Radka-r

  • Dokumenty62
  • Odsłony9 712
  • Obserwuję6
  • Rozmiar dokumentów123.4 MB
  • Ilość pobrań4 718

Vargas Fred - Błękitne kręgi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Vargas Fred - Błękitne kręgi.pdf

Radka-r EBooki
Użytkownik Radka-r wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

Tytuł oryginału UHOMME AUX CERCLES BLEUS Copyright © Editions Viviane Hamy, 1996 Ali Rights Resenred Projekt okładki Maciej Sadowski Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Małgorzata Kozub Korekta GraŜyna Nawrocka Łamanie Małgorzata Wnuk ISBN 83-7469- I 82-4 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7 Druk i oprawa ABEDDCS.A. 61-311 Poznań, ul. Ługańska 1

Matylda sięgnęła po notes i zapisała: „Facet, który siedzi po lewej, nabija się ze mnie". Wypiła łyk piwa i jeszcze raz zerknęła na sąsiada, po- tęŜnego męŜczyznę, który od dziesięciu minut bębnił palcami w blat stolika. Po chwili dopisała: „Siedzi tak blisko, jakbyśmy się znali, chociaŜ nigdy dotąd go nie widziałam. Jestem pewna, Ŝe wcześniej go nie spotkałam. Niewiele moŜna powiedzieć o tym gościu w ciemnych okularach. Siedzę na tarasie Cafe Saint-Jacques, zamówiłam małe jasne. Właśnie je piję. Próbuję skupić się wyłącznie na tym. W tej chwili nie mam ciekawszego zajęcia". Sąsiad Matyldy nadal bębnił w stół. - Stało się coś? - zapytała w końcu. Matylda miała niski, ochrypły głos. MęŜczyzna do- myślił się, Ŝe jest kobietą i Ŝe kopci papierosy jak komin. - Nie. Dlaczego pani pyta? - odpowiedział pytaniem. - Bo chyba zaczyna mnie draŜnić to walenie w stół. Zresztą dziś wszystko działa mi na nerwy. Matylda dopiła piwo. Nie było najlepsze, zresztą w ogóle niedziela nie naleŜała do jej ulubionych dni. 5

Matylda pomyślała, Ŝe boleśniej od innych odczuwa to, co nazwała chorobą dnia siódmego. - Przypuszczam, Ŝe ma pani około pięćdziesiątki? - odezwał się męŜczyzna, ani trochę się nie odsuwając. - MoŜe i tak - mruknęła Matylda. Poczuła się uraŜona. Dlaczego ten typ wtyka nos w nie swoje sprawy? W tej samej chwili zauwaŜyła, Ŝe struŜka wody z fontanny naprzeciwko poddała się napo- rowi wiatru i spływała po ramieniu rzeźbionego anioła, który stał poniŜej. MoŜe to właśnie była jedna z waŜnych chwil wieczności. A ten facet próbował zepsuć jej jedy- ną chwilę wieczności dnia siódmego! Poza tym wszyscy dawali jej o dziesięć lat mniej. Powiedziała mu o tym. - Co z tego? - odparł. - Nie potrafię oceniać według kryteriów innych. Ale wydaje mi się, Ŝe jest pani dość ładna. Mam rację? - Nie podoba się panu coś w mojej twarzy? Bo mówi pan bez szczególnego przekonania - obruszyła się. - Przeciwnie - rzekł męŜczyzna. - Wydaje mi się, Ŝe jest pani ładna, ale nie dałbym za to głowy. - Niech pan myśli, co się panu Ŝywnie podoba - skwi- towała Matylda. - Za to ja, jeśli pan sobie Ŝyczy, mogę przysiąc, Ŝe jest pan przystojny. Właściwie kaŜdy z nas sobie tego Ŝyczy. Lepiej juŜ sobie pójdę. Jestem dziś zbyt rozdraŜniona, Ŝeby prowadzić pogawędki z takimi jak pan. - Ja teŜ nie jestem w najlepszym nastroju. Zamie- rzałem obejrzeć mieszkanie do wynajęcia, ale ktoś mnie ubiegł. A pani? - Pozwoliłam uciec komuś, na kim mi zaleŜało. - Przyjaciółce. 6

- Nie, kobiecie, którą śledziłam w metrze. Zrobiłam juŜ sporo notatek, a ona nagle zniknęła mi z oczu. Potrafi pan spojrzeć na to tak jak ja? - Nie, na nic nie potrafię spojrzeć. - Widocznie się pan nie stara, w tym cały problem. - Oczywiście, Ŝe się nie staram. - Okropny z pana człowiek. - O tak, jestem okropny. A w dodatku ślepy. - BoŜe drogi - szepnęła Matylda - tak mi przykro. MęŜczyzna zwrócił na nią twarz wykrzywioną w zgryźliwym uśmiechu. - Dlaczego miałoby być pani przykro? - zadrwił. - PrzecieŜ to nie pani wina. Matylda pomyślała, Ŝe powinna przestać tyle gadać. Ale wiedziała, Ŝe to niemoŜliwe. - A czyja to wina? - zapytała. Przystojny ślepiec, jak zdąŜyła nazwać go w myśli, lekko się przechylił. - Lwicy, którą poddałem sekcji, usiłując zrozumieć, jak działają narządy ruchu wielkich drapieŜnych kotów. Co nas właściwie obchodzi, jak ruszają się wielkie dra- pieŜniki! Czasami mówiłem sobie, Ŝe to coś fantastycz- nego, kiedy indziej myślałem: psiakrew, lwy chodzą, cofają się, skaczą, i tyle, więcej nie musimy wiedzieć. Pewnego dnia wykonałem ten fatalny ruch skalpela... - I trysnęło. - No właśnie. Skąd pani wie? - Był kiedyś człowiek, ten, który zbudował ko- lumnadę Luwru. Zabił go zdechły wielbłąd ułoŜony na stole. Ale to było dawno temu, no i chodziło o wielbłąda. W sumie sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. 7

- Tak, ale rozkład zwłok pozostaje rozkładem. Zgnili- zna tego rozkładu trysnęła mi w oczy. PogrąŜyłem się w ciemnościach. To był koniec, nic juŜ nie widziałem. Cholera! - Paskudna lwica. Zetknęłam się kiedyś z takim zwie- rzakiem. Dawno się to stało? - Jedenaście lat temu. Pewnie teraz ta lwica natrząsa się ze mnie. CóŜ, sam czasami się z siebie śmieję. Ale wte- dy nie było mi do śmiechu. Po miesiącu poszedłem do la- boratorium i wszystko zniszczyłem, wszędzie rozlałem zgniliznę, chciałem, Ŝeby wszystkim pryskała do oczu, zniweczyłem pracę całego zespołu, który zajmował się badaniem, jak poruszają się wielkie koty. Oczywiście, wcale mi nie ulŜyło. PogrąŜyłem się jeszcze bardziej. - Jakiego koloru były pańskie oczy? - Czarne jak węgiel, czarne jak nocne niebo. - A jakie są teraz? - Nikt nie odwaŜył się mi ich opisać. Przypuszczam, Ŝe są czarno-czerwono-białe. Ludziom na ich widok słowa więzną w gardle. Dlatego myślę, Ŝe wyglądają odraŜająco. Nigdy nie zdejmuję ciemnych okularów. - JeŜeli naprawdę chce się pan dowiedzieć, jakie teraz są, chętnie się im przyjrzę - zaproponowała Matylda. - Nie boję się odraŜających widoków. - Wszyscy tak mówią. A potem płaczą. - Pewnego dnia, kiedy nurkowałam, rekin ugryzł mnie w nogę. - To teŜ niezbyt miły widok. - Za jakim widokiem najbardziej pan tęskni? - Dobija mnie pani tymi pytaniami. Nie będziemy chyba przez cały dzień ględzili o lwach, rekinach i in- nych paskudnych bestiach. - Ma pan rację. 8

- Tęsknię za widokiem dziewcząt. To takie banalne. - Dziewczęta odeszły po tej historii z lwicą? - Tak bywa. Nie powiedziała mi pani, dlaczego śle- dziła tę kobietę w metrze? - Bez powodu. Widzi pan, ja śledzę wiele osób. Po prostu nie mogę się powstrzymać. - Czy pani kochanek odszedł po tej historii z reki- nem? - Odszedł, a potem pojawili się inni. - Niezwykła z pani kobieta. - Dlaczego pan tak uwaŜa? - zdziwiła się Matylda. - Z powodu pani głosu. - Co potrafi pan wyczytać z głosu? - No nie, tego nie mogę pani powiedzieć! CóŜ by mi wtedy pozostało? Na Boga, niechŜe pani pozostawi coś ślepcowi - powiedział, uśmiechając się. Wstał, zamierzając odejść. Nie dopił swojego piwa. - Proszę zaczekać. Jak pan się nazywa? - zapytała Matylda. MęŜczyzna odpowiedział po chwili wahania: - Karol Reyer. - Dziękuję. Ja mam na imię Matylda. Przystojny ślepiec przyznał, Ŝe to ładne imię i Ŝe kró- lowa Matylda panowała w Anglii w XII wieku, a potem odszedł, podąŜając wzdłuŜ ściany, po której wiódł pal- cem. Matylda nie była zainteresowana tym, co działo się w XII wieku. Marszcząc brwi, dopiła piwo z kufla nie- widomego. Długo, przez całe tygodnie, włócząc się po ulicach, Matylda rozglądała się w nadziei, Ŝe znów spotka przy- stojnego ślepca. Nie odnalazła go. Dałaby mu około trzydziestu pięciu lat. 9

Został mianowany komisarzem w ParyŜu, w piątej dzielnicy. JuŜ po raz dwunasty szedł pieszo do swego nowego biura. Na szczęście przypadł mu ParyŜ. Bo ParyŜ był jedynym miastem w kraju, które mógł pokochać. Długo przekonywał sam siebie, Ŝe nie ma znaczenia, gdzie mieszka, co je, jakie otaczają go meble ani w co się ubiera - choćby to były ciuchy, które ktoś mu dał, które odziedziczył albo znalazł Bóg wie gdzie. Ale miejsce zamieszkania to nie taka prosta sprawa. Jan Baptysta Adamsberg przemierzył boso skaliste dolne Pireneje. Tam mieszkał i spał, a potem, juŜ jako poli- cjant, tam rozpracowywał zabójstwa - zabójstwa w ka- miennych wioskach, na kamienistych ścieŜkach. Znał na pamięć wszystkie odgłosy, jakie wydają przesuwające się pod stopami kamienie, i górę, która ogarnia, tuli wę- drowców i grozi im jak muskularny starzec. W komisa- riacie, w którym przed dwudziestu pięciu laty stawiał pierwsze kroki, mówiono o nim „dziki", moŜe ze wzglę- du na jego upodobanie do samotności. Nie wiedział, co właściwie ma oznaczać ten przydomek, i nie uwaŜał go ani za oryginalny, ani za pochlebny. Zapytał o to kiedyś młodą inspektor, swoją bezpo- średnią przełoŜoną. Marzył, Ŝeby ją pocałować, ale była o dziesięć lat starsza od niego, więc nie śmiał. Za- kłopotana, odparta: „Niech pan to przemyśli, uwaŜnie spojrzy w lustro, a sam pan zrozumie". Wieczorem z przykrością, bo lubił jasnoskórych olbrzymów, ob- serwował niską, barczystą i smagłą postać w lustrze, a nazajutrz powiedział: „Stanąłem przed lustrem i pa- trzyłem, ale wciąŜ nie rozumiem, o co chodzi". 10

„Adamsberg - mruknęła znuŜona i zniechęcona pani inspektor - czy warto mówić o takich sprawach? Po co zadawać tyle pytań? Mamy teraz na głowie kradzieŜ ze- garków, musimy się na tym skupić, nie mam zamiaru rozmawiać o pana wyglądzie". I dodała: „Nie płacą mi za wykłady o pańskim wyglądzie". „W porządku - powiedział Jan Baptysta - niech się pani tak nie denerwuje". Godzinę potem usłyszał, Ŝe maszyna do pisania uci- chła. Inspektor wołała go do siebie. Była wyraźnie spię- ta. „Skończmy z tym raz na zawsze - zaczęła. - Po- wiedzmy, Ŝe chodzi o sylwetkę dzikiego dziecka, i tyle". A on podjął: „Chce pani przez to powiedzieć, Ŝe to nie- zgrabna sylwetka?". Odniósł wraŜenie, Ŝe szefowa traci cierpliwość. „Proszę nie oczekiwać, Ŝe powiem panu, Ŝe jest przystojny. Ale ma pan mnóstwo wdzięku, Adams- berg, i radzę to dobrze wykorzystać". W jej głosie po- brzmiewało znuŜenie i pewna czułość, był tego pewien. Jeszcze dziś, kiedy wspominał tę rozmowę, przebiegał go dreszcz, zwłaszcza Ŝe juŜ nigdy nie rozmawiali ze sobą w ten sposób. Wsłuchany w bicie własnego serca, czekał, co będzie dalej. MoŜe go pocałuje, moŜe podej- dzie, ale nic z tego. Nigdy więcej nie nawiązała do tej rozmowy. Kiedyś tylko rzuciła z desperacją: „Nie nadaje się pan do pracy w policji, Adamsberg. Policja nie jest dla dzikich ludzi". Pomyliła się. Przez pięć następnych lat z powodze- niem przeprowadził cztery śledztwa w sprawie mor- derstw, a robił to w sposób, który jego koledzy zgodnie uznali za oszałamiający, wręcz niesprawiedliwie sku- teczny i prowokacyjny. „Nawet nie udajesz, Ŝe się wysi- lasz - powtarzali. - Przychodzisz do biura, włóczysz się, 11

marzysz, patrzysz w sufit, coś sobie szkicujesz, jakbyś pozjadał wszystkie rozumy i miał mnóstwo czasu, a po- tem pojawiasz się i z nonszalancją, ale grzecznie, mó- wisz ni stąd, ni zowąd: Trzeba aresztować proboszcza, to on udusił tego dzieciaka, Ŝeby się nie wygadał". Po rozwikłaniu tych czterech spraw „dziki" został in- spektorem, potem komisarzem i wciąŜ godzinami szki- cował coś na kolanie, opierając notes na wymiętych spodniach. Przed dwoma tygodniami zaproponowano mu pracę w ParyŜu. Opuścił więc pokryte graffiti ściany biura, w którym przepracował dwadzieścia lat. Do tej pory nie odczuwał monotonii Ŝycia, ale prze- cieŜ czasami ludzie potwornie go nudzili! Zbyt często wiedział z góry, co moŜe od nich usłyszeć. Za kaŜdym razem, gdy zdarzyło mu się pomyśleć: „Teraz facet po- wie to i to", miał do siebie Ŝal, uwaŜał, Ŝe zachowuje się odraŜająco, zwłaszcza jeśli facet mówił właśnie to, co Adamsberg przewidział. Wtedy cierpiał i błagał wszyst- kich bogów, by obdarzyli go łaską niewiedzy. Jan Baptysta Adamsberg siedział przy kawie w barku na wprost paryskiego komisariatu. Czy teraz wiedział juŜ, dlaczego nazwano go „dziki"? Tak, to i owo juŜ zro- zumiał, ale teŜ ludzie uŜywają słów, wypaczając ich zna- czenie. Zwłaszcza on. Z pewnością tylko ParyŜ mógł przywrócić mu skalny świat, którego tak bardzo potrze- bował. ParyŜ, miasto z kamienia. Co prawda były tu drzewa, to nieuniknione, ale co tam drzewa, wystarczyło nie zwracać na nie uwagi. Poza tym trzeba było omijać skwery i skwerki i wszystko było 12

w porządku. Jeśli chodzi o rośliny, Adamsberg Ŝyczliwie odnosił się tylko do rachitycznych krzewów i warzyw, które nad ziemią wysuwały jedynie skąpe liście. Z pew- nością Adamsberg wcale tak bardzo się nie zmienił, bo spojrzenia jego nowych kolegów przypomniały mu, jak dwadzieścia lat temu patrzyli na niego policjanci z Pire- nejów, którzy starali się ukryć niechęć, szeptali coś za jego plecami, kiwali głowami, wykrzywiali się i bezrad- nie rozkładali ręce. Wszystkie te ciche gesty mówiły: co to za człowiek?! Uśmiechał się łagodnie, delikatnie ściskał ich ręce, tłumaczył i słuchał - Adamsberg zawsze wszystko robił łagodnie. Ale po jedenastu dniach na twarzach podcho- dzących do niego współpracowników wciąŜ dostrzegał wyraz niepewności ludzi, którzy zastanawiają się, z ja- kimŜ to nowym bytem przyszło im się zetknąć, jak Ŝywi się tę istotę, jak się z nią rozmawia, jak moŜna ją rozba- wić, a jak wzbudzić jej zainteresowanie. Od jedenastu dni komisariat w „piątce" szeptał i plotkował, jakby ta- jemnicze zjawisko zakłóciło normalny bieg Ŝycia. Obecna sytuacja Adamsberga róŜniła się jednak za- sadniczo od połoŜenia debiutanta, którym był ćwierć wieku temu w Pirenejach, bo teraz cieszył się reputacją, która wszystko ułatwiała. Ale nawet ta reputacja nie mo- gła sprawić, by ludzie zapomnieli, Ŝe jest tu obcy. Wczo- raj słyszał, jak najstarszy paryŜanin w ekipie mówi pół- głosem: „Pochodzi z Pirenejów, równie dobrze mógłby przyjechać z końca świata". ChociaŜ od pół godziny powinien być w biurze, wciąŜ siedział nad filiŜanką kawy w barze. 13

Jednak nawet respekt, jakim otaczano czterdzie- stopięcioletniego dziś Adamsberga, nie upowaŜniał go do spóźnień. Spóźnił się juŜ jako dwudziestolatek. Na- wet z przyjściem na świat spóźnił się o szesnaście dni. Adamsberg nie miał zegarka, choć nie potrafiłby wyja- śnić dlaczego, bo w gruncie rzeczy nie miał nic przeciw- ko zegarkom. Ani przeciwko parasolom. Ani przeciwko innym rzeczom. I wcale nie pragnął robić wyłącznie te- go, na co miał ochotę, ale po prostu nie potrafił zmusić się do robienia czegoś, co w danej chwili zupełnie nie odpowiadało jego nastrojowi. Nigdy nie był do tego zdolny, nawet kiedy tak bardzo chciał się przypodobać ładnej inspektor. Nawet dla niej. Mówiło się, Ŝe przypa- dek Adamsberga jest beznadziejny, i nawet on czasami tak sądził. Czasami, ale nie zawsze. A dziś miał nastrój do przesiadywania nad filiŜanką kawy. I bardzo wolno ją mieszał. Trzy dni temu jakiś facet dał się zabić we własnym składzie tkanin. Najwy- raźniej prowadził podejrzane interesy, więc trzej inspek- torzy Adamsberga szperali w kartotece jego kontrahen- tów i byli niemal pewni, Ŝe znajdą wśród nich zabójcę. Adamsberg przestał przejmować się tą sprawą, kiedy zobaczył rodzinę zmarłego. Inspektorzy starali się odna- leźć oszukanego klienta i nawet trafili juŜ na pewien trop, a on przyglądał się pasierbowi ofiary, Patrykowi Vernoux, przystojnemu dwudziestotrzylatkowi, subtel- nemu i romantycznemu. Tylko na niego patrzył. JuŜ trzykrotnie pod róŜnymi pretekstami wzywał go do ko- misariatu i skłaniał do mówienia o byle czym: co sądzi o łysinie ojczyma, czy wzbudzała w nim odrazę, czy lubił fabryki tekstyliów, co czuł podczas strajku elektrowni, 14

co, jego zdaniem, powoduje tak powszechne zaintereso- wanie genealogią? Ostatnia rozmowa, wczoraj, wyglądała mniej więcej tak: - UwaŜa się pan za przystojnego męŜczyznę? - za- pytał Adamsberg. - Kłamałbym, usiłując zaprzeczyć. - Ma pan rację. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, w jakim celu zo- stałem tu wezwany? - Oczywiście. Z powodu ojczyma. Wspomniał pan juŜ o irytacji, w jaką wprawiał pana fakt, Ŝe ojczym sy- pia z pańską matką? Chłopak wzruszył ramionami. - Tak czy inaczej, nie miałem na to Ŝadnego wpływu, mógłbym go tylko zabić, ale nie zrobiłem tego. Przyzna- ję, Ŝe na myśl o jego związku z matką robiło mi się nie- dobrze. Ojczym przypominał mi dzika, był owłosiony aŜ po koniuszki uszu. Przyznaję, Ŝe wzbudzał we mnie od- razę. Jak by się pan czuł na moim miejscu? - Nie mam pojęcia. Któregoś dnia zaskoczyłem matkę w łóŜku z moim szkolnym kolegą. A przecieŜ biedulka była raczej wierna. Zamknąłem drzwi. Pamiętam, Ŝe myślałem wtedy tylko o pieprzyku na jego plecach, i zastanawiałem się, czy mama go zauwaŜyła. - Nie bardzo rozumiem, po co pan o tym mówi - burknął uraŜony chłopak. - MoŜe po prostu jest pan sil- niejszy ode mnie, ale to nie moja sprawa. - Nie, zresztą to bez znaczenia. Czy pańskim zdaniem matka jest przygnębiona? - Jasne, Ŝe tak.

- Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Radzę nie odwiedzać jej zbyt często. A potem pozwolił chłopakowi wyjść. Adamsberg wszedł do komisariatu. W tej chwili jego ulubieńcem wśród inspektorów był Adrian Danglard, męŜczyzna niezbyt przystojny, doskonale ubrany, o wy- datnym brzuchu i równie okazałym zadku. Sporo pił i wydawało się, Ŝe po czwartej, a czasem nawet wcześniej, nie moŜna na nim polegać. Ale był realny, bardzo realny - Adamsberg nie znalazł dotąd trafniejszych słów, któ- rymi mógłby go określić. Danglard zostawił mu na biur- ku analizę wykonaną na podstawie kartoteki klientów hurtownika tkanin. - Danglard, chciałbym porozmawiać dziś z tym pa- sierbem, z młodym Patrykiem Vernoux. - Znowu, panie komisarzu? Czego pan jeszcze chce od tego biedaka? - Dlaczego nazwał go pan „biedakiem"? - Jest nieśmiały, potulny, wciąŜ przeczesuje włosy, stara się panu przypodobać, a kiedy siedzi w korytarzu i czeka, nie mając pojęcia, o co moŜe go pan wypytywać, wygląda na tak zbitego z tropu, Ŝe aŜ Ŝal patrzeć. Dlate- go powiedziałem o nim „biedak". - Nie zauwaŜył pan niczego innego? Danglard pokręcił głową. - Opowiadałem panu juŜ o wielkim psie, który po- twornie się ślinił? - zapytał Adamsberg. - Nie, na pewno nie. - Kiedy pan wysłucha tej historii, uzna mnie pan za najbardziej parszywego glinę, jakiego zna świat. Niech pan usiądzie, mówię wolno, trudno mi się streścić, czasem 16

odchodzę od tematu. Jestem chaotycznym człowiekiem, Danglard. Wyszedłem z wioski wczesnym rankiem, Ŝeby spędzić cały dzień w górach. Miałem jedenaście lat. Nie lubię psów, jako dziecko teŜ ich nie lubiłem. A ten wiel- ki pies, któremu ślina ciekła z pyska, stał na środku ścieŜki i patrzył na mnie. Jego ślina kapała mi na buty, ciekła po rękach. Psisko było potęŜne, głupie i sympa- tyczne. Powiedziałem: „Słuchaj, olbrzymie, wybieram się bardzo daleko, chcę się zgubić, a potem odnaleźć, jeśli chcesz, moŜesz iść ze mną, ale, psiakrew, przestań się tak ślinić, bo robi mi się niedobrze". Psisko zrozu- miało i poszło za mną. Adamsberg zamilkł, zapalił papierosa i wyciągnął z kieszeni jakąś karteczkę. ZałoŜył nogę na nogę i pochylił się, coś szkicując na tym skrawku papieru rozłoŜonym na kolanie. Po chwili zerknął na kolegę i podjął. - Nawet jeŜeli to pana nudzi, Danglard, opowiem całą historię o tym wielkim psie. Wielki pies i ja ga- wędziliśmy przez całą drogę o konstelacji Małej Niedź- wiedzicy i wołowych kościach, aŜ wreszcie za- trzymaliśmy się w opuszczonym szałasie pasterskim. Było tam sześciu chłopaków z sąsiedniej wioski, dobrze ich znałem, bo często się biliśmy. Zapytali: „To twój kundel?". „Dziś mój", odpowiedziałem. Najmniejszy dzieciak chwycił zwierzę za długą sierść, pies był stra- chliwy, bezwładny jak włochaty dywan, i dzieciak po- wlókł go na skraj urwiska. „Nie lubię twojego głupiego kundla", powiedział. A wielkie psisko skamlało, wcale się nie broniąc. Rzeczywiście, ten pies był głupi. Smar- kacz kopnął go z całej siły w zad i pies runął w przepaść. Wolno odstawiłem torbę. Zawsze robię wszystko powoli. 17

Jestem powolny, Danglard. Faktycznie, miał ochotę powiedzieć Danglard. Zdą- Ŝyłem zauwaŜyć. Chaotyczny i powolny. Ale Danglard wolał się powstrzymać, bo Adamsberg był jego nowym przełoŜonym. Poza tym szanował przybysza z Pi- renejów. Jak wszyscy, słyszał o najwaŜniejszych śledz- twach Adamsberga, i jak wszyscy podziwiał jego ge- niusz, choć nigdy nie posądziłby o takie zdolności czło- wieka, którego poznał kilkanaście dni temu. Teraz, kiedy patrzył na niego z bliska, był zdumiony, jak jego szef wolno się rusza i mówi, ale przede wszystkim wręcz rozczarowany niską, szczupłą, lecz muskularną sylwet- ką, która nie wzbudzała respektu, a takŜe swego rodzaju niechlujstwem człowieka, który nie przedstawił im się we właściwej chwili, a krawat nosił do wymiętej, byle jak wciśniętej w spodnie koszuli. Ale uwodzicielska moc komisarza wzmagała się jak wiatr przed burzą. Zaczęło się od głosu Adamsberga. Danglard lubił wsłuchiwać się w jego brzmienie, to go uspokajało, niemal usypiało. „Działa jak pieszczota", szepnęła Florentyna, ale Floren- tyna to kobieta, ona jedna mogła uŜyć tu takich słów. Castreau natychmiast ją ofuknął: „Tylko nie mów, Ŝe jest przystojny". Florentyna wyglądała na zakłopotaną. „Zaczekaj, muszę się zastanowić". Z natury była bardzo skrupulatna, na ogół teŜ nie wypowiadała nieprzemyśla- nych opinii. Niezbyt pewna siebie, uciekła się do wybie- gu: „Nie, ale ma w sobie jakiś wdzięk, nie umiem tego dokładnie uchwycić. Zastanowię się nad tym". PoniewaŜ ekipa parsknęła śmiechem, a Florentyna wciąŜ wyglą- dała na głęboko zamyśloną, Danglard powiedział: „Flo- rentyna ma rację, przecieŜ to oczywiste". Margellon, 18

młody policjant, nie przepuścił okazji i nazwał go peda- łem. Margellon nigdy nie powiedział nic mądrego. A Danglard potrzebował inteligencji tak samo jak alkoho- lu. Wzruszył ramionami i pomyślał, Ŝe trochę szkoda, Ŝe Margellon się myli, bo miał juŜ dość kłopotów z kobie- tami i przypuszczał, Ŝe męŜczyźni nie byliby aŜ tak ma- łostkowi. Słyszał wprawdzie, Ŝe męŜczyźni są łajdakami, Ŝe kiedy tylko uda im się zaciągnąć kobietę do łóŜka, poddają ją surowej ocenie, ale kobiety są jeszcze gorsze, poniewaŜ nie chcą się nawet przespać z facetem, który nie całkiem im odpowiada. W ten sposób nie tylko uchy- lają się przed osądzeniem męŜczyzny, ale i pozbawiają go seksu. To smutne. Dziewczyny naprawdę są trudne. A Danglard znał wiele kobiet, które go oszacowały i nie chciały. Czasami miał ochotę wyć z rozpaczy. Tak czy inaczej wiedział, Ŝe rozwaŜna Florentyna trafnie ocenia Adamsberga, a on jest pod urokiem przybysza z Pirenejów, którego przera- sta o dwie głowy. Zaczynał teŜ rozumieć, Ŝe nieco za- skakująca chęć, by opowiedzieć mu o tym czy owym, ogarniająca rozmówców Adamsberga, tłumaczyła, dla- czego tylu morderców w zasadzie przypadkiem opisało mu swe odraŜające zbrodnie. Robili to, Ŝeby pogawędzić z Adamsbergiem. Danglard, który, jak mu mówiono, miał do tego ta- lent, rysował karykatury kolegów. Przy okazji nauczył się uwaŜnie analizować twarze i teraz dobrze się na nich znał. Doskonale uchwycił na przykład gębę Castreau. Ale wiedział, Ŝe nigdy nie odwaŜy się narysować twarzy Adamsberga, bo kryło się w niej sześćdziesiąt twarzy, które walczyły o swe miejsce, by złoŜyć się na to jedno niepowtarzalne oblicze. PoniewaŜ nos był zbyt wydatny, 19

usta wykrzywione, ruchliwe, z pewnością zmysłowe, oczy mało wyraziste i głęboko osadzone, a Ŝuchwa moc- no zarysowana, karykaturowanie tej twarzy pełnej nie- spójności, którą natura stworzyła, drwiąc sobie z wszel- kich zasad klasycznej harmonii, wydawało się prawie niemoŜliwe. MoŜna by pomyśleć, Ŝe Bogu zabrakło su- rowca, kiedy tworzył Jana Baptystę Adamsberga, i Ŝe przetrząsał szuflady i półki, wygrzebując resztki i klejąc kawałki, które nigdy nie znalazłyby się obok siebie, gdyby Bóg miał tego dnia pod ręką wszystko, czego potrzebował. Jednak w pewnej chwili świadom proble- mu Bóg postanowił zadać sobie trud, nawet wiele trudu, i dokonał wspaniałego czynu, w niepojęty sposób przy- dając tej twarzy uroku. Danglard, który nigdy w Ŝyciu nie natknął się na taką twarz, uwaŜał, Ŝe zamykanie jej w trzech zręcznych kreskach byłoby zdradą, a jego szkic, zamiast pewnością linii wydobyć oryginalność oblicza, tylko pozbawiłby je świetlistości. I właśnie dlatego Danglard zastanawiał się, co teŜ moŜe spoczywać na dnie szuflad i w kątach szaf Pana Boga. - Czy pan mnie słucha, czy słodko drzemie? - zapytał Adamsberg. - ZauwaŜyłem, Ŝe czasami usypiam ludzi. Naprawdę zapadają w głęboki sen. MoŜe mówię za ci- cho, moŜe zbyt wolno - nie mam pojęcia. Pamięta pan, Ŝe opowiadałem o psie, który runął w przepaść? Odwią- załem od paska metalową manierkę i zacząłem z całej siły walić nią po głowie tego smarkacza. A potem po- szedłem po wielkiego, głupkowatego psa. Zdołałem do niego dotrzeć po trzech godzinach, ale on i tak juŜ nie Ŝył. NajwaŜniejsze w całej tej historii jest okrucieństwo tego chłopaka. Od dawna wiedziałem, Ŝe coś jest z nim 20

nie tak. To było jego potworne okrucieństwo. Zapew- niam pana, Ŝe miał zupełnie normalną twarz, Ŝadnego haczykowatego nosa. Przeciwnie, był ładnym dziecia- kiem, ale biło od niego okrucieństwo. Niech pan nie oczekuje, Ŝe coś jeszcze zauwaŜyłem, wiem tylko, Ŝe osiem lat potem roztrzaskał zegarem głowę pewnej sta- ruszki. I Ŝe na ogół w większości zabójstw z premedyta- cją obok goryczy, poniŜenia, choroby psychicznej i tak dalej pojawia się okrucieństwo, napawanie się cierpie- niem innego człowieka, radość, z jaką sprawca pastwi się nad ofiarą i patrzy na jej agonię. Przyznaję, Ŝe nie zawsze widać to okrucieństwo na pierwszy rzut oka, ale wyczuwa się w takiej osobie coś zbędnego, rozbuchane- go ponad wszelką miarę. Czasami jest to właśnie okru- cieństwo. Rozumie pan, o czym mówię? O rozbuchaniu, o przeroście, nadmiarze. - Kłóci się to z moimi zasadami - odparł nieco spięty Danglard. - Nie zwykłem twardo obstawać przy za- sadach, ale nie wierzę, by istnieli ludzie napiętnowani stałą cechą, tak niezmienną jak piętno, które wypala się bydłu, i Ŝeby kierując się wyłącznie intuicją, moŜna było wytropić morderców. Wiem, Ŝe to, co mówię, brzmi banalnie i nie jest oryginalne, ale przecieŜ musimy pole- gać na rozmaitych tropach, a do wydania wyroku po- trzebne są dowody. Przeczucia i wraŜenia wzbudzają we mnie głęboką obawę, bo ulegając im, godzimy się na dyktaturę subiektywizmu i pomyłki sądowe. - Wygłosił pan istną rozprawę, Danglard. Nie po- wiedziałem, Ŝe ludzie mają takie rzeczy wypisane na twarzy, tylko Ŝe wyczuwa się potworność bijącą z głębi człowieka. To jest jak pot, który czasem zrasza czoło. 21

Zdarza mi się go dostrzec. Widziałem to na wykrzy- wionych ustach pewnej dziewczyny, jakbym zobaczył prusaka biegnącego po tym stole. Trudno mi nie do- strzec, Ŝe w kimś jest coś niepokojącego, wypaczonego. To moŜe dotyczyć upodobania do zbrodni, ale i innych, nie tak powaŜnych skłonności. Z niektórych wyziera wyłącznie trawiąca ich nuda albo gorycz zawiedzionej miłości, to takŜe widać, Danglard, i da się wyczuć, jak groźne jest zjawisko. Wydaje mi się, Ŝe potrafię tak sa- mo wyczuć zbrodnicze skłonności u ludzi, którzy rozko- szują się przemocą. Danglard uniósł głowę, a jego ciało nabrało w tej chwili dziwnej spręŜystości. - W kaŜdym razie jest pan przekonany, Ŝe potrafi do- strzec w ludziach to, co niewidoczne, Ŝe dostrzeŜe pan całe duchowe robactwo, które wypełza na ich usta, bie- rze pan wraŜenia za objawienie, myśli pan, Ŝe z człowie- ka wyziera całe jego jestestwo, a to nieprawda. Prawda, niestety banalna i prozaiczna, jest nieco inna - skłonność do nienawiści jest równie częsta jak bujne włosy, jak to, Ŝe kaŜdy moŜe potknąć się na schodach i zabić. Jestem tego pewien. KaŜdy męŜczyzna moŜe zgwałcić i zamor- dować, kaŜda kobieta moŜe obciąć komuś nogi, jak ta z ulicy Guy-Lassac w ubiegłym miesiącu. Wszystko zale- Ŝy od tego, co przeŜył dany człowiek i jak silna jest w nim chęć pogrąŜenia się w otchłani i pociągnięcia za sobą innych. Wcale nie trzeba od dziecka ziać nienawi- ścią do świata, Ŝeby nagle zapragnąć zmieść wszystkich z powierzchni ziemi, bo na ich widok człowieka ogarnia- ją mdłości. - Danglard, przecieŜ uprzedzałem, Ŝe kiedy wysłucha pan opowiastki o psie, poczuje pan do mnie odrazę - 22

powiedział Adamsberg, marszcząc brwi i przerywając rysowanie. - Powiedziałbym raczej, Ŝe teraz uwaŜam pana za niebezpiecznego - mruknął Danglard. - Źle, jeŜeli ktoś tak mocno wierzy we własne siły. - Dostrzeganie zgnilizny duchowej nie świadczy o si- le. Nie potrafię wyzbyć się tego, o czym panu po- wiedziałem, chociaŜ właśnie ta zdolność spowodowała niejeden kataklizm w moim Ŝyciu. Ani razu nie pomy- liłem się w ocenie człowieka - zawsze wiedziałem, komu wiedzie się dobrze, a komu źle, kto jest smutny, inteli- gentny, sztuczny, rozdarty, obojętny, groźny, nieśmiały, ani razu! Nawet pan sobie nie wyobraŜa, jakie to uciąŜ- liwe. Czasami błagam w duchu, Ŝeby ktoś mnie w końcu zaskoczył, kiedy zaczynam się juŜ domyślać, jak skoń- czy się kolejna historia. Przez całe Ŝycie poznawałem, Ŝe tak powiem, tylko początki i z nadzieją czekałem na nie- przewidziane zakończenia. Jednak te zawsze zbyt szybko stawały mi przed oczyma niczym nudny film, w którym tak łatwo przewidzieć, kto się zakocha, a kto będzie miał wypadek. Nawet jeśli ogląda pan taki film do końca, potwornie się pan nudzi. - ZałóŜmy, Ŝe ma pan intuicję - powiedział Danglard. - Węch doskonałego gliny, na to mogę się zgodzić. Ale i na taki węch nie wolno się zdawać, to zbyt ryzykowne i zuchwałe. Nawet po dwudziestu latach pracy nie zna się natury ludzkiej. Adamsberg podparł brodę ręką. Jego oczy lśniły za obłokiem dymu z papierosa. - Niech mnie pan uwolni od tej wiedzy, Danglard. Niech mi pan ją odbierze, o niczym innym nie marzę. - Ludzie to nie jakieś mrówki - ciągnął Danglard. 23

- Nie. Lubię ludzi, a gwiŜdŜę na mrówki, nie obcho- dzi mnie, czy i co sobie myślą ani czego chcą. A prze- cieŜ nawet mrówki czegoś pragną. Dlaczego miałoby być inaczej? - Racja - przyznał Danglard. - Zdarzyło się panu popełnić błąd, który doprowadził do oskarŜenia niewinnego człowieka, Danglard? - Przeglądał pan moje akta? - zapytał Danglard, zer- kając kątem oka na Adamsberga, który palił papierosa i rysował. - Gdybym powiedział, Ŝe nie, zarzuciłby mi pan, Ŝe bawię się w magika. Ale ich nie czytałem. Co się wy- darzyło? - Chodzi o pewną dziewczynę. Było włamanie do sklepu jubilerskiego, w którym pracowała. Z pełnym przekonaniem udowadniałem, Ŝe była wspólniczką wła- mywaczy. Właściwie to było oczywiste. Jej sposób za- chowania, niespójność zeznań, dziwactwa, a przede wszystkim mój policyjny węch, rozumie pan? Skazali ją na trzy lata, po dwóch miesiącach odebrała sobie Ŝycie w celi i to w potworny sposób. A wkrótce potem okazało się, Ŝe była całkowicie niewinna, nie miała z tym wła- maniem nic wspólnego. Dlatego teraz przeklęta intuicja, te cholerne oznaki, które potrafi pan wyczytać z twarzy, to dla mnie tylko groźna bzdura. Od tamtej sprawy za- miast na wraŜeniach i wewnętrznych przekonaniach opieram się na banalnych śladach i typowo ludzkiej nie- pewności. Danglard wstał. - Chwileczkę - zatrzymał go Adamsberg. - Niech pan nie zapomni o wezwaniu pasierba Vernoux. Adamsberg przez chwilę milczał. Był zakłopotany. Źle się stało, Ŝe po tego rodzaju dyskusji musiał poinfor- 24

mować podwładnego o swej decyzji. Dodał nieco ciszej: - A potem proszę go zatrzymać. - Panie komisarzu, chyba nie mówi pan powaŜnie? - zdziwił się Danglard. Adamsberg przygryzł dolną wargę. - Jego przyjaciółka go kryje, jestem pewien, Ŝe w dniu zabójstwa nie byli razem na kolacji, chociaŜ ich zeznania są zgodne. Proszę jeszcze raz przesłuchać oboje - jak długo czekali na pierwsze, a potem na drugie danie, czy w sali był gitarzysta i co grał, gdzie stała na ich stoliku butelka z winem - po prawej czy po lewej stronie, jakie to było wino, jaki kształt miały kieliszki, jakiego koloru był obrus, i tak dalej, aŜ po najdrobniejszy szczegół. Zobaczy pan, Ŝe w końcu się zaplączą. A potem proszę sporządzić spis obuwia chłopaka. I niech pan porozmawia ze sprzą- taczką, którą opłaca dla niego matka. Najprawdopodob- niej brakuje jednej pary, tej, którą miał na nogach w dniu zabójstwa, bo wokół magazynu teren jest błotnisty, tuŜ obok trwają roboty drogowe, a glina jest lepka jak guma. Ten młody człowiek jest bystry, na pewno się ich pozbył. Na wszelki wypadek proszę przeszukać śmietniki i kana- ły ściekowe w okolicach jego domu, mógł przejść ostatni odcinek drogi w skarpetkach, kanał odpływowy dzieli od drzwi jego domu zaledwie kilka metrów. - JeŜeli dobrze zrozumiałem - wtrącił Danglard - wy- czuwa pan, Ŝe ten facet cuchnie? - Obawiam się, Ŝe tak - szepnął Adamsberg. - A czym cuchnie? - Okrucieństwem. - Wydaje się to panu takie oczywiste? 25