Raven_Heros

  • Dokumenty474
  • Odsłony395 224
  • Obserwuję355
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań247 479

Błękitnokrwiści 05 - Zbłąkany Anioł. Krwawe Walentynki - Melissa De La Cruz

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Błękitnokrwiści 05 - Zbłąkany Anioł. Krwawe Walentynki - Melissa De La Cruz.pdf

Raven_Heros EBooki Melissa De La Cruz Błękitnokrwiści
Użytkownik Raven_Heros wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

MELISSA DE LA CRUZ ZBŁĄKANY ANIOŁ KRWAWE WALENTYNKI Tłumaczenie Małgorzata Kaczarowska Misguided Angel; Bloody Valentine

ZBŁĄKANY ANIOŁ

Dla Taty, Alberta B. de la Cruz (7 września 1949 - 25 października 2009), który uważał, że dedykacje i podziękowania to najlepsze części moich książek, ponieważ zawsze jest tam mowa o nim.

Misguided angel hanging over me, Heart like a Gabriel, pure and white as ivory Soul like a Lucifer, black and cold like a piece of lead. Misguided angel, love you till I'm dead. - Cowboy Junkies, Misguided Angel Wszystko się zmienia, nic nie ginie. - Owidiusz

Z osobistego dziennika Lawrence'a Van Alena 11 listopada 2005 r. Było nas siedmioro, kiedy zakon został powołany do życia. Zwołano radę, aby zająć się rosnącym zagrożeniem ze strony Ścieżek Umarłych. Oprócz mnie na tym spotkaniu obecni byli: słabowity kuzyn cesarza, Gemellus, westalki Oktylla i Alkione; dowódca cesarskiej armii, generał Aleksandrus; oddany nam senator Panteliusz i uzdrowiciel Onbazjusz. Dzięki długoletnim badaniom ustaliłem, że Alikone została najprawdopodobniej odźwierną Bramy Obietnicy, trzeciej spośród Bram Piekieł. Doszedłem także do wniosku, że ta właśnie brama kryje rozwiązanie zagadki ciągłej obecności naszych wrogów, którzy mieli zostać całkowicie zniszczeni. Na tej bramie musimy się skoncentrować, ponieważ jest ona najważniejsza ze wszystkich. Przypuszczam, iż Alikone osiedliła się we Florencji i mam podstawy sądzić, że jej ostatnim odnotowanym wcieleniem byłą Katarzyna ze Sieny, słynna włoska mistyczka, „urodzona” w roku 1347. Jednakże po „śmierci” Katarzyny w życiu społecznym Florencji nie pojawiały się już żadne znaczące kobiety. Zupełnie jakby nie pozostawiła żadnych dziedziców swojego nazwiska, a jej linia po prostu wygasła w 1429 r., wraz z zakończeniem rządów Giovanniego de Medici. Od piętnastego wieku miasto było związane z rosnącym w siłę zakonem petruwiańskim, którego założycielem był ambitny duchowny, Benedykt Linardi. Obecnym zwierzchnikiem szkół i zakonów petruwiańskich jest ojciec Roberto Baldessarre. Nawiązałem z nim korespondencję i jutro planuję udać się do Florencji.

Pościg Odgłos kroków na bruku rozbrzmiewał echem wśród pustych ulic miasta. Tomasia w safianowych ciżmach stąpała niemal bezgłośnie, słysząc za plecami stukot ciężkich butów Andreasa i lżejsze kroki Giovanniego. Nie zwalniając, biegli jedno za drugim, blisko siebie, przyzwyczajeni do tego rodzaju karności i przyzwyczajeni do wtapiania się w ciemność. Na środku placu rozdzielili się. Tomi wzniosła się na gzyms najbliższego budynku i przycupnęła, patrząc na rozległą panoramę miasta: od budowanej właśnie bazyliki przez Most Złotników, aż do dzielnic za rzeką. Wyczuła, że zbliża się do nich potwór i przygotowała się do ataku. Ich cel jeszcze nie wiedział, Że jest śledzony, a Tomasia miała zamiar uderzyć szybko i niepostrzeżenie, wymazując i niszcząc każdy ślad srebrnokrwistego. Zupełnie jakby bestia, przebrana za pałacowego strażnika, nigdy nie istniała. Nawet umierając, nie mogła wydać żadnego dźwięku. Tomasia nie ruszała się Z miejsca, czekając, aż bestia podejdzie bliżej i wpadnie w ich zasadzkę. Usłyszała, że Dre odchrząkuje, lekko zadyszany. Obok niego pojawił się Gio z obnażonym mieczem, sygnalizując, że wampir znalazł się już w zaułku. Teraz przyszła jej kolej. Tomasia zeskoczyła ze swojego posterunku, trzymając w zębach sztylet. Ale kiedy wylądowała na ulicy, nie zobaczyła ani śladu bestii. - Gdzie...? - zaczęła szeptem, ale Gio położył palec na ustach, wskazując ciemną uliczkę. Tomi uniosła brwi. Coś niezwykłego. Srebrnokrwisty zatrzymał się, aby porozmawiać z zamaskowanym nieznajomym. To dziwne: Croatanie nienawidzili czerwonokrwistych i zwykle unikali ich albo torturowali dla rozrywki. - Ruszamy? - zapytała, kierując się w tamtą stronę. - Czekaj - rozkazał Andreas. Miał dziewiętnaście lat, był wysoki i dobrze zbudowany, wyrzeźbione muskuły i gęste brwi sprawiały, że był zarazem przystojny i bezlitosny. Był ich przywódcą, jak zawsze. W porównaniu z nim Gio wydawał się drobny, niemal jak elf, Z urodą, której nie mogły ukryć nawet postrzępiona broda i długie, nieposłuszne włosy. Trzymał dłoń na rękojeści miecza, spięty i gotowy do skoku. Tomi zrobiła to samo, przesuwając palcem po ostrzu sztyletu. Czuła się lepiej, mając

go przy sobie. - Zobaczmy, co będzie dalej - zdecydował Dre.

CZĘŚĆ PIERWSZA SCHUYLER VAN ALEN I BRAMA OBIETNICY U wybrzeży Włoch Teraźniejszość

Jeden Cinque Terre Schuyler Van Alen najszybciej, jak mogła, wspięła się spiralnymi schodkami z polerowanego brązu na górny pokład. Pochwyciła spojrzenie stojącego na dziobie jachtu Jacka Force'a i skinęła głową, osłaniając oczy przed palącym śródziemnomorskim słońcem. Gotowe. To dobrze, przekazał i zajął się rzucaniem kotwicy. Był spalony słońcem i rozczochrany, jego skóra miała kolor ciemnego orzecha, a włosy barwę lnu. Czarne włosy Schuyler także były zmierzwione i zaniedbane po miesiącu wystawiania ich na słone morskie powietrze. Miała na sobie starą koszulę Jacka, niegdyś białą i nieskazitelną, obecnie zszarzałą i wystrzępioną na dole. Oboje otaczała aura luzu, typowa dla ludzi będących na wiecznych wakacjach: leniwa, zrelaksowana bezcelowość ukrywała ich determinację. Miesiąc wystarczył. Musieli działać. Musieli działać dzisiaj. Mięśnie ramion Jacka napięły się, kiedy szarpnął linę, sprawdzając, czy kotwica zaczepiła o dno morskie. Nie miał szczęścia. Kotwica podniosła się, więc popuścił jeszcze kilka metrów liny. Podniósł prawą rękę, sygnalizując Schuyler, żeby wrzuciła wsteczny bieg. Jack wypuścił jeszcze kawałek liny i znowu szarpnął. Gruby biały warkocz zacisnął się na jego ręce, kiedy ciągnął kotwicę ku sobie. Schuyler, która dawniej żeglowała latem w Nantucket, wiedziała, że zwykły człowiek użyłby do zarzucenia trzystukilogramowej kotwicy kołowrotu z silnikiem, ale oczywiście Jack nie był w najmniejszym stopniu zwykłym człowiekiem. Pociągnął mocniej, wykorzystując niemal całą swoją silę, a ośmiotonowy jacht hrabiny jakby naprężył się na moment. Tym razem kotwica wytrzymała, znajdując zaczepienie na skalistym dnie. Jack rozluźnił mięśnie i puścił linę, a Schuyler odeszła od steru, żeby pomóc mu owinąć ją wokół podstawy kołowrotu. Przez ostatni miesiąc znajdowali niewielką pociechę w takich prostych zadaniach. Pozwalało im to zająć się czymś konkretnym, podczas gdy planowali ucieczkę. Ponieważ Izabela Orleańska ofiarowała im wprawdzie schronienie w swoim domu, ale dawno temu, w innym wcieleniu, była ukochaną Lucyfera, Druzyllą, siostrą - żoną cesarza Kaliguli. To prawda, że hrabina okazała im niezwykłą szczodrość, otaczając wszelkimi luksusami - jacht na przykład był w pełni i obficie zaopatrzony. Ale z każdym dniem stawało się coraz bardziej oczywiste, że zaproponowane przez hrabinę schronienie szybko przemienia

się w więzienie. Był już listopad, a oni pozostawali praktycznie znajdującymi się w jej mocy więźniami, których nigdy nie pozostawiano samych, i którym nie pozwalano się oddalać. Schuyler i Jack byli równie daleko od znalezienia Bramy Obietnicy, jak w dniu, kiedy opuścili Nowy Jork. Hrabina dawała im wszystko oprócz tego, czego potrzebowali najbardziej: wolności. Schuyler nie przypuszczała, by Izabela, wielka przyjaciółka Lawrence'a i Cordelii i jedna z najbardziej szanowanych wdów w europejskiej wampirzej społeczności, miała okazać się srebrnokrwistym zdrajcą. Jednak po zdradzie Forsytha Llewellyna w Nowym Jorku wszystko wydawało się możliwe. Tak czy inaczej, nie mogli pozwolić sobie na czekanie i sprawdzenie, czy hrabina planuje uwięzić ich na stałe. Schuyler spojrzała nieśmiało na Jacka. Byli razem już od miesiąca, nareszcie jako oficjalna para, ale wszystko nadal wydawało jej się całkowicie nowe - jego dotyk, głos, towarzystwo, lekki dotyk ręki na jej ramionach. Stała obok niego, opierając się o barierkę, a Jack objął ją ramieniem, przyciągając bliżej, żeby pocałować w czubek głowy. Takie pocałunki lubiła najbardziej, ciesząc się w głębi serca pewnością, z jaką ją trzymał. Należeli teraz do siebie. Schuyler pomyślała, że może to właśnie miała na myśli Allegra, kiedy powiedziała jej, żeby wróciła do domu i przestała ze sobą walczyć, przestała uciekać przed swoim szczęściem. Może to właśnie matka chciała jej przekazać. Jack cofnął rękę, a Schuyler popatrzyła za jego wzrokiem, na niedużą szalupę, którą „chłopcy” opuszczali z rufy na spienioną wodę na dole. Dwaj radośni Włosi, Drago i Iggy (zdrobnienie od Ignazio), byli venatorami pracującymi dla hrabiny i wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi ich strażnikami więziennymi. Ale Schuyler polubiła ich niemal jak przyjaciół. Myśl o tym, co ona i Jack planowali, sprawiała, że jej nerwy były nieźle skołatane. Miała nadzieję, że uda im się nie zrobić krzywdy venatorom, ale wiedziała też, że w razie czego nie mogą się wahać. Zadziwiał ją spokój Jacka, sama z trudem zmuszała się, żeby stać nieruchomo i z niecierpliwości gimnastykowała nogi w kostkach, wspinając się na palce i opadając. Podeszła za Jackiem na krawędź pokładu. Iggy przycumował łódkę do jachtu, a Drago wyciągnął rękę, żeby pomóc Schuyler. Ale Jack wślizgnął się pierwszy i odsunął Włocha, dżentelmeńskim gestem oferując Schuyler swoją rękę. Przytrzymała się jej, przechodząc przez barierkę do łódki. Drago wzruszył ramionami i wyrównał balans łodzi, podczas gdy Iggy na dziobie pakował ostatnie zapasy - kilka koszy piknikowych i plecaki z kocami i wodą.

Schuyler obróciła się, aby po raz pierwszy przyjrzeć się uważnie poszarpanemu włoskiemu wybrzeżu. Od kiedy usłyszeli, że Cinque Terre to ulubione miejsce Iggy'ego, nalegali na tę całodniową wycieczkę. Cinque Terre było fragmentem włoskiej riwiery, na którym położonych było pięć średniowiecznych miasteczek. Iggy, o szerokiej twarzy i okazałym brzuchu, opowiadał z nostalgią o czasach, kiedy biegał po ścieżkach na krawędziach klifów, a potem wracał do domu na obiad, jedzony na tarasie z widokiem na zachód słońca nad zatoką. Schuyler nigdy nie była w tej części Włoch i nie wiedziała o niej za wiele - ale wiedziała, jak mogą wykorzystać sentyment Iggy'ego do rodzinnego miasta na swoją korzyść. Nie potrafił oprzeć się propozycji odwiedzenia tego miejsca i zgodził się, żeby spędzili dzień z dala od pływającego więzienia. Było to miejsce idealne dla ich planów, ponieważ szlaki kończyły się starożytnymi schodami, ciągnącymi się setki metrów w górę. O tej porze roku ścieżki były opuszczone - sezon turystyczny się skończył. Jesień przyniosła chłodniejszą pogodę i w popularnych latem kurortach nie było już prawie nikogo. Górskie szlaki mogły odprowadzić ich daleko od jachtu. - Spodoba ci się tutaj, Jack - powiedział Iggy, wiosłując energicznie. - Tobie też, signorina - dodał. Włosi mieli problemy z wymawianiem imienia „Schuyler”. Jack odpowiedział pomrukiem, unosząc wiosło, a Schuyler starała się wyglądać, jakby nie mogła się doczekać. Powinni szykować się na udany piknik. Schuyler zauważyła, że Jack patrzy z namysłem na morze, przygotowując się do tego, co miał przynieść ten dzień. Z uśmiechem poklepała go po ramieniu. To miał być wyczekiwany oddech od życia na statku, okazja do spędzenia dnia na wędrówce. Powinni wyglądać jak szczęśliwa i pozbawiona jakichkolwiek trosk para, a nie jak dwoje skazańców, planujących ucieczkę z więzienia.

Dwa Ucieczka - Schuyler poczuła, że humor jej się poprawia, kiedy wpłynęli do zatoki przy miasteczku Vernazza. Widok zachwyciłby każdego i nawet pochmurne oblicze Jacka trochę się rozjaśniło. Skalne półki były niesamowicie efektowne, a przycupnięte na nich domy sprawiały wrażenie równie starych, jak otaczające je głazy. Zacumowali łódź i cała czwórka wspięła się na szczyt urwiska, kierując się w stronę szlaku. Pięć miast tworzących Cinque Terre połączonych było kamienistymi ścieżkami - na niektóre z nich praktycznie nie dawało się wspiąć, jak wyjaśnił Iggy, kiedy szli wzdłuż szeregu maleńkich otynkowanych domków. Venator był w wyśmienitym humorze i opowiadał im historię każdego z mijanych domów. - Ten tutaj moja ciotka Clara sprzedała w 1977 roku bardzo sympatycznej rodzinie z Parmy, a tu obok mieszkała najpiękniejsza dziewczyna we Włoszech (odgłosy cmokania), tylko... wiecie, czerwonokrwiste damy, potrafią być takie... wybredne... o, a tutaj... Szli pomiędzy ogródkami i polami, a Iggy witał się z mijanymi mieszkańcami i klepał zwierzęta, kiedy przechodzili przez pastwiska. Szlak prowadził tam i z powrotem od trawiastych pastwisk do domów na samej krawędzi nadmorskiego urwiska. Kiedy wspinali się naprzód, Schuyler widziała małe kamyczki, osypujące się ze zbocza. Iggy podtrzymywał rozmowę, podczas gdy Drago przytakiwał tylko i uśmiechał się do siebie, jakby odbył tu już za dużo wycieczek i nie chciał psuć zabawy przyjacielowi. Rozwlekłe opowieści Iggy'ego zajęły większość poranka. Wspinaczka była męcząca, ale Schuyler cieszyła się, że ma okazję rozprostować nogi i była pewna, że Jack także to docenia. Za dużo czasu spędzili na łodzi, a chociaż mogli pływać w morzu, nie mogło się to równać z porządną wędrówką na świeżym, lądowym powietrzu. Kilka godzin zajęło im dojście z Vemazzy do Corniglii, a potem do Manaroli. Schuyler zauważyła, że przez cały dzień nie widzieli ani jednego samochodu czy ciężarówki, żadnej linii telefonicznej ani trakcji elektrycznej. To jest to - przekazał Jack. - Tutaj. Schuyler wiedziała, że Jack oszacował, iż znaleźli się niemal w połowie drogi między dwoma miasteczkami. Nadszedł właściwy czas. Schuyler poklepała Iggy'ego w ramię i wskazała na urwiste wyniesienie nad klifem. - Lunch? - zatrzepotała rzęsami.

Iggy uśmiechnął się. - Jasne! Tak się rozgadałem, że zapomniałbym się zatrzymać i coś zjeść! Punkt, do którego zaprowadziła ich Schuyler, był ciekawie położony. Szlak wybiegał na cypel, więc po obu stronach wąskiej ścieżki znajdowało się urwisko. Venatorzy rozłożyli jeden ze śnieżnobiałych obrusów hrabiny na trawie pomiędzy głazami i cała czwórka stłoczyła się na tej niewielkiej przestrzeni. Schuyler starała się nie gapić w dół, zajmując miejsce jak najbliżej krawędzi. Jack usiadł naprzeciwko niej, spoglądając ponad jej głową na wybrzeże poniżej. Obserwował plażę, podczas gdy Schuyler pomagała rozpakować koszyk. Wyjęła szynkę parmeńską, salami finocchiona, mortadelę i suszoną wołowinę. Wędliny w postaci długich walców lub pocięte w małe plasterki zapakowane były w papier pergaminowy. W koszu znajdował się też bochenek chleba z rozmarynem oraz brązowa papierowa torba, pełna ciasteczek z migdałami i placuszków z dżemem. Aż szkoda, że to wszystko miało się zmarnować. Drago wyjął kilka plastikowych pudełek zawierających włoskie sery, pecorino i świeżą burratę, zapakowane w zielone liście. Schuyler odkroiła i skosztowała kawałek burraty. Maślano - mleczny smak mógł swoją doskonałością rywalizować z rozciągającym się wokół widokiem. Na moment pochwyciła spojrzenie Jacka. Szykuj się, przekazał. Nadal uśmiechała się i jadła, chociaż żołądek zaczął się jej zaciskać. Obejrzała się szybko, żeby zobaczyć, na co patrzył Jack. Przy plaży w dole zacumowała niewielka motorówka. Kto mógłby zgadnąć, że nastoletni północnoafrykański pirat z wybrzeży Somalii okaże się tak godnym zaufania pomocnikiem? - pomyślała Schuyler. Nawet z tej odległości widziała, że przyprowadził to, o co go prosili: jedną z najszybszych motorówek, jakimi dysponowali piraci, wysmukłą i z groteskowo wielkim silnikiem. Iggy otworzył butelkę wina Prosecco i cała czwórka z uśmiechem wzniosła toast za skąpane w słońcu wybrzeże. Szerokim gestem wskazał rozłożoną między nimi ucztę. - Zaczynamy? Na ten moment czekali. Schuyler zaczęła działać. Odchyliła się do tylu i udała, że traci równowagę, a potem pochyliła się do przodu i chlusnęła całą zawartością szklanki wina w twarz Drago. Sprawiał wrażenie ogłupiałego, gdy alkohol zapiekł go w oczy, ale zanim zdążył zareagować, Iggy klepnął go w plecy i zarechotał z całego serca, jakby Schuyler opowiedziała szczególnie śmieszny dowcip. Jack zerwał się, korzystając z tego, że Drago był chwilowo oślepiony, a Iggy zamknął oczy ze śmiechu. Wyciągnął drewniany nóż z rękawa, obrócił go i wbił głęboko w pierś

Drago. Włoch rozciągnął się na ziemi, krwawiąc obficie z rany. Schuyler pomogła Jackowi zrobić tę broń z obluzowanej deski, którą wyjął ze schodów, szlifując ją na kamieniu wyłowionym przez nią podczas nurkowania. Deska była zrobiona z drzewa żelaznego i zmieniła się w niebezpieczny i śmiercionośny sztylet. Schuyler rzuciła się do drugiego venatora, ale Iggy zerwał się na nogi, zanim zdążyła wstać. Tego nie brali pod uwagę. Tłuścioch umiał się naprawdę szybko ruszać. W jednej chwili wyrwał ostrze z piersi przyjaciela, aby wykorzystać ją jako własną broń, i odwrócił się do Schuyler. Jego oczy były całkowicie poważne. - Jack! - krzyknęła, kiedy venator zaatakował. Nie mogła się ruszyć, Iggy rzucił na nią zaklęcie unieruchamiające, kiedy sięgał po nóż, który teraz wznosił nad jej piersią. Za moment miał przeszyć jej serce - ale Jack zanurkował pomiędzy nich i przyjął na siebie pełne impetu uderzenie. Schuyler musiała wyrwać się spod działania zaklęcia. Szarpnęła się do przodu, wykorzystując każdy pozostały jej gram energii, walcząc z przytrzymującą ją niewidzialną pajęczyną. Miała uczucie, że porusza się w zwolnionym tempie przez gęstą ciecz, ale znalazła słaby punkt zaklęcia i przełamała je. Wrzasnęła i rzuciła się do Jacka, który leżał jak pozbawiony życia. Iggy był tam pierwszy i przewrócił go na plecy, ale cofnął się zdumiony. Cały i zdrowy chłopak uśmiechnął się ponuro. Jack zerwał się na nogi. - Nieładnie, venatorze. Jak mogłeś zapomnieć, że anioła nie można zranić ostrzem, które sam stworzył? - podwinął rękawy i stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. - Może ułatwisz sobie życie? - zapytał łagodniej. - Proponuję, żebyś wrócił i powtórzył hrabinie, że nie jesteśmy parą kolczyków, które może trzymać w szkatułce. Odejdź, a nie zrobimy ci krzywdy. Przez moment wydawało się, że venator rozważa tę ofertę, ale Schuyler wiedziała, że jest zbyt starą duszą na tak tchórzliwe wyjście. Włoch wyjął z kieszeni paskudnie wyglądające zakrzywione ostrze i skoczył w stronę Jacka, nieoczekiwanie zatrzymując się w powietrzu. Przez sekundę wisiał nieruchomo, z dziwnym wyrazem twarzy, na której malowały się jednocześnie zmieszanie i porażka. - Niezła robota z tym unieruchomieniem - powiedział Jack do Schuyler. - Zawsze do usług - uśmiechnęła się. Zebrała zaklęcie, które przed chwilą ją sparaliżowało, i rzuciła je na venatora. Jack zajął się resztą, potężnym gestem strącając grubego strażnika z urwiska, żeby

roztrzaskał się o skały na dole. - Zajęłaś się zbiornikiem? - zapytał, kiedy pospiesznie schodzili na dół, do czekającej na nich pirackiej łodzi. - Jasne - skinęła głową. Dobrze zaplanowali swoją ucieczkę: Jack osadził kotwicę jachtu tak głęboko w dnie morskim, że wyrwanie jej nie będzie możliwe, a Schuyler opróżniła zbiornik paliwa. Poprzedniej nocy uszkodzili żagle i radio. Przebiegli przez plażę do pirackiej łodzi, w której czekał ich nowy przyjaciel, Ghedi. Schuyler spotkała go podczas jednej z nadzorowanych wypraw na targ w St. Tropez, gdzie były członek samozwańczych „Somalijskich Marines” pomagał przy rozładunku świeżych ryb w dokach. Ghedi tęsknił za dawnymi dniami pełnymi przygód i natychmiast skorzystał z okazji, by pomóc dwójce uwięzionych Amerykanów. - Zgodnie z zamówieniem, szefowo - uśmiechnął się Ghedi, odsłaniając rząd olśniewająco białych zębów. Poruszał się zwinnie i szybko. Wyskoczył z motorówki - miał zamiar wrócić później na targ promem. - Dzięki, stary - Jack ujął ster. - Zajrzyj jutro na swoje konto. Somalijczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Schuyler pomyślała, że frajda z kradzieży łodzi była dla niego niemal wystarczającą zapłatą. Potężny silnik ożył z rykiem, przyspieszyli, oddalając się od wybrzeża. Schuyler spojrzała na dwóch venatorów, unoszących się nieruchomo w wodzie. Pocieszyła się pewnością, że obaj to przeżyją: byli starożytnymi istotami i żaden upadek z urwiska nie mógł ich naprawdę uszkodzić. Jedyny cios otrzyma tylko ich duma. Ale potrzebują czasu, żeby dojść do siebie, a przez ten czas ona i Jack będą już daleko. Odetchnęła. Nareszcie. Teraz do Florencji, żeby zacząć poszukiwania odźwiernego i zabezpieczyć bramę, zanim znajdą ją srebrnokrwiści. Mogli znowu wziąć się do roboty. - Wszystko dobrze? - Jack prowadził motorówkę przez wzburzone fale z profesjonalną łatwością. Wziął ją za ręką i mocno uścisnął. Przytuliła jego dłoń do policzka, rozkoszując się dotykiem zgrubiałych odcisków na jej skórze. Udało im się. Byli razem. Bezpieczni. Wolni. I nagle zamarła. - Jack, za nami. - Wiem. Słyszę silniki - powiedział, nawet się nie oglądając. Schuyler wpatrywała się w horyzont, zza którego wyłoniły się trzy ciemne kształty. Kolejni venatorzy, na ścigaczach z czarno - srebrnym herbem na szybach. Kształty rosły coraz bardziej i bardziej w miarę, jak się do nich zbliżali. Najwyraźniej Iggy i Drago nie byli ich jedynymi strażnikami. Ucieczka miała się okazać trudniejsza, niż przypuszczali.

Trzy W głębinę Pierwsze krople spadły na policzek Schuyler jak delikatne pocałunki. Miała nadzieję, że to będzie tylko przelotny deszcz, ale rzut oka na ciemniejące coraz bardziej niebo powiedział jej, że tak się nie stanie. Spokojny, błękitny dotąd horyzont nabierał szybko odcieni szarości, czerwieni i czerni, skłębione chmury zbijały się w ciężką, jednolitą masę. Deszcz, początkowo lekki, uderzył nagle w pokład w narastającym staccato. Rozległ się grzmot, a niski, dudniący dźwięk sprawił, że dziewczyna podskoczyła. Oczywiście musiało się rozpadać, żeby wszystko bardziej skomplikować. Schuyler sięgnęła za plecy Jacka po niewielki łuk. Poprosili Ghediego, żeby go przygotował dla nich i ukrył w schowku przemytników, znajdującym się w zęzie. Przez miesiąc spędzony na morzu przygotowywali ucieczkę. Jack godzinami uczył Schuyler tajników sztuki venatorów (takich jak podstępy czy rodzaje amunicji), a za zgodą Iggy'ego i Drago pokazał jej także podstawy łucznictwa. Dzięki pewnej ręce i dobremu wzrokowi okazała się w tym nawet lepsza od niego. Teraz wyjęła z plecaka kilka strzał z drzewa żelaznego, wykonanych ręcznie w trakcie ich uwięzienia. Wybrała jedną i zajęła pozycję strzelecką. Ich prześladowcy nadal byli daleko z tyłu. Widziała ich wyraźnie pomimo wiatru i mgły. Ugięła kolana i zastygła jak nieruchomy posąg na wzburzonym morzu, podnosząc łuk i napinając cięciwę do granic możliwości. Kiedy była pewna, że dobrze wycelowała, wypuściła strzałę. Ale ścigacz uniknął jej bez trudu. Niezniechęcona sięgnęła po kolejną strzałę. Tym razem trafiła dokładnie w kolano venatora, a ślizgacz zadygotał przez chwilę na powierzchni wody. Poczuła przypływ triumfu, ale venator wyprostował się momentalnie, nie zwracając uwagi na odniesioną ranę. W tym czasie Jack wpatrywał się prosto przed siebie, pewną ręką regulując szybkość. Wyciskał wszystko, co się dało, z przegrzanego silnika, który pracował na zbyt wysokich obrotach - wyrzucając fontanny iskier i wydając przy tym okropny, syczący dźwięk. Schuyler znów się obejrzała. Ich piracka łódź robiła, co w jej mocy, ale niedługo i tak ich dościgną. Venatorzy byli coraz bliżej, najwyżej w odległości kilkunastu metrów. Deszcz wzmagał się, Schuyler i Jack przemokli do suchej nitki, a wiatr chłostał fale, sprawiając, że łódź wznosiła się i opadała z niebezpieczną gwałtownością niczym kolejka górska. Przesunęła stopy, mając nadzieję znaleźć lepsze oparcie wśród hektolitrów wody

wdzierających się na rufę. Zostały jej tylko dwie strzały i nie mogła ich zmarnować. Napięła łuk. Nagle dostrzegła ognisty, płonący pocisk, wycelowany prosto w nią. - Schuyler! - krzyknął Jack, ściągając ją w dół, podczas gdy coś eksplodowało w powietrzu w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Boże, venatorzy byli niesamowicie szybcy - nie zauważyła nawet, żeby któryś z nich do niej celował. Jack jedną ręką trzymał ster, a drugą obejmował ją opiekuńczo. - Ogień piekielny - mruknął, kiedy łódką wstrząsnęła kolejna eksplozja, tuż za sterburtą. Pociski miały postać najbardziej śmiercionośnej broni w arsenale venatorów: czarnego ognia piekielnego, jedynej rzeczy na świecie zdolnej do zniszczenia nieśmiertelnej krwi, płynącej w ich żyłach. - Ale dlaczego chcą nas zabić? - Schuyler, przekrzykiwała ryk fal, przyciskając do siebie łuk. Hrabina nie mogła przecież życzyć im aż tak źle. Czyżby nienawidziła ich do tego stopnia? - Jesteśmy teraz przypadkowymi ofiarami - odparł Jack. - Trzymała nas przy życiu, dopóki to było dla niej wygodne. Ale teraz, skoro uciekliśmy, jej duma została zraniona. Zabije nas, żeby postawić na swoim. Żeby dowieść, że nikt nie może bezkarnie sprzeciwić się hrabinie. Łódź podskakiwała na wznoszących się falach, opadając z gwałtownym wstrząsem i trzaskiem metalowych łączeń i gwoździ, trących o drewno i wodę. Trafiony silnik umilkł. Wydawało się, że tylko siła ich woli utrzymuje motorówkę w całości. Kolejny wybuch, tym razem bliższy, zachwiał łódką. Następny ich zatopi. Schuyler wyskoczyła z ukrycia i z nadludzką szybkością wypuściła dwie ostatnie strzały. Zbiornik paliwa najbliższego ścigacza eksplodował. Nie mieli czasu się z tego cieszyć, ponieważ następny pocisk przeleciał tuż nad dziobem, a Jack ostro obrócił ster w prawo, wpadając wprost na trzymetrową falę, która przykryła ich w całości. Piracka łódź wyłoniła się po drugiej stronie, jakimś cudem nietknięta. Schuyler obejrzała się. Dwaj venatorzy byli tak blisko, że widziała zarysy ich gogli i srebrne szwy na skórzanych rękawicach. Ich twarze nie wyrażały niczego. Nie obchodziło ich, czy ona i Jack przeżyją, czy też zginą, czy są niewinni, czy winni. Wykonywali tylko rozkazy, a rozkazy mówiły, że mają strzelać, aby zabić. Załamująca się fala niebezpiecznie wytrąciła ściganych z równowagi, łódź pochyliła się do przodu niemal do pionu, a potem z całej siły opadła na wodę. W każdej chwili mogli się wywrócić. Nie mieli już strzał. Nie mieli już żadnych możliwości.

Musimy porzucić łódkę. Będziemy szybciej, jeśli popłyniemy - przekazała Schuyler. Wiedziała, że Jack myślał tak samo, tylko trudno mu było to powiedzieć. Ponieważ jeśli popłyną, będą musieli się rozdzielić. - Nie martw się. Jestem silna. Tak samo, jak ty. - Wymieniła z ukochanym kwaśne uśmiechy. Jack przytrzymał koło sterowe, zaciskając szczęki. - Jesteś pewna? Spotkamy się w Genui - przekazała, mając na myśli nadmorskie miasto położone najbliżej miejsca, w którym się znajdowali. Pięćdziesiąt kilometrów na północ. Skinął głową, a w myślach Schuyler pokazał się obraz przesłany przez niego, na dowód, że wie, o czym ona mówi. Zatłoczone miasto portowe otoczone górami, kolorowe łódki kołyszące się w przystani. Stamtąd mogli przejść górskimi ścieżkami do Florencji. Odpłyń tak daleko, jak zdołasz - Ja skieruję łódź na pozostałe ścigacze. - Jack przez moment odwzajemnił jej spojrzenie. Schuyler skinęła głową. Odliczam. Mogę to zrobić, pomyślała Schuyler. Wiem, że zobaczę znowu Jacka. Wierzę w to. Nie było czasu na ostatni pocałunek czy jakiekolwiek ostatnie słowa. Bardziej wyczuwała niż słyszała odliczanie Jacka - jej ciało zaczęło działać, zanim umysł zdążył zarejestrować komendę. Na „trzy” skoczyła już z burty, nurkując głęboko w ciemną wodę, odpychając się nogami od fali i planując kolejny oddech. Jako wampir mogła płynąć pod wodą znacznie dłużej niż ludzie, ale musiała uważać, żeby nie marnować sił. Nad powierzchnią usłyszała koszmarny trzask pirackiej łodzi zderzającej się z ich prześladowcami. Ciemność morza wydawała się nieprzenikniona, ale po chwili oczy Schuyler przywykły do niej. Odepchnęła się rękami, płynąc, napinając mięśnie bolące od walki z oporem wody. Widziała unoszące się ku powierzchni bąbelki. Mogła wytrzymać pięć minut bez powietrza i zamierzała wykorzystać ten czas. W końcu jej płuca zaczęły domagać się tlenu, więc skierowała się ku górze - pragnęła teraz tylko odetchnąć - była tak blisko - tak blisko - tak - jeszcze jeden ruch nogami i wynurzy się - tak... Zimna, koścista dłoń chwyciła jej nogę, ciągnąc ją w dół, wlekąc z powrotem pod wodę. Schuyler wiła się i kopała. Zdołała się przekręcić na tyle, żeby zobaczyć, kto ją trzyma. Poniżej venatorka unosiła się bez wysiłku w ciemnej wodzie. Napastniczka oszacowała chłodno jej możliwości i nie wypuszczała z uścisku. Znajdujesz się pod opieką hrabiny. Odrzucenie jej ochrony to działanie przeciwko Zgromadzeniu. Poddaj się lub zostaniesz zniszczona.

Dłoń trzymała jej kostkę jak imadło. Miała wrażenie, że jej płuca zaraz eksplodują. Zaczynało się jej kręcić w głowie, poczuła przypływ paniki. Przestań, powiedziała sobie. Musiała się uspokoić. Urok. Musi użyć uroku. PUŚĆ MNIE - zażądała, wysyłając przymus tak silny, że czuła, jakby każde słowo przybrało fizyczną postać, każda litera atakowała mózg venatorki. Dłoń na jej kostce lekko zadrżała. Tego właśnie Schuyler potrzebowała. Wyrwała się w momencie, kiedy venatorka wysłała własny przymus. Schuyler zrobiła unik i odesłała go, dziesięciokrotnie silniejszy. ZATOŃ! Przymus był jak uderzenie w żołądek, venatorka poleciała w głąb morza, jakby ciągnięta przez tonącą kulę armatnią, przywiązaną do nóg. Dotrze na samo dno, a Schuyler miała nadzieję, że zyska dość czasu na ucieczkę. Z całej siły płynęła w górę, wreszcie wynurzyła się na powierzchnię i chwyciła oddech. Deszcz, zimny jak palce nieboszczyka, chłostał jej policzki. Odważyła się spojrzeć za siebie. Ich mała motorówka stała w ogniu. Płonęła, a iskry z czarnych płomieni strzelały do nieba. Jack się wydostał, powiedziała sobie Schuyler. Na pewno. Musiał. Kilka metrów dalej zobaczyła ostatni ścigacz, okrążający płonącą łódź. Zastanowiła się, dlaczego venator nie popłynął za Jackiem. Chyba... Chyba że on już... Nie mogła dokończyć tej myśli. Nie była w stanie. Zanurkowała pod fale. Port w Genui. Zaczęła płynąć.

Cztery Dryf Schuyler otaczała czerń, tak samo nieprzenikniona ponad nią, jak i poniżej niej. Stwierdziła, że szybciej pływa pod wodą i nurkowała głęboko na coraz dłużej i dłużej. Walczyła z prądem. Czuła się pozbawiona znaczenia jak kawałek drewna, jeszcze jeden śmieć na powierzchni morza, zależny od kaprysów fal. Musiała walczyć z własnym pragnieniem, aby poddać się, zatrzymać, zamknąć oczy, odpocząć i utonąć. Sztorm przycichł na moment i Schuyler po wypłynięciu na powierzchnię dostrzegła miasto rozciągnięte wzdłuż wybrzeża, pogodnie pastelowe budynki odległe o zaledwie kilkaset metrów. Południowe słońce lśniło jasno, odbijając się od pięknych kafejek przy nadmorskiej promenadzie. Sezon turystyczny dobiegł końca, a pogoda była chłodna, więc wystawione na zewnątrz stoliki świeciły pustkami. Schuyler gwałtownie młóciła wodę ramionami, starając się utrzymać głowę nad powierzchnią. Boże, ależ była zmordowana! Znajdowała się tak blisko, ale nie miała pewności, czy zdoła dopłynąć do brzegu. Na tym polegał problem z darem velox, o którym uprzedzał ją Lawrence. Zaczyna się wierzyć w swoje nadludzkie możliwości, ale velox wymaga odpoczynku i wymusi go, czy tego chcesz, czy nie. Ostrzegł ją, że niektórzy wampirzy wojownicy przekraczali granice swoich możliwości, a potem w krytycznym momencie ich siły się wyczerpywały, a oni sami padali łupem srebrnokrwistych. Nie miała już siły, nie mogła pokonać tych ostatnich kuszących metrów, dzielących ją od celu. Poddawała się wodzie bezwładna jak plankton. Cała siła opuściła jej ciało. Przepłynęła około czterdziestu kilometrów w pół godziny, ale to nie wystarczyło, by dotrzeć do pobliskiej plaży. Wypluła trochę słonej wody i odgarnęła włosy z oczu. Czuła rwanie w wyczerpanych mięśniach. Nie mogła przepłynąć już ani metra... Nagle zaświtał jej nowy pomysł... Nie mogła płynąć naprzód, ale mogła dryfować... Po prostu leżeć, pozwalając falom, żeby ją niosły. Myśl o przepłynięciu w taki sposób reszty dystansu wydała jej się niezwykle ironiczna po intensywności wcześniejszej ucieczki. No dobrze, ale miała do wyboru: dryfować albo utonąć. Tak jak przypuszczała, powolne, spokojne ruchy wymagały minimalnej energii, którą była w stanie jeszcze z siebie wykrzesać. Po kilku minutach leniwego przemieszczania się poczuła, że woda wokół niej wibruje

i usłyszała charakterystyczny dźwięk motoru ścigacza. Na moment zmroził ją strach, wyprostowała się w wodzie, rozglądając. Dostrzegła zbliżającą się znajomą łódź oznaczoną nienawistnym czarno - srebrnym krzyżem, ale na pokładzie nie było żadnego venatora. Schuyler wyskoczyła ponad falę. - GHEDI! GHEDI! - Nie miała pojęcia, skąd pirat wziął się na pokładzie ślizgacza, ale w tym momencie jej to nie obchodziło. Wiedziała tylko, że musi zwrócić na siebie jego uwagę, zanim odpłynie zbyt daleko. Nie usłyszał jej, a ścigacz zaczął się oddalać. GHEDI. ZAWRACAJ. ROZKAZUJĘ CI. Ślizgacz zawrócił i w następnej chwili znalazł się koło niej. - Signorina! Tu jesteś! - Twarz chłopaka rozjaśnił promienny uśmiech. Wdrapała się na pokład, szczęśliwa, że może wyjść wreszcie z wody. - Co tu robisz? Gdzie Jack? Ghedi potrząsnął głową. Kiedy pożegnał się z nimi przy Cinque Terre, zobaczył ścigających ich venatorów. Próbował ostrzec Schuyler i Jacka przez radio, ale sztorm odciął łączność z satelitą. Pożyczył motorówkę i znalazł wrak pirackiej łodzi. („Czarny, bardzo czarny dym. Niedobrze”.) W pobliżu nie było śladu Jacka, więc Ghedi zabrał porzucony ślizgacz, najprawdopodobniej pozostawiony przez venatorkę, która ścigała Schuyler, a teraz zapewne nadal próbowała wydostać się na powierzchnię. Skoro Ghedi przypłynął na tym ścigaczu, to gdzie podział się drugi wraz z kierującym nim venatorem? - zastanowiła się Schuyler. I gdzie się podział Jack? * * * Przez kilka godzin krążyli przy brzegu. Wkrótce miało zacząć zmierzchać. Schuyler pomyślała, że Jack powinien już tu dotrzeć. Wampir dysponujący jego szybkością powinien uporać się z takim dystansem w kilka minut. Ona sobie poradziła, a przecież to on był o wiele lepszym pływakiem. Schuyler zostawiła Ghediego w porcie i sama wypłynęła na ścigaczu - ich nowy przyjaciel zaczynał być zmęczony. Byłoby nie w porządku prosić go, żeby towarzyszył jej w przedsięwzięciu, które wyglądało na coraz bardziej i bardziej beznadziejne. Słońce ześlizgnęło się za horyzont, a światła miasta lśniły odświętnie na purpurowym niebie. Z restauracji i kawiarni przy dokach sączyła się muzyka. Robiło się coraz zimniej, a wiatr powiedział Schuyler, że cisza była krótkotrwała i sztorm niedługo rozpęta się na nowo. Zaczynało jej brakować paliwa, ale zrobiła jeszcze jedno okrążenie. Poprzedniej nocy ona i Jack obiecali sobie, że niezależnie od tego, co wydarzy się następnego dnia, żadne z

nich nie będzie czekało na drugie, jeśli zostaną rozdzieleni. Ich podróż musiała trwać, bez różnicy, które z nich w nią się uda. Którekolwiek pozostanie, wypełni dziedzictwo Lawrence'a. No dobrze, Jack, pomyślała. Dość tego. Lepiej się pokaż, albo odpływam. Wolała nie myśleć, co tak naprawdę oznacza jej decyzja. Bała się być sama teraz, kiedy już wiedziała, jak to jest być z Jackiem. Ale on chciałby, żeby szła do przodu. Chciałby, żeby go zostawiła, ruszała dalej bez niego. Zmarnowała już wystarczająco dużo czasu. Poprosi Ghediego, żeby pomógł jej się dostać do Florencji, gdzie - zdaniem Lawrence'a - znajdowała się Brama Obietnicy. Tak jak planowali z Jackiem, przedostanie się przez góry. Żadnych pociągów, malutkich pensiones, wynajętych samochodów - żadnych miejsc gdzie mogłaby zostawić ślady. Jack dołączy do niej później... chyba... Schuyler starała się zbyt długo nad tym nie zastanawiać. Zimno i świadomość czekającego ją zadania odrętwiały. Ciężar spoczywający na jej ramionach, przygniatał. Jak mogła wyruszyć sama, nie wiedząc, co się z nim stało, nie wiedząc, czy w ogóle żyje? W końcu coś wypatrzyła. Wyglądało jak dryfujące drewno, ale przykuło jej wzrok. Niecierpliwie podpłynęła bliżej i zobaczyła, że to naprawdę kłoda drewna. Ale przytrzymywała się jej pobielała dłoń, podczas gdy reszta ciała pozostawała zanurzona w wodzie. Schuyler zbliżyła się i rozpoznała długie, szczupłe palce. Serce załomotało jej w piersiach, zimno ogarnęło całe ciało. Strach. Potworny strach. Jack nie mógł umrzeć, ale mógł zostać ranny. Był nieśmiertelny, ale jeśli byłoby za późno na przywrócenie do życia jego fizycznej powłoki, musiałaby w jakiś sposób zachować jego krew na następny cykl. Zanim on się odrodzi, ona zakończy swoje życie. Czy będzie ją jeszcze kochał? Czy będzie ją w ogóle pamiętał? Tak czy inaczej, dokąd miałaby zabrać jego krew? Byli wyrzutkami z wampirzej społeczności. Pochyliła się i chwyciła go za rękę, odrywając ją łagodnie od kłody. Jego dłoń była lodowato zimna, ale odwzajemnił jej uścisk. Żył. Wykorzystując całą siłę, jednym szybkim ruchem wyciągnęła Jacka z wody i położyła za sobą na pokładzie ścigacza. Oparł się o nią, zimny jak lodowiec. Czuła na plecach ciężar jego wyczerpania. Z trudem objął ją w pasie, kiedy skierowała łódź w ciemność, płynąc do brzegu. Gdyby spóźniła się choćby o minutę, kto wie, co by się z nim stało... Kto wie, co mogło się stać... Kto wie... Nie obawiaj się, najdroższa. Wiedziałem, że mnie znajdziesz. Schuyler wmanewrowała ślizgacz pomiędzy dwie łodzie rybackie i przycumowała do tej, która śmierdziała odrobinę mniej. Łodzie były puste, ponieważ sezon połowów już się

zakończył. Ich właściciele mieli wrócić dopiero w przyszłym roku. Pomogła Jackowi wdrapać się na pokład i zaprowadziła go do niewielkiej kabiny, skrywającej niechlujną kanapę. Ironią losu wydawało się to, że zaczęli dzień, planując ucieczkę z łodzi, tylko po to, żeby wylądować na innej. Pomogła Jackowi rozebrać się z mokrych ubrań, zdejmując kolejno koszulę, spodnie, skarpetki i buty, wreszcie przykryła go jednym z cienkich, postrzępionych ręczników, które znalazła w ładowni. - Wybacz, wiem, że to dalekie od doskonałości, ale nic innego nie mamy. Przeszukała statek w poszukiwaniu zapasów, w kambuzie natrafiła na niewielką lampę naftową. Zapaliła ją, żałując, że nie daje więcej światła, a przynajmniej więcej ciepła. Wewnątrz łodzi było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz. - Wygodnie ci? - zapytała. Skinął głową, nadal niezdolny odezwać się na głos, ani nawet w myślach. Odwróciła się do niego tyłem i pozbyła własnych przemoczonych ubrań. Zawstydzona jego obecnością owinęła się także ręcznikiem. Nieduży prysznic zawierał jeszcze trochę wody, pozostałej zapewne po ostatnim rejsie, a Schuyler z przyjemnością skorzystała z okazji, żeby opłukać się po tak ciężkim dniu. Była również szczęśliwa, że na łodzi znaleźli trochę suchych ubrań, w które mogli się przebrać: koszule i spodenki kąpielowe. Musiało im to wystarczyć. Schuyler umyła się, ubrała, po czym pomogła Jackowi w pokonaniu kilku schodków prowadzących do małej łazienki i zamknęła za nim drzwi. W oddali rozległ się grzmot. Niedługo znowu zacznie padać. Wiatr zawył, uderzając o iluminatory. Schuyler sprawdziła, czy zasuwa w drzwiach jest porządnie zamknięta. Kiedy Jack wyszedł, utykając, spod prysznica, Schuyler z radością zauważyła, że wygląda trochę lepiej. Jego policzki nabrały kolorów. Podniósł z kanapy koc. - Chodź do mnie - szepnął, otwierając ramiona, tak żeby mogła zwinąć się koło niego, opierając plecami o jego pierś. Czuła, że ciało Jacka zaczyna się rozgrzewać, więc masowała cierpliwie jego ręce, aż wreszcie stały się całkiem ciepłe. Cichym głosem opowiedział, co się z nim działo. Został na łódce chwilę dłużej, dając Schuyler czas na ucieczkę i kierując się prosto na ścigacze. Ale venatorzy skorzystali z okazji, żeby wedrzeć się na pokład i musiał podjąć walkę. Jedno z nich uciekło - kobieta, która ruszyła w pościg za Schuyler. Drugie walczyło z nim na śmierć i życie. - Nie rozumiem? - zapytała Schuyler. - Miał ze sobą czarny miecz - powiedział powoli Jack, podnosząc ręce do ognia i

sprawiając, że płomień strzelił wyżej. - Musiałem użyć własnego. Albo ja, albo on. - Na twarzy chłopaka pojawiła się udręka, więc Schuyler opiekuńczym gestem położyła dłoń na jego ramieniu. Jack opuścił głowę. - Tabris. Znałem go. Dawno temu był moim przyjacielem. Jack nazwał venatora jego anielskim imieniem. Schuyler wstrzymała oddech. Czuła się winna wszystkiemu - całe to zabijanie było jej winą. To ona przekonała Jacka, że powinni poszukać schronienia u hrabiny. To przez nią przyjechali do Europy. Ta misja była jej dziedzictwem, nie jego: jej odpowiedzialnością, którą zrzuciła na jego barki. To ona zaplanowała ich ucieczkę - nikt nie miał zostać w niej ranny. Nie zdawała sobie sprawy, że hrabina posunie się do ostateczności - czarny miecz, dobry Boże! Gdyby Jack nie zwyciężył venatora, to jego nieśmiertelne życie by się zakończyło. Przyciągnął ją bliżej do siebie i wyszeptał gorączkowo w samo ucho: - Tak się musiało stać. Dałem mu wybór. Wybrał śmierć. Śmierć czeka wszystkich, wcześniej czy później. - Jack przytulił swoje czoło do jej czoła. Schuyler czuła pulsowanie krwi w jego żyłach. Śmierć czeka wszystkich? Przecież właśnie Jack powinien wiedzieć, że to nie jest prawda. Błękitnokrwiści przetrwali wieki. Schuyler zastanowiła się, czy myślał w tym momencie o Mimi - Azrael. Śmierć czeka wszystkich. Czy także Jacka? Czy Mimi skorzysta ze swojego prawa, aby spalić i na zawsze unicestwić duszę Jacka? Schuyler bardziej przejmowała się jego śmiertelnością niż swoją własną. Jeśli Jack umrze, jej życie straci sens. Proszę, Boże, nie. Nie teraz. Daj nam trochę czasu. Ten kawałeczek czasu, który mogą spędzić razem, niech trwa, jak tylko może najdłużej.

Pięć Dzielony chleb Schuyler zasnęła w ramionach Jacka, ale obudziła się, mrugając szybko, kiedy usłyszała jakieś szelesty. Płomień lampy nadal drżał, za to deszcz ustał. Z zewnątrz dobiegał tylko plusk fal uderzających o burtę. Jack położył palec na ustach. Cicho. Ktoś tu jest. - Signorina? - w drzwiach pojawiła się mroczna sylwetka. Zanim Schuyler zdążyła odpowiedzieć, Jack skoczył z miejsca, chwytając Ghediego za gardło. - Jack! Przestań, co ty robisz? To Ghedi, pomógł mi! To on mnie wyciągnął z wody, Jack! Puść go! Ciemna twarz Ghediego poszarzała. W lekko drżących dłoniach trzymał koszyk. - Szefie... - zaprotestował. - Przyniosłem jedzenie. Chleb. Kolację. - Bardzo nam pomogłeś, człowieku - powiedział zimno Jack. - Może nawet za bardzo. Komu naprawdę służysz? Schuyler czuła, że ze wzburzenia płoną jej policzki. - Jack, proszę! Zachowujesz się okropnie! - Niech mi powie, kim naprawdę jest i dla kogo pracuje. Dla somalijskiego pirata dwójka amerykańskich dzieciaków, od których dostał już zapłatę, nie byłaby warta nawet szczurzego ogona. Dlaczego za nami popłynąłeś? Jesteś sługą hrabiny? Ghedi potrząsnął głową i popatrzył mu prosto w oczy. - Nie obawiajcie się, moi drodzy, ponieważ jestem przyjacielem profesora. Schuyler z zaskoczeniem usłyszała, że Somalijczyk posługuje się doskonałym angielskim, bez śladu wcześniejszego afrykańskiego akcentu. - Profesora? - Jack lekko rozluźnił uścisk. - Profesora Lawrence'a Van Alena. - Znałeś mojego dziadka? - zapytała Schuyler. - Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Na targu? Ghedi nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął do koszyka, wyjmując torbę z mąką, sól i mały słoik sardynek. - Najpierw musimy coś zjeść. Wiem, że nie potrzebujecie tego do przetrwania, ale proszę, dotrzymajcie mi towarzystwa podczas posiłku, zanim wszystko wyjaśnimy. - Chwila - odezwał się Jack. - Wymieniłeś imiona naszych przyjaciół, ale skąd mamy wiedzieć, że jesteś prawdziwym przyjacielem? Lawrence Van Alen miał tyle samo wrogów,