Anne Marie Winston
Spotkanie po latach
(Lover’s Reunion)
PROLOG
CzyŜby słyszał jakieś głosy?
Marco Esposito powoli otworzył oczy i wpatrzył się w złowróŜbnie majaczące dokoła,
nienawistne cienie dŜungli. Jeśli wydostanę się stąd Ŝywy, pomyślał, to juŜ nigdy, aŜ do
końca Ŝycia, nie włoŜę na siebie niczego zielonego.
Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale do jego uszu docierały tylko gwizdy i syki dziwnych
stworzeń ukrytych w masie zieleni nad jego głową. A więc były to tylko poboŜne Ŝyczenia
albo gra wyobraźni.
Opuchnięty język przyklejał się do podniebienia. Marco oddałby wszystko za odrobinę
wody. Niestety, skończyła się poprzedniego dnia po południu. Ku ironii losu powietrze było
tak parne i wilgotne, Ŝe całe ciało miał mokre. Coś wpełzło na jego dłoń. Zamarł w bezruchu.
Miał tylko nadzieję, Ŝe nie jest to jedna z tych pięknie ubarwionych Ŝabek drzewnych,
których jad wykończyłby go o wiele szybciej niŜ dotychczasowy upływ krwi. Wiedział, Ŝe nie
wolno mu się poruszyć, i to nie tylko ze względu na zagraŜające mu stworzenia. Dopóki leŜał
nieruchomo, ból był do zniesienia. Chciał zerknąć na zegarek, ale nawet lekkie przesunięcie
ramienia powodowało falę bólu przenikającą prawą nogę, więc nie drgnął.
ZmruŜył oczy i spojrzał w górę. Był dzień. Prawdopodobnie drugi, chyba Ŝe był
nieprzytomny znacznie dłuŜej, niŜ sądził. Całe szczęście. W dzień jaguar, którego obawiał się
najbardziej, leŜał przyczajony gdzieś w ukryciu. Wychodził na łowy dopiero wieczorem. W
ciemnościach jego wzrok nie miał sobie równych. Ostatniej nocy Marco nie gasił latarki i
nieustannie zataczał światłem kręgi po pobliskich krzewach, aŜ w końcu bateria wyczerpała
się i światło przygasło. Wiedział, Ŝe jeśli ludzie nie znajdą go w ciągu dnia, jaguar na pewno
zrobi to wieczorem.
Kątem oka widział po swojej lewej stronie szczątki samolotu bez skrzydeł, leŜące wśród
paproci. Pilot nadal był w środku. Zginął na miejscu. Drugie ciało leŜało na ziemi obok
samolotu. Marco przykrył je cięŜką plandeką, rozgniótł i ułoŜył w pobliŜu kilka kapsułek z
amoniakiem, i modlił się, by Ŝaden drapieŜnik nie odwaŜył się sprawdzić, skąd pochodzi ten
dziwny zapach.
Na myśl o martwym koledze ogarnął go Ŝal. Stu był dobrym badaczem, wiernym
przyjacielem i świetnie sprawdzał się na takich wyprawach. Zmarł w niecałą godzinę po
katastrofie samolotu. Marco Ŝywił nadzieję, Ŝe będzie miał okazję powtórzyć kiedyś rodzinie
jego ostatnie słowa. Stu pozostawił Ŝonę i dwoje dzieci, z których jedno chodziło jeszcze do
szkoły. Zycie bywa czasem wyjątkowo podłe.
Rodzina... Jeśli nie wydostanie się z tego zielonego piekła, jego własna rodzina równieŜ
się rozpadnie. W ciągu ostatnich piętnastu lat rzadko bywał w domu, ale duŜo myślał o
swoich bliskich. Mama, ojciec, dziadkowie, cztery siostry... W kaŜdym razie nie zostawiał
Ŝony i dzieci, które po jego śmierci musiałyby samotnie zmagać się z losem.
No i była jeszcze ona, Sophie. Próbował o niej zapomnieć, od sześciu lat usiłował wybić
ją sobie z głowy, ale bezskutecznie. Widział ją teraz wyraźnie: miękkie loki, roześmiane
czarne oczy, pełne usta, które tak lubił całować. Nie powinien był tego robić, ale gdy juŜ raz
spróbował, nie wystarczyło mu siły woli, by się . powstrzymać przed powtórkami. Kochali się
tylko raz, ale Marco pamiętał wszystko, potrafił przywołać w pamięci obrazy, zapachy,
smaki, jakby to było wczoraj.
Jedyne, co mógł zrobić, to trzymać się od niej z dala. Z dala od Chicago, z dala od
własnego domu, od tej dziewczyny z sąsiedztwa, która twierdziła, Ŝe go kocha. Ale była za
młoda, by kochać kogokolwiek, powtarzał sobie w nieskończoność.
Słodka Sophie. Czy zmartwiłaby się jego śmiercią? Czy czasem jeszcze myśli o nim? Na
pewno jest juŜ męŜatką i ma dzieci. Marco zawsze uwaŜał, Ŝe nie nadaje się na ojca rodziny,
ale gdy pomyślał, Ŝe moŜe umrzeć, nie pozostawiając po sobie nikogo, kto odziedziczyłby
jego nazwisko i geny...
Od wielu lat nie pozwalał sobie na takie myśli. Jeśli jednak wyobraŜał sobie własne
dzieci, to zawsze widział je w ramionach Sophie. Była jedyną kobietą, z którą mógłby je
mieć.
– Hop, hooop!
Głos, który przedarł się przez gęstą, wilgotną roślinność, pochodził z niedaleka.
– Halo! Tu jestem! – zawołał Marco, zwracając głowę w stronę, z której usłyszał wołanie.
To był błąd. Całe jego ciało natychmiast przeszył ból. Zacisnął zęby i znieruchomiał.
– Marco! Mów coś! Idziemy do ciebie! Rozpoznał ten głos jeszcze na chwilę przed tym,
zanim spoza jednego z olbrzymich pni drzew wyłoniła się płomiennoruda czupryna. Ratunek!
Ulga, podniecenie, panika i wszystkie powstrzymywane dotychczas uczucia ogarnęły go
jednocześnie.
Na widok Marka Jared Adamson przyśpieszył kroku.
– Tutaj! – zawołał. – Tam jest Esposito. Samolot teŜ. Pochylił się nad rannym i zaświecił
mu w oczy latarką.
– Hej, stary! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, Ŝe cię widzę!
Marco spróbował się uśmiechnąć. Jared padł na kolana i ściągnął z ramion wielki plecak.
– Co się, do diabła, stało? Czegoś takiego nie mieliśmy w planach.
Marco chciał odpowiedzieć coś lekkim tonem, ale poczuł napływające do oczu łzy. Ponad
ramieniem przyjaciela widział kilku innych ratowników krzątających się wokół samolotu.
– Awaria silnika. Pilot nic nie mógł zrobić – wykrztusił w końcu. – Inni nie Ŝyją. Moja
noga... Jest niedobrze.
Jared tylko skinął głową.
– Widzę. Jakim cudem Stu wydostał się z samolotu?
– Ja go wyciągnąłem. Dopiero potem zmarł.
Jared zagwizdał cicho i potrząsnął głową.
– Ty go wyciągnąłeś? Z taką nogą? Tylko tobie mogło się to udać – mruknął, pochylając
się nad raną. – Sam to zabandaŜowałeś?
Jedną ręką uniósł nieco głowę Marka, a drugą przytknął mu do ust metalowy kubek z
wodą. Marco chciwie wypił wodę, zanim odpowiedział:
– Musiałem. Traciłem za duŜo krwi.
Jared skrzywił się, przemywając ranę środkiem odkaŜającym.
– Dobra robota – mruknął, biorąc głęboki oddech. – Będę musiał nastawić tę nogę, zanim
cię stąd zabiorę. Trzymaj się mocno, stary. To będzie porządnie bolało.
Na chwilę zamilkł i pochwycił wzrok przyjaciela.
– Brzydko to wygląda. Nie byłbym zdziwiony, gdyby lekarz zaproponował ci amputację.
Marco zastygł. W głębi duszy przez cały czas wiedział, Ŝe nie wygląda to dobrze, ale
starał się nie myśleć o zmiaŜdŜonym ciele i okruchach kości, które poprzedniego dnia owinął
bandaŜem.
– Oszczędź mi tego – szepnął.
Całe jego Ŝycie opierało się na reputacji, jaką wyrobił sobie jako badacz, podróŜnik
dokumentujący środowiska geologiczne. Udusiłby się, pracując przykuty do jednego miejsca.
– Proszę, powiedz im, Ŝe jeśli jest jakakolwiek szansa...
– Jasne – odrzekł Jared, ściskając jego dłoń. – A teraz będę musiał zająć się twoją nogą.
– W porządku – rzekł Marco, ale głos po chwili przeszedł w krzyk. Stracił przytomność.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marco zaparkował wynajęty granatowy samochód przy krawęŜniku o kilka metrów od
domu rodziców w Elmwood Park w stanie Illinois. Wychował się tutaj, na przedmieściu
Chicago, i znajomy widok geranium matki spływającego kaskadą ze skrzynki na parapecie
okna nad garaŜem wywołał falę wspomnień. Rozświetliły one nieco czarną rozpacz, która
zbierała się w nim od chwili, gdy lekarz mu powiedział, Ŝe jego prawa noga juŜ na zawsze
pozostanie niemal zupełnie sztywna.
Sięgnął ręką do dźwigni zmiany biegów i z opóźnieniem przypomniał sobie, Ŝe nie jest w
stanie uŜywać sprzęgła. Wcisnął przycisk automatycznej skrzyni na pozycję parkowania,
otworzył drzwiczki i ostroŜnie wysiadł, uwaŜając, by nie urazić sztywnego kolana. Noga
raczej nie sprawiała mu kłopotów, o ile nie zachowywał się lekkomyślnie.
Wziął głęboki oddech, wypełniając płuca wiosennym powietrzem. Początek maja w
Chicago rzadko bywał tak ciepły. Trzeba się cieszyć tą pogodą, dopóki trwa, pomyślał. Jako
geolog, który podróŜował po całym świecie, najwięcej czasu spędzał w tropikalnym klimacie
i lubił ciepło.
Znów spochmurniał. Wziął do ręki laskę i powoli obszedł samochód. Nie znosił tej laski i
właściwie na krótkich dystansach juŜ jej nie potrzebował, ale lot z Buenos Aires był długi i
męczący, a gdy Marco był zmęczony, noga potrafiła odmówić mu posłuszeństwa bez Ŝadnego
ostrzeŜenia. Zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę domu.
– Marco! – usłyszał radosne wołanie i drzwi otworzyły się z rozmachem. Dora Esposito
zbiegła ze schodków z szybkością zupełnie nie przystającą do matki pięciorga dorosłych
dzieci. Zanim Marco zdąŜył się odezwać, otoczyła go ramionami. Wolną ręką przytulił ją
mocno, spoglądając z góry na czarne włosy bez odrobiny siwizny.
– WciąŜ farbujesz włosy, mamo?
– A ty wciąŜ nie okazujesz mi ani odrobiny szacunku – zaśmiała się Dora, ocierając
załzawione oczy. – Będę musiała nad tobą popracować. Jak długo tu zostaniesz?
– Nie jestem pewien – odrzekł z wahaniem. Twarz Dory posmutniała.
– Tylko mi nie mów, Ŝe wyjeŜdŜasz jutro, jak zwykle! Czasami myślę, Ŝe zatrzymujesz
się u nas tylko dlatego, Ŝe nie masz pieniędzy na nocleg w hotelu.
Teraz Marco się roześmiał.
– Mamo, tym razem nigdzie nie wyjeŜdŜam. Zostaję. Dorze Esposito rzadko brakowało
słów, ale teraz na chwilę zaniemówiła.
– Chyba nabierasz swoją starą matkę! – wykrztusiła w końcu.
– Skąd – odrzekł Marco. Zatrzymał się przed schodkami i chwycił mocniej laskę.
Przekonał się juŜ, Ŝe schody, nawet kilkustopniowe, wymagają od niego pełnej koncentracji.
– Dostałem pracę w Purdue na semestr letni i jesienny. Niedługo będziesz mnie miała całkiem
dosyć.
– Nie mogę w to uwierzyć! – zawołała matka, przyciskając dłoń do piersi, i dopiero teraz
zauwaŜyła jego wysiłki. – Och, pomogę ci! – zawołała, chwytając go za łokieć.
Marco zmusił się do uśmiechu.
– Nie trzeba, mamo! Poradzę sobie sam. Tylko trochę powoli mi to idzie. A poza tym ja
waŜę ponad sto kilo, a ty niecałe pięćdziesiąt. Co byś zrobiła, gdybym się przewrócił?
Matka posłała mu smutny uśmiech.
– Pójdę przygotować ci pokój.
– Dzięki – rzekł, otwierając przed nią drzwi. – Jutro zacznę szukać mieszkania, więc
pewnie nie będę ci się plątał pod nogami dłuŜej niŜ do końca miesiąca.
– Co ty wygadujesz! – oburzyła się matka. – Odkąd Teresa się wyprowadziła, w domu
jest tak smutno! Bardzo się cieszę, Ŝe przyjechałeś.
Marco postawił torbę w drzwiach i poszedł w głąb domu, w którym przez wiele lat
mieszkał z rodzicami i czterema siostrami. W salonie po lewej dominował ogromny
telewizor. On sam kupił go przed kilkoma laty, by ojciec mógł w komfortowych warunkach
oglądać mecze koszykówki z udziałem Chicago Bulls. Meble były praktyczne i wygodne. W
koszyku obok sofy leŜała robótka ręczna matki. Stoliki, tak samo jak kiedyś, przykryte były
haftowanymi serwetkami.
Na stole w jadalni leŜał koronkowy obrus. Na jednej ze ścian wisiały znajome fotografie
w ramkach: Marco i jego siostry – Camilla, Elisabetta, Luisa i Teresa jako niemowlęta,
podczas pierwszej komunii, w dniu ukończenia szkoły; dziadkowie, ciotki i wujowie, a takŜe
ślubne zdjęcie rodziców. Pokój oŜywiał bukiet czerwonych tulipanów z ogródka matki. Nad
stolikiem, który spełniał rolę ołtarzyka, wisiał krucyfiks.
Nic się tu nie zmieniło i ta świadomość dziwnie podniosła Marka na duchu.
Kuchnia równieŜ wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Jedyną nową rzeczą była zmywarka do
naczyń, prezent gwiazdkowy dla rodziców od wszystkich dzieci sprzed... chyba sprzed dwóch
lat? CzyŜby naprawdę upłynęły juŜ dwa lata od czasu jego ostatniego pobytu w domu?
Tak, uświadomił sobie ze zdumieniem. Naprawdę minęły juŜ dwa lata. Ostatnie BoŜe
Narodzenie spędził w paragwajskim szpitalu, walcząc z infekcją, która zmniejszała jego
szansę na uratowanie nogi. W tej cholernej dŜungli musiały być miliony bakterii. To i tak był
cud, Ŝe nie złapał niczego gorszego.
Podszedł do okna nad zlewem, odsunął koronkową firankę i bezmyślnie popatrzył na rząd
cichych, dobrze utrzymanych podwórek. Wszystkie dzieci z sąsiedztwa juŜ dorosły i
wyprowadziły się. Ulica, niegdyś kipiąca Ŝyciem, teraz przekształciła się w spokojną
społeczność seniorów, którzy nieustannie rozwaŜali moŜliwość sprzedaŜy domków z
piaskowca i cegły i przeprowadzki na Florydę. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat Ŝaden
dom nie zmienił właściciela.
ZauwaŜył jakiś ruch na sąsiednim podwórzu i wszystkie jego zmysły wyostrzyły się w
jednej chwili. Na patio stała szczupła dziewczyna z ciemnymi, wijącymi się włosami do
ramion. Twarz miała zwróconą w stronę wiosennego słońca. Dokoła niej biegał czarnobiały
cocker-spaniel. Dziewczyna miała świetną figurę, smukłą, lecz zaokrągloną tam, gdzie trzeba,
i długie nogi. Zapewne jest to Ŝona któregoś z młodych Domeniców. Marco jednak nie
potrafił zrozumieć, w imię czego taka piękność miałaby się wiązać ze Stefem, Tommiem,
Vincentem albo Geordiem.
Rodzina Domeniców od zawsze mieszkała w sąsiednim domu. Obydwie rodziny kupiły
domy w tym samym roku, a w następnym w kaŜdej z nich pojawiło się pierwsze dziecko.
Marco i chłopcy Domeniców tworzyli niezrównaną druŜynę koszykarską, z którą inne
okoliczne zespoły nie mogły się równać. Pięcioro małych Espositów i siedmioro dzieci
Domeniców tworzyło coś w rodzaju jednej wielkiej rodziny.
Nie byli jednak rodziną. Stało się to jasne, gdy w grę zaczęła wchodzić najmłodsza z
rodzeństwa Domeniców, Sophie.
Marco z głębokim westchnieniem oparł się o zlew. WciąŜ dręczyły go wyrzuty sumienia
z powodu tego, jak ją potraktował. Czuł się teraz głupio, wiedząc, Ŝe spotka się z nią za dwa
tygodnie, na przyjęciu, które jego siostry chciały urządzić jako niespodziankę z okazji
rocznicy ślubu rodziców. Wiedział, Ŝe sytuacja będzie niezręczna. Gdzieś w jego duszy
kołatała się nadzieja, Ŝe Sophie wyszła za mąŜ i ma juŜ dzieci z jakimś męŜczyzną, który
kocha ją tak, jak na to zasługuje. Pozostała część jego duszy... no cóŜ, mniejsza o to. Przez
ostatnie sześć lat nieustannie marzył o tej dziewczynie, ale to była wyłącznie jego wina. Nie
powinien był pozwolić, by sprawy zaszły między nimi tak daleko, i nie powinien dopuścić, by
w jej głowie zaświtała myśl o małŜeństwie. JuŜ wtedy wiedział, Ŝe pokusa jest silniejsza niŜ
wola jakiegokolwiek męŜczyzny. Był podróŜnikiem z zamiłowania i najbardziej na świecie
kochał...
Sophie! Wyprostował się tak nagle, Ŝe omal nie rozbił nosem szyby. Dziewczyna na patio
zwróciła twarz w jego stronę i dopiero teraz zauwaŜył, Ŝe to ona! Krew napłynęła mu do
twarzy. Sophie wyglądała świetnie. Kiedyś była nieco pulchna, ładna, ale nie uderzająco
piękna. Zawsze się dziwił, dlaczego uwaŜał ją za tak atrakcyjną, dlaczego tak mocno
reagował na jej obecność, a nawet na samą myśl o niej. W niczym nie przypominała tych
olśniewających dziewcząt o manierach księŜniczek, z którymi się spotykał. Sophie, cicha i
spokojna, zupełnie nie była do nich podobna. Ale w jego ramionach stawała się dziką kotką.
Gdy się o tym przekonał, inne kobiety zupełnie przestały dla niego istnieć.
Nie spuszczał z niej wzroku. Wsunęła ręce do tylnych kieszeni obcisłych dŜinsów i ten
gest ściągnął uwagę Marka na jej biodra. Była znacznie szczuplejsza niŜ kiedyś, ale jej piersi
nadal wydawały się pełne i zachęcające. Zawołała coś do psa, który wbiegł na schodki. W
chwilę potem obydwoje zniknęli w drzwiach domu.
Marco pochylił głowę. Powiedział kiedyś Sophie, Ŝe małŜeństwo nie leŜy w jego planach.
Zranił ją boleśnie i zostawił samą z poczuciem krzywdy. Zdawał sobie sprawę, Ŝe jest ostatnią
osobą na świecie, którą Sophie zechciałaby powitać z otwartymi ramionami.
Usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Do kuchni weszła matka.
– Marco, usiądź. Dam ci jeść – powiedziała, a widząc, Ŝe syn nie odwraca oczu od okna,
znacząco uniosła brwi. – CzyŜbyś zobaczył tam coś ciekawego?
– Bardzo zabawne – mruknął, kuśtykając do stołu. – Mam trzydzieści osiem lat, a nie
osiemnaście. Nie wypatruję juŜ oczu za nastolatkami.
– A kto mówi o nastolatkach? – zdziwiła się matka z niewinną miną. – MęŜczyzna w
twoim wieku potrzebuje kobiety, a nie nastolatki. Powinieneś się ustatkować. Szczególnie
teraz, gdy...
– Mamo – przerwał jej Marco bezbarwnym tonem – nie wracajmy po raz kolejny do tej
samej rozmowy.
– Dobrze, dobrze – uśmiechnęła się matka. – Po prostu chciałabym, Ŝeby mój syn był
szczęśliwy.
– Nie, raczej chciałabyś mieć więcej wnuków niŜ sąsiadki – odrzekł Marco, przypatrując
się jej uwaŜnie. – Obiecaj, Ŝe nie będziesz próbowała mnie swatać.
– Obiecuję – westchnęła Dora.
Marco zajął się zupą minestrone, którą jego matka potrafiła przyrządzać jak nikt inny na
świecie, ale jego myśli wciąŜ błądziły wokół Sophie. Nie zauwaŜył przy tamtym domu
Ŝadnego obcego męŜczyzny, a poza tym gdyby sąsiadka wyszła za mąŜ, matka na pewno by
mu o tym powiedziała. Ciekaw był, czy Sophie pracuje, czy ma stałego chłopaka i czy nadal
topniałaby w jego ramionach tak jak kiedyś. Niewątpliwie była jedyną osobą, która mogłaby
go odciągnąć od rozwaŜań o jego smutnym losie. Gdy o niej myślał, przestawał Ŝałować, Ŝe
dni jego wypraw na najbardziej niedostępne krańce świata minęły bezpowrotnie.
Sophie Morrell drgnęła na dźwięk telefonu. Przed chwilą wróciła od rodziców i
przygotowała się na spokojny wieczór. Wstała z kanapy, na której zdąŜyła juŜ umościć się
wygodnie z zamiarem poczytania romansu swej ulubionej autorki, i podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Cześć, siostrzyczko! Co porabiasz?
– O, cześć, Vee – ucieszyła się Sophie. Jej siostra Violetta była zaledwie o dwa lata
starsza i od dzieciństwa bardzo się przyjaźniły. – Szczerze mówiąc, nic nie robię. Spędziłam
popołudnie z mamą i tatą, a potem wróciłam do domu i postanowiłam sobie poczytać.
– Jadłaś juŜ kolację?
– Oczywiście, Ŝe tak – zaśmiała się. – Nie martw się o mnie.
– Jako starsza siostra muszę powaŜnie traktować swoje obowiązki – obruszyła się Vee. –
Ale nie chciałam cię zdenerwować. To tylko taki nawyk.
– W porządku – uśmiechnęła się Sophie. Dobrze wiedziała, dlaczego siostra tak się
interesuje jej kolacją. Podczas choroby męŜa Sophie spędzała przy nim cały czas, zaniedbując
własne potrzeby i nie dopuszczając do siebie rozpaczy. Często zapominała o jedzeniu albo
była zbyt zmęczona, by się martwić o posiłki. Do chwili śmierci Kirka straciła ponad dziesięć
kilogramów. Potem schudła jeszcze bardziej i dopiero niedawno przybrała na wadze tyle, Ŝe
nie przypominała juŜ Ŝywego szkieletu.
Choć nikomu nie polecałaby tej metody odchudzania, to jednak była bardzo zadowolona
z rezultatów. Od dwóch lat, odkąd owdowiała, zmieniła swoje zwyczaje Ŝywieniowe, a poza
tym regularnie ćwiczyła i nie miała juŜ kłopotów z zachowaniem linii. Nie zdarzało jej się
przekroczyć idealnej wagi o więcej niŜ dwa kilogramy i była z siebie dumna.
W gruncie rzeczy nie wymagało to jednak wielkiego wysiłku. Praca w klinice w ubogiej
latynoskiej dzielnicy w centrum miasta zajmowała jej cały wolny czas. Często Sophie
docierała do domu o szóstej czy siódmej i dopiero wieczorem przypominała sobie, Ŝe nie
jadła jeszcze lunchu.
Lubiła jednak ten tryb Ŝycia i ruch panujący w klinice. Pracowała z młodymi matkami.
Uczyła je, jak dbać o dzieci i zarazem radzić sobie na rynku pracy. Chwile, gdy trzymała w
ramionach czarnowłose, wielkookie niemowlęta, naleŜały do najpiękniejszych w jej Ŝyciu.
I nawet jeśli czasem uroniła łzę na myśl o niesprawiedliwości losu, który uczynił ją
bezdzietną wdową, to nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek widział te łzy.
Oczywiście w jej pracy zdarzały się równieŜ smutne momenty. Ona jednak przeŜyła juŜ w
Ŝyciu chwile prawdziwej rozpaczy i choć brakowało jej Kirka, była przekonana, Ŝe to, co
przeŜyła, wzbogaciło ją wewnętrznie. Poznała Ŝal, rozpacz i wściekłość, potrafiła więc nieść
pociechę innym.
– Mam niesłychane nowiny – powiedziała Violetta, wyrywając ją z rozmyślań.
– Jakie?
– Spróbuj zgadnąć.
Sophie wzniosła oczy do nieba, choć Vee nie mogła tego zobaczyć.
– Nie mam najmniejszego pojęcia.
– Dam ci wskazówkę. Niedługo odbędzie się przyjęcie z okazji rocznicy ślubu. U kogo?
– U państwa Espositów. Ale co to ma...
– Pewna czarna owca z tej rodziny wróciła do domu i będzie świętować razem z
rodzicami. Jak myślisz, kto?
Marco?! Sophie poczuła ucisk w Ŝołądku.
– On nie jest Ŝadną czarną owcą – zaczęła go bronić odruchowo. – Po prostu duŜo
podróŜuje.
Natychmiast poŜałowała swoich słów, ale było juŜ za późno. Świadomość, Ŝe Marco jest
w Chicago, zupełnie wytrąciła ją z równowagi.
– Dlaczego go bronisz? – obruszyła się siostra. – PrzecieŜ zostawił cię kiedyś. Wybrał
podróŜe i swobodny tryb Ŝycia. Nie widziałaś go prawie pięć lat...
– Prawie sześć – poprawiła ją Sophie.
– No to sześć. Chodzi mi o to, Ŝe...
– Wiem, o co ci chodzi, Vee – przerwała jej siostra z westchnieniem. – Ale nie
zapominaj, Ŝe potem wyszłam za mąŜ za kogoś innego. Nie musisz się o mnie martwić. To
było tylko młodzieńcze zauroczenie. Moje uczucia do Marka wygasły wiele lat temu. Ale
miło mi będzie znów go zobaczyć. Długo go tu nie było. Czy wiesz, Ŝe to przyjęcie moŜe być
pierwszą od lat okazją do spotkania wszystkich dzieci Domeniców i Espositów?
– To byłoby wspaniale – odrzekła Violetta juŜ łagodniejszym tonem. – Rozmawiałam
wczoraj z Camillą. Pytała, czy mogłybyśmy poświęcić kilka godzin w sobotę, Ŝeby pomóc im
udekorować salę przy kościele.
– Powiedz jej, Ŝe przyjdę – powiedziała Sophie. Camilla była starszą siostrą Marka i to
przede wszystkim ona zajmowała się organizacją przyjęcia.
Jeszcze przez kilka minut rozmawiały na inne tematy, po czym Violetta rozłączyła się.
Sophie jednak wiedziała, Ŝe nie ma juŜ mowy o spokojnym wieczorze. Zazwyczaj starała się
nie myśleć o Marku. Tak było najbezpieczniej. Ale świadomość, Ŝe on jest w mieście,
niedaleko od niej, sprawiła, Ŝe zaczęła drŜeć. Wspomnienia napłynęły niepowstrzymaną falą.
Marco... Widziała jego twarz tak wyraźnie, jakby stał przed nią: ciemne oczy, w których
wiecznie błyskało rozbawienie, ładnie wykrojone usta, prosty nos, ciemne włosy ostrzyŜone
krótko i dołki w szczupłych policzkach. Kiedyś, dawno temu, siostry kpiły z jego
umiejętności przyciągania do siebie dziewcząt. Czy nadal jest równie atrakcyjny? Czy te oczy
wciąŜ obiecują kobietom niewyobraŜalne rozkosze?
Pragnęła go od zawsze, odkąd zaczęła zauwaŜać chłopców. Był o siedem lat starszy od
niej. Jako osiemnastolatek juŜ miał spory wianuszek adoratorek. Jeśli w ogóle zwracał uwagę
na Sophie Domenico, to myślał o niej wyłącznie jako o młodszej siostrze swoich kolegów. To
jednak wówczas nie miało dla niej znaczenia. Na przyjęciu z okazji jego wyjazdu do
college’u pocałował ją lekko w policzek i w tym momencie na zawsze zdobył jej
jedenastoletnie serce. Nigdy nie zawiesiła sobie w sypialni fotografii Ŝadnego idola; Marco
był jedynym męŜczyzną z jej marzeń.
W dniu swoich szesnastych urodzin była cała w skowronkach, bo Marco tego dnia
przyjechał do domu. Skończył juŜ studia i dostał właśnie pierwszą posadę jako asystent na
wyprawie badawczej. Przed wyjazdem pocałował ją w usta. Był to niewinny, przyjacielski
pocałunek, ale dla niej znaczył tyle co oświadczyny. Choć w szkole średniej umawiała się z
innymi chłopcami, nigdy nie związała się z nikim na dłuŜej. W porównaniu do Marka
wszyscy koledzy wydawali się jej... No cóŜ, byli po prostu chłopcami. Marco zaś był
męŜczyzną i za kaŜdym razem, gdy o nim myślała, jej serce zaczynało szybciej bić.
Oczywiście było to głupie. Marco przyjeŜdŜał do domu jakieś cztery razy do roku i
najczęściej prawie jej nie zauwaŜał, a jeśli juŜ, to tylko ciągnął ją za włosy i pokpiwał z niej.
Zazdrośnie obserwowała spoza firanek, jak przyprowadzał dziewczyny na rodzinne pikniki, a
gdy zobaczyła, jak całował głupią Elle Pescke na noworocznym przyjęciu wydawanym przez
rodzinę Espositów, popłakała się. To przyjęcie było tradycją w dzielnicy. Tańczono, a wina
było tyle, Ŝe mogłoby wypełnić niewielki staw.
AŜ w końcu skończyła dziewiętnaście lat. Jej urodziny wypadały dziewiętnastego lipca, w
samym środku lata. Rodzice zabrali wszystkie dzieci do restauracji. Nikogo nie brakowało,
pojawiła się nawet Arabella, siostra-bliźniaczka Vincenta, choć była juŜ w przenoszonej
ciąŜy. Przyszło takŜe kilka osób z rodziny Espositów i Sophie omal nie rozpłynęła się ze
szczęścia, gdy Marco wszedł do sali w towarzystwie Stefana i Tomasa, jej starszych braci.
Właśnie przyjechał do Chicago i rankiem następnego dnia znów miał zamiar wyjechać.
Mrugnął do niej i Ŝyczył jej wszystkiego najlepszego. To dopełniło miary jej szczęścia.
Mogłaby przez cały wieczór po prostu siedzieć i patrzeć na niego. Ale podczas kolacji
Arabelli odeszły wody. Lionel, jej mąŜ, pobiegł po samochód, a pozostali zabrali resztę
jedzenia do papierowych toreb i gromadnie udali się do szpitala, gdzie zajęli całą poczekalnię.
Marco równieŜ poszedł z nimi.
– Będę mógł rano zdać mamie bezpośrednią relację – powiedział, błyskając w uśmiechu
białymi zębami.
Sophie wciąŜ pamiętała zdumienie na twarzy pielęgniarki, która przyszła powiedzieć im,
Ŝe Arabella urodziła dziewczynkę.
– Chyba nie jesteście wszyscy rodziną? – wyjąkała. A potem modlitwy Sophie zostały
wysłuchane... Noc prawie minęła. Wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów. Ku zachwytowi
Sophie Marco czule objął ją ramieniem i poszli razem wzdłuŜ szpitalnego korytarza.
– MoŜesz pojechać ze mną – zaproponował. – Dotrzymasz mi towarzystwa, Ŝebym nie
usnął za kierownicą.
Z wraŜenia zaparło jej dech w piersiach. Samochód Marka stał na drugim końcu
szpitalnego parkingu. Po drodze rozmawiali o błahych rzeczach: o jej planach dotyczących
college’u, jego pracy przy projekcie geofizycznym w zachodniej Australii, o braciach i
siostrach, z których większość załoŜyła juŜ własne rodziny i dochowała się pierwszych dzieci.
Zatrzymali się przy nocnym sklepie, kupili jakieś napoje i dalej rozmawiali. Niebo zaczęło juŜ
jaśnieć. Gdy wreszcie dojechali do domu, wszystkie pozostałe samochody stały juŜ
zaparkowane przy krawęŜniku.
Marco wysiadł i otworzył Sophie drzwi.
– Dziękuję, Ŝe ze mną przyjechałaś – powiedział. – Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.
Jednym palcem uniósł lekko jej brodę i lekko przycisnął usta do jej warg.
Teraz, po latach, Sophie zdawała sobie sprawę, Ŝe był to tylko przyjacielski gest. Wtedy
jednak natychmiast zarzuciła mu ramiona na szyję i z całą mocą oddała pocałunek. Marco na
chwilę zamarł, ale zaraz objął ją mocno i przycisnął do siebie. Całował ją długo i głęboko,
delikatnie gładząc po plecach, aŜ stała się zupełnie bezwładna w jego ramionach.
Gdy w końcu uniósł głowę, na jego twarzy odbiło się zdumienie pomieszane z
rozbawieniem.
– No, no – mruknął, oddychając cięŜko – nie spodziewałem się czegoś takiego.
Sophie zaczerwieniła się aŜ po korzonki włosów, dopiero teraz uświadamiając sobie
śmiałość własnego zachowania, i spróbowała wysunąć się z ramion Marka.
– Przepraszam – wymamrotała. – Nie miałam zamiaru...
On jednak nie pozwolił jej skończyć, znów pochylając się nad nią. Po dłuŜszej chwili
odezwał się:
– Nie powiedziałem, Ŝe mi się to nie podoba, tylko Ŝe się tego nie spodziewałem.
Urwał i na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. Sophie odniosła wraŜenie, Ŝe Marco
waŜy coś w myślach. W końcu oświadczył:
– Dziś wieczorem. Pójdziemy na kolację? I do kina?
OdłoŜyła ksiąŜkę i podeszła do okna. W sumie spotkali się kilkanaście razy, gdy Marco
wpadał do domu między jednym a drugim kontraktem.
Zawsze wyczekiwała go z utęsknieniem. On zaś nigdy nie pisał ani nie dzwonił. Nie
wiedziała, kiedy go zobaczy, dopóki nie usłyszała od jego rodzeństwa, Ŝe juŜ przyjechał, albo
dopóki nie zobaczyła go na progu własnego domu. W najlepszym wypadku był to
niezadowalający układ i Sophie niecierpliwie czekała, aŜ Marco wreszcie poczuje gotowość,
by się ustatkować.
Ale ten dzień nigdy nie nadszedł. Pewnego wieczoru, gdy była na ostatnim roku
college’u, Marco przyjechał do domu, zaprosił ją na kolację i powiedział łagodnie, Ŝe juŜ nie
będą się widywać. Stwierdził, Ŝe jest dla niej za stary, Ŝe powinna zapomnieć o nim i zająć się
własnym Ŝyciem.
Rozpłakała się, a on zaczął ją pocieszać.
Następnego dnia Sophie juŜ wiedziała, co to znaczy być kobietą. Marco okazał się
wspaniałym kochankiem. Miała nadzieję, Ŝe namiętność, która ich połączyła, skłoni go do
zmiany zdania, on jednak wyjechał, tak jak zapowiedział.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tydzień w klinice był bardzo cięŜki. Na dodatek w piątek, w środku nocy, Sophie
odebrała telefon z centrum kryzysowego, działającego na tym samym terenie co klinika.
Jedna z jej podopiecznych została pobita przez swojego chłopaka i znalazła się w szpitalu.
Nie miała Ŝadnej rodziny, więc trzeba było zorganizować opiekę dla jej dwumiesięcznego
dziecka.
Sophie została w szpitalu aŜ do rana, wypełniając dokumenty. Lekarz zbadał dziecko i
stwierdził, Ŝe nie stała mu się Ŝadna krzywda, jednak we wszystkich rodzinach zastępczych
albo nie było miejsc, albo teŜ nie moŜna się było do nich dodzwonić.
W końcu, około ósmej rano w sobotę, udało się znaleźć zastępczą matkę, która zajmowała
się dziećmi w podobnej sytuacji. Kobieta zgodziła się wziąć maleństwo, ale dopiero w
niedzielę rano. Po krótkiej konsultacji telefonicznej przełoŜony Sophie zgodził się, by
zatrzymała dziecko u siebie przez noc i rano zawiozła je do zastępczej matki. Na szczęście
była przygotowana na taką sytuację. JuŜ nie po raz pierwszy zdarzało się, Ŝe musiała
opiekować się dzieckiem przez noc lub dwie.
Dotarła do domu około dziesiątej rano. Mała spała, więc Sophie równieŜ postanowiła się
zdrzemnąć. Niestety, z nich dwóch Ana zgłodniała znacznie szybciej, toteŜ drzemka Sophie
nie trwała długo. Zdumiewające, jak wiele czasu zajmowało wykonanie nawet najprostszych
czynności, gdy w pobliŜu znajdowało się dziecko. Sophie co chwila musiała przerywać swoje
zajęcia, by zmienić małej pieluszkę, podgrzać butelkę z mlekiem, zabawiać ją, gdy marudziła,
a potem, po południu, ukołysać do snu. Co prawda nie uwaŜała tych obowiązków za
uciąŜliwe. Kochała dzieci i zawsze lubiła zajmować się swoimi licznymi siostrzeńcami i
bratankami, teraz zaś była przekonana, Ŝe sama juŜ nigdy nie zostanie matką.
Potem przypomniała sobie, Ŝe obiecała wpaść na kolację do rodziców, zadzwoniła więc i
uprzedziła, Ŝe zabierze ze sobą Anę. Na Edie Domenico, która miała juŜ trzynaścioro
wnucząt, ta zapowiedź nie wywarła większego wraŜenia. Korzystając z tego, Ŝe mała nadal
spała, Sophie szybko wzięła prysznic i wrzuciła do torby wszystkie przybory niezbędne
niemowlęciu. Usadowiła Anę w dziecinnym foteliku samochodowym, który zawsze miała
pod ręką na wypadek takich właśnie okoliczności, i po dziesięciu minutach była juŜ w domu
rodziców.
– Cześć – zawołała, stając w progu z dzieckiem na jednej ręce, a torbą pieluch w drugiej.
Postawiła torbę i podrapała po głowie cocker-spaniela ojca. Pies natychmiast przewrócił się
na grzbiet. Sophie poskrobała go po brzuchu czubkiem buta.
– Cześć! – odkrzyknęła matka z kuchni. – Daj to dziecko ojcu i pomóŜ mi zagnieść ciasto
na makaron.
Sophie uśmiechnęła się szeroko, podejrzewając, Ŝe mamie chodzi nie tyle o jej pomoc, co
okazję do podzielenia się najświeŜszymi plotkami. Ojciec, wygodnie rozparty w fotelu,
niepewnie poruszył gazetą, która zasłaniała mu twarz. Sophie była pewna, Ŝe właśnie obudził
się z drzemki.
– Cześć, tato – powitała go. – Nie musisz się zajmować Aną.
– Chcesz mi odebrać tę przyjemność? – oburzył się Renaldo Domenico. – A w dodatku
nawet nie pocałowałaś swojego starego, przepracowanego ojca! Co to za obyczaje?
Sophie ze śmiechem cmoknęła go w policzek.
– Jakim sposobem moŜesz być przepracowany? PrzecieŜ jesteś na emeryturze!
– No właśnie – chrząknął ojciec. – Twoja matka wynajduje mi tyle obowiązków, ilu
nigdy nie miałem w pracy. – Wziął małą Anę na ręce z wprawą człowieka, który całe Ŝycie
spędził na niańczeniu dzieci. – Kim jest ta mała ślicznotka?
Sophie wyjaśniła mu sytuację dziewczynki i zostawiła oboje w salonie. W kuchni oprócz
matki siedziała jej starsza siostra Arabella.
– A gdzie są dziewczynki? – zapytała Sophie, mając na myśli trzy córki Arabelli.
– Elissa rozgrywa mecz, a Lionel i siostry jej kibicują. Mnie udało się urwać. Wyjaśniłam
im, Ŝe przynajmniej raz w tygodniu muszę spędzić kilka godzin bez dzieci.
– CzyŜbyś poczuła się wyczerpana? – zaśmiała się Sophie. – Frustracja? Lekki obłęd?
– Wszystko naraz – westchnęła Belle. – Moje córki teraz ciągle się kłócą. Chwile
wytchnienia zdarzają się niezmiernie rzadko.
RóŜnica wieku między starszymi córkami Belle wynosiła zaledwie siedemnaście
miesięcy. Jedna miała dziesięć lat, a druga dziewięć, i przestały juŜ przypominać niewinne
aniołki.
– To minie – stwierdziła matka. – A potem będą najlepszymi przyjaciółkami, tak jak
wszystkie moje córki.
– Pewnie masz rację, mamo – mruknęła Belle.
– Sophie, czy juŜ słyszałaś, Ŝe Marco wrócił do domu? – zapytała matka, zagniatając
ciasto na makaron.
– Tak, Vee mi mówiła – odrzekła Sophie, w duchu przygotowując się na nieuniknione.
Matka i siostra uniosły głowy.
– I... ? – zapytała matka.
– I co? – Sophie uśmiechnęła się blado.
– Nie udawaj, Ŝe nie wiesz, o co nam chodzi. Czy serce nie zabiło ci mocniej? – zdziwiła
się Belle. – ChociaŜ odrobinę?
– Oczywiście, Ŝe tak – przyznała Sophie. W tym otoczeniu nie było sensu niczego
udawać. – PrzecieŜ Marco był moją pierwszą wielką miłością. Ale nie zemdlałam z wraŜenia.
– Mhm – mruknęła siostra znad szklanki z wodą.
– Widziałam go któregoś dnia – oznajmiła matka. – Jest równie przystojny jak zawsze.
Ale to, co się stało, jest ogromnie smutne. JuŜ nigdy nie wróci do pełni zdrowia.
– A co się stało? – zapytała Sophie ostroŜnie, przypuszczając, Ŝe to jakiś Ŝart matki, która
chce ją skłonić do rozmowy o Marku.
Belle raptownie uniosła głowę.
– No, ten wypadek z nogą.
– Jaki wypadek?
Oczy Belle, zaokrągliły się ze zdziwienia.
– Mamo, nic jej nie powiedziałaś? Matka wyglądała na poruszoną.
– Nie. Myślałam, Ŝe wie juŜ od Vee albo od ciebie.
– Ja nic jej nie mówiłam. Myślałam, Ŝe ty...
– O czym mi nie mówiłaś? – zawołała zaniepokojona Sophie. W kuchni zapadła cisza.
– No cóŜ – powiedziała w końcu Edie – wiesz przecieŜ, Ŝe Marco ciągle jeździł po
dŜunglach, pustyniach i...
– Mamo – jęknęła Sophie, krzyŜując ramiona na piersiach.
– Samolot, którym leciał, rozbił się – wtrąciła szybko Belle. – Wszyscy pozostali zginęli.
Marco przeŜył, ale miał zranioną nogę. Groziła mu amputacja, ale na szczęście okazało się, Ŝe
to nie było konieczne.
– Och, BoŜe! – jęknęła Sophie, siadając na krześle. – Chyba Ŝartujesz.
– Nie – potwierdziła matka. – Niestety. Cesare i Dorotea omal nie oszaleli ze
zmartwienia. Marco był w szpitalu gdzieś w Ameryce Południowej. Zadzwonił do nich
dopiero w miesiąc po wypadku i nie pozwolił im tam przylecieć. Dora siedziała tutaj, w
naszej kuchni, i wypłakiwała sobie oczy.
Sophie w oszołomieniu potrząsnęła głową.
– Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? Gdzie wtedy byłam?
W kuchni znów zapadło milczenie.
– Byłaś na urlopie – wyjaśniła w końcu Belle. – To się zdarzyło na początku
października. Chyba po prostu zapomniałyśmy ci o tym powiedzieć, kiedy wróciłaś.
– Poza tym wiecznie jesteś taka zajęta – dodała matka. – Przykro mi. Po prostu jakoś się
nie zgadałyśmy.
– Wszystko w porządku – powiedziała cicho Sophie. Ale nic nie było w porządku. Wstała
i wyszła na werandę przed domem. Potrzebowała świeŜego powietrza i chwili samotności.
Na początku października? To był dla niej bardzo trudny miesiąc. Właśnie wtedy zmarł
Kirk i od dwóch lat Sophie spędzała październik w domku przyjaciółki nad jeziorem
Wisconsin, w samotności opłakując śmierć męŜa. śałowała, Ŝe nie da się zupełnie wymazać
tego miesiąca z kalendarza.
Dopiero po chwili dotarto do niej pełne znaczenie słów matki. Marco, jakiego pamiętała,
świetnie tańczył, grał w koszykówkę, był aktywnym, energicznym męŜczyzną. Przypomniała
sobie, jak wspiął się na wielki dąb, by zdjąć z gałęzi jej kotka. Całe jego Ŝycie opierało się na
sprawności fizycznej. A teraz na pewno czuje się jak zamknięte w klatce dzikie zwierzę.
Sophie poczuła ściskanie w gardle, ale stłumiła łzy. Nie było sensu rozpaczać teraz nad jego
losem. PrzeŜył, a skoro przyjechał na przyjęcie rodziców o własnych siłach, to znaczy, Ŝe
nieźle sobie radzi.
Usłyszała trzaśniecie drzwi i na werandzie domu państwa Espositów pojawił się
męŜczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy...
Wspierał się na kuli.
JuŜ od wielu dni szukał pretekstu, by z nią porozmawiać. Teraz, gdy znajdowała się o
kilka metrów od niego, wszystkie słowa wyparowały mu z głowy. Była piękna. Stał i
wpatrywał się w nią jak idiota. Po chwili Sophie odwróciła głowę i ich oczy się spotkały.
Marco chrząknął i zawołał:
– Cześć, Sophie!
Ona równieŜ przez chwilę przyglądała mu się bez słowa, a potem uśmiechnęła się lekko.
– Cześć, Marco. Słyszałam, Ŝe wróciłeś do domu. Nie miał ochoty nawet na krótką chwilę
odrywać od niej wzroku, ale jeszcze bardziej nie chciał się upokarzać, spadając z niskich
schodków, skupił się więc i ostroŜnie zszedł na trawnik. Zdawał sobie sprawę, Ŝe Sophie
uwaŜnie obserwuje jego niepewne kroki, i znów wezbrała w nim wściekłość.
Jego kolano zapomniało, Ŝe powinno się zginać i podtrzymywać cięŜar ciała. Marco
wiedział, Ŝe z czasem noga jeszcze trochę się usprawni, ale było pewne, Ŝe on juŜ nigdy nie
wróci do swojej poprzedniej pracy, nie będzie w stanie przedzierać się przez nieprzyjazny
teren ani nosić cięŜkiego ekwipunku.
Zatrzymał się przy białym płocie, który oddzielał od siebie dwie posesje, i oparł się
ramieniem o słupek, próbując opanować zamęt w myślach. Przez ostatnie lata ani razu nie
zapytał nikogo o Sophie. Nie chciał, by ktokolwiek pomyślał, Ŝe była dla niego kimś więcej
niŜ tylko przyjaciółką z lat dziecinnych. Sądził, Ŝe tak będzie lepiej dla niej. Gdyby uznała, Ŝe
istnieje jakaś nadzieja, to gotowa byłaby czekać na niego do końca Ŝycia.
Mimo to podczas swych nielicznych wizyt w domu czujnie nadstawiał uszu, gdy siostry
rozmawiały o sąsiadach. Przez pierwszy rok Luisa i Liz często wspominały o Sophie, i chcąc
go rozdraŜnić, opowiadały mu o chłopcach, z którymi ich sąsiadka się spotykała. Potem
jednak ten temat zniknął z ich rozmów. Niewiele brakowało, by Marco złamał się i sam o nią
zapytał. Powstrzymywała go przed tym jedynie świadomość, Ŝe następnego dnia znów
wyjedzie.
Ale teraz nigdzie się nie wybierał. Nie było powodu odmawiać sobie przyjemności, którą
kiedyś mógł mieć na kaŜde zawołanie.
– Miło cię widzieć – powiedział, przypatrując się Sophie z zainteresowaniem. –
Wyglądasz fantastycznie.
– Dziękuję – odrzekła, schodząc ze stopni werandy. – Ciebie równieŜ miło widzieć. Czy
przyjechałeś do domu na przyjęcie? – zapytała, na wszelki wypadek ściszając głos.
– Tak. Między innymi – odparł Marco, zastanawiając się, co się w niej zmieniło. Kiedyś
była po prostu nieśmiała. Teraz wydawała się ostroŜna i pełna rezerwy. Jej słowa były
przyjazne, lecz dziwnie bezosobowe, jakby rozmawiała z przelotnym znajomym. To pewnie
dlatego, Ŝe Sophie nie zapomniała, w jaki sposób się rozstali. Nie winił jej za to, ale był
pewien, Ŝe potrafi znów ją oczarować i sprawić, by mu wybaczyła. PrzecieŜ kiedyś mówiła,
Ŝe go kocha.
– Właśnie dowiedziałam się o twoim wypadku. To musiało być dla ciebie okropne.
Marco wzruszył ramionami z pozorną obojętnością.
– Jakoś to przeŜyłem. A co u ciebie słychać?
– Nieźle – odrzekła po chwili wahania.
– Sophie... Wracając do naszego rozstania... Przesunęła ręką przed twarzą, jakby chciała
wymazać jego słowa.
– To było dawno i juŜ o tym zapomniałam. WciąŜ uwaŜam cię za przyjaciela.
Marco zmarszczył czoło. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ta spokojna, pełna
rezerwy kobieta była zupełnie inna od dziewczyny, która kiedyś spijała słowa z jego ust.
– Chciałbym, Ŝebyśmy znów poznali się bliŜej. Czy mógłbym cię zaprosić na kolację?
Masz czas dziś wieczorem?
Sophie szeroko otworzyła brązowe oczy i dopiero teraz Marco zdał sobie sprawę, Ŝe
wcześniej nie pojawił się w nich nawet cień emocji.
– To bardzo miło z twojej strony, ale...
Za plecami Sophie otworzyły się drzwi. Obydwoje spojrzeli na jej matkę stojącą w progu
z niemowlęciem na rękach.
– Dziecko zaczyna marudzić. Czy mam podgrzać mleko? Sophie skinęła głową i
odgarnęła włosy za uszy.
– Tak, mamo, dziękuję. Nie jadła prawie od czterech godzin. Pewnie jest wygłodzona.
Marco był wstrząśnięty. A więc Sophie ma dziecko? Ona zaś popatrzyła na niego i
potrząsnęła głową.
– Dziękuję za zaproszenie, ale muszę zająć się małą. Prawie nie spałam ostatniej nocy.
Mam nadzieję, Ŝe dzisiaj będzie lepiej – uśmiechnęła się krzywo.
Marco w milczeniu skinął głową, niezdolny wykrztusić słowa. Kto śmiał jej dotknąć?
PrzecieŜ naleŜała do niego!
– Miłego pobytu – dodała. – Do zobaczenia za dwa tygodnie.
Jej głos przywrócił go do przytomności. Stał sparaliŜowany falą absurdalnego,
niedorzecznego gniewu. Zacisnął palce na płocie tak mocno, Ŝe aŜ kostki mu zbielały.
Sophie bez słowa przeszła przez podwórko i zniknęła w domu. Marco równieŜ powoli
powlókł się do drzwi. Matka juŜ czekała na niego w progu.
– Wejdź. Zrobię ci lemoniady. Boli cię noga?
Miał ochotę prychnąć: „Nie, wcale. Ja tylko dla zabawy utykam jak starzec”. Opanował
się jednak i zdobył na rozbawiony ton:
– Daj spokój, mamo. Obiecuję, Ŝe jak zechcę, byś pocałowała mnie w kolano, Ŝeby
przestało boleć, to ci powiem.
– Widziałam, Ŝe rozmawiałeś z Sophie – zauwaŜyła matka. – Nadal jest taka ładna jak
kiedyś, prawda?
– Kto jest ładny? – zapytała Elisabetta, siostra Marka, wpadając do kuchni z połówką
banana w jednej ręce. Drugą podtrzymywała na ramieniu śpiącego syna. – Cześć, mamo.
Dzięki za przypilnowanie małego.
– Sophie jest ładna. Nie ma za co – odrzekła Dora. Postawiła przed synem szklankę
lemoniady i zabrała się do wyciskania następnej cytryny.
– Aha – mruknęła Liz wymownie. – Nadał się w niej podkochujesz, braciszku?
– Zawsze moŜna popatrzeć – zirytował się Marco. – Tylko tyle mi teraz wolno. Nie
uwodzę męŜatek.
Liz spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Sophie nie jest juŜ męŜatką. Nie wiedziałeś o tym?
– Nie miałem pojęcia, Ŝe w ogóle wyszła za mąŜ. Za kogo?
– Nazywał się Kirk Morrell. Poznali się w college’u – wyjaśniła siostra – Wygląda na to,
Ŝe to małŜeństwo nie trwało długo – zauwaŜył Marco. – Czy któreś jeszcze z rodzeństwa
Sophie jest rozwiedzione?
Dora mocno ścisnęła cytrynę w ręku.
– Kirk nie Ŝyje – powiedziała powoli. – To był taki miły chłopak.
Marco nie ukrywał, Ŝe poczuł się wstrząśnięty.
– Jak zmarł?
– Na raka.
W ustach matki to słowo brzmiało jak przekleństwo. BoŜe, pomyślał Marco. Dziecko
Sophie ma zaledwie kilka miesięcy, musiała więc owdowieć bardzo niedawno.
Liz zatrzymała na nim wzrok.
– Marco... proszę, postaraj się nie zranić Sophie. Ostatnie lata były dla niej bardzo
cięŜkie.
– Nie zamierzam jej ranić – odrzekł, siląc się na spokój.
– Jestem pewna, Ŝe kiedyś teŜ nie chciałeś tego zrobić, ale zrobiłeś – mruknęła siostra. –
Chcę ci tylko uświadomić, Ŝe Sophie dość się juŜ nacierpiała. Jest bardzo wraŜliwa.
– Dziękuję za ostrzeŜenie. – Marco uśmiechnął się chłodno. – Będę się z nią obchodził
tak, jakby była ze szkła.
– Chyba lepiej byłoby, Ŝebyś w ogóle się z nią nie kontaktował – mruknęła Liz pod
nosem.
Młodsze siostry potrafiły być okropnie irytujące.
W jakiś czas później Marco obserwował z okna Sophie, która właśnie opuszczała dom
rodziców. Oczywiście nie wypatrywał jej specjalnie. Po prostu jego fotel stał akurat przy
oknie wychodzącym na ulicę. Marco siedział tam ponad godzinę, przeglądając program zajęć
z glacjologii, które miał prowadzić od października na pobliskim uniwersytecie. Ruch na
ulicy przyciągnął jego uwagę.
Sophie niosła na ramieniu torbę z pieluchami, jedną ręką trzymała dziecko, a w drugiej
miała następną torbę. Marco przypuszczał, Ŝe ta druga torba pełna jest smakołyków produkcji
pani Domenico. Postawiła obydwie torby obok białego samochodu, otworzyła tylne drzwi i
pochyliła się, by umieścić dziecko w foteliku. Marco widział teraz jej plecy i biodra w
granatowych obcisłych dŜinsach.
Przełknął ślinę. A więc jednak nie jest męŜatką.
Sophie wyprostowała się, podeszła do drzwi od drugiej strony i usiadła za kierownicą.
Marco patrzył za nią, aŜ samochód zniknął za rogiem ulicy.
Następnego dnia była niedziela. Rodzice zwykle chodzili do kościoła na poranną mszę.
Marco wprawdzie zarzucił regularne praktyki religijne, ale teraz, po raz pierwszy od czasu
wypadku, postanowił pójść z nimi.
Dziwnie się czuł, wchodząc do kościoła, w którym w dzieciństwie słuŜył do mszy i
przystępował do pierwszej komunii. Usiadł w ławce, w której rodzice siadali jeszcze przed
jego urodzeniem. Teraz wszystkie cztery jego siostry wyszły juŜ za mąŜ albo były zaręczone.
Pomiędzy dorosłymi kręciła się gromadka dzieci. Przed nimi znajdowała się ławka rodziny
Domeniców. Marco przyjrzał się siedzącym tam osobom, ale Sophie nie było wśród nieb.
Domenicowie zajmowali juŜ dwa rzędy. Najmłodsza generacja odznaczała się znaczną
rozpiętością wieku: od około dziesięcioletniego chłopca, który musiał być synem Stefana, do
ubranego na róŜowo niemowlęcia trzymanego na rękach przez jakiegoś męŜczyznę, zapewne
męŜa Violetty.
Siostra Sophie, Arabella, uśmiechnęła się do Marka i przesłała mu pocałunek. ZauwaŜył,
Ŝe kilkakrotnie odwróciła się i spojrzała z wyczekiwaniem na drzwi kościoła. Gdy w końcu
uśmiechnęła się i skinęła komuś głową, Marco równieŜ się odwrócił i zauwaŜył idącą w ich
stronę Sophie. Nie mógł przepuścić tak znakomitej okazji. Zanim Belle zdąŜyła poprzesuwać
rodzinę w ławce i zrobić siostrze miejsce, Marco wstał i pociągnął Sophie za rękę.
– MoŜesz usiąść tutaj – powiedział cicho. – Nie ugryzę cię.
Zapomniał juŜ, jak była drobna. Nawet w butach na wysokich obcasach sięgała mu
zaledwie do podbródka. Przechyliła głowę na bok i spojrzała mu prosto w oczy. Oczy miała
ciemnobrązowe, w kolorze czekolady. Zawahała się i spróbowała uwolnić rękę, nie puścił jej
jednak. Sophie była zbyt dobrze wychowana, by robić mu scenę w kościele. Na jej twarzy
pojawił się chłodny uśmiech.
– Dziękuję – odparła i usiadła, nie patrząc na niego. Splotła dłonie na kolanach i
skrzyŜowała nogi. Marco usłyszał szelest jedwabiu. Ubrana była w ładny, niebieski kostium.
Chyba nie straciła na wadze aŜ tak wiele, ale dzięki temu jej figura przybrała kształt
klepsydry.
Zaczęła się msza. Marco z poczuciem winy oderwał wzrok od Sophie. Miał wraŜenie, Ŝe
jeśli w kościele podda się niestosownym myślom, to spali go piorun z jasnego nieba. Przy
przekazywaniu znaku pokoju Sophie zignorowała go. Marco uznał to za dowód, Ŝe nie jest jej
tak obojętny, jak usiłowała to okazać podczas tamtej rozmowy przed domem.
Wypowiadał znajome słowa z uczuciem, Ŝe jakiś mocno zaciśnięty węzeł w jego duszy
zaczyna się rozluźniać. Cichy głos matki po prawej stronie, głos Sophie po lewej, szmery i
szepty towarzyszące ceremonii, wszystko to było dobrze znane i przynosiło mu wewnętrzny
spokój. Dotychczas nie uświadamiał sobie, jak bardzo mu tego brakowało.
Nie był w stanie uklęknąć; musiał przycupnąć jak starzec, z nogą sztywno wyciągniętą
przed siebie. Jego modlitwa składała się z jednego zdania: BoŜe, spraw, Ŝeby to się wreszcie
skończyło.
Msza wkrótce dobiegła końca. Sophie wysunęła się z ławki juŜ przy pierwszych taktach
hymnu na wyjście i natychmiast wmieszała się w grupkę utworzoną przez rodzinę
Domeniców. Marco nie odznaczał się szczególną cierpliwością, ale wiedział, Ŝe Sophie nie
będzie mogła wiecznie go unikać, pozwolił więc, by pierwsza wyszła z kościoła. Nie
spuszczał tylko jej z oka i gdy zauwaŜył, Ŝe zmierza w stronę parkingu, poszedł za nią.
Jednak przemieszczał się rozpaczliwie powoli. Nie wziął ze sobą kuli, bo rankiem był
wypoczęty i lekarz zalecał mu, by od czasu do czasu próbował się poruszać o własnych
siłach. Zanim dotarł do samochodu, Sophie siedziała juŜ za kierownicą i zapalała silnik.
ZauwaŜyła go, ale otworzyła okno dopiero wtedy, gdy podszedł i zastukał w szybę. PołoŜył
dłoń na klamce, ona jednak szybko wcisnęła blokadę drzwi.
– Dziękuję, Ŝe zrobiłeś mi miejsce – rzekła z chłodnym uśmiechem.
– Mamy wiele spraw do omówienia – odrzekł Marco, ignorując ten wstęp. – MoŜe
wybrałabyś się ze mną na kolację jutro wieczorem?
Ona jednak tylko potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo:
– Nie, dziękuję.
– Skoro jutro jesteś zajęta, to moŜe spotkamy się we wtorek?
Sophie prychnęła niecierpliwie.
– Marco, nie jestem zajęta. Gdybym chciała pójść z tobą na kolację, to bym poszła. Ale
nie chcę.
– Czy to z powodu dziecka? Sophie uniosła wysoko brwi.
– Jak to?
– Jeśli chcesz, to moŜemy je zabrać ze sobą – rzekł Marco. Nie miał nic przeciwko
dzieciom, raczej je lubił, i choć nie podobał mu się obraz Sophie w ramionach innego
męŜczyzny, bardzo był ciekaw jej maleństwa.
Odwróciła wzrok i zmarszczyła czoło.
– Nie wiedziałam, Ŝe masz dziecko – mruknęła.
– Ja? – zdumiał się Marco.
Sophie popatrzyła na niego przenikliwie.
– W takim razie o jakim dziecku mówimy?
– O twoim. Nie przeszkadza mi...
– Ja nie mam dzieci – usłyszał w odpowiedzi. Zapadło milczenie. Po dłuŜszej chwili
Sophie dodała: – Zupełnie nie wiem, skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł.
– Pamiętasz, kiedy z tobą rozmawiałem, twoja matka wyszła z domu i zapytała, czy ma
nakarmić dziecko – wyjaśnił z uczuciem przejmującej ulgi. – Skoro to maleństwo nie było
twoje, w takim razie czyje?
– Ach, to dziecko... – Sophie uśmiechnęła się i jej twarz wyraźnie złagodniała. – Czekało
na tymczasową rodzinę zastępczą. Zabrałam je poprzedniego wieczoru i musiałam zatrzymać
u siebie na noc.
– To brzmi całkiem nieźle – zauwaŜył Marco z rozbawieniem. – Mam na myśli spędzenie
nocy w twoim towarzystwie. – Pochylił się nisko i popatrzył jej w oczy. – Zjedz ze mną
kolację, Sophie.
Z jej ust wyrwało się lekkie westchnienie. Ujęła jego dłoń i stanowczo odsunęła od swojej
twarzy.
– Dziękuję za zaproszenie, ale nie jestem zainteresowana twoją propozycją.
Marco zdołał uśmiechnąć się leniwie.
– Kiedyś byłaś nawet bardzo zainteresowana – przypomniał, znów dotykając jej dłoni.
Ona jednak nie zamierzała ustępować.
– To było dawno temu – oświadczyła. – Od tamtej pory zdąŜyłam dorosnąć.
– Daj spokój, Sophie. Zapraszam cię tylko na kolację. Chwila rozmowy, trochę
wspomnień...
– Nie. – Porzuciła chłodną rezerwę i spojrzała na niego z taką goryczą, Ŝe Marco aŜ się
cofnął. – Nie zamierzam juŜ zapewniać ci rozrywek, gdy na chwilę pojawiasz się w domu.
– To nie było tak – zaprotestował. Jej słowa sprawiły mu przykrość. PrzecieŜ robił to ze
względu na nią! – Byłaś dla mnie kimś znacznie więcej niŜ...
– To juŜ niewaŜne – przerwała mu lodowatym tonem. – Teraz mam własne Ŝycie, w
którym nie ma miejsca dla ciebie. To był twój wybór, pamiętasz?
Zanim zdołał wymyślić jakąś odpowiedź, wrzuciła bieg i ruszyła. Musiał cofnąć rękę,
Ŝeby nie stracić równowagi. Odjechała, nie oglądając się za siebie.
Marco usłyszał, Ŝe woła go Teresa, najmłodsza siostra. Kilka razy odetchnął głęboko,
Ŝeby się uspokoić, i powoli podszedł do rodziny.
Był pewien, Ŝe uda mu się przełamać niechęć Sophie i znaleźć jakiś sposób, by musiała
zaakceptować jego obecność w swoim Ŝyciu. Chyba nie sądziła, Ŝe on podda się tak łatwo.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pukanie do drzwi zaskoczyło Sophie. Siedziała na podłodze w gościnnej sypialni,
otoczona stertami fotografii. Zawsze robiła mnóstwo zdjęć, a potem czuła się zobowiązana
powkładać je do albumów. Przez cały wieczór dzieliła je na kupki: rodzina, przyjaciele, praca.
Pukanie rozległo się w chwili, gdy właśnie miała zacząć wkładanie fotografii do foliowych
przegródek w albumach. Podniosła głowę i przycisnęła dłoń do serca, a potem na palcach
podeszła do drzwi. Była ósma wieczór. Kto mógł ją odwiedzić o tej porze?
Po mszy została u rodziców na lunch i około drugiej pod jakimś pretekstem wróciła do
siebie. Towarzystwo wielkiego klanu Domeniców sprawiało jej radość, ale naraz poczuła, Ŝe
musi od nich odetchnąć. Teraz przyszło jej do głowy, Ŝe moŜe zostawiła coś w domu albo
mama przysłała jej przez kogoś jeszcze trochę jedzenia. Uchyliła drzwi na tyle, na ile
pozwalał łańcuch.
– Cześć, Sophie.
Za progiem stał Marco z krzywym uśmiechem łobuziaka przyłapanego na niecnym
uczynku. Ubrany był w jasnoniebieską dŜinsową koszulę i nieco ciemniejsze dŜinsy. Kilka
ostatnich guzików koszuli miał rozpiętych.
Sophie patrzyła na niego bez słowa.
– Nie zaprosisz mnie do środka? – zapytał z rozbawieniem. Sophie poczuła, Ŝe się
rumieni. Otworzyła drzwi szerzej, ale nie odsunęła się.
– Marco!? Co ty tutaj robisz?
Znów się uśmiechnął i w kącikach jego oczu zarysowały się zmarszczki.
– Przyszedłem w odwiedziny.
– Nie mam ochoty na gości – rzekła Sophie bardzo niedyplomatycznie. – Idź sobie.
Zanim jednak zdąŜyła zamknąć drzwi, Marco wepchnął ramię w szparę i przecisnął się do
środka. Sophie dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wygląda. Ubrana była w za duŜą
bawełnianą koszulkę i obcisłe spodenki, w których przed dwiema godzinami biegała. Z
czystej kobiecej próŜności Ŝałowała teraz, Ŝe nie wzięła prysznica i nie przebrała się w coś
ładniejszego.
– Jeszcze mnie nie pocałowałaś na przywitanie – rzekł Marco z potępieniem w głosie – a
juŜ mi kaŜesz wychodzić? Twoja matka byłaby bardzo rozczarowana takimi manierami.
– Być moŜe – mruknęła Sophie. – Nie mam jednak najmniejszego zamiaru cię całować.
Marco zdecydowanie potrząsnął głową.
– MoŜe pozwolisz mi wejść i usiąść chociaŜ na pięć minut?
Dopiero w tej chwili Sophie zauwaŜyła w jego dłoni kulę.
– Nie miałeś tego ze sobą dzisiaj rano – stwierdziła, wycofując się do salonu.
– JuŜ jej nie potrzebuję przez cały czas – odparł z niechęcią i usiadł na kanapie, sztywno
wyciągając przed siebie prawą nogę. – Staram się obywać bez niej coraz dłuŜej. Przyjdzie
dzień, kiedy w ogóle przestanie mi być potrzebna.
Sophie zamknęła drzwi i stanęła naprzeciwko niego.
– Skoro juŜ wszedłeś, to pewnie zechcesz się czegoś napić. MroŜonej herbaty, piwa czy
wina?
– Piwa – odrzekł z błyskiem triumfu w oczach. Sophie bez słowa poszła do kuchni i
wyjęła z lodówki puszkę. Sama nie piła piwa, ale ze względu na czterech braci zwykle
trzymała w domu zapas tego napoju. Wyciągnęła z szafki torebkę orzeszków, wsypała je do
miseczki i zaniosła wszystko do salonu.
– Więc po co tu przyszedłeś? – zapytała, znów stając przed nim.
Marco spokojnie podniósł puszkę do ust, a potem sięgnął po orzeszki.
– Czy to nie jest oczywiste? Chciałem cię zobaczyć.
– A nie zastanowiłeś się, czy ja teŜ tego chcę? PrzecieŜ juŜ ci wyraźnie powiedziałam, Ŝe
nie mam ochoty iść z tobą na Ŝadną kolację..
– Nie musimy nigdzie wychodzić. – Wzruszył ramionami.
– Jak to? – zdumiała się. – To czego chcesz?
Marco zawahał się.
– Sophie... potrzebuję przyjaciela. Zawsze dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Nie mam
teraz z kim pogadać.
– Och, daj spokój – zawołała niecierpliwie. – Masz cztery siostry, rodziców, są moi
bracia, i chcesz mi wmówić, Ŝe nie masz z kim porozmawiać?
Znów się zawahał i po chwili wskazał na nogę.
– Nie o tym.
Sophie wiedziała, Ŝe jeśli da się ponieść współczuciu, to przepadnie. A jednak... Marco
wydawał się w tej chwili taki bezradny, przygnębiony. Wiedziała, Ŝe ta sytuacja musi być dla
niego niezmiernie trudna.
– No cóŜ – mruknął, sięgając po laskę. – Wierzyłem, Ŝe uda się ocalić naszą przyjaźń, ale
chyba masz rację. Te nadzieje były bezpodstawne. Przykro mi, Ŝe zakłóciłem twój spokój.
– Poczekaj, Marco – zawołała Sophie, ujmując go za ramię. – Przepraszam, Ŝe byłam taka
niemiła. Proszę, zostań.
Pociągnęła go za rękę, ale nie zareagował. Twarz miał bez wyrazu i omijał ją wzrokiem.
– Nie, masz rację. Nie powinienem ci zawracać głowy.
– Nie zawracasz mi głowy! – zawołała, cofając rękę. – Usiądź i dopij piwo.
– Dziękuję – odrzekł, zatrzymując na niej pełne wdzięczności spojrzenie.
Wrócił na poprzednie miejsce. Sophie przycupnęła na kanapie w bezpiecznej odległości
od niego.
– Jak długo zamierzasz tu zostać tym razem, zanim znów wyjedziesz? – zapytała, nadając
głosowi obojętne brzmienie.
Marco zatrzymał wzrok na jej twarzy.
– Nigdzie nie wyjeŜdŜam. Wróciłem tu na stałe. Na razie będę uczył w Purdue, a potem
się zastanowię, co robić dalej. Nie nadaję się juŜ na Ŝadną wyprawę, więc nie będę
podróŜował.
Jego ostatnie słowa wzbudziły w Sophie gorycz. A więc wrócił do domu na stałe, ale nie
dla niej, tylko dlatego, Ŝe fizycznie nie był juŜ w stanie znieść trudów wyprawy. Przed sześciu
laty przyjęłaby go bez względu na wszystko, ale od tego czasu zdąŜyła juŜ dorosnąć. Choć nie
odwzajemniała miłości męŜa tak, jak na to zasługiwał, to jednak wiedziała juŜ, co to znaczy
być kochaną, i wiedziała równieŜ, Ŝe Marco nigdy nie darzył jej miłością. Potrzebował jej, by
pomogła mu zapomnieć o fizycznych ograniczeniach, a nie ze względu na nią samą.
Miała ochotę wyrzucić go z domu i porządnie sobie popłakać, ale wylała juŜ z jego
powodu zbyt wiele łez. On zaś potrzebował przyjaźni i choć obawiała się pozwolić mu, by na
powrót zaistniał w jej Ŝyciu, to jednak nie była w stanie mu odmówić.
– Będzie ci brakowało podróŜy – zauwaŜyła ze współczuciem.
– Tak – mruknął. – Ale czas nie stoi w miejscu. Wszystko toczy się dalej. Jakoś to
przeŜyję. Swego czasu nawet to nie było do końca pewne – dodał z krzywym uśmieszkiem.
Na myśl o tym, Ŝe Marco leŜał bezradnie w jakiejś dŜungli, a potem w szpitalu w zupełnie
obcym miejscu, do oczu Sophie napłynęły łzy.
– Tak mi przykro – zreflektował się nagle. – Nie powinienem był tego mówić.
Zapomniałem, Ŝe twój mąŜ... – Podniósł rękę, jakby chciał dotknąć jej policzka, ale zaraz ją
opuścił.
– Wszystko w porządku – powiedziała Sophie, ocierając łzę. Marco sądził, Ŝe myślała o
Kirku. No i dobrze.
Wolała, by nie domyślił się prawdziwej przyczyny jej wzruszenia. – Masz ochotę
opowiedzieć mi o tym? Marco wzruszył ramionami.
– Nasz samolot miał awarię silnika. Musieliśmy lądować w dŜungli nad Amazonką. Pilot
nie przeŜył. Drugi członek załogi zmarł w kilka godzin później. Ja czekałem na ratunek ponad
dobę.
Sophie była wstrząśnięta. Odruchowo wyciągnęła rękę i połoŜyła ją na jego dłoni.
– LeŜałeś tam przez całą dobę ze złamaną nogą, obok dwóch trupów?
– Mogło być gorzej – rzekł, patrząc na ich splecione palce.
– O ile gorzej? To, co powiedziałeś, juŜ wydaje mi się wystarczająco okropne.
Marco przesłał jej krzywy uśmiech.
– Czy opowiadałem ci kiedyś, jak wygląda dŜungla w nocy? Robi się ciemno, ale nie tak
ciemno jak w twojej sypialni, gdzie wzrok się przystosowuje i moŜesz się swobodnie
poruszać. Jest zupełnie czarno, jak w kominie. Tak ciemno, Ŝe nie widzisz własnej dłoni
przed twarzą. – Potrząsnął głową. – Noc potrafi być cholernie długa, gdy wyczerpują się
baterie w twojej latarce i zastanawiasz się, czy krąŜącego w pobliŜu jaguara znęci zapach
twojej krwi.
Sophie stłumiła westchnienie.
– Na szczęście – ciągnął Marco – jaguar chyba nie był wtedy głodny. Ale zapewniam cię,
Ŝe bardzo się cieszyłem, iŜ nie musiałem przeŜywać drugiej takiej nocy.
– A potem trafiłeś do szpitala – podpowiedziała.
– Tak, trafiłem do miejscowego szpitala – powtórzył machinalnie. Sophie poczuła, Ŝe
jego dłoń naraz zesztywniała. – I gdybym nie miał przy sobie przyjaciela, to pewnie teraz
nosiłbym protezę.
Tym razem to ona uścisnęła jego palce.
– W takim razie miałeś duŜo szczęścia.
– Chyba tak – rzekł refleksyjnie i puścił jej dłoń. – ChociaŜ czasami zastanawiam się, czy
nie byłbym sprawniejszy z protezą.
– PrzecieŜ jeszcze nie minął rok od tego wypadku – zauwaŜyła Sophie. – Czy lekarze
uprzedzili cię, czego moŜesz oczekiwać?
Marco skinął głową.
– Noga powinna z czasem stad się trochę sprawniejsza niŜ teraz. Będzie się nieco lepiej
zginać. Ale juŜ nigdy nie zagram w Chicago Bulls.
– Wydawało mi się, Ŝe pogrzebałeś te marzenia juŜ w szkole średniej. – Sophie
uśmiechnęła się. – Zdaje się, Ŝe to Tony Kniecki odebrał ci trofeum stanowe?
Marco wysoko uniósł brwi.
– Nie sądziłem, Ŝe to pamiętasz. Tak, z przykrością muszę przyznać, Ŝe Tony’emu
przytrafiło się kilka znakomitych zagrań.
– Tobie teŜ – stwierdziła lojalnie Sophie. Zbyt późno zdała sobie sprawę, Ŝe była to chyba
najgorsza rzecz, jaką mogła powiedzieć. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Marco
podniósł puszkę do ust.
– Więc czym się teraz zajmujesz? Jesteś pracownikiem socjalnym?
Sophie skinęła głową, wdzięczna za zmianę tematu.
– To była moja specjalizacja w college’u. Pracuję w klinice dla matek z dziećmi.
– A, to stąd wzięłaś to niemowlę – domyślił się Marco.
– Na imię ma Ana. – Sophie potrząsnęła głową. – Teraz jest w rodzinie zastępczej. Jej
matka leŜy w szpitalu.
– To jakaś ponura historia.
– Zdarzają się w mojej pracy ponure chwile. Ale równieŜ wiele radosnych. Naprawdę
lubię to zajęcie. Pomagam młodym kobietom zdobyć wykształcenie i kwalifikacje do pracy.
Dzięki temu mogą stać się lepszymi matkami.
Marco obdarzył ją uśmiechem.
– Dam sobie rękę uciąć, Ŝe jesteś dobra w swojej pracy. Zawsze umiałaś współczuć
innym.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Sophie... – odezwał się w końcu Marco.
– Tak? – Podniosła na niego wzrok i ze zdziwieniem zauwaŜyła na jego twarzy coś w
rodzaju onieśmielenia.
– MoŜe miałabyś ochotę wybrać się do kina albo gdzieś indziej?
Wiedziała, Ŝe powinna odmówić, ale gdy Marco zatrzymał na niej spojrzenie swych
ciemnych oczu, cała determinacja nagle ją opuściła. Zawsze był taki, pomyślała. Te oczy
obiecywały kobietom najwspanialsze przeŜycia. Kiedyś wierzyła w tę obietnicę, teraz jednak
wiedziała, Ŝe nie ma ona pokrycia i Ŝe nic trwałego nie moŜe między nimi powstać. A
jednak...
– Dobrze – westchnęła. – Chętnie wybiorę się z tobą do kina.
– No, to mnie zabijcie – powiedziała Sophie do swoich sióstr w dwa tygodnie później.
Anne Marie Winston Spotkanie po latach (Lover’s Reunion)
PROLOG CzyŜby słyszał jakieś głosy? Marco Esposito powoli otworzył oczy i wpatrzył się w złowróŜbnie majaczące dokoła, nienawistne cienie dŜungli. Jeśli wydostanę się stąd Ŝywy, pomyślał, to juŜ nigdy, aŜ do końca Ŝycia, nie włoŜę na siebie niczego zielonego. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale do jego uszu docierały tylko gwizdy i syki dziwnych stworzeń ukrytych w masie zieleni nad jego głową. A więc były to tylko poboŜne Ŝyczenia albo gra wyobraźni. Opuchnięty język przyklejał się do podniebienia. Marco oddałby wszystko za odrobinę wody. Niestety, skończyła się poprzedniego dnia po południu. Ku ironii losu powietrze było tak parne i wilgotne, Ŝe całe ciało miał mokre. Coś wpełzło na jego dłoń. Zamarł w bezruchu. Miał tylko nadzieję, Ŝe nie jest to jedna z tych pięknie ubarwionych Ŝabek drzewnych, których jad wykończyłby go o wiele szybciej niŜ dotychczasowy upływ krwi. Wiedział, Ŝe nie wolno mu się poruszyć, i to nie tylko ze względu na zagraŜające mu stworzenia. Dopóki leŜał nieruchomo, ból był do zniesienia. Chciał zerknąć na zegarek, ale nawet lekkie przesunięcie ramienia powodowało falę bólu przenikającą prawą nogę, więc nie drgnął. ZmruŜył oczy i spojrzał w górę. Był dzień. Prawdopodobnie drugi, chyba Ŝe był nieprzytomny znacznie dłuŜej, niŜ sądził. Całe szczęście. W dzień jaguar, którego obawiał się najbardziej, leŜał przyczajony gdzieś w ukryciu. Wychodził na łowy dopiero wieczorem. W ciemnościach jego wzrok nie miał sobie równych. Ostatniej nocy Marco nie gasił latarki i nieustannie zataczał światłem kręgi po pobliskich krzewach, aŜ w końcu bateria wyczerpała się i światło przygasło. Wiedział, Ŝe jeśli ludzie nie znajdą go w ciągu dnia, jaguar na pewno zrobi to wieczorem. Kątem oka widział po swojej lewej stronie szczątki samolotu bez skrzydeł, leŜące wśród paproci. Pilot nadal był w środku. Zginął na miejscu. Drugie ciało leŜało na ziemi obok samolotu. Marco przykrył je cięŜką plandeką, rozgniótł i ułoŜył w pobliŜu kilka kapsułek z amoniakiem, i modlił się, by Ŝaden drapieŜnik nie odwaŜył się sprawdzić, skąd pochodzi ten dziwny zapach. Na myśl o martwym koledze ogarnął go Ŝal. Stu był dobrym badaczem, wiernym przyjacielem i świetnie sprawdzał się na takich wyprawach. Zmarł w niecałą godzinę po katastrofie samolotu. Marco Ŝywił nadzieję, Ŝe będzie miał okazję powtórzyć kiedyś rodzinie jego ostatnie słowa. Stu pozostawił Ŝonę i dwoje dzieci, z których jedno chodziło jeszcze do szkoły. Zycie bywa czasem wyjątkowo podłe. Rodzina... Jeśli nie wydostanie się z tego zielonego piekła, jego własna rodzina równieŜ się rozpadnie. W ciągu ostatnich piętnastu lat rzadko bywał w domu, ale duŜo myślał o swoich bliskich. Mama, ojciec, dziadkowie, cztery siostry... W kaŜdym razie nie zostawiał Ŝony i dzieci, które po jego śmierci musiałyby samotnie zmagać się z losem. No i była jeszcze ona, Sophie. Próbował o niej zapomnieć, od sześciu lat usiłował wybić ją sobie z głowy, ale bezskutecznie. Widział ją teraz wyraźnie: miękkie loki, roześmiane
czarne oczy, pełne usta, które tak lubił całować. Nie powinien był tego robić, ale gdy juŜ raz spróbował, nie wystarczyło mu siły woli, by się . powstrzymać przed powtórkami. Kochali się tylko raz, ale Marco pamiętał wszystko, potrafił przywołać w pamięci obrazy, zapachy, smaki, jakby to było wczoraj. Jedyne, co mógł zrobić, to trzymać się od niej z dala. Z dala od Chicago, z dala od własnego domu, od tej dziewczyny z sąsiedztwa, która twierdziła, Ŝe go kocha. Ale była za młoda, by kochać kogokolwiek, powtarzał sobie w nieskończoność. Słodka Sophie. Czy zmartwiłaby się jego śmiercią? Czy czasem jeszcze myśli o nim? Na pewno jest juŜ męŜatką i ma dzieci. Marco zawsze uwaŜał, Ŝe nie nadaje się na ojca rodziny, ale gdy pomyślał, Ŝe moŜe umrzeć, nie pozostawiając po sobie nikogo, kto odziedziczyłby jego nazwisko i geny... Od wielu lat nie pozwalał sobie na takie myśli. Jeśli jednak wyobraŜał sobie własne dzieci, to zawsze widział je w ramionach Sophie. Była jedyną kobietą, z którą mógłby je mieć. – Hop, hooop! Głos, który przedarł się przez gęstą, wilgotną roślinność, pochodził z niedaleka. – Halo! Tu jestem! – zawołał Marco, zwracając głowę w stronę, z której usłyszał wołanie. To był błąd. Całe jego ciało natychmiast przeszył ból. Zacisnął zęby i znieruchomiał. – Marco! Mów coś! Idziemy do ciebie! Rozpoznał ten głos jeszcze na chwilę przed tym, zanim spoza jednego z olbrzymich pni drzew wyłoniła się płomiennoruda czupryna. Ratunek! Ulga, podniecenie, panika i wszystkie powstrzymywane dotychczas uczucia ogarnęły go jednocześnie. Na widok Marka Jared Adamson przyśpieszył kroku. – Tutaj! – zawołał. – Tam jest Esposito. Samolot teŜ. Pochylił się nad rannym i zaświecił mu w oczy latarką. – Hej, stary! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, Ŝe cię widzę! Marco spróbował się uśmiechnąć. Jared padł na kolana i ściągnął z ramion wielki plecak. – Co się, do diabła, stało? Czegoś takiego nie mieliśmy w planach. Marco chciał odpowiedzieć coś lekkim tonem, ale poczuł napływające do oczu łzy. Ponad ramieniem przyjaciela widział kilku innych ratowników krzątających się wokół samolotu. – Awaria silnika. Pilot nic nie mógł zrobić – wykrztusił w końcu. – Inni nie Ŝyją. Moja noga... Jest niedobrze. Jared tylko skinął głową. – Widzę. Jakim cudem Stu wydostał się z samolotu? – Ja go wyciągnąłem. Dopiero potem zmarł. Jared zagwizdał cicho i potrząsnął głową. – Ty go wyciągnąłeś? Z taką nogą? Tylko tobie mogło się to udać – mruknął, pochylając się nad raną. – Sam to zabandaŜowałeś? Jedną ręką uniósł nieco głowę Marka, a drugą przytknął mu do ust metalowy kubek z wodą. Marco chciwie wypił wodę, zanim odpowiedział: – Musiałem. Traciłem za duŜo krwi.
Jared skrzywił się, przemywając ranę środkiem odkaŜającym. – Dobra robota – mruknął, biorąc głęboki oddech. – Będę musiał nastawić tę nogę, zanim cię stąd zabiorę. Trzymaj się mocno, stary. To będzie porządnie bolało. Na chwilę zamilkł i pochwycił wzrok przyjaciela. – Brzydko to wygląda. Nie byłbym zdziwiony, gdyby lekarz zaproponował ci amputację. Marco zastygł. W głębi duszy przez cały czas wiedział, Ŝe nie wygląda to dobrze, ale starał się nie myśleć o zmiaŜdŜonym ciele i okruchach kości, które poprzedniego dnia owinął bandaŜem. – Oszczędź mi tego – szepnął. Całe jego Ŝycie opierało się na reputacji, jaką wyrobił sobie jako badacz, podróŜnik dokumentujący środowiska geologiczne. Udusiłby się, pracując przykuty do jednego miejsca. – Proszę, powiedz im, Ŝe jeśli jest jakakolwiek szansa... – Jasne – odrzekł Jared, ściskając jego dłoń. – A teraz będę musiał zająć się twoją nogą. – W porządku – rzekł Marco, ale głos po chwili przeszedł w krzyk. Stracił przytomność.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Marco zaparkował wynajęty granatowy samochód przy krawęŜniku o kilka metrów od domu rodziców w Elmwood Park w stanie Illinois. Wychował się tutaj, na przedmieściu Chicago, i znajomy widok geranium matki spływającego kaskadą ze skrzynki na parapecie okna nad garaŜem wywołał falę wspomnień. Rozświetliły one nieco czarną rozpacz, która zbierała się w nim od chwili, gdy lekarz mu powiedział, Ŝe jego prawa noga juŜ na zawsze pozostanie niemal zupełnie sztywna. Sięgnął ręką do dźwigni zmiany biegów i z opóźnieniem przypomniał sobie, Ŝe nie jest w stanie uŜywać sprzęgła. Wcisnął przycisk automatycznej skrzyni na pozycję parkowania, otworzył drzwiczki i ostroŜnie wysiadł, uwaŜając, by nie urazić sztywnego kolana. Noga raczej nie sprawiała mu kłopotów, o ile nie zachowywał się lekkomyślnie. Wziął głęboki oddech, wypełniając płuca wiosennym powietrzem. Początek maja w Chicago rzadko bywał tak ciepły. Trzeba się cieszyć tą pogodą, dopóki trwa, pomyślał. Jako geolog, który podróŜował po całym świecie, najwięcej czasu spędzał w tropikalnym klimacie i lubił ciepło. Znów spochmurniał. Wziął do ręki laskę i powoli obszedł samochód. Nie znosił tej laski i właściwie na krótkich dystansach juŜ jej nie potrzebował, ale lot z Buenos Aires był długi i męczący, a gdy Marco był zmęczony, noga potrafiła odmówić mu posłuszeństwa bez Ŝadnego ostrzeŜenia. Zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę domu. – Marco! – usłyszał radosne wołanie i drzwi otworzyły się z rozmachem. Dora Esposito zbiegła ze schodków z szybkością zupełnie nie przystającą do matki pięciorga dorosłych dzieci. Zanim Marco zdąŜył się odezwać, otoczyła go ramionami. Wolną ręką przytulił ją mocno, spoglądając z góry na czarne włosy bez odrobiny siwizny. – WciąŜ farbujesz włosy, mamo? – A ty wciąŜ nie okazujesz mi ani odrobiny szacunku – zaśmiała się Dora, ocierając załzawione oczy. – Będę musiała nad tobą popracować. Jak długo tu zostaniesz? – Nie jestem pewien – odrzekł z wahaniem. Twarz Dory posmutniała. – Tylko mi nie mów, Ŝe wyjeŜdŜasz jutro, jak zwykle! Czasami myślę, Ŝe zatrzymujesz się u nas tylko dlatego, Ŝe nie masz pieniędzy na nocleg w hotelu. Teraz Marco się roześmiał. – Mamo, tym razem nigdzie nie wyjeŜdŜam. Zostaję. Dorze Esposito rzadko brakowało słów, ale teraz na chwilę zaniemówiła. – Chyba nabierasz swoją starą matkę! – wykrztusiła w końcu. – Skąd – odrzekł Marco. Zatrzymał się przed schodkami i chwycił mocniej laskę. Przekonał się juŜ, Ŝe schody, nawet kilkustopniowe, wymagają od niego pełnej koncentracji. – Dostałem pracę w Purdue na semestr letni i jesienny. Niedługo będziesz mnie miała całkiem dosyć. – Nie mogę w to uwierzyć! – zawołała matka, przyciskając dłoń do piersi, i dopiero teraz zauwaŜyła jego wysiłki. – Och, pomogę ci! – zawołała, chwytając go za łokieć.
Marco zmusił się do uśmiechu. – Nie trzeba, mamo! Poradzę sobie sam. Tylko trochę powoli mi to idzie. A poza tym ja waŜę ponad sto kilo, a ty niecałe pięćdziesiąt. Co byś zrobiła, gdybym się przewrócił? Matka posłała mu smutny uśmiech. – Pójdę przygotować ci pokój. – Dzięki – rzekł, otwierając przed nią drzwi. – Jutro zacznę szukać mieszkania, więc pewnie nie będę ci się plątał pod nogami dłuŜej niŜ do końca miesiąca. – Co ty wygadujesz! – oburzyła się matka. – Odkąd Teresa się wyprowadziła, w domu jest tak smutno! Bardzo się cieszę, Ŝe przyjechałeś. Marco postawił torbę w drzwiach i poszedł w głąb domu, w którym przez wiele lat mieszkał z rodzicami i czterema siostrami. W salonie po lewej dominował ogromny telewizor. On sam kupił go przed kilkoma laty, by ojciec mógł w komfortowych warunkach oglądać mecze koszykówki z udziałem Chicago Bulls. Meble były praktyczne i wygodne. W koszyku obok sofy leŜała robótka ręczna matki. Stoliki, tak samo jak kiedyś, przykryte były haftowanymi serwetkami. Na stole w jadalni leŜał koronkowy obrus. Na jednej ze ścian wisiały znajome fotografie w ramkach: Marco i jego siostry – Camilla, Elisabetta, Luisa i Teresa jako niemowlęta, podczas pierwszej komunii, w dniu ukończenia szkoły; dziadkowie, ciotki i wujowie, a takŜe ślubne zdjęcie rodziców. Pokój oŜywiał bukiet czerwonych tulipanów z ogródka matki. Nad stolikiem, który spełniał rolę ołtarzyka, wisiał krucyfiks. Nic się tu nie zmieniło i ta świadomość dziwnie podniosła Marka na duchu. Kuchnia równieŜ wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Jedyną nową rzeczą była zmywarka do naczyń, prezent gwiazdkowy dla rodziców od wszystkich dzieci sprzed... chyba sprzed dwóch lat? CzyŜby naprawdę upłynęły juŜ dwa lata od czasu jego ostatniego pobytu w domu? Tak, uświadomił sobie ze zdumieniem. Naprawdę minęły juŜ dwa lata. Ostatnie BoŜe Narodzenie spędził w paragwajskim szpitalu, walcząc z infekcją, która zmniejszała jego szansę na uratowanie nogi. W tej cholernej dŜungli musiały być miliony bakterii. To i tak był cud, Ŝe nie złapał niczego gorszego. Podszedł do okna nad zlewem, odsunął koronkową firankę i bezmyślnie popatrzył na rząd cichych, dobrze utrzymanych podwórek. Wszystkie dzieci z sąsiedztwa juŜ dorosły i wyprowadziły się. Ulica, niegdyś kipiąca Ŝyciem, teraz przekształciła się w spokojną społeczność seniorów, którzy nieustannie rozwaŜali moŜliwość sprzedaŜy domków z piaskowca i cegły i przeprowadzki na Florydę. Jednak w ciągu ostatnich dwudziestu lat Ŝaden dom nie zmienił właściciela. ZauwaŜył jakiś ruch na sąsiednim podwórzu i wszystkie jego zmysły wyostrzyły się w jednej chwili. Na patio stała szczupła dziewczyna z ciemnymi, wijącymi się włosami do ramion. Twarz miała zwróconą w stronę wiosennego słońca. Dokoła niej biegał czarnobiały cocker-spaniel. Dziewczyna miała świetną figurę, smukłą, lecz zaokrągloną tam, gdzie trzeba, i długie nogi. Zapewne jest to Ŝona któregoś z młodych Domeniców. Marco jednak nie potrafił zrozumieć, w imię czego taka piękność miałaby się wiązać ze Stefem, Tommiem, Vincentem albo Geordiem.
Rodzina Domeniców od zawsze mieszkała w sąsiednim domu. Obydwie rodziny kupiły domy w tym samym roku, a w następnym w kaŜdej z nich pojawiło się pierwsze dziecko. Marco i chłopcy Domeniców tworzyli niezrównaną druŜynę koszykarską, z którą inne okoliczne zespoły nie mogły się równać. Pięcioro małych Espositów i siedmioro dzieci Domeniców tworzyło coś w rodzaju jednej wielkiej rodziny. Nie byli jednak rodziną. Stało się to jasne, gdy w grę zaczęła wchodzić najmłodsza z rodzeństwa Domeniców, Sophie. Marco z głębokim westchnieniem oparł się o zlew. WciąŜ dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu tego, jak ją potraktował. Czuł się teraz głupio, wiedząc, Ŝe spotka się z nią za dwa tygodnie, na przyjęciu, które jego siostry chciały urządzić jako niespodziankę z okazji rocznicy ślubu rodziców. Wiedział, Ŝe sytuacja będzie niezręczna. Gdzieś w jego duszy kołatała się nadzieja, Ŝe Sophie wyszła za mąŜ i ma juŜ dzieci z jakimś męŜczyzną, który kocha ją tak, jak na to zasługuje. Pozostała część jego duszy... no cóŜ, mniejsza o to. Przez ostatnie sześć lat nieustannie marzył o tej dziewczynie, ale to była wyłącznie jego wina. Nie powinien był pozwolić, by sprawy zaszły między nimi tak daleko, i nie powinien dopuścić, by w jej głowie zaświtała myśl o małŜeństwie. JuŜ wtedy wiedział, Ŝe pokusa jest silniejsza niŜ wola jakiegokolwiek męŜczyzny. Był podróŜnikiem z zamiłowania i najbardziej na świecie kochał... Sophie! Wyprostował się tak nagle, Ŝe omal nie rozbił nosem szyby. Dziewczyna na patio zwróciła twarz w jego stronę i dopiero teraz zauwaŜył, Ŝe to ona! Krew napłynęła mu do twarzy. Sophie wyglądała świetnie. Kiedyś była nieco pulchna, ładna, ale nie uderzająco piękna. Zawsze się dziwił, dlaczego uwaŜał ją za tak atrakcyjną, dlaczego tak mocno reagował na jej obecność, a nawet na samą myśl o niej. W niczym nie przypominała tych olśniewających dziewcząt o manierach księŜniczek, z którymi się spotykał. Sophie, cicha i spokojna, zupełnie nie była do nich podobna. Ale w jego ramionach stawała się dziką kotką. Gdy się o tym przekonał, inne kobiety zupełnie przestały dla niego istnieć. Nie spuszczał z niej wzroku. Wsunęła ręce do tylnych kieszeni obcisłych dŜinsów i ten gest ściągnął uwagę Marka na jej biodra. Była znacznie szczuplejsza niŜ kiedyś, ale jej piersi nadal wydawały się pełne i zachęcające. Zawołała coś do psa, który wbiegł na schodki. W chwilę potem obydwoje zniknęli w drzwiach domu. Marco pochylił głowę. Powiedział kiedyś Sophie, Ŝe małŜeństwo nie leŜy w jego planach. Zranił ją boleśnie i zostawił samą z poczuciem krzywdy. Zdawał sobie sprawę, Ŝe jest ostatnią osobą na świecie, którą Sophie zechciałaby powitać z otwartymi ramionami. Usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Do kuchni weszła matka. – Marco, usiądź. Dam ci jeść – powiedziała, a widząc, Ŝe syn nie odwraca oczu od okna, znacząco uniosła brwi. – CzyŜbyś zobaczył tam coś ciekawego? – Bardzo zabawne – mruknął, kuśtykając do stołu. – Mam trzydzieści osiem lat, a nie osiemnaście. Nie wypatruję juŜ oczu za nastolatkami. – A kto mówi o nastolatkach? – zdziwiła się matka z niewinną miną. – MęŜczyzna w twoim wieku potrzebuje kobiety, a nie nastolatki. Powinieneś się ustatkować. Szczególnie teraz, gdy...
– Mamo – przerwał jej Marco bezbarwnym tonem – nie wracajmy po raz kolejny do tej samej rozmowy. – Dobrze, dobrze – uśmiechnęła się matka. – Po prostu chciałabym, Ŝeby mój syn był szczęśliwy. – Nie, raczej chciałabyś mieć więcej wnuków niŜ sąsiadki – odrzekł Marco, przypatrując się jej uwaŜnie. – Obiecaj, Ŝe nie będziesz próbowała mnie swatać. – Obiecuję – westchnęła Dora. Marco zajął się zupą minestrone, którą jego matka potrafiła przyrządzać jak nikt inny na świecie, ale jego myśli wciąŜ błądziły wokół Sophie. Nie zauwaŜył przy tamtym domu Ŝadnego obcego męŜczyzny, a poza tym gdyby sąsiadka wyszła za mąŜ, matka na pewno by mu o tym powiedziała. Ciekaw był, czy Sophie pracuje, czy ma stałego chłopaka i czy nadal topniałaby w jego ramionach tak jak kiedyś. Niewątpliwie była jedyną osobą, która mogłaby go odciągnąć od rozwaŜań o jego smutnym losie. Gdy o niej myślał, przestawał Ŝałować, Ŝe dni jego wypraw na najbardziej niedostępne krańce świata minęły bezpowrotnie. Sophie Morrell drgnęła na dźwięk telefonu. Przed chwilą wróciła od rodziców i przygotowała się na spokojny wieczór. Wstała z kanapy, na której zdąŜyła juŜ umościć się wygodnie z zamiarem poczytania romansu swej ulubionej autorki, i podniosła słuchawkę. – Halo? – Cześć, siostrzyczko! Co porabiasz? – O, cześć, Vee – ucieszyła się Sophie. Jej siostra Violetta była zaledwie o dwa lata starsza i od dzieciństwa bardzo się przyjaźniły. – Szczerze mówiąc, nic nie robię. Spędziłam popołudnie z mamą i tatą, a potem wróciłam do domu i postanowiłam sobie poczytać. – Jadłaś juŜ kolację? – Oczywiście, Ŝe tak – zaśmiała się. – Nie martw się o mnie. – Jako starsza siostra muszę powaŜnie traktować swoje obowiązki – obruszyła się Vee. – Ale nie chciałam cię zdenerwować. To tylko taki nawyk. – W porządku – uśmiechnęła się Sophie. Dobrze wiedziała, dlaczego siostra tak się interesuje jej kolacją. Podczas choroby męŜa Sophie spędzała przy nim cały czas, zaniedbując własne potrzeby i nie dopuszczając do siebie rozpaczy. Często zapominała o jedzeniu albo była zbyt zmęczona, by się martwić o posiłki. Do chwili śmierci Kirka straciła ponad dziesięć kilogramów. Potem schudła jeszcze bardziej i dopiero niedawno przybrała na wadze tyle, Ŝe nie przypominała juŜ Ŝywego szkieletu. Choć nikomu nie polecałaby tej metody odchudzania, to jednak była bardzo zadowolona z rezultatów. Od dwóch lat, odkąd owdowiała, zmieniła swoje zwyczaje Ŝywieniowe, a poza tym regularnie ćwiczyła i nie miała juŜ kłopotów z zachowaniem linii. Nie zdarzało jej się przekroczyć idealnej wagi o więcej niŜ dwa kilogramy i była z siebie dumna. W gruncie rzeczy nie wymagało to jednak wielkiego wysiłku. Praca w klinice w ubogiej latynoskiej dzielnicy w centrum miasta zajmowała jej cały wolny czas. Często Sophie docierała do domu o szóstej czy siódmej i dopiero wieczorem przypominała sobie, Ŝe nie jadła jeszcze lunchu.
Lubiła jednak ten tryb Ŝycia i ruch panujący w klinice. Pracowała z młodymi matkami. Uczyła je, jak dbać o dzieci i zarazem radzić sobie na rynku pracy. Chwile, gdy trzymała w ramionach czarnowłose, wielkookie niemowlęta, naleŜały do najpiękniejszych w jej Ŝyciu. I nawet jeśli czasem uroniła łzę na myśl o niesprawiedliwości losu, który uczynił ją bezdzietną wdową, to nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek widział te łzy. Oczywiście w jej pracy zdarzały się równieŜ smutne momenty. Ona jednak przeŜyła juŜ w Ŝyciu chwile prawdziwej rozpaczy i choć brakowało jej Kirka, była przekonana, Ŝe to, co przeŜyła, wzbogaciło ją wewnętrznie. Poznała Ŝal, rozpacz i wściekłość, potrafiła więc nieść pociechę innym. – Mam niesłychane nowiny – powiedziała Violetta, wyrywając ją z rozmyślań. – Jakie? – Spróbuj zgadnąć. Sophie wzniosła oczy do nieba, choć Vee nie mogła tego zobaczyć. – Nie mam najmniejszego pojęcia. – Dam ci wskazówkę. Niedługo odbędzie się przyjęcie z okazji rocznicy ślubu. U kogo? – U państwa Espositów. Ale co to ma... – Pewna czarna owca z tej rodziny wróciła do domu i będzie świętować razem z rodzicami. Jak myślisz, kto? Marco?! Sophie poczuła ucisk w Ŝołądku. – On nie jest Ŝadną czarną owcą – zaczęła go bronić odruchowo. – Po prostu duŜo podróŜuje. Natychmiast poŜałowała swoich słów, ale było juŜ za późno. Świadomość, Ŝe Marco jest w Chicago, zupełnie wytrąciła ją z równowagi. – Dlaczego go bronisz? – obruszyła się siostra. – PrzecieŜ zostawił cię kiedyś. Wybrał podróŜe i swobodny tryb Ŝycia. Nie widziałaś go prawie pięć lat... – Prawie sześć – poprawiła ją Sophie. – No to sześć. Chodzi mi o to, Ŝe... – Wiem, o co ci chodzi, Vee – przerwała jej siostra z westchnieniem. – Ale nie zapominaj, Ŝe potem wyszłam za mąŜ za kogoś innego. Nie musisz się o mnie martwić. To było tylko młodzieńcze zauroczenie. Moje uczucia do Marka wygasły wiele lat temu. Ale miło mi będzie znów go zobaczyć. Długo go tu nie było. Czy wiesz, Ŝe to przyjęcie moŜe być pierwszą od lat okazją do spotkania wszystkich dzieci Domeniców i Espositów? – To byłoby wspaniale – odrzekła Violetta juŜ łagodniejszym tonem. – Rozmawiałam wczoraj z Camillą. Pytała, czy mogłybyśmy poświęcić kilka godzin w sobotę, Ŝeby pomóc im udekorować salę przy kościele. – Powiedz jej, Ŝe przyjdę – powiedziała Sophie. Camilla była starszą siostrą Marka i to przede wszystkim ona zajmowała się organizacją przyjęcia. Jeszcze przez kilka minut rozmawiały na inne tematy, po czym Violetta rozłączyła się. Sophie jednak wiedziała, Ŝe nie ma juŜ mowy o spokojnym wieczorze. Zazwyczaj starała się nie myśleć o Marku. Tak było najbezpieczniej. Ale świadomość, Ŝe on jest w mieście, niedaleko od niej, sprawiła, Ŝe zaczęła drŜeć. Wspomnienia napłynęły niepowstrzymaną falą.
Marco... Widziała jego twarz tak wyraźnie, jakby stał przed nią: ciemne oczy, w których wiecznie błyskało rozbawienie, ładnie wykrojone usta, prosty nos, ciemne włosy ostrzyŜone krótko i dołki w szczupłych policzkach. Kiedyś, dawno temu, siostry kpiły z jego umiejętności przyciągania do siebie dziewcząt. Czy nadal jest równie atrakcyjny? Czy te oczy wciąŜ obiecują kobietom niewyobraŜalne rozkosze? Pragnęła go od zawsze, odkąd zaczęła zauwaŜać chłopców. Był o siedem lat starszy od niej. Jako osiemnastolatek juŜ miał spory wianuszek adoratorek. Jeśli w ogóle zwracał uwagę na Sophie Domenico, to myślał o niej wyłącznie jako o młodszej siostrze swoich kolegów. To jednak wówczas nie miało dla niej znaczenia. Na przyjęciu z okazji jego wyjazdu do college’u pocałował ją lekko w policzek i w tym momencie na zawsze zdobył jej jedenastoletnie serce. Nigdy nie zawiesiła sobie w sypialni fotografii Ŝadnego idola; Marco był jedynym męŜczyzną z jej marzeń. W dniu swoich szesnastych urodzin była cała w skowronkach, bo Marco tego dnia przyjechał do domu. Skończył juŜ studia i dostał właśnie pierwszą posadę jako asystent na wyprawie badawczej. Przed wyjazdem pocałował ją w usta. Był to niewinny, przyjacielski pocałunek, ale dla niej znaczył tyle co oświadczyny. Choć w szkole średniej umawiała się z innymi chłopcami, nigdy nie związała się z nikim na dłuŜej. W porównaniu do Marka wszyscy koledzy wydawali się jej... No cóŜ, byli po prostu chłopcami. Marco zaś był męŜczyzną i za kaŜdym razem, gdy o nim myślała, jej serce zaczynało szybciej bić. Oczywiście było to głupie. Marco przyjeŜdŜał do domu jakieś cztery razy do roku i najczęściej prawie jej nie zauwaŜał, a jeśli juŜ, to tylko ciągnął ją za włosy i pokpiwał z niej. Zazdrośnie obserwowała spoza firanek, jak przyprowadzał dziewczyny na rodzinne pikniki, a gdy zobaczyła, jak całował głupią Elle Pescke na noworocznym przyjęciu wydawanym przez rodzinę Espositów, popłakała się. To przyjęcie było tradycją w dzielnicy. Tańczono, a wina było tyle, Ŝe mogłoby wypełnić niewielki staw. AŜ w końcu skończyła dziewiętnaście lat. Jej urodziny wypadały dziewiętnastego lipca, w samym środku lata. Rodzice zabrali wszystkie dzieci do restauracji. Nikogo nie brakowało, pojawiła się nawet Arabella, siostra-bliźniaczka Vincenta, choć była juŜ w przenoszonej ciąŜy. Przyszło takŜe kilka osób z rodziny Espositów i Sophie omal nie rozpłynęła się ze szczęścia, gdy Marco wszedł do sali w towarzystwie Stefana i Tomasa, jej starszych braci. Właśnie przyjechał do Chicago i rankiem następnego dnia znów miał zamiar wyjechać. Mrugnął do niej i Ŝyczył jej wszystkiego najlepszego. To dopełniło miary jej szczęścia. Mogłaby przez cały wieczór po prostu siedzieć i patrzeć na niego. Ale podczas kolacji Arabelli odeszły wody. Lionel, jej mąŜ, pobiegł po samochód, a pozostali zabrali resztę jedzenia do papierowych toreb i gromadnie udali się do szpitala, gdzie zajęli całą poczekalnię. Marco równieŜ poszedł z nimi. – Będę mógł rano zdać mamie bezpośrednią relację – powiedział, błyskając w uśmiechu białymi zębami. Sophie wciąŜ pamiętała zdumienie na twarzy pielęgniarki, która przyszła powiedzieć im, Ŝe Arabella urodziła dziewczynkę. – Chyba nie jesteście wszyscy rodziną? – wyjąkała. A potem modlitwy Sophie zostały
wysłuchane... Noc prawie minęła. Wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów. Ku zachwytowi Sophie Marco czule objął ją ramieniem i poszli razem wzdłuŜ szpitalnego korytarza. – MoŜesz pojechać ze mną – zaproponował. – Dotrzymasz mi towarzystwa, Ŝebym nie usnął za kierownicą. Z wraŜenia zaparło jej dech w piersiach. Samochód Marka stał na drugim końcu szpitalnego parkingu. Po drodze rozmawiali o błahych rzeczach: o jej planach dotyczących college’u, jego pracy przy projekcie geofizycznym w zachodniej Australii, o braciach i siostrach, z których większość załoŜyła juŜ własne rodziny i dochowała się pierwszych dzieci. Zatrzymali się przy nocnym sklepie, kupili jakieś napoje i dalej rozmawiali. Niebo zaczęło juŜ jaśnieć. Gdy wreszcie dojechali do domu, wszystkie pozostałe samochody stały juŜ zaparkowane przy krawęŜniku. Marco wysiadł i otworzył Sophie drzwi. – Dziękuję, Ŝe ze mną przyjechałaś – powiedział. – Jeszcze raz wszystkiego najlepszego. Jednym palcem uniósł lekko jej brodę i lekko przycisnął usta do jej warg. Teraz, po latach, Sophie zdawała sobie sprawę, Ŝe był to tylko przyjacielski gest. Wtedy jednak natychmiast zarzuciła mu ramiona na szyję i z całą mocą oddała pocałunek. Marco na chwilę zamarł, ale zaraz objął ją mocno i przycisnął do siebie. Całował ją długo i głęboko, delikatnie gładząc po plecach, aŜ stała się zupełnie bezwładna w jego ramionach. Gdy w końcu uniósł głowę, na jego twarzy odbiło się zdumienie pomieszane z rozbawieniem. – No, no – mruknął, oddychając cięŜko – nie spodziewałem się czegoś takiego. Sophie zaczerwieniła się aŜ po korzonki włosów, dopiero teraz uświadamiając sobie śmiałość własnego zachowania, i spróbowała wysunąć się z ramion Marka. – Przepraszam – wymamrotała. – Nie miałam zamiaru... On jednak nie pozwolił jej skończyć, znów pochylając się nad nią. Po dłuŜszej chwili odezwał się: – Nie powiedziałem, Ŝe mi się to nie podoba, tylko Ŝe się tego nie spodziewałem. Urwał i na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. Sophie odniosła wraŜenie, Ŝe Marco waŜy coś w myślach. W końcu oświadczył: – Dziś wieczorem. Pójdziemy na kolację? I do kina? OdłoŜyła ksiąŜkę i podeszła do okna. W sumie spotkali się kilkanaście razy, gdy Marco wpadał do domu między jednym a drugim kontraktem. Zawsze wyczekiwała go z utęsknieniem. On zaś nigdy nie pisał ani nie dzwonił. Nie wiedziała, kiedy go zobaczy, dopóki nie usłyszała od jego rodzeństwa, Ŝe juŜ przyjechał, albo dopóki nie zobaczyła go na progu własnego domu. W najlepszym wypadku był to niezadowalający układ i Sophie niecierpliwie czekała, aŜ Marco wreszcie poczuje gotowość, by się ustatkować. Ale ten dzień nigdy nie nadszedł. Pewnego wieczoru, gdy była na ostatnim roku college’u, Marco przyjechał do domu, zaprosił ją na kolację i powiedział łagodnie, Ŝe juŜ nie będą się widywać. Stwierdził, Ŝe jest dla niej za stary, Ŝe powinna zapomnieć o nim i zająć się własnym Ŝyciem.
Rozpłakała się, a on zaczął ją pocieszać. Następnego dnia Sophie juŜ wiedziała, co to znaczy być kobietą. Marco okazał się wspaniałym kochankiem. Miała nadzieję, Ŝe namiętność, która ich połączyła, skłoni go do zmiany zdania, on jednak wyjechał, tak jak zapowiedział.
ROZDZIAŁ DRUGI Tydzień w klinice był bardzo cięŜki. Na dodatek w piątek, w środku nocy, Sophie odebrała telefon z centrum kryzysowego, działającego na tym samym terenie co klinika. Jedna z jej podopiecznych została pobita przez swojego chłopaka i znalazła się w szpitalu. Nie miała Ŝadnej rodziny, więc trzeba było zorganizować opiekę dla jej dwumiesięcznego dziecka. Sophie została w szpitalu aŜ do rana, wypełniając dokumenty. Lekarz zbadał dziecko i stwierdził, Ŝe nie stała mu się Ŝadna krzywda, jednak we wszystkich rodzinach zastępczych albo nie było miejsc, albo teŜ nie moŜna się było do nich dodzwonić. W końcu, około ósmej rano w sobotę, udało się znaleźć zastępczą matkę, która zajmowała się dziećmi w podobnej sytuacji. Kobieta zgodziła się wziąć maleństwo, ale dopiero w niedzielę rano. Po krótkiej konsultacji telefonicznej przełoŜony Sophie zgodził się, by zatrzymała dziecko u siebie przez noc i rano zawiozła je do zastępczej matki. Na szczęście była przygotowana na taką sytuację. JuŜ nie po raz pierwszy zdarzało się, Ŝe musiała opiekować się dzieckiem przez noc lub dwie. Dotarła do domu około dziesiątej rano. Mała spała, więc Sophie równieŜ postanowiła się zdrzemnąć. Niestety, z nich dwóch Ana zgłodniała znacznie szybciej, toteŜ drzemka Sophie nie trwała długo. Zdumiewające, jak wiele czasu zajmowało wykonanie nawet najprostszych czynności, gdy w pobliŜu znajdowało się dziecko. Sophie co chwila musiała przerywać swoje zajęcia, by zmienić małej pieluszkę, podgrzać butelkę z mlekiem, zabawiać ją, gdy marudziła, a potem, po południu, ukołysać do snu. Co prawda nie uwaŜała tych obowiązków za uciąŜliwe. Kochała dzieci i zawsze lubiła zajmować się swoimi licznymi siostrzeńcami i bratankami, teraz zaś była przekonana, Ŝe sama juŜ nigdy nie zostanie matką. Potem przypomniała sobie, Ŝe obiecała wpaść na kolację do rodziców, zadzwoniła więc i uprzedziła, Ŝe zabierze ze sobą Anę. Na Edie Domenico, która miała juŜ trzynaścioro wnucząt, ta zapowiedź nie wywarła większego wraŜenia. Korzystając z tego, Ŝe mała nadal spała, Sophie szybko wzięła prysznic i wrzuciła do torby wszystkie przybory niezbędne niemowlęciu. Usadowiła Anę w dziecinnym foteliku samochodowym, który zawsze miała pod ręką na wypadek takich właśnie okoliczności, i po dziesięciu minutach była juŜ w domu rodziców. – Cześć – zawołała, stając w progu z dzieckiem na jednej ręce, a torbą pieluch w drugiej. Postawiła torbę i podrapała po głowie cocker-spaniela ojca. Pies natychmiast przewrócił się na grzbiet. Sophie poskrobała go po brzuchu czubkiem buta. – Cześć! – odkrzyknęła matka z kuchni. – Daj to dziecko ojcu i pomóŜ mi zagnieść ciasto na makaron. Sophie uśmiechnęła się szeroko, podejrzewając, Ŝe mamie chodzi nie tyle o jej pomoc, co okazję do podzielenia się najświeŜszymi plotkami. Ojciec, wygodnie rozparty w fotelu, niepewnie poruszył gazetą, która zasłaniała mu twarz. Sophie była pewna, Ŝe właśnie obudził się z drzemki.
– Cześć, tato – powitała go. – Nie musisz się zajmować Aną. – Chcesz mi odebrać tę przyjemność? – oburzył się Renaldo Domenico. – A w dodatku nawet nie pocałowałaś swojego starego, przepracowanego ojca! Co to za obyczaje? Sophie ze śmiechem cmoknęła go w policzek. – Jakim sposobem moŜesz być przepracowany? PrzecieŜ jesteś na emeryturze! – No właśnie – chrząknął ojciec. – Twoja matka wynajduje mi tyle obowiązków, ilu nigdy nie miałem w pracy. – Wziął małą Anę na ręce z wprawą człowieka, który całe Ŝycie spędził na niańczeniu dzieci. – Kim jest ta mała ślicznotka? Sophie wyjaśniła mu sytuację dziewczynki i zostawiła oboje w salonie. W kuchni oprócz matki siedziała jej starsza siostra Arabella. – A gdzie są dziewczynki? – zapytała Sophie, mając na myśli trzy córki Arabelli. – Elissa rozgrywa mecz, a Lionel i siostry jej kibicują. Mnie udało się urwać. Wyjaśniłam im, Ŝe przynajmniej raz w tygodniu muszę spędzić kilka godzin bez dzieci. – CzyŜbyś poczuła się wyczerpana? – zaśmiała się Sophie. – Frustracja? Lekki obłęd? – Wszystko naraz – westchnęła Belle. – Moje córki teraz ciągle się kłócą. Chwile wytchnienia zdarzają się niezmiernie rzadko. RóŜnica wieku między starszymi córkami Belle wynosiła zaledwie siedemnaście miesięcy. Jedna miała dziesięć lat, a druga dziewięć, i przestały juŜ przypominać niewinne aniołki. – To minie – stwierdziła matka. – A potem będą najlepszymi przyjaciółkami, tak jak wszystkie moje córki. – Pewnie masz rację, mamo – mruknęła Belle. – Sophie, czy juŜ słyszałaś, Ŝe Marco wrócił do domu? – zapytała matka, zagniatając ciasto na makaron. – Tak, Vee mi mówiła – odrzekła Sophie, w duchu przygotowując się na nieuniknione. Matka i siostra uniosły głowy. – I... ? – zapytała matka. – I co? – Sophie uśmiechnęła się blado. – Nie udawaj, Ŝe nie wiesz, o co nam chodzi. Czy serce nie zabiło ci mocniej? – zdziwiła się Belle. – ChociaŜ odrobinę? – Oczywiście, Ŝe tak – przyznała Sophie. W tym otoczeniu nie było sensu niczego udawać. – PrzecieŜ Marco był moją pierwszą wielką miłością. Ale nie zemdlałam z wraŜenia. – Mhm – mruknęła siostra znad szklanki z wodą. – Widziałam go któregoś dnia – oznajmiła matka. – Jest równie przystojny jak zawsze. Ale to, co się stało, jest ogromnie smutne. JuŜ nigdy nie wróci do pełni zdrowia. – A co się stało? – zapytała Sophie ostroŜnie, przypuszczając, Ŝe to jakiś Ŝart matki, która chce ją skłonić do rozmowy o Marku. Belle raptownie uniosła głowę. – No, ten wypadek z nogą. – Jaki wypadek? Oczy Belle, zaokrągliły się ze zdziwienia.
– Mamo, nic jej nie powiedziałaś? Matka wyglądała na poruszoną. – Nie. Myślałam, Ŝe wie juŜ od Vee albo od ciebie. – Ja nic jej nie mówiłam. Myślałam, Ŝe ty... – O czym mi nie mówiłaś? – zawołała zaniepokojona Sophie. W kuchni zapadła cisza. – No cóŜ – powiedziała w końcu Edie – wiesz przecieŜ, Ŝe Marco ciągle jeździł po dŜunglach, pustyniach i... – Mamo – jęknęła Sophie, krzyŜując ramiona na piersiach. – Samolot, którym leciał, rozbił się – wtrąciła szybko Belle. – Wszyscy pozostali zginęli. Marco przeŜył, ale miał zranioną nogę. Groziła mu amputacja, ale na szczęście okazało się, Ŝe to nie było konieczne. – Och, BoŜe! – jęknęła Sophie, siadając na krześle. – Chyba Ŝartujesz. – Nie – potwierdziła matka. – Niestety. Cesare i Dorotea omal nie oszaleli ze zmartwienia. Marco był w szpitalu gdzieś w Ameryce Południowej. Zadzwonił do nich dopiero w miesiąc po wypadku i nie pozwolił im tam przylecieć. Dora siedziała tutaj, w naszej kuchni, i wypłakiwała sobie oczy. Sophie w oszołomieniu potrząsnęła głową. – Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? Gdzie wtedy byłam? W kuchni znów zapadło milczenie. – Byłaś na urlopie – wyjaśniła w końcu Belle. – To się zdarzyło na początku października. Chyba po prostu zapomniałyśmy ci o tym powiedzieć, kiedy wróciłaś. – Poza tym wiecznie jesteś taka zajęta – dodała matka. – Przykro mi. Po prostu jakoś się nie zgadałyśmy. – Wszystko w porządku – powiedziała cicho Sophie. Ale nic nie było w porządku. Wstała i wyszła na werandę przed domem. Potrzebowała świeŜego powietrza i chwili samotności. Na początku października? To był dla niej bardzo trudny miesiąc. Właśnie wtedy zmarł Kirk i od dwóch lat Sophie spędzała październik w domku przyjaciółki nad jeziorem Wisconsin, w samotności opłakując śmierć męŜa. śałowała, Ŝe nie da się zupełnie wymazać tego miesiąca z kalendarza. Dopiero po chwili dotarto do niej pełne znaczenie słów matki. Marco, jakiego pamiętała, świetnie tańczył, grał w koszykówkę, był aktywnym, energicznym męŜczyzną. Przypomniała sobie, jak wspiął się na wielki dąb, by zdjąć z gałęzi jej kotka. Całe jego Ŝycie opierało się na sprawności fizycznej. A teraz na pewno czuje się jak zamknięte w klatce dzikie zwierzę. Sophie poczuła ściskanie w gardle, ale stłumiła łzy. Nie było sensu rozpaczać teraz nad jego losem. PrzeŜył, a skoro przyjechał na przyjęcie rodziców o własnych siłach, to znaczy, Ŝe nieźle sobie radzi. Usłyszała trzaśniecie drzwi i na werandzie domu państwa Espositów pojawił się męŜczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, czarnowłosy... Wspierał się na kuli. JuŜ od wielu dni szukał pretekstu, by z nią porozmawiać. Teraz, gdy znajdowała się o kilka metrów od niego, wszystkie słowa wyparowały mu z głowy. Była piękna. Stał i wpatrywał się w nią jak idiota. Po chwili Sophie odwróciła głowę i ich oczy się spotkały.
Marco chrząknął i zawołał: – Cześć, Sophie! Ona równieŜ przez chwilę przyglądała mu się bez słowa, a potem uśmiechnęła się lekko. – Cześć, Marco. Słyszałam, Ŝe wróciłeś do domu. Nie miał ochoty nawet na krótką chwilę odrywać od niej wzroku, ale jeszcze bardziej nie chciał się upokarzać, spadając z niskich schodków, skupił się więc i ostroŜnie zszedł na trawnik. Zdawał sobie sprawę, Ŝe Sophie uwaŜnie obserwuje jego niepewne kroki, i znów wezbrała w nim wściekłość. Jego kolano zapomniało, Ŝe powinno się zginać i podtrzymywać cięŜar ciała. Marco wiedział, Ŝe z czasem noga jeszcze trochę się usprawni, ale było pewne, Ŝe on juŜ nigdy nie wróci do swojej poprzedniej pracy, nie będzie w stanie przedzierać się przez nieprzyjazny teren ani nosić cięŜkiego ekwipunku. Zatrzymał się przy białym płocie, który oddzielał od siebie dwie posesje, i oparł się ramieniem o słupek, próbując opanować zamęt w myślach. Przez ostatnie lata ani razu nie zapytał nikogo o Sophie. Nie chciał, by ktokolwiek pomyślał, Ŝe była dla niego kimś więcej niŜ tylko przyjaciółką z lat dziecinnych. Sądził, Ŝe tak będzie lepiej dla niej. Gdyby uznała, Ŝe istnieje jakaś nadzieja, to gotowa byłaby czekać na niego do końca Ŝycia. Mimo to podczas swych nielicznych wizyt w domu czujnie nadstawiał uszu, gdy siostry rozmawiały o sąsiadach. Przez pierwszy rok Luisa i Liz często wspominały o Sophie, i chcąc go rozdraŜnić, opowiadały mu o chłopcach, z którymi ich sąsiadka się spotykała. Potem jednak ten temat zniknął z ich rozmów. Niewiele brakowało, by Marco złamał się i sam o nią zapytał. Powstrzymywała go przed tym jedynie świadomość, Ŝe następnego dnia znów wyjedzie. Ale teraz nigdzie się nie wybierał. Nie było powodu odmawiać sobie przyjemności, którą kiedyś mógł mieć na kaŜde zawołanie. – Miło cię widzieć – powiedział, przypatrując się Sophie z zainteresowaniem. – Wyglądasz fantastycznie. – Dziękuję – odrzekła, schodząc ze stopni werandy. – Ciebie równieŜ miło widzieć. Czy przyjechałeś do domu na przyjęcie? – zapytała, na wszelki wypadek ściszając głos. – Tak. Między innymi – odparł Marco, zastanawiając się, co się w niej zmieniło. Kiedyś była po prostu nieśmiała. Teraz wydawała się ostroŜna i pełna rezerwy. Jej słowa były przyjazne, lecz dziwnie bezosobowe, jakby rozmawiała z przelotnym znajomym. To pewnie dlatego, Ŝe Sophie nie zapomniała, w jaki sposób się rozstali. Nie winił jej za to, ale był pewien, Ŝe potrafi znów ją oczarować i sprawić, by mu wybaczyła. PrzecieŜ kiedyś mówiła, Ŝe go kocha. – Właśnie dowiedziałam się o twoim wypadku. To musiało być dla ciebie okropne. Marco wzruszył ramionami z pozorną obojętnością. – Jakoś to przeŜyłem. A co u ciebie słychać? – Nieźle – odrzekła po chwili wahania. – Sophie... Wracając do naszego rozstania... Przesunęła ręką przed twarzą, jakby chciała wymazać jego słowa. – To było dawno i juŜ o tym zapomniałam. WciąŜ uwaŜam cię za przyjaciela.
Marco zmarszczył czoło. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ta spokojna, pełna rezerwy kobieta była zupełnie inna od dziewczyny, która kiedyś spijała słowa z jego ust. – Chciałbym, Ŝebyśmy znów poznali się bliŜej. Czy mógłbym cię zaprosić na kolację? Masz czas dziś wieczorem? Sophie szeroko otworzyła brązowe oczy i dopiero teraz Marco zdał sobie sprawę, Ŝe wcześniej nie pojawił się w nich nawet cień emocji. – To bardzo miło z twojej strony, ale... Za plecami Sophie otworzyły się drzwi. Obydwoje spojrzeli na jej matkę stojącą w progu z niemowlęciem na rękach. – Dziecko zaczyna marudzić. Czy mam podgrzać mleko? Sophie skinęła głową i odgarnęła włosy za uszy. – Tak, mamo, dziękuję. Nie jadła prawie od czterech godzin. Pewnie jest wygłodzona. Marco był wstrząśnięty. A więc Sophie ma dziecko? Ona zaś popatrzyła na niego i potrząsnęła głową. – Dziękuję za zaproszenie, ale muszę zająć się małą. Prawie nie spałam ostatniej nocy. Mam nadzieję, Ŝe dzisiaj będzie lepiej – uśmiechnęła się krzywo. Marco w milczeniu skinął głową, niezdolny wykrztusić słowa. Kto śmiał jej dotknąć? PrzecieŜ naleŜała do niego! – Miłego pobytu – dodała. – Do zobaczenia za dwa tygodnie. Jej głos przywrócił go do przytomności. Stał sparaliŜowany falą absurdalnego, niedorzecznego gniewu. Zacisnął palce na płocie tak mocno, Ŝe aŜ kostki mu zbielały. Sophie bez słowa przeszła przez podwórko i zniknęła w domu. Marco równieŜ powoli powlókł się do drzwi. Matka juŜ czekała na niego w progu. – Wejdź. Zrobię ci lemoniady. Boli cię noga? Miał ochotę prychnąć: „Nie, wcale. Ja tylko dla zabawy utykam jak starzec”. Opanował się jednak i zdobył na rozbawiony ton: – Daj spokój, mamo. Obiecuję, Ŝe jak zechcę, byś pocałowała mnie w kolano, Ŝeby przestało boleć, to ci powiem. – Widziałam, Ŝe rozmawiałeś z Sophie – zauwaŜyła matka. – Nadal jest taka ładna jak kiedyś, prawda? – Kto jest ładny? – zapytała Elisabetta, siostra Marka, wpadając do kuchni z połówką banana w jednej ręce. Drugą podtrzymywała na ramieniu śpiącego syna. – Cześć, mamo. Dzięki za przypilnowanie małego. – Sophie jest ładna. Nie ma za co – odrzekła Dora. Postawiła przed synem szklankę lemoniady i zabrała się do wyciskania następnej cytryny. – Aha – mruknęła Liz wymownie. – Nadał się w niej podkochujesz, braciszku? – Zawsze moŜna popatrzeć – zirytował się Marco. – Tylko tyle mi teraz wolno. Nie uwodzę męŜatek. Liz spojrzała na niego ze zdumieniem. – Sophie nie jest juŜ męŜatką. Nie wiedziałeś o tym? – Nie miałem pojęcia, Ŝe w ogóle wyszła za mąŜ. Za kogo?
– Nazywał się Kirk Morrell. Poznali się w college’u – wyjaśniła siostra – Wygląda na to, Ŝe to małŜeństwo nie trwało długo – zauwaŜył Marco. – Czy któreś jeszcze z rodzeństwa Sophie jest rozwiedzione? Dora mocno ścisnęła cytrynę w ręku. – Kirk nie Ŝyje – powiedziała powoli. – To był taki miły chłopak. Marco nie ukrywał, Ŝe poczuł się wstrząśnięty. – Jak zmarł? – Na raka. W ustach matki to słowo brzmiało jak przekleństwo. BoŜe, pomyślał Marco. Dziecko Sophie ma zaledwie kilka miesięcy, musiała więc owdowieć bardzo niedawno. Liz zatrzymała na nim wzrok. – Marco... proszę, postaraj się nie zranić Sophie. Ostatnie lata były dla niej bardzo cięŜkie. – Nie zamierzam jej ranić – odrzekł, siląc się na spokój. – Jestem pewna, Ŝe kiedyś teŜ nie chciałeś tego zrobić, ale zrobiłeś – mruknęła siostra. – Chcę ci tylko uświadomić, Ŝe Sophie dość się juŜ nacierpiała. Jest bardzo wraŜliwa. – Dziękuję za ostrzeŜenie. – Marco uśmiechnął się chłodno. – Będę się z nią obchodził tak, jakby była ze szkła. – Chyba lepiej byłoby, Ŝebyś w ogóle się z nią nie kontaktował – mruknęła Liz pod nosem. Młodsze siostry potrafiły być okropnie irytujące. W jakiś czas później Marco obserwował z okna Sophie, która właśnie opuszczała dom rodziców. Oczywiście nie wypatrywał jej specjalnie. Po prostu jego fotel stał akurat przy oknie wychodzącym na ulicę. Marco siedział tam ponad godzinę, przeglądając program zajęć z glacjologii, które miał prowadzić od października na pobliskim uniwersytecie. Ruch na ulicy przyciągnął jego uwagę. Sophie niosła na ramieniu torbę z pieluchami, jedną ręką trzymała dziecko, a w drugiej miała następną torbę. Marco przypuszczał, Ŝe ta druga torba pełna jest smakołyków produkcji pani Domenico. Postawiła obydwie torby obok białego samochodu, otworzyła tylne drzwi i pochyliła się, by umieścić dziecko w foteliku. Marco widział teraz jej plecy i biodra w granatowych obcisłych dŜinsach. Przełknął ślinę. A więc jednak nie jest męŜatką. Sophie wyprostowała się, podeszła do drzwi od drugiej strony i usiadła za kierownicą. Marco patrzył za nią, aŜ samochód zniknął za rogiem ulicy. Następnego dnia była niedziela. Rodzice zwykle chodzili do kościoła na poranną mszę. Marco wprawdzie zarzucił regularne praktyki religijne, ale teraz, po raz pierwszy od czasu wypadku, postanowił pójść z nimi. Dziwnie się czuł, wchodząc do kościoła, w którym w dzieciństwie słuŜył do mszy i przystępował do pierwszej komunii. Usiadł w ławce, w której rodzice siadali jeszcze przed jego urodzeniem. Teraz wszystkie cztery jego siostry wyszły juŜ za mąŜ albo były zaręczone.
Pomiędzy dorosłymi kręciła się gromadka dzieci. Przed nimi znajdowała się ławka rodziny Domeniców. Marco przyjrzał się siedzącym tam osobom, ale Sophie nie było wśród nieb. Domenicowie zajmowali juŜ dwa rzędy. Najmłodsza generacja odznaczała się znaczną rozpiętością wieku: od około dziesięcioletniego chłopca, który musiał być synem Stefana, do ubranego na róŜowo niemowlęcia trzymanego na rękach przez jakiegoś męŜczyznę, zapewne męŜa Violetty. Siostra Sophie, Arabella, uśmiechnęła się do Marka i przesłała mu pocałunek. ZauwaŜył, Ŝe kilkakrotnie odwróciła się i spojrzała z wyczekiwaniem na drzwi kościoła. Gdy w końcu uśmiechnęła się i skinęła komuś głową, Marco równieŜ się odwrócił i zauwaŜył idącą w ich stronę Sophie. Nie mógł przepuścić tak znakomitej okazji. Zanim Belle zdąŜyła poprzesuwać rodzinę w ławce i zrobić siostrze miejsce, Marco wstał i pociągnął Sophie za rękę. – MoŜesz usiąść tutaj – powiedział cicho. – Nie ugryzę cię. Zapomniał juŜ, jak była drobna. Nawet w butach na wysokich obcasach sięgała mu zaledwie do podbródka. Przechyliła głowę na bok i spojrzała mu prosto w oczy. Oczy miała ciemnobrązowe, w kolorze czekolady. Zawahała się i spróbowała uwolnić rękę, nie puścił jej jednak. Sophie była zbyt dobrze wychowana, by robić mu scenę w kościele. Na jej twarzy pojawił się chłodny uśmiech. – Dziękuję – odparła i usiadła, nie patrząc na niego. Splotła dłonie na kolanach i skrzyŜowała nogi. Marco usłyszał szelest jedwabiu. Ubrana była w ładny, niebieski kostium. Chyba nie straciła na wadze aŜ tak wiele, ale dzięki temu jej figura przybrała kształt klepsydry. Zaczęła się msza. Marco z poczuciem winy oderwał wzrok od Sophie. Miał wraŜenie, Ŝe jeśli w kościele podda się niestosownym myślom, to spali go piorun z jasnego nieba. Przy przekazywaniu znaku pokoju Sophie zignorowała go. Marco uznał to za dowód, Ŝe nie jest jej tak obojętny, jak usiłowała to okazać podczas tamtej rozmowy przed domem. Wypowiadał znajome słowa z uczuciem, Ŝe jakiś mocno zaciśnięty węzeł w jego duszy zaczyna się rozluźniać. Cichy głos matki po prawej stronie, głos Sophie po lewej, szmery i szepty towarzyszące ceremonii, wszystko to było dobrze znane i przynosiło mu wewnętrzny spokój. Dotychczas nie uświadamiał sobie, jak bardzo mu tego brakowało. Nie był w stanie uklęknąć; musiał przycupnąć jak starzec, z nogą sztywno wyciągniętą przed siebie. Jego modlitwa składała się z jednego zdania: BoŜe, spraw, Ŝeby to się wreszcie skończyło. Msza wkrótce dobiegła końca. Sophie wysunęła się z ławki juŜ przy pierwszych taktach hymnu na wyjście i natychmiast wmieszała się w grupkę utworzoną przez rodzinę Domeniców. Marco nie odznaczał się szczególną cierpliwością, ale wiedział, Ŝe Sophie nie będzie mogła wiecznie go unikać, pozwolił więc, by pierwsza wyszła z kościoła. Nie spuszczał tylko jej z oka i gdy zauwaŜył, Ŝe zmierza w stronę parkingu, poszedł za nią. Jednak przemieszczał się rozpaczliwie powoli. Nie wziął ze sobą kuli, bo rankiem był wypoczęty i lekarz zalecał mu, by od czasu do czasu próbował się poruszać o własnych siłach. Zanim dotarł do samochodu, Sophie siedziała juŜ za kierownicą i zapalała silnik. ZauwaŜyła go, ale otworzyła okno dopiero wtedy, gdy podszedł i zastukał w szybę. PołoŜył
dłoń na klamce, ona jednak szybko wcisnęła blokadę drzwi. – Dziękuję, Ŝe zrobiłeś mi miejsce – rzekła z chłodnym uśmiechem. – Mamy wiele spraw do omówienia – odrzekł Marco, ignorując ten wstęp. – MoŜe wybrałabyś się ze mną na kolację jutro wieczorem? Ona jednak tylko potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo: – Nie, dziękuję. – Skoro jutro jesteś zajęta, to moŜe spotkamy się we wtorek? Sophie prychnęła niecierpliwie. – Marco, nie jestem zajęta. Gdybym chciała pójść z tobą na kolację, to bym poszła. Ale nie chcę. – Czy to z powodu dziecka? Sophie uniosła wysoko brwi. – Jak to? – Jeśli chcesz, to moŜemy je zabrać ze sobą – rzekł Marco. Nie miał nic przeciwko dzieciom, raczej je lubił, i choć nie podobał mu się obraz Sophie w ramionach innego męŜczyzny, bardzo był ciekaw jej maleństwa. Odwróciła wzrok i zmarszczyła czoło. – Nie wiedziałam, Ŝe masz dziecko – mruknęła. – Ja? – zdumiał się Marco. Sophie popatrzyła na niego przenikliwie. – W takim razie o jakim dziecku mówimy? – O twoim. Nie przeszkadza mi... – Ja nie mam dzieci – usłyszał w odpowiedzi. Zapadło milczenie. Po dłuŜszej chwili Sophie dodała: – Zupełnie nie wiem, skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł. – Pamiętasz, kiedy z tobą rozmawiałem, twoja matka wyszła z domu i zapytała, czy ma nakarmić dziecko – wyjaśnił z uczuciem przejmującej ulgi. – Skoro to maleństwo nie było twoje, w takim razie czyje? – Ach, to dziecko... – Sophie uśmiechnęła się i jej twarz wyraźnie złagodniała. – Czekało na tymczasową rodzinę zastępczą. Zabrałam je poprzedniego wieczoru i musiałam zatrzymać u siebie na noc. – To brzmi całkiem nieźle – zauwaŜył Marco z rozbawieniem. – Mam na myśli spędzenie nocy w twoim towarzystwie. – Pochylił się nisko i popatrzył jej w oczy. – Zjedz ze mną kolację, Sophie. Z jej ust wyrwało się lekkie westchnienie. Ujęła jego dłoń i stanowczo odsunęła od swojej twarzy. – Dziękuję za zaproszenie, ale nie jestem zainteresowana twoją propozycją. Marco zdołał uśmiechnąć się leniwie. – Kiedyś byłaś nawet bardzo zainteresowana – przypomniał, znów dotykając jej dłoni. Ona jednak nie zamierzała ustępować. – To było dawno temu – oświadczyła. – Od tamtej pory zdąŜyłam dorosnąć. – Daj spokój, Sophie. Zapraszam cię tylko na kolację. Chwila rozmowy, trochę wspomnień...
– Nie. – Porzuciła chłodną rezerwę i spojrzała na niego z taką goryczą, Ŝe Marco aŜ się cofnął. – Nie zamierzam juŜ zapewniać ci rozrywek, gdy na chwilę pojawiasz się w domu. – To nie było tak – zaprotestował. Jej słowa sprawiły mu przykrość. PrzecieŜ robił to ze względu na nią! – Byłaś dla mnie kimś znacznie więcej niŜ... – To juŜ niewaŜne – przerwała mu lodowatym tonem. – Teraz mam własne Ŝycie, w którym nie ma miejsca dla ciebie. To był twój wybór, pamiętasz? Zanim zdołał wymyślić jakąś odpowiedź, wrzuciła bieg i ruszyła. Musiał cofnąć rękę, Ŝeby nie stracić równowagi. Odjechała, nie oglądając się za siebie. Marco usłyszał, Ŝe woła go Teresa, najmłodsza siostra. Kilka razy odetchnął głęboko, Ŝeby się uspokoić, i powoli podszedł do rodziny. Był pewien, Ŝe uda mu się przełamać niechęć Sophie i znaleźć jakiś sposób, by musiała zaakceptować jego obecność w swoim Ŝyciu. Chyba nie sądziła, Ŝe on podda się tak łatwo.
ROZDZIAŁ TRZECI Pukanie do drzwi zaskoczyło Sophie. Siedziała na podłodze w gościnnej sypialni, otoczona stertami fotografii. Zawsze robiła mnóstwo zdjęć, a potem czuła się zobowiązana powkładać je do albumów. Przez cały wieczór dzieliła je na kupki: rodzina, przyjaciele, praca. Pukanie rozległo się w chwili, gdy właśnie miała zacząć wkładanie fotografii do foliowych przegródek w albumach. Podniosła głowę i przycisnęła dłoń do serca, a potem na palcach podeszła do drzwi. Była ósma wieczór. Kto mógł ją odwiedzić o tej porze? Po mszy została u rodziców na lunch i około drugiej pod jakimś pretekstem wróciła do siebie. Towarzystwo wielkiego klanu Domeniców sprawiało jej radość, ale naraz poczuła, Ŝe musi od nich odetchnąć. Teraz przyszło jej do głowy, Ŝe moŜe zostawiła coś w domu albo mama przysłała jej przez kogoś jeszcze trochę jedzenia. Uchyliła drzwi na tyle, na ile pozwalał łańcuch. – Cześć, Sophie. Za progiem stał Marco z krzywym uśmiechem łobuziaka przyłapanego na niecnym uczynku. Ubrany był w jasnoniebieską dŜinsową koszulę i nieco ciemniejsze dŜinsy. Kilka ostatnich guzików koszuli miał rozpiętych. Sophie patrzyła na niego bez słowa. – Nie zaprosisz mnie do środka? – zapytał z rozbawieniem. Sophie poczuła, Ŝe się rumieni. Otworzyła drzwi szerzej, ale nie odsunęła się. – Marco!? Co ty tutaj robisz? Znów się uśmiechnął i w kącikach jego oczu zarysowały się zmarszczki. – Przyszedłem w odwiedziny. – Nie mam ochoty na gości – rzekła Sophie bardzo niedyplomatycznie. – Idź sobie. Zanim jednak zdąŜyła zamknąć drzwi, Marco wepchnął ramię w szparę i przecisnął się do środka. Sophie dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wygląda. Ubrana była w za duŜą bawełnianą koszulkę i obcisłe spodenki, w których przed dwiema godzinami biegała. Z czystej kobiecej próŜności Ŝałowała teraz, Ŝe nie wzięła prysznica i nie przebrała się w coś ładniejszego. – Jeszcze mnie nie pocałowałaś na przywitanie – rzekł Marco z potępieniem w głosie – a juŜ mi kaŜesz wychodzić? Twoja matka byłaby bardzo rozczarowana takimi manierami. – Być moŜe – mruknęła Sophie. – Nie mam jednak najmniejszego zamiaru cię całować. Marco zdecydowanie potrząsnął głową. – MoŜe pozwolisz mi wejść i usiąść chociaŜ na pięć minut? Dopiero w tej chwili Sophie zauwaŜyła w jego dłoni kulę. – Nie miałeś tego ze sobą dzisiaj rano – stwierdziła, wycofując się do salonu. – JuŜ jej nie potrzebuję przez cały czas – odparł z niechęcią i usiadł na kanapie, sztywno wyciągając przed siebie prawą nogę. – Staram się obywać bez niej coraz dłuŜej. Przyjdzie dzień, kiedy w ogóle przestanie mi być potrzebna. Sophie zamknęła drzwi i stanęła naprzeciwko niego.
– Skoro juŜ wszedłeś, to pewnie zechcesz się czegoś napić. MroŜonej herbaty, piwa czy wina? – Piwa – odrzekł z błyskiem triumfu w oczach. Sophie bez słowa poszła do kuchni i wyjęła z lodówki puszkę. Sama nie piła piwa, ale ze względu na czterech braci zwykle trzymała w domu zapas tego napoju. Wyciągnęła z szafki torebkę orzeszków, wsypała je do miseczki i zaniosła wszystko do salonu. – Więc po co tu przyszedłeś? – zapytała, znów stając przed nim. Marco spokojnie podniósł puszkę do ust, a potem sięgnął po orzeszki. – Czy to nie jest oczywiste? Chciałem cię zobaczyć. – A nie zastanowiłeś się, czy ja teŜ tego chcę? PrzecieŜ juŜ ci wyraźnie powiedziałam, Ŝe nie mam ochoty iść z tobą na Ŝadną kolację.. – Nie musimy nigdzie wychodzić. – Wzruszył ramionami. – Jak to? – zdumiała się. – To czego chcesz? Marco zawahał się. – Sophie... potrzebuję przyjaciela. Zawsze dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Nie mam teraz z kim pogadać. – Och, daj spokój – zawołała niecierpliwie. – Masz cztery siostry, rodziców, są moi bracia, i chcesz mi wmówić, Ŝe nie masz z kim porozmawiać? Znów się zawahał i po chwili wskazał na nogę. – Nie o tym. Sophie wiedziała, Ŝe jeśli da się ponieść współczuciu, to przepadnie. A jednak... Marco wydawał się w tej chwili taki bezradny, przygnębiony. Wiedziała, Ŝe ta sytuacja musi być dla niego niezmiernie trudna. – No cóŜ – mruknął, sięgając po laskę. – Wierzyłem, Ŝe uda się ocalić naszą przyjaźń, ale chyba masz rację. Te nadzieje były bezpodstawne. Przykro mi, Ŝe zakłóciłem twój spokój. – Poczekaj, Marco – zawołała Sophie, ujmując go za ramię. – Przepraszam, Ŝe byłam taka niemiła. Proszę, zostań. Pociągnęła go za rękę, ale nie zareagował. Twarz miał bez wyrazu i omijał ją wzrokiem. – Nie, masz rację. Nie powinienem ci zawracać głowy. – Nie zawracasz mi głowy! – zawołała, cofając rękę. – Usiądź i dopij piwo. – Dziękuję – odrzekł, zatrzymując na niej pełne wdzięczności spojrzenie. Wrócił na poprzednie miejsce. Sophie przycupnęła na kanapie w bezpiecznej odległości od niego. – Jak długo zamierzasz tu zostać tym razem, zanim znów wyjedziesz? – zapytała, nadając głosowi obojętne brzmienie. Marco zatrzymał wzrok na jej twarzy. – Nigdzie nie wyjeŜdŜam. Wróciłem tu na stałe. Na razie będę uczył w Purdue, a potem się zastanowię, co robić dalej. Nie nadaję się juŜ na Ŝadną wyprawę, więc nie będę podróŜował. Jego ostatnie słowa wzbudziły w Sophie gorycz. A więc wrócił do domu na stałe, ale nie dla niej, tylko dlatego, Ŝe fizycznie nie był juŜ w stanie znieść trudów wyprawy. Przed sześciu
laty przyjęłaby go bez względu na wszystko, ale od tego czasu zdąŜyła juŜ dorosnąć. Choć nie odwzajemniała miłości męŜa tak, jak na to zasługiwał, to jednak wiedziała juŜ, co to znaczy być kochaną, i wiedziała równieŜ, Ŝe Marco nigdy nie darzył jej miłością. Potrzebował jej, by pomogła mu zapomnieć o fizycznych ograniczeniach, a nie ze względu na nią samą. Miała ochotę wyrzucić go z domu i porządnie sobie popłakać, ale wylała juŜ z jego powodu zbyt wiele łez. On zaś potrzebował przyjaźni i choć obawiała się pozwolić mu, by na powrót zaistniał w jej Ŝyciu, to jednak nie była w stanie mu odmówić. – Będzie ci brakowało podróŜy – zauwaŜyła ze współczuciem. – Tak – mruknął. – Ale czas nie stoi w miejscu. Wszystko toczy się dalej. Jakoś to przeŜyję. Swego czasu nawet to nie było do końca pewne – dodał z krzywym uśmieszkiem. Na myśl o tym, Ŝe Marco leŜał bezradnie w jakiejś dŜungli, a potem w szpitalu w zupełnie obcym miejscu, do oczu Sophie napłynęły łzy. – Tak mi przykro – zreflektował się nagle. – Nie powinienem był tego mówić. Zapomniałem, Ŝe twój mąŜ... – Podniósł rękę, jakby chciał dotknąć jej policzka, ale zaraz ją opuścił. – Wszystko w porządku – powiedziała Sophie, ocierając łzę. Marco sądził, Ŝe myślała o Kirku. No i dobrze. Wolała, by nie domyślił się prawdziwej przyczyny jej wzruszenia. – Masz ochotę opowiedzieć mi o tym? Marco wzruszył ramionami. – Nasz samolot miał awarię silnika. Musieliśmy lądować w dŜungli nad Amazonką. Pilot nie przeŜył. Drugi członek załogi zmarł w kilka godzin później. Ja czekałem na ratunek ponad dobę. Sophie była wstrząśnięta. Odruchowo wyciągnęła rękę i połoŜyła ją na jego dłoni. – LeŜałeś tam przez całą dobę ze złamaną nogą, obok dwóch trupów? – Mogło być gorzej – rzekł, patrząc na ich splecione palce. – O ile gorzej? To, co powiedziałeś, juŜ wydaje mi się wystarczająco okropne. Marco przesłał jej krzywy uśmiech. – Czy opowiadałem ci kiedyś, jak wygląda dŜungla w nocy? Robi się ciemno, ale nie tak ciemno jak w twojej sypialni, gdzie wzrok się przystosowuje i moŜesz się swobodnie poruszać. Jest zupełnie czarno, jak w kominie. Tak ciemno, Ŝe nie widzisz własnej dłoni przed twarzą. – Potrząsnął głową. – Noc potrafi być cholernie długa, gdy wyczerpują się baterie w twojej latarce i zastanawiasz się, czy krąŜącego w pobliŜu jaguara znęci zapach twojej krwi. Sophie stłumiła westchnienie. – Na szczęście – ciągnął Marco – jaguar chyba nie był wtedy głodny. Ale zapewniam cię, Ŝe bardzo się cieszyłem, iŜ nie musiałem przeŜywać drugiej takiej nocy. – A potem trafiłeś do szpitala – podpowiedziała. – Tak, trafiłem do miejscowego szpitala – powtórzył machinalnie. Sophie poczuła, Ŝe jego dłoń naraz zesztywniała. – I gdybym nie miał przy sobie przyjaciela, to pewnie teraz nosiłbym protezę. Tym razem to ona uścisnęła jego palce.
– W takim razie miałeś duŜo szczęścia. – Chyba tak – rzekł refleksyjnie i puścił jej dłoń. – ChociaŜ czasami zastanawiam się, czy nie byłbym sprawniejszy z protezą. – PrzecieŜ jeszcze nie minął rok od tego wypadku – zauwaŜyła Sophie. – Czy lekarze uprzedzili cię, czego moŜesz oczekiwać? Marco skinął głową. – Noga powinna z czasem stad się trochę sprawniejsza niŜ teraz. Będzie się nieco lepiej zginać. Ale juŜ nigdy nie zagram w Chicago Bulls. – Wydawało mi się, Ŝe pogrzebałeś te marzenia juŜ w szkole średniej. – Sophie uśmiechnęła się. – Zdaje się, Ŝe to Tony Kniecki odebrał ci trofeum stanowe? Marco wysoko uniósł brwi. – Nie sądziłem, Ŝe to pamiętasz. Tak, z przykrością muszę przyznać, Ŝe Tony’emu przytrafiło się kilka znakomitych zagrań. – Tobie teŜ – stwierdziła lojalnie Sophie. Zbyt późno zdała sobie sprawę, Ŝe była to chyba najgorsza rzecz, jaką mogła powiedzieć. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Marco podniósł puszkę do ust. – Więc czym się teraz zajmujesz? Jesteś pracownikiem socjalnym? Sophie skinęła głową, wdzięczna za zmianę tematu. – To była moja specjalizacja w college’u. Pracuję w klinice dla matek z dziećmi. – A, to stąd wzięłaś to niemowlę – domyślił się Marco. – Na imię ma Ana. – Sophie potrząsnęła głową. – Teraz jest w rodzinie zastępczej. Jej matka leŜy w szpitalu. – To jakaś ponura historia. – Zdarzają się w mojej pracy ponure chwile. Ale równieŜ wiele radosnych. Naprawdę lubię to zajęcie. Pomagam młodym kobietom zdobyć wykształcenie i kwalifikacje do pracy. Dzięki temu mogą stać się lepszymi matkami. Marco obdarzył ją uśmiechem. – Dam sobie rękę uciąć, Ŝe jesteś dobra w swojej pracy. Zawsze umiałaś współczuć innym. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Sophie... – odezwał się w końcu Marco. – Tak? – Podniosła na niego wzrok i ze zdziwieniem zauwaŜyła na jego twarzy coś w rodzaju onieśmielenia. – MoŜe miałabyś ochotę wybrać się do kina albo gdzieś indziej? Wiedziała, Ŝe powinna odmówić, ale gdy Marco zatrzymał na niej spojrzenie swych ciemnych oczu, cała determinacja nagle ją opuściła. Zawsze był taki, pomyślała. Te oczy obiecywały kobietom najwspanialsze przeŜycia. Kiedyś wierzyła w tę obietnicę, teraz jednak wiedziała, Ŝe nie ma ona pokrycia i Ŝe nic trwałego nie moŜe między nimi powstać. A jednak... – Dobrze – westchnęła. – Chętnie wybiorę się z tobą do kina. – No, to mnie zabijcie – powiedziała Sophie do swoich sióstr w dwa tygodnie później.