabym szczęśliwa, ma-
jąc męża takiego jak ty.
– Sophie! – napomniała córkę lady Cavenhurst.
Mark zaśmiał się, by pokryć zmieszanie.
– W swoim czasie znajdziesz odpowiedniego męża – zapewnił ją. – Nie bądź w go-
rącej wodzie kąpana.
Wrócił Teddy ubrany we frak i jasne pantalony.
– Decyzja już zapadła? – zapytał, rozglądając się po twarzach zebranych w salo-
nie.
– Tak – odpowiedział ojciec. – Mam nadzieję, że wiesz, czego od ciebie oczekuje-
my.
Teddy usiadł i wziął filiżankę od matki.
– Mam pilnować siostry i dbać o to, żeby nie wplątała się w żadną kłopotliwą sytu-
ację.
– No właśnie. Sam też musisz zachować rozsądek. Żadnego hazardu.
– Żadnego?! To zbyt trudne.
– Możesz grać ze znajomymi z towarzystwa za niskie stawki i tylko wtedy, gdy So-
phie będzie miała przyzwoitkę. Ale nie wolno ci odwiedzać jaskiń hazardu.
– Oczywiście, to właśnie miałem na myśli.
– W takim razie, jeśli lady Cartrose się zgodzi, możesz skorzystać z uprzejmości
Marka i zabrać siostrę do Londynu. Bessie pojedzie z wami. – Bessie Sadler była
pokojówką matki. Mieszkała z rodziną od wielu lat, a gdy wiek dał jej o sobie znać,
zaczęła przysposabiać do pracy młodą następczynię.
Sophie, jak zawsze spontaniczna, podbiegała kolejno do wszystkich z wylewnymi
podziękowaniami. Jej radosny nastrój udzielił się zgromadzonym. Po pewnym czasie
podjęli temat Hadlea Home. Sierociniec rozwijał się i potrzebował funduszy. Jed-
nym z najważniejszych zadań Jane było zapewnienie odpowiednich środków. Mark
jej w tym pomagał dzięki pozycji i wpływowym znajomym. To właśnie w tym celu
wybierał się wkrótce do Londynu. Zamierzał zorganizować koncert połączony ze
zbiórką pieniędzy. Ten pomysł zaczerpnął od dobroczyńców szpitala dla porzuco-
nych dzieci.
Do wyjazdu pozostał jeszcze miesiąc. W międzyczasie lady Cartrose zapewniła li-
stownie, że z radością będzie gościć Sophie i Teddy’ego. Sophie nieustannie rozmy-
ślała o tym, co będzie robić w Londynie, cieszyła się na myśl o balach, przyjęciach
i nowych znajomościach. Zastanawiała się, jakie stroje powinna zabrać ze sobą.
W jej szafie znajdowało się dużo ubrań na rozmaite okazje, ale uznała, że nie nada-
ją się na debiut. Natychmiast zostałaby uznana za wiejską gąskę. Miała piękną suk-
nię balową, w której wystąpiła na weselu sióstr, a także suknię popołudniową z nie-
bieskiej krepy, ozdobioną jasnoniebieskim i białym haftem. Wystąpiła w niej na
chrzcinach Harry’ego. To stanowczo za mało.
Na szczęście siostra przyszła jej z pomocą, zanim Sophie zdobyła się na odwagę,
by udać się z kolejną prośbą do ojca.
– Mark jest aż nazbyt hojny – powiedziała Jane, gdy Sophie odwiedziła ją w Bro-
adacres, by uskarżyć się na brak strojów. – Ciągle zachęca mnie do kupowania no-
wych ubrań. Moja szafa pęka w szwach i są tam suknie, których na pewno już nie
włożę. Możemy dokonać poprawek według najnowszej mody. Sprawimy, że będą na
tobie leżały jak ulał.
Wkrótce wokół nich piętrzyły się suknie, nożyczki, nici i igły, koronki, wstążki
i przeróżne ozdoby z jedwabiu. Jane była prawdziwą artystką w krawieckim fachu
i kolejne suknie zmieniały się nie do poznania. Sophie przestała żałować, że nie
sprawi sobie całkowicie nowej garderoby.
– Mam dla ciebie mały prezent – powiedziała Jane, jakby nie dość było ubrań mo-
gących zadowolić samą królową. – Będzie pasować do twojej niebieskiej sukni. – Po-
dała Sophie niewielkie pudełko mieszczące srebrny naszyjnik wysadzany szafirami
i diamentami.
– Jane! Jest piękny, ale czy naprawdę możesz mi go dać, skoro Mark kupił go dla
ciebie?
– To był jego pomysł, Sophie. Kiedy zobaczył suknię, którą przerabiałam, powie-
dział, że ten naszyjnik będzie do niej pasował. Mam mnóstwo biżuterii i z radością
ci go ofiaruję.
Sophie zarzuciła siostrze ręce na ramiona.
– Och, to takie podobne do Marka. Proszę, serdecznie mu podziękuj ode mnie.
Dzięki wam będę najpiękniejszą panną na balu!
– Mam taką nadzieję, ale radzę ci, żebyś zachowywała się nieco powściągliwiej
w obecności cioci Emmeline. Z drugiej strony, nie bądź też nazbyt uległa. Pamiętaj,
że należysz do rodziny Cavenhurstów.
– Oczywiście, droga Jane.
Pewnego poranka pod koniec maja rozpromieniona Sophie pożegnała się z rodzi-
cami i wsiadła do powozu Marka. Martwiła ją tylko nie najlepsza pogoda. Było
przenikliwie zimno, tak że musiała włożyć ciepłą pelerynę na nową suknię podróż-
ną, a dłonie wsunąć w futrzaną mufkę. Stopy oparła na ogrzanej cegle owiniętej we
flanelę.
Podróż trwała dwa dni, na szczęście powóz był bardzo wygodny. Na postojach
zmieniano konie, a Mark przynosił do powozu nowe podgrzane cegły.
Dotarli do Londynu wieczorem drugiego dnia podróży po spędzeniu nocy w zajeź-
dzie Cross Keys w Saffron Walden. Wszystkie budynki państwowe i niektóre domy
prywatne były udekorowane flagami dla uczczenia przyjścia na świat małej księż-
niczki, córki księżnej Kentu. Sophie uznała to za dobry znak. W mieście będzie pa-
nował radosny nastrój, pomyślała. Mark posłał stangreta do swego londyńskiego
domu przy South Audley Street, a sam wraz z Sophie i Teddym udał się do domu
lady Cartrose na Mount Street.
Lady Cartrose, znacznie pulchniejsza i bardziej głucha niż dawniej, przywitała ich
niezwykle serdecznie.
– Chodź, moje dziecko – powiedziała, ujmując Sophie za ręce. Długo trzymała ją
na odległość wyciągniętych ramion, by jej się przyjrzeć. – Jesteś bardzo ładna. Nie
będziemy mieli kłopotu ze znalezieniem ci męża.
Sophie zachichotała.
Emmeline zwróciła się w stronę Teddy’ego i poddała go podobnym oględzinom.
– Nie pamiętam już, kiedy cię ostatnio widziałam, młody człowieku. Chyba na we-
selu twoich sióstr. Cóż to było za wspaniałe, radosne wydarzenie. Masz już narze-
czoną?
– Nie, ciociu.
– Zobaczymy, co uda się zrobić w tej sprawie. Wielu moich przyjaciół ma piękne
córki.
– Nie przyjechałem tu, by szukać narzeczonej. Towarzyszę mojej siostrze – nie-
mal wykrzyknął ciotce do ucha.
– Ooo… – Popatrzyła na Marka. – Jak miło cię widzieć! Jak się miewa moja droga
Jane? A mały Harry? Mam nadzieję, że kiedyś go zobaczę. Proszę, zostań na kola-
cję i mi o nim opowiedz.
Mark wymówił się od kolacji, ale przyjął zaproszenie na herbatę i cierpliwie od-
powiadał na pytania ciotki o Jane i synka. Sophie myślami była daleko. Zastanawiała
się, co będą robić podczas pobytu w Londynie. W chwili przerwy zapytała:
– Co zaplanowałaś na jutro, ciociu Emmeline? – Musiała powtórzyć to pytanie dwa
razy.
– Pomyślałam, że będziecie zmęczeni po podróży, więc nie przewidziałam wielkich
atrakcji – odpowiedziała ciotka. – Po południu możemy wybrać się na przejażdżkę
powozem w Hyde Parku, o ile nie będzie zbyt zimno. A potem zjemy kolację tutaj.
Sophie, która spodziewała się spotkań towarzyskich od pierwszej chwili po przy-
jeździe, wyraźnie posmutniała. Czyżby miała się tu nudzić tak jak w domu?
Mark uśmiechnął się do niej.
– Nie martw się, Sophie, kiedy odpoczniesz, z tym większą energią wyruszysz na
podbój Londynu. Weźmiesz stolicę szturmem.
– Sztorm? – zainteresowała się lady Cartrose. – Och, tylko nie to. Kiedy na morzu
jest sztorm, pogarsza się mój reumatyzm.
Mark cierpliwie wyjaśnił ciotce, o co mu chodziło. Teddy i Sophie z trudem po-
wstrzymywali się od śmiechu.
– Teraz rozumiem – powiedziała starsza dama. – Nie słyszałam cię dobrze. Jestem
pewna, że Sophie olśni wszystkich. Moja przyjaciółka, pani Malthouse, ma córkę
w wieku Sophie. Cassandra jest urocza i również debiutuje w tym roku. Czuję, że
młode damy się zaprzyjaźnią. Będzie miała swój bal nieco później w sezonie i na
pewno Sophie będzie zaproszona. W przyszłym tygodniu odbędzie się natomiast bal
u Rowlandów. To doskonała okazja do przećwiczenia kroków tanecznych… Bez
wątpienia Augusta wyśle ci zaproszenie, kiedy ją o to poproszę.
Usłyszawszy to, Sophie poczuła się zdecydowanie lepiej. Podziękowała ciotce i za-
częła się zastanawiać, jaką suknię włoży na tę okazję.
Kilka lat wcześniej przyjazd do Londynu Adama Trenta, wicehrabiego Kimberley,
wywołałby niemałe poruszenie wśród młodych panien, a nawet wśród mężatek z to-
warzystwa. Ten niezwykle przystojny, bogaty kawaler stanowił prawdziwą ozdobę
klubów i salonów stolicy. Budził ducha rywalizacji wśród matek debiutantek, a córki
wodziły za nim cielęcym wzrokiem.
– Masz dwadzieścia osiem lat i wciąż jesteś stanu wolnego. Jak ci się udało unik-
nąć małżeńskich sideł? – spytał go kiedyś jego kuzyn Mark.
– To proste. Nigdy nie spotkałem kobiety, z którą chciałbym spędzić resztę życia,
a poza tym jestem bardzo zajęty. – W owym czasie Adam odziedziczył po ojcu tytuł
i majątek w Saddleworth w Yorkshire, co bez wątpienia podniosło jego atrakcyj-
ność.
Potem jednak zrobił coś niewybaczalnego w oczach towarzystwa i ożenił się
z Anne Bamford, córką właściciela przędzalni i tkalni z Saddleworth. Nie wiadomo,
czy było to małżeństwo z miłości, czy też celem związku było powiększenie mająt-
ku. W każdym razie później nikt nie potrafił powiedzieć zbyt wiele na temat jego ży-
cia i w końcu wspominano go tylko jako kogoś, kto wyjechał.
Jego teść zmarł wkrótce po weselu, zostawiając mu przędzalnię i tkalnię Bam-
ford, a rok później żona nie przeżyła porodu synka, który także zmarł. Adam po-
nownie został sam. Żeby nie oszaleć z bólu, rzucił się w wir pracy w majątku i nie-
zmiernie rzadko odwiedzał Londyn.
Tego wieczoru, gdy szedł South Audley Street w stronę Piccadilly, natknął się na
kuzyna.
– Mark! Cieszę się, że cię widzę!
Mark omijał właśnie kałużę. Uniósł głowę na dźwięk swego imienia.
– Adamie, co cię sprowadza do Londynu?
– Pilne interesy, inaczej bym tu nie przyjechał.
– Serdecznie ci współczuję… Przyjmij, proszę, moje szczere kondolencje! Słysza-
łem o śmierci twojej żony.
– Nie ukrywam, że jest mi bardzo ciężko. Radzę sobie jednak, zajmując się pracą.
– Te słowa nie oddawały tego, co naprawdę czuł, nie chciał jednak się zwierzać.
– Niedobrze jest skupiać się wyłącznie na pracy. Okres żałoby już się skończył.
– Ale nie czas smutku, kuzynie.
– Tak, oczywiście… Wybacz.
– Przyjmuję twoje przeprosiny. Idę do White’a. Może do mnie dołączysz?
Wkrótce siedzieli nad kolacją w znanym klubie.
– Jak układa ci się życie małżeńskie? – spytał Adam. – Przykro mi, że nie mogłem
być na twoim ślubie, ale akurat przejąłem przędzalnię i tkalnię i musiałem zmierzyć
się z wybuchem niezadowolenia pracowników. Przekonywałem ich, żeby nie przyłą-
czali się do marszu Blanketeers.
Marsz głodowy na Londyn, zorganizowany przed dwoma laty przez tkaczy z Lan-
cashire z przemysłowej północy, miał na celu uzmysłowienie księciu regentowi ich
rozpaczliwego położenia, a jednocześnie był protestem przeciw zawieszeniu ustawy
Habeas Corpus Act, co oznaczało, że wszyscy uznani za mącicieli mogli trafić do
więzień bez oskarżenia. Protestujący mieli ze sobą koce, dywany, kapy – symbole
ich fachu – służące za posłania. Spodziewali się, że ich marsz potrwa kilka dni, po-
chód został jednak rozpędzony przez wojsko, a jego przywódców wtrącono do wię-
zienia. Uczestnicy marszu nie mieli nawet okazji przedstawić swoich postulatów.
– I udało ci się?
– Niestety, nie. Zadowoli ich tylko możliwość decydowania o swoim losie. Oba-
wiam się, że jeśli nie zostaną wysłuchani, może dojść do katastrofy.
– Przecież jesteś znany z tego, że dobrze traktujesz pracowników.
– Staram się, ale to nie powstrzymuje gorących głów.
– Co możesz zrobić?
– Nie wiem. Płacę im więcej i zapewniam obiady, ale to naraża mnie na krytykę ze
strony innych właścicieli zakładów. Podobno daję zły przykład i doprowadzam nasz
przemysł do ruiny. Znajduję się pomiędzy młotem a kowadłem, ale mam nadzieję, że
uda się pokonać trudności innymi sposobami.
– Wojsko?
– To ostateczność. Ucierpieliby niewinni ludzie. Zamierzam przemówić w Izbie
Lordów w nadziei, że rząd posłucha głosu rozsądku i spełni przynajmniej część żą-
dań robotników.
– Myślisz, że to możliwe?
– Wątpię, ale muszę spróbować. Jeśli zgromadzę wokół siebie rozsądnych ludzi,
może uda się wspólnie coś osiągnąć. Czasy się zmieniają, Marku, i my także musimy
się zmienić, bo inaczej pójdziemy na dno. Po tym, jak odziedziczyłem przędzalnię
i tkalnię spróbowałem postawić się w sytuacji moich pracowników. Skróciłem dzie-
ciom czas pracy o połowę, zapewniłem pomieszczenie do nauki i zatrudniłem na-
uczyciela. Ale nawet to potrafi wzbudzić niezadowolenie. Część rodziców oskarża
mnie, że zaszczepiam dzieciom idee nieprzystające do ich pozycji społecznej. Odpo-
wiedziałem na to propozycją kształcenia dorosłych. To z kolei rozzłościło innych
właścicieli fabryk. Boją się, że wykształceni pracownicy staną się jeszcze bardziej
roszczeniowi.
– Wydaje mi się, że człowiek potrafiący czytać i pisać będzie lepszym pracowni-
kiem.
– I to jest mój argument. Wszyscy powinni mieć możliwość rozwoju. Doszły mnie
słuchy, że robisz coś podobnego.
– Prowadzimy sierociniec i też mamy klasę szkolną i dobrych nauczycieli. To wy-
myśliła moja żona, a ja staram się jej pomagać. Na początku była tylko garstka
dzieciaków, a musimy już myśleć o rozbudowie. Przyjechałem tu, żeby zatrudnić ar-
chitekta i pozyskać fundusze. Wszystko jest teraz takie drogie… Musimy się bardzo
starać.
– Ale chyba nie wpadliście w tarapaty finansowe? Słyszałem, że Broadacres kwit-
nie.
– To prawda. Jane pragnie, by Hadlea Home utrzymywał się sam, a ja lubię speł-
niać jej życzenia i pomagam, choć nie w bezpośredni sposób. Spoczywa na mnie
obowiązek zostawienia synowi majątku w dobrym stanie, a darowizny na wieczne
potrzeby sierocińca nie pomogłyby mi w osiągnięciu tego celu.
– Zostałeś ojcem?!
– Tak. Harry ma dziesięć miesięcy i jest oczkiem w głowie swojej mamy.
– Nie tylko mamy. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości… Wiesz, że straciłem
syna.
– Szczerze ci współczuję… ale przecież kiedyś ponownie się ożenisz i będziesz
miał dzieci.
– Wątpię. Nie wyobrażam sobie, by jakakolwiek kobieta mogła mi zastąpić Anne.
– Rozumiem cię doskonale. Kochamy i jesteśmy kochani z różnych powodów. Ale
to nie wyklucza możliwości powtórnego ożenku.
– Kiedy Anne umarła w bólach, przyrzekłem sobie, że nigdy nie dopuszczę do
tego, żeby coś podobnego się powtórzyło. – Zamilkł. Ten, kto nie miał za sobą po-
dobnych przeżyć, nie mógł go zrozumieć. Zastanawiał się, jak zmienić temat. –
Może zagramy w wista?
– Nie dzisiaj, kuzynie. Przywiozłem do Londynu siostrę żony. Zatrzymała się
u swojej ciotki przy Mount Street, a ja nie byłem jeszcze w Wyndham House. Służą-
cy na mnie czekają. Gdzie się zatrzymałeś?
– U Grillona. Nie mam domu w Londynie, bywam tu bardzo rzadko.
– W takim razie zatrzymaj się u mnie, w Wyndham House.
Adam pomyślał, że miłe towarzystwo i doskonały adres mogą mu pomóc w po-
myślnym załatwieniu sprawy, która go tu przywiodła.
– Dziękuję. Z przyjemnością skorzystam z propozycji.
Wyszli z klubu. Mark udał się do domu, by zapowiedzieć gościa. Adam poszedł do
hotelu Grillon uregulować rachunek i polecić kamerdynerowi, Alfredowi Farleyowi,
żeby zawiózł bagaże do Wyndham House.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy Sophie obudziła się następnego dnia, świeciło słońce, jednak wciąż było zim-
no. Bessie krzątała się po pokoju, szukając ciepłych ubrań.
– Taka pogoda w maju… – Westchnęła. – Można pomyśleć, że to zima, a nie począ-
tek lata. Myśli panienka, że będzie mogła dzisiaj wyjść?
– Tak, jestem zdecydowana. Jeśli ciocia Emmeline zmieni plany, poproszę Ted-
dy’ego, by mi towarzyszył. Nie przyjechałam do Londynu po to, by siedzieć w domu.
Po naleganiach pokojówki włożyła wełnianą suknię w jasnym odcieniu błękitu i ze-
szła na dół do jadalni, gdzie posiliła się jajkiem na miękko, chlebem z masłem i wypi-
ła gorącą czekoladę. Lady Cartrose nie lubiła wcześnie wstawać, a kiedy Sophie za-
pytała służącego, czy widział rano pana Cavenhursta, dowiedziała się, że brat wró-
cił do domu o świcie i jeszcze śpi. Musiała radzić sobie sama.
Po śniadaniu obejrzała pokoje na parterze, przeszkadzając służącym, zajętym
pracami, które musiały być wykonane przed wyjściem pani z sypialni. Bezczynność
wprawiała ją w stan zniecierpliwienia. Znalazłszy się w swoim pokoju, włożyła dłu-
gą pelisę, aksamitny kapelusz, buty, wsunęła dłonie w mufkę i udała się do ogrodu.
Po krótkim czasie zakończyła zwiedzanie. Kusił ją świat za ogrodzeniem.
Zauważyła niewielką furtkę prowadzącą do stajni, w których trzymano konie i po-
wóz ciotki. Na piętrze mieszkali stajenni. Minęła budynki i wyszła na Park Lane.
Było jeszcze wcześnie rano, ale drogę wypełniały najprzeróżniejsze pojazdy. Ekwi-
paże i wozy przejeżdżały obok z turkotem, jeźdźcy na koniach truchtali w stronę
parku, przechodnie spieszyli do swoich spraw, dzieci szły do szkoły w towarzystwie
nianiek.
Trzej żołnierze, dobrze widoczni w czerwonych kurtkach munduru obrzucili So-
phie lubieżnymi spojrzeniami. Jeden z nich zdjął nawet czapkę i nisko się skłonił.
Minęła go, dumnie unosząc podbródek, i nie zauważyła zamarzniętej kałuży! Upa-
dła na plecy; spódnice zadarły się jej do kolan, odsłaniając kształtne łydki.
Natychmiast ruszył jej na pomoc. Pomimo zapewnień, że nic się jej nie stało i za
chwilę sama wstanie, żołnierz chwycił ją pod pachy i uniósł.
Drżała z oburzenia, że ośmielił się ją tknąć i wcale się nie spieszył z odsunięciem
rąk.
– Puść mnie! – zawołała.
– Przecież pani upadnie.
– Nie upadnę. Nalegam, żebyś mnie puścił.
Wyniosły ton jej głosu sprawił, że żołnierze nabrali ochoty do zabawy.
– Popatrz, jak ci się odwdzięcza! – zarechotał któryś. – Czy twoja matka nie uczy-
ła cię dobrych manier, panieneczko?
– Puść mnie! Bo zawołam policjanta!
– Policjanta? Nie widzę tu żadnego, a ty, Jamie?
– Ani jednego – odrzekł drugi. Podniósł z ziemi kapelusz Sophie, włożył go sobie
na głowę i zaczął w nim paradować. Scenka przyciągnęła licznych gapiów, ale nikt
nie zamierzał się wtrącać. Większość dobrze się bawiła.
– Lód się pod tobą załamał. Twój drogi płaszcz jest mokry i brudny Co na to powie
twoja mama? – odezwał się ten trzymający ją w mocnym uścisku.
Dobrze zdawała sobie sprawę ze stanu pelisy; zimno i wilgoć przenikały ją na
wskroś.
– Puść mnie, prostaku! – Bezskutecznie starała się uwolnić, lecz ściskał ją tym
mocniej.
– No, no, co za język! Ale ja się nie obrażam… Boję się, że jeśli pozwolę ci odejść,
znowu się przewrócisz, a ponieważ nie odpowiada ci moje towarzystwo, zostawię
cię siedzącą w kałuży. No ale gdybyś ładnie mnie poprosiła i dała mi buziaka w na-
grodę, to byłoby zupełnie coś innego.
– Nie ma mowy. – Duma ustępowała miejsca strachowi, chociaż Sophie nie dawała
tego po sobie poznać. Nikt nie ostrzegł jej przed niebezpieczeństwami wyjścia na
ulicę bez towarzystwa. Zresztą nawet gdyby ktoś ją przestrzegał, i tak by go nie
posłuchała, pewna, że świetnie da sobie radę sama. W Hadlea mogła do woli prze-
chadzać się po wiosce i nikomu się nie śniło, by ją zaczepiać.
Walcząc ze łzami napływającymi jej do oczu, zobaczyła, że przez tłum przedziera
się jakiś dżentelmen. Chwycił trzymającego ją żołnierza i mocno odepchnął.
– Idźcie stąd, bo wasz dowódca dowie się o tym, co zaszło – powiedział stanow-
czym tonem.
Uznając mężczyznę za kogoś ważnego, żołnierze uciekli, zostawiając kapelusz
Sophie. Jej wybawca trzymał ją przez chwilę w ramionach, czekając, aż się uspokoi.
Zaraz potem ją puścił. Miał twarz ogorzałą od słońca i wiatru, co dowodziło, że czę-
sto przebywa na powietrzu. Nad piwnymi oczami rysowały się wyraziste brwi. Ja-
snobrązowe włosy, częściowo okryte wysokim kapeluszem, opadały luźnymi kędzio-
rami na szyję. Był ubrany stylowo, ale nie ekstrawagancko. Jawnie powstrzymywał
się od śmiechu, co ją irytowało. Podziękowała mu wyniośle, by uznał, że jego pomoc
po prostu należała jej się jako damie.
Uniósł jej kapelusz i starał się zetrzeć z niego błoto, lecz jego wysiłki okazały się
daremne.
– Ma pani przed sobą daleką drogę?
– Tylko na Mount Street.
– Odprowadzę panią.
– Nie ma takiej potrzeby. Życzę panu miłego dnia. – Odeszła, marząc o tym, by jak
najszybciej znaleźć się w ogrodzie ciotki. Zastanawiała się, jak wytłumaczy się ze
swego wyglądu.
Na szczęście ciotka i brat jeszcze spali i mogła przemknąć do swego pokoju nie-
zauważona. Bessie kończyła wypakowywać rzeczy z kufra.
– Boże, panienko, co się stało? – zapytała, wlepiwszy w Sophie wzrok.
– Pośliznęłam się na lodzie i wpadłam w kałużę.
– Skaleczyłaś się?
– Nie. Zraniłam tylko moją dumę.
– Proszę zdjąć te mokre rzeczy, zanim się przeziębisz. – Bessie zajęła się szuka-
niem ubrań dla Sophie. – Gdzie to się stało?
– W drodze do parku. Zobaczyłam wszystko, co było do obejrzenia w niewielkim
ogrodzie cioci, i pomyślałam, że się trochę przespaceruję.
– Panienko! – powiedziała Bessie, pomagając Sophie zdjąć ubrania. – Naprawdę
nie możesz wychodzić sama. – Pokojówka żyła z rodziną tak długo, że pozwalała so-
bie na szczerość w stosunku do młodej damy, którą znała od dnia narodzin. – To jest
Londyn, a nie Hadlea. Tu wszystko może się zdarzyć. Czy ktoś cię widział?
– Tylko przechodnie, ale zaraz wstałam i przyszłam do domu.
– Powinnaś była wrócić z ogrodu do domu i poprosić mnie, żebym z tobą wyszła.
– Nie pomyślałam o tym. Nigdy wcześniej nie musiałam tego robić.
– To, co uchodzi w Hadlea, nie przystoi w Londynie.
– Nie powiesz cioci? Przeżyłam okropne upokorzenie.
– Oczywiście, że nie, ale nie rób tego więcej. Mogłaś skręcić kostkę albo zrobić
sobie coś gorszego. Masz szczęście, że nic takiego ci się nie przydarzyło.
– To było gorsze niż ból…
Kiedy w południe ciotka zeszła na dół, zastała Sophie w salonie, pochyloną nad po-
wieścią Jane Austen. Tak naprawdę Sophie nie czytała, tylko oddawała się marze-
niom. Nie mogła się skupić. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie się aż tak
nudzić. To było gorsze niż życie w Hadlea, gdzie przynajmniej mogła wybrać się na
spacer, przejażdżkę albo odwiedzić siostrę.
– Po drugim śniadaniu wybierzemy się na przejażdżkę powozem – powiedziała
ciotka. – Muszę wymienić książkę w bibliotece. – Ruchem głowy wskazała tom trzy-
many przez Sophie. – Chyba że chcesz ją przeczytać.
– Nie, ciociu. Już ją czytałam.
– W takim razie pojedziemy do biblioteki, a potem wstąpimy do mojej przyjaciółki,
pani Malthouse, na Hanover Square. Państwo Malthouse są bardzo zamożni. Czę-
sto opowiadałam im o tobie i naszych drogich Jane i Issie oraz o ich mężach…
o tym, jak wysoko zaszli. Nie powinnaś więc czuć się gorsza.
Sophie nie rozumiała, z jakiego powodu miałaby czuć się gorsza, i chciała o to za-
pytać, ale ugryzła się w język.
Pani Malthouse była jeszcze okrąglejsza niż ciotka Emmeline. Mimo to nosiła bo-
gato zdobione suknie, z licznymi koronkowymi falbanami i wstążkami. Jej córka,
Cassandra, nie była podobna do matki. Wysoka i szczupła, miała brązowe włosy uło-
żone w pukle i wesoły uśmiech.
– Pamiętasz, jak ci mówiłam o rodzinie mojej siostry? – zagaiła lady Cartrose. –
Sophie zatrzymała się u mnie, ale, jak wiesz, rzadko bywam teraz na przyjęciach.
Brat Sophie także u mnie mieszka i będzie jej towarzyszył. Wszyscy wiedzą, że pra-
wie nie wychodzę z domu, więc otrzymuję niezbyt wiele zaproszeń. Chciałabym cię
prosić o pomoc. Słyszałam, że Cassandra została zaproszona na bal u Rowlandów.
Zastanawiam się, czy mogłabyś ich nakłonić, żeby zaprosili też Sophie.
Sophie nie podobało się to, że ciotka błaga o przysługę w jej imieniu. Wolałaby
zrezygnować z balu niż być zaproszoną z litości.
– Ciociu, nie powinnyśmy stawiać pani Malthouse w niezręcznej sytuacji – wtrąci-
ła. – Na pewno otrzymamy inne zaproszenia.
– Ale to jest publiczny bal z wstępem za opłatą – powiedziała Cassandra. – Odby-
wa się u Rowlandów tylko dlatego, że mają wielką salę. Musi pani jedynie kupić bi-
let, kosztuje chyba pięć gwinei.
– To kolosalna suma – stwierdziła Emmeline.
– Jest tak wysoka, żeby odstraszyć niepożądanych gości – wyjaśniła pani Maltho-
use. – Dochód z balu zostanie przeznaczony na prezent dla małej księżniczki. Otrzy-
ma na chrzcie imię Aleksandryna Wiktoria, ale coś mi mówi, że będzie znana jako
Wiktoria.
– W takim razie oczywiście kupię bilety dla Teddy’ego i Sophie – powiedziała Em-
meline. – Ja nie pójdę.
– Jeśli Sophie potrzebuje towarzystwa, to wraz z bratem może dołączyć do nas –
dodała pani Malthouse.
– Dziękuję, Augusto. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – rzekła Emmeline.
Sophie wyraziła wdzięczność, zastanawiając się, kto zapłaci za bilety. Jej kieszon-
kowe na pewno nie wystarczy na ten cel. Ciotka wydawała się tym nie przejmować.
Być może myślała, że Mark jeszcze raz sięgnie do kieszeni… Oby, pomyślała w du-
chu. Sophie przeżyłaby wielkie rozczarowanie, nie mogąc uczestniczyć w balu.
– Może pójdziemy na spacer do ogrodu? – zaproponowała Cassandra. – Mama
i lady Cartrose będą mogły swobodnie porozmawiać.
Sophie chętnie się zgodziła i po chwili młode damy wyszły z domu przez ogród zi-
mowy. Słońce zdążyło już stopić lód i przyjemnie było przechadzać się alejkami sta-
rannie utrzymanego ogrodu.
– Była już pani w Londynie? – zapytała Cassandra.
– Nie, chociaż moje siostry tu bywały. Są starsze ode mnie i już zamężne. Jane
wyszła za lorda Wyndham, a Isabel za sir Andrew Ashleya. Drew jest właścicielem
szybkiego kliperu i zabiera Issie w podróże po całym świecie. A do Londynu przyje-
chał ze mną mój brat Teddy. Jest starszy od Issie, ale młodszy od Jane.
– Słyszałam, jak lady Cartrose mówiła o pani siostrach. Pani ojciec ma duży mają-
tek w Norfolku?
– Tak, nasz majątek jest bardzo rozległy. Są tam głównie ziemie orne i pastwiska.
Papa często mówi, że ziemie są bardzo żyzne, ale nie znam się na rolnictwie, więc
nie mogę za to ręczyć.
– Nie mamy wiejskiej posiadłości. Nie dlatego że nas na nią nie stać, ale papa jest
znanym prawnikiem i ciągle ma mnóstwo spraw w Londynie, tak że prawie w ogóle
byśmy tam nie bywali. Czasami jeżdżę na wieś z ciotką i wujem, ale wtedy bardzo
brakuje mi rozrywek, sklepów i spotkań z przyjaciółmi. Z wielką radością wracam
do domu.
– Rozumiem. Jestem pewna, że czułabym to samo.
– Jest pani bardzo ładna. Podziwiam też pani strój – powiedziała Cassandra, przy-
glądając się żółtej jedwabnej sukni z wysokim stanem i bufiastymi rękawami, do
której Sophie nosiła dopasowany jedwabny szal. – Musiała ją uszyć doskonała mod-
niarka.
– Rzeczywiście tak było – odparła Sophie. – To że mieszkam na wsi, nie znaczy, że
nie śledzę najnowszej mody i nie mogę sobie sprawić najlepszych ubrań. – Za-
brzmiało to chełpliwie i nie do końca było prawdą, jednak Sophie nie chciała być
traktowana jak prowincjuszka. Poza tym Jane dorównywała talentem najlepszym
londyńskim modniarkom.
– Miło mi to słyszeć, panno Cavenhurst. Nie zniosłabym chyba sytuacji, w której
nie mogłabym sobie na coś pozwolić. Mamy szczęście, że nie musimy się tym trapić.
Najwyraźniej ciotka zdążyła już wszystkim rozgłosić, że siostrzenica ma doskona-
łe koneksje.
– Skoro mamy zostać przyjaciółkami, proszę zwracać się do mnie po imieniu. Je-
stem Sophie.
– Oczywiście! Mów mi zatem Cassie. Wszyscy mnie tak nazywają z wyjątkiem
mamy, papy i dziadków.
– Cassie, masz ukochanego?
– Nie. Mama by tego nie pochwalała przed debiutem. Mam nadzieję, że w tym
roku znajdę męża. A ty? Chcesz poznać przyszłego męża podczas pobytu w Londy-
nie?
– Przecież po to jest sezon.
– To prawda. Masz kogoś na oku?
– Nie. Brat twierdzi, że jestem zbyt wybredna, ale nie zamierzam wyjść za mąż
dla samego małżeństwa. Odrzuciłam już trzy propozycje.
– Trzy! – wykrzyknęła Cassandra. – To niemożliwe.
– To prawda.
– Czy byli przystojni, bogaci? Mieli tytuły?
– Jeden był przystojny i dość zamożny, drugi miał tytuł baroneta, ale żaden nie po-
siadał cech, które uważam za niezbędne. Lord był wdowcem z dwójką dzieci, a nie
chcę być drugą żoną. Nie zastanawiałam się ani chwili i ich odtrąciłam. – Znów się
chwaliła, chociaż tym razem mówiła szczerą prawdę. Bawił ją wyraz szoku i niedo-
wierzania malujący się na twarzy Cassandry.
– Jakiego mężczyzny szukasz?
– Myślę, że nie jestem w tym oryginalna. Chciałabym, żeby był przystojny, bogaty
i miał tytuł, ale musi też być uprzejmy, troskliwy i interesować się tym, co jest dla
mnie ważne. A przede wszystkim musi kochać mnie do szaleństwa, tak jak ja jego.
– Myślimy podobnie, Sophie. Miejmy nadzieję, że nie spodoba nam się ten sam
mężczyzna, jeśli w ogóle taki ideał istnieje, jest wolny i szuka żony.
– Powiedz mi coś o balu. – Sophie uznała, że należy zmienić temat. – Jak będziesz
ubrana?
– Mama nie pozwoli mi włożyć kolorowej sukni aż do debiutu, który nastąpi
w trakcie sezonu, więc wystąpię w bieli, ale będę miała kolorowe wstążki we wło-
sach i kolorową szarfę. Jak myślisz, jaki kolor do mnie pasuje?
– Zdecydowanie zielony… zielone wstążki podkreślą barwę twoich oczu. A do
tego zielone pantofelki…
Cassandra klasnęła w dłonie.
– Tak! Myślę, że mama mi na to pozwoli. A ty masz jasne włosy i niebieskie oczy,
więc będzie ci dobrze w niebieskim. Albo w różowym. Lubisz różowy?
– To zależy od odcienia, ale najbardziej lubię niebieski. Mam piękną niebieską
suknię balową i różową muślinową na wieczór.
– To znaczy, że twoje suknie są kolorowe, nie białe?
– Nie cierpię bieli. Może na tobie wygląda wspaniale, ale ja prezentuję się bardzo
nieciekawie, mdło.
– Czy twoja ciocia aby na pewno ci na to pozwoli?
– A dlaczego miałaby nie pozwolić?
– Bo wyłamiesz się z obowiązującej konwencji.
– Obawiam się, że nie dbam na tyle o konwenanse.
Cassandra roześmiała się.
– O, widzę, że zaskoczysz towarzystwo nie tylko strojem.
– I oto chodzi! – Sophie zamyśliła się. – Suknie zaprezentuję dopiero na przyję-
ciach, dlatego proszę, nie mów o nich swojej mamie.
– Dobrze. Może już wejdziemy do domu? Lady Cartrose niedługo będzie chciała
się pożegnać.
W salonie zastały brata Cassandry, Vincenta, i Sophie została mu przedstawiona.
Vincent był podobny do siostry, ale o pół głowy wyższy i zbyt chudy, żeby można go
było nazwać przystojnym. Miał na sobie ciemnoszary frak i pantalony w jaśniejszym
odcieniu szarości, sztywno krochmaloną koszulę i wymyślnie zawiązany fular. Jego
dość krótko obcięte ciemne włosy lekko się kręciły. Skłonił się przed Sophie i ujął jej
dłoń.
– Panno Cavenhurst. Słyszałem, że uczyni nam pani zaszczyt i będzie nam towa-
rzyszyć na balu u Rowlandów. Bardzo mnie to cieszy.
Cofnął dłoń. Sophie uśmiechnęła się do niego.
– Jest pan bardzo uprzejmy.
– Chodźmy, Sophie – powiedziała Emmeline. – Czas już wracać. Będziemy dziś
miały towarzystwo. Lord Wyndham zje z nami kolację.
Kiedy zajęły miejsca w czteroosobowym powozie z rozkładaną budą i pojechały
Brook Street w stronę Park Lane, ciotka zapytała Sophie, co sądzi o Cassandrze.
– Myślę, że się zaprzyjaźnimy – odparła głośno Sophie do ucha cioci. – Już teraz
traktuje mnie jak przyjaciółkę.
– To dobrze. Będziesz miała towarzystwo na przyjęciach, kiedy nie będę mogła
się ruszyć z domu. A jak ci się podoba Vincent?
– W ogóle o tym nie myślałam, ciociu. Nasze spotkanie trwało zaledwie chwilkę.
– To bardzo dobrze ułożony młody człowiek, a chociaż nie ma tytułu, w swoim
czasie odziedziczy wielką fortunę. Na razie pracuje w kancelarii prawniczej ojca.
– Jeśli jest podobny do Teddy’ego, to z pewnością się nie przepracowuje. – Sophie
musiała to powtórzyć dwa razy, zanim ciotka rozróżniła słowa.
– Nazbyt surowo traktujesz swojego brata, Sophie. Słyszałam, że bardzo ciężko
pracował w Indiach i doszedł tam do dużych pieniędzy, dzięki czemu mógł wycią-
gnąć waszego ojca i siebie z tarapatów.
– Nie zapominam o tym, ale jeśli chodzi o pracę w kancelarii, to nienawidził sie-
dzenia za biurkiem przez cały dzień. Teraz pomaga ojcu w sprawach dotyczących
majątku. Pan Malthouse nie ma majątku na wsi.
– To prawda. Ale Vincent Malthouse jest zaledwie pierwszym z wielu młodych
mężczyzn, jakich poznasz w Londynie. Jestem przekonana, że będziesz mogła wy-
bierać do woli.
Sophie nie podzielała entuzjazmu ciotki, zważywszy na to, że na razie czekał ją
jedynie płatny bal. Tymczasem skręcili do parku i Sophie mogła przyjrzeć się długiej
kolumnie mijających je powozów, jadących w przeciwnym kierunku. Lady Cartrose
znała tak wiele osób, że ciągle się zatrzymywali na krótkie pogawędki połączone
z prezentacją Sophie. Pochylała głowę i uprzejmie odpowiadała na pytania, czy po-
doba jej się Londyn. Wątpiła w to, że będzie w stanie zapamiętać rozmówców.
Z pewnością jednak nie zapomni pewnego jeźdźca, chociaż się nie zatrzymał. Naj-
wyraźniej nie znał jej ciotki, za co Sophie mogła dziękować Opatrzności. Nie była
pewna, czy ją rozpoznał, ale na wszelki wypadek odwróciła głowę.
– Są już piękne liście na drzewach – powiedziała. – Zaczynam myśleć o lecie.
– Miejmy nadzieję, że będzie lepsze niż ostatnie – odpowiedziała ciotka, nie za-
uważając ożywienia u siostrzenicy.
– No widzisz – oznajmiła, kiedy wróciły do domu. – Wszyscy już teraz wiedzą, że
jesteś w Londynie.
Mark przybył punktualnie o szóstej. Był w doskonałym nastroju i uważnie wysłu-
chał sprawozdania lady Cartrose z przebiegu popołudnia.
– Niedługo odbędzie się bal na cześć nowo narodzonej księżniczki – powiedziała.
– Czy masz coś przeciwko temu, by Sophie udała się tam z państwem Malthouse
i ich córką Cassandrą? To ludzie bardzo szanowani i cenieni w towarzystwie. Wiem,
że Sophie nie powinna bywać na balach przed debiutem, ale to jest szczególne
przyjęcie, zorganizowane w szlachetnym celu.
– Milady, nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie, jestem tylko widzem. To ty,
ciociu, i brat Sophie decydujecie, co jest dla niej stosowne.
Lady Cartrose zwróciła się w stronę Teddy’ego.
– Co o tym sądzisz? Powinnam pozwolić Sophie?
– A dlaczego nie? – odpowiedział leniwie. – Co to za bal?
Nie słuchał rozmowy i ciotka musiała powtórzyć.
– To bardzo wyjątkowy wieczór taneczny. Bilet kosztuje pięć gwinei – dodała.
– Pięć gwinei! Kto to słyszał, żeby płacić za zaproszenie do tańca! Bardzo dziwne.
– Chodzi o zgromadzenie pieniędzy na prezent dla nowo narodzonego dziecka
w królewskiej rodzinie – wyjaśniła Sophie.
– A czegóż to mała księżniczka może sobie życzyć na prezent? Z pewnością nie
zabraknie jej pieniędzy.
– Och, Teddy, nie komplikuj sprawy – powiedziała Sophie. – Chcę iść na ten bal.
W końcu po to przyjechałam do Londynu.
– Żeby chodzić na płatne tańce?
– Wiesz, co mam na myśli. Chyba mnie nie zawiedziesz?
– Nie, siostrzyczko. Pójdziemy na ten twój bal, a ja kupię bilety. Czy to cię satys-
fakcjonuje?
Mark zmierzył Teddy’ego ostrym spojrzeniem. Sophie tego nie zauważyła, zwra-
cając się z uśmiechem w stronę brata.
– Jesteś kochany. Dziękuję!
– Skoro mówimy o zbiórce pieniędzy – rzekł Mark – to dzisiaj udało mi się sfinali-
zować przygotowania do koncertu. Mam nadzieję, że zaszczycicie mnie swą obec-
nością. Odbędzie się w Wyndham House w przyszłą sobotę. Wystąpią doskonali mu-
zycy.
– Czy będziemy musieli zapłacić za wejście? – zapytał z uśmiechem Teddy.
– Datki są dobrowolne – odrzekł Mark. – Ale widząc, że nie brakuje wam środ-
ków, spodziewam się i waszego wsparcia.
Czytając między wierszami, Sophie przeniosła wzrok z brata na Marka.
– O co chodzi?
– O nic – odparł Teddy. – Po prostu nie zawsze dysponuję odpowiednimi środkami.
– Wiem – rzekła. – Ale teraz papa dał ci pieniądze, żebyś mógł mnie czasem wes-
przeć w potrzebie.
– No właśnie – odpowiedział z wyraźną ulgą.
Po skończonym posiłku wszyscy przeszli do salonu na herbatę. Rozmawiano głów-
nie o tym, kto będzie obecny na balu u Rowlandów. Mark obawiał się, że przedsta-
wiciele elity mogą nie mieć ochoty na udział w balu, na który może przyjść każdy,
ale doszedł do wniosku, że wysoka cena biletów odstraszy niepożądanych gości.
Wyraził nadzieję, że rodzice księżniczki akceptują te poczynania.
– Która w kolejności do tronu jest księżniczka? – zapytała Sophie.
– Jest książę regent, potem jego bracia… cała szóstka – odpowiedział Mark. –
Księżniczka jest obecnie ich jedynym dzieckiem z prawego łoża, ale to się może
zmienić, kiedy książę rozwiedzie się z żoną i na świat przyjdzie jego potomek z dru-
giego małżeństwa.
– Która chciałaby wyjść za niego? – Sophie aż się zatrzęsła z obrzydzenia.
– Prawie każda – odparł Teddy. – Możliwość zostania królową Anglii to nie lada
gratka.
– Ani trochę mnie to nie kusi.
– Wątpię, by los dał ci tę szansę – powiedział Teddy. – Będziesz musiała zadowolić
się pośledniejszym tytułem albo nie będziesz miała go wcale.
– Nie obchodzą mnie tytuły, tylko człowiek.
– Dobrze powiedziane, Sophie. – Mark roześmiał się. – A teraz wybaczcie, ale
muszę już iść. Goszczę w Wyndham House kuzyna i haniebnie go zaniedbuję. –
Wstał, skłonił się przed lady Cartrose, podziękował za gościnność, ucałował dłoń
Sophie i wyszedł. Był to dla lady Cartrose sygnał do udania się na spoczynek. Brat
i siostra zostali sami.
– O jakim kuzynie mówił Mark? – zapytała Sophie. – Pamiętam, że było ich kilku
na pogrzebie jego ojca i na weselu. Nie przypominam sobie ich imion.
– Bez wątpienia dowiemy się tego na koncercie.
– Teddy… Widzę, że jedynym źródłem rozrywki ma być dla mnie nudny koncert,
na którym będą sami starsi ludzie i małżeństwa. Nie spodziewam się tam żadnych
atrakcji.
– Jest przecież bal u Rowlandów.
– Ale to dopiero za tydzień.
– Nic na to nie poradzę.
– Ale możesz zabrać mnie na przejażdżkę. Brakuje mi moich przejażdżek w Ha-
dlea. Moglibyśmy pojechać do Hyde Parku. Przecież tam jeżdżą wszyscy.
– A skąd weźmiemy konie?
– Możesz je wypożyczyć. Jane uszyła dla mnie piękny strój do konnej jazdy z zielo-
nej tafty.
Roześmiał się.
– Dobrze już, dobrze.
– Więc będziesz mi towarzyszył? Na przykład jutro wcześnie rano. Nie masz chy-
ba żadnych pilnych zajęć?
– Owszem, nie mam. A teraz pójdę już, bo zostaną nam same chabety. – Wstał. –
Nie czekaj na mnie.
Sophie sięgnęła po książkę wypożyczoną przez ciotkę z biblioteki i udała się na
spoczynek.
Bessie nie widziała niczego niewłaściwego w przejażdżce Sophii z bratem. Zgod-
nie z poleceniem obudziła ją wcześnie rano i przyniosła śniadanie na tacy. Potem po-
mogła włożyć suknię amazonki z obszerną spódnicą i dopasowanym stanikiem ozdo-
bionym szamerunkiem. Stroju dopełniała biała jedwabna bluzka z falbankami przy
szyi i nadgarstkach, czarny cylinder z wygiętym rondem i niewielka woalka.
– Panienka wygląda jak z obrazka – oceniła pokojówka. – Mam nadzieję, że nie
będzie panienka próbowała galopu.
– Och, nie, Bessie. Chcę zaprezentować się jak najlepiej, a to byłoby niemożliwe,
gdybym puściła się galopem.
Wciągnęła buty, sięgnęła po szpicrutę i zeszła na dół, spodziewając się zastać tam
brata. Nie było go jednak. Czując rosnącą złość, posłała służącego, by go zbudził.
Teddy zjawił się na parterze pół godziny później, ubrany w strój do konnej jazdy.
– Jesteś niemożliwy. Czekałam na ciebie, a ty sobie spałeś w najlepsze.
Ziewnął.
– Przepraszam, siostro, zaspałem.
– Dlaczego? O której położyłeś się do łóżka?
– Nie pamiętam. Jakoś po północy.
– Dobrze, że już jesteś. Gotowy do drogi?
– Najpierw muszę zjeść śniadanie. Nie chcesz chyba, żeby twój towarzysz za-
słabł?
Z wielkim trudem opanowała zniecierpliwienie i popatrzyła na posilającego się
brata. Postanowiła wysłać służącego do stajni, tak by mogli wyruszyć zaraz po tym,
kiedy Teddy zje śniadanie.
Półtorej godziny później, niż zamierzali, przekroczyli bramę parku. Sophie nie do-
strzegła dam w powozach, ale było już wielu jeźdźców, wśród których wypatrzyła
kilka dam w towarzystwie. Uśmiechała się radośnie do wszystkich i co chwila od-
wracała się w stronę brata.
– Och, teraz czuję, że jestem w stolicy. Świeci słońce, ptaki śpiewają i wszyscy się
do mnie uśmiechają.
– Wcale mnie to nie dziwi – odrzekł. – Bardzo pięknie prezentujesz się w tym stro-
ju, chociaż nie powinienem tego mówić, bo zrobisz się jeszcze bardziej zarozumia-
ła.
– Wcale nie jestem zarozumiała.
– W takim razie przestań się uśmiechać jak kot z Cheshire. Okaż trochę skromno-
ści.
– No dobrze. – Przybrała ponury wyraz twarzy, co wywołało wybuch wesołości
u Teddy’ego.
Przyciągali życzliwą uwagę innych jeźdźców, a zwłaszcza jednego z nich. Kiedy
podjechał, nieznacznie skinął głową w stronę Sophie. Rozpoznała go od razu po wy-
prostowanej sylwetce, kędzierzawych jasnobrązowych włosach, piwnych oczach
i kształcie warg, skrzywionych w lekkim uśmiechu. Poczuła, że się rumieni. Szybko
zmusiła się do opanowania i puściła się kłusem.
– Kto to był? – spytał Teddy, kiedy ją dogonił. – Ktoś znajomy?
Zwolniła.
– O kim mówisz?
– O tym mężczyźnie na gniadoszu. Jest piękny.
– Mówisz, że ten mężczyzna jest piękny?
– Koń, głuptasie, a nie jeździec, chociaż jeźdźcowi też niczego nie brakuje. Kto to
jest?
– Nie mam pojęcia.
– Ale uśmiechnęłaś się do niego.
– Niemożliwe. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Uśmiechnął się i ci się ukłonił, jakby cię znał. To dlatego chciałaś tu przyjechać?
Żeby się z nim spotkać?
– Nie i nie mam pojęcia, kto to jest.
– Czułem, że to stroszenie piórek napyta ci kłopotów. Nieznajomy mężczyzna
uśmiecha się i ci się kłania. To mi się nie podoba, Sophie.
– Przecież nic nie mogę poradzić na to, że się do mnie uśmiecha. Nie prosiłam go,
żeby mi się ukłonił.
– Ale go do tego zachęciłaś.
– Nic podobnego. Po co miałabym to robić? Musi być bardzo zarozumiały, jeśli tak
pomyślał. Jeśli znów go spotkam, nie omieszkam mu o tym powiedzieć. Oczywiście
wcale nie chcę się z nim spotkać – dodała szybko.
– Oczywiście, że nie – zadrwił.
– Jedźmy już do domu. Zobaczmy, czy ciocia Emmeline wstała. Może uda mi się ją
namówić na zakupy.
– Zastanawiam się, co kobiety widzą w chodzeniu po sklepach. Przecież masz
wszystko, czego potrzebujesz.
– Nic nie wiesz na ten temat – orzekła. – Ale dowiesz się, kiedy się ożenisz i bę-
dziesz chciał sprawić przyjemność swojej wybrance.
Roześmiał się i w dobrych humorach wrócili na Mount Street.
Adam rozpoznał w kobiecie na koniu dziewczynę, którą widział z żołnierzami. Za-
stanawiał się, kim jest owa piękna nieznajoma. Kiedy się uśmiechała, jej niebieskie
oczy błyszczały wesoło. Nie towarzyszyła jej przyzwoitka ani stajenny. Może obser-
wowali ją z ukrycia, a może jej rodzice albo opiekunowie nie dbali o konwenanse.
Zapewne wymknęła się potajemnie ze swoim adoratorem i dobrze się bawiła, nie
zważając na wymogi przyzwoitości.
Dzień wcześniej widział ją w powozie ze starszą kobietą, zapewne krewną lub
opiekunką. Kimkolwiek była, nie przejmowała się swoją rolą, skoro pozwoliła, by
młoda dama wyszła na ulicę i wpadła w ręce żołnierzy. Uśmiechnął się na to wspo-
mnienie. Okazała się bardzo dzielna, nie dała się onieśmielić nawet w mokrym,
ubłoconym ubraniu.
Zawrócił w stronę South Audley Street. Powinien wymazać tę damę z pamięci.
Miał na głowie ważniejsze sprawy niż dziewczyny, choćby i najurodziwsze. Musiał
przygotować wystąpienie.
Pracownik fabryki ostrzegł go, że Henry Hunt, znany jako Mówca, szykuje kolej-
ny protest. Adam rozumiał robotników pracujących za bardzo niewielkie wynagro-
dzenie. Inni właściciele zakładów nie mieli skrupułów, by obniżać wypłaty, gdy mala-
ły dochody. Wynagrodzenie tkacza, wynoszące piętnaście szylingów za pracę sześć
dni w tygodniu w roku dobrej koniunktury tuż po wojnie, zmalało teraz do pięciu
szylingów. Robotnikom nie pomogły ustawy zbożowe, utrzymujące wysokie ceny
pszenicy, a co za tym idzie – chleba.
Sir John Michaelson, właściciel fabryki z sąsiedztwa, był tak nieczuły, że wielu
jego robotników porzuciło pracę i zatrudniło się w Bamford Mill, gdy tylko usłyszeli,
że są tam wolne miejsca. Sąsiad nie krył swego oburzenia.
– Zrozum – mówił do Adama. – Nie możesz płacić im tak wygórowanych sum. To
daje fałszywy obraz wartości ich pracy i prowadzi do tego, że stają się nieprzewidy-
walni. Psujesz ich i robisz krzywdę nam wszystkim. Niedojadanie nigdy jeszcze im
nie zaszkodziło. Zmusza ich za to do cięższej pracy.
– Oni głodują – odpowiedział Adam, mając na myśli pracowników Michaelsona. –
Głodujący ludzie nie mogą dobrze pracować.
– Więc ich dokarmiasz.
– Tak i jest to wyłącznie moja sprawa.
– Jeśli nie będziemy się wspierać, wszyscy stracimy – rzucił wojowniczo sir John.
– Jestem pewien, że to samo mówią robotnicy – odpowiedział Adam.
– A ty bez wątpienia wiesz, co mówią. Jestem oburzony twoją postawą. Jesteś
zdrajcą.
Adam powrócił do Wyndham House i usiadł w bibliotece, by napisać przemówie-
nie. Nie był urodzonym mówcą jak Henry Hunt i nigdy dotąd nie przemawiał pu-
blicznie z wyjątkiem spotkań ze swoimi pracownikami. Na bieżąco informował ich
o tym, jak idą interesy, powiadamiał o dużych zamówieniach, ustalał terminy reali-
zacji i gratulował im, jeśli skończyli pracę na czas. Otrzymywali wtedy dodatkowe
wynagrodzenie i bardziej się starali. Teraz jednak musiał wystąpić przed równymi
sobie, w większości podzielającymi poglądy sir Johna. Wiedział, że nie będzie łatwo
ich przekonać.
Zapełniał pismem kolejne kartki papieru, a potem je miął i rzucał na podłogę.
W pewnej chwili do pokoju wszedł Mark.
– Sprawiasz wrażenie zajętego.
– Wszystko nadaremno! Nie potrafię znaleźć właściwych słów.
– Słowa, których użyłeś w rozmowie ze mną, wydawały mi się odpowiednie.
Mary Nichols Sezon na męża Tłumaczenie: Bożena Kucharuk
ROZDZIAŁ PIERWSZY 1819 rok Panna Sophie Cavenhurst nie grzeszyła nadmiarem cierpliwości ani taktu. Nie uchodziła też za wcielenie zdrowego rozsądku. Te braki równoważyła urodą i po- godnym usposobieniem. Kandydaci do ręki Sophie niezmiennie spotykali się z odmo- wą, której udzielała ze słodkim uśmiechem. Porównywała swoich adoratorów z małżonkami dwóch starszych sióstr. Mark, lord Wyndham, mąż Jane, był dobroduszny i spolegliwy. Mąż Isabel, od niedawna posiadacz honorowego tytułu szlacheckiego, sir Andrew Ashley, wyróżniał się fanta- zją i wigorem. Często zabierał Isabel w podróże do różnych krajów. Obaj byli za- możni: Mark otrzymał spadek, a Drew wzbogacił się na handlu zagranicznym. Sta- rający się o rękę Sophie nawet się do nich nie umywali. Nie chciała jednak zyskać opinii osoby tak niepoważnej jak jej brat, choć towarzy- stwo mylnie go oceniało. Szczerze go kochała i pamiętała, że przeżył niełatwe chwi- le w Indiach. Ponadto zapobiegł utracie całego rodzinnego majątku. Była gotowa wiele mu wybaczyć, nawet to, że czasem z niej drwił. – Sophie, odrzuciłaś już wszystkich kawalerów z sąsiedztwa – zwrócił się do niej pewnego dnia. – Zyskujesz reputację osoby, której nie sposób zadowolić. – A co w tym złego? Małżeństwo to poważna sprawa. Nie chcę popełnić błędu, ja- kiego była bliska Issie. – A nie boisz się staropanieństwa? – Owszem… I właśnie dlatego chciałabym udać się na sezon w Londynie… Poznam nowych ludzi i… – Naprawdę myślisz o sezonie?! Nie mogła wyznać bratu, że podkochuje się w Marku. Doszła do wniosku, że po- winna na pewien czas wyjechać z Hadlea i poszukać męża podobnego do niego. – Myślę o tym od dłuższego czasu. Lucy Martindale debiutuje w tym roku i nie mówi o niczym innym. – Majątek Martindale’ów był oddalony o piętnaście kilome- trów od Hadlea, a Sophie znała Lucindę od czasów szkolnych. Pisywały do siebie i często się odwiedzały. – Rozumiem, dlaczego o tym myślisz, ale co na to mówi nasz drogi ojciec? – Jeszcze go nie pytałam. – Wątpię, żeby chciał cię zabrać do Londynu. Mama bardzo źle znosi jazdę powo- zem, a papa jej nie zostawi. – Wiem. – Westchnęła. – Ale zawsze będę mogła pojechać z tobą… prawda? – Co też ci przyszło do głowy?! – Kto w takim razie mógłby mi pomóc? – Zapytaj Jane. – Ilekroć w rodzinie pojawiał się problem, zwracano się właśnie do niej.
– Jane jest zajęta małym dzieckiem, a Issie pływa sobie gdzieś po morzach i oce- anach. Gdybyś się zgodził mi towarzyszyć, papa nie miałby żadnych zastrzeżeń. – Musisz go najpierw zapytać. Znalazła ojca w salonie. Czytał gazetę, którą codziennie dostarczano z Londynu. Lubił wiedzieć, co się dzieje w świecie, chociaż ostatnio trudno było znaleźć dobre wiadomości. W rejonach przemysłowych na północy panował niepokój. Gwałtownie malała popularność księcia regenta. Podobno zamierzał się rozwieść z żoną, z którą pozostawał w separacji. Plotkowano, że chciał ożenić się ponownie i spłodzić dzie- dzica. Widząc najmłodszą córkę, ojciec odłożył gazetę. – Papo, kochany papo! – zaczęła przymilnym tonem. – Mam do ciebie prośbę. Uśmiechnął się. – Czuję, że będzie mnie to dużo kosztować. – Cóż… rzeczywiście to będzie kosztowne, ale to dla mnie takie ważne! – Powiedz zatem, o co chodzi. – Chciałabym spędzić sezon w Londynie. – Sezon! Spodziewałem się, że poprosisz mnie o nową suknię albo jakąś błyskot- kę, tymczasem chodzi o cały sezon! Skąd ci to przyszło do głowy? – Wszystkie młode damy mają swój debiut… To dzięki temu znajdują mężów. Chy- ba nie chcesz, żebym została starą panną? – Nie grozi ci staropanieństwo. – Nawet Teddy powiedział, że skoro nie spodobał mi się nikt z sąsiedztwa, muszę szukać dalej. Jeśli ty nie będziesz mógł pojechać, gotów jest mi towarzyszyć. – Nie chciałbym obarczać go tak odpowiedzialnym zadaniem. – W takim razie zawieziecie mnie do Londynu z mamą? – Sophie, droga córko, nie zajmujemy tak wysokiej pozycji społecznej. Poza tym zwyczajnie nas na to nie stać. Twoje siostry nie miały debiutu… – Ale pojechały do Londynu i zatrzymały się u ciotki Emmeline na Mount Street. – Mieszkały tam raptem dwa tygodnie. Nie potrzebowały balów ani przyjęć, żeby znaleźć mężów. – Wiem, ale jak inaczej znajdziemy kolejnych Marka albo Drew? – Mark i Andrew to godni szacunku młodzi dżentelmeni, ale dlaczego chcesz, żeby twój przyszły mąż był podobny do któregoś z nich? Prawdziwy powód Sophie chciała zachować w tajemnicy, więc powiedziała tylko: – Są dla mnie ideałami. Ojciec roześmiał się. – Sophie, w swoim czasie znajdziesz odpowiedniego mężczyznę. Masz dziewiętna- ście lat. Naprawdę nie musimy się spieszyć. – Więc nie pozwalasz mi pojechać? – Niestety, ale nie. A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym wrócić do lektury. Rozczarowana Sophie nie powiedziała nic więcej i udała się na poszukiwanie mat- ki. Lady Cavenhurst ścinała żonkile. Setki tych kwiatów zdobiły ogród. – Przekonasz papę, prawda, mamo? Przecież wiesz, jak ważne dla młodej damy jest odpowiednie towarzystwo. Nie znajdę dobrego męża w Hadlea. Matka układała kwiaty w koszu zawieszonym na ramieniu.
– Ale skąd ta nagła potrzeba zamążpójścia, Sophie? – Wcale nie jest nagła. Myślę o małżeństwie, odkąd Jane i Issie wyszły za mąż. Czuję, że powinnam bardziej się zaangażować, jeśli chcę znaleźć męża takiego jak Mark albo Drew – Wysoko mierzysz, drogie dziecko. – Czy jest w tym coś złego? – Nie… oczywiście, że nie. – Więc porozmawiasz z papą? Ciocia Emmeline chyba zgodzi się mnie przyjąć pod swój dach. – Ciocia Emmeline ma już swoje lata, Sophie. Wątpię, by często wychodziła z domu. – Teddy obiecał, że będzie mi towarzyszył… Porozmawiaj z papą, proszę… Matka westchnęła. – Dobrze, dobrze, ale jeśli już podjął decyzję, nie uda mi się go przekonać. – Dziękuję, mamo. Sophie wróciła do domu. Przeszła do swego pokoju, sięgnęła po kapelusz i szal, a potem udała się do siostry w Broadacres. Była to wspaniała rezydencja odległa o około pięciu kilometrów od Greystone Manor. Sophie została wpuszczona do środka przez lokaja. – Pani jest w pokoju dziecinnym – powiedział. – Czy mam zaanonsować wizytę? – Dziękuję, pójdę sama. Doskonale znała rozkład pomieszczeń i wkrótce stanęła przed odpowiednimi drzwiami. Siostra bawiła się na podłodze ze swoim dziesięciomiesięcznym synkiem Harrym. Na widok Sophie wstała. – Sophie, co cię tu sprowadza? Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. – Czy nie mogę tak po prostu odwiedzić mojej siostry? – Oczywiście, że możesz. Zawsze. – Odciągnęła raczkującego Harry’ego od szaf- ki. – Miałam zamiar wybrać się na spacer. Pójdziesz ze mną? – Tak, chętnie. Niańka otrzymała polecenie, by ciepło ubrać malca i znieść go do tylnego holu, gdzie trzymano wózek. – A teraz powiedz mi, co słychać w Greystone – poprosiła Jane, gdy weszły do jej pokoju. – Nic. Jest nudno jak zwykle. Ale poprosiłam papę o możliwość debiutu w sezonie. – Myślisz, że dzięki temu przestaniesz się nudzić? – Tak, oczywiście. I znajdę męża. – Możesz go znaleźć tutaj, w Norfolk. – Teddy twierdzi, że onieśmieliłam już wszystkich tutejszych kawalerów. Jane roześmiała się. – Ilu ci się oświadczyło? – Richard Fanshawe… Ma okropne maniery i wpadł w złość, kiedy nie przyjęłam jego oświadczyn. Potem sir Reginald Swayle, który pozuje na dandysa, a w rezulta- cie wygląda po prostu cudacznie, i lord Gorange, leciwy wdowiec, ojciec dwojga dzieci. Zastanawiam się, jak doszło do tego, że papa pozwolił mu ze mną porozma- wiać. Przecież nie mogę wyjść za kogoś takiego, prawda?
– Rozumiem cię. A co powiedział papa na temat sezonu? – Jane włożyła buty, po- deszła do lustra i zawiązała wstążki kapotki pod brodą. – Nie zgodził się. Zeszły na dół. Synek Jane siedział w wózku i uśmiechał się promiennie. – Niedługo zacznie chodzić – powiedziała Jane, gdy ruszyły ścieżką prowadzącą do parku i ogrodów. – Potrafi już stać, trzymając się mebli. Mark oszalał na jego punkcie. – Wiem… a i ty świata poza nim nie widzisz. Niańka nie ma chyba wiele zajęć. – Uwielbiam spędzać czas ze swoim synkiem i najchętniej poświęcałabym mu całe dnie, ale nie pozwalają mi na to obowiązki. Wtedy Tilly ma mnóstwo pracy. Siostra założyła sierociniec Hadlea Home w pobliżu Witherington. Często spę- dzała tam czas, pomagając przy dzieciach. – Więc nie zostawiłabyś Harry’ego, żeby pojechać na chwilę do Londynu? – Nie, Sophie. W żadnym razie. Czy właśnie po to do mnie przyszłaś? Żeby mnie namówić na wspólny wyjazd? – Domyślałam się, że nie będziesz chciała mi towarzyszyć. Teddy by ze mną poje- chał, ale papa uważa, że jest trochę nazbyt nieodpowiedzialny. – Papa wie, co mówi. – Nie wiem, dlaczego tak się uwzięliście na Teddy’ego. Od powrotu z Indii może uchodzić za wzór cnót. Jane roześmiała się. – Akurat! Zdążył już roztrwonić większość pieniędzy, które zostały po tym, jak ocalił Greystone. – Gdybyśmy jednak zamieszkali u ciotki Emmeline… – Wszystko już zaplanowałaś? Czego więc ode mnie oczekujesz? – Proszę, przekonaj papę, że może zaufać Teddy’emu. Mama obiecała, że zrobi, co w jej mocy, ale gdybyś ty też porozmawiała z tatą, to na pewno bardzo by pomo- gło. – Skąd u ciebie ta nagła chęć wyjazdu do Londynu? – Wcale nie jest nagła. Myślałam o tym, odkąd pojechałyście tam z Issie, ale za- wsze coś stawało mi na przeszkodzie. Najpierw ta sprawa z lordem Bolsover, a po- tem dwór pogrążył się w żałobie po śmierci księżniczki Charlotty i jej synka. Nie wiem, dlaczego miałabym nie pojechać do Londynu w tym roku. Nigdy tam nie by- łam, podczas gdy ty byłaś kilkanaście razy, a Issie zwiedziła cały świat. To nie fair. Skończę jako stara panna. – Och, Sophie, to mało prawdopodobne. Niewiele dam w twoim wieku może się pochwalić odrzuceniem trzech propozycji małżeństwa. – To nie byli odpowiedni mężczyźni. – W takim razie powiedz mi, jaki ma być ten odpowiedni. Pamiętaj, że nikt nie jest ideałem. – Nie chcę, żeby był ideałem, ale muszę go pokochać, i to z wzajemnością. Ty i Mark się kochacie. – To oczywiste, ale czy zastanawiałaś się nad tym, jaki ma być twój przyszły mąż, żebyś mogła go pokochać? – Musi być wysoki, przystojny, zgrabny…
– To też jest oczywiste. Sophie zdawała sobie sprawę, że siostra się z nią droczy. – Musi być dobry, hojny i odpowiedzialny. – Wspaniałe cechy. Pochwalam twój zdrowy rozsądek. – Chciałabym też, żeby potrafił mnie zaskakiwać… sprawiać, by moje serce biło szybciej… – Niespodzianki nie zawsze są przyjemne. – Och, myślę o przyjemnych niespodziankach. Nie traktujesz mnie poważnie, Jane! – Nic podobnego! Przekonasz się, że kiedy się zakochasz, twój wybranek będzie miał tylko kilka spośród wymienionych cech. Miłość nie zjawia się na zawołanie, po prostu się zdarza… – Wiem, ale przecież nie w Hadlea. – Mnie się zdarzyła w Hadlea. – No tak… Ale jest tylko jeden Mark. – Tak. – Jane uśmiechnęła się. – Widzę, że się uparłaś. Spytam Marka o zdanie, a jeśli uzna, że możesz jechać, porozmawiam z papą. – Och, jesteś najlepszą siostrą pod słońcem! Dziękuję ci, dziękuję! Pewna sukcesu Sophie przeszła na inne tematy. Podzieliły się najnowszymi plotka- mi, rozmawiały o ubraniach, osiągnięciach Harry’ego i o dzieciach z Hadlea Home. Zastanawiały się też, gdzie przebywa teraz Isabel i kiedy będą mogły znów się z nią spotkać. – Ostatnio pisała do mnie z Indii, ale mieli zamiar udać się z Drew do Singapuru – powiedziała Jane. – Może masz świeższe wiadomości? – Nie. Mama dostała podobny list. Teddy uważa, że Drew pilnuje interesów w krajach Orientu i zapewne kupi kolejny statek. Gdyby wrócili do domu przed roz- poczęciem sezonu, mogliby mi pomóc finansowo. – Myśli Sophie wciąż krążyły wo- kół debiutu. – Ale nie zamierzam na to liczyć. – Słusznie. Wróciły do domu tą samą drogą. Jane oddała Harry’ego pod opiekę niańki i popro- siła, by przyniesiono im herbatę do salonu. – Mark wyjechał do Norwich – powiedziała. – Miałam nadzieję, że już będzie w domu, ale widocznie załatwianie spraw zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał. Porozmawiam z nim, Sophie, ale nie spodziewaj się cudów. Pół godziny później Sophie lekkim krokiem udała się do domu. Mark, Jane i Harry zjawili się w Greystone po dwóch dniach. Nie było w tym nic dziwnego, jako że często tu zaglądali, jednak Sophie domyślała się, że tym razem przybyli w związku z jej prośbą. Dołączyła do nich w salonie. – Cieszę się, że was widzę – powiedziała, biorąc Harry’ego na ręce. – Wszyscy się cieszymy – dodała matka. – Podejrzewam jednak, że twój entuzjazm ma związek z londyńskim sezonem. Mam rację? – Pomyślałam, że Jane mogłaby pomóc. Lady Cavenhurst zwróciła się do najstarszej córki. – Zamierzasz wyjechać do Londynu na sezon, Jane?
– Nie, mamo. Nie zostawię tu Harry’ego ani Hadlea Home. Słyszałam jednak, że Teddy zgodził się towarzyszyć Sophie. – Nie wiem, jak udało jej się go do tego nakłonić… – potwierdziła matka. – Nie spodziewałam się tego. – Dlaczego? – spytała Sophie. – Myślałam, że czekające go tam obowiązki wydadzą mu się nudne. Poza tym jest za młody. Potrzebujesz kogoś dojrzałego na tyle, by wiedział, jak młoda dama po- winna zachowywać się w towarzystwie i jakie czekają ją pułapki. Łatwo jest nie- chcący znaleźć się w sytuacji, która może fatalnie wpłynąć na reputację. – Wiem o tym i doskonale dam sobie radę – oznajmiła Sophie. – Jestem pewna, że Teddy też dobrze o tym wie. Poza tym ciocia Emmeline będzie moją przyzwoitką i dopilnuje, żebym znalazła się w odpowiednim towarzystwie. – Co o tym sądzisz, Jane? – zapytała matka. Jane zamyśliła się. – Naprawdę nie wiem. A rozmawiałaś o tym z Teddym? Co powiedział? – Oczywiście, chce pomóc, ale wciąż pozostaje kwestia kosztów wyjazdu. – Pieniądze nie stanowią problemu – odezwał się milczący dotąd Mark. – Z przy- jemnością wesprę Sophie, ale tylko wtedy, gdy pani i sir Edward wyrazicie zgodę na wyjazd. – Och, Marku! – Oczy Sophie rozbłysły. – Naprawdę mi pomożesz? – Tak, jeśli twoi rodzice powiedzą, że możesz jechać. – To bardzo hojny gest, Marku – odrzekła lady Cavenhurst. – Proponuję, żebyś po- rozmawiał z moim mężem. Zastaniesz go w bibliotece. Przekaż też mu, że będzie nam miło, jeśli do nas dołączy. Kazałam podać herbatę. Mark wstał i wyszedł. – Och, nie mogę się doczekać – emocjonowała się Sophie, tuląc Harry’ego. Dzie- ciak wiercił się niespokojnie, a gdy opuściła go na podłogę, szybko przemieścił się na czworakach w stronę swojej mamy, która wzięła go na kolana. – Myślę, że ciotka Emmeline może nie czuć się na tyle dobrze, by przyjąć cię pod swój dach. Kiedy ostatnio tam byliśmy, zauważyłam, że łatwo się męczy i niedosły- szy. Jeśli zgodzi się ciebie gościć, musisz o tym pamiętać – powiedziała Jane. Służąca wniosła tacę z herbatą i postawiła na stole. Po niedługim czasie w pokoju zjawili się sir Edward, Mark i Teddy. Teddy miał na sobie strój do konnej jazdy. Nie- dawno wrócił z przejażdżki. – Przepraszam, mamo – powiedział. – Zaraz się przebiorę. – No i… ? – zapytała niecierpliwie Sophie. – Mogę jechać? Ojciec z westchnieniem zajął miejsce na sofie tuż obok lady Cavenhurst. – Wygląda na to, że zostałem przechytrzony. – To znaczy, że się zgadzasz?! – Sophie zerwała się na równe nogi, objęła ojca i ucałowała go w policzek. – Och, dziękuję ci, papo! Delikatnie wyswobodził się z jej objęć. – Powinnaś dziękować Markowi. Powiedział, że w przyszłym miesiącu jedzie do Londynu w interesach. Zawiezie ciebie i Teddy’ego do domu lady Cartrose. Potem razem z twoim bratem dopilnują, by nie stała ci się krzywda. Zwróciła się w stronę Marka.
– Och, jesteś najlepszym, najcudowniejszym szwagrem! Byłabym szczęśliwa, ma- jąc męża takiego jak ty. – Sophie! – napomniała córkę lady Cavenhurst. Mark zaśmiał się, by pokryć zmieszanie. – W swoim czasie znajdziesz odpowiedniego męża – zapewnił ją. – Nie bądź w go- rącej wodzie kąpana. Wrócił Teddy ubrany we frak i jasne pantalony. – Decyzja już zapadła? – zapytał, rozglądając się po twarzach zebranych w salo- nie. – Tak – odpowiedział ojciec. – Mam nadzieję, że wiesz, czego od ciebie oczekuje- my. Teddy usiadł i wziął filiżankę od matki. – Mam pilnować siostry i dbać o to, żeby nie wplątała się w żadną kłopotliwą sytu- ację. – No właśnie. Sam też musisz zachować rozsądek. Żadnego hazardu. – Żadnego?! To zbyt trudne. – Możesz grać ze znajomymi z towarzystwa za niskie stawki i tylko wtedy, gdy So- phie będzie miała przyzwoitkę. Ale nie wolno ci odwiedzać jaskiń hazardu. – Oczywiście, to właśnie miałem na myśli. – W takim razie, jeśli lady Cartrose się zgodzi, możesz skorzystać z uprzejmości Marka i zabrać siostrę do Londynu. Bessie pojedzie z wami. – Bessie Sadler była pokojówką matki. Mieszkała z rodziną od wielu lat, a gdy wiek dał jej o sobie znać, zaczęła przysposabiać do pracy młodą następczynię. Sophie, jak zawsze spontaniczna, podbiegała kolejno do wszystkich z wylewnymi podziękowaniami. Jej radosny nastrój udzielił się zgromadzonym. Po pewnym czasie podjęli temat Hadlea Home. Sierociniec rozwijał się i potrzebował funduszy. Jed- nym z najważniejszych zadań Jane było zapewnienie odpowiednich środków. Mark jej w tym pomagał dzięki pozycji i wpływowym znajomym. To właśnie w tym celu wybierał się wkrótce do Londynu. Zamierzał zorganizować koncert połączony ze zbiórką pieniędzy. Ten pomysł zaczerpnął od dobroczyńców szpitala dla porzuco- nych dzieci. Do wyjazdu pozostał jeszcze miesiąc. W międzyczasie lady Cartrose zapewniła li- stownie, że z radością będzie gościć Sophie i Teddy’ego. Sophie nieustannie rozmy- ślała o tym, co będzie robić w Londynie, cieszyła się na myśl o balach, przyjęciach i nowych znajomościach. Zastanawiała się, jakie stroje powinna zabrać ze sobą. W jej szafie znajdowało się dużo ubrań na rozmaite okazje, ale uznała, że nie nada- ją się na debiut. Natychmiast zostałaby uznana za wiejską gąskę. Miała piękną suk- nię balową, w której wystąpiła na weselu sióstr, a także suknię popołudniową z nie- bieskiej krepy, ozdobioną jasnoniebieskim i białym haftem. Wystąpiła w niej na chrzcinach Harry’ego. To stanowczo za mało. Na szczęście siostra przyszła jej z pomocą, zanim Sophie zdobyła się na odwagę, by udać się z kolejną prośbą do ojca. – Mark jest aż nazbyt hojny – powiedziała Jane, gdy Sophie odwiedziła ją w Bro- adacres, by uskarżyć się na brak strojów. – Ciągle zachęca mnie do kupowania no-
wych ubrań. Moja szafa pęka w szwach i są tam suknie, których na pewno już nie włożę. Możemy dokonać poprawek według najnowszej mody. Sprawimy, że będą na tobie leżały jak ulał. Wkrótce wokół nich piętrzyły się suknie, nożyczki, nici i igły, koronki, wstążki i przeróżne ozdoby z jedwabiu. Jane była prawdziwą artystką w krawieckim fachu i kolejne suknie zmieniały się nie do poznania. Sophie przestała żałować, że nie sprawi sobie całkowicie nowej garderoby. – Mam dla ciebie mały prezent – powiedziała Jane, jakby nie dość było ubrań mo- gących zadowolić samą królową. – Będzie pasować do twojej niebieskiej sukni. – Po- dała Sophie niewielkie pudełko mieszczące srebrny naszyjnik wysadzany szafirami i diamentami. – Jane! Jest piękny, ale czy naprawdę możesz mi go dać, skoro Mark kupił go dla ciebie? – To był jego pomysł, Sophie. Kiedy zobaczył suknię, którą przerabiałam, powie- dział, że ten naszyjnik będzie do niej pasował. Mam mnóstwo biżuterii i z radością ci go ofiaruję. Sophie zarzuciła siostrze ręce na ramiona. – Och, to takie podobne do Marka. Proszę, serdecznie mu podziękuj ode mnie. Dzięki wam będę najpiękniejszą panną na balu! – Mam taką nadzieję, ale radzę ci, żebyś zachowywała się nieco powściągliwiej w obecności cioci Emmeline. Z drugiej strony, nie bądź też nazbyt uległa. Pamiętaj, że należysz do rodziny Cavenhurstów. – Oczywiście, droga Jane. Pewnego poranka pod koniec maja rozpromieniona Sophie pożegnała się z rodzi- cami i wsiadła do powozu Marka. Martwiła ją tylko nie najlepsza pogoda. Było przenikliwie zimno, tak że musiała włożyć ciepłą pelerynę na nową suknię podróż- ną, a dłonie wsunąć w futrzaną mufkę. Stopy oparła na ogrzanej cegle owiniętej we flanelę. Podróż trwała dwa dni, na szczęście powóz był bardzo wygodny. Na postojach zmieniano konie, a Mark przynosił do powozu nowe podgrzane cegły. Dotarli do Londynu wieczorem drugiego dnia podróży po spędzeniu nocy w zajeź- dzie Cross Keys w Saffron Walden. Wszystkie budynki państwowe i niektóre domy prywatne były udekorowane flagami dla uczczenia przyjścia na świat małej księż- niczki, córki księżnej Kentu. Sophie uznała to za dobry znak. W mieście będzie pa- nował radosny nastrój, pomyślała. Mark posłał stangreta do swego londyńskiego domu przy South Audley Street, a sam wraz z Sophie i Teddym udał się do domu lady Cartrose na Mount Street. Lady Cartrose, znacznie pulchniejsza i bardziej głucha niż dawniej, przywitała ich niezwykle serdecznie. – Chodź, moje dziecko – powiedziała, ujmując Sophie za ręce. Długo trzymała ją na odległość wyciągniętych ramion, by jej się przyjrzeć. – Jesteś bardzo ładna. Nie będziemy mieli kłopotu ze znalezieniem ci męża. Sophie zachichotała. Emmeline zwróciła się w stronę Teddy’ego i poddała go podobnym oględzinom.
– Nie pamiętam już, kiedy cię ostatnio widziałam, młody człowieku. Chyba na we- selu twoich sióstr. Cóż to było za wspaniałe, radosne wydarzenie. Masz już narze- czoną? – Nie, ciociu. – Zobaczymy, co uda się zrobić w tej sprawie. Wielu moich przyjaciół ma piękne córki. – Nie przyjechałem tu, by szukać narzeczonej. Towarzyszę mojej siostrze – nie- mal wykrzyknął ciotce do ucha. – Ooo… – Popatrzyła na Marka. – Jak miło cię widzieć! Jak się miewa moja droga Jane? A mały Harry? Mam nadzieję, że kiedyś go zobaczę. Proszę, zostań na kola- cję i mi o nim opowiedz. Mark wymówił się od kolacji, ale przyjął zaproszenie na herbatę i cierpliwie od- powiadał na pytania ciotki o Jane i synka. Sophie myślami była daleko. Zastanawiała się, co będą robić podczas pobytu w Londynie. W chwili przerwy zapytała: – Co zaplanowałaś na jutro, ciociu Emmeline? – Musiała powtórzyć to pytanie dwa razy. – Pomyślałam, że będziecie zmęczeni po podróży, więc nie przewidziałam wielkich atrakcji – odpowiedziała ciotka. – Po południu możemy wybrać się na przejażdżkę powozem w Hyde Parku, o ile nie będzie zbyt zimno. A potem zjemy kolację tutaj. Sophie, która spodziewała się spotkań towarzyskich od pierwszej chwili po przy- jeździe, wyraźnie posmutniała. Czyżby miała się tu nudzić tak jak w domu? Mark uśmiechnął się do niej. – Nie martw się, Sophie, kiedy odpoczniesz, z tym większą energią wyruszysz na podbój Londynu. Weźmiesz stolicę szturmem. – Sztorm? – zainteresowała się lady Cartrose. – Och, tylko nie to. Kiedy na morzu jest sztorm, pogarsza się mój reumatyzm. Mark cierpliwie wyjaśnił ciotce, o co mu chodziło. Teddy i Sophie z trudem po- wstrzymywali się od śmiechu. – Teraz rozumiem – powiedziała starsza dama. – Nie słyszałam cię dobrze. Jestem pewna, że Sophie olśni wszystkich. Moja przyjaciółka, pani Malthouse, ma córkę w wieku Sophie. Cassandra jest urocza i również debiutuje w tym roku. Czuję, że młode damy się zaprzyjaźnią. Będzie miała swój bal nieco później w sezonie i na pewno Sophie będzie zaproszona. W przyszłym tygodniu odbędzie się natomiast bal u Rowlandów. To doskonała okazja do przećwiczenia kroków tanecznych… Bez wątpienia Augusta wyśle ci zaproszenie, kiedy ją o to poproszę. Usłyszawszy to, Sophie poczuła się zdecydowanie lepiej. Podziękowała ciotce i za- częła się zastanawiać, jaką suknię włoży na tę okazję. Kilka lat wcześniej przyjazd do Londynu Adama Trenta, wicehrabiego Kimberley, wywołałby niemałe poruszenie wśród młodych panien, a nawet wśród mężatek z to- warzystwa. Ten niezwykle przystojny, bogaty kawaler stanowił prawdziwą ozdobę klubów i salonów stolicy. Budził ducha rywalizacji wśród matek debiutantek, a córki wodziły za nim cielęcym wzrokiem. – Masz dwadzieścia osiem lat i wciąż jesteś stanu wolnego. Jak ci się udało unik- nąć małżeńskich sideł? – spytał go kiedyś jego kuzyn Mark.
– To proste. Nigdy nie spotkałem kobiety, z którą chciałbym spędzić resztę życia, a poza tym jestem bardzo zajęty. – W owym czasie Adam odziedziczył po ojcu tytuł i majątek w Saddleworth w Yorkshire, co bez wątpienia podniosło jego atrakcyj- ność. Potem jednak zrobił coś niewybaczalnego w oczach towarzystwa i ożenił się z Anne Bamford, córką właściciela przędzalni i tkalni z Saddleworth. Nie wiadomo, czy było to małżeństwo z miłości, czy też celem związku było powiększenie mająt- ku. W każdym razie później nikt nie potrafił powiedzieć zbyt wiele na temat jego ży- cia i w końcu wspominano go tylko jako kogoś, kto wyjechał. Jego teść zmarł wkrótce po weselu, zostawiając mu przędzalnię i tkalnię Bam- ford, a rok później żona nie przeżyła porodu synka, który także zmarł. Adam po- nownie został sam. Żeby nie oszaleć z bólu, rzucił się w wir pracy w majątku i nie- zmiernie rzadko odwiedzał Londyn. Tego wieczoru, gdy szedł South Audley Street w stronę Piccadilly, natknął się na kuzyna. – Mark! Cieszę się, że cię widzę! Mark omijał właśnie kałużę. Uniósł głowę na dźwięk swego imienia. – Adamie, co cię sprowadza do Londynu? – Pilne interesy, inaczej bym tu nie przyjechał. – Serdecznie ci współczuję… Przyjmij, proszę, moje szczere kondolencje! Słysza- łem o śmierci twojej żony. – Nie ukrywam, że jest mi bardzo ciężko. Radzę sobie jednak, zajmując się pracą. – Te słowa nie oddawały tego, co naprawdę czuł, nie chciał jednak się zwierzać. – Niedobrze jest skupiać się wyłącznie na pracy. Okres żałoby już się skończył. – Ale nie czas smutku, kuzynie. – Tak, oczywiście… Wybacz. – Przyjmuję twoje przeprosiny. Idę do White’a. Może do mnie dołączysz? Wkrótce siedzieli nad kolacją w znanym klubie. – Jak układa ci się życie małżeńskie? – spytał Adam. – Przykro mi, że nie mogłem być na twoim ślubie, ale akurat przejąłem przędzalnię i tkalnię i musiałem zmierzyć się z wybuchem niezadowolenia pracowników. Przekonywałem ich, żeby nie przyłą- czali się do marszu Blanketeers. Marsz głodowy na Londyn, zorganizowany przed dwoma laty przez tkaczy z Lan- cashire z przemysłowej północy, miał na celu uzmysłowienie księciu regentowi ich rozpaczliwego położenia, a jednocześnie był protestem przeciw zawieszeniu ustawy Habeas Corpus Act, co oznaczało, że wszyscy uznani za mącicieli mogli trafić do więzień bez oskarżenia. Protestujący mieli ze sobą koce, dywany, kapy – symbole ich fachu – służące za posłania. Spodziewali się, że ich marsz potrwa kilka dni, po- chód został jednak rozpędzony przez wojsko, a jego przywódców wtrącono do wię- zienia. Uczestnicy marszu nie mieli nawet okazji przedstawić swoich postulatów. – I udało ci się? – Niestety, nie. Zadowoli ich tylko możliwość decydowania o swoim losie. Oba- wiam się, że jeśli nie zostaną wysłuchani, może dojść do katastrofy. – Przecież jesteś znany z tego, że dobrze traktujesz pracowników. – Staram się, ale to nie powstrzymuje gorących głów.
– Co możesz zrobić? – Nie wiem. Płacę im więcej i zapewniam obiady, ale to naraża mnie na krytykę ze strony innych właścicieli zakładów. Podobno daję zły przykład i doprowadzam nasz przemysł do ruiny. Znajduję się pomiędzy młotem a kowadłem, ale mam nadzieję, że uda się pokonać trudności innymi sposobami. – Wojsko? – To ostateczność. Ucierpieliby niewinni ludzie. Zamierzam przemówić w Izbie Lordów w nadziei, że rząd posłucha głosu rozsądku i spełni przynajmniej część żą- dań robotników. – Myślisz, że to możliwe? – Wątpię, ale muszę spróbować. Jeśli zgromadzę wokół siebie rozsądnych ludzi, może uda się wspólnie coś osiągnąć. Czasy się zmieniają, Marku, i my także musimy się zmienić, bo inaczej pójdziemy na dno. Po tym, jak odziedziczyłem przędzalnię i tkalnię spróbowałem postawić się w sytuacji moich pracowników. Skróciłem dzie- ciom czas pracy o połowę, zapewniłem pomieszczenie do nauki i zatrudniłem na- uczyciela. Ale nawet to potrafi wzbudzić niezadowolenie. Część rodziców oskarża mnie, że zaszczepiam dzieciom idee nieprzystające do ich pozycji społecznej. Odpo- wiedziałem na to propozycją kształcenia dorosłych. To z kolei rozzłościło innych właścicieli fabryk. Boją się, że wykształceni pracownicy staną się jeszcze bardziej roszczeniowi. – Wydaje mi się, że człowiek potrafiący czytać i pisać będzie lepszym pracowni- kiem. – I to jest mój argument. Wszyscy powinni mieć możliwość rozwoju. Doszły mnie słuchy, że robisz coś podobnego. – Prowadzimy sierociniec i też mamy klasę szkolną i dobrych nauczycieli. To wy- myśliła moja żona, a ja staram się jej pomagać. Na początku była tylko garstka dzieciaków, a musimy już myśleć o rozbudowie. Przyjechałem tu, żeby zatrudnić ar- chitekta i pozyskać fundusze. Wszystko jest teraz takie drogie… Musimy się bardzo starać. – Ale chyba nie wpadliście w tarapaty finansowe? Słyszałem, że Broadacres kwit- nie. – To prawda. Jane pragnie, by Hadlea Home utrzymywał się sam, a ja lubię speł- niać jej życzenia i pomagam, choć nie w bezpośredni sposób. Spoczywa na mnie obowiązek zostawienia synowi majątku w dobrym stanie, a darowizny na wieczne potrzeby sierocińca nie pomogłyby mi w osiągnięciu tego celu. – Zostałeś ojcem?! – Tak. Harry ma dziesięć miesięcy i jest oczkiem w głowie swojej mamy. – Nie tylko mamy. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości… Wiesz, że straciłem syna. – Szczerze ci współczuję… ale przecież kiedyś ponownie się ożenisz i będziesz miał dzieci. – Wątpię. Nie wyobrażam sobie, by jakakolwiek kobieta mogła mi zastąpić Anne. – Rozumiem cię doskonale. Kochamy i jesteśmy kochani z różnych powodów. Ale to nie wyklucza możliwości powtórnego ożenku. – Kiedy Anne umarła w bólach, przyrzekłem sobie, że nigdy nie dopuszczę do
tego, żeby coś podobnego się powtórzyło. – Zamilkł. Ten, kto nie miał za sobą po- dobnych przeżyć, nie mógł go zrozumieć. Zastanawiał się, jak zmienić temat. – Może zagramy w wista? – Nie dzisiaj, kuzynie. Przywiozłem do Londynu siostrę żony. Zatrzymała się u swojej ciotki przy Mount Street, a ja nie byłem jeszcze w Wyndham House. Służą- cy na mnie czekają. Gdzie się zatrzymałeś? – U Grillona. Nie mam domu w Londynie, bywam tu bardzo rzadko. – W takim razie zatrzymaj się u mnie, w Wyndham House. Adam pomyślał, że miłe towarzystwo i doskonały adres mogą mu pomóc w po- myślnym załatwieniu sprawy, która go tu przywiodła. – Dziękuję. Z przyjemnością skorzystam z propozycji. Wyszli z klubu. Mark udał się do domu, by zapowiedzieć gościa. Adam poszedł do hotelu Grillon uregulować rachunek i polecić kamerdynerowi, Alfredowi Farleyowi, żeby zawiózł bagaże do Wyndham House.
ROZDZIAŁ DRUGI Gdy Sophie obudziła się następnego dnia, świeciło słońce, jednak wciąż było zim- no. Bessie krzątała się po pokoju, szukając ciepłych ubrań. – Taka pogoda w maju… – Westchnęła. – Można pomyśleć, że to zima, a nie począ- tek lata. Myśli panienka, że będzie mogła dzisiaj wyjść? – Tak, jestem zdecydowana. Jeśli ciocia Emmeline zmieni plany, poproszę Ted- dy’ego, by mi towarzyszył. Nie przyjechałam do Londynu po to, by siedzieć w domu. Po naleganiach pokojówki włożyła wełnianą suknię w jasnym odcieniu błękitu i ze- szła na dół do jadalni, gdzie posiliła się jajkiem na miękko, chlebem z masłem i wypi- ła gorącą czekoladę. Lady Cartrose nie lubiła wcześnie wstawać, a kiedy Sophie za- pytała służącego, czy widział rano pana Cavenhursta, dowiedziała się, że brat wró- cił do domu o świcie i jeszcze śpi. Musiała radzić sobie sama. Po śniadaniu obejrzała pokoje na parterze, przeszkadzając służącym, zajętym pracami, które musiały być wykonane przed wyjściem pani z sypialni. Bezczynność wprawiała ją w stan zniecierpliwienia. Znalazłszy się w swoim pokoju, włożyła dłu- gą pelisę, aksamitny kapelusz, buty, wsunęła dłonie w mufkę i udała się do ogrodu. Po krótkim czasie zakończyła zwiedzanie. Kusił ją świat za ogrodzeniem. Zauważyła niewielką furtkę prowadzącą do stajni, w których trzymano konie i po- wóz ciotki. Na piętrze mieszkali stajenni. Minęła budynki i wyszła na Park Lane. Było jeszcze wcześnie rano, ale drogę wypełniały najprzeróżniejsze pojazdy. Ekwi- paże i wozy przejeżdżały obok z turkotem, jeźdźcy na koniach truchtali w stronę parku, przechodnie spieszyli do swoich spraw, dzieci szły do szkoły w towarzystwie nianiek. Trzej żołnierze, dobrze widoczni w czerwonych kurtkach munduru obrzucili So- phie lubieżnymi spojrzeniami. Jeden z nich zdjął nawet czapkę i nisko się skłonił. Minęła go, dumnie unosząc podbródek, i nie zauważyła zamarzniętej kałuży! Upa- dła na plecy; spódnice zadarły się jej do kolan, odsłaniając kształtne łydki. Natychmiast ruszył jej na pomoc. Pomimo zapewnień, że nic się jej nie stało i za chwilę sama wstanie, żołnierz chwycił ją pod pachy i uniósł. Drżała z oburzenia, że ośmielił się ją tknąć i wcale się nie spieszył z odsunięciem rąk. – Puść mnie! – zawołała. – Przecież pani upadnie. – Nie upadnę. Nalegam, żebyś mnie puścił. Wyniosły ton jej głosu sprawił, że żołnierze nabrali ochoty do zabawy. – Popatrz, jak ci się odwdzięcza! – zarechotał któryś. – Czy twoja matka nie uczy- ła cię dobrych manier, panieneczko? – Puść mnie! Bo zawołam policjanta! – Policjanta? Nie widzę tu żadnego, a ty, Jamie? – Ani jednego – odrzekł drugi. Podniósł z ziemi kapelusz Sophie, włożył go sobie
na głowę i zaczął w nim paradować. Scenka przyciągnęła licznych gapiów, ale nikt nie zamierzał się wtrącać. Większość dobrze się bawiła. – Lód się pod tobą załamał. Twój drogi płaszcz jest mokry i brudny Co na to powie twoja mama? – odezwał się ten trzymający ją w mocnym uścisku. Dobrze zdawała sobie sprawę ze stanu pelisy; zimno i wilgoć przenikały ją na wskroś. – Puść mnie, prostaku! – Bezskutecznie starała się uwolnić, lecz ściskał ją tym mocniej. – No, no, co za język! Ale ja się nie obrażam… Boję się, że jeśli pozwolę ci odejść, znowu się przewrócisz, a ponieważ nie odpowiada ci moje towarzystwo, zostawię cię siedzącą w kałuży. No ale gdybyś ładnie mnie poprosiła i dała mi buziaka w na- grodę, to byłoby zupełnie coś innego. – Nie ma mowy. – Duma ustępowała miejsca strachowi, chociaż Sophie nie dawała tego po sobie poznać. Nikt nie ostrzegł jej przed niebezpieczeństwami wyjścia na ulicę bez towarzystwa. Zresztą nawet gdyby ktoś ją przestrzegał, i tak by go nie posłuchała, pewna, że świetnie da sobie radę sama. W Hadlea mogła do woli prze- chadzać się po wiosce i nikomu się nie śniło, by ją zaczepiać. Walcząc ze łzami napływającymi jej do oczu, zobaczyła, że przez tłum przedziera się jakiś dżentelmen. Chwycił trzymającego ją żołnierza i mocno odepchnął. – Idźcie stąd, bo wasz dowódca dowie się o tym, co zaszło – powiedział stanow- czym tonem. Uznając mężczyznę za kogoś ważnego, żołnierze uciekli, zostawiając kapelusz Sophie. Jej wybawca trzymał ją przez chwilę w ramionach, czekając, aż się uspokoi. Zaraz potem ją puścił. Miał twarz ogorzałą od słońca i wiatru, co dowodziło, że czę- sto przebywa na powietrzu. Nad piwnymi oczami rysowały się wyraziste brwi. Ja- snobrązowe włosy, częściowo okryte wysokim kapeluszem, opadały luźnymi kędzio- rami na szyję. Był ubrany stylowo, ale nie ekstrawagancko. Jawnie powstrzymywał się od śmiechu, co ją irytowało. Podziękowała mu wyniośle, by uznał, że jego pomoc po prostu należała jej się jako damie. Uniósł jej kapelusz i starał się zetrzeć z niego błoto, lecz jego wysiłki okazały się daremne. – Ma pani przed sobą daleką drogę? – Tylko na Mount Street. – Odprowadzę panią. – Nie ma takiej potrzeby. Życzę panu miłego dnia. – Odeszła, marząc o tym, by jak najszybciej znaleźć się w ogrodzie ciotki. Zastanawiała się, jak wytłumaczy się ze swego wyglądu. Na szczęście ciotka i brat jeszcze spali i mogła przemknąć do swego pokoju nie- zauważona. Bessie kończyła wypakowywać rzeczy z kufra. – Boże, panienko, co się stało? – zapytała, wlepiwszy w Sophie wzrok. – Pośliznęłam się na lodzie i wpadłam w kałużę. – Skaleczyłaś się? – Nie. Zraniłam tylko moją dumę. – Proszę zdjąć te mokre rzeczy, zanim się przeziębisz. – Bessie zajęła się szuka-
niem ubrań dla Sophie. – Gdzie to się stało? – W drodze do parku. Zobaczyłam wszystko, co było do obejrzenia w niewielkim ogrodzie cioci, i pomyślałam, że się trochę przespaceruję. – Panienko! – powiedziała Bessie, pomagając Sophie zdjąć ubrania. – Naprawdę nie możesz wychodzić sama. – Pokojówka żyła z rodziną tak długo, że pozwalała so- bie na szczerość w stosunku do młodej damy, którą znała od dnia narodzin. – To jest Londyn, a nie Hadlea. Tu wszystko może się zdarzyć. Czy ktoś cię widział? – Tylko przechodnie, ale zaraz wstałam i przyszłam do domu. – Powinnaś była wrócić z ogrodu do domu i poprosić mnie, żebym z tobą wyszła. – Nie pomyślałam o tym. Nigdy wcześniej nie musiałam tego robić. – To, co uchodzi w Hadlea, nie przystoi w Londynie. – Nie powiesz cioci? Przeżyłam okropne upokorzenie. – Oczywiście, że nie, ale nie rób tego więcej. Mogłaś skręcić kostkę albo zrobić sobie coś gorszego. Masz szczęście, że nic takiego ci się nie przydarzyło. – To było gorsze niż ból… Kiedy w południe ciotka zeszła na dół, zastała Sophie w salonie, pochyloną nad po- wieścią Jane Austen. Tak naprawdę Sophie nie czytała, tylko oddawała się marze- niom. Nie mogła się skupić. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie się aż tak nudzić. To było gorsze niż życie w Hadlea, gdzie przynajmniej mogła wybrać się na spacer, przejażdżkę albo odwiedzić siostrę. – Po drugim śniadaniu wybierzemy się na przejażdżkę powozem – powiedziała ciotka. – Muszę wymienić książkę w bibliotece. – Ruchem głowy wskazała tom trzy- many przez Sophie. – Chyba że chcesz ją przeczytać. – Nie, ciociu. Już ją czytałam. – W takim razie pojedziemy do biblioteki, a potem wstąpimy do mojej przyjaciółki, pani Malthouse, na Hanover Square. Państwo Malthouse są bardzo zamożni. Czę- sto opowiadałam im o tobie i naszych drogich Jane i Issie oraz o ich mężach… o tym, jak wysoko zaszli. Nie powinnaś więc czuć się gorsza. Sophie nie rozumiała, z jakiego powodu miałaby czuć się gorsza, i chciała o to za- pytać, ale ugryzła się w język. Pani Malthouse była jeszcze okrąglejsza niż ciotka Emmeline. Mimo to nosiła bo- gato zdobione suknie, z licznymi koronkowymi falbanami i wstążkami. Jej córka, Cassandra, nie była podobna do matki. Wysoka i szczupła, miała brązowe włosy uło- żone w pukle i wesoły uśmiech. – Pamiętasz, jak ci mówiłam o rodzinie mojej siostry? – zagaiła lady Cartrose. – Sophie zatrzymała się u mnie, ale, jak wiesz, rzadko bywam teraz na przyjęciach. Brat Sophie także u mnie mieszka i będzie jej towarzyszył. Wszyscy wiedzą, że pra- wie nie wychodzę z domu, więc otrzymuję niezbyt wiele zaproszeń. Chciałabym cię prosić o pomoc. Słyszałam, że Cassandra została zaproszona na bal u Rowlandów. Zastanawiam się, czy mogłabyś ich nakłonić, żeby zaprosili też Sophie. Sophie nie podobało się to, że ciotka błaga o przysługę w jej imieniu. Wolałaby zrezygnować z balu niż być zaproszoną z litości. – Ciociu, nie powinnyśmy stawiać pani Malthouse w niezręcznej sytuacji – wtrąci-
ła. – Na pewno otrzymamy inne zaproszenia. – Ale to jest publiczny bal z wstępem za opłatą – powiedziała Cassandra. – Odby- wa się u Rowlandów tylko dlatego, że mają wielką salę. Musi pani jedynie kupić bi- let, kosztuje chyba pięć gwinei. – To kolosalna suma – stwierdziła Emmeline. – Jest tak wysoka, żeby odstraszyć niepożądanych gości – wyjaśniła pani Maltho- use. – Dochód z balu zostanie przeznaczony na prezent dla małej księżniczki. Otrzy- ma na chrzcie imię Aleksandryna Wiktoria, ale coś mi mówi, że będzie znana jako Wiktoria. – W takim razie oczywiście kupię bilety dla Teddy’ego i Sophie – powiedziała Em- meline. – Ja nie pójdę. – Jeśli Sophie potrzebuje towarzystwa, to wraz z bratem może dołączyć do nas – dodała pani Malthouse. – Dziękuję, Augusto. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – rzekła Emmeline. Sophie wyraziła wdzięczność, zastanawiając się, kto zapłaci za bilety. Jej kieszon- kowe na pewno nie wystarczy na ten cel. Ciotka wydawała się tym nie przejmować. Być może myślała, że Mark jeszcze raz sięgnie do kieszeni… Oby, pomyślała w du- chu. Sophie przeżyłaby wielkie rozczarowanie, nie mogąc uczestniczyć w balu. – Może pójdziemy na spacer do ogrodu? – zaproponowała Cassandra. – Mama i lady Cartrose będą mogły swobodnie porozmawiać. Sophie chętnie się zgodziła i po chwili młode damy wyszły z domu przez ogród zi- mowy. Słońce zdążyło już stopić lód i przyjemnie było przechadzać się alejkami sta- rannie utrzymanego ogrodu. – Była już pani w Londynie? – zapytała Cassandra. – Nie, chociaż moje siostry tu bywały. Są starsze ode mnie i już zamężne. Jane wyszła za lorda Wyndham, a Isabel za sir Andrew Ashleya. Drew jest właścicielem szybkiego kliperu i zabiera Issie w podróże po całym świecie. A do Londynu przyje- chał ze mną mój brat Teddy. Jest starszy od Issie, ale młodszy od Jane. – Słyszałam, jak lady Cartrose mówiła o pani siostrach. Pani ojciec ma duży mają- tek w Norfolku? – Tak, nasz majątek jest bardzo rozległy. Są tam głównie ziemie orne i pastwiska. Papa często mówi, że ziemie są bardzo żyzne, ale nie znam się na rolnictwie, więc nie mogę za to ręczyć. – Nie mamy wiejskiej posiadłości. Nie dlatego że nas na nią nie stać, ale papa jest znanym prawnikiem i ciągle ma mnóstwo spraw w Londynie, tak że prawie w ogóle byśmy tam nie bywali. Czasami jeżdżę na wieś z ciotką i wujem, ale wtedy bardzo brakuje mi rozrywek, sklepów i spotkań z przyjaciółmi. Z wielką radością wracam do domu. – Rozumiem. Jestem pewna, że czułabym to samo. – Jest pani bardzo ładna. Podziwiam też pani strój – powiedziała Cassandra, przy- glądając się żółtej jedwabnej sukni z wysokim stanem i bufiastymi rękawami, do której Sophie nosiła dopasowany jedwabny szal. – Musiała ją uszyć doskonała mod- niarka. – Rzeczywiście tak było – odparła Sophie. – To że mieszkam na wsi, nie znaczy, że nie śledzę najnowszej mody i nie mogę sobie sprawić najlepszych ubrań. – Za-
brzmiało to chełpliwie i nie do końca było prawdą, jednak Sophie nie chciała być traktowana jak prowincjuszka. Poza tym Jane dorównywała talentem najlepszym londyńskim modniarkom. – Miło mi to słyszeć, panno Cavenhurst. Nie zniosłabym chyba sytuacji, w której nie mogłabym sobie na coś pozwolić. Mamy szczęście, że nie musimy się tym trapić. Najwyraźniej ciotka zdążyła już wszystkim rozgłosić, że siostrzenica ma doskona- łe koneksje. – Skoro mamy zostać przyjaciółkami, proszę zwracać się do mnie po imieniu. Je- stem Sophie. – Oczywiście! Mów mi zatem Cassie. Wszyscy mnie tak nazywają z wyjątkiem mamy, papy i dziadków. – Cassie, masz ukochanego? – Nie. Mama by tego nie pochwalała przed debiutem. Mam nadzieję, że w tym roku znajdę męża. A ty? Chcesz poznać przyszłego męża podczas pobytu w Londy- nie? – Przecież po to jest sezon. – To prawda. Masz kogoś na oku? – Nie. Brat twierdzi, że jestem zbyt wybredna, ale nie zamierzam wyjść za mąż dla samego małżeństwa. Odrzuciłam już trzy propozycje. – Trzy! – wykrzyknęła Cassandra. – To niemożliwe. – To prawda. – Czy byli przystojni, bogaci? Mieli tytuły? – Jeden był przystojny i dość zamożny, drugi miał tytuł baroneta, ale żaden nie po- siadał cech, które uważam za niezbędne. Lord był wdowcem z dwójką dzieci, a nie chcę być drugą żoną. Nie zastanawiałam się ani chwili i ich odtrąciłam. – Znów się chwaliła, chociaż tym razem mówiła szczerą prawdę. Bawił ją wyraz szoku i niedo- wierzania malujący się na twarzy Cassandry. – Jakiego mężczyzny szukasz? – Myślę, że nie jestem w tym oryginalna. Chciałabym, żeby był przystojny, bogaty i miał tytuł, ale musi też być uprzejmy, troskliwy i interesować się tym, co jest dla mnie ważne. A przede wszystkim musi kochać mnie do szaleństwa, tak jak ja jego. – Myślimy podobnie, Sophie. Miejmy nadzieję, że nie spodoba nam się ten sam mężczyzna, jeśli w ogóle taki ideał istnieje, jest wolny i szuka żony. – Powiedz mi coś o balu. – Sophie uznała, że należy zmienić temat. – Jak będziesz ubrana? – Mama nie pozwoli mi włożyć kolorowej sukni aż do debiutu, który nastąpi w trakcie sezonu, więc wystąpię w bieli, ale będę miała kolorowe wstążki we wło- sach i kolorową szarfę. Jak myślisz, jaki kolor do mnie pasuje? – Zdecydowanie zielony… zielone wstążki podkreślą barwę twoich oczu. A do tego zielone pantofelki… Cassandra klasnęła w dłonie. – Tak! Myślę, że mama mi na to pozwoli. A ty masz jasne włosy i niebieskie oczy, więc będzie ci dobrze w niebieskim. Albo w różowym. Lubisz różowy? – To zależy od odcienia, ale najbardziej lubię niebieski. Mam piękną niebieską suknię balową i różową muślinową na wieczór.
– To znaczy, że twoje suknie są kolorowe, nie białe? – Nie cierpię bieli. Może na tobie wygląda wspaniale, ale ja prezentuję się bardzo nieciekawie, mdło. – Czy twoja ciocia aby na pewno ci na to pozwoli? – A dlaczego miałaby nie pozwolić? – Bo wyłamiesz się z obowiązującej konwencji. – Obawiam się, że nie dbam na tyle o konwenanse. Cassandra roześmiała się. – O, widzę, że zaskoczysz towarzystwo nie tylko strojem. – I oto chodzi! – Sophie zamyśliła się. – Suknie zaprezentuję dopiero na przyję- ciach, dlatego proszę, nie mów o nich swojej mamie. – Dobrze. Może już wejdziemy do domu? Lady Cartrose niedługo będzie chciała się pożegnać. W salonie zastały brata Cassandry, Vincenta, i Sophie została mu przedstawiona. Vincent był podobny do siostry, ale o pół głowy wyższy i zbyt chudy, żeby można go było nazwać przystojnym. Miał na sobie ciemnoszary frak i pantalony w jaśniejszym odcieniu szarości, sztywno krochmaloną koszulę i wymyślnie zawiązany fular. Jego dość krótko obcięte ciemne włosy lekko się kręciły. Skłonił się przed Sophie i ujął jej dłoń. – Panno Cavenhurst. Słyszałem, że uczyni nam pani zaszczyt i będzie nam towa- rzyszyć na balu u Rowlandów. Bardzo mnie to cieszy. Cofnął dłoń. Sophie uśmiechnęła się do niego. – Jest pan bardzo uprzejmy. – Chodźmy, Sophie – powiedziała Emmeline. – Czas już wracać. Będziemy dziś miały towarzystwo. Lord Wyndham zje z nami kolację. Kiedy zajęły miejsca w czteroosobowym powozie z rozkładaną budą i pojechały Brook Street w stronę Park Lane, ciotka zapytała Sophie, co sądzi o Cassandrze. – Myślę, że się zaprzyjaźnimy – odparła głośno Sophie do ucha cioci. – Już teraz traktuje mnie jak przyjaciółkę. – To dobrze. Będziesz miała towarzystwo na przyjęciach, kiedy nie będę mogła się ruszyć z domu. A jak ci się podoba Vincent? – W ogóle o tym nie myślałam, ciociu. Nasze spotkanie trwało zaledwie chwilkę. – To bardzo dobrze ułożony młody człowiek, a chociaż nie ma tytułu, w swoim czasie odziedziczy wielką fortunę. Na razie pracuje w kancelarii prawniczej ojca. – Jeśli jest podobny do Teddy’ego, to z pewnością się nie przepracowuje. – Sophie musiała to powtórzyć dwa razy, zanim ciotka rozróżniła słowa. – Nazbyt surowo traktujesz swojego brata, Sophie. Słyszałam, że bardzo ciężko pracował w Indiach i doszedł tam do dużych pieniędzy, dzięki czemu mógł wycią- gnąć waszego ojca i siebie z tarapatów. – Nie zapominam o tym, ale jeśli chodzi o pracę w kancelarii, to nienawidził sie- dzenia za biurkiem przez cały dzień. Teraz pomaga ojcu w sprawach dotyczących majątku. Pan Malthouse nie ma majątku na wsi. – To prawda. Ale Vincent Malthouse jest zaledwie pierwszym z wielu młodych mężczyzn, jakich poznasz w Londynie. Jestem przekonana, że będziesz mogła wy- bierać do woli.
Sophie nie podzielała entuzjazmu ciotki, zważywszy na to, że na razie czekał ją jedynie płatny bal. Tymczasem skręcili do parku i Sophie mogła przyjrzeć się długiej kolumnie mijających je powozów, jadących w przeciwnym kierunku. Lady Cartrose znała tak wiele osób, że ciągle się zatrzymywali na krótkie pogawędki połączone z prezentacją Sophie. Pochylała głowę i uprzejmie odpowiadała na pytania, czy po- doba jej się Londyn. Wątpiła w to, że będzie w stanie zapamiętać rozmówców. Z pewnością jednak nie zapomni pewnego jeźdźca, chociaż się nie zatrzymał. Naj- wyraźniej nie znał jej ciotki, za co Sophie mogła dziękować Opatrzności. Nie była pewna, czy ją rozpoznał, ale na wszelki wypadek odwróciła głowę. – Są już piękne liście na drzewach – powiedziała. – Zaczynam myśleć o lecie. – Miejmy nadzieję, że będzie lepsze niż ostatnie – odpowiedziała ciotka, nie za- uważając ożywienia u siostrzenicy. – No widzisz – oznajmiła, kiedy wróciły do domu. – Wszyscy już teraz wiedzą, że jesteś w Londynie. Mark przybył punktualnie o szóstej. Był w doskonałym nastroju i uważnie wysłu- chał sprawozdania lady Cartrose z przebiegu popołudnia. – Niedługo odbędzie się bal na cześć nowo narodzonej księżniczki – powiedziała. – Czy masz coś przeciwko temu, by Sophie udała się tam z państwem Malthouse i ich córką Cassandrą? To ludzie bardzo szanowani i cenieni w towarzystwie. Wiem, że Sophie nie powinna bywać na balach przed debiutem, ale to jest szczególne przyjęcie, zorganizowane w szlachetnym celu. – Milady, nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie, jestem tylko widzem. To ty, ciociu, i brat Sophie decydujecie, co jest dla niej stosowne. Lady Cartrose zwróciła się w stronę Teddy’ego. – Co o tym sądzisz? Powinnam pozwolić Sophie? – A dlaczego nie? – odpowiedział leniwie. – Co to za bal? Nie słuchał rozmowy i ciotka musiała powtórzyć. – To bardzo wyjątkowy wieczór taneczny. Bilet kosztuje pięć gwinei – dodała. – Pięć gwinei! Kto to słyszał, żeby płacić za zaproszenie do tańca! Bardzo dziwne. – Chodzi o zgromadzenie pieniędzy na prezent dla nowo narodzonego dziecka w królewskiej rodzinie – wyjaśniła Sophie. – A czegóż to mała księżniczka może sobie życzyć na prezent? Z pewnością nie zabraknie jej pieniędzy. – Och, Teddy, nie komplikuj sprawy – powiedziała Sophie. – Chcę iść na ten bal. W końcu po to przyjechałam do Londynu. – Żeby chodzić na płatne tańce? – Wiesz, co mam na myśli. Chyba mnie nie zawiedziesz? – Nie, siostrzyczko. Pójdziemy na ten twój bal, a ja kupię bilety. Czy to cię satys- fakcjonuje? Mark zmierzył Teddy’ego ostrym spojrzeniem. Sophie tego nie zauważyła, zwra- cając się z uśmiechem w stronę brata. – Jesteś kochany. Dziękuję! – Skoro mówimy o zbiórce pieniędzy – rzekł Mark – to dzisiaj udało mi się sfinali- zować przygotowania do koncertu. Mam nadzieję, że zaszczycicie mnie swą obec-
nością. Odbędzie się w Wyndham House w przyszłą sobotę. Wystąpią doskonali mu- zycy. – Czy będziemy musieli zapłacić za wejście? – zapytał z uśmiechem Teddy. – Datki są dobrowolne – odrzekł Mark. – Ale widząc, że nie brakuje wam środ- ków, spodziewam się i waszego wsparcia. Czytając między wierszami, Sophie przeniosła wzrok z brata na Marka. – O co chodzi? – O nic – odparł Teddy. – Po prostu nie zawsze dysponuję odpowiednimi środkami. – Wiem – rzekła. – Ale teraz papa dał ci pieniądze, żebyś mógł mnie czasem wes- przeć w potrzebie. – No właśnie – odpowiedział z wyraźną ulgą. Po skończonym posiłku wszyscy przeszli do salonu na herbatę. Rozmawiano głów- nie o tym, kto będzie obecny na balu u Rowlandów. Mark obawiał się, że przedsta- wiciele elity mogą nie mieć ochoty na udział w balu, na który może przyjść każdy, ale doszedł do wniosku, że wysoka cena biletów odstraszy niepożądanych gości. Wyraził nadzieję, że rodzice księżniczki akceptują te poczynania. – Która w kolejności do tronu jest księżniczka? – zapytała Sophie. – Jest książę regent, potem jego bracia… cała szóstka – odpowiedział Mark. – Księżniczka jest obecnie ich jedynym dzieckiem z prawego łoża, ale to się może zmienić, kiedy książę rozwiedzie się z żoną i na świat przyjdzie jego potomek z dru- giego małżeństwa. – Która chciałaby wyjść za niego? – Sophie aż się zatrzęsła z obrzydzenia. – Prawie każda – odparł Teddy. – Możliwość zostania królową Anglii to nie lada gratka. – Ani trochę mnie to nie kusi. – Wątpię, by los dał ci tę szansę – powiedział Teddy. – Będziesz musiała zadowolić się pośledniejszym tytułem albo nie będziesz miała go wcale. – Nie obchodzą mnie tytuły, tylko człowiek. – Dobrze powiedziane, Sophie. – Mark roześmiał się. – A teraz wybaczcie, ale muszę już iść. Goszczę w Wyndham House kuzyna i haniebnie go zaniedbuję. – Wstał, skłonił się przed lady Cartrose, podziękował za gościnność, ucałował dłoń Sophie i wyszedł. Był to dla lady Cartrose sygnał do udania się na spoczynek. Brat i siostra zostali sami. – O jakim kuzynie mówił Mark? – zapytała Sophie. – Pamiętam, że było ich kilku na pogrzebie jego ojca i na weselu. Nie przypominam sobie ich imion. – Bez wątpienia dowiemy się tego na koncercie. – Teddy… Widzę, że jedynym źródłem rozrywki ma być dla mnie nudny koncert, na którym będą sami starsi ludzie i małżeństwa. Nie spodziewam się tam żadnych atrakcji. – Jest przecież bal u Rowlandów. – Ale to dopiero za tydzień. – Nic na to nie poradzę. – Ale możesz zabrać mnie na przejażdżkę. Brakuje mi moich przejażdżek w Ha- dlea. Moglibyśmy pojechać do Hyde Parku. Przecież tam jeżdżą wszyscy. – A skąd weźmiemy konie?
– Możesz je wypożyczyć. Jane uszyła dla mnie piękny strój do konnej jazdy z zielo- nej tafty. Roześmiał się. – Dobrze już, dobrze. – Więc będziesz mi towarzyszył? Na przykład jutro wcześnie rano. Nie masz chy- ba żadnych pilnych zajęć? – Owszem, nie mam. A teraz pójdę już, bo zostaną nam same chabety. – Wstał. – Nie czekaj na mnie. Sophie sięgnęła po książkę wypożyczoną przez ciotkę z biblioteki i udała się na spoczynek. Bessie nie widziała niczego niewłaściwego w przejażdżce Sophii z bratem. Zgod- nie z poleceniem obudziła ją wcześnie rano i przyniosła śniadanie na tacy. Potem po- mogła włożyć suknię amazonki z obszerną spódnicą i dopasowanym stanikiem ozdo- bionym szamerunkiem. Stroju dopełniała biała jedwabna bluzka z falbankami przy szyi i nadgarstkach, czarny cylinder z wygiętym rondem i niewielka woalka. – Panienka wygląda jak z obrazka – oceniła pokojówka. – Mam nadzieję, że nie będzie panienka próbowała galopu. – Och, nie, Bessie. Chcę zaprezentować się jak najlepiej, a to byłoby niemożliwe, gdybym puściła się galopem. Wciągnęła buty, sięgnęła po szpicrutę i zeszła na dół, spodziewając się zastać tam brata. Nie było go jednak. Czując rosnącą złość, posłała służącego, by go zbudził. Teddy zjawił się na parterze pół godziny później, ubrany w strój do konnej jazdy. – Jesteś niemożliwy. Czekałam na ciebie, a ty sobie spałeś w najlepsze. Ziewnął. – Przepraszam, siostro, zaspałem. – Dlaczego? O której położyłeś się do łóżka? – Nie pamiętam. Jakoś po północy. – Dobrze, że już jesteś. Gotowy do drogi? – Najpierw muszę zjeść śniadanie. Nie chcesz chyba, żeby twój towarzysz za- słabł? Z wielkim trudem opanowała zniecierpliwienie i popatrzyła na posilającego się brata. Postanowiła wysłać służącego do stajni, tak by mogli wyruszyć zaraz po tym, kiedy Teddy zje śniadanie. Półtorej godziny później, niż zamierzali, przekroczyli bramę parku. Sophie nie do- strzegła dam w powozach, ale było już wielu jeźdźców, wśród których wypatrzyła kilka dam w towarzystwie. Uśmiechała się radośnie do wszystkich i co chwila od- wracała się w stronę brata. – Och, teraz czuję, że jestem w stolicy. Świeci słońce, ptaki śpiewają i wszyscy się do mnie uśmiechają. – Wcale mnie to nie dziwi – odrzekł. – Bardzo pięknie prezentujesz się w tym stro- ju, chociaż nie powinienem tego mówić, bo zrobisz się jeszcze bardziej zarozumia- ła.
– Wcale nie jestem zarozumiała. – W takim razie przestań się uśmiechać jak kot z Cheshire. Okaż trochę skromno- ści. – No dobrze. – Przybrała ponury wyraz twarzy, co wywołało wybuch wesołości u Teddy’ego. Przyciągali życzliwą uwagę innych jeźdźców, a zwłaszcza jednego z nich. Kiedy podjechał, nieznacznie skinął głową w stronę Sophie. Rozpoznała go od razu po wy- prostowanej sylwetce, kędzierzawych jasnobrązowych włosach, piwnych oczach i kształcie warg, skrzywionych w lekkim uśmiechu. Poczuła, że się rumieni. Szybko zmusiła się do opanowania i puściła się kłusem. – Kto to był? – spytał Teddy, kiedy ją dogonił. – Ktoś znajomy? Zwolniła. – O kim mówisz? – O tym mężczyźnie na gniadoszu. Jest piękny. – Mówisz, że ten mężczyzna jest piękny? – Koń, głuptasie, a nie jeździec, chociaż jeźdźcowi też niczego nie brakuje. Kto to jest? – Nie mam pojęcia. – Ale uśmiechnęłaś się do niego. – Niemożliwe. Skąd ci to przyszło do głowy? – Uśmiechnął się i ci się ukłonił, jakby cię znał. To dlatego chciałaś tu przyjechać? Żeby się z nim spotkać? – Nie i nie mam pojęcia, kto to jest. – Czułem, że to stroszenie piórek napyta ci kłopotów. Nieznajomy mężczyzna uśmiecha się i ci się kłania. To mi się nie podoba, Sophie. – Przecież nic nie mogę poradzić na to, że się do mnie uśmiecha. Nie prosiłam go, żeby mi się ukłonił. – Ale go do tego zachęciłaś. – Nic podobnego. Po co miałabym to robić? Musi być bardzo zarozumiały, jeśli tak pomyślał. Jeśli znów go spotkam, nie omieszkam mu o tym powiedzieć. Oczywiście wcale nie chcę się z nim spotkać – dodała szybko. – Oczywiście, że nie – zadrwił. – Jedźmy już do domu. Zobaczmy, czy ciocia Emmeline wstała. Może uda mi się ją namówić na zakupy. – Zastanawiam się, co kobiety widzą w chodzeniu po sklepach. Przecież masz wszystko, czego potrzebujesz. – Nic nie wiesz na ten temat – orzekła. – Ale dowiesz się, kiedy się ożenisz i bę- dziesz chciał sprawić przyjemność swojej wybrance. Roześmiał się i w dobrych humorach wrócili na Mount Street. Adam rozpoznał w kobiecie na koniu dziewczynę, którą widział z żołnierzami. Za- stanawiał się, kim jest owa piękna nieznajoma. Kiedy się uśmiechała, jej niebieskie oczy błyszczały wesoło. Nie towarzyszyła jej przyzwoitka ani stajenny. Może obser- wowali ją z ukrycia, a może jej rodzice albo opiekunowie nie dbali o konwenanse. Zapewne wymknęła się potajemnie ze swoim adoratorem i dobrze się bawiła, nie
zważając na wymogi przyzwoitości. Dzień wcześniej widział ją w powozie ze starszą kobietą, zapewne krewną lub opiekunką. Kimkolwiek była, nie przejmowała się swoją rolą, skoro pozwoliła, by młoda dama wyszła na ulicę i wpadła w ręce żołnierzy. Uśmiechnął się na to wspo- mnienie. Okazała się bardzo dzielna, nie dała się onieśmielić nawet w mokrym, ubłoconym ubraniu. Zawrócił w stronę South Audley Street. Powinien wymazać tę damę z pamięci. Miał na głowie ważniejsze sprawy niż dziewczyny, choćby i najurodziwsze. Musiał przygotować wystąpienie. Pracownik fabryki ostrzegł go, że Henry Hunt, znany jako Mówca, szykuje kolej- ny protest. Adam rozumiał robotników pracujących za bardzo niewielkie wynagro- dzenie. Inni właściciele zakładów nie mieli skrupułów, by obniżać wypłaty, gdy mala- ły dochody. Wynagrodzenie tkacza, wynoszące piętnaście szylingów za pracę sześć dni w tygodniu w roku dobrej koniunktury tuż po wojnie, zmalało teraz do pięciu szylingów. Robotnikom nie pomogły ustawy zbożowe, utrzymujące wysokie ceny pszenicy, a co za tym idzie – chleba. Sir John Michaelson, właściciel fabryki z sąsiedztwa, był tak nieczuły, że wielu jego robotników porzuciło pracę i zatrudniło się w Bamford Mill, gdy tylko usłyszeli, że są tam wolne miejsca. Sąsiad nie krył swego oburzenia. – Zrozum – mówił do Adama. – Nie możesz płacić im tak wygórowanych sum. To daje fałszywy obraz wartości ich pracy i prowadzi do tego, że stają się nieprzewidy- walni. Psujesz ich i robisz krzywdę nam wszystkim. Niedojadanie nigdy jeszcze im nie zaszkodziło. Zmusza ich za to do cięższej pracy. – Oni głodują – odpowiedział Adam, mając na myśli pracowników Michaelsona. – Głodujący ludzie nie mogą dobrze pracować. – Więc ich dokarmiasz. – Tak i jest to wyłącznie moja sprawa. – Jeśli nie będziemy się wspierać, wszyscy stracimy – rzucił wojowniczo sir John. – Jestem pewien, że to samo mówią robotnicy – odpowiedział Adam. – A ty bez wątpienia wiesz, co mówią. Jestem oburzony twoją postawą. Jesteś zdrajcą. Adam powrócił do Wyndham House i usiadł w bibliotece, by napisać przemówie- nie. Nie był urodzonym mówcą jak Henry Hunt i nigdy dotąd nie przemawiał pu- blicznie z wyjątkiem spotkań ze swoimi pracownikami. Na bieżąco informował ich o tym, jak idą interesy, powiadamiał o dużych zamówieniach, ustalał terminy reali- zacji i gratulował im, jeśli skończyli pracę na czas. Otrzymywali wtedy dodatkowe wynagrodzenie i bardziej się starali. Teraz jednak musiał wystąpić przed równymi sobie, w większości podzielającymi poglądy sir Johna. Wiedział, że nie będzie łatwo ich przekonać. Zapełniał pismem kolejne kartki papieru, a potem je miął i rzucał na podłogę. W pewnej chwili do pokoju wszedł Mark. – Sprawiasz wrażenie zajętego. – Wszystko nadaremno! Nie potrafię znaleźć właściwych słów. – Słowa, których użyłeś w rozmowie ze mną, wydawały mi się odpowiednie.