RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony187 901
  • Obserwuję163
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 436

Pammi Tara - Marzenia nowozencow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :881.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Pammi Tara - Marzenia nowozencow.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

Tara Pammi Marzenia nowożeńców Tłu​ma​cze​nie: Mał​go​rza​ta Do​bro​goj​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Leah Hun​ting​ton bez​sil​nie opa​dła na pla​sti​ko​we krze​sło przy swo​im biur​ku. Nogi do​słow​nie ugię​ły się pod nią. Przed ocza​mi wciąż mia​ła czer​wo​ną pie​częć na po​da​- niu, gło​szą​cą „OD​RZU​CO​NE”. Jej szki​com de​fi​ni​tyw​nie od​mó​wio​no szan​sy na re​ali​- za​cję i na​dzie​je Leah roz​wia​ły się jak dym. W dusz​nym po​wie​trzu spły​wa​ła po​tem, ci​chy po​mruk wia​tra​ka pod su​fi​tem szar​pał jej ner​wy, a mię​śnie kar​ku mia​ła fa​tal​nie spię​te. Pani Du​Pont, me​ne​dżer​ka sprze​da​ży de​ta​licz​nej, dała jej nie​ca​łe dwa mie​sią​ce na przy​go​to​wa​nie pierw​szej ko​lek​cji, a po tej od​mo​wie zo​sta​ły jej tyl​ko gołe szki​ce. Po​- nie​waż to była jej wła​sna ko​lek​cja, wszyst​ko mu​sia​ła zro​bić sama, li​czy​ła się więc każ​da chwi​la. Naj​waż​niej​sze było po​zy​ska​nie fun​du​szy na ma​te​ria​ły. Po​trze​bo​wa​ła mnó​stwa rze​czy, a do​stę​pu do pie​nię​dzy wciąż nie mia​ła. Pod​nio​sła słu​chaw​kę i wy​bra​ła nu​- mer me​ne​dże​ra, z któ​rym roz​ma​wia​ła dwa dni wcze​śniej. Ser​ce biło jej moc​no i szyb​ko. Me​ne​dżer ode​brał nie​mal od razu, jak​by się spo​dzie​wał jej te​le​fo​nu, ale też od​po​wie​dział krót​ko i sta​now​czo. Bank nie może wy​ko​rzy​stać fun​du​szu po​wier​- ni​cze​go jako za​bez​pie​cze​nia po​życz​ki, po​nie​waż po​wier​nik fun​du​szu nie wy​ra​ził na to zgo​dy. Za tym wszyst​kim mógł stać tyl​ko je​den czło​wiek. Sta​vros Spo​ra​des. Leah ci​snę​ła słu​chaw​ką przez po​kój i wście​kle kop​nę​ła krze​sło, bo​le​śnie ude​rza​- jąc się w nogę. Jak dłu​go jesz​cze bę​dzie mu​sia​ła to zno​sić? Jak dłu​go mu na to po​zwo​li? Pod​nio​sła te​le​fon i drżą​cy​mi pal​ca​mi wy​bra​ła inny nu​mer. Za​żą​da wy​ja​śnień, za​- żą​da… To nie mia​ło sen​su. Se​kre​tar​ka znów grzecz​nie ją prze​pro​si za nie​obec​ność sze​- fa. Taką od​po​wiedź otrzy​my​wa​ła od roku, kie​dy tyl​ko pró​bo​wa​ła się z nim skon​tak​- to​wać. Choć obo​je miesz​ka​li w Ate​nach, moż​na było od​nieść wra​że​nie, że żyją na prze​ciw​le​głych krań​cach pla​ne​ty. Nie po​mo​gło za​gry​za​nie warg i za​ci​ska​nie pię​ści. Nie​zdol​na po​wstrzy​mać wy​ry​- wa​ją​cych się z pier​si łkań, roz​pła​ka​ła się bo​le​śnie. Musi z tym skoń​czyć. Musi się uwol​nić ze smy​czy, na któ​rej ją trzy​mał, kon​tro​lu​- jąc każ​dy jej krok i każ​dy wy​bór, sam bez prze​szkód ko​rzy​sta​jąc z uro​ków ży​cia. Taka sy​tu​acja trwa​ła już od pię​ciu lat. Ob​tar​ła łzy i otwo​rzy​ła w kom​pu​te​rze wy​szu​ka​ny tego ran​ka ar​ty​kuł z kro​ni​ki to​- wa​rzy​skiej. Part​ner biz​ne​so​wy Sta​vro​sa i syn chrzest​ny jego przy​bra​ne​go ojca Dmi​- tri Ka​re​gas wy​da​wał przy​ję​cie na swo​im jach​cie. Sta​vros i Dmi​tri byli skro​je​ni na tę samą mo​dłę – obaj nie​zwy​kle atrak​cyj​ni, choć bar​dzo róż​ni, kon​ty​nu​owa​li dzie​ło dziad​ka Leah, Gian​ni​sa Ka​tra​ki​sa, roz​wi​ja​jąc Ka​tra​kis Te​xti​les pod kie​run​kiem jego twór​cy. Obaj uwa​ża​li się za pół​bo​gów, a swo​ją wolę za pra​wo obo​wią​zu​ją​ce zwy​- kłych śmier​tel​ni​ków.

Sta​vros nie​na​wi​dził wszel​kich przy​jęć, cze​go Leah ni​g​dy nie po​tra​fi​ła zro​zu​mieć, jed​nak Dmi​tri z pew​no​ścią tam bę​dzie. Musi się tyl​ko po​sta​rać, by de​ka​denc​ki play​- boy, zwy​kle oto​czo​ny wia​nusz​kiem pięk​nych ko​biet, za​uwa​żył jej obec​ność na po​kła​- dzie swo​jej naj​now​szej za​baw​ki. Już ona się po​sta​ra przy​cią​gnąć jego uwa​gę. Zde​cy​do​wa​nym kro​kiem we​szła do sy​pial​ni i otwo​rzy​ła drzwi sza​fy. Po​mysł nie był może naj​lep​szy, ale Sta​vros nie po​zo​sta​wił jej wy​bo​ru. Za​mó​wi​ła tak​sów​kę i z dresz​czem nie​pew​no​ści za​czę​ła prze​glą​dać ubra​nia. W koń​cu wy​cią​gnę​ła zło​tą je​dwab​ną su​kien​kę, je​dy​ną z met​ką pro​jek​tan​ta, jaka zo​- sta​ła jej z daw​nych lat. Su​kien​ka była wprost obu​rza​ją​co ską​pa. Prak​tycz​nie bez ple​ców, co wy​klu​cza​ło wło​że​nie sta​ni​ka. Do tego ob​ci​sła i krót​ka, od​sła​nia​ją​ca nie​- mal całe uda. Pięć lat wcze​śniej no​si​ła ją bez mru​gnię​cia okiem. Bez naj​mniej​sze​go pro​ble​mu po​ka​zy​wa​ła każ​dy cen​ty​metr na​giej skó​ry i nie prze​szka​dza​ło jej, że wy​glą​da nie​- przy​zwo​icie. A te​raz była o ja​kieś dzie​sięć kilo więk​sza… Wo​la​ła so​bie nie wy​obra​żać, jak mu​sia​ła wte​dy wy​glą​dać. Tam​tej nocy wło​ży​ła ją na proś​bę Ca​li​sty, któ​rej chcia​ła zro​bić przy​jem​ność. A te​- raz po pro​stu nie mia​ła in​ne​go ciu​cha od​po​wied​nie​go na dzi​siej​sze przy​ję​cie. Spo​co​ny​mi dłoń​mi wcią​gnę​ła su​kien​kę, któ​ra w do​dat​ku oka​za​ła się skan​da​licz​nie krót​ka. Praw​dę mó​wiąc, le​d​wo za​kry​wa​ła po​ślad​ki. To był naj​bar​dziej nie​przy​zwo​ity strój, jaki mia​ła, i była w tej su​kien​ce tam​tej fe​- ral​nej nocy, ale też był to je​dy​ny strój, któ​ry mógł jej dziś za​gwa​ran​to​wać upra​gnio​- ne spo​tka​nie. Peł​na wąt​pli​wo​ści, we​szła do ła​zien​ki i spry​ska​ła twarz zim​ną wodą. Praw​do​po​dob​nie Sta​vros wpad​nie szał i bę​dzie nią jesz​cze bar​dziej gar​dził, o ile to w ogó​le moż​li​we. Ale nie mo​gła na​dal zno​sić izo​la​cji, jaką jej fun​do​wał od pię​ciu lat. Nie wy​trzy​ma tego ani chwi​li dłu​żej. Coś mu​sia​ło się zmie​nić. Leah przy​lgnę​ła do skó​rza​ne​go sie​dze​nia tak​sów​ki, jak​by mia​ła za​miar zo​stać tam na wiecz​ność. Kie​row​ca zer​kał na nią cie​ka​wie, ale jej nie po​ga​niał. W koń​cu ode​tchnę​ła głę​bo​ko i wyj​rza​ła przez brud​ną szy​bę. Ma​ri​na była za​tło​- czo​na, cu​mo​wa​ło tam kil​ka jach​tów oświe​tlo​nych za​cho​dzą​cym słoń​cem. Choć wszyst​kie były bar​dzo oka​za​łe, je​den wy​raź​nie się wy​róż​niał. Za​pła​ci​ła kie​row​cy i wy​sia​dła. Przez na​stęp​nych kil​ka mi​nut sta​ra​ła się nie my​śleć i na​wet się nie roz​glą​da​ła. Wy​pro​sto​wa​na, z pod​nie​sio​ną wy​so​ko gło​wą, po​de​szła do pil​nu​ją​ce​go tra​pu ochro​nia​rza. Po​tęż​ny męż​czy​zna roz​po​znał ją, ale zdra​dził go tyl​ko błysk w oku, bo poza tym na​wet nie drgnął. Leah wy​nio​śle unio​sła brew i był to je​dy​ny gest, na jaki zdo​ła​ła się zdo​być. Pięć ostat​nich lat spę​dzi​ła jako prak​ty​kant​ka w mało zna​nym domu mody, z dala od za​in​te​re​so​wa​nia me​diów, w miej​scu, gdzie jej nie zna​no i ni​ko​mu nie za​le​ża​ło, by się cze​goś o niej do​wie​dzieć. Za​sy​pia​ła, bu​dzi​ła się, szła do pra​cy, wra​ca​ła, ja​dła ko​la​cję i znów za​sy​pia​ła, pil​nie ob​ser​wo​wa​na przez go​spo​dy​nię, pa​nią Ko​vla​kis, któ​ra z po​le​ce​nia Sta​vro​sa dba​ła, by Leah nie sta​ła się bo​ha​ter​ką ko​lej​ne​go skan​da​lu. Ale nikt nie za​po​mniał, cze​go

się do​pu​ści​ła i co zro​bił Sta​vros, żeby ją uka​rać. Zwłasz​cza wśród osób, dla któ​rych każ​de jego sło​wo było ob​ja​wie​niem. Choć dla Leah dłu​gich jak wiecz​ność, upły​nę​ło za​le​d​wie kil​ka se​kund, za​nim męż​- czy​zna od​su​nął się, żeby ją prze​pu​ścić. Wspar​ta na jego wy​cią​gnię​tej ręce we​szła na po​kład. Oszo​ło​mio​na pa​nu​ją​cym za​mie​sza​niem, na chwi​lę za​po​mnia​ła, po co tu przy​szła. Kel​ne​rzy w uni​for​mach roz​no​si​li sam​pa​na. Przy​ję​cie zdą​ży​ło się już roz​- krę​cić, spo​ce​ni i pi​ja​ni go​ście kle​ili się jed​ni do dru​gich. W po​wie​trzu wi​bro​wa​ła mu​zy​ka i Leah bez​wied​nie za​ko​ły​sa​ła się do tak​tu. A więc wszyst​ko, co sły​sza​ła o przy​ję​ciach Dmi​trie​go, było praw​dą, a po​nie​waż Sta​vros sta​no​wił kom​plet​ne prze​ci​wień​stwo przy​ja​cie​la, z pew​no​ścią go tu nie bę​- dzie. Ona jed​nak musi się po​sta​rać, żeby ją roz​po​zna​no, więc przede wszyst​kim po​- win​na przy​cią​gnąć uwa​gę go​spo​da​rza. Z uśmie​chem na wy​zy​wa​ją​co czer​wo​nych war​gach ru​szy​ła do baru, usia​dła na wy​so​kim stoł​ku i za​mó​wi​ła pierw​szy tego wie​- czo​ru kok​tajl. Sta​vros Spo​ra​des był zde​gu​sto​wa​ny. Jego te​le​fon za​dzwo​nił już dzie​sią​ty raz w cią​gu ostat​nich pię​ciu mi​nut, a on nie miał naj​mniej​szej ocho​ty ruj​no​wać wie​czo​ru spę​dza​ne​go z pięk​ną i in​te​li​gent​ną ko​bie​tą. Ko​lej​ne te​le​fo​ny były jed​nak nie​po​ko​ją​- ce, więc uśmiech​nął się do He​le​ne i, za​nim ode​brał, po​cią​gnął dłu​gi łyk szam​pa​na. – Ona jest tu​taj – po​wie​dział Dmi​tri. – Na moim jach​cie. Za​szo​ko​wa​ny Sta​vros opadł na opar​cie fo​te​la. Sko​ro Dmi​tri do nie​go za​dzwo​nił, mo​gło cho​dzić o tyl​ko jed​ną ko​bie​tę. Leah. Re​laks w to​wa​rzy​stwie He​le​ne od​da​lił się w ni​cość. – Je​steś pe​wien? Śmiech w słu​chaw​ce za​brzmiał szy​der​czo. – Roz​po​zna​łem ją w dwie mi​nu​ty. To na pew​no ona. Jest pi​ja​na i tań​czy. Pi​ja​na i tań​czy… Za​miast twa​rzy Leah przed ocza​mi sta​nę​ła mu twarz jego sio​stry, Ca​li​sty, śmier​- tel​nie bla​dej i nie​ru​cho​mej. Pró​bo​wał ja​koś so​bie po​ra​dzić z jej przed​wcze​sną śmier​cią, ale gniew i bez​sil​ność wciąż jesz​cze były bar​dzo świe​że i sil​ne. Po​wo​li scho​wał te​le​fon, prze​pro​sił He​le​ne i wy​szedł z re​stau​ra​cji. „Nie mam do niej żad​nych za​strze​żeń, pa​nie Spo​ra​des”, po​wie​dzia​ła swo​im no​so​- wym gło​sem o Leah pani Ko​vla​kis w co​ty​go​dnio​wej roz​mo​wie. „Nie do wia​ry, ale bar​dzo się zmie​ni​ła”. Czyż​by mó​wi​ła mu tyl​ko to, co rze​czy​wi​ście chciał usły​szeć? Po kil​ku mi​nu​tach jego he​li​kop​ter lą​do​wał na luk​su​so​wym jach​cie Dmi​trie​go. – Gdzie jest? Przy​ja​ciel wska​zał par​kiet ta​necz​ny na niż​szym po​kła​dzie. – Mógł​bym ją ka​zać zgar​nąć ochro​nia​rzom, ale to by tyl​ko po​gor​szy​ło sy​tu​ację. Sta​vros kiw​nął gło​wą, ale nie pa​trzył mu w oczy. Był o krok od utra​ty sa​mo​kon​tro​li. Na szczę​ście to był tyl​ko al​ko​hol, nie nar​ko​ty​- ki. Jed​nak na wszel​ki wy​pa​dek wo​lał nie pa​trzeć na swo​ją żonę, po​ślu​bio​ną za karę i jako po​ku​tę.

Na​wet w pi​ja​nym oszo​ło​mie​niu wy​wo​ła​nym przez trzy ko​lej​ne drin​ki Leah wy​czu​- ła, że Sta​vros wcho​dzi na par​kiet. Jej cia​ło prze​szedł lo​do​wa​ty dreszcz, choć bry​za od mo​rza była cie​pła. Po​trzą​snę​ła gło​wą, żeby od​go​nić mgłę, i pod​nio​sła wzrok. Słyn​ny, wy​ko​na​ny na spe​cjal​ne za​mó​wie​nie, lśnią​cy, szkla​ny bar, duma jach​tu Dmi​- trie​go, po​ka​zał set​kę od​bić Sta​vro​sa. Wą​ską twarz o rzeź​bio​nych ry​sach, kla​sycz​- nym pro​fi​lu nosa, kształt​nych war​gach i pło​wych oczach ocie​nio​nych dłu​gi​mi rzę​sa​- mi. W chwi​li, kie​dy spo​tka​li się wzro​kiem, jego oczy prze​peł​nia​ła czy​sta nie​na​wiść. Leah zro​bi​ło się sła​bo. Drżąc, nie​kon​tro​lo​wa​nie ob​ję​ła za kark dwu​dzie​sto​pa​ro​lat​ka, z któ​rym tań​czy​ła przez ostat​ni kwa​drans. Choć może ra​czej to on ją pod​trzy​my​wał. Na szczę​ście wi​dzia​ła go jak przez mgłę. Naj​chęt​niej wy​ma​za​ła​by tę noc z pa​mię​- ci. Po​ru​sza​ła sto​pa​mi w rytm mu​zy​ki, pod​czas gdy part​ner prze​su​nął dło​nie z jej bio​der na ple​cy i w koń​cu ją ob​jął. Nie mo​gła jed​nak zi​gno​ro​wać zbie​ra​ją​cych się wo​kół niej czar​nych chmur, więc wzię​ła głę​bo​ki od​dech. Sta​vros szedł ku niej przez tłum spo​co​nych, roz​ko​ły​sa​nych mu​zy​ką ciał, któ​re roz​stę​po​wa​ły się przed nim bez pro​te​stu. Wy​da​wa​ło się, że w ob​li​czu zbli​ża​ją​cej się bu​rzy po​wie​trze sta​nę​ło. Leah ode​rwa​ła się od part​ne​ra i po​ca​ło​wa​ła go w chło​pię​co de​li​kat​ny po​li​czek. – Prze​pra​szam – szep​nę​ła. Nie jego wina, że nie wie​dział, kim ona jest; gdy​by wie​dział, nie od​wa​żył​by się jej do​tknąć. Trzy​mał​by się z da​le​ka i trak​to​wał​by ją jak po​wie​trze, tak jak po​stą​pi​ła więk​szość obec​nych, kie​dy po​ja​wił się Dmi​tri. Była prze​cież Leah Hun​ting​ton Spo​- ra​des, żoną Sta​vro​sa Spo​ra​de​sa, i ża​den inny męż​czy​zna nie miał pra​wa zbli​żyć się do niej. Jej przy​ja​ciel, Alex, któ​ry jako je​dy​ny nie od​wró​cił się od niej i już po śmier​ci Ca​li​sty pró​bo​wał się z nią kon​tak​to​wać, skoń​czył w wię​zie​niu, oskar​żo​ny na pod​sta​- wie do​wo​dów sfa​bry​ko​wa​nych przez Sta​vro​sa i Dmi​trie​go. Na to wspo​mnie​nie za​trzę​sła nią tłu​mio​na fu​ria. Ależ go nie​na​wi​dzi​ła… Że​la​zna dłoń chwy​ci​ła ją w ta​lii i ode​rwa​ła od part​ne​ra. Może to jesz​cze na​sto​la​- tek, po​my​śla​ła, sama w wie​ku dwu​dzie​stu je​den lat czu​jąc się dziw​nie sta​ra i zmę​- czo​na. Ina​czej niż chło​pak, z któ​rym tań​czy​ła, męż​czy​zna był moc​no umię​śnio​ny, bez​- względ​nie twar​dy w ze​tknię​ciu z jej drob​nym cia​łem. Jak ostat​ni tchórz, nie od​wa​- ży​ła się spoj​rzeć mu w oczy. Wy​pi​ty al​ko​hol wciąż bu​zo​wał jej w gło​wie, kie​dy ją pod​niósł i bez​wol​ną prze​rzu​- cił so​bie przez ra​mię. Przez łzy pa​trzy​ła na świat, na​gle od​wró​co​ny do góry no​ga​mi. Roz​le​ga​ją​ce się wo​ko​ło szep​ty były jak ci​sza przed bu​rzą. Do​sta​ła, cze​go chcia​ła. Zro​bi​ła z sie​bie wi​do​wi​sko i zwró​ci​ła uwa​gę Sta​vro​sa. Nic jed​nak nie mo​gło jej od​czu​lić na miaż​dżą​cą po​gar​dę, któ​rą zo​ba​czy​ła w jego oczach. Za​ci​snę​ła moc​no po​wie​ki i za​pa​dła w al​ko​ho​lo​wy nie​byt. Szarp​nę​ła się gwał​tow​nie, kie​dy stru​gi lo​do​wa​tej wody ude​rzy​ły w nią ze wszyst​- kich stron. Krzyk​nę​ła i spró​bo​wa​ła się uwol​nić, ale spod lo​do​wa​te​go prysz​ni​ca nie było uciecz​ki. Drżą​cy​mi dłoń​mi od​gar​nę​ła z twa​rzy mo​kre wło​sy. Rze​ko​mo wo​do​od​por​ny tusz do

rzęs po​zna​czył jej po​licz​ki i pal​ce ciem​ny​mi smu​ga​mi. Nie mu​sia​ła się od​wra​cać. Nie​mal na​ma​cal​nie czu​ła obec​ność swo​je​go prze​śla​dow​cy, ob​ser​wu​ją​ce​go ją ze zło​- śli​wą sa​tys​fak​cją. Jego za​cho​wa​nie nie było dla niej żad​nym za​sko​cze​niem. Wy​cią​gnę​ła rękę i za​krę​ci​ła kran. Na​gle za​pra​gnę​ła sku​lić się na dnie bro​dzi​ka i za​mknąć oczy. Ale na​wet to nie mia​ło jej być dane. – Wyjdź stam​tąd. – Roz​kaz po​wro​tu do czyść​ca ude​rzył ją jak po​li​czek. Na​wet po tych wszyst​kich la​tach nie mia​ła od​wa​gi, by spoj​rzeć mu w oczy. Ale nie mo​gła so​bie po​zwo​lić na roz​czu​la​nie się nad sobą. Nie po tym wszyst​kim, co dziś zro​bi​ła, byle tyl​ko go zo​ba​czyć. Przy​trzy​ma​ła się kra​nu i z tru​dem sta​nę​ła na no​gach. Prze​stron​na ła​zien​ka zda​- wa​ła się wi​ro​wać wo​kół niej. Nad gło​wą mia​ła krysz​ta​ło​wy ży​ran​dol, pod sto​pa​mi pod​ło​gę z ciem​ne​go dębu, za oknem lśni​ło nie​bie​skie mo​rze. Po​wo​li prze​sta​ło jej się krę​cić w gło​wie. Drżąc z wy​sił​ku, wy​szła z bro​dzi​ka, zo​sta​wia​jąc mo​kre śla​dy. – Okryj się. – Rzu​cił jej ręcz​nik. Za​nu​rzy​ła twarz w ba​weł​nia​nej mięk​ko​ści, wy​ko​rzy​stu​jąc te kil​ka se​kund pry​wat​- no​ści. Jed​nak po​gar​da w jego gło​sie była zbyt bo​le​sna. Zde​cy​do​wa​nym ru​chem od​rzu​ci​ła ręcz​nik, któ​ry wy​lą​do​wał mu na ra​mie​niu. – Dzię​ku​ję, mam su​kien​kę. To two​ja wina, że od​sła​nia wię​cej, niż za​sła​nia – od​par​- ła bez​czel​nie. W od​po​wie​dzi sma​gnął ją złym spoj​rze​niem. – Ni​g​dy nie mo​głaś zro​zu​mieć, co jest dla cie​bie do​bre. Ze​bra​ła na kar​ku mo​kre wło​sy i wy​ci​snę​ła z nich wodę, zmu​sza​jąc się do obo​jęt​- no​ści, od któ​rej była jak naj​dal​sza. – To kwe​stia aler​gii na cie​bie. Wo​la​ła​bym umrzeć na za​pa​le​nie płuc niż za​wdzię​- czać ci co​kol​wiek. Czu​ła, jak bar​dzo jest zły, i na​gle za​la​ła ją fala stra​chu i wszyst​kich tych nie​do​- brych uczuć, z któ​ry​mi wal​czy​ła przez ostat​nie dzie​sięć lat. Wi​dok tych peł​nych zło​- ści pło​wych oczu coś jej uświa​do​mił. Ca​li​sta. Ca​li​sta mia​ła ta​kie same oczy, ale do​bre, skłon​ne do uśmie​chu, wa​bią​ce męż​czyzn ni​czym pa​ję​cza sieć. My​śle​nie o niej i o tam​tej nocy spra​wia​ło, że żo​łą​dek ści​skał jej się w bo​le​sny wę​zeł. I nic nie mo​gło po​móc. Ale po​przez szok wy​wo​ła​ny spo​tka​niem prze​bi​ło się pew​ne po​dej​rze​nie. Za​dy​go​ta​ła i nie mia​ło to nic wspól​ne​go z jej mo​krą su​kien​ką. – Sta​vros, ja… Jed​ną ręką przy​trzy​mał ją za kark, pal​ca​mi dru​giej ob​jął po​li​czek. Nikt ni​g​dy nie do​ty​kał jej tak dłu​go… Może dla​te​go mia​ła wra​że​nie, że jego dłoń pali jej skó​rę. I dla​te​go pra​gnę​ła, by ten do​tyk trwał i trwał. Przy​naj​mniej do​pó​ki nie uświa​do​mi​ła so​bie, co on wła​ści​wie robi. Spraw​dzał, czy nie ma roz​sze​rzo​nych źre​nic, czy nie bra​ła nar​ko​ty​ków. Spoj​rza​ła mu w oczy i szyb​ko spu​ści​ła wzrok. – Ni​cze​go nie bra​łam – szep​nę​ła bła​gal​nym to​nem. – Pa​mię​tam ostat​ni raz, kie​dy to od cie​bie usły​sza​łem – od​parł su​cho. Te sło​wa i jego ton zmro​zi​ły ją do szpi​ku ko​ści. Tak bar​dzo pra​gnę​ła jego bli​sko​-

ści, ale naj​wy​raź​niej nie mo​gła na nią li​czyć. – Mó​wię praw​dę, wierz mi. „Ni​g​dy nie do​tknę​łam nar​ko​ty​ków”, chcia​ła wy​krzy​czeć, tak jak tej nocy, kie​dy umar​ła Ca​li​sta, ale chy​ba na​wet nie usły​szał jej płacz​li​we​go wy​zna​nia. Te​raz uśmiech​nął się chłod​no. – Trud​no mi w to uwie​rzyć, sko​ro okła​ma​łaś pa​nią Ko​vla​kis, wy​mknę​łaś się z domu, po​ja​wi​łaś na jach​cie Dmi​trie​go, zna​ne​go z dzi​kich przy​jęć, i pi​łaś bez umia​- ru. Jak zwy​kle, był uprze​dza​ją​co grzecz​ny. Tak jak i wcze​śniej, kie​dy za​wład​nął jej ży​ciem. „Mo​żesz albo za mnie wyjść, albo iść do wię​zie​nia, Leah. Wy​bór na​le​ży do cie​- bie”. – Przy​naj​mniej uda​ło mi się zwró​cić two​ją uwa​gę, praw​da? – spy​ta​ła, uświa​da​mia​- jąc so​bie zbyt póź​no, że mu się pod​kła​da. Choć wła​ści​wie nie mia​ła za​mia​ru trzy​mać tego w se​kre​cie.

ROZDZIAŁ DRUGI – Słu​cham? Sta​vros cof​nął się gwał​tow​nie, zmarsz​czył brwi i za​klął pod no​sem. Po raz pierw​szy w ży​ciu zda​rzy​ło mu się stra​cić prze​ni​kli​wość, z któ​rej sły​nął w ateń​skich krę​gach biz​ne​su. Choć tyl​ko na kil​ka se​kund. – Co po​wie​dzia​łaś? Od​po​wie​dzia​ła twar​dym spoj​rze​niem. – W ca​łym tym tan​det​nym show cho​dzi​ło wy​łącz​nie o cie​bie, Sta​vros. By​łeś głów​- ną i je​dy​ną na​gro​dą. Gdy​byś choć raz ode​brał ode mnie te​le​fon czy prze​czy​tał jed​- ne​go mej​la… Sko​ro tego nie zro​bi​łeś, mu​sia​łam się zni​żyć do two​ich stan​dar​dów. – Mo​ich stan​dar​dów? – po​wtó​rzył, wy​sta​wia​jąc nie naj​lep​sze świa​dec​two swo​jej in​te​li​gen​cji. Co gor​sza, kom​plet​nie nie po​tra​fił się sku​pić. Zło​ta su​kien​ka mia​ła pra​wie ko​lor jej skó​ry i była to jak naj​bar​dziej praw​dzi​wa opa​le​ni​zna. W do​dat​ku le​ją​cy ma​te​riał ukła​dał się na jej smu​kłym cie​le nie​zwy​kle ero​tycz​nie, stwa​rza​jąc złu​dze​nie na​go​- ści. Wy​glą​da​ła tym atrak​cyj​niej, że wszyst​kie śla​dy dziew​czę​cej krą​gło​ści znik​nę​ły. Sta​ła przed nim ko​bie​ta, drob​na, kru​cha i kom​plet​nie nie​zna​jo​ma. – Za​pew​ne spo​dzie​wał​byś się po mnie cze​goś po​dob​ne​go, praw​da? Więc pro​szę, to wła​śnie do​sta​łeś. I oto je​steś, po raz pierw​szy od pię​ciu lat, jak​by przy​wo​ła​ny za​- klę​ciem. Sły​sząc to nie​do​rzecz​ne sło​wo „za​klę​cie”, kom​plet​nie onie​miał. Od​gar​nę​ła za uszy dłu​gie, brą​zo​we wło​sy, spry​sku​jąc twarz kro​pel​ka​mi wody. Każ​dy ruch no​sił zna​mio​na ele​ganc​kiej zmy​sło​wo​ści, nie wy​uczo​nej, lecz jak naj​bar​- dziej na​tu​ral​nej. Za​śle​pio​ny iry​ta​cją i stra​chem, nie​po​trzeb​nie po​trak​to​wał ją aż tak szorst​ko. Świa​do​mość wła​snej nie​do​sko​na​ło​ści wpra​wi​ła go w fa​tal​ny na​strój. – Wy​glą​dasz kosz​mar​nie… Co ty ze sobą zro​bi​łaś? – spy​tał opry​skli​wie. Za​cho​wa​ła ka​mien​ną twarz, choć po​wie​ki drgnę​ły jej lek​ko. Mia​ła tak szczu​płą twarz, że sar​nie oczy wy​glą​da​ły w niej jak mrocz​ne je​zio​ra. Ra​mio​na też były szczu​płe, ale przy​naj​mniej wi​dać w nich było mię​śnie. Opar​ła dłoń na bio​drze i wy​su​nę​ła je lek​ko do przo​du, przez co mo​kra su​kien​ka jesz​cze pod​kre​śli​ła jej kształ​ty. – Nie wie​rzę. Nie po​do​bam ci się? To dzię​ki to​bie tak schu​dłam. Już na​wet mo​del​- ki pro​szą mnie o wska​zów​ki, a fo​to​gra​fo​wie o zgo​dę na zdję​cia… Mó​wi​ła obo​jęt​nie i od po​cząt​ku po​dej​rze​wał, że jak zwy​kle pró​bu​je go zma​ni​pu​lo​- wać, ale co miał​by zro​bić? Za​wsze była ze​psu​tą, sa​mo​lub​ną ba​lan​go​wicz​ką, nie​li​- czą​cą się z ni​kim i z ni​czym. Poza tym strasz​nie go roz​pra​sza​ła. Je​że​li po​zwo​li jej na dal​sze pro​wo​ka​cje, nie bę​dzie mógł nor​mal​nie my​śleć. Przede wszyst​kim trze​ba ją czymś okryć.

Chwy​cił ją za rękę, po​cią​gnął do sy​pial​ni Dmi​trie​go i pchnął na łóż​ko, a sam zaj​- rzał do sza​fy. Z dłu​gie​go sze​re​gu ko​szul na wie​sza​kach wy​brał jed​ną i rzu​cił jej. – Włóż to. Przy​glą​da​ła mu się pod​par​ta na łok​ciu, dłu​gie opa​lo​ne nogi i sto​py w czar​nych san​dał​kach na wy​so​kich ob​ca​sach in​te​re​su​ją​co kon​tra​sto​wa​ły z ciem​no​czer​wo​ną po​ście​lą. – Wy​ja​śnij​my so​bie coś. Ubra​łaś się jak pro​sty​tut​ka, upi​łaś i przy​kle​iłaś do tego chło​pa​ka, żeby zwró​cić moją uwa​gę? A może dla​te​go, że nie po​tra​fisz żyć nor​mal​- nie bez al​ko​ho​lu i nar​ko​ty​ków? Te​raz to ona ci​snę​ła w nie​go ko​szu​lą, więc uchy​lił się gwał​tow​nie. Jej oczy wy​da​- wa​ły się ogrom​ne w de​li​kat​nym owa​lu twa​rzy. – Pró​bo​wa​łam się z tobą skon​tak​to​wać przez po​nad rok. Gdy​byś miał na tyle przy​zwo​ito​ści, żeby na to za​re​ago​wać, nie mu​sia​ła​bym po​stę​po​wać aż tak dra​stycz​- nie. A al​ko​hol wzię​łam do ust po raz pierw​szy od pię​ciu lat. Zu​peł​nie mnie nie cią​- gnie. – Su​ge​ru​jesz, że to ja pro​wo​ko​wa​łem cię do pi​cia? Kie​dy nie od​po​wie​dzia​ła, ode​tchnął głę​bo​ko. Za nic nie po​zwo​li wy​pro​wa​dzić się z rów​no​wa​gi – Cie​szę się, że z tym skoń​czy​łaś. Choć nie​któ​rych na​wy​ków trud​niej się po​zbyć niż in​nych. Ty za​wsze mia​łaś skłon​no​ści do szu​ka​nia ko​zła ofiar​ne​go i ukry​wa​nia swo​jej sła​bo​ści. Wzdry​gnę​ła się i od​wró​ci​ła twarz. Nie​na​wi​dził nik​czem​nej sa​tys​fak​cji, jaką spra​wiał mu wi​dok jej bla​do​ści. To dla​te​- go tak dłu​go nie chciał jej wi​dzieć. Ja​kimś spo​so​bem od po​cząt​ku pro​wo​ko​wa​ła go do za​cie​kło​ści i nik​czem​no​ści, któ​rych się wsty​dził, bo za​wsze mu się wy​da​wa​ło, że to ce​chy kom​plet​nie nie​zgod​ne z jego cha​rak​te​rem. – Nie po to zro​bi​łam z sie​bie przed​sta​wie​nie, żeby dys​ku​to​wać z tobą o mo​ich wa​dach – po​wie​dzia​ła non​sza​lanc​ko. – Chęt​nie cię wy​słu​cham. Wy​ja​śnij, o co ci cho​dzi. – Że​niąc się ze mną po​mi​mo mo​jej fa​tal​nej opi​nii, po​ka​za​łeś ca​łe​mu świa​tu, jaki je​steś ho​no​ro​wy, i do​trzy​ma​łeś sło​wa da​ne​go Gian​ni​so​wi. A po​tem przez pięć lat kon​tro​lo​wa​łeś każ​dy mój krok. Chcia​ła​bym to za​koń​czyć. Wy​trzy​ma​ła jego spoj​rze​nie i tyl​ko pul​su​ją​ca na szyi żył​ka świad​czy​ła o nie​zwy​- kłym na​pię​ciu. Zło​ży​ła dło​nie na ko​la​nach i jej nie​ty​po​we opa​no​wa​nie zro​bi​ło na nim pew​ne wra​że​nie. Była jak wul​kan wy​peł​nio​ny wrzą​cą lawą. – Być może sama to dziś uda​rem​ni​łaś. Jak mam po​zwo​lić ci żyć wła​snym ży​ciem, sko​ro zna​la​złem cię pi​ja​ną, uwie​szo​ną na ja​kimś dzie​cia​ku? W krót​kim cza​sie wró​- cisz do daw​nych zwy​cza​jów. Przy​ję​cia, al​ko​hol, nar​ko​ty​ki, nie​od​po​wied​nie to​wa​rzy​- stwo… Nie mogę na to po​zwo​lić. Cała krew od​pły​nę​ła jej z twa​rzy. – Od​se​pa​ro​wa​łeś mnie od ca​łe​go świa​ta. Od​cią​łeś od przy​ja​ciół. Twoi szpie​dzy pil​- nu​ją mnie dniem i nocą. Igno​ro​wa​łeś moje mej​le, two​ja se​kre​tar​ka za​wsze mnie od​- sy​ła​ła. Zo​sta​łam two​im więź​niem, nie da​łeś mi wy​bo​ru. – Za​wsze jest ja​kiś wy​bór. Szko​da tyl​ko, że przy wszyst​kich two​ich moż​li​wo​ściach

ni​g​dy nie po​tra​fi​łaś do​ko​nać wła​ści​we​go. – Nie mam za​mia​ru ni​cze​go te​raz roz​trzą​sać. Ani prze​szło​ści, ani te​raź​niej​szo​ści. In​te​re​su​je mnie wy​łącz​nie przy​szłość. – Oczy​wi​ście – od​parł sztyw​no. – Więc nie masz mi nic do po​wie​dze​nia? Po​krę​ci​ła gło​wą. – Mam mnó​stwo pra​cy przy mo​jej ko​lek​cji. Już je​stem spóź​nio​na. Chcę tyl​ko, że​- byś za​dzwo​nił i anu​lo​wał… Spo​sób, w jaki się do niej od​wró​cił, wzbu​dził w niej oba​wę. – Nie wi​dzia​łaś mnie ani Gian​ni​sa od pię​ciu lat. Nie je​steś ani tro​chę cie​ka​wa? – Cze​go? – szep​nę​ła nie​pew​nie, drżąc pod jego hip​no​ty​zu​ją​cym spoj​rze​niem. Przy​cią​gnął ją do sie​bie i przy​lgnę​ła do nie​go z wes​tchnie​niem. Ich twa​rze dzie​li​ły za​le​d​wie cen​ty​me​try. Mo​gła tyl​ko ob​ser​wo​wać, jak iry​ta​cja zmie​nia bar​wę jego oczu na ciem​no​zło​tą. – Choć​by tego, jak się ma twój dzia​dek, ty mała nie​wdzięcz​ni​co. – Od​ru​cho​wo za​- ci​snął pal​ce na jej ra​mio​nach. Za​bo​la​ło i spró​bo​wa​ła się wy​rwać. – Czy to zbyt wie​le, są​dzić, że za​in​te​re​su​jesz się zdro​wiem czło​wie​ka, któ​ry oto​- czył cię opie​ką po śmier​ci two​je​go ojca? Ode​pchnę​ła go i te​raz od​dy​cha​ła cięż​ko. – Nie mam już szes​na​stu lat, więc prze​stań mnie stro​fo​wać w ten spo​sób! I nie mu​szę ci się tłu​ma​czyć. Po​wiem tyl​ko, że co​dzien​nie roz​ma​wiam z pie​lę​gniar​ką dziad​ka. Na wi​dok nie​do​wie​rza​nia w jego spoj​rze​niu po​ża​ło​wa​ła tych słów. Od​wró​ci​ła się i po​de​szła do mi​ni​lo​dów​ki w rogu po​ko​ju. Głów​nie dla​te​go, że po​trze​bo​wa​ła cza​su, żeby się po​zbie​rać. Wzię​ła bu​tel​kę wody i wy​pi​ła ją tak szyb​ko, że gar​dło zdrę​twia​- ło jej z zim​na. – Od pię​ciu lat nie by​łaś u nie​go ani razu. Myśl o od​wie​dzi​nach u Gian​ni​sa bu​dzi​ła w niej mie​sza​ne uczu​cia. Bar​dzo chcia​ła​- by znów zo​ba​czyć ten do​bry uśmiech… Z dru​giej stro​ny bała się pa​nicz​nie, że mo​- gła​by stra​cić dziad​ka. Pięć lat wcze​śniej prze​szedł za​wał i trzy ope​ra​cje by​pas​sów. A ona w tak mło​dym wie​ku opła​ka​ła już ojca i Ca​li​stę. Ko​lej​na stra​ta by​ła​by nie do znie​sie​nia. – Moje sto​sun​ki z dziad​kiem to nie two​ja spra​wa. – Z tym się nie zgo​dzę. – Nic mnie to nie ob​cho​dzi. Pięć ostat​nich lat prze​ży​łam pod two​je dyk​tan​do. Wy​- bie​ra​łeś mi je​dze​nie, ciu​chy i zna​jo​mych. Co​kol​wiek chcia​łeś we mnie zmie​nić, to już się sta​ło. Chcę za​cząć żyć wła​snym ży​ciem, zro​bić ka​rie​rę… – W oczach za​szkli​- ły jej się łzy. – Dla​cze​go mi nie po​zwa​lasz żyć na wła​sny ra​chu​nek? – Na po​czą​tek, nie ży​czę so​bie te​le​fo​nów od Dmi​trie​go z ta​ki​mi in​for​ma​cja​mi jak dzi​siaj. – Już ci to wy​ja​śni​łam. Prze​cież sam nie od​bie​rał​byś mo​ich te​le​fo​nów przez ko​lej​- ne dzie​sięć lat. Mia​ła do​syć jego nie​ustan​nej kon​tro​li, de​cy​do​wa​nia o jej każ​dym kro​ku. Nie mo​- gła dłu​żej żyć po​zba​wio​na wol​no​ści wy​bo​ru. – Roz​ma​wia​łam z moim przy​ja​cie​lem, Phi​li​pem. Jest praw​ni​kiem. – Cof​nę​ła się

o krok i ze​bra​ła na od​wa​gę. – Znam swo​je pra​wa. Mam po​wo​dy, żeby się z tobą roz​wieść. – Roz​wieść? – Tak. Chcę się roz​wieść i ze​rwać z tobą wszel​kie kon​tak​ty. Je​stem pew​na, że i cie​bie ucie​szy ta per​spek​ty​wa. Więc po pro​stu daj​my so​bie to, cze​go obo​je chce​- my. Lek​ki uśmie​szek na jego war​gach nie się​gnął oczu. – Oczy​wi​ście, masz swo​je pra​wa i praw​ni​ków. Ale bez mo​jej zgo​dy pro​ces po​trwa lata… dzie​sięć albo wię​cej… – Tyl​ko o to ci cho​dzi? – Przy​trzy​ma​ła się brze​gu biur​ka, żeby ukryć drże​nie dło​- ni. – Chcesz mi kom​plet​nie zruj​no​wać ży​cie, żeby uspo​ko​ić wy​rzu​ty su​mie​nia po tym, co się sta​ło z Ca​li​stą? Na​praw​dę ża​łu​ję, że to nie ja zgi​nę​łam tam​tej nocy za​- miast niej. Nie​ste​ty samo ży​cze​nie ni​cze​go nie zmie​ni. Bo choć sama ni​g​dy w ży​ciu nie tknę​ła nar​ko​ty​ków, po​zwo​li​ła na to Ca​li​ście. Stąd ogrom​ne po​czu​cie winy. – Ni​g​dy nie chcia​łem, że​byś zgi​nę​ła za​miast niej – od​parł, za​szo​ko​wa​ny. Trud​no było w to uwie​rzyć, ale… fakt fak​tem, że ani Dmi​tri, ani Leah, ani Ca​li​sta nie po​tra​fi​li znieść na​rzu​ca​nych im przez nie​go za​sad. Wy​rwa​na ze świa​ta wspo​mnień, po​krę​ci​ła gło​wą. – Ja​sne. Gdy​by mnie za​bra​kło, kto stał​by się ce​lem two​ich sa​dy​stycz​nych in​stynk​- tów? – Mo​żesz uwa​żać swo​ją dzie​się​cio​let​nią obec​ność w moim ży​ciu za sa​dyzm z mo​- jej stro​ny, ale ja na​zwał​bym to ma​so​chi​zmem. Od za​wsze wie​dzia​ła, co o niej my​śli, ale usły​szeć to od nie​go… Za​ci​snę​ła pal​ce na szklan​ce z wodą, z tru​dem opa​no​wu​jąc gwał​tow​ne pra​gnie​nie ci​śnię​cia mu jej w twarz. On tym​cza​sem, jak​by czy​ta​jąc w jej my​ślach, ob​ser​wo​wał ją z roz​ba​wie​niem. – Tyl​ko spró​buj. Gry​zą​ca sa​tys​fak​cja w jego gło​sie do​tknę​ła ją do ży​we​go. Naj​wy​raź​niej ocze​ki​wał od niej dzie​cin​ne​go na​pa​du zło​ści, a i dziś, i przez te wszyst​kie lata speł​ni​ła aż zbyt wie​le jego ocze​ki​wań. Kie​dyś każ​de jego ostrze​że​nie, żeby cze​goś nie ro​bi​ła, trak​- to​wa​ła jak wy​zwa​nie. Od​kąd po​ja​wi​ła się w Gre​cji, wszyst​ko ro​bi​ła mu na prze​kór. Nie​na​wi​dzić Sta​vro​sa, zwłasz​cza gdy da​wał jej do tego po​wo​dy, było ła​twiej niż bo​ry​kać się z wła​snym smut​kiem i lę​kiem. Z tym ko​niec, po​sta​no​wi​ła. Nie da mu tej sa​tys​fak​cji. Przy​po​mnia​ła so​bie, o co w tym wszyst​kim cho​dzi, i ode​tchnę​ła głę​bo​ko. By​ło​by wspa​nia​le, gdy​by uda​ło jej się uzy​skać do​stęp do pie​nię​dzy. Ale to z pew​no​ścią nie bę​dzie pro​ste. Ktoś inny pew​nie chęt​nie wy​słał​by oso​bę, któ​rą obar​czał od​po​wie​dzial​no​ścią za śmierć wła​snej sio​stry, na dru​gi ko​niec świa​ta, ale nie Sta​vros. On za​raz po po​grze​- bie Ca​li​sty oże​nił się z nią i prze​jął cał​ko​wi​tą kon​tro​lę nad jej ży​ciem. Mię​dzy in​ny​- mi za​rzą​dzał jej fun​du​szem po​wier​ni​czym. Kon​tro​lo​wał ją, ale z da​le​ka. Przez pięć lat nie zdo​ła​ła się z nim spo​tkać. Mia​ła wte​dy tyl​ko sie​dem​na​ście lat i ta pa​ro​dia mał​żeń​stwa wła​ści​wie nic dla niej nie zna​- czy​ła. Ale te​raz za​pra​gnę​ła w koń​cu nadać swo​je​mu ży​ciu sens i czer​pać ra​dość

z pra​cy, któ​ra da​wa​ła jej tak ogrom​ną sa​tys​fak​cję, czy​li z pro​jek​to​wa​nia ubrań. – Co mam zro​bić, że​byś udo​stęp​nił mi te fun​du​sze? – I tak ni​g​dy nie ro​bisz ni​cze​go, o co po​pro​szę – od​parł gład​ko. Z tru​dem po​wstrzy​ma​ła ogar​nia​ją​cą ją pa​ni​kę. – Moje ży​cie oso​bi​ste na​le​ży do mnie. Mam przy​ja​ciół, któ​rzy wie​le dla mnie zna​- czą, i na pew​no się nie zgo​dzę ze​rwać tych zna​jo​mo​ści. Kie​dy po​przed​nio od​cią​łeś mnie od mo​ich zna​jo​mych i za​czą​łeś kon​tro​lo​wać moje ży​cie, by​łam… – Zbyt na​ćpa​na, żeby za​uwa​żyć, co się wo​kół cie​bie dzie​je? Nie bra​ła na​wet środ​ków uspo​ka​ja​ją​cych, prze​pi​sa​nych przez le​ka​rza po śmier​ci ojca, ale nie było sen​su ni​cze​go tłu​ma​czyć, sko​ro wy​rok zo​stał już wy​da​ny. Jej drę​czy​ciel ob​szedł biur​ko i tyl​ko ogrom​nym wy​sił​kiem woli zwal​czy​ła chęć cof​- nię​cia się o krok i utrzy​ma​nia bez​piecz​ne​go dy​stan​su. Był tak przy​stoj​ny i aro​ganc​- ki, że za​wsze w jego obec​no​ści czu​ła się jak brzyd​kie ka​cząt​ko. Roz​pię​ta pod szy​ją ko​szu​la uka​zy​wa​ła oliw​ko​wą skó​rę, na wy​ra​zi​stej szczę​ce wid​niał cień za​ro​stu, pięk​nie wy​kro​jo​ne war​gi przy​cią​ga​ły wzrok. Trzy​dzie​sto​trzy​- let​ni, był od niej o pra​wie de​ka​dę star​szy. Gdy​by los był spra​wie​dliw​szy, stwo​rzył​by go gru​bym i ły​sym, a przy​naj​mniej tro​chę mniej wspa​nia​łym. Ale nie był. – Sko​ro cze​ka​łaś pięć lat, jesz​cze trzy mie​sią​ce nie zro​bią więk​szej róż​ni​cy. A może ten Phi​lip jest dla cie​bie kimś wię​cej niż tyl​ko praw​ni​kiem? – Tyl​ko przy​ja​cie​lem. A je​że​li chcesz na​dal za​spo​ka​jać swo​je cho​re po​czu​cie obo​- wiąz​ku, w po​rząd​ku. Przy​mknę​ła oczy i od​dy​cha​ła głę​bo​ko, a jego na​gle ogar​nął wstyd. W cią​gu mi​nio​- nych pię​ciu lat nie spo​tkał się z nią ani razu. Na​wet nie za​dzwo​nił. Po​wie​rzył ją wy​- łącz​nej opie​ce pani Ko​vla​kis. Po śmier​ci Ca​li​sty nie mógł znieść jej wi​do​ku. Zgod​nie z obiet​ni​cą za​ła​twił jej prak​ty​kę w domu mody. I oże​nił się z nią, żeby ją chro​nić przed łow​ca​mi po​sa​gów i wła​sną lek​ko​myśl​no​ścią. Do​trzy​mał obiet​ni​cy zło​- żo​nej Gian​ni​so​wi, ale to był tyl​ko pierw​szy krok. Po​zwo​lił, by za​wład​nę​ły nim smu​tek i żal. Ła​two było o niej za​po​mnieć, jesz​cze ła​- twiej to​le​ro​wać jej obec​ność w swo​im ży​ciu, byle na dy​stans. Mia​ła ra​cję – to trwa​ło zbyt dłu​go i nad​szedł czas, by roz​wią​zać tę szcze​gól​ną sy​- tu​ację. – W domu mody na​uczy​łam się już wszyst​kie​go, co mo​głam, na​wią​za​łam cie​ka​we kon​tak​ty. Chcia​ła​bym wy​je​chać i za​cząć pra​cę na wła​sny ra​chu​nek. Nie po​wi​nien był jej zo​sta​wiać na tak dłu​go, nie po​wi​nien był dać jej szan​sy na przej​ście do ofen​sy​wy. – Do​kąd chcia​ła​byś po​je​chać? – My​śla​łam o No​wym Jor​ku. Ale… – Nowy Jork i twój spa​dek! Już so​bie to wy​obra​żam. – Chcia​ła​bym za​cząć od po​cząt​ku – kon​ty​nu​owa​ła – ale na​wią​za​łam tu cie​ka​we kon​tak​ty, po​zna​łam de​ta​li​stów i mo​del​ki przy​chyl​nych temu, co pro​po​nu​ję. Dla​te​go po​sta​no​wi​łam zo​stać. Jed​nak ko​niecz​nie mu​szę ru​szyć do przo​du. Tren​dy w mo​dzie zmie​nia​ją się bły​ska​wicz​nie i nie war​to ry​zy​ko​wać, że lu​dzie o mnie za​po​mną. – Co to kon​kret​nie ozna​cza? Oczy jej roz​bły​sły.

– Chcia​ła​bym pra​co​wać jako wol​ny strze​lec, za​cząć od pro​jek​to​wa​nia na za​mó​- wie​nie. Znam ko​goś, kto chciał​by ku​po​wać moje rze​czy dla pew​ne​go nie​wiel​kie​go skle​pu w Lon​dy​nie. – Pra​ca na wła​sny ra​chu​nek to ry​zy​kow​ne przed​się​wzię​cie, zwłasz​cza w two​jej bran​ży. Może zo​sta​ła​byś jesz​cze w domu mody? – Pro​jek​to​wa​łam ubra​nia przez całe do​tych​cza​so​we ży​cie. Pra​co​wa​łam w domu mody przez sie​dem lat i nie mam tam już szans na roz​wój. – Nie znasz się na pro​wa​dze​niu biz​ne​su. – Ty wy​ro​słeś na ma​łej far​mie, a Dmi​tri sprze​da​wał nar​ko​ty​ki, a może był al​fon​- sem… Za​po​mnia​łam. W każ​dym ra​zie, kie​dy Gian​nis was tu przy​wiózł, wie​dzie​li​ście o biz​ne​sie jesz​cze mniej. Pa​trzył na nią w mil​cze​niu i nie po​tra​fi​ła od​gad​nąć, co my​śli. – Chcia​ła​bym wy​ko​rzy​stać tę szan​sę, ale po​trze​bu​ję pie​nię​dzy, a nie mam do​stę​pu do fun​du​szu, do​pó​ki ty go kon​tro​lu​jesz. I nie będę mia​ła, je​że​li nie od​stą​pisz od roli… – Aha. – Uśmie​chał się zna​czą​co. Chęt​nie da​ła​by mu w twarz, ale szko​da by​ło​by za​prze​pa​ścić szan​sę. – Więc o to cho​dzi. O pie​nią​dze. – Ow​szem, o pie​nią​dze – od​par​ła, na​śla​du​jąc jego sar​ka​stycz​ny ton. Ła​two mu kpić, sko​ro jest tak nie​przy​zwo​icie bo​ga​ty. – O pie​nią​dze, któ​re zo​sta​wił mi mój oj​ciec i któ​re nie mają nic wspól​ne​go z tobą, Gian​ni​sem, moją mat​ką i prze​klę​tym dzie​dzic​twem Ka​tra​ki​sów. – Do​brze. Jak to? Mia​ło​by być tak ła​two? Ode​tchnę​ła głę​bo​ko, nie​zwy​kle pod​eks​cy​to​wa​na. Jak tyl​ko za​koń​czą to spo​tka​nie, za​dzwo​ni do zna​jo​mej i za​mó​wi ma​te​ria​ły i wy​po​- sa​że​nie pra​cow​ni. Trze​ba też bę​dzie za​trud​nić ko​goś do po​mo​cy w szy​ciu… – Przed​staw mi pro​jekt swo​jej ewen​tu​al​nej dzia​łal​no​ści. Je​że​li uznam go za sen​- sow​ny – po​wie​dział to​nem wska​zu​ją​cym, że ra​czej tego nie prze​wi​du​je – sam w nie​- go za​in​we​stu​ję. Roz​łosz​czo​na i zra​nio​na, Leah aż się za​trzę​sła. Mia​ła ocho​tę wrzesz​czeć, rzu​cać przed​mio​ta​mi, zde​mo​lo​wać po​miesz​cze​nie. – Nie chcę two​ich pie​nię​dzy. Nie chcę od cie​bie ni​cze​go. Mam swo​je pie​nią​dze. Je​dy​ne cze​go chcę, to móc je wy​ko​rzy​stać na roz​wój mo​jej ka​rie​ry, ro​bić to, co ko​- cham, i być nie​za​leż​na. – Trze​ba to było po​wie​dzieć wcze​śniej. Rze​czy​wi​ście, nie po​wi​nie​nem był zo​sta​- wić cię sa​mej na tak dłu​go. Te​raz po​sta​ram się na​pra​wić tę sy​tu​ację. Mo​men​tal​nie za​bra​kło jej tchu. Co​kol​wiek wy​my​ślił, nie tego chcia​ła. – Co masz na my​śli? – Kie​dy przy​rze​kłem Gian​ni​so​wi, że będę cię chro​nił, na​wet przed tobą samą, to nie mia​ło być chwi​lo​we. Przy​się​ga​łem być przy to​bie „do​pó​ki śmierć nas nie roz​łą​- czy” i za​mie​rzam do​trzy​mać sło​wa. Więc wy​ja​śnij​my so​bie dwie rze​czy. – Jego rysy spra​wia​ły wra​że​nie wy​ku​tych w ka​mie​niu, wy​pra​nych ze wszel​kich emo​cji. – Ten praw​nik, twój przy​ja​ciel, po​wi​nien być mą​drzej​szy i nie krę​cić się koło mo​jej żony. Po dru​gie, jesz​cze dzi​siaj wpro​wa​dzisz się do mnie. – Jak to? Dla​cze​go?

– Bo już naj​wyż​szy czas, że​by​śmy za​czę​li wspól​ne ży​cie. A co do two​jej ka​rie​ry, znaj​dzie​my dom mody w Lon​dy​nie, Pa​ry​żu czy Me​dio​la​nie, któ​ry wy​pro​mu​je two​ją ko​lek​cję. Jako mo​jej żo​nie ni​cze​go ci nie za​brak​nie.

ROZDZIAŁ TRZECI Czo​ło​wy dom mody wy​pro​mu​je jej ko​lek​cję? Ni​cze​go jej nie za​brak​nie jako jego żo​nie? Jego żo​nie? Pod​ły żart! Za​wsze lu​bił ro​bić z niej idiot​kę. Z dru​giej stro​ny Sta​vros Spo​ra​des nie zwykł ni​cze​go ła​two obie​cy​wać. Więc sko​ro obie​cał… Na​gle ogar​nął ją lęk. Sta​vros po​chy​lił się ku niej, ale mu umknę​ła. – Nie zbli​żaj się do mnie – szep​nę​ła. Chcia​ła krzy​czeć, ale nie zdo​by​ła się na nic gło​śniej​sze​go niż szept. Ni​g​dy jej nie wy​ba​czy śmier​ci Ca​li​sty, ni​g​dy nie da jej szan​sy. Bę​dzie ka​rał ich obo​je przez resz​tę ży​cia. Na myśl, że mia​ła​by fak​tycz​nie funk​cjo​no​wać jako jego żona w do​słow​nym tego sło​wa zna​cze​niu, zro​bi​ło jej się zim​no. – Przez te wszyst​kie lata nie my​śla​łam o tym, że je​stem mę​żat​ką, nie dba​łam o moją sa​mot​ność, o utra​co​nych przy​ja​ciół. Ży​łam tak, jak​bym uwa​ża​ła, że za​słu​gu​- ję na karę. Ale te​raz… Nie za​mie​rzam tak po pro​stu ak​cep​to​wać two​ich po​my​słów. Zło​żę po​zew roz​wo​do​wy. Tyl​ko drob​ny tik po​licz​ka zdra​dził jego wzbu​rze​nie, ale on też nie miał za​mia​ru się pod​dać. – Praw​ni​cy kosz​tu​ją… Ten pro​tek​cjo​nal​ny ton był nie do znie​sie​nia. – Sprze​dam sie​bie, je​że​li będę mu​sia​ła. Za ty​dzień wy​pro​wa​dzę się z tego miesz​- ka​nia i zło​żę re​zy​gna​cję w domu mody. Wte​dy za​dzwo​nię do Phi​li​pa i po​wiem mu, co pla​nu​ję. Ru​szy​ła do wyj​ścia, ale za​blo​ko​wał jej dro​gę. – Nie je​stem two​im wro​giem, Leah. Pa​ni​ka pod​po​wia​da​ła jej dzie​siąt​ki róż​nych dróg uciecz​ki, jed​ną bar​dziej de​spe​- rac​ką od dru​giej. – Nie? To niech Bóg ma mnie w swo​jej opie​ce, kie​dy zmie​nisz zda​nie. Je​że​li two​je zbi​ry spró​bu​ją mnie do​tknąć, pój​dę do me​diów i opo​wiem, jak mnie trak​to​wa​łeś przez te pięć lat. Nie za​wa​ham się po​wie​dzieć, że by​łam two​im więź​niem. Na pew​- no chęt​nie po​słu​cha​ją o sa​dy​stycz​nych skłon​no​ściach słyn​ne​go Sta​vro​sa Spo​ra​de​sa. – Opi​nia me​diów nic mnie nie ob​cho​dzi. – Jak raz za​czną ko​pać, to do​grze​bią się ca​łej hi​sto​rii o tam​tej nocy i Ca​li​ście. Przed​tem był zły, ale te​raz w jego wzro​ku była tyl​ko gorz​ka po​gar​da. Nic dziw​ne​- go, bo ona ży​wi​ła do sie​bie do​kład​nie ta​kie same uczu​cia. – Je​że​li to się roz​nie​sie, Gian​nis, któ​ry tak cię ko​cha, bę​dzie zdru​zgo​ta​ny, wi​dząc na​zwi​sko Ka​tra​kis unu​rza​ne w bło​cie. Za​bi​jesz tym swo​im głu​pim po​my​słem i Gian​- ni​sa, i mo​ich dziad​ków. Do dziś nie mogą so​bie po​ra​dzić ze śmier​cią Ca​li​sty.

– Prze​cież już daw​no uzna​łeś, że ja nie dbam o ni​ko​go poza sobą – burk​nę​ła z go​- ry​czą. Nie mo​gła zdra​dzić, jak bar​dzo bo​lał ją brak kon​tak​tu z dziad​kiem. Czu​ła się też win​na, że trak​tu​je Sta​vro​sa in​stru​men​tal​nie, ale nie wi​dzia​ła in​ne​go wyj​ścia. – Je​że​li nie chcesz do​pu​ścić do unu​rza​nia na​zwisk Ka​tra​kis i Spo​ra​des w bło​cie, zgo​dzisz się na moje wa​run​ki. Bo​la​ło ją, że mu​sia​ła​by rzu​cić na sza​lę spo​kój je​dy​nej na​praw​dę jej bli​skiej oso​by. Nie mo​gła​by zra​nić dziad​ka, któ​re​go ko​cha​ła ca​łym ser​cem; już sama roz​mo​wa o tym była wy​star​cza​ją​co przy​kra. Za​le​ża​ło jej jed​nak, by Sta​vros uwie​rzył, że jest do tego zdol​na. – Chcę, że​byś mi prze​ka​zał moje pie​nią​dze i prze​stał kon​tro​lo​wać moje ży​cie. Wy​- bór na​le​ży do cie​bie. – Są​dzi​łem, że wiem, jak bar​dzo je​steś sa​mo​lub​na, ale zno​wu uda​ło ci się mnie za​- sko​czyć. Re​zy​gna​cja, z jaką to po​wie​dział, spra​wi​ła jej przy​krość. Więc jed​nak uwie​rzył w jej blef. Nie przy​nio​sło jej to ulgi, una​ocz​ni​ło tyl​ko, jak wy​glą​da​ło​by jej ży​cie przy jego boku. Dla​te​go na​wet nie mu​sia​ła uda​wać, że jest jej wszyst​ko jed​no. – To chy​ba żad​na no​wość. Jesz​cze bę​dziesz mi wdzięcz​ny, że się usu​nę​łam z two​- je​go ży​cia. To po​wie​dziaw​szy, wy​bie​gła z sy​pial​ni i po​mknę​ła ko​ry​ta​rzem. Na głów​nym po​kła​- dzie usia​dła na de​skach i pod​cią​gnę​ła ko​la​na pod bro​dę. A co, je​że​li on jed​nak nie uwie​rzył w jej groź​bę? Usły​sza​ła czy​jeś kro​ki i za​drża​ła ze stra​chu. Od​ru​cho​wo wy​pro​sto​wa​ła ra​mio​na. Nie po​zwo​li, żeby zo​ba​czył ją w ta​kim sta​nie. Od​gadł​by od razu, że ble​fo​wa​ła. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko, ze​bra​ła się w so​bie i pod​nio​sła wzrok. Znad baru parą kpią​cych sza​rych oczu ob​ser​wo​wał ją Dmi​tri. – Wi​taj, Leah. Z uśmie​chem po​dał jej rękę i pod​niósł ją. Przy nim nie mu​sia​ła się sta​rać być lep​- szą, niż była. I tak ni​cze​go to nie zmie​nia​ło. – Świet​nie wy​glą​dasz. – Dmi​tri z uzna​niem prze​su​nął po niej wzro​kiem. Po po​przed​niej miaż​dżą​cej po​gar​dzie ten pro​sty kom​ple​ment po​dzia​łał na nią uspo​ka​ja​ją​co. Wie​dzia​ła wpraw​dzie, że to jego cie​pło to tyl​ko zwod​ni​cza fa​sa​da, ale to nie mia​ło w tej chwi​li zna​cze​nia. – Chodź, od​wio​zę cię do domu. Unik​niesz aresz​to​wa​nia za ob​na​ża​nie się w miej​- scu pu​blicz​nym. Sta​vros bę​dzie mi wdzięcz​ny. – Gdy​by mu na tym za​le​ża​ło, nie wrzu​cił​by mnie do two​jej wiel​kiej wan​ny. W od​po​wie​dzi ro​ze​śmiał się ser​decz​nie. Te kil​ka razy, kie​dy się spo​tka​li, za​wsze miał dla niej cie​pły uśmiech, szcze​ry albo fał​szy​wy, co nie było znów ta​kie waż​ne. Po bez​brzeż​nej po​gar​dzie Sta​vro​sa łak​nę​ła przy​ja​ciel​skie​go trak​to​wa​nia, na​wet gdy​by to mia​ła być z jego stro​ny tyl​ko gra. Może miał za za​da​nie wy​cią​gnąć z niej in​for​ma​cje i prze​ka​zać je przy​ja​cie​lo​wi? W tej chwi​li czu​ła się zbyt zmę​czo​na i sa​- mot​na, by się nad tym za​sta​na​wiać. – Bra​ko​wa​ło mi two​je​go ostre​go ję​zy​ka przez te wszyst​kie lata. – Chcia​ła​bym móc po​wie​dzieć to samo, ale brak mi two​je​go uro​ku. Wziął ją pod rękę i po​pro​wa​dził po schod​kach.

– Masz za to róż​ne inne ta​len​ty. Do​pie​ro te​raz po​czu​ła się nie​pew​nie. Dmi​tri z pew​no​ścią wie​dział wię​cej, niż zdra​dzał. I choć tak bar​dzo się róż​ni​li, jego przy​jaźń ze Sta​vro​sem była nie​na​ru​- szal​na, po​dob​nie jak przy​wią​za​nie ich obu do Gian​ni​sa. Przy​bra​ła ma​skę obo​jęt​no​ści i po​pa​trzy​ła na nie​go. – Nie wiem, o czym mó​wisz. – Sły​sza​łem wa​szą roz​mo​wę. – To nie​ład​nie pod​słu​chi​wać. – Ba​łem się, że coś so​bie na​wza​jem zro​bi​cie – od​parł bez mru​gnię​cia okiem. Za każ​dym ra​zem, kie​dy wi​dzia​ła Gian​ni​sa z Dmi​trim albo ze Sta​vro​sem, bo​le​śnie do niej do​cie​ra​ło, że ona ni​g​dy nie osią​gnie z wła​snym dziad​kiem ta​kie​go stop​nia po​- ro​zu​mie​nia. I że to tyl​ko jej wła​sna wina. – To w ża​den spo​sób nie do​ty​czy cie​bie, Dmi​tri. – Bar​dzo nie​bez​piecz​nie igrasz z ży​ciem Gian​ni​sa. To już nie jest któ​reś z two​ich bła​zeństw, wy​my​ślo​nych, żeby do​piec Sta​vro​so​wi. Zło​ści​ło ją, że za​wsze po​tra​fił przej​rzeć każ​dy jej wy​bieg. – Chcę tyl​ko od​zy​skać wol​ność i żyć wła​snym ży​ciem. To​bie się uda​ło, praw​da? – rzu​ci​ła. Wciąż pa​mię​ta​ła to i owo z opo​wie​ści Ca​li​sty o ży​ciu Dmi​trie​go, za​nim Gian​nis wy​rwał go lon​dyń​skim uli​com. – Spró​buj ina​czej. Po​sta​raj się zmie​nić dy​na​mi​kę sto​sun​ków mię​dzy wami. – Jak? – szep​nę​ła za​ła​mu​ją​cym się gło​sem. – Nie dał mi wy​bo​ru. Dla​te​go wy​bra​- łam blef, ale nie wiem, czy po​tra​fię to cią​gnąć. – Za​cho​wu​je​cie się obo​je, jak​by​ście się chcie​li na​wza​jem znisz​czyć. – Ja miał​bym go znisz​czyć? Trzy​ma w ręku wszyst​kie asy. Jak zwy​kle zresz​tą. W do​dat​ku w peł​ni zda​wa​ła so​bie spra​wę, że sama do tego do​pro​wa​dzi​ła swo​im nie​od​po​wie​dzial​nym za​cho​wa​niem. Dziś mo​gła się po​słu​żyć tyl​ko groź​bą zra​nie​nia Gian​ni​sa i pa​nicz​nie się bała, że zo​sta​nie do tego zmu​szo​na. Dla​te​go po​wie​dzia​ła bła​gal​nie: – Je​że​li na​praw​dę je​ste​ście przy​ja​ciół​mi i za​le​ży ci na spo​ko​ju Gian​ni​sa, prze​ko​naj Sta​vro​sa, że już nie po​trze​bu​ję jego opie​ki. Pro​szę, Dmi​tri. Dwa dni póź​niej Sta​vros i Dmi​tri spo​tka​li się na bok​ser​skim spar​rin​gu w wy​ko​na​- nej na za​mó​wie​nie sali gim​na​stycz​nej przy ateń​skim apar​ta​men​cie Dmi​trie​go. Te ich spo​tka​nia za​czę​ły się przed laty, kie​dy Gian​nis przy​wiózł Dmi​trie​go do Aten i Sta​vros za​pro​po​no​wał bok​so​wa​nie dla roz​ła​do​wy​wa​nia jego nad​mia​ru ener​gii. Zwy​czaj prze​trwał aż do do​ro​sło​ści obu. Dziś jed​nak to Sta​vros był spra​gnio​ny krwi. Choć mi​nę​ły już dwa dni, wciąż jesz​- cze nie prze​tra​wił wzbu​rze​nia wy​wo​ła​ne​go spo​tka​niem z Leah. „Prze​cież już uzna​łeś, że nie dbam o ni​ko​go poza sobą”, po​wie​dzia​ła mu i nie po​- tra​fił tych słów za​po​mnieć. Wspo​mi​nał bez​czel​ne skrzy​wie​nie warg, zu​chwa​łe wzru​sze​nie ra​mio​na​mi z jed​ną dło​nią opar​tą na chu​dym bio​drze, wil​got​ne, brą​zo​we wło​sy wi​ją​ce się wo​kół aniel​skiej twa​rzy. Wprost nie mógł uwie​rzyć, jak za​chwy​ca​- ją​co nie​tak​tow​ną isto​tą się sta​ła. A jak się ob​ru​szy​ła, kie​dy jej do​tknął, bez żad​nych zresz​tą ukry​tych in​ten​cji.

Na​wet jako na​iw​na szes​na​sto​lat​ka za​wsze bu​dzi​ła w nim nie​wła​ści​we in​stynk​ty. A te​raz pod​stęp​nie pró​bo​wa​ła go spro​wo​ko​wać do nie​god​nych za​cho​wań. Za​klął gło​śno i ru​szył do ata​ku. Do​pie​ro zdu​mie​nie w oczach Dmi​trie​go przy​wró​ci​ło go do rze​czy​wi​sto​ści. – Pro​szę, pro​szę – rzu​cił przy​ja​ciel z mrocz​nym roz​ba​wie​niem, ma​su​jąc bo​lą​cą szczę​kę. – Punkt dla Leah Hun​ting​ton Spo​ra​des. – Nie ro​zu​miem, o co ci cho​dzi. Dmi​tri się​gnął po bu​tel​kę z wodą. – Przez dzie​sięć lat na​szej zna​jo​mo​ści ni​g​dy nie prze​sze​dłeś do ofen​sy​wy, więc do​- my​ślam się, że mia​ła w tym swój udział. Wie​dząc, jak bar​dzo spo​strze​gaw​czy po​tra​fi być Dmi​tri, Sta​vros po​sta​no​wił za​- koń​czyć spo​tka​nie. Całe szczę​ście, że przy​ja​ciel, da​jąc do​wód prze​ni​kli​wo​ści, któ​rą tak so​bie u nie​go ce​nił Gian​nis, w ża​den spo​sób nie sko​men​to​wał ostat​nie​go wy​sko​- ku Leah. Sta​vros nie miał jed​nak ocho​ty dys​ku​to​wać z nim ani z ni​kim in​nym na jej te​mat. Szczę​ka Dmi​trie​go za​czy​na​ła się już mie​nić wszyst​ki​mi ko​lo​ra​mi tę​czy i Sta​- vros czuł się win​ny. – Przy​łóż so​bie lód – po​ra​dził, ru​sza​jąc do wyj​ścia. Dmi​tri po​wstrzy​mał go jesz​cze. – Za da​le​ko się w tym wszyst​kim po​su​wasz. – Daj temu spo​kój – od​parł, choć do​brze wie​dział, co przy​ja​ciel ma na my​śli. – Ro​bisz dużo wię​cej, niż ocze​ki​wał od cie​bie Gian​nis. Po​zwól jej żyć po swo​je​mu. Obaj przy​ja​cie​le za​wdzię​cza​li Gian​ni​so​wi ab​so​lut​nie wszyst​ko. Byli tyl​ko parą mło​dych chu​li​ga​nów, kie​dy wska​zał im nową dro​gę ży​cia. W za​mian po​pro​sił tyl​ko o jed​no i tu Sta​vros spek​ta​ku​lar​nie za​wiódł. – Na​praw​dę wy​ba​czy​łeś so​bie to wszyst​ko? A może ci się nie uda​ło? Z twa​rzy Dmi​trie​go od​pły​nę​ły wszyst​kie emo​cje, po​zo​sta​wia​jąc je​dy​nie ma​skę obo​jęt​no​ści. – Czy wy​glą​dam, jak​bym przez ostat​nie dzie​sięć lat wy​mie​rzał so​bie karę? Sta​vros wo​lał nie prze​cią​gać tej dziw​nej roz​mo​wy. – Do zo​ba​cze​nia w przy​szłym ty​go​dniu. – Gian​nis po​pro​sił tyl​ko, że​byś ją chro​nił… Z re​zy​gna​cją cze​kał na ciąg dal​szy. – Ale to, co wi​dzia​łem dwa dni temu… Gdy​by wte​dy po​wie​rzył Leah mnie, uwiódł​- bym ją, roz​ko​chał w so​bie i po​rzu​cił po ty​go​dniu. Do​sta​ła​by do​brą lek​cję. Ale ty… Tym ra​zem Sta​vros nie po​tra​fił za​pa​no​wać nad sobą i omal go znów nie ude​rzył. Wy​obra​że​nie uwie​dzio​nej i po​rzu​co​nej przez Dmi​trie​go Leah do​pro​wa​dzi​ło go do sza​łu. – To nie jest ja​kaś la​lecz​ka z któ​re​goś z two​ich przy​jęć, Dmi​tri. To Leah. Moja żona. Kie​dy stał się wo​bec niej taki za​bor​czy? Kie​dy zmie​ni​ła się z kło​po​tu w ko​goś zdol​ne​go wzbu​dzić tak gwał​tow​ne uczu​cia? – Kto by to po​my​ślał, że sły​ną​cy z że​la​znej sa​mo​kon​tro​li Sta​vros Spo​ra​des może się aż tak roz​kle​ić… – za​kpił Dmi​tri. – Do​syć. Ja się nie wtrą​cam w two​je ży​cie, nie oce​niam two​ich po​su​nięć. – Leah to nie​zwy​kła ko​bie​ta. Czyż​by w koń​cu do​tar​ło do cie​bie, jaka jest atrak​cyj​-

na? – Daj spo​kój, bo nie wiem, czy je​steś jesz​cze moim przy​ja​cie​lem, czy wro​giem… Dmi​tri na​wet nie mru​gnął. – Je​steś naj​bar​dziej ho​no​ro​wym czło​wie​kiem, ja​kie​go znam. Do​pó​ki cię nie spo​- tka​łem, nie wie​dzia​łem, co to ho​nor. Ale to, jak trak​tu​jesz Leah, mar​twi Gian​ni​sa. Po​wi​nie​neś coś zde​cy​do​wać. – Już to zro​bi​łem. Pięć lat temu. – To dla​cze​go na tak dłu​go zo​sta​wi​łeś ją pod opie​ką ko​goś in​ne​go? Sko​ro na​praw​- dę jest two​ją żoną? Nie mo​żesz trzy​mać was oboj​ga w ta​kim sta​nie za​wie​sze​nia. Czy to ja​kaś po​ku​ta? – A je​że​li ona się nie zmie​ni​ła? – Przy​naj​mniej daj jej szan​sę i sam się prze​ko​naj. – Dmi​tri od​wró​cił się na pię​cie i wy​szedł. Sta​vros już dzie​siąt​ki razy prze​my​śli​wał wszyst​ko, co usły​szał od przy​ja​cie​la. I czuł się co​raz bar​dziej win​ny. Przez całe ży​cie usi​ło​wał być w po​rząd​ku wo​bec dziad​ków, Ca​li​sty, Gian​ni​sa. Jego wła​sne lęki czy pra​gnie​nia scho​dzi​ły na plan dal​szy. Za​wsze po​stę​po​wał wła​ści​wie i wie​dział, jak po​wi​nien po​stą​pić te​raz. Leah za​słu​gi​wa​ła na szan​sę. A jed​nak, po raz pierw​szy w ży​ciu, nie po​tra​fił pod​jąć de​cy​zji. Ni​g​dy wcze​śniej nie czuł się tak po​gu​bio​ny. Przed pię​ciu laty po​zwo​lił, by górę nad uczu​ciem wzię​ło roz​ża​le​nie i pre​ten​sje, a te​raz uczu​cie oka​zy​wa​ło się sła​bo​ścią, z jaką nie mu​siał so​bie ra​dzić ni​g​dy wcze​- śniej. Otarł pot z czo​ła i po​pa​trzył na sie​bie w lu​strze. Za​wsze kie​ro​wał się tyl​ko od​po​wie​dzial​no​ścią i po​czu​ciem obo​wiąz​ku. Nic i nikt tego nie zmie​ni, zwłasz​cza jego ego​istycz​na i zu​chwa​ła żona.

ROZDZIAŁ CZWARTY Leah sta​ła na ma​łym bal​ko​nie i pa​trzy​ła na Ate​ny. Było już po pią​tej, więc ka​fej​ki i bary za​czy​na​ły się za​peł​niać miej​sco​wy​mi i przy​jezd​ny​mi. W cie​płym po​wie​trzu roz​brzmie​wał śmiech i grec​ki ję​zyk. Zwy​kle po​tra​fi​ła się tym cie​szyć, dziś jed​nak nic nie było w sta​nie roz​pro​szyć jej nie​po​ko​ju. Wes​tchnę​ła i wró​ci​ła do środ​ka, mię​dzy bia​łe ścia​ny, nie​ozdo​bio​ne na​wet naj​- mniej​szą fo​to​gra​fią, i za​czę​ła spa​ce​ro​wać. Dla​cze​go ni​g​dy nie zde​cy​do​wa​ła się na uciecz​kę? Dla​cze​go nie po​rzu​ci​ła Sta​vro​sa i ich ża​ło​sne​go mał​żeń​stwa? Po​go​dzi​ła się z ży​ciem, ja​kie zna​ła, choć zda​wa​ła so​bie spra​wę, że ni​g​dy nie bę​dzie mo​gła być z dziad​kiem tak bli​sko, jak by pra​gnę​ła. Zresz​tą, może to, co zgo​to​wał jej Sta​vros, było lep​sze niż sa​mot​ność w wiel​kim świe​cie? Ni​g​dy nie wy​ba​czy so​bie roli, jaką ode​gra​ła w tej ogrom​nej tra​ge​dii, ale do tam​te​- go dnia nie mia​ła po​ję​cia, że Ca​li​sta bie​rze nar​ko​ty​ki. Poza tym nie mo​gła zro​zu​- mieć, co ta​kie​go było w Sta​vro​sie, że pro​wo​ko​wał ją do naj​gor​szych za​cho​wań. Wy​cią​gnę​ła z sza​fy daw​no nie​uży​wa​ną tor​bę i za​pa​ko​wa​ła tro​chę ubrań. Przez dwa dni cze​ka​ła cier​pli​wie, zgod​nie z radą Phi​li​pa, żeby nie ro​bić nie​prze​my​śla​nych ru​chów, ale nie mo​gła się już do​cze​kać re​ak​cji Sta​vro​sa. Pra​wie nie spa​ła i była tym ogrom​nie zmę​czo​na. Co z tego wszyst​kie​go wy​nik​nie? Nowe miesz​ka​nie i pra​ca wy​- ma​ga​ły de​fi​ni​tyw​ne​go ze​rwa​nia z prze​szło​ścią. Wzię​ła do ręki te​le​fon i w tym mo​men​cie roz​legł się sy​gnał wia​do​mo​ści. Była od Sta​vro​sa. „Spo​tkaj​my się za dzie​sięć mi​nut w ba​rze. Je​że​li nie przyj​dziesz, wej​dę na górę. Mam dla Cie​bie pro​po​zy​cję”. Pro​po​zy​cję? Czy mo​gła mu za​ufać? Na myśl o tym, że mógł​by za​kłó​cić jej pry​wat​ność, od​pi​sa​ła po​spiesz​nie: „Za​raz będę. Do zo​ba​cze​nia”. Prze​peł​nio​na bez​pod​staw​ną na​dzie​ją, wła​śnie za​mie​rza​ła wejść pod prysz​nic, kie​- dy te​le​fon zno​wu za​pi​kał. „Ubierz się od​po​wied​nio”, wid​nia​ło na ekra​nie. Z moc​no bi​ją​cym ser​cem opar​ła się o ścia​nę ła​zien​ki. Przy​szedł, bo wziął jej blef za do​brą mo​ne​tę. Nie mo​gła się przy​znać, jak bar​dzo jest prze​ra​żo​na. No​sze​nie ma​ski oso​by sa​mo​lub​nej i nie​czu​łej, tak bar​dzo przez nie​go po​gar​dza​nej, po​wo​do​wa​ło, że im czę​ściej ją na​kła​da​ła, tym bar​dziej się taka sta​wa​ła. Mia​ła zejść na dół za dzie​sięć mi​nut, ale za​nim się tam po​ja​wi​ła, upły​nę​ło do​bre pół go​dzi​ny. Naj​wy​raź​niej też kom​plet​nie zlek​ce​wa​ży​ła jego ostat​nią wia​do​mość. Wło​ży​ła je​dwab​ną, brzo​skwi​nio​wą bluz​kę ko​szu​lo​wą pod​kre​śla​ją​cą kształt pier​si i szor​ty od​sła​nia​ją​ce zgrab​ne, opa​lo​ne nogi, do tego roz​pię​ty kar​di​gan i dłu​gie do

ko​lan skó​rza​ne buty. Brą​zo​we wło​sy spię​ła w ku​cyk i we​szła do baru dłu​gim, roz​ko​- ły​sa​nym kro​kiem. Ten ob​raz utrwa​lił się w nie​jed​nej mę​skiej gło​wie. Po​ru​sza​ła się z gra​cją oso​by prze​ko​na​nej o wła​snej atrak​cyj​no​ści. Nie była ani tro​chę po​dob​na do daw​nej Leah, tej, któ​rą po​ślu​bił, i wca​le nie dla​te​go, że ja​koś spe​cjal​nie zy​ska​ła na uro​dzie. Wy​glą​da​ła, jak​by pło​nął w niej we​wnętrz​ny ogień i na​praw​dę przy​jem​nie było na nią pa​trzeć. Czy mó​wi​ła praw​dę? Czy rze​czy​wi​ście cho​dzi​ło o jej ka​rie​rę, czy też może była to za​słu​ga ja​kie​goś męż​czy​zny? Na tę myśl za​wrza​ło w nim. Ostat​nim męż​czy​zną, któ​ry się koło niej krę​cił, był Alex Ral​ston, od​sia​du​ją​cy obec​nie wy​rok za po​sia​da​nie i dys​try​bu​cję nar​ko​ty​ków. – Kie​dy się na​uczysz, że sprze​ciw wo​bec mnie szko​dzi tyl​ko to​bie? – spy​tał, za​- pra​sza​jąc ją na krze​sło obok sie​bie. Usia​dła, skrzy​żo​wa​ła nogi i ob​da​rzy​ła go prze​sło​dzo​nym uśmie​chem. – A ty? Kie​dy się na​uczysz, że nie mo​żesz mi roz​ka​zy​wać? Ser​ce biło jej moc​no, ale bar​dzo się sta​ra​ła nie po​ka​zać zde​ner​wo​wa​nia. Sta​vros po​dzię​ko​wał kel​ne​ro​wi, ale ona przy​wo​ła​ła go z po​wro​tem. – Je​stem głod​na – po​wie​dzia​ła to​nem wy​ja​śnie​nia. – Rzad​ko ja​dam poza do​mem, więc niech cho​ciaż mam z tego przy​jem​ność. Cze​kał w mil​cze​niu, aż mło​dy kel​ner po​ja​wi się po​now​nie, a po​tem ob​ser​wo​wał z ro​sną​cą fa​scy​na​cją, jak Leah za​ma​wia trzy przy​staw​ki i dwa da​nia głów​ne, po​słu​- gu​jąc się bar​dzo do​brym grec​kim. – Nie będę jadł – za​strzegł, kie​dy kel​ner od​szedł. – Wiem. Jest pią​tek wie​czo​rem i je​steś umó​wio​ny na ko​la​cję z He​le​ne Pe​trou, byłą ko​chan​ką, obec​nie przy​ja​ciół​ką. Przy​szpi​lił ją spoj​rze​niem. – Skąd o tym wiesz? – Phi​lip ma swo​je źró​dła. – I po​ra​dził ci o tym wspo​mnieć? – Wręcz prze​ciw​nie. Za​ka​zał mi mó​wić, że co​kol​wiek o niej wiem – od​par​ła szcze​- rze. Jej szcze​rość kom​plet​nie go roz​bro​iła. Naj​wy​raź​niej była zu​peł​nie po​zba​wio​na in​- stynk​tu sa​mo​za​cho​waw​cze​go. Jak mógł uwie​rzyć, że po​tra​fi o sie​bie za​dbać? – Więc dla​cze​go go nie po​słu​cha​łaś? – Nie chcę z tobą woj​ny. Tak po​sta​no​wi​łam. Wspo​mnia​łam o niej, bo by​łam za​sko​- czo​na, sły​sząc jej na​zwi​sko po tylu la​tach. Po​dob​no spo​ty​kasz się z nią re​gu​lar​nie co ty​dzień. – Czy to dziw​ne, że spo​ty​kam się z ko​bie​tą, któ​ra po​dzi​wiam? – spy​tał, sta​ran​nie do​bie​ra​jąc sło​wa. Kiw​nę​ła gło​wą, usi​łu​jąc na nie​go nie pa​trzeć. Dla​cze​go czu​ła się nie​pew​nie? – Pa​mię​tam, że Ca​li​sta dużo o was mó​wi​ła. Wspo​mnia​ła, że je​ste​ście dla sie​bie stwo​rze​ni – po​wie​dzia​ła, błą​dząc wzro​kiem w od​da​li. W jej spoj​rze​niu był smu​tek, któ​re​go nie wi​dział ni​g​dy przed​tem. Czyż​by na​praw​- dę szcze​rze opła​ki​wa​ła Ca​li​stę? Leah za​mru​ga​ła i skrzy​wi​ła się lek​ko, ale sztucz​ność tego ge​stu nie uszła jego

uwa​dze. – Gdy​by​śmy się roz​wie​dli, mógł​byś się z nią zwią​zać. – Chcia​ła​byś tego? – spy​tał, za​sko​czo​ny. – Tak. – Upi​ła łyk wody i przy​glą​da​ła mu się uważ​nie. – Wpraw​dzie ży​czy​ła​bym ci, że​byś cho​ciaż przez ja​kiś czas czuł się tak jak ja przez ostat​nie pięć lat, ale je​że​li two​je szczę​ście mia​ło​by być ceną za moją wol​ność… to tak, chcia​ła​bym tego. – To bar​dzo wiel​ko​dusz​ne z two​jej stro​ny. Dzi​wię się, że w ogó​le ją pa​mię​tasz. Czy co​kol​wiek z tam​te​go okre​su. – Trud​no by​ło​by za​po​mnieć. Biz​ne​swo​man, iko​na mody, była mo​del​ka i, co naj​- waż​niej​sze, ko​bie​ta do​rów​nu​ją​ca wy​so​kim stan​dar​dom Sta​vro​sa Spo​ra​de​sa. – Skrzy​wi​ła się cy​nicz​nie. – Spo​ro o niej wiesz. – To oczy​wi​ste. Mia​łam ob​se​sję na jej punk​cie… – Od​wró​ci​ła wzrok. – Od​nio​sła suk​ces w tak mło​dym wie​ku – do​koń​czy​ła po chwi​li. Miał mgli​ste wra​że​nie, że nie do koń​ca to chcia​ła po​wie​dzieć, jed​nak ni​g​dy wcze​- śniej nie wi​dział jej tak przy​gnę​bio​nej. Ego​izm, któ​ry bu​dził w nim taką od​ra​zę, da​- wał jej nad​spo​dzie​wa​ną siłę. Wy​glą​da​ło to tak, jak​by sta​ła za za​sło​ną, skry​wa​ją​cą jej emo​cje przed ota​cza​ją​cym świa​tem. – Więc całe to za​mó​wie​nie mia​ło tyl​ko spra​wić przy​jem​ność kel​ne​ro​wi? – Gdzie się po​dzia​ły two​je do​bre ma​nie​ry? – Wszyst​kie moje do​bre ce​chy zni​ka​ją, kie​dy mam do czy​nie​nia z tobą. – Bie​ga​łam dzi​siaj, więc chęt​nie zjem wszyst​ko. Kel​ner przy​niósł za​mó​wio​ne da​nia i Leah się​gnę​ła po wi​de​lec. Za​czę​ła jeść, jed​- nak w pew​nym mo​men​cie odło​ży​ła sztuć​ce. – Co to za pro​po​zy​cja? – spy​ta​ła. – Pro​po​nu​ję kom​pro​mis. – Nic, co wcze​śniej su​ge​ro​wa​łeś, nie wy​glą​da​ło na kom​pro​mis. To za​wsze two​ja wola, tyl​ko ozdo​bio​na ład​ny​mi słów​ka​mi. Tak samo trak​to​wa​łeś… Pod jego ba​daw​czym spoj​rze​niem nie od​wa​ży​ła się do​koń​czyć. Znów się​gnę​ła po wi​de​lec i ucie​kła wzro​kiem. – Kogo? Kre​wet​ka sma​ko​wa​ła jak tro​ci​ny, więc po​pi​ła ją ły​kiem wody. – Mnie i Ca​li​stę, rzecz ja​sna. Mnó​stwo razy. Za​bra​nia​łeś wszyst​kie​go, co tyl​ko za​- pro​po​no​wa​ła. Jak wte​dy, kie​dy jego sio​stra za​pra​gnę​ła przez rok stu​dio​wać sztu​kę w Pa​ry​żu czy wy​je​chać z Leah do No​we​go Jor​ku. Albo wte​dy, kie​dy po​sta​no​wi​ła sta​nąć za ba​rem w noc​nym klu​bie, gdzie pra​co​wał jej przy​ja​ciel. Kie​dy się nie zgo​dził, do​sta​ła strasz​ne​go ata​ku wście​kło​ści. Samo wspo​mnie​nie wy​star​czy​ło, by kom​plet​nie zdo​ło​wać Leah. Ca​li​sta mia​ła do nie​go ogrom​ne pre​ten​- sje, ale nie zdra​dza​ła się z tym. – Na przy​kład? – spy​tał Sta​vros. – Po​smut​nia​łaś… Po​wiedz mi, co ci cho​dzi po gło​- wie. Z jego tonu wy​ni​ka​ło, że na​praw​dę chce się do​wie​dzieć. Kie​dy przy​je​cha​ła do Aten, miał za​le​d​wie dwa​dzie​ścia lat, ale wciąż pa​mię​ta​ła jak bar​dzo był obo​wiąz​ko​wy i od​po​wie​dzial​ny. I do​pie​ro te​raz, po raz pierw​szy w ży​ciu

za​sta​no​wi​ła się, co nim kie​ro​wa​ło. – Dla​cze​go chcesz wie​dzieć? Przez chwi​lę są​dzi​ła, że nie mógł uwie​rzyć, jak śmia​ła za​py​tać, ale po chwi​li zmie​- ni​ła zda​nie. Chy​ba ra​czej nie o to cho​dzi​ło. Za​sko​czo​na, zro​zu​mia​ła, że trud​no mu zna​leźć od​po​wied​nie sło​wa. – Ja… sta​ra​łem się dać jej wszyst​ko, cze​go za​pra​gnę​ła, ale ni​g​dy nie mo​głem zro​- zu​mieć, dla​cze​go po​słu​cha​ła cie​bie. Dla​cze​go nie zdo​ła​łem za​pew​nić jej bez​pie​- czeń​stwa. Cień smut​ku w jego spoj​rze​niu przy​wo​łał przy​kre wspo​mnie​nia. – Nie wiem… – Nie ocze​ku​ję od cie​bie od​po​wie​dzi, sko​ro to wła​śnie ty wcią​gnę​łaś ją w nar​ko​ty​- ki. Drgnę​ła, ale bała się ode​zwać, bo spra​wiał wra​że​nie nie​prze​jed​na​ne​go. Zu​peł​nie jak​by so​bie na​gle przy​po​mniał, jak​by nie mo​gło mię​dzy nimi być nic prócz po​gar​dy. Przy​gnie​cio​na cię​ża​rem wspo​mnień, odło​ży​ła wi​de​lec. Po​mi​mo swo​ich roz​le​głych pla​nów i awan​tur​ni​czej żył​ki, Ca​li​sta w domu ni​g​dy na​- wet nie kiw​nę​ła pal​cem. Na​to​miast Leah, któ​rej mat​ka zmar​ła przy po​ro​dzie, od naj​młod​szych lat po​ma​ga​ła ojcu w pro​wa​dze​niu domu. „Mój świą​to​bli​wy brat ma od tego słu​żą​cych”, ma​wia​ła Ca​li​sta, kie​dy Leah pro​po​- no​wa​ła, żeby po​sprzą​tać albo coś ugo​to​wać. Mia​ła wte​dy szes​na​ście lat. Czy dziś le​piej ro​zu​mia​ła​by sio​strę Sta​vro​sa? To wszyst​ko na​le​ża​ło już jed​nak do prze​szło​ści, a dla niej naj​waż​niej​sza była przy​- szłość. – Po​wiedz, cze​go ode mnie ocze​ku​jesz. Przy​glą​dał jej się przez chwi​lę. – Po​miesz​kaj ze mną przez trzy mie​sią​ce i udo​wod​nij, że mogę ci za​ufać. – Nie ma mowy – od​par​ła gwał​tow​nie. – To je​dy​ne, na co mogę się zgo​dzić. – I co mia​ła​bym ro​bić przez te trzy mie​sią​ce? – Prze​ko​naj mnie, że po​waż​nie my​ślisz o ka​rie​rze pro​jek​tant​ki i że nie prze​pu​- ścisz swo​je​go spad​ku na ja​kieś mrzon​ki. – Two​je za​ufa​nie jest na​praw​dę in​spi​ru​ją​ce. Na​dal pa​trzył na nią twar​dym wzro​kiem. – Daję ci wy​bór. Je​że​li za​wie​dziesz, na​sze mał​żeń​stwo zo​sta​nie utrzy​ma​ne w mocy. Do​pó​ki jed​no z nas nie umrze. Na tę myśl ogar​nął ją chłód. Z dru​giej stro​ny, sko​ro Sta​vros co ty​dzień spo​ty​kał się ze swo​ją ko​chan​ką, ra​czej nie wią​zał swo​jej przy​szło​ści z nią. Przy nim za​wsze czu​ła się nie​wy​star​cza​ją​co do​bra i wca​le do tego uczu​cia nie tę​- sk​ni​ła. Gdy​by mie​li być ze sobą na co dzień, ży​cie sta​ło​by się nie​zno​śne. – Ro​zu​miem, że chciał​byś mnie wi​dzieć grzecz​ną, słod​ką, po​słusz​ną, jed​nym sło​- wem po​zba​wio​ną wszel​kiej oso​bo​wo​ści? Pa​trzył na nią, marsz​cząc czo​ło, ale się nie od​zy​wał, więc mó​wi​ła da​lej. – Oba​wiam się, że wte​dy nie ze​chcesz ze mnie zre​zy​gno​wać. Do​pie​ro wte​dy ro​ze​śmiał się gło​śno. Leah sły​sza​ła ten dźwięk tak rzad​ko, że wprost za​par​ło jej dech w pier​si.

Ten nie​po​wstrzy​ma​ny śmiech wy​warł nie​zwy​kłe wra​że​nie na wszyst​kich go​ściach ka​fej​ki. Ko​bie​ta przy sto​li​ku obok za​mar​ła z fi​li​żan​ką w po​ło​wie dro​gi do ust i utkwi​ła w nim wzrok, inni też przy​glą​da​li mu się za​cie​ka​wie​ni. Wciąż jesz​cze ro​ze​śmia​ny, od​gar​nął z czo​ła ko​smyk czar​nych wło​sów i przy tym ge​ście za​mi​go​ta​ła na pal​cu gru​ba, zło​ta ob​rącz​ka. Leah zro​bi​ło się przy​kro. Nie spo​dzie​wa​ła się, że wciąż ją nosi. To prze​cież ona wsu​nę​ła mu na pa​lec ten sym​bol po​łą​cze​nia na wiecz​ność, któ​ry oka​zał się kaj​da​na​- mi. Dla​cze​go ją wciąż nosi? Czy miał ją i tam​te​go dnia na jach​cie Dmi​trie​go? Czy no​- sił ją przez mi​nio​ne pięć lat? To wszyst​ko było do​syć nie​po​ko​ją​ce. Wzrok ob​cej ko​bie​ty też spo​czął na ob​rącz​ce. Wi​dać było, że pró​bu​je umiej​sco​- wić Leah w ży​ciu tego tak atrak​cyj​ne​go męż​czy​zny. Jej za​cie​ka​wie​nie było wprost na​ma​cal​ne. A prze​cież naj​praw​do​po​dob​niej wca​le nie było dla niej miej​sca w jego ży​ciu, a ob​- rącz​ka mia​ła tyl​ko przy​po​mi​nać o obiet​ni​cy zło​żo​nej Gian​ni​so​wi. Cie​ka​we, czy zdej​mo​wał ją pod​czas spo​tkań z He​le​ne. I cie​ka​we, jak by to było być ko​bie​tą, któ​rą sza​no​wał, wiel​bił, któ​rej przy​rzekł cał​ko​wi​te od​da​nie. Czy jego pa​sja się​ga​ła rów​nie głę​bo​ko, jak po​czu​cie obo​wiąz​ku? – Na​wet gdy​byś mnie mia​ła nie​od​par​cie po​cią​gać – po​wie​dział z wy​raź​ną kpi​ną w gło​sie – pod​pi​sał​bym do​ku​men​ty roz​wo​do​we i umoż​li​wił ci do​stęp do pie​nię​dzy. Od​zy​skasz wol​ność. Mia​ła​by więc spę​dzić z nim trzy mie​sią​ce… – Wol​ność wy​bo​ru spo​so​bu ży​cia to moje pod​sta​wo​we pra​wo, a ty nie je​steś moim pa​nem. – A jed​nak. Stra​ci​łaś pra​wo do de​cy​do​wa​nia o swo​im ży​ciu przez wła​sną lek​ko​- myśl​ność. Ca​li​sta nie żyje, a Gian​nis omal nie umarł z po​wo​du za​wa​łu, któ​re​go by​łaś przy​czy​ną. Przyj​mij to w koń​cu do wia​do​mo​ści. Wo​la​ła nie grze​bać w prze​szło​ści, bo to ozna​cza​ło​by wy​sta​wie​nie się na oce​nę czło​wie​ka, któ​ry nie to​le​ro​wał sła​bo​ści i nie znał lę​ków. Może śmiał​by się z niej, a może jej współ​czuł. A więc do​brze. – Zgo​da. Niech bę​dzie, jak chcesz. Po​pra​cu​ję nad od​zy​ska​niem mo​ich praw. Nie od​po​wie​dział, bo nie spo​dzie​wał się, że ustą​pi tak szyb​ko. Czy to mo​gło ozna​- czać przy​zna​nie się do winy? Jego aro​ganc​kie prze​ko​na​nie, że wie wszyst​ko naj​le​piej, iry​to​wa​ło ją od pierw​sze​- go spo​tka​nia. Ni​g​dy na​wet nie spró​bo​wał so​bie wy​obra​zić, co ona czu​je. Za​kła​dał pew​ne sce​na​riu​sze i wy​da​wał po​le​ce​nia. Te​raz wstał i wy​cią​gnął do niej rękę. – Za​bierz​my to, cze​go bę​dziesz po​trze​bo​wać w naj​bliż​szych dniach, a ktoś przy​- wie​zie resz​tę two​ich rze​czy póź​niej. – Nie spa​ku​ję się w kil​ka mi​nut. Daj mi kil​ka dni. Nie mo​gła tak po pro​stu z nim pójść. Po​trze​bo​wa​ła cza​su, by przy​zwy​cza​ić się do tej my​śli. Zer​k​nął na ze​ga​rek. – Ktoś nam po​mo​że. Ale mo​że​my za​cząć od razu.