Matthew Woodring Stover
Ostrze Tyshalle’a
Część 2
2009
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Blade of Tyshalle
Data wydania:
2001
Wydanie polskie
Data wydania:
2009
Ilustracja na okładce:
Damian Bajowski
Projekt i opracowanie graficzne okładki:
Irek Konior
Przełożyli:
Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 813 47 43
e-mail: kurz@mag.com.pl
http://www.mag.com.pl
ISBN 978-83-7480-152-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
tridentebooks@gmail.com
Człowiek, który kiedyś był bogiem, przystanął na szczycie góry, zwycięski. Przebiegłość
i silna wola zaprowadziły go na te wyżyny, skąd teraz mógł oglądać ziemię obiecaną.
Widział również drogę, którą przebył, oraz drogę, którą dopiero chciał przebyć, nie
widział jednak miejsca, w którym się znajdował – a to dlatego, że nawet jeśli kiedyś był
bogiem, teraz jednak był tylko człowiekiem.
Zaczął schodzić po zboczu i od pierwszego kroku uczyć się, co to znaczy, być
człowiekiem.
JEDENAŚCIE
1
Wiadomości przeciekały do sieci po kropelce, w precyzyjnie odmierzanych dawkach,
które utrzymywały zaciekawioną lubieżnie publikę w stanie bliskim wrzenia. Najpierw
informacja o pożarze w Kuriozeum, wraz z domniemaniem sabotażu i podpalenia,
dokonanych przez tajemniczą grupę ekoterrorystów nazywanych Zielonymi Rycerzami.
Potem media zaczęły się pasjonować zagadką pod tytułem „Gdzie jest Caine?” – po tym, jak
informator z Micronetu potwierdził, że Mantrak Hariego Michaelsona zniknął z ekranów
satelitarnego systemu namierzania. Sąd nakazał przejęcie rezydencji Michaelsona i
zamrożenie wszystkich jego aktywów.
Dochodzenie w sprawie Zielonych Rycerzy doprowadziło WK do niejakiej
Administratorki Kerry Voorhees, kierowniczki Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Nie
udało się uzyskać komentarza Administratorki Voorhees, za to jej podwładni z DZB,
wszechstronnie przesłuchani, wspominali o wyraźnych zmianach w jej zachowaniu, które ich
zdaniem wiązały się z „przyjaźnią” przełożonej z Shanną Leighton. Po przeszukaniu
należącego do Administratorki Voorhees mieszkania w Oakland, w jej biurkowym
wyświetlaczu znaleziono zaszyfrowane dokumenty dotyczące działalności Zielonych
Rycerzy, a także pamiętnik, z którego jednoznacznie wynikało, że jej związek z Shanną
Leighton wykraczał daleko poza zwykłą przyjaźń.
Prawdziwą furię wywołał jednak przeciek z zaufanego źródła w Studiu, które ujawniło
fragmenty filmu z pożaru Kuriozeum, zarejestrowane przez kamery ochrony. Widzowie na
całym świecie dowiedzieli się wtedy, jak niewiele brakowało, żeby na zawsze stracili Caine’a.
Gniew tłumu wzrósł, gdy pewien przedsiębiorczy dziennikarz odkrył jeszcze jeden
znamienny fakt: Studio odkupiło od władz miasta dom Michaelsona i prawa do jego Przygód.
Tajemnicze zniknięcie Michaelsona nagle nabrało cech szeroko zakrojonego spisku.
Pojawiły się plotki o tajnych misjach i opłacanych przez Studio szwadronach śmierci. Czyżby
Studio go zamordowało? Przez dwadzieścia cztery godziny furorę robiła plotka, jakoby
Michaelson poddał się operacji plastycznej w dyskretnej klinice w Kabulu. Naprawdę uciekał
czy studio wysłało go potajemnie, żeby uderzył w ekoterrorystów? I jak to wszystko wiązało
się z wybuchem epidemii HRVP w Nadświecie i homoseksualnego romansu – w który
wszyscy już uwierzyli – Pallas Ril i terrorystki Kerry Voorhees?
Po dwóch dniach znaleziono częściowo rozłożone ciało Administratorki Voorhees
dryfujące w Zatoce. Na jej palmpadzie znaleziono pełne wyznanie. Oprószyła zapasy
czekające na przesłanie do transdejskiej kolonii górniczej próbkami kilku szczepów wirusa
HRVP. Zrobiła to, jak tłumaczyła w nagraniu jasno wskazującym na niezrównoważenie
psychiczne, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na niebezpieczeństwa związane z
eksploatacją przez Ziemię zasobów naturalnych Nadświata.
Nagrała to wyznanie dręczona poczuciem winy i cierpiąc z powodu zdrady, kiedy zdała
sobie sprawę, że jej kochanka, Shanna Leighton – jej mentorka, jej idolka – okłamała ją.
Komediantka Leighton nigdy nie zamierzała powstrzymać wybuchu epidemii. Zamiast tego
przysięgła udać się do Nadświata i jako Pallas Ril walczyć ze wszystkimi, którzy skrzywdzą
naturalny świat – z każdym, kto choćby zacznie uprawiać ziemię, żeby wyżywić rodzinę, albo
zbierze chrust na opał.
Kerry Voorhees nie mogła żyć ze świadomością, że dokonała czegoś nie do pomyślenia.
A dokonano czegoś nie do pomyślenia – jak znakomicie podsumował sam Jed Clearlake,
ukuwając na poły tragiczny, na poły ironiczny bon mot, o którym inni reporterzy sieciowi
mogli tylko marzyć – z miłości do Pallas Ril.
W ferworze poszukiwań Caine’a, Gayle Keller stał się nagle gwiazdą i wypadł całkiem
nieźle w wielu wywiadach udzielonych w programach sieciowych. Jego nieco śliską fasadę,
skrywającą wiedzę z wewnętrznych źródeł, której nie mógł ujawnić, ładnie równoważyła
niezłomna obrona Przewodniczącego Michaelsona: lojalność zawsze była główną cnotą
Rzemieślników. Uporczywie powtarzał, że Przewodniczący Michaelson był oddany swojej
pracy, Studiu, światu, że naprawdę dbał o interesy ogółu. Przewodniczący zachował się
pochopnie, to prawda, kiedy wysłał Pallas Ril do Nadświata, zanim zbadał źródło epidemii,
ale trzeba pamiętać, kim był, prawda? Caine to człowiek czynu. Przewodniczący Michaelson
miał szansę zakończyć kryzys niemalże natychmiast, i to właściwie nie obciążając Studia
żadnymi kosztami. To było rozsądne administrowanie, niezależnie od tego, jak nieszczęsne
okazały się jego skutki. Z pewnością nie mógł wiedzieć, jak niezrównoważona psychicznie
była już jego żona, i nie mógł mieć pojęcia, co planowała.
– W końcu, który mężczyzna – zauważał w każdym wywiadzie Keller, z drwiącym
wzruszeniem ramion – wie tak naprawdę, co myśli kobieta?
Kiedy zagadka zniknięcia Michaelsona w końcu została wyjaśniona, Prezesowi Studia,
Biznesmenowi Westfieldowi Turnerowi przyszło przekazać tragiczną wiadomość
zaszokowanej i zrozpaczonej publiczności. Na konferencji prasowej, mając w tle klasyczną
fasadę Centrum Uprzywilejowanych w Genewie, Biznesmen Turner przemówił do świata.
– Pod koniec zeszłego tygodnia Przewodniczący Studia w San Francisco, Administrator
Hari Michaelson, odważnie, nie zważając na własne bezpieczeństwo, zgodził się wesprzeć
utajnione wysiłki Studia i Kompanii Nadświatowej w walce z najstraszliwszym zagrożeniem,
jakiemu kiedykolwiek przyszło stawić czoło ludziom z Nadświata: tchórzliwej, zajadłej
bioterrorystce, która skaziła nienaruszony, niewinny świat, zabijając setki, a może tysiące, i
narażając życie milionów – bezwzględnej Pallas Ril. Wysiłki poskutkowały,
niebezpieczeństwu udało się zapobiec. Pallas Ril i jej barbarzyńska organizacja terrorystyczna
nigdy więcej nie zagrożą niewinnym milionom w Nadświecie. Ale cena tego zwycięstwa była
ogromna.
Biznesmen Turner zamilkł i było słychać, jak bierze głęboki, powolny wdech –
poruszony, zbierał się w sobie do powiedzenia tego, co za chwilę przyjdzie mu ujawnić.
– Moim przykrym obowiązkiem jest poinformować wszystkich, że Administrator
Michaelson wraz z Administratorem Vinsonem Garrettem oraz Pracownikami Gregorem
Prohovtsim i Nicholasem Dvorakiem przypłacili to życiem.
Mówił dalej, przypominając pokrótce dokonania Michaelsona. Opowiedział o tym, jak
zaczął w slumsach w Mission District w San Francisco, a skończył jako Przewodniczący
perły w koronie Studia; opowiedział o jego służbie dla Studia i całego świata w roli Caine’a.
Trwały właśnie działania mające na celu odzyskanie jego ciała, które zaginęło wśród
urwisk poniżej Siodła Khryla. Zgodnie z życzeniem Przewodniczącego Michaelsona jego
szczątki nie wrócą na Ziemię, ale zostaną przewiezione do miasta, które kochał najbardziej –
Ankhany – i tam pochowane. Studio w San Francisco, które już zamknięto na czas ekspertyzy
stanu systemów bezpieczeństwa po ataku terrorystycznym w Kuriozeum, pozostanie
zamknięte przez miesiąc dla uczczenia pamięci Przewodniczącego Michaelsona. Wszystkie
Studia na świecie zostaną zamknięte na trzy dni oficjalnej żałoby.
– Praca, którą rozpoczął Hari, jeszcze się nie skończyła. Nadal zostało wiele do zrobienia,
by ochronić Nadświat przed plagą HRVP. Właśnie teraz, kiedy to mówię, Administrator
Działu Zabezpieczeń Biologicznych Przygód-bez-Ograniczeń organizuje największą i
najobszerniej zakrojoną akcję zwalczania wirusa w historii ludzkości. Jako Prezes Studia
osobiście daję słowo, że Studio nie ustanie w wysiłkach aż do samego końca. Zadanie,
którego zapoczątkowanie Hari przypłacił życiem, wypełnimy – przysięgam.
Biznesmen Turner przygładził dłonią siwawe włosy i wziął kolejny wdech, żeby uspokoić
głos. Ledwo powstrzymywane łzy zabłysły w świetle reflektorów, przez co wydawało się, że
ma w oczach maleńkie sztylety.
– Kończąc, wzywam Uprzywilejowanych na całym świecie, by wsparli petycję, którą
Studio przedłoży Kongresowi Uprzywilejowanych. W imieniu Studia proszę, żeby
Przewodniczący Administrator Hari Khapur Michaelson został pośmiertnie uhonorowany
największym zaszczytem ziemskim: otrzymał Medal Wolności. I wreszcie w imieniu
wszystkich mieszkańców Nadświata i Ziemi... Do widzenia, Caine. Dziękujemy ci. Będzie
nam ciebie brakowało.
W końcu, poddając się emocjom, Biznesmen Turner zbył wszystkie pytania machnięciem
ręki i zszedł z mównicy, ocierając łzy. Wszyscy widzieli, jak szlochał, kiedy odprowadzali go
doradcy.
Dzienniki sieciowe najwyraźniej spodziewały się tego oświadczenia, bo miały
przygotowane mnóstwo nagrań ukazujących reakcje najróżniejszych przyjaciół i
współpracowników Michaelsona. Z nich wszystkich chyba Uprzywilejowany Marc Vilo – w
typowy dla siebie szorstki sposób – najlepiej podsumował sytuację.
– Hari zawsze był facetem, na którego można było liczyć. Było wiadomo, że zrobi to, co
trzeba zrobić. Pewnie, że ją kochał. Wszyscy pamiętamy jego ostatnią przygodę. Niestety,
posunęła się zbyt daleko. Zawsze mawiał: „Człowiek musi czasem zastrzelić własnego psa”.
Jak się nad tym zastanowić, to właśnie zrobił.
2
Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a oficjalna wersja wydarzeń Studia była
zbyt wygodna, zbyt wygładzona. Rywalizujące ze sobą historie pieniły się w sieci. Studio
zachowywało milczenie, które tylko podsycało ogień: skoro nic nie mówią – sugerowały
pogłoski – to znaczy, że coś przemilczają. Powszechnie uznano, że tym „czymś” jest
prawdopodobnie prawdziwy rozmiar epidemii HRVP. W ciągu kilku dni setki stron w sieci
wypełniły się spekulacjami. Pierwszy konkret pojawił się – żadna to niespodzianka – w
Przygodach na żywo, kiedy przedstawiono materiały z przecieków ze Studia, doniesienia, że
przypadki HRVP odnotowano w stolicy Ankhany. W końcu Studio potwierdziło tę
informację.
Z kolei Ankhańczycy najwyraźniej wierzyli, że losowe wybuchy przemocy, które
ogarnęły stolicę, stanowią część zorganizowanej kampanii terroru cainistów w odpowiedzi na
masowe aresztowania. Patriarcha Toa-Sytell ogłosił stan wojenny i wojsko zajmowało się
właśnie zgarnianiem resztek cainistów, ich sympatyków i współpracowników – oraz
najwyraźniej wszystkich innych, którzy mieli pecha, bo ktoś ich szczególnie nie lubił – w
ramach przygotowań do barbarzyńskiego autodafe, które zaplanowano na szybko zbliżające
się Święto Wniebowstąpienia. Nietrudno było znaleźć stosownie dużą liczbę ofiar; niewiele
się to różniło od rządów terroru z ostatnich dni Ma’elKotha. Wielu komentatorów z
satysfakcją zwróciło uwagę, że Ankhańczycy rozsmakowali się w polowaniu na czarownice.
Bardziej niepokojące były doniesienia Aktorów przebywających w stolicy, w tym kilka
spektakularnych nagrań. W getcie podludzi – w Mieście Obcych – wybuchła otwarta wojna,
w której straż ankhańska i część cesarskiej piechoty stanęły przeciwko paramilitarnej
organizacji podludzi, najprawdopodobniej członków Twarzy, niegdyś gangu z Kolonii. Kiedy
zwyczajni strażnicy ankhańscy zorientowali się, że nie mają szans z potężną magją podludzi,
odpowiedzieli, wzywając Szare Koty i stołeczny odział Korpusu Taumaturgicznego.
Walki na ulicach getta szalały dłużej niż dzień, zamieniając niemal jedną szóstą miasta w
gruzy i zgliszcza, ale ostatecznie siły cesarskie w pełni zapanowały nad sytuacją. Działaniami,
które złamały opór, zawiadywały Szare Koty, i komentatorzy w sieci przez kilka dni kręcili
głowami i cmokali z niesmakiem z powodu konfliktu, sprzeczając się, czy winę za masakrę
ponoszą „na poły barbarzyńscy ekstremiści” czy „niewielki odłam nieodpowiedzialnych
zwolenników polowania na czarownice, kierujących polityką społeczną”.
Przez ostatnie siedem lat zainteresowanie społeczeństwa sprawami Studia nie osiągnęło
tak wysokiego poziomu jak teraz – od czasów Z miłości do Pallas Ril sytuacja w Nadświecie
nie przyciągała takiej uwagi. Wewnętrzne szacunki zysków były wstrząsająco wysokie. Do
tego stopnia, że przedstawiciele Prezesa Studia publicznie ogłosili, że Prezes wystąpi o
renegocjację kontraktu, spodziewając się podwojenia aktualnych zarobków.
Pośród tego zamieszania Jed Clearlake – to chyba było nieuniknione – wygrał los na
loterii: wywiad na żywo z samym byłym cesarzem Ankhany.
– To jasne, że Studio nie ujawniło całej historii – rzucił ponuro Tan’elKoth, obracając się
nieco, żeby światło odpowiednio wydobyło jego wspaniały profil. – Proszę pomyśleć: niecałe
siedem lat temu Caine zniszczył mój rząd, zapoczątkowując krwawą wojnę o sukcesję, by
ratować życie Pallas Ril. Niezależnie od sytuacji, nie wierzę, że działałby przeciwko niej. Nie
zaprzeczam, że oszalała i zagrażała każdej żywej istocie w moim świecie. Jak zapewne
państwo pamiętacie, osobiście z nią walczyłem: stoczyliśmy bitwę wręcz i pojedynek
umysłów. Podejrzewam, że poznałem ją lepiej niż jej własny mąż. Ale cokolwiek bym
powiedział, w najmniejszym stopniu nie zachwiałoby to jego przekonaniami. Nie, kiedy
dotyczyły Pallas Ril. Powiedział kiedyś, że dla niej podpaliłby świat. I wierzę, że to święta
prawda. Jest wystarczająco nieobliczalny, egoistyczny, pogardliwy wobec potrzeb
społeczeństwa i cywilizacji. A te bzdury, że pragnął, aby pochowano go w Ankhanie? To
idiotyczne. Ankhana nie była jego domem. On tam tylko pracował. Kocha to miejsce równie
mocno, jak urzędnik swój boks w biurze.
W tym momencie Clearlake gładko podjął wątek, na który publiczność mogłaby nie
zwrócić uwagi: że Tan’elKoth mówi o Przewodniczącym Michaelsonie w czasie
teraźniejszym.
– Oczywiście, że tak – odparł Tan’elKoth z typową dla siebie swobodą i czarem. – Nie
wierzę, że Caine nie żyje.
Clearlake parsknął i zakrztusił się jak zepsuty wyświetlacz. Tan’elKoth tylko uśmiechnął
się do kamery. Kiedy w końcu Clearlake zdołał wydusić z siebie pytanie, Tan’elKoth
odpowiedział bez wahania:
– Prezes Turner z pewnością skłamał. Szefostwo Studia zawsze kłamie. Za to im płacą.
Pytanie tylko: na jaki właściwie temat kłamią? Jeśli Caine nie żyje, gdzie jest jego ciało?
„Zaginęło na urwiskach poniżej Siodła Khryla”. Jasne! – Prychnął pogardliwie. – To
naprawdę Siodło Khryla czy Wodospad Reichenbach?
Odwrócił się i spojrzał na świat przez kamerę sieciową.
– Dopóki na własne oczy nie zobaczę zwłok Hariego Michaelsona, dopóki nie będę
trzymał w ręce jego zimnego, nieruchomego serca, dopóty nie uwierzę w jego śmierć. –
Rozłożył ręce przed twarzą, nie w apelu, lecz gestem magika. – Proszę pokazać mi ciało,
Prezesie Turner. Pokażcie nam wszystkim ciało. Albo pokażcie nam ciało, albo powiedzcie
prawdę: że gdzieś, jakimś cudem, Caine żyje.
Komediantowi Clearlake’owi nieobce były kontrowersyjne tematy. Powiadano, że
zbudował swój wymarzony dom w oku huraganu. Istnieje jednak wyraźna różnica między
rozpętywaniem burzy a ciągnięciem smoka za ogon. Rozsądnie nie podejmował drażliwego
wątku, wybierając zamiast tego neutralne podsumowanie:
– A co teraz, Pracowniku? Wraca pan do pracy w swoim prywatnym studiu?
– Nie sądzę. Moim ludziom, mojemu światu, nadal zagraża choroba, którą ściągnęła na
nich ta wariatka. Wyeliminowanie Pallas Ril nie ratuje mojego świata. Studio i Kompania
Nadświatowa rozpoczęły potężną akcję ratunkową, która naraża tysiące istnień, kosztuje
miliardy marek i prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. A ignorują możliwość oczywistą,
skuteczną i tanią. Mogą mnie odesłać z powrotem do mojego świata. Z powrotem do moich
ludzi, którzy cierpią i mnie wzywają. Naprawdę mogę zrobić to, co Pallas Ril tylko udawała,
że zrobi: wymieść HRVP z Nadświata. A Studio nie poniesie żadnych kosztów.
Tan’elKoth odwrócił się do kamery, przemawiając do całego świata. Jakaś sztuczka ze
światłem sprawiła, że jego oczy płonęły wewnętrznym ogniem, jakby zerwano zastygłą skałę,
odsłaniając niespodziewanie płynącą pod spodem lawę.
– Oto wasz wybór: możecie wydać miliardy i przegrać, albo uratować świat za darmo.
Jeśli Caine naprawdę nie żyje, jak możecie do tego stopnia znieważać jego pamięć? Chcecie,
żeby zginął na próżno? Nie pozwólcie, żeby jego ofiara poszła na marne. Wiecie, co trzeba
zrobić. Odeślijcie mnie do domu.
3
Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco
białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i
wysiadł, stając na spękanym asfalcie.
Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i
czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do
naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie
kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować.
Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na
lądowisku, na którym spodziewał się zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym
zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył
mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał,
delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać,
że Tan’elKoth naraził się pospołom?
Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak
Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a.
To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły
mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego
czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego
od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital.
Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi
furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na
zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia.
Albo raczej wyjścia.
Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i
Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej.
Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne
problemy z wzięciem głębszego wdechu.
Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie.
Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem
– jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę
wnętrzności.
Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz
– jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz:
nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich,
zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu
udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło.
Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we
własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień
skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo
oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy.
Śmierdziało tu jak w Szybie.
Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios
pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w
rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer:
– No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie
słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać.
Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami;
przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego
za srebrnymi maskami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka
Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne,
wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać.
Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało.
Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go
połknęła.
4
Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i
Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach
pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory awaryjne. Kwaśny
odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym
słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna.
Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej
przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród
poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być
ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w
strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a
niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach.
Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech
ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności
zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej
ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod
połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle
karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies,
kiedy bezmyślnie obgryza kość.
Albo dziecko, kiedy ząbkuje.
Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś splótł wnętrzności w
splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki
na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem.
Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan,
potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego
dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić.
Kollberg.
Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę,
która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił
twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko
jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi,
wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok.
Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które
należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie
płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób
podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów.
I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał
tępo Tan’elKoth.
Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem?
Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał
wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym
słońcu.
– Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem.
Tan’elKoth zachował milczenie.
Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie
ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi.
– A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz.
5
Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując
odór jego oddechu.
– Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie
pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy.
Ile on wie? Ile wie o Faith?
Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś
więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć.
– Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem
zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli
chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami.
Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’elKothowi do brody.
Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił.
– Nadal nie rozumiesz.
Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść
tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z
pospołów, który stał za nim nieruchomo.
– Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz?
Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada
Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia.
Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i
patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w
pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu.
– Pozwól, że ci wyjaśnię.
Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w
krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie
w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową.
Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy
ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli.
Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał
siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą
bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność
przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające
się aż do kości.
Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden
z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego
człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację.
6
Musiał stracić przytomność pewnie więcej niż raz. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie
bicie się skończyło.
Powoli odzyskiwał świadomość, a wraz nią napływały wrażenia, które narastały, jakby
ktoś podkręcił głośność świata. Łagodny dyskomfort, jaki mógłby odczuwać po zbyt długim
siedzeniu w bezruchu podczas medytacji, spuchł do palącego, pulsującego bólu w żebrach i
nerkach, w pachwinie stał się szpikulcem wbitym w jądra – ostrym i tępym zarazem, już
znajomym, a jednak nadal skręcającym wnętrzności i przyprawiającym o mdłości.
Teraz pojawiło się światło – przyćmiona, krwawa poświata sącząca się przez zamknięte
powieki. Gdy je zmrużył, ciało na jego pokaleczonej, opuchniętej twarzy napięło się i obręcz
bólu zacisnęła się mu na czole. Ktoś trzymał jego głowę na ciepłych i wilgotnych kolanach.
Bał się otworzyć oczy. I ten smród, ten obrzydliwy odór mięsożercy...
Ten odór powiedział mu więcej, niż był gotów zobaczyć.
– Rozumiesz teraz? – zapytał Kollberg, głaszcząc twarz Tan’elKotha jak Maria w Piecie.
– Dogadaliśmy się?
Tan’elKoth wzdrygnął się.
Nie mógł się powstrzymać.
Jego twarz zapłonęła nagłym wstydem, upokorzeniem, gdy odkrył, jaki jest słaby. Jakaś
beznamiętna część jego umysłu rozważała ten fakt, zastanawiając się nad siłą emocjonalnego
oddziaływania zwykłego pobicia.
Kollberg czekał z gadzią cierpliwością, ale Tan’elKoth nie mógł odpowiedzieć.
– Cóż – rzucił z roztargnieniem Kollberg – pewnie się domyślasz, że nie uznałem twojego
wywiadu udzielonego Komediantowi Clearlake’owi za szczególnie zabawny. W ogóle nie był
zabawny. Myślisz, że mógłbym się nie wywiązać z mojej części umowy. To mnie obraża.
Myślisz, że możesz wykorzystać opinię publiczną i naciski polityczne, żeby zmusić mnie do
zrobienia tego, czego chcesz. To jeszcze bardziej mnie obraża.
Pochylił się nad nieruchomą twarzą Tan’elKotha tak nisko, że mógłby go pocałować.
– Nie obrażaj mnie. Nie lubię tego.
Tan’elKoth próbował się odezwać, ale pozostałości po impulsie z pałki elektrycznej
pozwoliły mu wydusić z siebie tylko ochrypłe:
– Nnnh... nnnh...
Może i dobrze; nie panował jeszcze w pełni nad sobą. Pomyślał o Faith, o jej powiązaniu
z bogiem rzeki i chwycił się tej myśli. Mógł się jej uczepić, zachować bezpiecznie ukrytą w
głowie; jeszcze mógł przez to przejść. Musiał tylko przetrwać. Jeszcze będzie znowu
Ma’elKothem i pewnego dnia zyska siłę, by odpłacić za tę zniewagę stokrotnie.
– Ale nie to tak naprawdę mnie rozgniewało. – Kollberg nie sprawiał wrażenia
wściekłego. Nie sprawiał wrażenia człowieka. – Rozgniewałem się, kiedy zacząłeś pleść te
bzdury, że Michaelson nadal żyje. Więc gdy ujawnimy, że on rzeczywiście żyje, zyskasz
zaufanie opinii publicznej. Myślisz, że jesteś taki cwany. To naprawdę było bardzo sprytne.
Ale jest jeszcze jedna rzecz związana ze mną, którą musisz zrozumieć. – Pochylił się i złapał
Tan’elKotha za nadgarstek. – Sprytni ludzie sprawiają, że robię się głodny.
Pochylił głowę, jakby zamierzał skromnie i z czcią ucałować dłoń byłego cesarza, ale
zamiast tego zamknął usta na najmniejszym palcu Tan’elKotha, wciągając go do ust jak
dziwka, która za pięć miedziaków szykuje się do obciągania. Tan’elKoth próbował się
odezwać, ale zdołał wydać z siebie tylko kilka zwierzęcych pomruków.
Kollberg ugryzł.
Tan’elKoth powiedział:
– ...gunhg... guhh...
Kollberg gryzł palec, szarpał go, łamał kość jak pies, który wysysa szpik. Przechylił
głowę, wcisnął palec między zęby trzonowe, znowu ugryzł, potrząsał głową, aż wreszcie kość
pękła w knykciu i palec się oderwał. Siknęła krew. Kollberg docisnął usta do rany, ssąc
chciwie.
Tan’elKothowi wszystko wywróciło się w żołądku i w spazmach zwymiotował na kolana
Kollberga. Rzadkie wymiociny z pustego żołądka spłynęły po nogach i ściekły na buty.
Kollberg wzruszył ramionami i pozwolił Tan’elKothowi ześlizgnąć się na podłogę. Jeden z
pospołów złapał go za rękę i przycisnął szmatę do krwawiącego kikuta.
Kollberg przeżuł palec i w końcu go przełknął. Uśmiechnął się do Tan’elKotha
umazanymi krwią ustami.
– Proszę, teraz rozumiesz – powiedział chrapliwie.
Tan’elKoth zadrżał, walcząc o oddech i próbując powstrzymać drugą falę wymiotów,
które podchodziły mu do gardła. Faith, powiedział sobie w duchu. On nadal nie wie o Faith.
– Powiedz to. Powiedz, że rozumiesz.
Tan’elKoth odwrócił i spuścił wzrok, patrzył wszędzie, byle nie na twarz tej kreatury.
Pod spodniami wyraźnie rysował się sztywniejący penis, napierający na rozporek.
– Powiedz – powtórzył Kollberg. – Nadal jestem głodny.
Tan’elKoth zmusił odrętwiałe, obwisłe usta i język do sformułowania słów.
– Gro... rossumiem... – wymamrotał. – Rossumiem.
Kollberg dał znak i dłonie w rękawicach przeciągnęły drgające ciało Tan’elKotha przez
pomieszczenie i posadziły go na maleńkim obrotowym krześle przed dziecięcym
biureczkiem. Stał na nim włączony monitor z logo Przygód-bez-Ograniczeń: rycerzem w
zbroi na skrzydlatym, stojącym dęba koniu.
Tan’elKoth poczuł gorący oddech na karku i tuż obok jego ucha rozległ się ochrypły głos:
– O ile się nie mylę, chciałeś porozmawiać z Radą Zarządców, zgadza się? – mruknął
ciepło, niemal czule. – Chciałeś im powiedzieć o mnie, hm? Zaciekawiłby cię fakt, że cały
czas nas obserwowali?
Stopniowy powrót funkcji motorycznych sprawił, że Tan’elKoth zadrżał.
– N-n-naprawdę? – wyjąkał. – T-t-tak?
– Pracowniku Tan’elKoth... – odpowiedział cyfrowo zniekształcony głos. – Powiedziano
panu, że Robotnik Kollberg ma nasze pełne poparcie w tej kwestii. Nie jest pan mądry? Jedno
słowo nie wystarczy?
– T-t-ten p-p-potwór... t-t-ten z-z-zwyrodnialec, którego zatrudniliście...
– Hm, odnosimy wrażenie, że... ma pan błędne... mniemanie... Pracowniku. Robotnik
Kollberg nie pracuje dla nas.
– N-nie? Ale, ale...
– W żadnym razie. Wręcz przeciwnie. To my pracujemy dla niego.
Tan’elKoth w tym momencie żałował tylko, że nie może posłużyć się rękami na tyle
sprawnie, żeby wsadzić palce do uszu, że nie panuje nad głosem na tyle, by zawyć. Żałował,
że nie może zrobić nic, by odciąć się od słów, o których wiedział, że zaraz padną.
– I pan również.
Logo zniknęło. Ekran był równie pusty jak spojrzenie Tan’elKotha.
Zrozumiał. Wreszcie, niestety, zrozumiał. Myślał, że jest panem historii, że jego fraktalne
drzewo możliwych światów rośnie zgodnie z jego wolą. Dał się zwieść.
Pozwolił sobie uwierzyć, że Rada Zarządców podejmuje racjonalne decyzje, podczas gdy
tak naprawdę była zwyczajnie głodna.
Rada Zarządców, pomyślał. Board of Governors. BOG. Caine żartował z tego skrótu. Bog
w języku angielskim oznacza bagno. A w pewnym wymarłym języku słowiańskim – Boga.
Kollberg westchnął.
– Myślisz sobie, że Pallas nie żyje, a Caine’a zniszczono. Myślisz sobie: „Jaki jeszcze
pożytek mogą mieć ze mnie? Dlaczego jeszcze żyję?”.
Powoli, niechętnie, Tan’elKoth zmusił się, żeby spojrzeć w szkliste, rybie oczy
Kollberga.
– Tak.
– Cóż, po pierwsze, żyjesz dlatego, że zawarliśmy umowę, a ja nie łamię umów. Tych,
które zawarłem z przyjaciółmi. Po drugie, nadal jest coś, co musisz dla mnie zrobić, zanim
odeślę cię do Nadświata.
Tan’elKoth zamknął oczy.
– Musisz mi pomóc zdecydować, jak wykorzystać Faith Michaelson.
Tan’elKoth spuścił głowę. Nie miał już siły dłużej znosić tych katuszy.
– Porozmawiaj ze mną – powiedział Kollberg. – Mów.
I Tan’elKoth powiedział.
Pomiot mrocznego anioła był sztucznym tworem, golemem, na wpół posrebrzonym
odbiciem swego pana w zwierciadle ciała. W umyśle, który śni światy, jeden był symbolem
drugiego, a w takich snach symbol to rzeczywistość. To się nazywa prawem podobieństwa.
Każdy z nich był zarazem tym drugim.
W śmiertelnych zmaganiach mroczny anioł i jego pomiot walczyli – każdy sam ze sobą.
DWANAŚCIE
1
Caine’obójca oparł się o srebrzystą, sfatygowaną poręcz, która otaczała dach pokładówki
na barce, i gapił się na doki Ankhany oczami w kolorze wyblakłego błękitu i szarości – w
kolorze zamarzniętej rzeki pod bezchmurnym, zimowym niebem. Wyglądał jak zrobiony z
dębu i węźlastej liny, a następnie powleczony skórą. Włosy miał zgolone na długość jednej
ósmej cala. Mięśnie napinały mu się przy szczęce zarysowanej ostro jak brzytwa.
Zmrużył oko, gdy oślepił go padający z ukosa promień wschodzącego słońca. Rozmyślał
o przeznaczeniu.
Miał na sobie prostą tunikę i spodnie z brązowego zamszu, luźne i workowate, o jeden,
może dwa odcienie jaśniejsze od jego skóry. W skrzyni obok koi w jego kabinie w
pokładówce leżały szkarłatne szaty ambasadora Klasztorów, ale już ich nie nosił. Zamierzał
zrezygnować z urzędu, kiedy tylko dotrze do ambasady w Ankhanie.
A potem...?
Pierwszy raz, odkąd sięgał pamięcią, nie wiedział co zrobi potem.
To miasto było jego domem od ponad dwudziestu czterech lat. Tu się urodził i spędził
dzieciństwo w sąsiedztwie Parku Przemysłowego, widocznego z miejsca, w którym teraz stał.
Za tą odnogą Wielkiej Chambaygen wznosiły się potężne mury ankhańskiego Starego Miasta.
Te ogromne urwiska zbudowane z bloków wapiennych, każdy niemal wielkości barki, na
której płynął rzeką z Bożych Zębów, poczerniałe od tysiąca lat dymu i deszczy, wznosiły się
na wysokość ośmiu ludzi i wchodziły pionowo do wody.
Kuźnia zbudowana przez człowieka, którego nazywał swoim ojcem, nadal stała niedaleko
stąd. Gdyby zamknął blade jak lód oczy, zobaczyłby pod powiekami małe pomieszczenie, w
którym spał, znajdujące się obok pokoju na piętrze. Moce umysłu pozwalały mu zobaczyć
siebie w tym domu w dowolnym wieku; widział rodziców, jakby nadal żyli. Mógł też
powędrować wzrokiem dalej w przyszłość i ujrzeć twarz kogoś śpiącego w tym maleńkim,
pozbawionym okien pokoiku, nawet teraz, w ten jasny poranek. Mógł obserwować
czynszówkę, w której mieszkała jego pierwsza miłość, albo celę pod Ambasadą Klasztorów,
w której spędził tyle czasu, medytując na klęczkach. To miasto było jego rodziną, rodzicem,
starszym bratem, którego nigdy nie miał. A teraz to miasto chorowało.
Ankhana była zarażona wirusem.
Miasto już od kilku dni źle się czuło. Gorączkowe pomysły nawiedzały jego zbiorowe
sny, ale jeszcze do niego nie dotarło, jak poważnie jest chore. Jego układ odpornościowy –
cesarska straż i wojsko – szykował się, by odeprzeć zakażenie bakteryjne: rozrastającą się w
organizmie kolonię zwaną cainizmem, chorobę natury filozoficznej, która zaatakowała wiarę
obywateli w Kościół Ukochanych Dzieci Ma’elKotha i w samo cesarstwo. To zakażenie w
miarę szerzenia się wydalało toksyny, które powodowały powstanie bolesnych wrzodów
nieporządku na kończynach – w Mieście Obcych i Kolonii, a niekiedy również w samym
Starym Mieście.
Układ odpornościowy miasta był w stopniu godnym podziwu przygotowany do walki z
takimi zakażeniami. Te infekcje można było błyskawicznie zahamować i odizolować;
pojawiały się w nielicznych miejscach, które można było poddać sterylizacji, wybijając każdą
pojedynczą bakterię. Jednakże w stawach miasta pojawił się ból, a gorączka podnosiła się o
cal każdego dnia, ponieważ prawdziwa choroba była efektem działania wirusa.
A wirus powoduje zupełnie inny rodzaj dolegliwości.
Czarny kłąb dymu snuł się w górę z północno-zachodniej ćwiartki stolicy, getta Miasta
Obcych. Wszystkie ocalałe budynki nad rzeką poczerniały. Większość się zawaliła, a część
spaliła się do fundamentów. Ten kawałek Miasta Obcych, który Caine’obójca widział z barki,
wyglądał jak ruiny spalonego na popiół zamku, którego całą obsadę wyrżnęła łupieżcza
armia.
To wszystko miało dla niego niewielkie znaczenie. Ledwie zerknął na ruiny, bez
większego zainteresowania. Caine’obójca narodził się pięć dni temu w górach. Nie znał
jeszcze za dobrze swojego nowego życia. Nadal zaskakiwało go to, jakie uczucia budził w
nim świat, ponieważ nie reagował na niego zgodnie ze znajomymi wzorcami z poprzedniego
życia. Prawie cały czas zaskakiwało go to, jak bardzo się zmienił.
Na przykład teraz: stojąc tutaj, domyślał się, że jest jedynym, albo prawie jedynym, który
wie o chorobie miasta. Być może tylko jedna, może dwie osoby z tysięcy ludzi wokół niego w
ogóle pojmowały ideę zakażenia wirusowego. On sam jej nie rozumiał, dopóki nie wyjaśnił
mu tego szczegółowo nieżyjący Vinson Garrette. A on, zamiast wyskoczyć w porcie i
krzykiem oznajmić miastu o jego zgubie, zamiast popędzić do ambasady i uprzedzić p.o.
ambasadora, jakie niebezpieczeństwo grozi Ankhanie, po prostu opierał się o drewnianą
poręcz, podważał paznokciami drzazgi i obserwował.
W porcie zebrał się stołeczny oddział orkiestry armii cesarskiej, dwustu ludzi z
mosiężnymi instrumentami lśniącymi jak złoto w jasnym słońcu samego południa. Stali na
„spocznij” z rogami i piszczałkami przewieszonymi jak broń, w wysokich, cylindrycznych
czapkach, białych jak chmury, przybranych galonami barwnymi jak tęcze. Wewnątrz
szerokiego łuku orkiestry stało na baczność pięćdziesięciu Rycerzy Pałacowych. Ich długie
kolczugi lśniły pod opończami w kolorze bordo i złota, a szkarłatna stal halabard lśniła jak
pochodnie.
Zastanawiał się, ilu z nich było chorych; w mózgach ilu z nich już ropiał czyrak
szaleństwa.
Żebrowana schodnia połączyła pokład barki z nabrzeżem. U stóp schodni czekała para
otępiałych, ciężkich koni pociągowych zaprzężonych do wielkiego wozu. Na wozie
zbudowano platformę wznoszącą się na jakieś cztery, pięć stóp, a na niej znajdowało się coś
przypominającego stojak pospiesznie sklecony z kawałków nieheblowanego, wypaczonego
drewna. W rogach wozu czekało czterech braci zakonnych, Ezoteryków – chociaż ich
brudnobrązowe szaty wskazywały na obywatelstwo klasztorne. Takie szaty nosili zwykle
tylko Egzoterycy, publiczna twarz Klasztorów. Doskonale nadawały się do ukrycia ariańskiej
broni, którą miał każdy z braci.
W lodowych oczach Caine’obójcy odbił się nowy obraz: długą schodnią z podkładu na
nabrzeże schodziło dwóch braci z noszami; tym razem byli to prawdziwi Egzoterycy. Na
noszach leżał wyglądający całkiem zwyczajnie człowiek, średniego wzrostu i w średnim
wieku; na czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, które odpowiadały siwiźnie na
niestrzyżonej od tygodnia czarnej brodzie. Ręce mężczyzny zwisały bezwładnie z noszy,
jakby był nieprzytomny. Jednak Caine’obójca wiedział, że to nieprawda.
Mężczyzna nie poruszał się, ponieważ tylko bezruch mógł boleć bardziej od ruchu;
zmuszał się do niego, bo gdyby chociaż drgnął, mogłoby to zmniejszyć jego cierpienie, a tego
by nie zniósł. Dla niego miał znaczenie tylko ból.
Przez pięć dni – od chwili narodzin – Caine’obójca dotrzymywał mu towarzystwa,
najpierw w pociągu, kiedy zjeżdżali zachodnim zboczem z Siodła Khryla do portu rzecznego
w Harrakhce, a potem na barce, gdy spływali z Harrakhy do stolicy cesarstwa. Caine’obójca
jadał w brzydkim namiocie z kawałków drewna i uwalanego płótna, postawionym na
pokładzie, by służył tamtemu mężczyźnie za kabinę. Tam też Caine’obójca spał, tam czytał,
tam wykonywał codzienne ćwiczenia. Caine’obójca klęczał obok prostej koi tego człowieka,
odmawiając codzienne modlitwy do Zbawiciela, Ma’elKotha w Niebiosach.
Nawet na chwilę nie odstąpił od tego człowieka, bo wtedy przegapiłby część jego
cierpienia. Caine’obójca karmił się tym bólem, pił go, oddychał nim, wciągał porami skóry.
To był cel jego egzystencji. Tamten człowiek miał wiele imion, z których Caine’obójca znał
kilka. Wymieniał je w myślach, patrząc na braci od noszy, jak podnoszą kalekę i przypinają
go łańcuchami do stojaka na platformie na wozie.
Dominic – mężczyzna powiedział, że tak nazywał go handlarz niewolnikami, od którego
– jak twierdził – uciekł, zanim zjawił się w opactwie Twierdzy Garthan. W Kirisch-Nar, gdzie
walczył na arenie z dzikimi kotami, był znany jako Cień. Wśród ocalałych z hordy Khulana
niegdyś był k’Thalem, znanym teraz jako Zdrajca albo Znienawidzony. W Cesarstwie
Ankhańskim zwano go kiedyś Ostrzem Tyshalle’a, Księciem Chaosu, Wrogiem Boga. Na
ziemiach Arty, w świecie Aktirich, nazywano go Administratorem Harim Khapurem
Michaelsonem.
Ale wszędzie, gdzie znano go pod jednym z tych imion, lepiej kojarzono go pod innym,
prawdziwym imieniem, które nadał mu przeor Twierdzy Garthan.
Caine.
To był największy powód do dumy Caine’obójcy – odebrał to imię legendzie i uczynił z
niego zaledwie dźwięk, monosylabiczny pomruk pogardy.
2
W zimny poranek swoich narodzin Caine’obójca wszedł do przedziału pociągu, gdzie
kaleka, który kiedyś był Caine’em, leżał otępiały z cierpienia jak pobity pies. Usiadł
naprzeciwko niego i zapytał:
– Jak wobec tego mam się teraz zwracać do ciebie?
Łóżko polowe, na którym leżał kaleka, było przymocowane do ściany wagonu, do
rozłupanego drewna w miejscu po siedzeniach, które wyrwano, żeby zrobić miejsce. Kalekę
przymocowano do łóżka skórzanymi pasami na wysokości kolan, bioder i piersi, żeby nie
spadł, kiedy pociąg zacznie podskakiwać i kołysać się na torach. W przedziale śmierdziało
ludzkimi nieczystościami; Caine’obójca nie wiedział, czy to kaleka się zanieczyścił, czy też
jest to efekt moczenia się w zanieczyszczonych źródłach Wielkiej Chambaygen, które
spłukiwały ścieki z obozu na grzbiecie Siodła Khryla.
Kalekę przykryto brudnym kocem, teraz już na wpół przemoczonym przez wysięk z
sączących się poparzeń, które pokrywały jej ciało plamami jak łaty naszyte na podarte
ubranie. Nawet nie obrócił głowy i nie zrobił nic, co wskazywałoby, że usłyszał pytanie
Caine’obójcy. Gapił się przez pokryte brudnymi smugami okno na kłęby dymu ciągnące się
za lokomotywą – dymu, który pokrywał liście drzew rosnących wzdłuż krętego toru jednolitą,
martwiczą szarością.
Caine’obójca usadowił się na zaskakująco wygodnej poduszce na siedzeniu naprzeciwko.
Przez długą, cudowną chwilę po prostu siedział, patrząc i rozkoszując się widokiem,
wdychając zapach, pozwalając, by odrażająca rozpacz kaleki grzała mu kości jak ciepło
ogniska domowego w zimową noc. Ale czegoś brakowało, Caine’obójca potrzebował czegoś
jeszcze. Dostrzegał lukę w pustym wzroku kaleki.
W obliczu swego bólu kaleka zatonął w jakimś wewnętrznym kręgu zwierzęcego
niezrozumienia. Odnalazł stan sennej półprzytomności, dokąd cierpienie nie całkiem
docierało, wydawało się odległe – jakby to był ból fikcyjnego bohatera starej, ledwie
pamiętanej opowieści. Ale Caine’obójca uzbroił się przeciwko takiej żałosnej obronie.
Zawczasu go ostrzeżono.
Caine’obójca miał urządzenie.
Zwierciadło Caine’a, jak nazywał je na własny użytek. Skrzynka z grubsza
przypominająca średniej wielkości walizkę, wypełniona plątaniną delikatnych kabelków i
baterią przezroczystych, szklanych żarówek zasilanych odpryskiem gryfkamienia, mniejszym
niż paznokieć u małego palca Caine’obójcy. Z przodu znajdowały się dwa uchwyty ze złotej
blaszki, a między nimi lustro z posrebrzonego szkła. Gdy trzymał te uchwyty i skupiał
zdyscyplinowany umysł na srebrnym szkle, wkraczał w intymny świat kaleki tak dalece, że
graniczyło to z nieprzyzwoitością; jakby wydłubał mu oko i rżnął go w zakrwawiony oczodół.
Zwierciadło pozwalało mu wejść w człowieka, który kiedyś był Caine’em.
Caine’obójca pochylił się i wbił palce w koc, który przykrywał poparzone ciało na
żebrach kaleki, zacisnął i przekręcił.
– Może mnie nie usłyszałeś. Jak mam cię nazywać?
Kaleka odpowiedział, obracając głowę na bok. Jego twarz była równie pusta jak serce.
– Mam cię nazywać Harim? – zapytał uprzejmie Caine’obójca. – Wicekról Garrette
nazywał cię Administratorem Michaelsonem. – Wypowiedział te obce słowa ostrożnie i
powoli. – Tak wolisz?
Świadomość powróciła do oczu kaleki, a wraz z nią cierpienie. Spojrzał przez mgiełkę
bólu na Caine’obójcę, który się uśmiechnął.
– Nie wydaje mi się to stosowne, żeby nazywać cię Caine’em. Caine nie żyje. Tak mi
powiedziałeś i wiem, że to prawda. Ja go zabiłem.
Spojrzenie zbolałych oczu odpłynęło znowu w stronę okna. Kaleka odezwał się szeptem,
głosem zdartym od krzyku:
– Jak chcesz.
– Były-Caine? A może... – Uśmiech Caine’obójcy rozszerzył się do grymasu radosnej
złośliwości. – Tan’Caine?
– To nieistotne.
– Myślisz? Moim zdaniem przeciwnie. A może jednak powinienem mówić: Hari. Tak cię
nazywa Pallas Ril, prawda? Hm, wybacz mi, Hari. Oczywiście chciałem powiedzieć, że tak
cię nazywała.
Przelotny, niemal nieuchwytny grymas wykrzywił rysy kaleki; gdyby Caine’obójca nie
znał go lepiej, mógłby wmówić sobie, że był to ślad uśmiechu.
– Marnujesz czas – powiedział mężczyzna, którego Caine’obójca postanowił nazywać
Harim. – Nie wiem, dlaczego uznałeś, że możesz mnie zranić bardziej niż sam siebie
zraniłem.
– Jest wiele rzeczy, o których nie wiesz – zauważył Caine’obójca.
Hari wzruszył ramionami i znowu obrócił głowę do okna.
– Nie jesteś ciekawy? – Caine’obójca pochylił się do Hariego, żeby rzucić mu teatralne,
szelmowskie spojrzenie z ukosa. – Nie chcesz wiedzieć, kim jestem? Dlaczego cię
zniszczyłem?
– Nie pochlebiaj sobie, dzieciaku.
Caine’obójca zmarszczył brwi.
– Nie obchodzi cię to? Nie obchodzi cię, dlaczego to się stało?
Hari wziął głęboki wdech i obrócił głowę, żeby spojrzeć młodemu mężczyźnie w oczy.
– Nie wiesz, dlaczego to się stało. Wiesz tylko, dlaczego ty zrobiłeś to, co zrobiłeś.
Caine’obójca już nie marszczył brwi, tylko się krzywił. Tyle przeszedł, ale nie po to, żeby
dać się pouczać jak chłopaczek w przyklasztornej szkole.
– A poza tym... Masz rację. – Hari wzruszył ramionami. – Nie obchodzi mnie to.
Caine’obójca zacisnął pięści.
– Jak może cię to nie obchodzić?
– „Dlaczego” to sranie w banię. – Hari był zmęczony. – „Dlaczego” nie sprowadzi z
powrotem mojej żony. Żadne „dlaczego” nie ocali mojego ojca, nie zwróci mi dziecka, ani nie
pozwoli mi znowu chodzić. Pieprzyć „dlaczego”. Powody są dla prostaczków.
– Być może – wycedził przez zęby Caine’obójca.
Przesunął się w bok, żeby usiąść obok okna, przez które wyglądał Hari. Drzewa rosły
coraz bliżej torów, aż w końcu wydawało się, że pociąg jedzie przez tunel zatrutych dymem
liści.
– Może jestem prostaczkiem. Wobec tego to prostak cię upokorzył.
– Aha, jak sobie chcesz.
– Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Nazwali mnie Perrik. – Mówił powoli,
świadomie intonując, jak elKothański kapłan odprawiający codzienną liturgię.
– Marnujesz czas – powtórzył Hari. – Nie chcę wiedzieć.
Pięść Caine’obójcy uderzyła jak młot jego ojca, zakreślając długi, potężny łuk, który
wybuchł na twarzy Hariego, rozbijając mu nos na krwawą miazgę. Hari jęknął i na chwilę
zmętniał mu wzrok. Ale kiedy odzyskał ostrość spojrzenia, beznamiętnie zlizał krew z ust i
spojrzał na Caine’obójcę, czekając w milczeniu, co teraz zrobi.
Caine’obójcę nosiło, żeby uderzyć raz jeszcze, i jeszcze raz, i jeszcze. Paliła go chęć
zabicia tego człowieka, wybicia z niego resztek życia, walenia ciałem w ciało, kością w kość.
Ale zabicie go nie zaspokoiłoby jego pragnienia.
– Nie chodzi o to, czego ty chcesz. Już w ogóle nie chodzi o to, czego ty chcesz, i już
nigdy nie będzie. Chodzi o mnie. O to, czego ja chcę.
Zacisnął dłoń na swojej pięści, próbując wydusić z niej żądzę krwi.
– Pomyśl o tym jak o odwrotności przesłuchania. Są pewne rzeczy, które chcę, żebyś
wiedział. Powiem ci. Za każdym razem, kiedy uznam, że nie słuchasz, zranię cię. Rozumiesz?
Hari odpowiedział całkowicie pustym spojrzeniem zalanych krwią oczu.
Caine’obójca raz jeszcze zacisnął palce na brudnym kocu i szorstka tkanina tuniki
przejechała po wilgotnych strupach na oparzeniach Hariego.
– Wiem, że już cię torturowano. To były, ehm, Czarne Noże, klan ogrillów z Boedecken,
prawda? Podejrzewam, że ból znaczy dla ciebie równie mało jak własne życie, ale twój ból i
twoje życie są bardzo ważne dla mnie. – Usadowił się wygodnie, wziął głęboki, powolny,
cierpliwy wdech. – Za pięć dni przybędziemy do Ankhany. Tam zostaniesz przekazany
władzom cywilnym i czeka cię egzekucja. Do tego czasu chcę, żebyś cierpiał... i chcę, żebyś
słuchał.
Na zewnątrz drzewa oddaliły się od torów, odsłaniając nierówne wzgórza porośnięte
kolcolistem i paprocią, ciągnące się ku niebieskawym połaciom – bezlitosnym Kaarnańskim
Pustkowiom. W przedziale Caine’obójca zaczął znowu mówić:
– Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Rodzice nazwali mnie Perrik i przez
większość mojego dzieciństwa spodziewali się, że będę zwyczajnym człowiekiem. I
szczęśliwym, jak byli oni. Moja matka pochodziła z Koru i była starsza od ojca; miała
sekrety, których żaden z nas nie rozumiał, ale zawsze wiedzieliśmy, że nas kocha...
3
Przez kolejne dni – przez całą drogę z Bożych Zębów, w czasie postoju w Harrakhce,
kiedy przygotowywano barkę, i przez pierwsze dni rozpaczliwie powolnej podróży leniwymi
zakolami Wielkiej Chambaygen do Ankhany – Caine’obójca opowiedział całą historię swoich
rodziców. Rzadko mówił o sobie; zamiast tego opisał każdy zapamiętany incydent z życia
ojca i matki, nie szczędząc niczego: od pierwszego lania, które sprawił mu Terrel, po
miodowniki, które piekła matka, kiedy lato przechodziło w pierwsze jesienne deszcze.
Opowiedział, jak baron Thilliow z Oklian kazał wychłostać Terrela za rozcięcie strzałki
kopytowej jego ulubionej klaczy. O okresie zacietrzewionych kłótni między rodzicami, kiedy
miał dziesięć lat: wtedy po raz pierwszy dowiedział się, że Marte była już w ciąży, kiedy
Terrel ją poślubił, i to z innym mężczyzną.
Dobre i złe, dramatyczne i trywialne – opowiedział wszystkie szczegóły. Chciał, żeby
ożyli dla Hariego, nawet jeśli i tak żyli w jego własnym sercu.
Co dziwniejsze, Hari jakoś odgadł jego cel; nigdy nie pytał, dlaczego Caine’obójca chce,
żeby to wszystko wiedział. Czasem odzywał się mimo bólu. Niekiedy coś komentował, innym
razem dopytywał się o jakiś niejasny szczegół. Czasem tylko pomrukiwał, że rozumie.
Pewnego późnego popołudnia, kiedy barka dryfowała zakolem rozdzielającym niskie
trawiaste wzgórza, Hari powiedział:
– Domyślam się z tego wszystkiego, że nigdy nie będę miał okazji poznać twoich
staruszków, co?
Caine’obójca spojrzał mu prosto w oczy i tonem suchym jak kamień z pustyni rodzinnego
kraju matki odpowiedział:
– Moi rodzice byli na Stadionie Zwycięstwa w dniu Wniebowstąpienia Ma’elKotha.
– Bez jaj... Zginęli tam?
– Tak.
– No, proszę. – Hari zapatrzył się gdzieś w mglistą dal, odległą o całe mile i całe lata. –
Wiesz, pamiętam, co sobie myślałem, kiedy się szykowałem, żeby wyjść na arenę: czaiłem się
przy wyjściu z więzienia dla gladiatorów, a wóz z Ma’elKothem, Toa-Sytellem i... i resztą...
właśnie wjeżdżał przez bramę... Myślałem sobie, że gdyby ktoś, kogo kocham, zginął z
powodu tego, co zamierzałem zrobić, nie spocząłbym, dopóki nie dopadłbym sukinsyna i nie
zabił go gołymi rękami.
– No, proszę – powtórzył po Harim beznamiętnie Caine’obójca.
– A ty gdzie byłeś?
Caine’obójca zagapił się na Hariego, słysząc to pytanie.
– Nie było cię tam. Nie było cię na stadionie.
– Skąd wiesz?
– Wiem, że potrafisz walczyć. Gdybyś tam był, to albo twoi rodzice by żyli, albo ty byś
zginął.
– Byłem... – Caine’obójca musiał zamilknąć, żeby przełknąć stary znajomy ból. – Miałem
inną sprawę.
Hari wyprostował ręce.
– Jesteś elKothaninem, prawda? Ukochanym Dzieckiem Ma’elKotha?
– Jestem.
– Aha. – Jeden z przelotnych, gorzkich półuśmiechów przepłynął po twarzy Hariego. – Ja
też.
Caine’obójca zmarszczył brwi.
– Ty?
– Mhm. Przeszedłem przez ostatni Rytuał Odrodzenia tuż przed Wniebowstąpieniem.
Chrzest krwi i ognia... podpisany, przypieczętowany, zatwierdzony. Tak, ja.
– Nie wierzę.
– A Ma’elKoth uwierzył. – Caine wzruszył ramionami i machnął ręką na tę dygresję. –
Tamtego dnia wezwał swoje Ukochane Dzieci na stadion. Jak to się stało, że ty się nie
zjawiłeś?
– Ja...
Caine’obójca odwrócił wzrok. Ból, jaki obudziło to wspomnienie, był zadziwiający.
Okrutne, dojmujące cierpienie nie zmniejszyło się przez siedem lat, nie złagodziła go
świadomość, że ból i strata stały się dłutem, które wyrzeźbiło jego przeznaczenie. Nie miał
wtedy wpływu na wydarzenia, tak samo jak nie mógł ich zmienić teraz, po siedmiu latach.
Matthew Woodring Stover Ostrze Tyshalle’a Część 2 2009
Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: Blade of Tyshalle Data wydania: 2001 Wydanie polskie Data wydania: 2009 Ilustracja na okładce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Przełożyli: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 978-83-7480-152-2 Wydanie elektroniczne Trident eBooks tridentebooks@gmail.com
Człowiek, który kiedyś był bogiem, przystanął na szczycie góry, zwycięski. Przebiegłość i silna wola zaprowadziły go na te wyżyny, skąd teraz mógł oglądać ziemię obiecaną. Widział również drogę, którą przebył, oraz drogę, którą dopiero chciał przebyć, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował – a to dlatego, że nawet jeśli kiedyś był bogiem, teraz jednak był tylko człowiekiem. Zaczął schodzić po zboczu i od pierwszego kroku uczyć się, co to znaczy, być człowiekiem.
JEDENAŚCIE 1 Wiadomości przeciekały do sieci po kropelce, w precyzyjnie odmierzanych dawkach, które utrzymywały zaciekawioną lubieżnie publikę w stanie bliskim wrzenia. Najpierw informacja o pożarze w Kuriozeum, wraz z domniemaniem sabotażu i podpalenia, dokonanych przez tajemniczą grupę ekoterrorystów nazywanych Zielonymi Rycerzami. Potem media zaczęły się pasjonować zagadką pod tytułem „Gdzie jest Caine?” – po tym, jak informator z Micronetu potwierdził, że Mantrak Hariego Michaelsona zniknął z ekranów satelitarnego systemu namierzania. Sąd nakazał przejęcie rezydencji Michaelsona i zamrożenie wszystkich jego aktywów. Dochodzenie w sprawie Zielonych Rycerzy doprowadziło WK do niejakiej Administratorki Kerry Voorhees, kierowniczki Działu Zabezpieczeń Biologicznych. Nie udało się uzyskać komentarza Administratorki Voorhees, za to jej podwładni z DZB, wszechstronnie przesłuchani, wspominali o wyraźnych zmianach w jej zachowaniu, które ich zdaniem wiązały się z „przyjaźnią” przełożonej z Shanną Leighton. Po przeszukaniu należącego do Administratorki Voorhees mieszkania w Oakland, w jej biurkowym wyświetlaczu znaleziono zaszyfrowane dokumenty dotyczące działalności Zielonych Rycerzy, a także pamiętnik, z którego jednoznacznie wynikało, że jej związek z Shanną Leighton wykraczał daleko poza zwykłą przyjaźń. Prawdziwą furię wywołał jednak przeciek z zaufanego źródła w Studiu, które ujawniło fragmenty filmu z pożaru Kuriozeum, zarejestrowane przez kamery ochrony. Widzowie na całym świecie dowiedzieli się wtedy, jak niewiele brakowało, żeby na zawsze stracili Caine’a. Gniew tłumu wzrósł, gdy pewien przedsiębiorczy dziennikarz odkrył jeszcze jeden znamienny fakt: Studio odkupiło od władz miasta dom Michaelsona i prawa do jego Przygód. Tajemnicze zniknięcie Michaelsona nagle nabrało cech szeroko zakrojonego spisku. Pojawiły się plotki o tajnych misjach i opłacanych przez Studio szwadronach śmierci. Czyżby Studio go zamordowało? Przez dwadzieścia cztery godziny furorę robiła plotka, jakoby Michaelson poddał się operacji plastycznej w dyskretnej klinice w Kabulu. Naprawdę uciekał czy studio wysłało go potajemnie, żeby uderzył w ekoterrorystów? I jak to wszystko wiązało
się z wybuchem epidemii HRVP w Nadświecie i homoseksualnego romansu – w który wszyscy już uwierzyli – Pallas Ril i terrorystki Kerry Voorhees? Po dwóch dniach znaleziono częściowo rozłożone ciało Administratorki Voorhees dryfujące w Zatoce. Na jej palmpadzie znaleziono pełne wyznanie. Oprószyła zapasy czekające na przesłanie do transdejskiej kolonii górniczej próbkami kilku szczepów wirusa HRVP. Zrobiła to, jak tłumaczyła w nagraniu jasno wskazującym na niezrównoważenie psychiczne, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na niebezpieczeństwa związane z eksploatacją przez Ziemię zasobów naturalnych Nadświata. Nagrała to wyznanie dręczona poczuciem winy i cierpiąc z powodu zdrady, kiedy zdała sobie sprawę, że jej kochanka, Shanna Leighton – jej mentorka, jej idolka – okłamała ją. Komediantka Leighton nigdy nie zamierzała powstrzymać wybuchu epidemii. Zamiast tego przysięgła udać się do Nadświata i jako Pallas Ril walczyć ze wszystkimi, którzy skrzywdzą naturalny świat – z każdym, kto choćby zacznie uprawiać ziemię, żeby wyżywić rodzinę, albo zbierze chrust na opał. Kerry Voorhees nie mogła żyć ze świadomością, że dokonała czegoś nie do pomyślenia. A dokonano czegoś nie do pomyślenia – jak znakomicie podsumował sam Jed Clearlake, ukuwając na poły tragiczny, na poły ironiczny bon mot, o którym inni reporterzy sieciowi mogli tylko marzyć – z miłości do Pallas Ril. W ferworze poszukiwań Caine’a, Gayle Keller stał się nagle gwiazdą i wypadł całkiem nieźle w wielu wywiadach udzielonych w programach sieciowych. Jego nieco śliską fasadę, skrywającą wiedzę z wewnętrznych źródeł, której nie mógł ujawnić, ładnie równoważyła niezłomna obrona Przewodniczącego Michaelsona: lojalność zawsze była główną cnotą Rzemieślników. Uporczywie powtarzał, że Przewodniczący Michaelson był oddany swojej pracy, Studiu, światu, że naprawdę dbał o interesy ogółu. Przewodniczący zachował się pochopnie, to prawda, kiedy wysłał Pallas Ril do Nadświata, zanim zbadał źródło epidemii, ale trzeba pamiętać, kim był, prawda? Caine to człowiek czynu. Przewodniczący Michaelson miał szansę zakończyć kryzys niemalże natychmiast, i to właściwie nie obciążając Studia żadnymi kosztami. To było rozsądne administrowanie, niezależnie od tego, jak nieszczęsne okazały się jego skutki. Z pewnością nie mógł wiedzieć, jak niezrównoważona psychicznie była już jego żona, i nie mógł mieć pojęcia, co planowała. – W końcu, który mężczyzna – zauważał w każdym wywiadzie Keller, z drwiącym wzruszeniem ramion – wie tak naprawdę, co myśli kobieta? Kiedy zagadka zniknięcia Michaelsona w końcu została wyjaśniona, Prezesowi Studia, Biznesmenowi Westfieldowi Turnerowi przyszło przekazać tragiczną wiadomość zaszokowanej i zrozpaczonej publiczności. Na konferencji prasowej, mając w tle klasyczną fasadę Centrum Uprzywilejowanych w Genewie, Biznesmen Turner przemówił do świata. – Pod koniec zeszłego tygodnia Przewodniczący Studia w San Francisco, Administrator Hari Michaelson, odważnie, nie zważając na własne bezpieczeństwo, zgodził się wesprzeć
utajnione wysiłki Studia i Kompanii Nadświatowej w walce z najstraszliwszym zagrożeniem, jakiemu kiedykolwiek przyszło stawić czoło ludziom z Nadświata: tchórzliwej, zajadłej bioterrorystce, która skaziła nienaruszony, niewinny świat, zabijając setki, a może tysiące, i narażając życie milionów – bezwzględnej Pallas Ril. Wysiłki poskutkowały, niebezpieczeństwu udało się zapobiec. Pallas Ril i jej barbarzyńska organizacja terrorystyczna nigdy więcej nie zagrożą niewinnym milionom w Nadświecie. Ale cena tego zwycięstwa była ogromna. Biznesmen Turner zamilkł i było słychać, jak bierze głęboki, powolny wdech – poruszony, zbierał się w sobie do powiedzenia tego, co za chwilę przyjdzie mu ujawnić. – Moim przykrym obowiązkiem jest poinformować wszystkich, że Administrator Michaelson wraz z Administratorem Vinsonem Garrettem oraz Pracownikami Gregorem Prohovtsim i Nicholasem Dvorakiem przypłacili to życiem. Mówił dalej, przypominając pokrótce dokonania Michaelsona. Opowiedział o tym, jak zaczął w slumsach w Mission District w San Francisco, a skończył jako Przewodniczący perły w koronie Studia; opowiedział o jego służbie dla Studia i całego świata w roli Caine’a. Trwały właśnie działania mające na celu odzyskanie jego ciała, które zaginęło wśród urwisk poniżej Siodła Khryla. Zgodnie z życzeniem Przewodniczącego Michaelsona jego szczątki nie wrócą na Ziemię, ale zostaną przewiezione do miasta, które kochał najbardziej – Ankhany – i tam pochowane. Studio w San Francisco, które już zamknięto na czas ekspertyzy stanu systemów bezpieczeństwa po ataku terrorystycznym w Kuriozeum, pozostanie zamknięte przez miesiąc dla uczczenia pamięci Przewodniczącego Michaelsona. Wszystkie Studia na świecie zostaną zamknięte na trzy dni oficjalnej żałoby. – Praca, którą rozpoczął Hari, jeszcze się nie skończyła. Nadal zostało wiele do zrobienia, by ochronić Nadświat przed plagą HRVP. Właśnie teraz, kiedy to mówię, Administrator Działu Zabezpieczeń Biologicznych Przygód-bez-Ograniczeń organizuje największą i najobszerniej zakrojoną akcję zwalczania wirusa w historii ludzkości. Jako Prezes Studia osobiście daję słowo, że Studio nie ustanie w wysiłkach aż do samego końca. Zadanie, którego zapoczątkowanie Hari przypłacił życiem, wypełnimy – przysięgam. Biznesmen Turner przygładził dłonią siwawe włosy i wziął kolejny wdech, żeby uspokoić głos. Ledwo powstrzymywane łzy zabłysły w świetle reflektorów, przez co wydawało się, że ma w oczach maleńkie sztylety. – Kończąc, wzywam Uprzywilejowanych na całym świecie, by wsparli petycję, którą Studio przedłoży Kongresowi Uprzywilejowanych. W imieniu Studia proszę, żeby Przewodniczący Administrator Hari Khapur Michaelson został pośmiertnie uhonorowany największym zaszczytem ziemskim: otrzymał Medal Wolności. I wreszcie w imieniu wszystkich mieszkańców Nadświata i Ziemi... Do widzenia, Caine. Dziękujemy ci. Będzie nam ciebie brakowało.
W końcu, poddając się emocjom, Biznesmen Turner zbył wszystkie pytania machnięciem ręki i zszedł z mównicy, ocierając łzy. Wszyscy widzieli, jak szlochał, kiedy odprowadzali go doradcy. Dzienniki sieciowe najwyraźniej spodziewały się tego oświadczenia, bo miały przygotowane mnóstwo nagrań ukazujących reakcje najróżniejszych przyjaciół i współpracowników Michaelsona. Z nich wszystkich chyba Uprzywilejowany Marc Vilo – w typowy dla siebie szorstki sposób – najlepiej podsumował sytuację. – Hari zawsze był facetem, na którego można było liczyć. Było wiadomo, że zrobi to, co trzeba zrobić. Pewnie, że ją kochał. Wszyscy pamiętamy jego ostatnią przygodę. Niestety, posunęła się zbyt daleko. Zawsze mawiał: „Człowiek musi czasem zastrzelić własnego psa”. Jak się nad tym zastanowić, to właśnie zrobił. 2 Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, a oficjalna wersja wydarzeń Studia była zbyt wygodna, zbyt wygładzona. Rywalizujące ze sobą historie pieniły się w sieci. Studio zachowywało milczenie, które tylko podsycało ogień: skoro nic nie mówią – sugerowały pogłoski – to znaczy, że coś przemilczają. Powszechnie uznano, że tym „czymś” jest prawdopodobnie prawdziwy rozmiar epidemii HRVP. W ciągu kilku dni setki stron w sieci wypełniły się spekulacjami. Pierwszy konkret pojawił się – żadna to niespodzianka – w Przygodach na żywo, kiedy przedstawiono materiały z przecieków ze Studia, doniesienia, że przypadki HRVP odnotowano w stolicy Ankhany. W końcu Studio potwierdziło tę informację. Z kolei Ankhańczycy najwyraźniej wierzyli, że losowe wybuchy przemocy, które ogarnęły stolicę, stanowią część zorganizowanej kampanii terroru cainistów w odpowiedzi na masowe aresztowania. Patriarcha Toa-Sytell ogłosił stan wojenny i wojsko zajmowało się właśnie zgarnianiem resztek cainistów, ich sympatyków i współpracowników – oraz najwyraźniej wszystkich innych, którzy mieli pecha, bo ktoś ich szczególnie nie lubił – w ramach przygotowań do barbarzyńskiego autodafe, które zaplanowano na szybko zbliżające się Święto Wniebowstąpienia. Nietrudno było znaleźć stosownie dużą liczbę ofiar; niewiele się to różniło od rządów terroru z ostatnich dni Ma’elKotha. Wielu komentatorów z satysfakcją zwróciło uwagę, że Ankhańczycy rozsmakowali się w polowaniu na czarownice. Bardziej niepokojące były doniesienia Aktorów przebywających w stolicy, w tym kilka spektakularnych nagrań. W getcie podludzi – w Mieście Obcych – wybuchła otwarta wojna, w której straż ankhańska i część cesarskiej piechoty stanęły przeciwko paramilitarnej organizacji podludzi, najprawdopodobniej członków Twarzy, niegdyś gangu z Kolonii. Kiedy
zwyczajni strażnicy ankhańscy zorientowali się, że nie mają szans z potężną magją podludzi, odpowiedzieli, wzywając Szare Koty i stołeczny odział Korpusu Taumaturgicznego. Walki na ulicach getta szalały dłużej niż dzień, zamieniając niemal jedną szóstą miasta w gruzy i zgliszcza, ale ostatecznie siły cesarskie w pełni zapanowały nad sytuacją. Działaniami, które złamały opór, zawiadywały Szare Koty, i komentatorzy w sieci przez kilka dni kręcili głowami i cmokali z niesmakiem z powodu konfliktu, sprzeczając się, czy winę za masakrę ponoszą „na poły barbarzyńscy ekstremiści” czy „niewielki odłam nieodpowiedzialnych zwolenników polowania na czarownice, kierujących polityką społeczną”. Przez ostatnie siedem lat zainteresowanie społeczeństwa sprawami Studia nie osiągnęło tak wysokiego poziomu jak teraz – od czasów Z miłości do Pallas Ril sytuacja w Nadświecie nie przyciągała takiej uwagi. Wewnętrzne szacunki zysków były wstrząsająco wysokie. Do tego stopnia, że przedstawiciele Prezesa Studia publicznie ogłosili, że Prezes wystąpi o renegocjację kontraktu, spodziewając się podwojenia aktualnych zarobków. Pośród tego zamieszania Jed Clearlake – to chyba było nieuniknione – wygrał los na loterii: wywiad na żywo z samym byłym cesarzem Ankhany. – To jasne, że Studio nie ujawniło całej historii – rzucił ponuro Tan’elKoth, obracając się nieco, żeby światło odpowiednio wydobyło jego wspaniały profil. – Proszę pomyśleć: niecałe siedem lat temu Caine zniszczył mój rząd, zapoczątkowując krwawą wojnę o sukcesję, by ratować życie Pallas Ril. Niezależnie od sytuacji, nie wierzę, że działałby przeciwko niej. Nie zaprzeczam, że oszalała i zagrażała każdej żywej istocie w moim świecie. Jak zapewne państwo pamiętacie, osobiście z nią walczyłem: stoczyliśmy bitwę wręcz i pojedynek umysłów. Podejrzewam, że poznałem ją lepiej niż jej własny mąż. Ale cokolwiek bym powiedział, w najmniejszym stopniu nie zachwiałoby to jego przekonaniami. Nie, kiedy dotyczyły Pallas Ril. Powiedział kiedyś, że dla niej podpaliłby świat. I wierzę, że to święta prawda. Jest wystarczająco nieobliczalny, egoistyczny, pogardliwy wobec potrzeb społeczeństwa i cywilizacji. A te bzdury, że pragnął, aby pochowano go w Ankhanie? To idiotyczne. Ankhana nie była jego domem. On tam tylko pracował. Kocha to miejsce równie mocno, jak urzędnik swój boks w biurze. W tym momencie Clearlake gładko podjął wątek, na który publiczność mogłaby nie zwrócić uwagi: że Tan’elKoth mówi o Przewodniczącym Michaelsonie w czasie teraźniejszym. – Oczywiście, że tak – odparł Tan’elKoth z typową dla siebie swobodą i czarem. – Nie wierzę, że Caine nie żyje. Clearlake parsknął i zakrztusił się jak zepsuty wyświetlacz. Tan’elKoth tylko uśmiechnął się do kamery. Kiedy w końcu Clearlake zdołał wydusić z siebie pytanie, Tan’elKoth odpowiedział bez wahania: – Prezes Turner z pewnością skłamał. Szefostwo Studia zawsze kłamie. Za to im płacą. Pytanie tylko: na jaki właściwie temat kłamią? Jeśli Caine nie żyje, gdzie jest jego ciało?
„Zaginęło na urwiskach poniżej Siodła Khryla”. Jasne! – Prychnął pogardliwie. – To naprawdę Siodło Khryla czy Wodospad Reichenbach? Odwrócił się i spojrzał na świat przez kamerę sieciową. – Dopóki na własne oczy nie zobaczę zwłok Hariego Michaelsona, dopóki nie będę trzymał w ręce jego zimnego, nieruchomego serca, dopóty nie uwierzę w jego śmierć. – Rozłożył ręce przed twarzą, nie w apelu, lecz gestem magika. – Proszę pokazać mi ciało, Prezesie Turner. Pokażcie nam wszystkim ciało. Albo pokażcie nam ciało, albo powiedzcie prawdę: że gdzieś, jakimś cudem, Caine żyje. Komediantowi Clearlake’owi nieobce były kontrowersyjne tematy. Powiadano, że zbudował swój wymarzony dom w oku huraganu. Istnieje jednak wyraźna różnica między rozpętywaniem burzy a ciągnięciem smoka za ogon. Rozsądnie nie podejmował drażliwego wątku, wybierając zamiast tego neutralne podsumowanie: – A co teraz, Pracowniku? Wraca pan do pracy w swoim prywatnym studiu? – Nie sądzę. Moim ludziom, mojemu światu, nadal zagraża choroba, którą ściągnęła na nich ta wariatka. Wyeliminowanie Pallas Ril nie ratuje mojego świata. Studio i Kompania Nadświatowa rozpoczęły potężną akcję ratunkową, która naraża tysiące istnień, kosztuje miliardy marek i prawdopodobnie zakończy się fiaskiem. A ignorują możliwość oczywistą, skuteczną i tanią. Mogą mnie odesłać z powrotem do mojego świata. Z powrotem do moich ludzi, którzy cierpią i mnie wzywają. Naprawdę mogę zrobić to, co Pallas Ril tylko udawała, że zrobi: wymieść HRVP z Nadświata. A Studio nie poniesie żadnych kosztów. Tan’elKoth odwrócił się do kamery, przemawiając do całego świata. Jakaś sztuczka ze światłem sprawiła, że jego oczy płonęły wewnętrznym ogniem, jakby zerwano zastygłą skałę, odsłaniając niespodziewanie płynącą pod spodem lawę. – Oto wasz wybór: możecie wydać miliardy i przegrać, albo uratować świat za darmo. Jeśli Caine naprawdę nie żyje, jak możecie do tego stopnia znieważać jego pamięć? Chcecie, żeby zginął na próżno? Nie pozwólcie, żeby jego ofiara poszła na marne. Wiecie, co trzeba zrobić. Odeślijcie mnie do domu. 3 Drzwi furgonetki Policji Społecznej otworzyły się pośród nocy na zalanym oślepiająco białym światłem lądowisku na dachu. Tan’elKoth poruszył ramionami, żeby je rozluźnić, i wysiadł, stając na spękanym asfalcie. Odetchnął powoli i głęboko, świadomie zmuszając się do zachowania spokoju i czujności. Stan gotowości umysłu to sprawa kluczowa – musiał być przygotowany do naturalnej i spokojnej reakcji na każdą ewentualność. Chociaż byłoby łatwiej, pomyślał sobie kwaśno, gdybym miał jakiekolwiek pojęcie, na co się przygotować.
Furgonetka policyjna czekała na niego przed studiem nagraniowym Przygód na żywo, na lądowisku, na którym spodziewał się zobaczyć limuzynę Studia. Teraz, jak się nad tym zastanowił, to rzeczywiście było coś złowieszczego w tym, jak Komediant Clearlake życzył mu powodzenia pod koniec wywiadu na żywo. Ten drobny grymas, zanim się odezwał, delikatne zaszklenie się oczu – usłyszał w słuchawce ostrzeżenie? Jakiś technik dał mu znać, że Tan’elKoth naraził się pospołom? Przeszedł go dreszcz, gdy nabrał podejrzeń. Obserwował na monitorach ochrony, jak Kollberg i Policja Społeczna zorganizowali zasadzkę na Caine’a. To lądowisko znajdowało się na dachu niskiego budynku otoczonego przez kopuły mieszkalne. Furgonetka wylądowała dokładnie na wielkim namalowanym krzyżu, którego czerwień wyblakła i zamieniła się w zdarty, brudnopastelowy róż pośrodku dużego, szarego od sadzy koła. Więc to musi być jakiś szpital. Musiał być, poprawił się w myślach Tan’elKoth. Dach obstawiono takimi samymi furgonetkami jak ta, którą przyleciał. Wieżyczki jeżyły się od działek skierowanych na zewnątrz i w dół – miały pod obstrzałem wszystkie wejścia. Albo raczej wyjścia. Jeden z policjantów bez twarzy wskazał na otwarte drzwi prowadzące z dachu i Tan’elKoth ruszył w ich kierunku, wsuwając kciuki pod bandolety uprzęży amplimodowej. Musiały go jakoś krępować, albo może za mocno je zacisnął na grubym swetrze; miał pewne problemy z wzięciem głębszego wdechu. Drzwi prowadziły na nieoświetlone schody: ciemne, prostokątne zejście w zapomnienie. Zalatywało stamtąd kwaśnym potem, amoniakiem uryny i pączkującym, zielonym rozkładem – jakby schody były gardłem padlinożercy, który powoli umiera na jakąś potworną martwicę wnętrzności. Tan’elKoth się zatrzymał. Hannto Kosa – Hannto bojaźliwy, Hannto słaby, Hannto tchórz – jakimś cudem dotarł do bram umysłu Tan’elKotha. A może to nie był aż taki tchórz: nawoływał Tan’elKotha, żeby zaatakował towarzyszących mu policjantów, zniszczył ich, zabił i sam przy tym zginął. Lepsza czysta śmierć tu, na górze, w tym zapylonym smogu udającym świeże powietrze, niż połknięcie przez niewyobrażalne gardło. Niemal wszystkie istnienia w nim zaszlochały ze strachu. Sam Ma’elKoth, bóg we własnej osobie, doradzał zachowanie ostrożności. Lamorak nic nie powiedział. Mroczny cień skulił się gdzieś w jakimś czarnym, zapomnianym kącie w niewysłowionym przerażeniu, bo oddech tych schodów pachniał jak Donżon, jak Teatr Prawdy. Śmierdziało tu jak w Szybie. Jeden z pospołów sięgnął ku Tan’elKothowi, który cały się spiął, szykując się na cios pałką elektryczną. Zamiast tego zdziwił się, bo pospoł po prostu dotknął go dłonią w rękawicy i pochylił się, mówiąc cicho przez digitizer:
– No, śmiało – powiedział niemal ludzkim głosem, jakiego Tan’elKoth jeszcze nigdy nie słyszał u żadnego pospoła. – Lepiej nie kazać mu czekać. Pozostali spojrzeli na siebie przez osłony hełmów, ledwo widocznie kiwając głowami; przesuwali rękawiczkami po broni, jakby ich świerzbiły ręce. To mgnienie czegoś ludzkiego za srebrnymi maskami – tak niespodziewane – sprawiło, że nerwowe zaciskanie się żołądka Tan’elKotha zamieniło się w lodowaty strach, siedzący głęboko w kościach. To było upiorne, wyobrazić sobie, że Policja Społeczna może się czegoś obawiać. Jakby to, co czekało na niego na dole, nawet ich przerażało. Biorąc głęboki, rozdygotany wdech, Tan’elKoth zszedł po schodach i ciemność go połknęła. 4 Na dole zastał istny koszmar: zdumionych, przerażonych Robotników, Administratorów i Lekarzy; krew, płacz, brud i krzyki; Policjantów Społecznych w srebrnych maskach pełniących straż jak roboty. Światło dawały jedynie oślepiające reflektory awaryjne. Kwaśny odór ludzkiego strachu mieszał się z pleśnią brudnej wykładziny i niemal obezwładniającym słodkawym, metalicznym smrodem krwi i gówna. Tan’elKoth wszedł w cuchnący mrok długiego, wąskiego korytarza i trafił do otwartej przestrzeni, w której znajdowało się kiedyś biuro. Szczątki kilku biurek walały się wśród poprzewracanych, pokrytych wykładziną paneli, które, jak się domyślał, musiały być ściankami boksów dla urzędników. Tu i ówdzie siedziały grupki nieszczęsnych ludzi w strzępach ubrań Robotników – jedni desperacko czepiali się towarzyszy, inni cicho płakali, a niektórzy tylko gapili się bezmyślnie na brązowe plamy na ścianach. Wśród ruin walały się resztki czegoś, co pewnie kiedyś składało się na co najmniej trzech ludzi: tu odcięta ręka, tam głowa, obita na miazgę, gdzie indziej splątany węzeł wnętrzności zwieszający się z dystrybutora wody. Pociski karabinowe walały się po podłodze, a z jednej ze ścian biura został tylko podziurawiony kulami strzęp. Kolejne trupy, na wpół zakopane pod połamanymi szczątkami biurowych mebli. Coś je pogryzło, poszarpało ich ciała – nie tyle karmiło się nimi, ile raczej zaspokajało niewyżytą potrzebę ruszania szczękami: jak pies, kiedy bezmyślnie obgryza kość. Albo dziecko, kiedy ząbkuje. Strzelanina to był dopiero początek. Ktoś bawił się trupami – ktoś splótł wnętrzności w splątane sznury, wybił oczy i pokawałkował ciała, jak znudzone dziecko, które rozkłada lalki na części pierwsze. Tan’elKoth nie miał wątpliwości, kto jest tym znudzonym dzieckiem. Właśnie go widział: pośrodku podłogi, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan,
potrząsał tyłkiem między udami kobiety o pustych oczach i krwawą plamą zamiast ust. Jego dziobatej czaszki nie dało się z niczym pomylić. Kollberg. Kobieta miała na sobie tylko pokryty zaschniętą krwią bandaż zakrywający płaską ranę, która kiedyś była jej prawą piersią. Właśnie kiedy Tan’elKoth spojrzał, Kollberg pochylił twarz nad lewą piersią i zatopił zęby w sutku. Krew siknęła mu prosto w oczy. Kobieta tylko jęknęła, prawdopodobnie była już o krok od śmierci. Kollberg przycisnął twarz do jej piersi, wgryzając się głębiej i głębiej. Tan’elKoth musiał odwrócić wzrok. Pozostałe pogryzione trupy... Zwłoki kobiet pozbawiono piersi. Każde ciało, które należało kiedyś do mężczyzny, miało tylko poszarpaną ranę w miejscu penisa. Mając równie płaskie piersi i równie puste łona, trupy były w makabryczny, zgrubnie ciosany sposób podobne do siebie – zostały upodobnione za pomocą tępego skalpela zgniłych zębów. I to coś wybrałem sobie jako sprzymierzeńca przeciwko Caine’owi i Pallas Ril, pomyślał tępo Tan’elKoth. Na porzuconych bogów, co ja zrobiłem? Kollberg uniósł twarz znad drgającego w śmiertelnych spazmach ciała kobiety i napotkał wzrok Tan’elKotha. Wyciągnął szyję jak gad – wąż grzejący się w ciepłym, tropikalnym słońcu. – Witaj w moim domu – powiedział. – Podoba ci się? Sam wszystko urządziłem. Tan’elKoth zachował milczenie. Kollberg ukląkł, odrywając się od trupa kobiety. Schował penisa w spodniach, nawet nie ocierając go z na wpół zakrzepłej krwi. – A ty... – powiedział w zamyśleniu, nadal klęcząc – nie współpracujesz. 5 Wstał i podszedł do Tan’elKotha tak blisko, że były cesarz musiał się odwrócić, czując odór jego oddechu. – Wiesz, myślę, że serce masz zasadniczo we właściwym miejscu, ale najwyraźniej nie pojmujesz jednej, może dwóch rzeczy. Ile on wie? Ile wie o Faith? Zastępy zaludniające umysł byłego cesarza bełkotały i krzywiły się, ale on był kimś więcej: był Tan’elKothem i nie zamierzał się nawet wzdrygnąć. – Rozumiem jedno: nie ośmielisz się mnie skrzywdzić – odparł stanowczo. – Nie jestem zwykłym Robotnikiem, który może zniknąć, i nikt nie narobi z tego powodu hałasu. Jeśli chcesz przetrwać, lepiej wypuść mnie i módl się, żebym trzymał język za zębami.
Kollberg wspiął się na palce, aż czubkiem głowy sięgnął Tan’elKothowi do brody. Obrócił i przechylił głowę, tak że jego cuchnący oddech unosił się w górę, gdy mówił. – Nadal nie rozumiesz. Tan’elKoth zrobił krok do tyłu – nawet największy hart ducha nie pomógłby mu znieść tego smrodu – i cofnąłby się bardziej, ale już po pierwszym kroku wpadł na jednego z pospołów, który stał za nim nieruchomo. – Mam przyjaciół i zwolenników nawet w Kongresie Uprzywilejowanych, rozumiesz? Tak jak Caine’a, nie można mnie aresztować albo skrzywdzić. Twoja własna Rada Zarządców czuwa nade mną. Myślę, że byliby... zaniepokojeni... twoim stylem życia. Kollberg cofnął się o krok, nadal stojąc na palcach, z przechyloną głową, mrużąc oczy i patrząc na byłego cesarza w takim skupieniu, że jego gumowate usta wygięły się w pozbawionym wesołości, pazernym uśmiechu. – Pozwól, że ci wyjaśnię. Przejmujący wstrząs od pałki elektrycznej prosto w kark – i Tan’elKoth wylądował w krwawym gnoju na podłodze, dygocząc konwulsyjnie. Jeden z pospołów kopnął go dokładnie w pachwinę, drugi w żebra, a trzeci w nerki, podczas gdy czwarty zajął się jego głową. Tan’elKoth mógł się co najwyżej wić. Ładunek z pałki zablokował mu obwodowe nerwy ruchowe, więc kończyny nie poddawały się jego woli. Ledwo łapał oddech przy każdym kopniaku, a jego spazmy byłyby szlochem, gdyby miał siłę płakać. Każdy cios powodował wstrząs, falę uderzeniową, która niosła ze sobą bezosobowe zło Policji Społecznej i przebijała się przez każdą jego obronę. Bezradność przeciskała mu się przez skórę, do krwi i między włókna mięśni, jak larwy muchy wgryzające się aż do kości. Pozbawieni twarzy Policjanci Społeczni skopali go beznamiętnie, jak zawodowcy. Jeden z tych pospołów jeszcze kilka minut temu dotknął go, jak zwykły człowiek dotyka drugiego człowieka. Z jakiegoś powodu to tylko pogarszało sytuację. 6 Musiał stracić przytomność pewnie więcej niż raz. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie bicie się skończyło. Powoli odzyskiwał świadomość, a wraz nią napływały wrażenia, które narastały, jakby ktoś podkręcił głośność świata. Łagodny dyskomfort, jaki mógłby odczuwać po zbyt długim siedzeniu w bezruchu podczas medytacji, spuchł do palącego, pulsującego bólu w żebrach i nerkach, w pachwinie stał się szpikulcem wbitym w jądra – ostrym i tępym zarazem, już znajomym, a jednak nadal skręcającym wnętrzności i przyprawiającym o mdłości.
Teraz pojawiło się światło – przyćmiona, krwawa poświata sącząca się przez zamknięte powieki. Gdy je zmrużył, ciało na jego pokaleczonej, opuchniętej twarzy napięło się i obręcz bólu zacisnęła się mu na czole. Ktoś trzymał jego głowę na ciepłych i wilgotnych kolanach. Bał się otworzyć oczy. I ten smród, ten obrzydliwy odór mięsożercy... Ten odór powiedział mu więcej, niż był gotów zobaczyć. – Rozumiesz teraz? – zapytał Kollberg, głaszcząc twarz Tan’elKotha jak Maria w Piecie. – Dogadaliśmy się? Tan’elKoth wzdrygnął się. Nie mógł się powstrzymać. Jego twarz zapłonęła nagłym wstydem, upokorzeniem, gdy odkrył, jaki jest słaby. Jakaś beznamiętna część jego umysłu rozważała ten fakt, zastanawiając się nad siłą emocjonalnego oddziaływania zwykłego pobicia. Kollberg czekał z gadzią cierpliwością, ale Tan’elKoth nie mógł odpowiedzieć. – Cóż – rzucił z roztargnieniem Kollberg – pewnie się domyślasz, że nie uznałem twojego wywiadu udzielonego Komediantowi Clearlake’owi za szczególnie zabawny. W ogóle nie był zabawny. Myślisz, że mógłbym się nie wywiązać z mojej części umowy. To mnie obraża. Myślisz, że możesz wykorzystać opinię publiczną i naciski polityczne, żeby zmusić mnie do zrobienia tego, czego chcesz. To jeszcze bardziej mnie obraża. Pochylił się nad nieruchomą twarzą Tan’elKotha tak nisko, że mógłby go pocałować. – Nie obrażaj mnie. Nie lubię tego. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale pozostałości po impulsie z pałki elektrycznej pozwoliły mu wydusić z siebie tylko ochrypłe: – Nnnh... nnnh... Może i dobrze; nie panował jeszcze w pełni nad sobą. Pomyślał o Faith, o jej powiązaniu z bogiem rzeki i chwycił się tej myśli. Mógł się jej uczepić, zachować bezpiecznie ukrytą w głowie; jeszcze mógł przez to przejść. Musiał tylko przetrwać. Jeszcze będzie znowu Ma’elKothem i pewnego dnia zyska siłę, by odpłacić za tę zniewagę stokrotnie. – Ale nie to tak naprawdę mnie rozgniewało. – Kollberg nie sprawiał wrażenia wściekłego. Nie sprawiał wrażenia człowieka. – Rozgniewałem się, kiedy zacząłeś pleść te bzdury, że Michaelson nadal żyje. Więc gdy ujawnimy, że on rzeczywiście żyje, zyskasz zaufanie opinii publicznej. Myślisz, że jesteś taki cwany. To naprawdę było bardzo sprytne. Ale jest jeszcze jedna rzecz związana ze mną, którą musisz zrozumieć. – Pochylił się i złapał Tan’elKotha za nadgarstek. – Sprytni ludzie sprawiają, że robię się głodny. Pochylił głowę, jakby zamierzał skromnie i z czcią ucałować dłoń byłego cesarza, ale zamiast tego zamknął usta na najmniejszym palcu Tan’elKotha, wciągając go do ust jak dziwka, która za pięć miedziaków szykuje się do obciągania. Tan’elKoth próbował się odezwać, ale zdołał wydać z siebie tylko kilka zwierzęcych pomruków. Kollberg ugryzł.
Tan’elKoth powiedział: – ...gunhg... guhh... Kollberg gryzł palec, szarpał go, łamał kość jak pies, który wysysa szpik. Przechylił głowę, wcisnął palec między zęby trzonowe, znowu ugryzł, potrząsał głową, aż wreszcie kość pękła w knykciu i palec się oderwał. Siknęła krew. Kollberg docisnął usta do rany, ssąc chciwie. Tan’elKothowi wszystko wywróciło się w żołądku i w spazmach zwymiotował na kolana Kollberga. Rzadkie wymiociny z pustego żołądka spłynęły po nogach i ściekły na buty. Kollberg wzruszył ramionami i pozwolił Tan’elKothowi ześlizgnąć się na podłogę. Jeden z pospołów złapał go za rękę i przycisnął szmatę do krwawiącego kikuta. Kollberg przeżuł palec i w końcu go przełknął. Uśmiechnął się do Tan’elKotha umazanymi krwią ustami. – Proszę, teraz rozumiesz – powiedział chrapliwie. Tan’elKoth zadrżał, walcząc o oddech i próbując powstrzymać drugą falę wymiotów, które podchodziły mu do gardła. Faith, powiedział sobie w duchu. On nadal nie wie o Faith. – Powiedz to. Powiedz, że rozumiesz. Tan’elKoth odwrócił i spuścił wzrok, patrzył wszędzie, byle nie na twarz tej kreatury. Pod spodniami wyraźnie rysował się sztywniejący penis, napierający na rozporek. – Powiedz – powtórzył Kollberg. – Nadal jestem głodny. Tan’elKoth zmusił odrętwiałe, obwisłe usta i język do sformułowania słów. – Gro... rossumiem... – wymamrotał. – Rossumiem. Kollberg dał znak i dłonie w rękawicach przeciągnęły drgające ciało Tan’elKotha przez pomieszczenie i posadziły go na maleńkim obrotowym krześle przed dziecięcym biureczkiem. Stał na nim włączony monitor z logo Przygód-bez-Ograniczeń: rycerzem w zbroi na skrzydlatym, stojącym dęba koniu. Tan’elKoth poczuł gorący oddech na karku i tuż obok jego ucha rozległ się ochrypły głos: – O ile się nie mylę, chciałeś porozmawiać z Radą Zarządców, zgadza się? – mruknął ciepło, niemal czule. – Chciałeś im powiedzieć o mnie, hm? Zaciekawiłby cię fakt, że cały czas nas obserwowali? Stopniowy powrót funkcji motorycznych sprawił, że Tan’elKoth zadrżał. – N-n-naprawdę? – wyjąkał. – T-t-tak? – Pracowniku Tan’elKoth... – odpowiedział cyfrowo zniekształcony głos. – Powiedziano panu, że Robotnik Kollberg ma nasze pełne poparcie w tej kwestii. Nie jest pan mądry? Jedno słowo nie wystarczy? – T-t-ten p-p-potwór... t-t-ten z-z-zwyrodnialec, którego zatrudniliście... – Hm, odnosimy wrażenie, że... ma pan błędne... mniemanie... Pracowniku. Robotnik Kollberg nie pracuje dla nas. – N-nie? Ale, ale...
– W żadnym razie. Wręcz przeciwnie. To my pracujemy dla niego. Tan’elKoth w tym momencie żałował tylko, że nie może posłużyć się rękami na tyle sprawnie, żeby wsadzić palce do uszu, że nie panuje nad głosem na tyle, by zawyć. Żałował, że nie może zrobić nic, by odciąć się od słów, o których wiedział, że zaraz padną. – I pan również. Logo zniknęło. Ekran był równie pusty jak spojrzenie Tan’elKotha. Zrozumiał. Wreszcie, niestety, zrozumiał. Myślał, że jest panem historii, że jego fraktalne drzewo możliwych światów rośnie zgodnie z jego wolą. Dał się zwieść. Pozwolił sobie uwierzyć, że Rada Zarządców podejmuje racjonalne decyzje, podczas gdy tak naprawdę była zwyczajnie głodna. Rada Zarządców, pomyślał. Board of Governors. BOG. Caine żartował z tego skrótu. Bog w języku angielskim oznacza bagno. A w pewnym wymarłym języku słowiańskim – Boga. Kollberg westchnął. – Myślisz sobie, że Pallas nie żyje, a Caine’a zniszczono. Myślisz sobie: „Jaki jeszcze pożytek mogą mieć ze mnie? Dlaczego jeszcze żyję?”. Powoli, niechętnie, Tan’elKoth zmusił się, żeby spojrzeć w szkliste, rybie oczy Kollberga. – Tak. – Cóż, po pierwsze, żyjesz dlatego, że zawarliśmy umowę, a ja nie łamię umów. Tych, które zawarłem z przyjaciółmi. Po drugie, nadal jest coś, co musisz dla mnie zrobić, zanim odeślę cię do Nadświata. Tan’elKoth zamknął oczy. – Musisz mi pomóc zdecydować, jak wykorzystać Faith Michaelson. Tan’elKoth spuścił głowę. Nie miał już siły dłużej znosić tych katuszy. – Porozmawiaj ze mną – powiedział Kollberg. – Mów. I Tan’elKoth powiedział.
Pomiot mrocznego anioła był sztucznym tworem, golemem, na wpół posrebrzonym odbiciem swego pana w zwierciadle ciała. W umyśle, który śni światy, jeden był symbolem drugiego, a w takich snach symbol to rzeczywistość. To się nazywa prawem podobieństwa. Każdy z nich był zarazem tym drugim. W śmiertelnych zmaganiach mroczny anioł i jego pomiot walczyli – każdy sam ze sobą.
DWANAŚCIE 1 Caine’obójca oparł się o srebrzystą, sfatygowaną poręcz, która otaczała dach pokładówki na barce, i gapił się na doki Ankhany oczami w kolorze wyblakłego błękitu i szarości – w kolorze zamarzniętej rzeki pod bezchmurnym, zimowym niebem. Wyglądał jak zrobiony z dębu i węźlastej liny, a następnie powleczony skórą. Włosy miał zgolone na długość jednej ósmej cala. Mięśnie napinały mu się przy szczęce zarysowanej ostro jak brzytwa. Zmrużył oko, gdy oślepił go padający z ukosa promień wschodzącego słońca. Rozmyślał o przeznaczeniu. Miał na sobie prostą tunikę i spodnie z brązowego zamszu, luźne i workowate, o jeden, może dwa odcienie jaśniejsze od jego skóry. W skrzyni obok koi w jego kabinie w pokładówce leżały szkarłatne szaty ambasadora Klasztorów, ale już ich nie nosił. Zamierzał zrezygnować z urzędu, kiedy tylko dotrze do ambasady w Ankhanie. A potem...? Pierwszy raz, odkąd sięgał pamięcią, nie wiedział co zrobi potem. To miasto było jego domem od ponad dwudziestu czterech lat. Tu się urodził i spędził dzieciństwo w sąsiedztwie Parku Przemysłowego, widocznego z miejsca, w którym teraz stał. Za tą odnogą Wielkiej Chambaygen wznosiły się potężne mury ankhańskiego Starego Miasta. Te ogromne urwiska zbudowane z bloków wapiennych, każdy niemal wielkości barki, na której płynął rzeką z Bożych Zębów, poczerniałe od tysiąca lat dymu i deszczy, wznosiły się na wysokość ośmiu ludzi i wchodziły pionowo do wody. Kuźnia zbudowana przez człowieka, którego nazywał swoim ojcem, nadal stała niedaleko stąd. Gdyby zamknął blade jak lód oczy, zobaczyłby pod powiekami małe pomieszczenie, w którym spał, znajdujące się obok pokoju na piętrze. Moce umysłu pozwalały mu zobaczyć siebie w tym domu w dowolnym wieku; widział rodziców, jakby nadal żyli. Mógł też powędrować wzrokiem dalej w przyszłość i ujrzeć twarz kogoś śpiącego w tym maleńkim, pozbawionym okien pokoiku, nawet teraz, w ten jasny poranek. Mógł obserwować czynszówkę, w której mieszkała jego pierwsza miłość, albo celę pod Ambasadą Klasztorów, w której spędził tyle czasu, medytując na klęczkach. To miasto było jego rodziną, rodzicem, starszym bratem, którego nigdy nie miał. A teraz to miasto chorowało.
Ankhana była zarażona wirusem. Miasto już od kilku dni źle się czuło. Gorączkowe pomysły nawiedzały jego zbiorowe sny, ale jeszcze do niego nie dotarło, jak poważnie jest chore. Jego układ odpornościowy – cesarska straż i wojsko – szykował się, by odeprzeć zakażenie bakteryjne: rozrastającą się w organizmie kolonię zwaną cainizmem, chorobę natury filozoficznej, która zaatakowała wiarę obywateli w Kościół Ukochanych Dzieci Ma’elKotha i w samo cesarstwo. To zakażenie w miarę szerzenia się wydalało toksyny, które powodowały powstanie bolesnych wrzodów nieporządku na kończynach – w Mieście Obcych i Kolonii, a niekiedy również w samym Starym Mieście. Układ odpornościowy miasta był w stopniu godnym podziwu przygotowany do walki z takimi zakażeniami. Te infekcje można było błyskawicznie zahamować i odizolować; pojawiały się w nielicznych miejscach, które można było poddać sterylizacji, wybijając każdą pojedynczą bakterię. Jednakże w stawach miasta pojawił się ból, a gorączka podnosiła się o cal każdego dnia, ponieważ prawdziwa choroba była efektem działania wirusa. A wirus powoduje zupełnie inny rodzaj dolegliwości. Czarny kłąb dymu snuł się w górę z północno-zachodniej ćwiartki stolicy, getta Miasta Obcych. Wszystkie ocalałe budynki nad rzeką poczerniały. Większość się zawaliła, a część spaliła się do fundamentów. Ten kawałek Miasta Obcych, który Caine’obójca widział z barki, wyglądał jak ruiny spalonego na popiół zamku, którego całą obsadę wyrżnęła łupieżcza armia. To wszystko miało dla niego niewielkie znaczenie. Ledwie zerknął na ruiny, bez większego zainteresowania. Caine’obójca narodził się pięć dni temu w górach. Nie znał jeszcze za dobrze swojego nowego życia. Nadal zaskakiwało go to, jakie uczucia budził w nim świat, ponieważ nie reagował na niego zgodnie ze znajomymi wzorcami z poprzedniego życia. Prawie cały czas zaskakiwało go to, jak bardzo się zmienił. Na przykład teraz: stojąc tutaj, domyślał się, że jest jedynym, albo prawie jedynym, który wie o chorobie miasta. Być może tylko jedna, może dwie osoby z tysięcy ludzi wokół niego w ogóle pojmowały ideę zakażenia wirusowego. On sam jej nie rozumiał, dopóki nie wyjaśnił mu tego szczegółowo nieżyjący Vinson Garrette. A on, zamiast wyskoczyć w porcie i krzykiem oznajmić miastu o jego zgubie, zamiast popędzić do ambasady i uprzedzić p.o. ambasadora, jakie niebezpieczeństwo grozi Ankhanie, po prostu opierał się o drewnianą poręcz, podważał paznokciami drzazgi i obserwował. W porcie zebrał się stołeczny oddział orkiestry armii cesarskiej, dwustu ludzi z mosiężnymi instrumentami lśniącymi jak złoto w jasnym słońcu samego południa. Stali na „spocznij” z rogami i piszczałkami przewieszonymi jak broń, w wysokich, cylindrycznych czapkach, białych jak chmury, przybranych galonami barwnymi jak tęcze. Wewnątrz szerokiego łuku orkiestry stało na baczność pięćdziesięciu Rycerzy Pałacowych. Ich długie
kolczugi lśniły pod opończami w kolorze bordo i złota, a szkarłatna stal halabard lśniła jak pochodnie. Zastanawiał się, ilu z nich było chorych; w mózgach ilu z nich już ropiał czyrak szaleństwa. Żebrowana schodnia połączyła pokład barki z nabrzeżem. U stóp schodni czekała para otępiałych, ciężkich koni pociągowych zaprzężonych do wielkiego wozu. Na wozie zbudowano platformę wznoszącą się na jakieś cztery, pięć stóp, a na niej znajdowało się coś przypominającego stojak pospiesznie sklecony z kawałków nieheblowanego, wypaczonego drewna. W rogach wozu czekało czterech braci zakonnych, Ezoteryków – chociaż ich brudnobrązowe szaty wskazywały na obywatelstwo klasztorne. Takie szaty nosili zwykle tylko Egzoterycy, publiczna twarz Klasztorów. Doskonale nadawały się do ukrycia ariańskiej broni, którą miał każdy z braci. W lodowych oczach Caine’obójcy odbił się nowy obraz: długą schodnią z podkładu na nabrzeże schodziło dwóch braci z noszami; tym razem byli to prawdziwi Egzoterycy. Na noszach leżał wyglądający całkiem zwyczajnie człowiek, średniego wzrostu i w średnim wieku; na czarnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, które odpowiadały siwiźnie na niestrzyżonej od tygodnia czarnej brodzie. Ręce mężczyzny zwisały bezwładnie z noszy, jakby był nieprzytomny. Jednak Caine’obójca wiedział, że to nieprawda. Mężczyzna nie poruszał się, ponieważ tylko bezruch mógł boleć bardziej od ruchu; zmuszał się do niego, bo gdyby chociaż drgnął, mogłoby to zmniejszyć jego cierpienie, a tego by nie zniósł. Dla niego miał znaczenie tylko ból. Przez pięć dni – od chwili narodzin – Caine’obójca dotrzymywał mu towarzystwa, najpierw w pociągu, kiedy zjeżdżali zachodnim zboczem z Siodła Khryla do portu rzecznego w Harrakhce, a potem na barce, gdy spływali z Harrakhy do stolicy cesarstwa. Caine’obójca jadał w brzydkim namiocie z kawałków drewna i uwalanego płótna, postawionym na pokładzie, by służył tamtemu mężczyźnie za kabinę. Tam też Caine’obójca spał, tam czytał, tam wykonywał codzienne ćwiczenia. Caine’obójca klęczał obok prostej koi tego człowieka, odmawiając codzienne modlitwy do Zbawiciela, Ma’elKotha w Niebiosach. Nawet na chwilę nie odstąpił od tego człowieka, bo wtedy przegapiłby część jego cierpienia. Caine’obójca karmił się tym bólem, pił go, oddychał nim, wciągał porami skóry. To był cel jego egzystencji. Tamten człowiek miał wiele imion, z których Caine’obójca znał kilka. Wymieniał je w myślach, patrząc na braci od noszy, jak podnoszą kalekę i przypinają go łańcuchami do stojaka na platformie na wozie. Dominic – mężczyzna powiedział, że tak nazywał go handlarz niewolnikami, od którego – jak twierdził – uciekł, zanim zjawił się w opactwie Twierdzy Garthan. W Kirisch-Nar, gdzie walczył na arenie z dzikimi kotami, był znany jako Cień. Wśród ocalałych z hordy Khulana niegdyś był k’Thalem, znanym teraz jako Zdrajca albo Znienawidzony. W Cesarstwie Ankhańskim zwano go kiedyś Ostrzem Tyshalle’a, Księciem Chaosu, Wrogiem Boga. Na
ziemiach Arty, w świecie Aktirich, nazywano go Administratorem Harim Khapurem Michaelsonem. Ale wszędzie, gdzie znano go pod jednym z tych imion, lepiej kojarzono go pod innym, prawdziwym imieniem, które nadał mu przeor Twierdzy Garthan. Caine. To był największy powód do dumy Caine’obójcy – odebrał to imię legendzie i uczynił z niego zaledwie dźwięk, monosylabiczny pomruk pogardy. 2 W zimny poranek swoich narodzin Caine’obójca wszedł do przedziału pociągu, gdzie kaleka, który kiedyś był Caine’em, leżał otępiały z cierpienia jak pobity pies. Usiadł naprzeciwko niego i zapytał: – Jak wobec tego mam się teraz zwracać do ciebie? Łóżko polowe, na którym leżał kaleka, było przymocowane do ściany wagonu, do rozłupanego drewna w miejscu po siedzeniach, które wyrwano, żeby zrobić miejsce. Kalekę przymocowano do łóżka skórzanymi pasami na wysokości kolan, bioder i piersi, żeby nie spadł, kiedy pociąg zacznie podskakiwać i kołysać się na torach. W przedziale śmierdziało ludzkimi nieczystościami; Caine’obójca nie wiedział, czy to kaleka się zanieczyścił, czy też jest to efekt moczenia się w zanieczyszczonych źródłach Wielkiej Chambaygen, które spłukiwały ścieki z obozu na grzbiecie Siodła Khryla. Kalekę przykryto brudnym kocem, teraz już na wpół przemoczonym przez wysięk z sączących się poparzeń, które pokrywały jej ciało plamami jak łaty naszyte na podarte ubranie. Nawet nie obrócił głowy i nie zrobił nic, co wskazywałoby, że usłyszał pytanie Caine’obójcy. Gapił się przez pokryte brudnymi smugami okno na kłęby dymu ciągnące się za lokomotywą – dymu, który pokrywał liście drzew rosnących wzdłuż krętego toru jednolitą, martwiczą szarością. Caine’obójca usadowił się na zaskakująco wygodnej poduszce na siedzeniu naprzeciwko. Przez długą, cudowną chwilę po prostu siedział, patrząc i rozkoszując się widokiem, wdychając zapach, pozwalając, by odrażająca rozpacz kaleki grzała mu kości jak ciepło ogniska domowego w zimową noc. Ale czegoś brakowało, Caine’obójca potrzebował czegoś jeszcze. Dostrzegał lukę w pustym wzroku kaleki. W obliczu swego bólu kaleka zatonął w jakimś wewnętrznym kręgu zwierzęcego niezrozumienia. Odnalazł stan sennej półprzytomności, dokąd cierpienie nie całkiem docierało, wydawało się odległe – jakby to był ból fikcyjnego bohatera starej, ledwie pamiętanej opowieści. Ale Caine’obójca uzbroił się przeciwko takiej żałosnej obronie. Zawczasu go ostrzeżono.
Caine’obójca miał urządzenie. Zwierciadło Caine’a, jak nazywał je na własny użytek. Skrzynka z grubsza przypominająca średniej wielkości walizkę, wypełniona plątaniną delikatnych kabelków i baterią przezroczystych, szklanych żarówek zasilanych odpryskiem gryfkamienia, mniejszym niż paznokieć u małego palca Caine’obójcy. Z przodu znajdowały się dwa uchwyty ze złotej blaszki, a między nimi lustro z posrebrzonego szkła. Gdy trzymał te uchwyty i skupiał zdyscyplinowany umysł na srebrnym szkle, wkraczał w intymny świat kaleki tak dalece, że graniczyło to z nieprzyzwoitością; jakby wydłubał mu oko i rżnął go w zakrwawiony oczodół. Zwierciadło pozwalało mu wejść w człowieka, który kiedyś był Caine’em. Caine’obójca pochylił się i wbił palce w koc, który przykrywał poparzone ciało na żebrach kaleki, zacisnął i przekręcił. – Może mnie nie usłyszałeś. Jak mam cię nazywać? Kaleka odpowiedział, obracając głowę na bok. Jego twarz była równie pusta jak serce. – Mam cię nazywać Harim? – zapytał uprzejmie Caine’obójca. – Wicekról Garrette nazywał cię Administratorem Michaelsonem. – Wypowiedział te obce słowa ostrożnie i powoli. – Tak wolisz? Świadomość powróciła do oczu kaleki, a wraz z nią cierpienie. Spojrzał przez mgiełkę bólu na Caine’obójcę, który się uśmiechnął. – Nie wydaje mi się to stosowne, żeby nazywać cię Caine’em. Caine nie żyje. Tak mi powiedziałeś i wiem, że to prawda. Ja go zabiłem. Spojrzenie zbolałych oczu odpłynęło znowu w stronę okna. Kaleka odezwał się szeptem, głosem zdartym od krzyku: – Jak chcesz. – Były-Caine? A może... – Uśmiech Caine’obójcy rozszerzył się do grymasu radosnej złośliwości. – Tan’Caine? – To nieistotne. – Myślisz? Moim zdaniem przeciwnie. A może jednak powinienem mówić: Hari. Tak cię nazywa Pallas Ril, prawda? Hm, wybacz mi, Hari. Oczywiście chciałem powiedzieć, że tak cię nazywała. Przelotny, niemal nieuchwytny grymas wykrzywił rysy kaleki; gdyby Caine’obójca nie znał go lepiej, mógłby wmówić sobie, że był to ślad uśmiechu. – Marnujesz czas – powiedział mężczyzna, którego Caine’obójca postanowił nazywać Harim. – Nie wiem, dlaczego uznałeś, że możesz mnie zranić bardziej niż sam siebie zraniłem. – Jest wiele rzeczy, o których nie wiesz – zauważył Caine’obójca. Hari wzruszył ramionami i znowu obrócił głowę do okna.
– Nie jesteś ciekawy? – Caine’obójca pochylił się do Hariego, żeby rzucić mu teatralne, szelmowskie spojrzenie z ukosa. – Nie chcesz wiedzieć, kim jestem? Dlaczego cię zniszczyłem? – Nie pochlebiaj sobie, dzieciaku. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Nie obchodzi cię to? Nie obchodzi cię, dlaczego to się stało? Hari wziął głęboki wdech i obrócił głowę, żeby spojrzeć młodemu mężczyźnie w oczy. – Nie wiesz, dlaczego to się stało. Wiesz tylko, dlaczego ty zrobiłeś to, co zrobiłeś. Caine’obójca już nie marszczył brwi, tylko się krzywił. Tyle przeszedł, ale nie po to, żeby dać się pouczać jak chłopaczek w przyklasztornej szkole. – A poza tym... Masz rację. – Hari wzruszył ramionami. – Nie obchodzi mnie to. Caine’obójca zacisnął pięści. – Jak może cię to nie obchodzić? – „Dlaczego” to sranie w banię. – Hari był zmęczony. – „Dlaczego” nie sprowadzi z powrotem mojej żony. Żadne „dlaczego” nie ocali mojego ojca, nie zwróci mi dziecka, ani nie pozwoli mi znowu chodzić. Pieprzyć „dlaczego”. Powody są dla prostaczków. – Być może – wycedził przez zęby Caine’obójca. Przesunął się w bok, żeby usiąść obok okna, przez które wyglądał Hari. Drzewa rosły coraz bliżej torów, aż w końcu wydawało się, że pociąg jedzie przez tunel zatrutych dymem liści. – Może jestem prostaczkiem. Wobec tego to prostak cię upokorzył. – Aha, jak sobie chcesz. – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Nazwali mnie Perrik. – Mówił powoli, świadomie intonując, jak elKothański kapłan odprawiający codzienną liturgię. – Marnujesz czas – powtórzył Hari. – Nie chcę wiedzieć. Pięść Caine’obójcy uderzyła jak młot jego ojca, zakreślając długi, potężny łuk, który wybuchł na twarzy Hariego, rozbijając mu nos na krwawą miazgę. Hari jęknął i na chwilę zmętniał mu wzrok. Ale kiedy odzyskał ostrość spojrzenia, beznamiętnie zlizał krew z ust i spojrzał na Caine’obójcę, czekając w milczeniu, co teraz zrobi. Caine’obójcę nosiło, żeby uderzyć raz jeszcze, i jeszcze raz, i jeszcze. Paliła go chęć zabicia tego człowieka, wybicia z niego resztek życia, walenia ciałem w ciało, kością w kość. Ale zabicie go nie zaspokoiłoby jego pragnienia. – Nie chodzi o to, czego ty chcesz. Już w ogóle nie chodzi o to, czego ty chcesz, i już nigdy nie będzie. Chodzi o mnie. O to, czego ja chcę. Zacisnął dłoń na swojej pięści, próbując wydusić z niej żądzę krwi. – Pomyśl o tym jak o odwrotności przesłuchania. Są pewne rzeczy, które chcę, żebyś wiedział. Powiem ci. Za każdym razem, kiedy uznam, że nie słuchasz, zranię cię. Rozumiesz? Hari odpowiedział całkowicie pustym spojrzeniem zalanych krwią oczu.
Caine’obójca raz jeszcze zacisnął palce na brudnym kocu i szorstka tkanina tuniki przejechała po wilgotnych strupach na oparzeniach Hariego. – Wiem, że już cię torturowano. To były, ehm, Czarne Noże, klan ogrillów z Boedecken, prawda? Podejrzewam, że ból znaczy dla ciebie równie mało jak własne życie, ale twój ból i twoje życie są bardzo ważne dla mnie. – Usadowił się wygodnie, wziął głęboki, powolny, cierpliwy wdech. – Za pięć dni przybędziemy do Ankhany. Tam zostaniesz przekazany władzom cywilnym i czeka cię egzekucja. Do tego czasu chcę, żebyś cierpiał... i chcę, żebyś słuchał. Na zewnątrz drzewa oddaliły się od torów, odsłaniając nierówne wzgórza porośnięte kolcolistem i paprocią, ciągnące się ku niebieskawym połaciom – bezlitosnym Kaarnańskim Pustkowiom. W przedziale Caine’obójca zaczął znowu mówić: – Urodziła mnie Marte, żona Terrela, kowala. Rodzice nazwali mnie Perrik i przez większość mojego dzieciństwa spodziewali się, że będę zwyczajnym człowiekiem. I szczęśliwym, jak byli oni. Moja matka pochodziła z Koru i była starsza od ojca; miała sekrety, których żaden z nas nie rozumiał, ale zawsze wiedzieliśmy, że nas kocha... 3 Przez kolejne dni – przez całą drogę z Bożych Zębów, w czasie postoju w Harrakhce, kiedy przygotowywano barkę, i przez pierwsze dni rozpaczliwie powolnej podróży leniwymi zakolami Wielkiej Chambaygen do Ankhany – Caine’obójca opowiedział całą historię swoich rodziców. Rzadko mówił o sobie; zamiast tego opisał każdy zapamiętany incydent z życia ojca i matki, nie szczędząc niczego: od pierwszego lania, które sprawił mu Terrel, po miodowniki, które piekła matka, kiedy lato przechodziło w pierwsze jesienne deszcze. Opowiedział, jak baron Thilliow z Oklian kazał wychłostać Terrela za rozcięcie strzałki kopytowej jego ulubionej klaczy. O okresie zacietrzewionych kłótni między rodzicami, kiedy miał dziesięć lat: wtedy po raz pierwszy dowiedział się, że Marte była już w ciąży, kiedy Terrel ją poślubił, i to z innym mężczyzną. Dobre i złe, dramatyczne i trywialne – opowiedział wszystkie szczegóły. Chciał, żeby ożyli dla Hariego, nawet jeśli i tak żyli w jego własnym sercu. Co dziwniejsze, Hari jakoś odgadł jego cel; nigdy nie pytał, dlaczego Caine’obójca chce, żeby to wszystko wiedział. Czasem odzywał się mimo bólu. Niekiedy coś komentował, innym razem dopytywał się o jakiś niejasny szczegół. Czasem tylko pomrukiwał, że rozumie. Pewnego późnego popołudnia, kiedy barka dryfowała zakolem rozdzielającym niskie trawiaste wzgórza, Hari powiedział: – Domyślam się z tego wszystkiego, że nigdy nie będę miał okazji poznać twoich staruszków, co?
Caine’obójca spojrzał mu prosto w oczy i tonem suchym jak kamień z pustyni rodzinnego kraju matki odpowiedział: – Moi rodzice byli na Stadionie Zwycięstwa w dniu Wniebowstąpienia Ma’elKotha. – Bez jaj... Zginęli tam? – Tak. – No, proszę. – Hari zapatrzył się gdzieś w mglistą dal, odległą o całe mile i całe lata. – Wiesz, pamiętam, co sobie myślałem, kiedy się szykowałem, żeby wyjść na arenę: czaiłem się przy wyjściu z więzienia dla gladiatorów, a wóz z Ma’elKothem, Toa-Sytellem i... i resztą... właśnie wjeżdżał przez bramę... Myślałem sobie, że gdyby ktoś, kogo kocham, zginął z powodu tego, co zamierzałem zrobić, nie spocząłbym, dopóki nie dopadłbym sukinsyna i nie zabił go gołymi rękami. – No, proszę – powtórzył po Harim beznamiętnie Caine’obójca. – A ty gdzie byłeś? Caine’obójca zagapił się na Hariego, słysząc to pytanie. – Nie było cię tam. Nie było cię na stadionie. – Skąd wiesz? – Wiem, że potrafisz walczyć. Gdybyś tam był, to albo twoi rodzice by żyli, albo ty byś zginął. – Byłem... – Caine’obójca musiał zamilknąć, żeby przełknąć stary znajomy ból. – Miałem inną sprawę. Hari wyprostował ręce. – Jesteś elKothaninem, prawda? Ukochanym Dzieckiem Ma’elKotha? – Jestem. – Aha. – Jeden z przelotnych, gorzkich półuśmiechów przepłynął po twarzy Hariego. – Ja też. Caine’obójca zmarszczył brwi. – Ty? – Mhm. Przeszedłem przez ostatni Rytuał Odrodzenia tuż przed Wniebowstąpieniem. Chrzest krwi i ognia... podpisany, przypieczętowany, zatwierdzony. Tak, ja. – Nie wierzę. – A Ma’elKoth uwierzył. – Caine wzruszył ramionami i machnął ręką na tę dygresję. – Tamtego dnia wezwał swoje Ukochane Dzieci na stadion. Jak to się stało, że ty się nie zjawiłeś? – Ja... Caine’obójca odwrócił wzrok. Ból, jaki obudziło to wspomnienie, był zadziwiający. Okrutne, dojmujące cierpienie nie zmniejszyło się przez siedem lat, nie złagodziła go świadomość, że ból i strata stały się dłutem, które wyrzeźbiło jego przeznaczenie. Nie miał wtedy wpływu na wydarzenia, tak samo jak nie mógł ich zmienić teraz, po siedmiu latach.