Tłumaczy: franekM
Prolog – część pierwsza
Lucian
Walachia, 1940
Wieś była zdecydowanie zbyt mała, aby oprzeć się armii która tak szybko ku niej
nadciągała. Nic nie mogło spowolnić Turków Ottomańskich. Wszystko, co stanęło na
ich ścieżce było niszczone, a ludzie mordowani w brutalny sposób. Ciała były
nabijane na nieociosane pale i pozostawione padlinożercom. Rzekami spływała krew.
Nikt nie został oszczędzony, nawet najmłodsze dziecko ani najstarszy staruszek.
Najeźdźcy palili, torturowali i niszczyli, pozostawiając po sobie jedynie szczury,
ogień i śmierć.
Wieś była niesamowicie cicha. Nawet dziecko nie odważyło się płakać. Ludzie
potrafili tylko patrzeć na siebie w rozpaczy i beznadziei. Znikąd nie było pomocy,
żadnego sposobu aby powstrzymać masakrę. Przegrają tak samo jak wszystkie wioski
przed nimi.
Ugną się przed straszliwym wrogiem. Było ich niewielu i jako broń posiadali
jedynie chłopskie narzędzia, aby walczyć z przeważającymi hordami. Byli bezradni.
Nagle z zamglonej nocy wyłoniło się dwóch wojowników. Poruszali się jak jedna
całość w perfekcyjnym tempie, perfekcyjnym krokiem. Ruszali się z osobliwą
zwierzęcą gracją, płynnie, giętko i w absolutnej ciszy. Oboje byli wysocy i mieli
szerokie ramiona, długie powiewające włosy i oczy pełne śmierci. Niektórzy
mówili, że w głębiach ich lodowato czarnych oczu mogli dostrzec czerwone
płomienie piekła.
Dorośli mężczyźni zeszli im z drogi, kobiety schowały się w cień. Wojownicy nie
rozglądali się ani na lewo ani na prawo, a jednak widzieli wszystko. Moc przywarła do
nich niczym druga skóra. Przestali się ruszać, stali się tak nieruchomi jak otaczające
ich góry, podczas gdy za rozsianymi chatami, tam gdzie mieli widok na pustą łąkę
oddzielającą ich od lasu, dołączył do nich przywódca wioski.
- Jakie wieści? - zapytał przywódca - Ze wszystkich stron słyszymy o rzeziach. Teraz
nasza kolej. Nic nie może powstrzymać tego sztormu śmierci. Nie mamy dokąd iść,
Lucianie, nie mamy gdzie ukryć naszych rodzin. Będziemy walczyć, ale zostaniemy
pokonani, jak inni.
- Tej nocy podróżujemy szybko, Starcze, bo jesteśmy potrzebni gdzie indziej.
Powiedziano nam, Se nasz Książę został zgładzony. Musimy wrócić do naszych ludzi.
Zawsze byłeś dobrym i miłym człowiekiem. Gabriel i ja wyjdziemy tej nocy i zrobimy
wszystko by Wam pomóc, zanim ruszymy dalej. Wróg może okazać się bardzo
przesądny.
Jego głos był czysty i piękny jak welwet. Każdy kto go słuchał nie miał wyboru i
Tłumaczy: franekM
musiał postąpić tak jak nakazał Lucian. Wszyscy którzy go usłyszeli chcieli jedynie
słuchać go cały czas. Sam jego głos był w stanie oczarować, uwieść, zabić.
- Idźcie z Bogiem - przywódca wioski wyszeptał w podziękowaniu.
Dwóch mężczyzn ruszyło dalej w idealnym rytmie, płynnie i cicho. Kiedy tylko byli
poza zasięgiem wzroku wioski, bez słowa i dokładnie w tym samym momencie
zmienili się, przyjmując formę sów. Skrzydła uderzały silnie pośród nocy, kiedy
krążyli wysoko nad granicą lasu poszukując śpiącej armii. Kilka mil od wioski
ziemia pod nimi była usiana setkami mężczyzn.
Gęsta, biała i niska mgła osunęła się ku ziemi. Wiatr przestał wiać, tak że leżała gęsta i
nieruchoma. Bez ostrzeżenia sowy wystrzeliły z nieba, kierując ostre jak noże pazury
w oczy wartowników. Zdawały się być wszędzie. Pracowały z precyzyjną
synchronizacją, dzięki czemu skończyły zanim ktokolwiek mógłby służyć pomocą
strażnikom. Cicha pustka została wypełniona krzykami bólu i strachu. Armia wstała,
łapiąc za broń i poszukując wroga w gęstej, białej mgle. Zobaczyli tylko swoich
wartowników z pustymi oczodołami i krwią spływającą po twarzy, podczas gdy ci
biegali ślepo we wszystkich kierunkach.
W centralnym punkcie gromady wojowników dało się usłyszeć trzask, a potem jeszcze
jeden. Dźwięk następował za dźwiękiem, aż dwie linie mężczyzn leżały ze skręconymi
karkami na ziemi. Wydawało się że w gęstej mgle byli ukryci niewidzialni wrogowie, którzy
szybko poruszali się od człowieka do człowieka, gołymi rękami łamiąc im karki. Wybuchł
chaos. Mężczyźni biegli z krzykiem w kierunku otaczającego lasu. Ale znikąd pojawiły się
wilki, zaciskając potężne szczęki na uciekającej armii. Mężczyźni nadziewali się na własne
włócznie, tak jakby ktoś im to nakazał. Inni wbijali włócznie w towarzyszów broni, nie
mogąc się powstrzymać, nieważne jak bardzo walczyli z przymusem. Zapanowała krew,
śmierć i terror. W głowach żołnierzy i w powietrzu szeptały głosy mówiąc o porażce i
śmierci. Krew wsiąkała w ziemię. Noc trwała i trwała, aż nie było miejsca w którym można
było się ukryć przed niespotykanym horrorem, widmem śmierci, przed dzikimi bestiami które
Przybyły aby pokonać armię. Śmierć.
Rankiem wieśniacy z Walachii ruszyli do przodu żeby walczyć i odnaleźli tylko
Lucian
Karpaty, 1400
Powietrze zalatywało śmiercią i zniszczeniem. Wszędzie wokół znajdowały się tlące
się ruiny ludzkich wiosek. Starożytni Karpatianie na próżno usiłowali uratować swoich
Sąsiadów, bo wróg uderzył kiedy słońce było w zenicie. Ta godzina znalazła pradawnych
Bezradnymi, ponieważ wówczas ich siły były najmniejsze. Wielu Karpatian, tak samo jak
ludzi zostało zniszczonych - tak samo mężczyzn, kobiet i dzieci. Tylko ci, którzy znajdowali
się wtedy daleko, zdołali uciec miażdżącemu uderzeniu.
Julian, młody i silny, ale jednak zaledwie chłopiec, obserwował widok smutnymi
oczami. Tak niewielu z jego gatunku przeżyło. A ich książę. Vladimir Dubrinsky, nie żył
Tłumaczy: franekM
razem ze swoją towarzyszką życia, Samanthą. To była katastrofa - uderzenie z którego ich
rasa mogła nigdy się nie otrząsnąć. Julian stał wysoki i wyprostowany, a jego długie blond
włosy spływały mu za ramiona.
Dimitri nadszedł od tyłu.
- Co ty tutaj robisz? Wiesz że niebezpiecznie jest przebywać w ten sposób na wolnej
przestrzeni. Wielu jest takich, którzy chcieliby nas zniszczyć. Powiedziano nam, żeby
trzymać się innych - Mimo swojego młodego wieku, ochronnie przysunął się do młodszego
chłopca.
- Sam o siębie zadbam - zadeklarował twardo Julian
- Ale co ty tutaj robisz? - Młody chłopiec zrzucił ramię starszego, który stał obok -
Widziałem ich. Jestem pewien że to oni. Lucian i Gabriel. To byli oni - jego głos był
przepełniony respektem.
- To niemożliwe - wyszeptał Dimitri, rozglądając się dookoła. Był jednocześnie
podekscytowany i przestraszony. Nikt, nawet dorośli, nie wymawiali głośno imion
bliźniaczych łowców. Lucian i Gabriel. Byli legendą, mitem, a nie rzeczywistością.
- Jestem pewien. Wiedziałem że przyjdą, kiedy usłyszą o śmierci Księcia. Co innego
mogli zrobić? Jestem pewien że przybyli zobaczyć Mikhaila i Gregoriego.
Starszy chłopiec złapał oddech.
- Gregori też tu jest? - poszedł za mniejszym chłopcem do gęstego lasu - Zobaczy, że
szpiegujemy, Julian. Wie wszystko.
Młodszy chłopiec wzruszył ramionami, a na jego twarzy wykwitł psotny uśmiech -
Mam zamiar zobaczyć ich z bliska, Dimitri. Nie boję się Gregoriego.
- Powinieneś. I słyszałem, że Lucian i Gabriel tak naprawdę są nieumarłymi.
Julian wybuchł śmiechem.
- Kto ci to powiedział?
- Słyszałem dwóch mężczyzn, którzy o tym rozmawiali. Powiedzieli że nikt nie mógł
przetrwać tak długo jak oni, polując i zabijając, i nie przemienić się. - Ludzie walczyli w
wojnach, przez co nasi ludzie ginęli. Nawet nasz książę jest martwy. Wampiry są wszędzie,
Każdy zabija każdego. Nie sądzę, żebyśmy mieli się martwić o Gabriela i Luciana. Jeśli
naprawdę byliby wampirami, wszyscy byśmy nie żyli. Nikt, nawet Gregori, nie pokonałby ich
w walce - sprzeciwił się Julian - Są tak potężni, że nikt nie byłby w stanie ich zniszczyć.
Zawsze byli lojalni wobec naszego księcia. Zawsze.
- Nasz książę nie Żyje. Nie muszą być lojalni wobec Mikhaila, jako jego następcy -
Dimitri zdecydowanie cytował dorosłych.
Julian z rozdrażnieniem potrząsnął głową i szedł naprzód, starając się tym razem być
cicho. Posuwał się z wolna pośród gęstej roślinności, aż mógł dostrzec dom. Gdzieś dalej
samotnie zawył wilk. Drugi wilk odpowiedział, a następnie trzeci. Oba były znacznie bliżej.
Tłumaczy: franekM
Julian i Dimitri zmienili swój kształt. Nie mieli zamiaru stracić szansy spojrzenia na
legendarne postacie. Lucian i Gabriel byli największymi łowcami wampirów w historii ich
ludzi. Wiadomo było powszechnie, że nikt nie może ich pokonać. Ich nadejście poprzedziły
wieści, że samotnie zniszczyli całą armię najeźdźców. Nikt nie wiedział dokładnie ilu ludzi
zabili przez ostatnie kilka wieków, ale liczba była bardzo wysoka. Julian wybrał kształt
małego świstaka, poruszając się w kierunku domu. Kiedy dotarł do ganku uważnie
obserwował nadlatujące sowy. Potem ich usłyszał. Cztery głosy szepczące po cichu w domu.
Chociaż był młody, Julian posiadał charakterystyczny dla Karpatian nieprawdopodobny
słuch. Użył go teraz, zdeterminowany aby nie uronić nawet słowa. Czterech największych
żyjących Karpatian było w tym domu, i nie chciał tego przegapić. Słabo uświadamiał sobie,
że przyłączył się do niego Dimitri.
- Nie mamy wyboru, Mikhail - powiedział miękki głos. Był nieprawdopodobny,
czysto aksamitny, rozkazujący a jednak delikatny - Musisz objąć władzę. Dyktuje to
dziedzictwo krwi. Twój ojciec czuł że nadchodzi jego śmierć, a jego instrukcje były jasne.
Musisz przejąć dowództwo. Gregori będzie służył ci pomocą kiedy będziesz tego
potrzebował, a my wykonamy pracę jaką zlecił nam twój ojciec. Ale to nie my zgodnie z linią
krwi dziedziczymy władzę. Jest twoja.
- Jesteście pradawnymi, Lucian. To któryś z was powinien rządzić naszym ludem. Jest
tak nas niewielu, straciliśmy kobiety, nie ma już dzieci. Co bez kobiet zrobią nasi mężczyźni?
- Julian rozpoznał głos Mikhaila - Nie będą mieli wyboru i pójdą szukać świtu lub zmienią się
w nieumarłych. Bóg wie, że już wystarczająco wielu się na to zdecydowało. Nie mam jeszcze
wiedzy wymaganej aby poprowadzić naszych ludzi przez okres tak wielkiej potrzeby.
- Masz w sobie krew i siłę, a poza tym ludzie ci ufają. Boją się nas, naszej siły i mocy
i wszystkiego co reprezentujemy - głos Luciana był piękny, nieodparty. Julian kochał dźwięk
tego głosu i mógł go słuchać do końca świata. Nic dziwnego że dorośli bali się jego mocy.
Nawet w tak młodym wieku Julian rozpoznał że ten głos może być bronią. A Lucian
zwyczajnie rozmawiał. Co by było gdyby chciał rozkazywać tym, którzy są wokół? Kto
Mógłby oprzeć się temu głosowi?
- Będziemy ci lojalni Mikhail tak jak twojemu ojcu i postaramy się dostarczyć ci wszelkiej
wiedzy, która może ci pomóc w tym trudnym zadaniu. Gregori, już teraz znamy cię jako
wielkiego łowcę. Czy twoja więź z Mikhailem jest wystarczająco silna, aby
przeprowadzić cię przez nadchodzące mroczne dni? - głos Luciana, chociaż tak miękki jak
zawsze, domagał się prawdy.
Julian wstrzymał oddech. Gregori był spokrewniony krwią z Gabrielem i Lucianem.
Mroczni. Ci, którzy ze względu na rodowód zawsze byli obrońcami ich rasy. Ci którzy
przynosili sprawiedliwość nieumarłym. Gregori już teraz był silny. Wydawało się
niemożliwe, że ktoś może zmusić go do odpowiedzi, a jednak tak się stało.
- Jak długo będzie żył Mikhail, obiecuję że będę dbał o bezpieczeństwo jego i innych z
jego rodu.
- Będziesz żsłużył naszym ludziom, Mikhail. A nasz brat będzie służył ci tak jak my
twojemu ojcu. To jest słuszne. Gabriel i ja będziemy kontynuować walkę aby pokonać ucisk,
jaki sprawują nieumarli nad ludźmi i naszą własną rasą.
Tłumaczy: franekM
- Jest ich tak wielu - zauważył Mikhail.
- Rzeczywiście. Jest tu wiele śmierci, walki, a nasze kobiety praktycznie wyginęły.
Samce potrzebują nadziei na przyszłość, Mikhail. Musisz znaleźć sposób by im taką
zapewnić, bo inaczej nie będą mieli powodu żeby zatrzymać nadciągającą ciemność. Musimy
mieć kobiety, aby mężczyźni mieli partnerki życiowe. Kobiety są światłem naszej ciemności.
Nasi mężczyźni są drapieżcami, mrocznymi, groźnymi łowcami, którzy wraz z upływem
wieków są coraz bardziej zabójczy. Jeśli nie znajdziemy w końcu naszych partnerek, wszyscy
zamienimy się z Karpatian w wampirów i nasza rasa wyginie, bo mężczyźni zrezygnują ze
swoich dusz. Nastąpi zniszczenie, którego nie możemy sobie nawet wyobrazić. Twoim
zadaniem jest temu zapobiec i to naprawdę ogromna misja.
- Tak samo jak wasza - powiedział cicho Mikhail - Odebrać tak wiele żyć i pozostać
Jednym z nas to jest coś wielkiego. Nasi ludzie mają wam za co dziękować.
Julian w ciele świstaka czmychnął z powrotem w krzaki, nie chcąc być przyłapanym
przez pradawnych. Usłyszał za sobą szelest i się odwrócił. W kompletnej ciszy stali tam dwaj
wysocy mężczyźni. Ich oczy były mroczne i puste, a twarze nieruchome, tak jakby wykuto je
w kamieniu. Z nieba zdawała się formować wokół niego mgła, pozostawiając jego i
Dimitriego w szoku. Julian wstrzymał oddech i gapił się w zaskoczeniu. Gregori niemal
ochronnie zmaterializował się zaraz naprzeciw dwóch chłopców. Kiedy Julian obrócił głowę
żeby się rozejrzeć, mityczni łowcy zniknęli tak jakby nigdy ich nie było, a chłopcy musięli
zmierzyć się z Gregorim.
Lucian
Francja, 1500
Słońce blakło na niebie, pozostawiając po sobie jaskrawo żywe kolory. Barwy te
powoli poddawały cię węglistej ciemności nocy. Pod ziemią zaczęło bić pojedyncze serce.
Lucian leżał w bogatej, leczniczej ziemi. Rany z ostatniej strasznej bitwy zostały uleczone.
Mentalnie zeskanował teren wokół miejsca odpoczynku, dostrzegając jedynie ruchy zwierząt.
Gleba rozprysła się w górę, kiedy wystrzelił z ziemi w kierunku nieba, wciągając powietrze
żeby odetchnąć. Tej nocy miało się zmienić całe jego życie. Gabriel i Lucian byli
identycznymi bliźniakami. Wyglądali tak samo, myśleli tak samo, walczyli tak samo. Przez
wieki zebrali wiedzę z wielu dziedzin i tematów i ją między sobą dzielili.
W miarę upływu lat wszyscy Karpatianie tracili swe emocje i możliwość widzenia
kolorów, trafiając do mrocznego, pustego świata w którym tylko ich poczucie lojalności i
honoru powstrzymywało ich przed przemianą w wampira podczas oczekiwania na partnerkę
życiową. Gabriel i Lucian zawarli między sobą pakt. Jeśli któryś zamieniłby się w wampira,
drugi musiałby upolować go i zniszczyć przed zmierzeniem się ze świtem i jego własną
destrukcją. Lucian wiedział że od pewnego czasu Gabriel zmagał się z wewnętrznym
demonem, był dręczony przez narastającą w nim ciemność. Nieustanne bitwy zbierały swoje
żniwo. Gabriel był zdecydowanie za blisko przemiany.
Lucian odetchnął głęboko, wpuszczając czyste nocne powietrze. Był zdeterminowany
Tłumaczy: franekM
aby utrzymać Gabriela przy życiu, a jego duszę bezpieczną. Był na to tylko jeden sposób.
Jeśli przekonałby Gabriela że dołączył do szeregów nieumarłych, Gabriel nie miałby wyboru i
musiałby na niego polować. To ustrzegłoby Gabriela przed walką z kimkolwiek innym niż
Lucian. Dzięki brakowi okazji do zabijania ze względu na ich równe moce i dzięki posiadaniu
celu w Życiu, Gabriel byłby w stanie się powstrzymać. Lucian wystrzelił w powietrze,
poszukując pierwszej ofiary.
London, 1600
Młoda kobieta stała na rogu ulicy z przyklejonym uśmiechem. Noc była zimna i
ciemna. Drżała. Gdzieś w ciemności czaił się zabójca. Zamordował już dwie z kobiet, które
znała. Błagała Thomasa żeby jej dzisiaj nie wysyłał, ale spoliczkował ją parę rady zanim
wypchnął ją za drzwi. Skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej desperacko starając się
sprawiać wrażenie, że praca sprawia jej przyjemność.
Mężczyzna nadchodził ze strony ulicy. Oddech uwiązł jej w gardle, a serce zaczęło
walić. Nosił ciemny płaszcz i cylinder, a w ręku miał laskę. Wyglądał jakby pochodził z
wyższej warstwy społecznej i zabawiał się odwiedzając tą część miasta. Przybrała pozę i
czekała. Przeszedł obok niej. Wiedziała że Thomas ją zbije jeśli nie zawoła i nie spróbuje
zachęcić przybysza, ale nie mogła się na to zdobyć.
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. Powoli ją okrążył, lustrując z góry na dół jakby
była kawałkiem mięsa. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale coś w nim ją przerażało.
Wyciągnął garść pieniędzy i nimi pomachał. Uśmiechał się drwiąco. Wiedział, że była
przerażona. Wskazał laską w kierunku alei.
Poszła. Wiedziała że nie powinna, ale równie mocno bała się wrócić bez pieniędzy do
Thomasa jak iść do alejki z nieznajomym.
Był bezlitosny, zmuszając ją do różnych czynności w alejce. Celowo ją ranił, a ona to
znosiła bo nie miała wyjścia. Kiedy skończył pchnął ją na ziemię i kopnął eleganckim butem.
Spojrzała w górę aby ujrzeć w jego dłoni brzytwę i wiedziała, że był mordercą. Nie było
czasu krzyczeć. Miała zaraz umrzeć.
Nagle za jej zabójcą ukazał się kolejny człowiek. Fizycznie był najprzystojniejszym
mężczyzną jakiego w życiu widziała. Wysoki i szeroki w ramionach z długimi, opadającymi
ciemnymi włosami i lodowato czarnymi oczyma. Zmaterializował się znikąd tak blisko
napastnika, że nie miała pojęcia jak dotarł tu niezauważony przez żadnego z nich. Mężczyzna
zwyczajnie wyciągnął dłonie, złapał mordercę za szyję i mocno zacisnął.
Uciekaj, uciekaj teraz. Usłyszała te słowa wyraźnie w swojej głowie i nie mogła nawet
poczekać, aby podziękować swojemu wybawcy. Uciekła tak szybko jak potrafiła.
Lucian czekał do momentu aż upewnił się że go posłuchała, zanim pochylił głowę ku
mordercy. Musiał opróżnić ciało swojej ofiary z krwi aby zostawić dowód Gabrielowi.
- Znalazłem cię tu, tak jak oczekiwałem Lucian. Nie możesz się przede mną ukryć. -
Tłumaczy: franekM
Miękki głos Gabriela dochodził z tyłu.
Lucian pozwolił aby ciało opadło na ziemię. Przez długie lata stało się to rodzajem gry
w kotka i myszkę, w którą nie mógłby grać nikt inny. Znali się tak dobrze, przez tyle lat
wspólnie reżyserowali swoje bitwy, że Każdy z nich wiedział co myśli drugi, prawie zanim
ten zdążył o tym pomyśleć. Znali wzajemnie swoje silne i słabe strony. Przez ostatnie lata
zaliczyli wiele niemal śmiertelnych ran, tylko po to by się rozdzielić i zejść pod ziemię aby
się uleczyć. Lucian odwrócił się w kierunku swojego brata bliźniaka, a twarda krawędź jego
ust została złagodzona przez powolny, pozbawiony humoru uśmiech.
- Wyglądasz na zmęczonego.
- Tym razem byłeś zbyt chciwy Lucianie, zabijając ofiarę zanim się pożywiłeś.
- może to był błąd - przyznał miękko Lucian - Ale nie martw się o mnie. Jestem
zdolny znaleźć sobie ciepłe ciała. Nikt nie może mnie pokonać, nawet mój brat, który obiecał
mi że dokona tej drobnostki.
Gabriel uderzył szybko i mocno, tak jak przewidział Lucian. A potem zanurzyli się w
Śmiertelnej walce, którą praktykowali od wieków.
Lucian
Paryż, dzień obecny
Gabriel przyczaił się nisko, bojowo nastrojony. Za nim była jego partnerka życiowa,
obserwująca z wypełnionym żalem oczami jak nadchodzi ku nim wysoki, elegancki
mężczyzna. Wyglądał na to kim był: mrocznego, niebezpiecznego drapieżcę. Jego czarne
oczy niebezpiecznie migotały. Przywodziły na myśl cmentarz. Oczy śmierci. Poruszał się ze
zwierzęcą gracją, z falującą siłą.
- Odsuń się, Lucian - ostrzegł go miękko Gabriel - Nie zagrozisz mojej partnerce.
- W takim razie zrobisz to co przysiągłeś wiele wieków temu. Musisz mnie zniszczyć -
głos był szeptem aksamitu, miękkim rozkazem.
Gabriel rozpoznał ukryty przymus nawet kiedy skoczył do przodu, by zaatakować. W
ostatniej możliwej chwili z przeczącym głosem partnerki w umyśle uderzył swoją
zaopatrzoną w ostre pazury dłonią w gardło brata i zrozumiał, że Lucian szeroko otworzył
ramiona akceptując swoją śmierć.
żaden wampir nie mógłby zrobić czegoś takiego. Nigdy. Nieumarli walczą
do ostatniego tchu aby zabić każdego i wszystko wokół. Poświęcenie własnego życia nie
jest czynem wampira.
Wiedza przyszła zbyt późno. Karmazynowe krople rozprysły się po łuku. Gabriel
usiłował się cofnąć, dosięgnąć swego brata, ale moc Luciana była zbyt wielka. Gabriel nie był
w stanie się ruszyć zatrzymany przez siłę woli Luciana. Jego oczy rozszerzyły się z
Tłumaczy: franekM
zaskoczenia. Lucian był taki silny. Gabriel był starożytnym, silniejszym niż większość na
świecie, i do tej pory uważał się za równego Lucianowi.
- Musisz pozwolić nam sobie pomóc - powiedziała miękko Francesca, partnerka
życiowa Gabriela. Jej głos był krystalicznie czysty, łagodzący. Była wspaniałą uzdrowicielką.
Jeśli ktokolwiek mógł zapobiec śmierci Luciana, była to ona. - Wiem co zamierzasz zrobić.
Chcesz to zakończyć.
Białe zęby Luciana zalśniły.
- Gabriel ma teraz ciebie, żebyś dbała o jego bezpieczeństwo. Wcześniej to było moje
zadanie, ale teraz się skończyło. Szukam odpoczynku.
Krew moczyła jego ubranie, spływała po ramionach. Nie usiłował jej zatrzymać.
Zwyczajnie stał tam, wysoki i wyprostowany. W jego oczach, głowie ani wyrazie twarzy nie
było cienia oskarżenia.
Gabriel potrząsnął głową.
- Zrobiłeś to dla mnie. Przez cztery wieki mnie oszukiwałeś. Powstrzymywałeś mnie
od zabójstw, przez przemianą. Dlaczego? Dlaczego ryzykowałeś w ten sposób swoją duszę?
- wiedziałem że masz Życiową partnerkę, która na ciebie czeka. Ktoś kto o tym
wiedział powiedział mi wiele lat temu a ja wiedziałem, że nie kłamie. Nie straciłeś swoich
uczuć ani emocji tak szybko jak ja. Zajęło ci to wieki. Kiedy moje emocje zniknęły byłem
zaledwie dzieciakiem. Ale łączyłeś się ze mną umysłem i mogłem dzielić twoją radość Życia,
patrzeć twoimi oczami. sprawiłeś że pamiętałem to, czego sam nie mogłem czuć - Lucian
zachwiał się.
Gabriel czekał na moment aż Lucian osłabnie i skorzystał z tego doskakując do brata,
przesuwając językiem po otwartej ranie którą zrobił, aby ją zamknąć.
Jego partnerka stała przy jego boku. Delikatnie wzięła dłoń Luciana w swoje ręce -
Sądzisz, że twoje istnienie nie ma już sensu.
Lucian ze zmęczeniem otworzył oczy.
- Polowałem i zabijałem przez dwa tysiące lat, siostro. Mojej duszy brakuje tak wielu
fragmentów, że przypomina sito. Jeśli nie odejdę teraz, mogę nie zechcieć odejść później, a
mój ukochany brat będzie musiał podjąć próbę żeby mnie zniszczyć. To nie będzie łatwe
zadanie, a on musi pozostać bezpieczny. Wykonałem swój obowiązek. Pozwól mi odpocząć.
- Jest ktoś inny - powiedziała mu miękko Francesca - Nie jest taka jak my. Jest
śmiertelnikiem. W tej chwili jest młoda i odczuwa potworny ból. Mogę ci tylko powiedzieć,
że jeśli jej nie znajdziesz, będzie wiodła Życie tak pełne agonii i rozpaczy, że trudno nam je
sobie wyobrazić nawet z naszymi darami. Musisz Żyć dla niej. Musisz dla niej trwać.
- Mówisz mi, że mam partnerkę Życiową?
- I że bardzo cię potrzebuje.
Tłumaczy: franekM
- Nie jestem delikatnym mężczyzną. Zabijałem tak długo, że nie znam innego Życia.
Przywiązanie do siebie śmiertelnej kobiety będzie skazywaniem jej na Życie z potworem -
chociaż Lucian odmawiał, nie opierał się kiedy Życiowa partnerka Gabriela zaczęła pracować
nad jego ranami. Gabriel wypełnił pokój dobroczynnymi ziołami i rozpoczął śpiewanie
leczniczej pieśni, tak starej jak sam czas.
- Wyleczę cię teraz, mój bracie - powiedziała miękko - Potwór jakim w swoim
mniemaniu się stałeś powinien być w stanie ochronić kobietę przez potworami, które w
przeciwnym razie ją zniszczą.
Gabriel naciął nadgarstek i przycisnął ranę do ust bliźniaka.
- Dobrowolnie oferuję ci moje Życie za swoje. Weź to, czego potrzebujesz aby się
wyleczyć. Położymy cię głęboko do uzdrawiającej ziemi i będziemy strzec, aż odzyskasz siły.
- Najważniejszy obowiązek masz wobec swojej partnerki, Lucian - przypomniała mu
cicho Francesca - Musisz ją odnaleźć i zadbać o jej bezpieczeństwo.
Prolog – część druga
Jaxon, pięć lat
Florida, USA
- Patrz na mnie, wujku Tyler - zawołała dumnie Jaxon Montgomery machając dłonią
Ze szczytu wysokiej drewnianej wieży, na którą się właśnie wspięła.
- Jesteś szalony, Matt - Russel Andrews potrząsnął głową marszcząc od słońca oczy
kiedy patrzył na replikę wysokiej platformy używanej dla treningu rekrutów jednostek
SEALS - Gdyby Jaxx spadła, mogłaby złamać kark - Odwrócił wzrok w kierunku drobnej
kobiety leżącej na szezlongu i pieszczącej jej nowonarodzonego synka - Co ty na to,
Rebecca? Jaxx nie ma nawet pięciu lat a Matt urządza jej trening dla sił specjalnych -
powiedział Russell.
Rebecca Montgomery uśmiechnęła się nieobecnie i spojrzała na męŻa, tak jakby
pytając o jego zdanie.
- Jaxon jest świetna - odparł natychmiast Matt, sięgając aby chwycić rękę żony i
podnieść jej kłykcie do ust - Kocha te rzeczy. Robiła je praktycznie zanim zaczęła chodzić.
Tyler Drake pomachał do wołającej go małej dziewczynki.
- No nie wiem, Matt. Może Russel ma rację. Jest taka malutka. Odziedziczyła po
Rebecce wygląd i budowę ciała - Wyszczerzył zęby - Oczywiście jeśli o to chodzi, to
mieliśmy wielkie szczęście. Poza tym jest podobna do ciebie. Jest bardzo odważna, to mały
wojownik, zupełnie jak jej tatuś.
Tłumaczy: franekM
- Nie jestem pewien czy to takie dobre - powiedział Russel marszcząc brwi. Nie mógł
oderwać wzroku od dziecka. Serce powędrowało mu do gardła. Jego własna malutka
dziewczynka miała siędem lat ale nigdy nie pozwoliłby jej zbliżyć się do wieży którą jego
współpracownicy, Matt Montgomery i Tyler Drake, wznieśli na podwórzu u Matta - Wiesz
Matt, dziecko może być zmuszone dorosnąć zbyt szybko. Jaxon to nadal maleństwo.
Matt roześmiał się.
- To maleństwo potrafi ugotować śniadanie dla matki, podać je do łóżka i zmieniać
pieluchy dla małego. Zaczęła czytać w wieku trzech lat. Mam na myśli prawdziwe czytanie.
Kocha wyzwania fizyczne. Niewiele jest w treningu rzeczy, których nie jest w stanie zrobić.
Uczę jej sztuk walki, a Tyler pracuje z nią przy treningu przetrwania. Ona to uwielbia.
Russel wykrzywił się.
- Nie wierzę że zachęcasz Matta, Tyler. On słucha tylko ciebie. To dziecko uwielbia
was obu, a Żadne z was nie wykazuje szczypty rozsądku kiedy o nią idzie. - mężnie
powstrzymał się od dodania, że Rebecca nie sprawdza się jako matka - Mam nadzieję że nie
każecie jej pływać w oceanie.
- Może Russel ma rację, Matt - Tyler wydawał się nieco zmartwiony - Jaxon jest
naprawdę świetna i ma serce lwa, ale może za bardzo na nią naciskamy. I nie miałem pojęcia
że pozwalasz jej gotować dla Rebekki. To może być niebezpieczne.
- Ktoś musi to robić - Matt wzruszył szerokimi ramionami - Jaxon wie co robi. Kiedy
nie ma mnie w domu dobrze wie, że jest odpowiedzialna za opiekę nad Rebeccą. A teraz
mamy małego Mathew Juniora. A dla twojej informacji, Jaxx już jest dobrą pływaczką.
- Czy ty słyszysz co mówisz, Matt? - zapytał Russel - Jaxon jest dzieckiem,
pięcioletnim dzieciakiem. Rebecco! Na miłość boską, jesteś jej matką.
Ja zwykle Żadne z rodziców nie odpowiedziało na to, czego nie chcieli słuchać. Matt
traktował Rebeccę jak porcelanową laleczkę. żadne z nich nie przywiązywało uwagi do
córki. Rozdrażniony Russel zaapelował do najlepszego przyjaciela Matta - Tyler, powiedz im.
Tyler pokiwał powoli głową.
- Nie powinieneś wywierać na niej takiej presji, Matt. Jaxon jest wyjątkowym
dzieckiem, ale jest tylko dzieckiem - Jego oczy spoczywały na małej, machającej ręką i
uśmiechającej się dziewczynce. Bez dalszych słów wstał i zaczął iść w kierunku wieŻy gdzie
mała dziewczynka uparcie go nawoływała.
Jaxon, Siędem lat
Florida, USA
Krzyki dochodzące z pokoju jej matki były straszne. Rebecca była niepocieszona.
Bernice, żona Russella Andrewsa zawołała doktora, aby przypisał jej leki uspokajające. Jaxx
Położyła ręce na uszach usiłując stłumić potworne dźwięki rozpaczy. Matthew Junior płakał o
pewnego czasu w swoim pokoju, a było oczywiste że matka nie miała zamiaru iść do syna.
Tłumaczy: franekM
Jaxon wytarła równomierny potok łez spadających z jej własnych oczu, podniosła brodę i
przeszła przez korytarz do pokoju brata.
- Nie płacz. Mattie - zanuciła miękko, z miłością - O nic się nie martw. Jestem tu
teraz. Mama jest bardzo smutna z powodu taty, ale przejdziemy przez to jeśli będziemy się
trzymać razem. Ty i ja. Mama też przez to przejdzie.
Wujek Tyler przybył do ich domu z dwoma innymi oficerami i poinformował Rebeccę
że jej mąż nigdy już nie przyjdzie do domu. Podczas ostatniej misji coś poszło nie tak. Od
tego momentu Rebecca nie przestała krzyczeć.
Jaxon, osięm lat
- Co z nią dzisiaj, złotko? - zapytał cicho Tyler, zatrzymując się żeby pocałować Jaxon
z policzek. Położył bukiet kwiatów na stole i zajął się małą dziewczynką którą kochał od dnia
jej narodzin.
- Nie ma dzisiaj dobrego dnia - przyznała Jaxon niechętnie. Zawsze mówiła "wujkowi
Tylerowi" prawdę o matce, ale nikomu innemu, nawet nie "wujkowi Russelowi".
- Myślę że znowu wzięła za dużo tych tabletek. Nie wychodzi z łóżka, a kiedy próbuję
powiedzieć jej coś o Matthew tylko się na mnie patrzy. Wreszcie przestał potrzebować
pieluch i jestem z niego dumna, ale ona w ogóle o niego nie mówi. Jeśli go podnosi, ściska go
tak mocno że płacze.
- Muszę cię o coś zapytać, Jaxx - powiedział wujek Tyler - To bardzo ważne, żebyś
powiedziała mi prawdę. Twoja mama przez większość czasu jest chora, a ty musisz zajmować
się Mathew, prowadzić dom i chodzić do szkoły. Pomyślałem, że może powinienem
wprowadzić się do was i troszkę wam pomóc.
Oczy Jaxon rozświetliły się.
- Wprowadzić się do nas? Jak?
- Mógłbym poślubić twoją mamę i być twoim tatą. Oczywiście nie tak jak Matt, ale
twoim ojczymem. Sądzę że pomogłoby to twojej mamie i jestem pewien że chciałbym tu być
dla ciebie i małego Matthew. Ale tylko jeśli tego chcesz, skarbie. W innym przypadku nie
będę nawet rozmawiał o tym z Rebeccą.
Jaxon uśmiechnęła się do niego.
- To dlatego przyniosłeś kwiatki, prawda? Myślisz, że naprawdę to zrobi? że jest
szansa?
- Sądzę, że zdołam ją przekonać. Jedyna chwila kiedy możesz się stąd wyrwać jest
wtedy kiedy mam cię na swoim treningu. Robi się z ciebie niezły strzelec.
- Niezła strzelczyni, wujku Tyler - poprawiła go Jaxon z nagłym drażniącym
uśmieszkiem - A jednej nocy na lekcji karate skopałam tyłek Dona Jacobsona. - Potrafiła się
śmiać tylko wtedy kiedy wujek Tyler zabierał ją na teren treningowy Sił Specjalnych i bawili
Tłumaczy: franekM
się w żołnierzy. Kobieta czy nie, Jaxon stawała się kimś z kim trzeba się było liczyć i to
Czyniło ją dumną.
Jaxon, trzynaście lat
Książka kryła w sobie tajemnicę i nadawała się na tą burzliwą noc. Trzy gałęzie
drapały o okno, a deszcz ciężko bębnił o dach. Pierwszy raz kiedy usłyszała hałas, Jaxon
myślała że to tylko jej to jej wyobraźnia, bo książka była straszna. Potem zamarła, a jej
serce zaczęło dziko uderzać. Znowu to robił. Wiedziała o tym. Tak szybko jak to
możliwe wyskoczyła z łóżka i otworzyła drzwi. Dźwięki dochodzące z sypialni
matki były przytłumione, ale mimo to dobrze je słyszała. Jej matka łkała, prosiła. I był tam
wyróżniający się dźwięk który Jaxon tak dobrze znała. Chodziła na lekcje karate tak długo,
jak pamiętała. Znała odgłos jaki następuje, kiedy ktoś dostaje pięścią. Pobiegła wzdłuż
korytarza do pokoju jej brata i sprawdziła co z nim. Była zadowolona, że spał. Kiedy Tyler
był w takim stanie ukrywała przed nim Mathew. Wydawał się go wtedy nienawidzić. Jego
oczy stawały się zimne i brzydkie kiedy spoczywały na małym chłopcu, zwłaszcza jeśli
Mathew właśnie płakał. Tyler nie lubił kiedy ktoś płakał, a Matthew był jeszcze mały i
płakał z powodu każdego małego zadrapania czy wymyślonej rany. I zawsze kiedy Tyler na
niego spoglądał.
Jaxon wzięła głęboki oddech i stanęła przed sypialnią matki. Trudno jej było uwierzyć
że Tyler zachowywał się w ten sposób w stosunku do jej matki i Mathewa. Kochała Tylera.
Zawsze go kochała. Spędzał godziny trenując Jaxon jak żołnierza i wszystko w jej wnętrzu
odpowiadało na ten fizyczny trening. Kochała kursy które tworzył, by były dla niej
wyzwaniem. Potrafiła wspinać się na niemal niedostępne klify i prześlizgiwać się przez ciasne
tunele w bardzo krótkim czasię. Była w swoim żywiole strzelając i walcząc wręcz. Jaxon była
nawet w stanie namierzyć Tylera, co było czynem którego nie była w stanie dokonać
większość ludzi z jego oddziału. Była z tego szczególnie dumna. Tyler zawsze wydawał się
być z niej dumny i był wobec niej ciepły i kochający. Wierzyła że Tyler kochał jej rodzinę z
taką samą dziką, opiekuńczą lojalnością z jaką czyniła to ona. Teraz była zagubiona, marząc o
tym żeby jej matka była osobą z którą mogła porozmawiać i wyjaśnić parę spraw. Jaxxon
zaczynała rozumieć że spokojny urok jej ojczyma ukrywał jego nieustanną potrzebę kontroli
jego świata i tych, którzy się w nim znajdowali. Rebecca i Matthew nie spełniali jego
standardów i musięli za to płacić.
Jaxon wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi, tak że utworzyły szczelinę. Stała
zupełnie nieruchomo, tak jak nakazał jej Tyler w razie niebezpieczeństwa. Tyler przycisnął jej
matkę do ściany, ściskając jedną ręką jej gardło. Oczy Rebekki były wytrzeszczone i szerokie
ze strachu.
- Tak łatwo mi poszło, Rebecco. Zawsze sądził że jest taki dobry, że nikt go nie
załatwi, ale ja to zrobiłem. A teraz mam ciebie i jego dzieci, tak jak mu powiedziałem. Stałem
nad nim, patrzyłem jak uchodzi z niego życie i się śmiałem. Wiedział co mam zamiar zrobić -
co do tego się upewniłem. Zawsze byłaś taka bezużyteczna. Powiedziałem mu, że dam ci
szansę, ale nie wykorzystałaś jej, prawda? Zepsuł cię tak samo jak twój tatuś. Rebecca, mała
księżniczka. Zawsze patrzyłaś na nas z góry. Zawsze uważałaś się za lepszą bo miałaś tyle
Pieniędzy - pochylił się blisko, tak że jego czoło zderzyło się z czołem Rebekki a kropelki
śliny obmywały ją kiedy wymawiał każde słowo - Wszystkie twoje cenne pieniądze trafią do
mnie jeśli coś ci się stanie, prawda? - potrząsnął nią jak szmacianą lalką, co było łatwe, bo
Tłumaczy: franekM
Rebecca była drobną kobietą.
W tym momencie Jaxon zrozumiała, że Tyler miał zamiar zabić Rebecę. Nienawidził
jej i nienawidził Mathew. Jaxon była dość bystra, by nawet po usłyszeniu czegoś wyrwanego
z kontekstu zrozumieć, że Tylor prawdopodobnie zabił jej ojca. Obydwaj byli agentami
SEALS i trudno było ich zabić, ale jej ojciec nie spodziewałby się zdrady ze strony
najlepszego przyjaciela.
Widziała oczy matki które próbowały desperacko ją ostrzec. Rebbeca bała się o Jaxon
- obawiała się że jeśli ta będzie interweniować, Tyler zwróci się przeciw niej.
- Tatusiu? - Jaxon celowo wypowiedziała to słowo miękko pośród wypełnionej grozą
nocy - Coś mnie obudziło. Miałam zły sen. Posiędzisz przy mnie? Nie pogniewasz się,
prawda mamo?
Upłynęło parę chwil zanim napięcie spłynęło ze sztywnych niczym kij od miotły
ramion Tylera. Palce powoli rozluźniły się wokół gardła Rebekki. Powietrze znów napłynęło
jej do płuc, ale pozostała skulona obok ściany, nieruchoma z przerażenia, usiłując stłumić
kaszel wzbierający się w jej pokaleczonym gardle. Jej wzrok nadal spoczywał na twarzy
Jaxon, niemo i desperacko usiłując ostrzec córkę o niebezpieczeństwie. Tyler był kompletnie
szalony, był zabójcą, nie było przed nim ucieczki. Ostrzegł ją co się stanie jeśli spróbuje go
opuścić a Rebecca wiedziała, że nie jest w stanie ich ocalić. Nawet Mathewa Juniora.
Jaxon uśmiechnęła się do Tylera z dziecięcym zaufaniem.
- Przepraszam że ci przeszkadzam, ale naprawdę coś usłyszałam, a sen był taki
prawdziwy. Kiedy jesteś ze mną zawsze czuję się bezpieczna.
Jej Żołądek skurczył się protestując przeciw okropnemu kłamstwu. Dłonie były
spocone, ale utrzymała obraz perfekcyjnej niewinności o szeroko rozwartych oczach.
Tyler posłał Rebece twarde spojrzenie przez ramię i wziął Jaxon za rękę.
- Idź do łóżka, Rebecca. Posiędzę z Jaxon. Bóg wie że nigdy tego nie robiłaś, nawet
gdy była chora - Jego ręka była silna i mogła nadal wyczuć w nim napięcie, ale Jaxon
wyczuła też ciepło które zawsze wydzielał kiedy byli razem. Cokolwiek opętało jej ojczyma
wcześniej wydawało się zniknąć z chwilą, kiedy fizycznie złączył się z Jaxon.
Przez następne dwa lata Jaxon i Rebecca usiłowali ukryć przez Matthewem Juniorem
ich rosnące zaniepokojenie stanem psychicznym Tylera. Trzymali dziecko tak daleko od
Tylera jak to było możliwe. Chłopiec wydawał się być rodzajem katalizatora, zmieniającego
człowieka który kiedyś był kochającym mężczyzną. Tyler często się skarżył że Mathew się na
niego gapi. Mathew nauczył się unikać jego spojrzenia kiedy Tyler był w pokoju.
Tyler patrzył na chłopca zimno, bez emocji lub z absolutną nienawiścią. Na Rebeccę
spoglądał oczami obcego. Tylko Jaxon wydawała się w stanie dostrzec do niego, skupić jego
uwagę. Ta potworna odpowiedzialność przerażała ją. Wiedziała że zło w wujku Tylerze
stawało się za Każdym razem silniejsze, a po pewnym czasię matka pozostawiała radzenie
sobie z nim na głowie Jaxon. Zostawała w pokoju biorąc tabletki które dostarczał Tyler i
ignorowała dwójkę dzieci. Kiedy Jaxon usiłowała jej powiedzieć że boi się o bezpieczeństwo
Tłumaczy: franekM
Mathew, Rebecca zakładała okrycie na głowę i kiwała się do przodu i do tyłu wydając niski
dźwięk. W desperacji Jaxon usiłowała powiedzieć wujowi Russelowi i innym członkom
zespołu Tylera że coś może być z nim nie tak. Mężczyźni tylko się roześmieli i przekazali to
co powiedziała Tylerowi. Wpadł w taką furię, że Jaxon była pewna że zabije całą rodzinę.
Chociaż to ona naskarżyła, zwalił winę na Rebeccę mówiąc raz za razem że zmusiła Jaxon do
kłamstwa na jego temat. Pobił Rebeccę tak mocno, że Jaxon chciała zabrać ją do szpitala, ale
Tyler odmówił. Rebecca przez tygodnie pozostawała w łóżŻku i była ograniczona do obszaru
domu.
Jaxon spędzała dużo czasu kreując dla Tylera wyobrażony świat, udając że wierzy że
wszystko jest dobrze. Trzymała brata daleko od niego i odciągała wybuchy złości od matki
tak jak to było możliwe. Coraz więcej czasu spędzała z Tylerem na poligonie, ucząc się tyle
ile mogła o obronie własnej, broniach, ukrywaniu się i śledzeniu. Tylko wtedy wiedziała, że
jej matka i brat są naprawdę bezpieczni. Inni z SEALS ochoczo uczestniczyli w jej treningu, a
Tyler wydawał się wtedy normalny. Rebecca tak oddaliła się od realnego świata, że Jaxon nie
odważyła się wziąć Mathewa i uciec, bo gdyby zostawiła matkę za sobą była pewna, że Tyler
by ją zabił. Mały Mathew i Jaxon mieli swój własny sekretny świat którego nie odważyli się
nikomu wyjawić. żyli w ciągłym strachu.
Jaxon, jej piętnaste urodziny
Siędząc w klasię chemii nagle wiedziała. Poczuła przytłaczającą zapowiedź
zagrożenia. Zachłysnęła się powietrzem, a jej płuca odmawiały pracy. Jaxon wybiegła z klasy
zrzucając książki i papiery z biurka tak że rozproszyły się za nią po podłodze. Nauczyciel ją
wołał, ale Jaxon zignorowała go i kontynuowała bieg. Wiatr zdawał się spieszyć razem z nią
kiedy pędziła po ulicach, korzystając z każdego skrótu jaki znała.
Kiedy była blisko domu, zwolniła nagle, a jej serce waliło. Frontowe drzwi były
otwarte niczym zaproszenie do wejścia. Natychmiast jej umysłem zawładnęła ciemność.
Poczuła silne żądanie żeby się zatrzymać, zawrócić, przeczucie tak silne że na moment
zamarła. Mathew został w domu z powodu choroby. Mały Mathew, który tak przypominał jej
Ojca, który mógł tak łatwo przyprawić Tylera o atak morderczej furii. Jej Mathew.
Miała sucho w ustach a smak strachu był tak silny że myślała, że zwymiotuje. Jej żołądek
zacisnął się a walenie w jej głowie się nasiliło, pochłaniając niemal przytłaczającą chęć
poddania się instynktowi samozachowawczemu. Jaxon zmusiła się żeby zrobić krok do
przodu prawą nogą. Jeden krok. Było to trudne, tak jak chodzenie po ruchomych piaskach.
Musiała rozejrzeć się po wnętrzu domu. Musiała to zrobić. Przymus ten był silniejszy niż
instynkt przetrwania. Napłynął do niej zapach, obcy jej odór, jednak każda jej myśl
podpowiadała co to jest.
- Mamo? - wypowiedziała to słowo głośno, jak talizman który miał sprawić że świat
znów będzie normalny, oddalić prawdę i wiedzę która waliła w jej głowie.
Mogła zmusić swoje ciało do ruchu tylko trzymając się ściany domu i powoli
posuwając się do przodu. Walczyła z własnymi instynktami, z niechęcią do zmierzenia się z
tym, co było w środku. Trzymając dłoń przy ustach aby powstrzymać się od krzyku powoli
odwróciła głowę i pozwoliła oczom na spojrzenie w głąb domu.
Salon wyglądał tak samo jak zwykle. Znajomo. Komfortowo. Ale nie powstrzymało to
Tłumaczy: franekM
strachu. Zamiast tego poczuła się przerażona. Jaxon zmusiła się do skierowania się w stronę
korytarza. Dostrzegła smugę jaskrawo czerwonej krwi w drzwiach do pokoju Mathew. Jej
serce zaczęło walić tak mocno, że bała się że może rozsadzić jej klatkę piersiową. Jaxon
posuwała się wzdłuż ściany aż była przy pokoju Mathewa. Modliła się gorączkowo kiedy
jednym palcem otwierała jego drzwi.
Groza tego co zobaczyła miała utkwić w jej mózgu na zawsze. Ściany były zbryzgane
krwią, a przykrycia nią nasączone. Mathew leżał rozciągnięty na łóżku, jego głowa zwisała z
materaca pod kątem, w prawą stronę. Oczodoły miał puste, a jego uśmiechnięte kiedyś oczy
znikły na zawsze. Nie mogła policzyć kłutych ran na jego ciele. Jaxon nie weszła do pokoju.
Nie mogła. Coś o wiele bardziej potężnego niż jej wola ją powstrzymywało. Przez moment
nie mogła stać, niespodziewanie zsuwając się na ziemię, a jej ciało rozrywał niemy krzyk
absolutnego zaprzeczenia.
Nie było jej tutaj, żeby go bronić. żeby go ocalić. Była za to odpowiedzialna. To
ona była silna, ale jednak zawiodła, a Mathew, z jego błyszczącymi lokami i umiłowaniem
śycia zapłacił za to ostateczną cenę. Jaxon nie chciała się ruszyć, nie sądziła że jest w
stanie. Ale potem jej umysł stał się na szczęście pusty i była w stanie podciągnąć się po
ścianie i skierować z powrotem do korytarza, w kierunku sypialni matki. Wiedziała już
co tam znajdzie. Powiedziała sobie że jest przygotowana.
Tym razem drzwi były szeroko otwarte. Jaxon zmusiła się żeby spojrzeć do środka.
Rebecca leżała skulona na podłodze. Wiedziała że to jej matka dzięki szopie blond włosów
rozsypanych niczym aureola wokół jej zmiażdżŻonej głowy. Reszta jej ciała była zbyt
poszarpana i zakrwawiona by ją rozpoznać. Jaxon nie mogła odwrócić wzroku. Jej gardło się
Zamykało, dusiła się. Nie mogła oddychać.
Usłyszała dźwięk. Tak naprawdę był to zaledwie cień dźwięku, ale wystarczył żeby
uruchomić jej lata szkolenia. Skoczyła na jedną stronę, obracając się aby spojrzeć na twarz
ojczyma. Jego dłonie i ramiona były całe we krwi, koszulka zbryzgana i poplamiona.
Uśmiechał się z pogodną twarzą i ciepłymi, witającymi oczami.
- Teraz już ich nie ma, skarbie. Nie będziemy musięli więcej słuchać ich marudzenia -
Tyler wyciągnął ku niej rękę oczekując wyraźnie, że ją weźmie.
Jaxon zrobiła ostrożny krok w tył, w kierunku korytarza. Nie chciała alarmować
Tylera. Zdawał się nie zauważać, że ma na sobie krew.
- Powinnam być w szkole, wujku Tyler - jej głos nie brzmiał naturalnie nawet w jej
własnych uszach.
Po jego twarzy przemknął nagły skurcz.
- Nie nazywałaś mnie wujkiem Tylerem odkąd miałaś osięm lat. Co stało się z
Tatusięm? Twoja matka nastawiła cię przeciw mnie, prawda? - Poruszał się w jej kierunku.
Jaxon była bardzo cicho, stała nieruchomo, a na jej twarzy malowała się niewinność
- Nikt nie mógłby nigdy nastawić mnie przeciwko tobie. To niemożliwe. I wiesz że
mama nie chce mieć ze mną nic do czynienia.
Tłumaczy: franekM
Tyler widocznie się rozluźnił. Był wystarczająco blisko, żeby jej dotknąć. Jaxon nie
mogła na to pozwolić. Nawet jej niezwykła samodyscyplina nie pozwalała na to, by dotknął ją
mając na rękach krew jej rodziny. Uderzyła bez ostrzeżenia dźgając go pięścią w gardło i
mocno kopiąc jego rzepkę. Następnie Jaxon odwróciła się i zaczęła uciekać. Nie odwróciła się
ani razu. Nie odważyła się. Tyler był trenowany że odpowiedzieć na atak mimo ran. Jakby nie
patrzeć była bardzo mała w porównaniu z ojczymem. Jej uderzenie mogło go zaskoczyć, ale
nie obezwładnić. Przy dużym szczęściu jej wykop mógł złamać mu kolano, ale w to wątpiła.
Jaxon przebiegła cały dom prosto do wyjścia. Rebecca zawsze lubiła ochronę jaką dawało
życie w bazie marynarki wojennej i Jaxon była teraz za to wdzięczna. Krzyknęła z całą silą
swoich płuc, biegnąć prosto przez ulice do domu Russella Andrewsa.
Śona Russela, Bernice wybiegła żeby ją spotkać z niepokojem na twarzy.
- Co się stało skarbie? Jesteś ranna?
Russel dołączył do nich otaczając szczupłe ramiona Jaxon jednym ramieniem.
- Twoja matka jest chora? - wiedział lepiej, znał Jaxon. Była zawsze dzieckiem
sprawującym absolutną kontrolę, spokojem pośród ognia, zawsze myślącym. Jeśli Rebeca
byłaby chora, Jaxon zadzwoniłaby po pomoc medyczną. Teraz jej twarz była tak biała, że
wyglądała niemal jak duch. W jej oczach, w wyrazie jej twarzy czaił się terror. Russel
Spojrzał na przeciwną stronę ulicy na dom z szeroko otwartymi drzwiami. Wiatr dmuchał,
powietrze było rześkie i zimne. Z jakiegoś nieznanego powodu dom wywoływał w nim
dreszcze.
Russel chciał przejść przez ulicę. Jaxon złapała go za ramię.
MP.
- Nie, wuju Russellu, nie idź tam sam. Nie możesz ich ocalić. Już nie Żyją. Wezwij
- Kto nie Żyje, Jaxon? - spytał Russel cicho, wiedząc że Jaxon nie kłamie.
- Mathew i moja matka. Tyler ich zabił. Powiedział mamie że zabił też mojego ojca.
Ostatnio był taki dziwny i pełen przemocy. Nienawidził matki i Mathewa. Próbowałam wam
powiedzieć, ale nikt z was nie chciał mi wierzyć - Jaxon pchała z twarzą w dłoniach - Nie
słuchaliście mnie. Nikt z was nie by nie słuchał. - Poczuła się chora, jej Żołądek szalał, a
umysł od nowa odtwarzał sceny które widziała aż pomyślała, że oszaleje - Było tam tyle krwi.
Wydłubał oczy Mathew. Czemu to zrobił? Mathew był tylko małym chłopcem.
Russel popchnął ją w kierunku Bernice.
- Zajmij się nią, skarbie. Zaczyna wpadać w szok.
- Zabił wszystkich, całą moją rodzinę. Wszystkich mi zabrał. Nie ocaliłam ich -
powiedziała cicho Jaxon. Bernice mocno ją objęła.
- Nie martw się Jaxon. Jesteś z nami.
Jaxon, siędemnaście lat
Tłumaczy: franekM
- Hej, śliczna - Don Jacobson pochylił się aby zmierzwić czuprynę dzikich blond
włosów. Starał się nie zachowywać zbyt zaborczo. Jaxon zawsze krzyczała na każdego kto
próbował się do niej zbliŻyć. Zbudowała wokół siębie taką ścianę, że zdawało się że nikt nie
zdoła wedrzeć się do jej świata. Od czasu śmierci jej rodziny Don widział jej śmiech tylko w
towarzystwie Bernice i Russella Andrews i ich córki, Sabriny. Sabrina była dwa lata starsza
niż Jaxon i była w domu na przerwę wiosenną.
- Czemu się tak spieszysz? Kapitan powiedział mi że miałaś lepsze czasy niż jego
nowi rekruci.
Jaxon uśmiechnęła się nieobecnie.
- Moje czasy są lepsze niż nowych rekrutów za Każdym razem kiedy ma nową grupę.
Trenuję całe moje Życie. Muszę być dobra, bo inaczej kapitan wywaliłby mnie dawno temu.
Kiepskie kobiety nie mogą służyć w SEAL. A tylko do tego się nadaję. Dostałam tyle
stypendiów do koledżu, a teraz nie mam pojęcia co chcę robić. - Przejechała ręką po włosach
mierzwiąc je jeszcze bardziej - Jestem młodsza niż większość studentów, ale szczerze mówiąc
czuję się od nich tyle starsza, że czasem chcę krzyczeć.
Don czuł palące pragnienie by trzymać ją blisko i ją pocieszyć.
- Zawsze byłaś mądra, Jaxx. Nie pozwalałaś nikomu do ciebie dotrzeć. - wiedział że
jej niepokój wynikał tak naprawdę z faktu, że nie mogła otrząsnąć się po tym co spotkało jej
rodzinę. Jakże by mogła? Wątpił, by ktokolwiek mógł.
- Więc gdzie uciekasz?
- Sabrina jest w domu i będziemy oglądać dziś wieczorem filmy. obiecałam jej że tym
razem się nie spóźnię. - Jaxon zrobiła minę - Zawsze jestem spóźniona kiedy przychodzę do
centrum treningów. Nigdy nie umiem wyjść stąd na czas. - Kurs treningowy był jedynym
miejscem gdzie tak zajmowała umysł, że nie myślała o innych rzeczach i nie pamiętała o
niczym innym. Ciężko fizycznie pracowała, chociaż na chwilę trzymając demony z daleka.
Jaxon nie czuła się bezpieczna tak długo, że nie pamiętała jak to jest dobrze spać w
nocy. Tyler Drake nadal gdzieś tam był, przyczajony. Wiedziała że jest blisko, czuła jak
czasem ją obserwuje. Tylko Russell wierzył jej kiedy mu to powiedziała. Znał ją dobrze.
Jaxon nie poddawała się wyobraźni. Nie była skłonna do histerii. Miała coś w rodzaju bardzo
silnego szóstego zmysłu który ostrzegał ją o bliskim niebezpieczeństwie. Trenowała przy
Tylerze od lat. Jeśli identyfikowała jakąś oznakę jego bliskości, Russel całkowicie jej wierzył.
- Jaki film? - zapytał Don - Nie byłem na dobrym filmie przez długi czas. Oczywiste
było, że szukał zaproszenia żeby się przyłączyć.
Jaxon zdawała się nie zwracać uwagi. Wzruszyła ramionami, nagle rozkojarzona - Nie
jestem pewna. Sabrina miała go wybrać - Jej serce zaczęło walić. To szaleństwo. Stała na
otwartej przestrzeni z chłopcem którego znała całe Życie, a jednak czuła się oderwana,
daleka,
osobliwie samotna. Rosła w niej ciemność, a razem z nią potworny strach.
Don znowu jej wtedy dotknął. Stała się tak nieruchoma i blada, że się o nią bał -
Tłumaczy: franekM
Jaxon? Jest ci niedobrze? Co się stało?
- Coś jest nie tak - wyszeptała te słowa ta cicho, że niemal je przegapił.
Jaxon minęła Dona odsuwając go na bok. Biegł obok niej, nie chcąc zostawić jej w
takim stanie. Jaxon była zawsze tak chłodna i wycofana, że Don nie mógł uwierzyć że widzi
ją taką. Nie spojrzała na niego, biegnąc w kierunku jej zastępczego domu. Po śmierci jej
matki, brata i tajemniczym zniknięciu ojczyma Russell i Bernice Andrews wzięli do siębie
Jaxx i dali jej kochający dom. Russell i inni członkowie drużyny SEALS kontynuowali jej
trening, pojmując że potrzebuje ćwiczeń fizycznych żeby złagodzić wspomnienie
traumatycznej przeszłości. Ojciec Dona był członkiem ekipy i często rozmawiał z synem o
tragedii. Nikt nie był absolutnie pewny czy Tyler Drake naprawdę zabił Mathewa
Montgomery tak jak chwalił się Rebece, ale nie było wątpliwości że zamordował Rebeccę i
Mathewa juniora.
Don miał złe przeczucia kiedy biegł obok Jaxon. Nie było trudno dotrzymać jej kroku
- był w dobrej formie i był dużo wyższy niż ona, a jednak się pocił. Wyraz twarzy Jaxon
upewnił go, że wie ona o czymś, o czym o nie wie. O czymś strasznym. żałował, że nie ma
komórki. Kiedy skręcił na rogu, zlokalizował członków policji wojskowej.
- Hej, chodźcie za nami. Chodźcie, coś jest nie tak - wykrzyknął z przekonaniem, nie
bojąc się zrobić z siębie głupka. Tym razem to wiedział. Wiedział tak samo jak Jaxon, kiedy
biegli w kierunku jej zastępczego domu.
Jaxon zatrzymała się nagle na podjeździe, gapiąc się na drzwi. Były częściowo
otwarte, jakby w zaproszeniu. Don ruszył obok niej, ale złapała go za ramię. Trzęsła się.
- Nie wchodź. Nadal może tam być.
Don próbował objął ją ramieniem. Nigdy nie widział Jaxon tak roztrzęsionej.
Wyglądała na kruchą i dotkniętą bólem. Odsunęła się od niego, przebiegając spojrzeniem po
podwórzu, przeszukując teren.
- Nie dotykaj mnie, Don. Nie podchodź do mnie. Jeśli choćby pomyśli że mi na tobie
zależy, znajdzie sposób żeby cię zabić.
- Nie wiesz co jest w tym domu, Jaxx - zaprotestował. Ale jakaś jego część nie chciała
pójść i sprawdzić czy miała rację. Dom zdawał się być przesiąknięty złem.
Członkowie MP zagrodzili im drogę na podjeździe.
- Lepiej żebyście nie marnowali naszego czasu, dzieciaki. Co tu się dzieje? Wiecie
czyj to dom?
Jaxon potaknęła.
- Mój. Adrewsów. Uważajcie. Sądzę że Tyler Drake tutaj był. Sądzę, że znowu zabił -
Usiadła nagle na trawniku, jej nogi poddały się.
Dwóch policjantów spojrzało na siębie
Tłumaczy: franekM
- Czy to prawda? - Wszyscy słyszeli o Tylerze Drake'u, byłym agencie SEAL który
rzekomo zamordował swoją rodzinę, uniknął schwytania i nadal gdzieś się ukrywał -
Dlaczego miałby tutaj wrócić?
Jaxon nie odpowiedziała. Odpowiedzią była ciemność w jej oczach. Tyler zabił
rodzinę Andrewsów, bo ją przygarnęli. Była jego, a w jego chorym umyśle uzurpowali sobie
jego pozycję. Powinna wiedzieć że zrobi coś takiego. Zamordował jej ojca, sądząc że ten nie
Miał do niej prawa. Tam samo zrobił z matką i bratem. Oczywiście że zamordował
Andrewsów. Było to dla niego absolutnie sensowne. Podciągnęła nogi i zaczęła huśtać się w
przód i w tył. Podniosła tylko wzrok kiedy dwóch policjantów wybiegło z domu i zaczęło
wymiotować na niepokalany trawnik.
Rozdział 1
Jaxon Montgomery zmieniła magazynek w swoim rewolwerze i spojrzała na partnera.
- To zasadzka, Barry. Czuję to. Dziwi mnie że na to nie wpadłeś. Co z twoim szóstym
zmysłem? Sądziłam że faceci mają wbudowany jakiś rodzaj instynktu samozachowawczego.
Barry Radcklif parsknął kpiąco.
- To ty rządzisz na tej imprezie, skarbie. My tylko za tobą idziemy.
- W takim razie wychodzi na moje, partnerze. Nie masz instynktu
samozachowawczego. - Jaxx rzuciła mu nad ramieniem kpiący uśmiech - Tylu z was jest
bezużytecznych.
- Prawda, ale mamy świetny gust. Świetnie wyglądasz od tyłu. Jesteśmy facetami,
skarbie. Nic nie poradzimy na nasze hormony.
- I to ma być wymówka? Szalejące hormony? sądziłam że lubisz Życie na krawędzi,
napalony kamikaze.
- To ty lubisz takie Życie. My po prostu idziemy za tobą, żeby wyciągnąć twój śliczny
tyłeczek ze wszystkich kłopotów w jakie się pakujesz - odparł Bary. Zerknął na zegarek -
Musisz podjąć decyzję Jaxx. Próbujemy czy odwołujemy wszystko?
Jaxon zamknęła swój umysł na wszystko - na ciemność nocy, kąsające zimno,
adrenalinę płynącą w jej krwiobiegu i Żądającą podjęcia akcji. Magazyn był zbyt dostępny.
Nie było szans żeby mogli przeszukać wyższe piętra bez ujawnienia się. Nigdy nie była tak
zadowolona z informatora. Wszystko w środku niej krzyczało że to pułapka i że ona i
towarzyszący jej oficerowie policji wchodzą w środek zasadzki.
Tłumaczy: franekM
Bez cienia wahania poruszyła ustami nad maleńkim radiem.
- Przerywamy akcję, chłopcy. Chcę żebyście wszyscy się wycofali. Dajcie sygnał,
kiedy będzie czysto. Barry i ja będziemy was kryć dopóki nie usłyszymy sygnału. Ruszajcie.
- Tak ostro? - wyczuła uśmiech w głosię Barry'ego - Niezwykła kobieta.
- Och, zamknij się - odparła niegrzecznie. Głos miała łagodny, ale pełen zmartwienia.
Jej oczy poruszały się bez odpoczynku, omiatając cały obszar wokoło. Uczucie
niebezpieczeństwa narastało. Niewielki odbiornik w jej ręku trzeszczał.
- Czy pozwolimy żeby rozhisteryzowana kobieta kosztowała nas dokonanie
największego aresztu w historii? - powiedział nowy facet, który został umieszczony w
drużynie wbrew jej woli. Ten który miał jakieś polityczne układy w wydziale i piął się do
góry. Benton. Craig Benton.
- Przestań, Benton. To rozkaz. Potem możemy się pokłócić - zarządziła Jaxx, ale
wiedziała w głębi serca że to on był przyczyną jej wewnętrznego niepokoju. Benton chciał
być bohaterem. Ale w jej oddziale nie było miejsca dla bohaterów.
Barry przeklinał obok, z usztywnionym ciałem. Wiedział to tak dobrze jak ona. Barry
był jej partnerem dostatecznie długo żeby rozumieć, że jeśli Jaxx mówiła że są kłopoty,
należy zjeżdżać.
- Wchodzi, wchodzi! Widzę go przy bocznych drzwiach.
- Odsuń się, Barry - wyrzuciła Jaxx, rzucając się do przodu - Spróbuję go wyciągnąć.
Ściągnij tu resztę świata, bo szykuje się wojna. Trzymaj naszych chłopców z daleka dopóki
nie nadejdzie pomoc. To zasadzka.
Była drobna i szczupła, ubrana w ciemny strój i czapkę, że Barry ledwo mógł ją
zobaczyć w ciemnościach nocy. Kiedy się poruszała, nigdy nie wydawała dźwięku. To było
niesamowite. Odkrył, że nieustannie na nią zerka żeby się upewnić że jest obok. Sam też się
poruszył. Nie było opcji, żeby jego partnerka weszła do budynku sama. Wysłał rozkazy,
poprosił o wsparcie, ale za nią poszedł. Powiedział sobie że nie ma to nic wspólnego z Jaxx
Montgomery, ale z tym że są partnerami. Nie miało to związku z miłością, ale z pracą.
- Powinniście widzieć to miejsce - radio trzeszczało jej w uszach - Chodźcie tu. Jest
naładowane wystarczającą ilością chemii, żeby wysadzić połowę miasta.
- Idioto, jest naładowane wystarczającą ilością chemii żeby wysadzić budynek z tobą
w środku. A teraz stamtąd spadaj - to była Jaxx w najlepszej formie. Jej głos był cichy i ciął
niczym bicz czystej pogardy. Każdy kto słyszał ten głos stawał się jej zwolennikiem.
Craig Benton spojrzał ciężko na prawo, a potem na lewo. Miejsce zaczynało nagle
przyprawiać go o dreszcze. Zaczął powoli się wycofywać, kierując do drzwi. Natychmiast coś
uderzyło go w nogę, coś wysokiego i ciężkiego. Jego ciało cofnęło się i opadło na ziemię.
Zorientował się że leży na zimnej cementowej podłodze, gapiąc się na strych. Miejsce
pozostawało ciche. Sięgnął do dołu ręką żeby dotknąć nogi i znalazł coś w rodzaju papki z
surowego hamburgera. Krzyknął.
Tłumaczy: franekM
- Trafili mnie, trafili mnie! O Boże, trafili mnie!
Jaxon pierwsza przeszłaby przed drzwi, ale Barry odgrodził ją ramieniem, odsuwając
jej drobną postać na bok. Zanurkował do magazynu kierując się w prawą stronę, szukając
jakiejkolwiek osłony. Usłyszał wycie kul, kiedy go mijały i wbijały się w skrzynię tuż za nim.
Pomyślał że wysłał wiadomość Jaxx, ale nie był tego pewien kiedy czołgał się w stronę
Bentona. Wydarzenia następowały po sobie zbyt szybko a jego wizja zawęziła się do jednego
celu - wyciągnięcia stąd głupiego dzieciaka.
Udało mu się dotrzeć do Bentona.
- Zamknij się - warknął. Czy ten Żółtodziób musiał być tak wielki, jakby grał w
football amerykański?
Wyciągnięcie go stamtąd miało być trudne, a jakby Craig nadal krzyczał, sam by go
zastrzelił.
- Idziemy - złapał Bentona za ramiona usiłując pozostać nisko i pod osłoną i rozpoczął
drogę w kierunku drzwi. To była długa droga. Cały obszar ginął w deszczu kul celowo
posyłanych ku chemikaliom, więc wszędzie miały miejsce eksplozje. Wybuchnął w nim ból.
Poczuł ukłucie pierwszego uderzenia na skórze głowy. Drugie było świetnie umiejscowione.
Jego lewe ramię zdrętwiało, upuścił Bentona i znalazł się na podłodze.
A potem była tam Jaxx. Jaxon Montgomery, jego partnerka. Jaxon nigdy nie mówiła
"stop" zanim nie było po wszystkim, i nigdy nie zostawiała partnera w kłopotach. Miała
umrzeć przy jego boku w tym magazynie. Kryła ich strzelając i biegnąc jednocześnie.
- Wstawaj, leniwy dupku. Nie jesteś aż tak ranny. Zabieraj stąd swój tyłek.
Tak, to była Jaxxon, zawsze wrażliwa na jego problemy. Benton do jasnej cholery
czołgał się w kierunku drzwi, usiłując się uratować. Barry próbował. Był zdezorientowany, a
dym i gorąco nie pomagały.
Coś było nie tak z jego głową - waliła i tętniła, a wszystko wydawało się zamglone i
dalekie. Drobne ciało Jaxx wylądowało obok, a piękne oczy były wielkie ze zmartwienia.
- Przez ciebie wylądowaliśmy w cholernym bałaganie, przyjacielu - powiedziała
miękko - Ruszaj się. Szybko zmierzyła go wzrokiem oceniając jego rany i przestając o nich
myśleć, aby mogła zająć się ważniejszymi sprawami - Mówię serio, Barry. Zabieraj stąd swój
tyłek - To była jasna komenda.
Jaxx wrzuciła kolejny magazynek do swojej broni i przeturlała się po podłodze, żeby
ściągnąć ostrzał ze swojego partnera. Podniosła się na kolana i strzeliła w kierunku strychu.
Czołgając się ołowianym ciałem w kierunku wejścia, Radcliff dostrzegł kątem oka
spadającego mężczyznę. Satysfakcja była natychmiastowa. Jaxx zawsze była znakomitym
strzelcem. To w co strzeliła, spadało. Nawet jeśli tu umrą, zabiorą ze sobą przynajmniej
jednego wroga. Coś kazało mu odwrócić głowę akurat wtedy kiedy kule dosięgły Jaxx,
przejmując jej małe ciało i rzucając je kilka stóp do tyłu, przez magazyn. Opadła na podłogę
Tłumaczy: franekM
jak szmaciana lalka, a wokół niej rozprzestrzeniała się ciemna plama.
Pełen furii i wściekły Barry próbował podnieść swój pistolet, ale jego ramię odmówiło
współpracy. Jedyną rzeczą jaką mógł zrobić było czołganie się do przodu, albo zwrócenie.
Zawrócił, ciągnąc swoje ciało w jej kierunku. Zwyczajnie tam leżała. Odwróciła lekko głowę
żeby na niego spojrzeć.
- Nie, Jaxx. Nie rób mi tego.
- Uciekaj stąd.
- Mówię serio, do cholery. Nie rób tego - był zdesperowany aby do niej sięgnąć,
zmotywować do ruchu. Musiała się ruszyć. Musiała z nim wyjść.
- Jestem zmęczona, Barry. Jestem zmęczona od bardzo długiego czasu. Teraz ktoś
Inny może wszystkich ratować - wyszeptała te słowa tak cicho, że niemal ich nie słyszał.
- Jaxx - Barry próbował objąć ją ramionami, ale jego ręce nie funkcjonowały.
Z jego lewej strony małe drzwi nagle się zamknęły, więżąc ich w środku. A Benton
miał rację - było tu wystarczająco wiele chemikaliów żeby spowodować wybuch na całe
miasto. Czekał, w każdej chwili oczekując śmierci.
Potem usłyszał krzyki, a następnie skręcające trzewia wrzaski strachu. Przez dym i
blask płomieni dostrzegł spadające ciała. Widział rzeczy które nie miały prawa się dziać.
Wilk, wielki i dziki skoczył na uciekającego mężczyznę, a jego potężne szczęki przedzierały
się przez klatkę piersiową by Dotrzeć do serca. Wilk zdawał się być wszędzie, dopadając
jednego człowieka po drugim, rozrywając tkanki i ciało, łamiąc kości przy pomocy szczęk.
Barry zobaczył że ten sam wilk się wygina, zmienia w wielką sowę z pazurami i dziobem
którym nurkuje w kierunku drugiego mężczyzny, wyrywając mu oczy z głowy. Był to
niesamowity spektakl krwi, śmierci i zemsty.
Barry nie miał pojęcia że miał w sobie tyle przemocy, żeby wyobrazić sobie tak
straszne sceny. Wiedział że uderzyły go co najmniej dwie kule. Mógł wyczuć spływającą
krew zarówno na twarzy, jak i na ramieniu. Oczywiście miał halucynacje. To dlatego nie
próbował strzelać kiedy wilk skierował się wreszcie do ich rogu magazynu. Obserwował jak
nadchodzi, podziwiając sposób w jaki się porusza, jego falujące mięśnie, to jak z łatwością
przeskoczył nad wszystkim co stało na jego drodze. Podszedł prosto do niego bez wątpienia
przynosząc zapach krwi, lub - jak pomyślał Barry - żywe wyobrażenie szalejącej dzikości.
Wilk patrzył na niego przez długi czas, zaglądał mu w oczy. Oczy wilka były bardzo
dziwne, niemal całkiem czarne. Inteligentne, ale bez Żadnej emocji. Barry nie czuł groźby,
wydawało mu się raczej jakby wilk zaglądał do najgłębszych zakamarków jego duszy,
oceniając go. Leżał nieruchomo czując jedynie chęć zrobienia tego, czego zażąda zwierzę.
Poczuł się senny, powieki były zbyt ciężkie by trzymać je w górze. Kiedy odpływał, mógł
przysiąc że wilk wygina się kolejny raz i przybiera kształt człowieka.
Tłumaczy: franekM
* * *
Jaxon Montgomery obudziła się przez dźwięk bijącego serca. Biło szybko i mocno,
przerażone i głośne. Automatycznie sięgnęła broń. Nigdy nie pozostawała bez broni, a jednak
nie znalazła nic pod poduszką obok swojego ciała. Serce waliło nawet mocniej i poczuła
miedziany smak strachu w swoich ustach. Napełniła płuca powietrzem i zmusiła się żeby
otworzyć oczy. Mogła tylko patrzeć w zadziwieniu na pokój, w którym była. Nie był to
szpital i zdecydowanie nie była to sypialnia w jej malutkim apartamencie. Pokój był piękny.
Ściany były w delikatnym, różowoliliowym odcieniu, tak jasne że trudno było stwierdzić czy
kolor naprawdę tam był czy też był zaledwie wyobrażeniem. Dywan był gruby i głębiej
fioletoworóżowy. Widniały na nim kolory witrażu znajdującego się wysoko na trzech
ścianach. Wzór był zawiły, ale kojący. Dawał Jaxx złudzenie bezpieczeństwa, chociaż
wiedziała że to niemożliwe. Aby się upewnić że naprawdę nie śpi, wbiła paznokcie w dłonie.
Odwróciła głowę żeby zbadać resztę pokoju. Meble były ciężkimi antykami, a łoże z
baldachimem było wygodniejsze niż wszystko, na czym spała przez całe Życie. Kredens był
duŻy i zawierał kilka kobiecych przedmiotów - szczotkę, małą pozytywkę i świeczkę. Były
piękne i wyglądały na stare. W pokoju było kilka świec, wszystkie zapalone tak że
pomieszczenie wyglądało jakby tonęło w miękkim świetle. Często marzyła o takim pokoju,
pięknym i eleganckim, z witrażami w oknach. Znowu zaświtało jej, że być może jeszcze się
nie obudziła.
Dźwięk walącego głośno serca przekonał ją że jest całkiem rozbudzona i że ktoś musi
sprawować nad nią opiekę. Ktoś, kto nie był świadomy niebezpieczeństwa jakie ze sobą
przyniosła. Musiała znaleźć sposób by go bronić. Jaxx rozejrzała się nerwowo szukając
swojej broni. Zdecydowanie ucierpiała - nie mogła się zbyt dużo ruszać. Oceniła szkody
starając się ostrożnie rozprostować ramiona a potem nogi. Jej ciało nie chciało odpowiedzieć.
Mogła się ruszyć jeśli zebrała całą swoją determinację, ale nie było to warte wysiłku. Była
bardzo zmęczona, nawet jej głowa bolała. Nieustanne walenie serca doprowadzało ją do
szału.
Na łóżku padł cień, a jej własne serce waliło tak mocno, że sprawiało jej ból.
Zrozumiała, że ten dźwięk pochodzi z jej własnej klatki piersiowej. Jaxon powoli obróciła
głowę. Stał nad nią człowiek. Bardzo wysoki, potęŻny. DrapieŻca. Od razu to dostrzegła.
Widziała wielu drapieŻców, ale ten był wyjątkowy. Widać to było w jego kompletnym
znieruchomieniu. Oczekiwanie. Pewność. Siła. Niebezpieczeństwo. Był niebezpieczny.
Bardziej niebezpieczny niż Każdy przestępca z którym się dotąd zetknęła. Nie wiedziała skąd
to wie, ale wiedziała. Wierzył że jest niezwycięŻony i trapiło ją podejrzenie że to może być
prawda. Nie był ani stary ani młody. Nie można było określić jego wieku. Jego oczy były
czarne i pozbawione emocji. Puste oczy. Usta były zmysłowe, erotyczne, a zęby bardzo białe.
Ramiona miał szerokie. Był przystojny i sexy. Więcej niż sexy. Absolutnie gorący.
Jaxx westchnęła i starała się nie panikować. Usiłowała sprawić, żeby jej myśli nie
pojawiły się na twarzy. Zdecydowanie nie wyglądał na doktora. Nie wyglądał jak ktoś z kim
poradziłaby sobie w walce wręcz. Uśmiechnął się nagle, a rozbawienie przez chwilę dotknęło
jego oczu. Sprawiło, że wyglądał zupełnie inaczej. Nawet seksowniej. Miała wrażenie że
czyta jej myśli i się z niej śmieje. Jej ręka poruszała się niestrudzenie pod przykryciem w
poszukiwaniu broni.
Tłumaczy: franekM
- Jesteś niespokojna - stwierdził. Miał piękny głos. Gładki jak aksamit, wabiący,
niemal uwodzicielski. Miał dziwny akcent którego nie potrafiła umiejscowić a sposób w jaki
mówił przywodził na myśl Stary Świat.
Jaxon szybko zamrugała w próbie ukrycia swojego zagubienia, zdziwiona kierunkiem
jaki obrały jej myśli. Nie miała pojęcia dlaczego kojarzyła nieznajomego z erotyzmem. Była
zszokowana, kiedy trudno było jej się odezwać.
- Potrzebuję broni - było to wyzwanie, test jego reakcji.
Czarne oczy studiowały jej twarz. Jego badanie sprawiło, że czuła się niewygodnie. Te
oczy widziały zbyt wiele, a Jaxon miała dużo do ukrycia. Twarz miał pozbawioną emocji,
absolutnie nic nie zdradzał, a Jaxx dobrze radziła sobie z czytaniem w ludziach.
- Chcesz mnie zastrzelić? - zapytał tym samym łagodnym głosem, tym razem z
cieniem rozbawienia.
Była bardzo zmęczona. Utrzymywanie otwartych oczu stawało się walką. Zauważyła
dziwne zjawisko. Jej serce zwolniło by dopasować rytm do jego serca. Dokładnie. Dwa serca
biły jednocześnie. Mogła je usłyszeć. Jego głos był dla niej znajomy, chociaż był absolutnie
obcy. Nikt nie mógł spotkać tego mężczyzny i o nim zapomnieć. Na pewno go nie znała.
Zwilżyła wargi. Bardzo chciało jej się pić.
- Potrzebuję broni.
Skierował się do kredensu. Nie szedł. Płynął. Mogłaby wiecznie obserwować jak się
porusza. Jego ciało było niczym ciało zwierzęcia, wilka albo lamparta. Jakiegoś potężnego
wielkiego kota. Płynne. Absolutnie ciche.
Płynął, jednak kiedy ruch ustał znów był absolutnie nieruchomo. Podał jej broń.
Wydała jej się znajoma, jak przedłużenie jej samej. Prawie w tym samym momencie strach
odpłynął.
- Co się mi stało? - automatycznie starała się sprawdzić magazynek, ale jej ramiona
były ciężkie jak ołów i nie mogła wystarczająco podnieść pistoletu.
Zabrał jej broń, muskając palcami skórę. Przypływ ciepła był tak nieoczekiwany, że
odsunęła się od niego. Nie zareagował, ale delikatnie uwolnił jej palce i pokazał pełen
magazynek zanim zwrócił jej broń.
- Byłaś kilka razy postrzelona, Jaxon. Nadal jesteś bardzo chora.
- To nie jest szpital - zawsze była bardzo podejrzliwa, bo to trzymało ją przy życiu.
Ale w tej chwili nie powinna już Żyć - Będąc ze mną grozi ci wielkie
niebezpieczeństwo - próbowała ostrzec mężczyznę, ale jej słowa były zbyt ciche, a głos
blaknął.
- Śpij, kochanie. Po prostu śpij - powiedział cicho, ale jego aksamitny głos wsiąknął w
Tłumaczy: franekM Tłumaczenie: tłumaczyła milila87- rozdziały 1-8 zbetowała asiolek_007 franekM rozdziały 9 -17
Tłumaczy: franekM Prolog – część pierwsza Lucian Walachia, 1940 Wieś była zdecydowanie zbyt mała, aby oprzeć się armii która tak szybko ku niej nadciągała. Nic nie mogło spowolnić Turków Ottomańskich. Wszystko, co stanęło na ich ścieżce było niszczone, a ludzie mordowani w brutalny sposób. Ciała były nabijane na nieociosane pale i pozostawione padlinożercom. Rzekami spływała krew. Nikt nie został oszczędzony, nawet najmłodsze dziecko ani najstarszy staruszek. Najeźdźcy palili, torturowali i niszczyli, pozostawiając po sobie jedynie szczury, ogień i śmierć. Wieś była niesamowicie cicha. Nawet dziecko nie odważyło się płakać. Ludzie potrafili tylko patrzeć na siebie w rozpaczy i beznadziei. Znikąd nie było pomocy, żadnego sposobu aby powstrzymać masakrę. Przegrają tak samo jak wszystkie wioski przed nimi. Ugną się przed straszliwym wrogiem. Było ich niewielu i jako broń posiadali jedynie chłopskie narzędzia, aby walczyć z przeważającymi hordami. Byli bezradni. Nagle z zamglonej nocy wyłoniło się dwóch wojowników. Poruszali się jak jedna całość w perfekcyjnym tempie, perfekcyjnym krokiem. Ruszali się z osobliwą zwierzęcą gracją, płynnie, giętko i w absolutnej ciszy. Oboje byli wysocy i mieli szerokie ramiona, długie powiewające włosy i oczy pełne śmierci. Niektórzy mówili, że w głębiach ich lodowato czarnych oczu mogli dostrzec czerwone płomienie piekła. Dorośli mężczyźni zeszli im z drogi, kobiety schowały się w cień. Wojownicy nie rozglądali się ani na lewo ani na prawo, a jednak widzieli wszystko. Moc przywarła do nich niczym druga skóra. Przestali się ruszać, stali się tak nieruchomi jak otaczające ich góry, podczas gdy za rozsianymi chatami, tam gdzie mieli widok na pustą łąkę oddzielającą ich od lasu, dołączył do nich przywódca wioski. - Jakie wieści? - zapytał przywódca - Ze wszystkich stron słyszymy o rzeziach. Teraz nasza kolej. Nic nie może powstrzymać tego sztormu śmierci. Nie mamy dokąd iść, Lucianie, nie mamy gdzie ukryć naszych rodzin. Będziemy walczyć, ale zostaniemy pokonani, jak inni. - Tej nocy podróżujemy szybko, Starcze, bo jesteśmy potrzebni gdzie indziej. Powiedziano nam, Se nasz Książę został zgładzony. Musimy wrócić do naszych ludzi. Zawsze byłeś dobrym i miłym człowiekiem. Gabriel i ja wyjdziemy tej nocy i zrobimy wszystko by Wam pomóc, zanim ruszymy dalej. Wróg może okazać się bardzo przesądny. Jego głos był czysty i piękny jak welwet. Każdy kto go słuchał nie miał wyboru i
Tłumaczy: franekM musiał postąpić tak jak nakazał Lucian. Wszyscy którzy go usłyszeli chcieli jedynie słuchać go cały czas. Sam jego głos był w stanie oczarować, uwieść, zabić. - Idźcie z Bogiem - przywódca wioski wyszeptał w podziękowaniu. Dwóch mężczyzn ruszyło dalej w idealnym rytmie, płynnie i cicho. Kiedy tylko byli poza zasięgiem wzroku wioski, bez słowa i dokładnie w tym samym momencie zmienili się, przyjmując formę sów. Skrzydła uderzały silnie pośród nocy, kiedy krążyli wysoko nad granicą lasu poszukując śpiącej armii. Kilka mil od wioski ziemia pod nimi była usiana setkami mężczyzn. Gęsta, biała i niska mgła osunęła się ku ziemi. Wiatr przestał wiać, tak że leżała gęsta i nieruchoma. Bez ostrzeżenia sowy wystrzeliły z nieba, kierując ostre jak noże pazury w oczy wartowników. Zdawały się być wszędzie. Pracowały z precyzyjną synchronizacją, dzięki czemu skończyły zanim ktokolwiek mógłby służyć pomocą strażnikom. Cicha pustka została wypełniona krzykami bólu i strachu. Armia wstała, łapiąc za broń i poszukując wroga w gęstej, białej mgle. Zobaczyli tylko swoich wartowników z pustymi oczodołami i krwią spływającą po twarzy, podczas gdy ci biegali ślepo we wszystkich kierunkach. W centralnym punkcie gromady wojowników dało się usłyszeć trzask, a potem jeszcze jeden. Dźwięk następował za dźwiękiem, aż dwie linie mężczyzn leżały ze skręconymi karkami na ziemi. Wydawało się że w gęstej mgle byli ukryci niewidzialni wrogowie, którzy szybko poruszali się od człowieka do człowieka, gołymi rękami łamiąc im karki. Wybuchł chaos. Mężczyźni biegli z krzykiem w kierunku otaczającego lasu. Ale znikąd pojawiły się wilki, zaciskając potężne szczęki na uciekającej armii. Mężczyźni nadziewali się na własne włócznie, tak jakby ktoś im to nakazał. Inni wbijali włócznie w towarzyszów broni, nie mogąc się powstrzymać, nieważne jak bardzo walczyli z przymusem. Zapanowała krew, śmierć i terror. W głowach żołnierzy i w powietrzu szeptały głosy mówiąc o porażce i śmierci. Krew wsiąkała w ziemię. Noc trwała i trwała, aż nie było miejsca w którym można było się ukryć przed niespotykanym horrorem, widmem śmierci, przed dzikimi bestiami które Przybyły aby pokonać armię. Śmierć. Rankiem wieśniacy z Walachii ruszyli do przodu żeby walczyć i odnaleźli tylko Lucian Karpaty, 1400 Powietrze zalatywało śmiercią i zniszczeniem. Wszędzie wokół znajdowały się tlące się ruiny ludzkich wiosek. Starożytni Karpatianie na próżno usiłowali uratować swoich Sąsiadów, bo wróg uderzył kiedy słońce było w zenicie. Ta godzina znalazła pradawnych Bezradnymi, ponieważ wówczas ich siły były najmniejsze. Wielu Karpatian, tak samo jak ludzi zostało zniszczonych - tak samo mężczyzn, kobiet i dzieci. Tylko ci, którzy znajdowali się wtedy daleko, zdołali uciec miażdżącemu uderzeniu. Julian, młody i silny, ale jednak zaledwie chłopiec, obserwował widok smutnymi oczami. Tak niewielu z jego gatunku przeżyło. A ich książę. Vladimir Dubrinsky, nie żył
Tłumaczy: franekM razem ze swoją towarzyszką życia, Samanthą. To była katastrofa - uderzenie z którego ich rasa mogła nigdy się nie otrząsnąć. Julian stał wysoki i wyprostowany, a jego długie blond włosy spływały mu za ramiona. Dimitri nadszedł od tyłu. - Co ty tutaj robisz? Wiesz że niebezpiecznie jest przebywać w ten sposób na wolnej przestrzeni. Wielu jest takich, którzy chcieliby nas zniszczyć. Powiedziano nam, żeby trzymać się innych - Mimo swojego młodego wieku, ochronnie przysunął się do młodszego chłopca. - Sam o siębie zadbam - zadeklarował twardo Julian - Ale co ty tutaj robisz? - Młody chłopiec zrzucił ramię starszego, który stał obok - Widziałem ich. Jestem pewien że to oni. Lucian i Gabriel. To byli oni - jego głos był przepełniony respektem. - To niemożliwe - wyszeptał Dimitri, rozglądając się dookoła. Był jednocześnie podekscytowany i przestraszony. Nikt, nawet dorośli, nie wymawiali głośno imion bliźniaczych łowców. Lucian i Gabriel. Byli legendą, mitem, a nie rzeczywistością. - Jestem pewien. Wiedziałem że przyjdą, kiedy usłyszą o śmierci Księcia. Co innego mogli zrobić? Jestem pewien że przybyli zobaczyć Mikhaila i Gregoriego. Starszy chłopiec złapał oddech. - Gregori też tu jest? - poszedł za mniejszym chłopcem do gęstego lasu - Zobaczy, że szpiegujemy, Julian. Wie wszystko. Młodszy chłopiec wzruszył ramionami, a na jego twarzy wykwitł psotny uśmiech - Mam zamiar zobaczyć ich z bliska, Dimitri. Nie boję się Gregoriego. - Powinieneś. I słyszałem, że Lucian i Gabriel tak naprawdę są nieumarłymi. Julian wybuchł śmiechem. - Kto ci to powiedział? - Słyszałem dwóch mężczyzn, którzy o tym rozmawiali. Powiedzieli że nikt nie mógł przetrwać tak długo jak oni, polując i zabijając, i nie przemienić się. - Ludzie walczyli w wojnach, przez co nasi ludzie ginęli. Nawet nasz książę jest martwy. Wampiry są wszędzie, Każdy zabija każdego. Nie sądzę, żebyśmy mieli się martwić o Gabriela i Luciana. Jeśli naprawdę byliby wampirami, wszyscy byśmy nie żyli. Nikt, nawet Gregori, nie pokonałby ich w walce - sprzeciwił się Julian - Są tak potężni, że nikt nie byłby w stanie ich zniszczyć. Zawsze byli lojalni wobec naszego księcia. Zawsze. - Nasz książę nie Żyje. Nie muszą być lojalni wobec Mikhaila, jako jego następcy - Dimitri zdecydowanie cytował dorosłych. Julian z rozdrażnieniem potrząsnął głową i szedł naprzód, starając się tym razem być cicho. Posuwał się z wolna pośród gęstej roślinności, aż mógł dostrzec dom. Gdzieś dalej samotnie zawył wilk. Drugi wilk odpowiedział, a następnie trzeci. Oba były znacznie bliżej.
Tłumaczy: franekM Julian i Dimitri zmienili swój kształt. Nie mieli zamiaru stracić szansy spojrzenia na legendarne postacie. Lucian i Gabriel byli największymi łowcami wampirów w historii ich ludzi. Wiadomo było powszechnie, że nikt nie może ich pokonać. Ich nadejście poprzedziły wieści, że samotnie zniszczyli całą armię najeźdźców. Nikt nie wiedział dokładnie ilu ludzi zabili przez ostatnie kilka wieków, ale liczba była bardzo wysoka. Julian wybrał kształt małego świstaka, poruszając się w kierunku domu. Kiedy dotarł do ganku uważnie obserwował nadlatujące sowy. Potem ich usłyszał. Cztery głosy szepczące po cichu w domu. Chociaż był młody, Julian posiadał charakterystyczny dla Karpatian nieprawdopodobny słuch. Użył go teraz, zdeterminowany aby nie uronić nawet słowa. Czterech największych żyjących Karpatian było w tym domu, i nie chciał tego przegapić. Słabo uświadamiał sobie, że przyłączył się do niego Dimitri. - Nie mamy wyboru, Mikhail - powiedział miękki głos. Był nieprawdopodobny, czysto aksamitny, rozkazujący a jednak delikatny - Musisz objąć władzę. Dyktuje to dziedzictwo krwi. Twój ojciec czuł że nadchodzi jego śmierć, a jego instrukcje były jasne. Musisz przejąć dowództwo. Gregori będzie służył ci pomocą kiedy będziesz tego potrzebował, a my wykonamy pracę jaką zlecił nam twój ojciec. Ale to nie my zgodnie z linią krwi dziedziczymy władzę. Jest twoja. - Jesteście pradawnymi, Lucian. To któryś z was powinien rządzić naszym ludem. Jest tak nas niewielu, straciliśmy kobiety, nie ma już dzieci. Co bez kobiet zrobią nasi mężczyźni? - Julian rozpoznał głos Mikhaila - Nie będą mieli wyboru i pójdą szukać świtu lub zmienią się w nieumarłych. Bóg wie, że już wystarczająco wielu się na to zdecydowało. Nie mam jeszcze wiedzy wymaganej aby poprowadzić naszych ludzi przez okres tak wielkiej potrzeby. - Masz w sobie krew i siłę, a poza tym ludzie ci ufają. Boją się nas, naszej siły i mocy i wszystkiego co reprezentujemy - głos Luciana był piękny, nieodparty. Julian kochał dźwięk tego głosu i mógł go słuchać do końca świata. Nic dziwnego że dorośli bali się jego mocy. Nawet w tak młodym wieku Julian rozpoznał że ten głos może być bronią. A Lucian zwyczajnie rozmawiał. Co by było gdyby chciał rozkazywać tym, którzy są wokół? Kto Mógłby oprzeć się temu głosowi? - Będziemy ci lojalni Mikhail tak jak twojemu ojcu i postaramy się dostarczyć ci wszelkiej wiedzy, która może ci pomóc w tym trudnym zadaniu. Gregori, już teraz znamy cię jako wielkiego łowcę. Czy twoja więź z Mikhailem jest wystarczająco silna, aby przeprowadzić cię przez nadchodzące mroczne dni? - głos Luciana, chociaż tak miękki jak zawsze, domagał się prawdy. Julian wstrzymał oddech. Gregori był spokrewniony krwią z Gabrielem i Lucianem. Mroczni. Ci, którzy ze względu na rodowód zawsze byli obrońcami ich rasy. Ci którzy przynosili sprawiedliwość nieumarłym. Gregori już teraz był silny. Wydawało się niemożliwe, że ktoś może zmusić go do odpowiedzi, a jednak tak się stało. - Jak długo będzie żył Mikhail, obiecuję że będę dbał o bezpieczeństwo jego i innych z jego rodu. - Będziesz żsłużył naszym ludziom, Mikhail. A nasz brat będzie służył ci tak jak my twojemu ojcu. To jest słuszne. Gabriel i ja będziemy kontynuować walkę aby pokonać ucisk, jaki sprawują nieumarli nad ludźmi i naszą własną rasą.
Tłumaczy: franekM - Jest ich tak wielu - zauważył Mikhail. - Rzeczywiście. Jest tu wiele śmierci, walki, a nasze kobiety praktycznie wyginęły. Samce potrzebują nadziei na przyszłość, Mikhail. Musisz znaleźć sposób by im taką zapewnić, bo inaczej nie będą mieli powodu żeby zatrzymać nadciągającą ciemność. Musimy mieć kobiety, aby mężczyźni mieli partnerki życiowe. Kobiety są światłem naszej ciemności. Nasi mężczyźni są drapieżcami, mrocznymi, groźnymi łowcami, którzy wraz z upływem wieków są coraz bardziej zabójczy. Jeśli nie znajdziemy w końcu naszych partnerek, wszyscy zamienimy się z Karpatian w wampirów i nasza rasa wyginie, bo mężczyźni zrezygnują ze swoich dusz. Nastąpi zniszczenie, którego nie możemy sobie nawet wyobrazić. Twoim zadaniem jest temu zapobiec i to naprawdę ogromna misja. - Tak samo jak wasza - powiedział cicho Mikhail - Odebrać tak wiele żyć i pozostać Jednym z nas to jest coś wielkiego. Nasi ludzie mają wam za co dziękować. Julian w ciele świstaka czmychnął z powrotem w krzaki, nie chcąc być przyłapanym przez pradawnych. Usłyszał za sobą szelest i się odwrócił. W kompletnej ciszy stali tam dwaj wysocy mężczyźni. Ich oczy były mroczne i puste, a twarze nieruchome, tak jakby wykuto je w kamieniu. Z nieba zdawała się formować wokół niego mgła, pozostawiając jego i Dimitriego w szoku. Julian wstrzymał oddech i gapił się w zaskoczeniu. Gregori niemal ochronnie zmaterializował się zaraz naprzeciw dwóch chłopców. Kiedy Julian obrócił głowę żeby się rozejrzeć, mityczni łowcy zniknęli tak jakby nigdy ich nie było, a chłopcy musięli zmierzyć się z Gregorim. Lucian Francja, 1500 Słońce blakło na niebie, pozostawiając po sobie jaskrawo żywe kolory. Barwy te powoli poddawały cię węglistej ciemności nocy. Pod ziemią zaczęło bić pojedyncze serce. Lucian leżał w bogatej, leczniczej ziemi. Rany z ostatniej strasznej bitwy zostały uleczone. Mentalnie zeskanował teren wokół miejsca odpoczynku, dostrzegając jedynie ruchy zwierząt. Gleba rozprysła się w górę, kiedy wystrzelił z ziemi w kierunku nieba, wciągając powietrze żeby odetchnąć. Tej nocy miało się zmienić całe jego życie. Gabriel i Lucian byli identycznymi bliźniakami. Wyglądali tak samo, myśleli tak samo, walczyli tak samo. Przez wieki zebrali wiedzę z wielu dziedzin i tematów i ją między sobą dzielili. W miarę upływu lat wszyscy Karpatianie tracili swe emocje i możliwość widzenia kolorów, trafiając do mrocznego, pustego świata w którym tylko ich poczucie lojalności i honoru powstrzymywało ich przed przemianą w wampira podczas oczekiwania na partnerkę życiową. Gabriel i Lucian zawarli między sobą pakt. Jeśli któryś zamieniłby się w wampira, drugi musiałby upolować go i zniszczyć przed zmierzeniem się ze świtem i jego własną destrukcją. Lucian wiedział że od pewnego czasu Gabriel zmagał się z wewnętrznym demonem, był dręczony przez narastającą w nim ciemność. Nieustanne bitwy zbierały swoje żniwo. Gabriel był zdecydowanie za blisko przemiany. Lucian odetchnął głęboko, wpuszczając czyste nocne powietrze. Był zdeterminowany
Tłumaczy: franekM aby utrzymać Gabriela przy życiu, a jego duszę bezpieczną. Był na to tylko jeden sposób. Jeśli przekonałby Gabriela że dołączył do szeregów nieumarłych, Gabriel nie miałby wyboru i musiałby na niego polować. To ustrzegłoby Gabriela przed walką z kimkolwiek innym niż Lucian. Dzięki brakowi okazji do zabijania ze względu na ich równe moce i dzięki posiadaniu celu w Życiu, Gabriel byłby w stanie się powstrzymać. Lucian wystrzelił w powietrze, poszukując pierwszej ofiary. London, 1600 Młoda kobieta stała na rogu ulicy z przyklejonym uśmiechem. Noc była zimna i ciemna. Drżała. Gdzieś w ciemności czaił się zabójca. Zamordował już dwie z kobiet, które znała. Błagała Thomasa żeby jej dzisiaj nie wysyłał, ale spoliczkował ją parę rady zanim wypchnął ją za drzwi. Skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej desperacko starając się sprawiać wrażenie, że praca sprawia jej przyjemność. Mężczyzna nadchodził ze strony ulicy. Oddech uwiązł jej w gardle, a serce zaczęło walić. Nosił ciemny płaszcz i cylinder, a w ręku miał laskę. Wyglądał jakby pochodził z wyższej warstwy społecznej i zabawiał się odwiedzając tą część miasta. Przybrała pozę i czekała. Przeszedł obok niej. Wiedziała że Thomas ją zbije jeśli nie zawoła i nie spróbuje zachęcić przybysza, ale nie mogła się na to zdobyć. Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. Powoli ją okrążył, lustrując z góry na dół jakby była kawałkiem mięsa. Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale coś w nim ją przerażało. Wyciągnął garść pieniędzy i nimi pomachał. Uśmiechał się drwiąco. Wiedział, że była przerażona. Wskazał laską w kierunku alei. Poszła. Wiedziała że nie powinna, ale równie mocno bała się wrócić bez pieniędzy do Thomasa jak iść do alejki z nieznajomym. Był bezlitosny, zmuszając ją do różnych czynności w alejce. Celowo ją ranił, a ona to znosiła bo nie miała wyjścia. Kiedy skończył pchnął ją na ziemię i kopnął eleganckim butem. Spojrzała w górę aby ujrzeć w jego dłoni brzytwę i wiedziała, że był mordercą. Nie było czasu krzyczeć. Miała zaraz umrzeć. Nagle za jej zabójcą ukazał się kolejny człowiek. Fizycznie był najprzystojniejszym mężczyzną jakiego w życiu widziała. Wysoki i szeroki w ramionach z długimi, opadającymi ciemnymi włosami i lodowato czarnymi oczyma. Zmaterializował się znikąd tak blisko napastnika, że nie miała pojęcia jak dotarł tu niezauważony przez żadnego z nich. Mężczyzna zwyczajnie wyciągnął dłonie, złapał mordercę za szyję i mocno zacisnął. Uciekaj, uciekaj teraz. Usłyszała te słowa wyraźnie w swojej głowie i nie mogła nawet poczekać, aby podziękować swojemu wybawcy. Uciekła tak szybko jak potrafiła. Lucian czekał do momentu aż upewnił się że go posłuchała, zanim pochylił głowę ku mordercy. Musiał opróżnić ciało swojej ofiary z krwi aby zostawić dowód Gabrielowi. - Znalazłem cię tu, tak jak oczekiwałem Lucian. Nie możesz się przede mną ukryć. -
Tłumaczy: franekM Miękki głos Gabriela dochodził z tyłu. Lucian pozwolił aby ciało opadło na ziemię. Przez długie lata stało się to rodzajem gry w kotka i myszkę, w którą nie mógłby grać nikt inny. Znali się tak dobrze, przez tyle lat wspólnie reżyserowali swoje bitwy, że Każdy z nich wiedział co myśli drugi, prawie zanim ten zdążył o tym pomyśleć. Znali wzajemnie swoje silne i słabe strony. Przez ostatnie lata zaliczyli wiele niemal śmiertelnych ran, tylko po to by się rozdzielić i zejść pod ziemię aby się uleczyć. Lucian odwrócił się w kierunku swojego brata bliźniaka, a twarda krawędź jego ust została złagodzona przez powolny, pozbawiony humoru uśmiech. - Wyglądasz na zmęczonego. - Tym razem byłeś zbyt chciwy Lucianie, zabijając ofiarę zanim się pożywiłeś. - może to był błąd - przyznał miękko Lucian - Ale nie martw się o mnie. Jestem zdolny znaleźć sobie ciepłe ciała. Nikt nie może mnie pokonać, nawet mój brat, który obiecał mi że dokona tej drobnostki. Gabriel uderzył szybko i mocno, tak jak przewidział Lucian. A potem zanurzyli się w Śmiertelnej walce, którą praktykowali od wieków. Lucian Paryż, dzień obecny Gabriel przyczaił się nisko, bojowo nastrojony. Za nim była jego partnerka życiowa, obserwująca z wypełnionym żalem oczami jak nadchodzi ku nim wysoki, elegancki mężczyzna. Wyglądał na to kim był: mrocznego, niebezpiecznego drapieżcę. Jego czarne oczy niebezpiecznie migotały. Przywodziły na myśl cmentarz. Oczy śmierci. Poruszał się ze zwierzęcą gracją, z falującą siłą. - Odsuń się, Lucian - ostrzegł go miękko Gabriel - Nie zagrozisz mojej partnerce. - W takim razie zrobisz to co przysiągłeś wiele wieków temu. Musisz mnie zniszczyć - głos był szeptem aksamitu, miękkim rozkazem. Gabriel rozpoznał ukryty przymus nawet kiedy skoczył do przodu, by zaatakować. W ostatniej możliwej chwili z przeczącym głosem partnerki w umyśle uderzył swoją zaopatrzoną w ostre pazury dłonią w gardło brata i zrozumiał, że Lucian szeroko otworzył ramiona akceptując swoją śmierć. żaden wampir nie mógłby zrobić czegoś takiego. Nigdy. Nieumarli walczą do ostatniego tchu aby zabić każdego i wszystko wokół. Poświęcenie własnego życia nie jest czynem wampira. Wiedza przyszła zbyt późno. Karmazynowe krople rozprysły się po łuku. Gabriel usiłował się cofnąć, dosięgnąć swego brata, ale moc Luciana była zbyt wielka. Gabriel nie był w stanie się ruszyć zatrzymany przez siłę woli Luciana. Jego oczy rozszerzyły się z
Tłumaczy: franekM zaskoczenia. Lucian był taki silny. Gabriel był starożytnym, silniejszym niż większość na świecie, i do tej pory uważał się za równego Lucianowi. - Musisz pozwolić nam sobie pomóc - powiedziała miękko Francesca, partnerka życiowa Gabriela. Jej głos był krystalicznie czysty, łagodzący. Była wspaniałą uzdrowicielką. Jeśli ktokolwiek mógł zapobiec śmierci Luciana, była to ona. - Wiem co zamierzasz zrobić. Chcesz to zakończyć. Białe zęby Luciana zalśniły. - Gabriel ma teraz ciebie, żebyś dbała o jego bezpieczeństwo. Wcześniej to było moje zadanie, ale teraz się skończyło. Szukam odpoczynku. Krew moczyła jego ubranie, spływała po ramionach. Nie usiłował jej zatrzymać. Zwyczajnie stał tam, wysoki i wyprostowany. W jego oczach, głowie ani wyrazie twarzy nie było cienia oskarżenia. Gabriel potrząsnął głową. - Zrobiłeś to dla mnie. Przez cztery wieki mnie oszukiwałeś. Powstrzymywałeś mnie od zabójstw, przez przemianą. Dlaczego? Dlaczego ryzykowałeś w ten sposób swoją duszę? - wiedziałem że masz Życiową partnerkę, która na ciebie czeka. Ktoś kto o tym wiedział powiedział mi wiele lat temu a ja wiedziałem, że nie kłamie. Nie straciłeś swoich uczuć ani emocji tak szybko jak ja. Zajęło ci to wieki. Kiedy moje emocje zniknęły byłem zaledwie dzieciakiem. Ale łączyłeś się ze mną umysłem i mogłem dzielić twoją radość Życia, patrzeć twoimi oczami. sprawiłeś że pamiętałem to, czego sam nie mogłem czuć - Lucian zachwiał się. Gabriel czekał na moment aż Lucian osłabnie i skorzystał z tego doskakując do brata, przesuwając językiem po otwartej ranie którą zrobił, aby ją zamknąć. Jego partnerka stała przy jego boku. Delikatnie wzięła dłoń Luciana w swoje ręce - Sądzisz, że twoje istnienie nie ma już sensu. Lucian ze zmęczeniem otworzył oczy. - Polowałem i zabijałem przez dwa tysiące lat, siostro. Mojej duszy brakuje tak wielu fragmentów, że przypomina sito. Jeśli nie odejdę teraz, mogę nie zechcieć odejść później, a mój ukochany brat będzie musiał podjąć próbę żeby mnie zniszczyć. To nie będzie łatwe zadanie, a on musi pozostać bezpieczny. Wykonałem swój obowiązek. Pozwól mi odpocząć. - Jest ktoś inny - powiedziała mu miękko Francesca - Nie jest taka jak my. Jest śmiertelnikiem. W tej chwili jest młoda i odczuwa potworny ból. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeśli jej nie znajdziesz, będzie wiodła Życie tak pełne agonii i rozpaczy, że trudno nam je sobie wyobrazić nawet z naszymi darami. Musisz Żyć dla niej. Musisz dla niej trwać. - Mówisz mi, że mam partnerkę Życiową? - I że bardzo cię potrzebuje.
Tłumaczy: franekM - Nie jestem delikatnym mężczyzną. Zabijałem tak długo, że nie znam innego Życia. Przywiązanie do siebie śmiertelnej kobiety będzie skazywaniem jej na Życie z potworem - chociaż Lucian odmawiał, nie opierał się kiedy Życiowa partnerka Gabriela zaczęła pracować nad jego ranami. Gabriel wypełnił pokój dobroczynnymi ziołami i rozpoczął śpiewanie leczniczej pieśni, tak starej jak sam czas. - Wyleczę cię teraz, mój bracie - powiedziała miękko - Potwór jakim w swoim mniemaniu się stałeś powinien być w stanie ochronić kobietę przez potworami, które w przeciwnym razie ją zniszczą. Gabriel naciął nadgarstek i przycisnął ranę do ust bliźniaka. - Dobrowolnie oferuję ci moje Życie za swoje. Weź to, czego potrzebujesz aby się wyleczyć. Położymy cię głęboko do uzdrawiającej ziemi i będziemy strzec, aż odzyskasz siły. - Najważniejszy obowiązek masz wobec swojej partnerki, Lucian - przypomniała mu cicho Francesca - Musisz ją odnaleźć i zadbać o jej bezpieczeństwo. Prolog – część druga Jaxon, pięć lat Florida, USA - Patrz na mnie, wujku Tyler - zawołała dumnie Jaxon Montgomery machając dłonią Ze szczytu wysokiej drewnianej wieży, na którą się właśnie wspięła. - Jesteś szalony, Matt - Russel Andrews potrząsnął głową marszcząc od słońca oczy kiedy patrzył na replikę wysokiej platformy używanej dla treningu rekrutów jednostek SEALS - Gdyby Jaxx spadła, mogłaby złamać kark - Odwrócił wzrok w kierunku drobnej kobiety leżącej na szezlongu i pieszczącej jej nowonarodzonego synka - Co ty na to, Rebecca? Jaxx nie ma nawet pięciu lat a Matt urządza jej trening dla sił specjalnych - powiedział Russell. Rebecca Montgomery uśmiechnęła się nieobecnie i spojrzała na męŻa, tak jakby pytając o jego zdanie. - Jaxon jest świetna - odparł natychmiast Matt, sięgając aby chwycić rękę żony i podnieść jej kłykcie do ust - Kocha te rzeczy. Robiła je praktycznie zanim zaczęła chodzić. Tyler Drake pomachał do wołającej go małej dziewczynki. - No nie wiem, Matt. Może Russel ma rację. Jest taka malutka. Odziedziczyła po Rebecce wygląd i budowę ciała - Wyszczerzył zęby - Oczywiście jeśli o to chodzi, to mieliśmy wielkie szczęście. Poza tym jest podobna do ciebie. Jest bardzo odważna, to mały wojownik, zupełnie jak jej tatuś.
Tłumaczy: franekM - Nie jestem pewien czy to takie dobre - powiedział Russel marszcząc brwi. Nie mógł oderwać wzroku od dziecka. Serce powędrowało mu do gardła. Jego własna malutka dziewczynka miała siędem lat ale nigdy nie pozwoliłby jej zbliżyć się do wieży którą jego współpracownicy, Matt Montgomery i Tyler Drake, wznieśli na podwórzu u Matta - Wiesz Matt, dziecko może być zmuszone dorosnąć zbyt szybko. Jaxon to nadal maleństwo. Matt roześmiał się. - To maleństwo potrafi ugotować śniadanie dla matki, podać je do łóżka i zmieniać pieluchy dla małego. Zaczęła czytać w wieku trzech lat. Mam na myśli prawdziwe czytanie. Kocha wyzwania fizyczne. Niewiele jest w treningu rzeczy, których nie jest w stanie zrobić. Uczę jej sztuk walki, a Tyler pracuje z nią przy treningu przetrwania. Ona to uwielbia. Russel wykrzywił się. - Nie wierzę że zachęcasz Matta, Tyler. On słucha tylko ciebie. To dziecko uwielbia was obu, a Żadne z was nie wykazuje szczypty rozsądku kiedy o nią idzie. - mężnie powstrzymał się od dodania, że Rebecca nie sprawdza się jako matka - Mam nadzieję że nie każecie jej pływać w oceanie. - Może Russel ma rację, Matt - Tyler wydawał się nieco zmartwiony - Jaxon jest naprawdę świetna i ma serce lwa, ale może za bardzo na nią naciskamy. I nie miałem pojęcia że pozwalasz jej gotować dla Rebekki. To może być niebezpieczne. - Ktoś musi to robić - Matt wzruszył szerokimi ramionami - Jaxon wie co robi. Kiedy nie ma mnie w domu dobrze wie, że jest odpowiedzialna za opiekę nad Rebeccą. A teraz mamy małego Mathew Juniora. A dla twojej informacji, Jaxx już jest dobrą pływaczką. - Czy ty słyszysz co mówisz, Matt? - zapytał Russel - Jaxon jest dzieckiem, pięcioletnim dzieciakiem. Rebecco! Na miłość boską, jesteś jej matką. Ja zwykle Żadne z rodziców nie odpowiedziało na to, czego nie chcieli słuchać. Matt traktował Rebeccę jak porcelanową laleczkę. żadne z nich nie przywiązywało uwagi do córki. Rozdrażniony Russel zaapelował do najlepszego przyjaciela Matta - Tyler, powiedz im. Tyler pokiwał powoli głową. - Nie powinieneś wywierać na niej takiej presji, Matt. Jaxon jest wyjątkowym dzieckiem, ale jest tylko dzieckiem - Jego oczy spoczywały na małej, machającej ręką i uśmiechającej się dziewczynce. Bez dalszych słów wstał i zaczął iść w kierunku wieŻy gdzie mała dziewczynka uparcie go nawoływała. Jaxon, Siędem lat Florida, USA Krzyki dochodzące z pokoju jej matki były straszne. Rebecca była niepocieszona. Bernice, żona Russella Andrewsa zawołała doktora, aby przypisał jej leki uspokajające. Jaxx Położyła ręce na uszach usiłując stłumić potworne dźwięki rozpaczy. Matthew Junior płakał o pewnego czasu w swoim pokoju, a było oczywiste że matka nie miała zamiaru iść do syna.
Tłumaczy: franekM Jaxon wytarła równomierny potok łez spadających z jej własnych oczu, podniosła brodę i przeszła przez korytarz do pokoju brata. - Nie płacz. Mattie - zanuciła miękko, z miłością - O nic się nie martw. Jestem tu teraz. Mama jest bardzo smutna z powodu taty, ale przejdziemy przez to jeśli będziemy się trzymać razem. Ty i ja. Mama też przez to przejdzie. Wujek Tyler przybył do ich domu z dwoma innymi oficerami i poinformował Rebeccę że jej mąż nigdy już nie przyjdzie do domu. Podczas ostatniej misji coś poszło nie tak. Od tego momentu Rebecca nie przestała krzyczeć. Jaxon, osięm lat - Co z nią dzisiaj, złotko? - zapytał cicho Tyler, zatrzymując się żeby pocałować Jaxon z policzek. Położył bukiet kwiatów na stole i zajął się małą dziewczynką którą kochał od dnia jej narodzin. - Nie ma dzisiaj dobrego dnia - przyznała Jaxon niechętnie. Zawsze mówiła "wujkowi Tylerowi" prawdę o matce, ale nikomu innemu, nawet nie "wujkowi Russelowi". - Myślę że znowu wzięła za dużo tych tabletek. Nie wychodzi z łóżka, a kiedy próbuję powiedzieć jej coś o Matthew tylko się na mnie patrzy. Wreszcie przestał potrzebować pieluch i jestem z niego dumna, ale ona w ogóle o niego nie mówi. Jeśli go podnosi, ściska go tak mocno że płacze. - Muszę cię o coś zapytać, Jaxx - powiedział wujek Tyler - To bardzo ważne, żebyś powiedziała mi prawdę. Twoja mama przez większość czasu jest chora, a ty musisz zajmować się Mathew, prowadzić dom i chodzić do szkoły. Pomyślałem, że może powinienem wprowadzić się do was i troszkę wam pomóc. Oczy Jaxon rozświetliły się. - Wprowadzić się do nas? Jak? - Mógłbym poślubić twoją mamę i być twoim tatą. Oczywiście nie tak jak Matt, ale twoim ojczymem. Sądzę że pomogłoby to twojej mamie i jestem pewien że chciałbym tu być dla ciebie i małego Matthew. Ale tylko jeśli tego chcesz, skarbie. W innym przypadku nie będę nawet rozmawiał o tym z Rebeccą. Jaxon uśmiechnęła się do niego. - To dlatego przyniosłeś kwiatki, prawda? Myślisz, że naprawdę to zrobi? że jest szansa? - Sądzę, że zdołam ją przekonać. Jedyna chwila kiedy możesz się stąd wyrwać jest wtedy kiedy mam cię na swoim treningu. Robi się z ciebie niezły strzelec. - Niezła strzelczyni, wujku Tyler - poprawiła go Jaxon z nagłym drażniącym uśmieszkiem - A jednej nocy na lekcji karate skopałam tyłek Dona Jacobsona. - Potrafiła się śmiać tylko wtedy kiedy wujek Tyler zabierał ją na teren treningowy Sił Specjalnych i bawili
Tłumaczy: franekM się w żołnierzy. Kobieta czy nie, Jaxon stawała się kimś z kim trzeba się było liczyć i to Czyniło ją dumną. Jaxon, trzynaście lat Książka kryła w sobie tajemnicę i nadawała się na tą burzliwą noc. Trzy gałęzie drapały o okno, a deszcz ciężko bębnił o dach. Pierwszy raz kiedy usłyszała hałas, Jaxon myślała że to tylko jej to jej wyobraźnia, bo książka była straszna. Potem zamarła, a jej serce zaczęło dziko uderzać. Znowu to robił. Wiedziała o tym. Tak szybko jak to możliwe wyskoczyła z łóżka i otworzyła drzwi. Dźwięki dochodzące z sypialni matki były przytłumione, ale mimo to dobrze je słyszała. Jej matka łkała, prosiła. I był tam wyróżniający się dźwięk który Jaxon tak dobrze znała. Chodziła na lekcje karate tak długo, jak pamiętała. Znała odgłos jaki następuje, kiedy ktoś dostaje pięścią. Pobiegła wzdłuż korytarza do pokoju jej brata i sprawdziła co z nim. Była zadowolona, że spał. Kiedy Tyler był w takim stanie ukrywała przed nim Mathew. Wydawał się go wtedy nienawidzić. Jego oczy stawały się zimne i brzydkie kiedy spoczywały na małym chłopcu, zwłaszcza jeśli Mathew właśnie płakał. Tyler nie lubił kiedy ktoś płakał, a Matthew był jeszcze mały i płakał z powodu każdego małego zadrapania czy wymyślonej rany. I zawsze kiedy Tyler na niego spoglądał. Jaxon wzięła głęboki oddech i stanęła przed sypialnią matki. Trudno jej było uwierzyć że Tyler zachowywał się w ten sposób w stosunku do jej matki i Mathewa. Kochała Tylera. Zawsze go kochała. Spędzał godziny trenując Jaxon jak żołnierza i wszystko w jej wnętrzu odpowiadało na ten fizyczny trening. Kochała kursy które tworzył, by były dla niej wyzwaniem. Potrafiła wspinać się na niemal niedostępne klify i prześlizgiwać się przez ciasne tunele w bardzo krótkim czasię. Była w swoim żywiole strzelając i walcząc wręcz. Jaxon była nawet w stanie namierzyć Tylera, co było czynem którego nie była w stanie dokonać większość ludzi z jego oddziału. Była z tego szczególnie dumna. Tyler zawsze wydawał się być z niej dumny i był wobec niej ciepły i kochający. Wierzyła że Tyler kochał jej rodzinę z taką samą dziką, opiekuńczą lojalnością z jaką czyniła to ona. Teraz była zagubiona, marząc o tym żeby jej matka była osobą z którą mogła porozmawiać i wyjaśnić parę spraw. Jaxxon zaczynała rozumieć że spokojny urok jej ojczyma ukrywał jego nieustanną potrzebę kontroli jego świata i tych, którzy się w nim znajdowali. Rebecca i Matthew nie spełniali jego standardów i musięli za to płacić. Jaxon wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi, tak że utworzyły szczelinę. Stała zupełnie nieruchomo, tak jak nakazał jej Tyler w razie niebezpieczeństwa. Tyler przycisnął jej matkę do ściany, ściskając jedną ręką jej gardło. Oczy Rebekki były wytrzeszczone i szerokie ze strachu. - Tak łatwo mi poszło, Rebecco. Zawsze sądził że jest taki dobry, że nikt go nie załatwi, ale ja to zrobiłem. A teraz mam ciebie i jego dzieci, tak jak mu powiedziałem. Stałem nad nim, patrzyłem jak uchodzi z niego życie i się śmiałem. Wiedział co mam zamiar zrobić - co do tego się upewniłem. Zawsze byłaś taka bezużyteczna. Powiedziałem mu, że dam ci szansę, ale nie wykorzystałaś jej, prawda? Zepsuł cię tak samo jak twój tatuś. Rebecca, mała księżniczka. Zawsze patrzyłaś na nas z góry. Zawsze uważałaś się za lepszą bo miałaś tyle Pieniędzy - pochylił się blisko, tak że jego czoło zderzyło się z czołem Rebekki a kropelki śliny obmywały ją kiedy wymawiał każde słowo - Wszystkie twoje cenne pieniądze trafią do mnie jeśli coś ci się stanie, prawda? - potrząsnął nią jak szmacianą lalką, co było łatwe, bo
Tłumaczy: franekM Rebecca była drobną kobietą. W tym momencie Jaxon zrozumiała, że Tyler miał zamiar zabić Rebecę. Nienawidził jej i nienawidził Mathew. Jaxon była dość bystra, by nawet po usłyszeniu czegoś wyrwanego z kontekstu zrozumieć, że Tylor prawdopodobnie zabił jej ojca. Obydwaj byli agentami SEALS i trudno było ich zabić, ale jej ojciec nie spodziewałby się zdrady ze strony najlepszego przyjaciela. Widziała oczy matki które próbowały desperacko ją ostrzec. Rebbeca bała się o Jaxon - obawiała się że jeśli ta będzie interweniować, Tyler zwróci się przeciw niej. - Tatusiu? - Jaxon celowo wypowiedziała to słowo miękko pośród wypełnionej grozą nocy - Coś mnie obudziło. Miałam zły sen. Posiędzisz przy mnie? Nie pogniewasz się, prawda mamo? Upłynęło parę chwil zanim napięcie spłynęło ze sztywnych niczym kij od miotły ramion Tylera. Palce powoli rozluźniły się wokół gardła Rebekki. Powietrze znów napłynęło jej do płuc, ale pozostała skulona obok ściany, nieruchoma z przerażenia, usiłując stłumić kaszel wzbierający się w jej pokaleczonym gardle. Jej wzrok nadal spoczywał na twarzy Jaxon, niemo i desperacko usiłując ostrzec córkę o niebezpieczeństwie. Tyler był kompletnie szalony, był zabójcą, nie było przed nim ucieczki. Ostrzegł ją co się stanie jeśli spróbuje go opuścić a Rebecca wiedziała, że nie jest w stanie ich ocalić. Nawet Mathewa Juniora. Jaxon uśmiechnęła się do Tylera z dziecięcym zaufaniem. - Przepraszam że ci przeszkadzam, ale naprawdę coś usłyszałam, a sen był taki prawdziwy. Kiedy jesteś ze mną zawsze czuję się bezpieczna. Jej Żołądek skurczył się protestując przeciw okropnemu kłamstwu. Dłonie były spocone, ale utrzymała obraz perfekcyjnej niewinności o szeroko rozwartych oczach. Tyler posłał Rebece twarde spojrzenie przez ramię i wziął Jaxon za rękę. - Idź do łóżka, Rebecca. Posiędzę z Jaxon. Bóg wie że nigdy tego nie robiłaś, nawet gdy była chora - Jego ręka była silna i mogła nadal wyczuć w nim napięcie, ale Jaxon wyczuła też ciepło które zawsze wydzielał kiedy byli razem. Cokolwiek opętało jej ojczyma wcześniej wydawało się zniknąć z chwilą, kiedy fizycznie złączył się z Jaxon. Przez następne dwa lata Jaxon i Rebecca usiłowali ukryć przez Matthewem Juniorem ich rosnące zaniepokojenie stanem psychicznym Tylera. Trzymali dziecko tak daleko od Tylera jak to było możliwe. Chłopiec wydawał się być rodzajem katalizatora, zmieniającego człowieka który kiedyś był kochającym mężczyzną. Tyler często się skarżył że Mathew się na niego gapi. Mathew nauczył się unikać jego spojrzenia kiedy Tyler był w pokoju. Tyler patrzył na chłopca zimno, bez emocji lub z absolutną nienawiścią. Na Rebeccę spoglądał oczami obcego. Tylko Jaxon wydawała się w stanie dostrzec do niego, skupić jego uwagę. Ta potworna odpowiedzialność przerażała ją. Wiedziała że zło w wujku Tylerze stawało się za Każdym razem silniejsze, a po pewnym czasię matka pozostawiała radzenie sobie z nim na głowie Jaxon. Zostawała w pokoju biorąc tabletki które dostarczał Tyler i ignorowała dwójkę dzieci. Kiedy Jaxon usiłowała jej powiedzieć że boi się o bezpieczeństwo
Tłumaczy: franekM Mathew, Rebecca zakładała okrycie na głowę i kiwała się do przodu i do tyłu wydając niski dźwięk. W desperacji Jaxon usiłowała powiedzieć wujowi Russelowi i innym członkom zespołu Tylera że coś może być z nim nie tak. Mężczyźni tylko się roześmieli i przekazali to co powiedziała Tylerowi. Wpadł w taką furię, że Jaxon była pewna że zabije całą rodzinę. Chociaż to ona naskarżyła, zwalił winę na Rebeccę mówiąc raz za razem że zmusiła Jaxon do kłamstwa na jego temat. Pobił Rebeccę tak mocno, że Jaxon chciała zabrać ją do szpitala, ale Tyler odmówił. Rebecca przez tygodnie pozostawała w łóżŻku i była ograniczona do obszaru domu. Jaxon spędzała dużo czasu kreując dla Tylera wyobrażony świat, udając że wierzy że wszystko jest dobrze. Trzymała brata daleko od niego i odciągała wybuchy złości od matki tak jak to było możliwe. Coraz więcej czasu spędzała z Tylerem na poligonie, ucząc się tyle ile mogła o obronie własnej, broniach, ukrywaniu się i śledzeniu. Tylko wtedy wiedziała, że jej matka i brat są naprawdę bezpieczni. Inni z SEALS ochoczo uczestniczyli w jej treningu, a Tyler wydawał się wtedy normalny. Rebecca tak oddaliła się od realnego świata, że Jaxon nie odważyła się wziąć Mathewa i uciec, bo gdyby zostawiła matkę za sobą była pewna, że Tyler by ją zabił. Mały Mathew i Jaxon mieli swój własny sekretny świat którego nie odważyli się nikomu wyjawić. żyli w ciągłym strachu. Jaxon, jej piętnaste urodziny Siędząc w klasię chemii nagle wiedziała. Poczuła przytłaczającą zapowiedź zagrożenia. Zachłysnęła się powietrzem, a jej płuca odmawiały pracy. Jaxon wybiegła z klasy zrzucając książki i papiery z biurka tak że rozproszyły się za nią po podłodze. Nauczyciel ją wołał, ale Jaxon zignorowała go i kontynuowała bieg. Wiatr zdawał się spieszyć razem z nią kiedy pędziła po ulicach, korzystając z każdego skrótu jaki znała. Kiedy była blisko domu, zwolniła nagle, a jej serce waliło. Frontowe drzwi były otwarte niczym zaproszenie do wejścia. Natychmiast jej umysłem zawładnęła ciemność. Poczuła silne żądanie żeby się zatrzymać, zawrócić, przeczucie tak silne że na moment zamarła. Mathew został w domu z powodu choroby. Mały Mathew, który tak przypominał jej Ojca, który mógł tak łatwo przyprawić Tylera o atak morderczej furii. Jej Mathew. Miała sucho w ustach a smak strachu był tak silny że myślała, że zwymiotuje. Jej żołądek zacisnął się a walenie w jej głowie się nasiliło, pochłaniając niemal przytłaczającą chęć poddania się instynktowi samozachowawczemu. Jaxon zmusiła się żeby zrobić krok do przodu prawą nogą. Jeden krok. Było to trudne, tak jak chodzenie po ruchomych piaskach. Musiała rozejrzeć się po wnętrzu domu. Musiała to zrobić. Przymus ten był silniejszy niż instynkt przetrwania. Napłynął do niej zapach, obcy jej odór, jednak każda jej myśl podpowiadała co to jest. - Mamo? - wypowiedziała to słowo głośno, jak talizman który miał sprawić że świat znów będzie normalny, oddalić prawdę i wiedzę która waliła w jej głowie. Mogła zmusić swoje ciało do ruchu tylko trzymając się ściany domu i powoli posuwając się do przodu. Walczyła z własnymi instynktami, z niechęcią do zmierzenia się z tym, co było w środku. Trzymając dłoń przy ustach aby powstrzymać się od krzyku powoli odwróciła głowę i pozwoliła oczom na spojrzenie w głąb domu. Salon wyglądał tak samo jak zwykle. Znajomo. Komfortowo. Ale nie powstrzymało to
Tłumaczy: franekM strachu. Zamiast tego poczuła się przerażona. Jaxon zmusiła się do skierowania się w stronę korytarza. Dostrzegła smugę jaskrawo czerwonej krwi w drzwiach do pokoju Mathew. Jej serce zaczęło walić tak mocno, że bała się że może rozsadzić jej klatkę piersiową. Jaxon posuwała się wzdłuż ściany aż była przy pokoju Mathewa. Modliła się gorączkowo kiedy jednym palcem otwierała jego drzwi. Groza tego co zobaczyła miała utkwić w jej mózgu na zawsze. Ściany były zbryzgane krwią, a przykrycia nią nasączone. Mathew leżał rozciągnięty na łóżku, jego głowa zwisała z materaca pod kątem, w prawą stronę. Oczodoły miał puste, a jego uśmiechnięte kiedyś oczy znikły na zawsze. Nie mogła policzyć kłutych ran na jego ciele. Jaxon nie weszła do pokoju. Nie mogła. Coś o wiele bardziej potężnego niż jej wola ją powstrzymywało. Przez moment nie mogła stać, niespodziewanie zsuwając się na ziemię, a jej ciało rozrywał niemy krzyk absolutnego zaprzeczenia. Nie było jej tutaj, żeby go bronić. żeby go ocalić. Była za to odpowiedzialna. To ona była silna, ale jednak zawiodła, a Mathew, z jego błyszczącymi lokami i umiłowaniem śycia zapłacił za to ostateczną cenę. Jaxon nie chciała się ruszyć, nie sądziła że jest w stanie. Ale potem jej umysł stał się na szczęście pusty i była w stanie podciągnąć się po ścianie i skierować z powrotem do korytarza, w kierunku sypialni matki. Wiedziała już co tam znajdzie. Powiedziała sobie że jest przygotowana. Tym razem drzwi były szeroko otwarte. Jaxon zmusiła się żeby spojrzeć do środka. Rebecca leżała skulona na podłodze. Wiedziała że to jej matka dzięki szopie blond włosów rozsypanych niczym aureola wokół jej zmiażdżŻonej głowy. Reszta jej ciała była zbyt poszarpana i zakrwawiona by ją rozpoznać. Jaxon nie mogła odwrócić wzroku. Jej gardło się Zamykało, dusiła się. Nie mogła oddychać. Usłyszała dźwięk. Tak naprawdę był to zaledwie cień dźwięku, ale wystarczył żeby uruchomić jej lata szkolenia. Skoczyła na jedną stronę, obracając się aby spojrzeć na twarz ojczyma. Jego dłonie i ramiona były całe we krwi, koszulka zbryzgana i poplamiona. Uśmiechał się z pogodną twarzą i ciepłymi, witającymi oczami. - Teraz już ich nie ma, skarbie. Nie będziemy musięli więcej słuchać ich marudzenia - Tyler wyciągnął ku niej rękę oczekując wyraźnie, że ją weźmie. Jaxon zrobiła ostrożny krok w tył, w kierunku korytarza. Nie chciała alarmować Tylera. Zdawał się nie zauważać, że ma na sobie krew. - Powinnam być w szkole, wujku Tyler - jej głos nie brzmiał naturalnie nawet w jej własnych uszach. Po jego twarzy przemknął nagły skurcz. - Nie nazywałaś mnie wujkiem Tylerem odkąd miałaś osięm lat. Co stało się z Tatusięm? Twoja matka nastawiła cię przeciw mnie, prawda? - Poruszał się w jej kierunku. Jaxon była bardzo cicho, stała nieruchomo, a na jej twarzy malowała się niewinność - Nikt nie mógłby nigdy nastawić mnie przeciwko tobie. To niemożliwe. I wiesz że mama nie chce mieć ze mną nic do czynienia.
Tłumaczy: franekM Tyler widocznie się rozluźnił. Był wystarczająco blisko, żeby jej dotknąć. Jaxon nie mogła na to pozwolić. Nawet jej niezwykła samodyscyplina nie pozwalała na to, by dotknął ją mając na rękach krew jej rodziny. Uderzyła bez ostrzeżenia dźgając go pięścią w gardło i mocno kopiąc jego rzepkę. Następnie Jaxon odwróciła się i zaczęła uciekać. Nie odwróciła się ani razu. Nie odważyła się. Tyler był trenowany że odpowiedzieć na atak mimo ran. Jakby nie patrzeć była bardzo mała w porównaniu z ojczymem. Jej uderzenie mogło go zaskoczyć, ale nie obezwładnić. Przy dużym szczęściu jej wykop mógł złamać mu kolano, ale w to wątpiła. Jaxon przebiegła cały dom prosto do wyjścia. Rebecca zawsze lubiła ochronę jaką dawało życie w bazie marynarki wojennej i Jaxon była teraz za to wdzięczna. Krzyknęła z całą silą swoich płuc, biegnąć prosto przez ulice do domu Russella Andrewsa. Śona Russela, Bernice wybiegła żeby ją spotkać z niepokojem na twarzy. - Co się stało skarbie? Jesteś ranna? Russel dołączył do nich otaczając szczupłe ramiona Jaxon jednym ramieniem. - Twoja matka jest chora? - wiedział lepiej, znał Jaxon. Była zawsze dzieckiem sprawującym absolutną kontrolę, spokojem pośród ognia, zawsze myślącym. Jeśli Rebeca byłaby chora, Jaxon zadzwoniłaby po pomoc medyczną. Teraz jej twarz była tak biała, że wyglądała niemal jak duch. W jej oczach, w wyrazie jej twarzy czaił się terror. Russel Spojrzał na przeciwną stronę ulicy na dom z szeroko otwartymi drzwiami. Wiatr dmuchał, powietrze było rześkie i zimne. Z jakiegoś nieznanego powodu dom wywoływał w nim dreszcze. Russel chciał przejść przez ulicę. Jaxon złapała go za ramię. MP. - Nie, wuju Russellu, nie idź tam sam. Nie możesz ich ocalić. Już nie Żyją. Wezwij - Kto nie Żyje, Jaxon? - spytał Russel cicho, wiedząc że Jaxon nie kłamie. - Mathew i moja matka. Tyler ich zabił. Powiedział mamie że zabił też mojego ojca. Ostatnio był taki dziwny i pełen przemocy. Nienawidził matki i Mathewa. Próbowałam wam powiedzieć, ale nikt z was nie chciał mi wierzyć - Jaxon pchała z twarzą w dłoniach - Nie słuchaliście mnie. Nikt z was nie by nie słuchał. - Poczuła się chora, jej Żołądek szalał, a umysł od nowa odtwarzał sceny które widziała aż pomyślała, że oszaleje - Było tam tyle krwi. Wydłubał oczy Mathew. Czemu to zrobił? Mathew był tylko małym chłopcem. Russel popchnął ją w kierunku Bernice. - Zajmij się nią, skarbie. Zaczyna wpadać w szok. - Zabił wszystkich, całą moją rodzinę. Wszystkich mi zabrał. Nie ocaliłam ich - powiedziała cicho Jaxon. Bernice mocno ją objęła. - Nie martw się Jaxon. Jesteś z nami. Jaxon, siędemnaście lat
Tłumaczy: franekM - Hej, śliczna - Don Jacobson pochylił się aby zmierzwić czuprynę dzikich blond włosów. Starał się nie zachowywać zbyt zaborczo. Jaxon zawsze krzyczała na każdego kto próbował się do niej zbliŻyć. Zbudowała wokół siębie taką ścianę, że zdawało się że nikt nie zdoła wedrzeć się do jej świata. Od czasu śmierci jej rodziny Don widział jej śmiech tylko w towarzystwie Bernice i Russella Andrews i ich córki, Sabriny. Sabrina była dwa lata starsza niż Jaxon i była w domu na przerwę wiosenną. - Czemu się tak spieszysz? Kapitan powiedział mi że miałaś lepsze czasy niż jego nowi rekruci. Jaxon uśmiechnęła się nieobecnie. - Moje czasy są lepsze niż nowych rekrutów za Każdym razem kiedy ma nową grupę. Trenuję całe moje Życie. Muszę być dobra, bo inaczej kapitan wywaliłby mnie dawno temu. Kiepskie kobiety nie mogą służyć w SEAL. A tylko do tego się nadaję. Dostałam tyle stypendiów do koledżu, a teraz nie mam pojęcia co chcę robić. - Przejechała ręką po włosach mierzwiąc je jeszcze bardziej - Jestem młodsza niż większość studentów, ale szczerze mówiąc czuję się od nich tyle starsza, że czasem chcę krzyczeć. Don czuł palące pragnienie by trzymać ją blisko i ją pocieszyć. - Zawsze byłaś mądra, Jaxx. Nie pozwalałaś nikomu do ciebie dotrzeć. - wiedział że jej niepokój wynikał tak naprawdę z faktu, że nie mogła otrząsnąć się po tym co spotkało jej rodzinę. Jakże by mogła? Wątpił, by ktokolwiek mógł. - Więc gdzie uciekasz? - Sabrina jest w domu i będziemy oglądać dziś wieczorem filmy. obiecałam jej że tym razem się nie spóźnię. - Jaxon zrobiła minę - Zawsze jestem spóźniona kiedy przychodzę do centrum treningów. Nigdy nie umiem wyjść stąd na czas. - Kurs treningowy był jedynym miejscem gdzie tak zajmowała umysł, że nie myślała o innych rzeczach i nie pamiętała o niczym innym. Ciężko fizycznie pracowała, chociaż na chwilę trzymając demony z daleka. Jaxon nie czuła się bezpieczna tak długo, że nie pamiętała jak to jest dobrze spać w nocy. Tyler Drake nadal gdzieś tam był, przyczajony. Wiedziała że jest blisko, czuła jak czasem ją obserwuje. Tylko Russell wierzył jej kiedy mu to powiedziała. Znał ją dobrze. Jaxon nie poddawała się wyobraźni. Nie była skłonna do histerii. Miała coś w rodzaju bardzo silnego szóstego zmysłu który ostrzegał ją o bliskim niebezpieczeństwie. Trenowała przy Tylerze od lat. Jeśli identyfikowała jakąś oznakę jego bliskości, Russel całkowicie jej wierzył. - Jaki film? - zapytał Don - Nie byłem na dobrym filmie przez długi czas. Oczywiste było, że szukał zaproszenia żeby się przyłączyć. Jaxon zdawała się nie zwracać uwagi. Wzruszyła ramionami, nagle rozkojarzona - Nie jestem pewna. Sabrina miała go wybrać - Jej serce zaczęło walić. To szaleństwo. Stała na otwartej przestrzeni z chłopcem którego znała całe Życie, a jednak czuła się oderwana, daleka, osobliwie samotna. Rosła w niej ciemność, a razem z nią potworny strach. Don znowu jej wtedy dotknął. Stała się tak nieruchoma i blada, że się o nią bał -
Tłumaczy: franekM Jaxon? Jest ci niedobrze? Co się stało? - Coś jest nie tak - wyszeptała te słowa ta cicho, że niemal je przegapił. Jaxon minęła Dona odsuwając go na bok. Biegł obok niej, nie chcąc zostawić jej w takim stanie. Jaxon była zawsze tak chłodna i wycofana, że Don nie mógł uwierzyć że widzi ją taką. Nie spojrzała na niego, biegnąc w kierunku jej zastępczego domu. Po śmierci jej matki, brata i tajemniczym zniknięciu ojczyma Russell i Bernice Andrews wzięli do siębie Jaxx i dali jej kochający dom. Russell i inni członkowie drużyny SEALS kontynuowali jej trening, pojmując że potrzebuje ćwiczeń fizycznych żeby złagodzić wspomnienie traumatycznej przeszłości. Ojciec Dona był członkiem ekipy i często rozmawiał z synem o tragedii. Nikt nie był absolutnie pewny czy Tyler Drake naprawdę zabił Mathewa Montgomery tak jak chwalił się Rebece, ale nie było wątpliwości że zamordował Rebeccę i Mathewa juniora. Don miał złe przeczucia kiedy biegł obok Jaxon. Nie było trudno dotrzymać jej kroku - był w dobrej formie i był dużo wyższy niż ona, a jednak się pocił. Wyraz twarzy Jaxon upewnił go, że wie ona o czymś, o czym o nie wie. O czymś strasznym. żałował, że nie ma komórki. Kiedy skręcił na rogu, zlokalizował członków policji wojskowej. - Hej, chodźcie za nami. Chodźcie, coś jest nie tak - wykrzyknął z przekonaniem, nie bojąc się zrobić z siębie głupka. Tym razem to wiedział. Wiedział tak samo jak Jaxon, kiedy biegli w kierunku jej zastępczego domu. Jaxon zatrzymała się nagle na podjeździe, gapiąc się na drzwi. Były częściowo otwarte, jakby w zaproszeniu. Don ruszył obok niej, ale złapała go za ramię. Trzęsła się. - Nie wchodź. Nadal może tam być. Don próbował objął ją ramieniem. Nigdy nie widział Jaxon tak roztrzęsionej. Wyglądała na kruchą i dotkniętą bólem. Odsunęła się od niego, przebiegając spojrzeniem po podwórzu, przeszukując teren. - Nie dotykaj mnie, Don. Nie podchodź do mnie. Jeśli choćby pomyśli że mi na tobie zależy, znajdzie sposób żeby cię zabić. - Nie wiesz co jest w tym domu, Jaxx - zaprotestował. Ale jakaś jego część nie chciała pójść i sprawdzić czy miała rację. Dom zdawał się być przesiąknięty złem. Członkowie MP zagrodzili im drogę na podjeździe. - Lepiej żebyście nie marnowali naszego czasu, dzieciaki. Co tu się dzieje? Wiecie czyj to dom? Jaxon potaknęła. - Mój. Adrewsów. Uważajcie. Sądzę że Tyler Drake tutaj był. Sądzę, że znowu zabił - Usiadła nagle na trawniku, jej nogi poddały się. Dwóch policjantów spojrzało na siębie
Tłumaczy: franekM - Czy to prawda? - Wszyscy słyszeli o Tylerze Drake'u, byłym agencie SEAL który rzekomo zamordował swoją rodzinę, uniknął schwytania i nadal gdzieś się ukrywał - Dlaczego miałby tutaj wrócić? Jaxon nie odpowiedziała. Odpowiedzią była ciemność w jej oczach. Tyler zabił rodzinę Andrewsów, bo ją przygarnęli. Była jego, a w jego chorym umyśle uzurpowali sobie jego pozycję. Powinna wiedzieć że zrobi coś takiego. Zamordował jej ojca, sądząc że ten nie Miał do niej prawa. Tam samo zrobił z matką i bratem. Oczywiście że zamordował Andrewsów. Było to dla niego absolutnie sensowne. Podciągnęła nogi i zaczęła huśtać się w przód i w tył. Podniosła tylko wzrok kiedy dwóch policjantów wybiegło z domu i zaczęło wymiotować na niepokalany trawnik. Rozdział 1 Jaxon Montgomery zmieniła magazynek w swoim rewolwerze i spojrzała na partnera. - To zasadzka, Barry. Czuję to. Dziwi mnie że na to nie wpadłeś. Co z twoim szóstym zmysłem? Sądziłam że faceci mają wbudowany jakiś rodzaj instynktu samozachowawczego. Barry Radcklif parsknął kpiąco. - To ty rządzisz na tej imprezie, skarbie. My tylko za tobą idziemy. - W takim razie wychodzi na moje, partnerze. Nie masz instynktu samozachowawczego. - Jaxx rzuciła mu nad ramieniem kpiący uśmiech - Tylu z was jest bezużytecznych. - Prawda, ale mamy świetny gust. Świetnie wyglądasz od tyłu. Jesteśmy facetami, skarbie. Nic nie poradzimy na nasze hormony. - I to ma być wymówka? Szalejące hormony? sądziłam że lubisz Życie na krawędzi, napalony kamikaze. - To ty lubisz takie Życie. My po prostu idziemy za tobą, żeby wyciągnąć twój śliczny tyłeczek ze wszystkich kłopotów w jakie się pakujesz - odparł Bary. Zerknął na zegarek - Musisz podjąć decyzję Jaxx. Próbujemy czy odwołujemy wszystko? Jaxon zamknęła swój umysł na wszystko - na ciemność nocy, kąsające zimno, adrenalinę płynącą w jej krwiobiegu i Żądającą podjęcia akcji. Magazyn był zbyt dostępny. Nie było szans żeby mogli przeszukać wyższe piętra bez ujawnienia się. Nigdy nie była tak zadowolona z informatora. Wszystko w środku niej krzyczało że to pułapka i że ona i towarzyszący jej oficerowie policji wchodzą w środek zasadzki.
Tłumaczy: franekM Bez cienia wahania poruszyła ustami nad maleńkim radiem. - Przerywamy akcję, chłopcy. Chcę żebyście wszyscy się wycofali. Dajcie sygnał, kiedy będzie czysto. Barry i ja będziemy was kryć dopóki nie usłyszymy sygnału. Ruszajcie. - Tak ostro? - wyczuła uśmiech w głosię Barry'ego - Niezwykła kobieta. - Och, zamknij się - odparła niegrzecznie. Głos miała łagodny, ale pełen zmartwienia. Jej oczy poruszały się bez odpoczynku, omiatając cały obszar wokoło. Uczucie niebezpieczeństwa narastało. Niewielki odbiornik w jej ręku trzeszczał. - Czy pozwolimy żeby rozhisteryzowana kobieta kosztowała nas dokonanie największego aresztu w historii? - powiedział nowy facet, który został umieszczony w drużynie wbrew jej woli. Ten który miał jakieś polityczne układy w wydziale i piął się do góry. Benton. Craig Benton. - Przestań, Benton. To rozkaz. Potem możemy się pokłócić - zarządziła Jaxx, ale wiedziała w głębi serca że to on był przyczyną jej wewnętrznego niepokoju. Benton chciał być bohaterem. Ale w jej oddziale nie było miejsca dla bohaterów. Barry przeklinał obok, z usztywnionym ciałem. Wiedział to tak dobrze jak ona. Barry był jej partnerem dostatecznie długo żeby rozumieć, że jeśli Jaxx mówiła że są kłopoty, należy zjeżdżać. - Wchodzi, wchodzi! Widzę go przy bocznych drzwiach. - Odsuń się, Barry - wyrzuciła Jaxx, rzucając się do przodu - Spróbuję go wyciągnąć. Ściągnij tu resztę świata, bo szykuje się wojna. Trzymaj naszych chłopców z daleka dopóki nie nadejdzie pomoc. To zasadzka. Była drobna i szczupła, ubrana w ciemny strój i czapkę, że Barry ledwo mógł ją zobaczyć w ciemnościach nocy. Kiedy się poruszała, nigdy nie wydawała dźwięku. To było niesamowite. Odkrył, że nieustannie na nią zerka żeby się upewnić że jest obok. Sam też się poruszył. Nie było opcji, żeby jego partnerka weszła do budynku sama. Wysłał rozkazy, poprosił o wsparcie, ale za nią poszedł. Powiedział sobie że nie ma to nic wspólnego z Jaxx Montgomery, ale z tym że są partnerami. Nie miało to związku z miłością, ale z pracą. - Powinniście widzieć to miejsce - radio trzeszczało jej w uszach - Chodźcie tu. Jest naładowane wystarczającą ilością chemii, żeby wysadzić połowę miasta. - Idioto, jest naładowane wystarczającą ilością chemii żeby wysadzić budynek z tobą w środku. A teraz stamtąd spadaj - to była Jaxx w najlepszej formie. Jej głos był cichy i ciął niczym bicz czystej pogardy. Każdy kto słyszał ten głos stawał się jej zwolennikiem. Craig Benton spojrzał ciężko na prawo, a potem na lewo. Miejsce zaczynało nagle przyprawiać go o dreszcze. Zaczął powoli się wycofywać, kierując do drzwi. Natychmiast coś uderzyło go w nogę, coś wysokiego i ciężkiego. Jego ciało cofnęło się i opadło na ziemię. Zorientował się że leży na zimnej cementowej podłodze, gapiąc się na strych. Miejsce pozostawało ciche. Sięgnął do dołu ręką żeby dotknąć nogi i znalazł coś w rodzaju papki z surowego hamburgera. Krzyknął.
Tłumaczy: franekM - Trafili mnie, trafili mnie! O Boże, trafili mnie! Jaxon pierwsza przeszłaby przed drzwi, ale Barry odgrodził ją ramieniem, odsuwając jej drobną postać na bok. Zanurkował do magazynu kierując się w prawą stronę, szukając jakiejkolwiek osłony. Usłyszał wycie kul, kiedy go mijały i wbijały się w skrzynię tuż za nim. Pomyślał że wysłał wiadomość Jaxx, ale nie był tego pewien kiedy czołgał się w stronę Bentona. Wydarzenia następowały po sobie zbyt szybko a jego wizja zawęziła się do jednego celu - wyciągnięcia stąd głupiego dzieciaka. Udało mu się dotrzeć do Bentona. - Zamknij się - warknął. Czy ten Żółtodziób musiał być tak wielki, jakby grał w football amerykański? Wyciągnięcie go stamtąd miało być trudne, a jakby Craig nadal krzyczał, sam by go zastrzelił. - Idziemy - złapał Bentona za ramiona usiłując pozostać nisko i pod osłoną i rozpoczął drogę w kierunku drzwi. To była długa droga. Cały obszar ginął w deszczu kul celowo posyłanych ku chemikaliom, więc wszędzie miały miejsce eksplozje. Wybuchnął w nim ból. Poczuł ukłucie pierwszego uderzenia na skórze głowy. Drugie było świetnie umiejscowione. Jego lewe ramię zdrętwiało, upuścił Bentona i znalazł się na podłodze. A potem była tam Jaxx. Jaxon Montgomery, jego partnerka. Jaxon nigdy nie mówiła "stop" zanim nie było po wszystkim, i nigdy nie zostawiała partnera w kłopotach. Miała umrzeć przy jego boku w tym magazynie. Kryła ich strzelając i biegnąc jednocześnie. - Wstawaj, leniwy dupku. Nie jesteś aż tak ranny. Zabieraj stąd swój tyłek. Tak, to była Jaxxon, zawsze wrażliwa na jego problemy. Benton do jasnej cholery czołgał się w kierunku drzwi, usiłując się uratować. Barry próbował. Był zdezorientowany, a dym i gorąco nie pomagały. Coś było nie tak z jego głową - waliła i tętniła, a wszystko wydawało się zamglone i dalekie. Drobne ciało Jaxx wylądowało obok, a piękne oczy były wielkie ze zmartwienia. - Przez ciebie wylądowaliśmy w cholernym bałaganie, przyjacielu - powiedziała miękko - Ruszaj się. Szybko zmierzyła go wzrokiem oceniając jego rany i przestając o nich myśleć, aby mogła zająć się ważniejszymi sprawami - Mówię serio, Barry. Zabieraj stąd swój tyłek - To była jasna komenda. Jaxx wrzuciła kolejny magazynek do swojej broni i przeturlała się po podłodze, żeby ściągnąć ostrzał ze swojego partnera. Podniosła się na kolana i strzeliła w kierunku strychu. Czołgając się ołowianym ciałem w kierunku wejścia, Radcliff dostrzegł kątem oka spadającego mężczyznę. Satysfakcja była natychmiastowa. Jaxx zawsze była znakomitym strzelcem. To w co strzeliła, spadało. Nawet jeśli tu umrą, zabiorą ze sobą przynajmniej jednego wroga. Coś kazało mu odwrócić głowę akurat wtedy kiedy kule dosięgły Jaxx, przejmując jej małe ciało i rzucając je kilka stóp do tyłu, przez magazyn. Opadła na podłogę
Tłumaczy: franekM jak szmaciana lalka, a wokół niej rozprzestrzeniała się ciemna plama. Pełen furii i wściekły Barry próbował podnieść swój pistolet, ale jego ramię odmówiło współpracy. Jedyną rzeczą jaką mógł zrobić było czołganie się do przodu, albo zwrócenie. Zawrócił, ciągnąc swoje ciało w jej kierunku. Zwyczajnie tam leżała. Odwróciła lekko głowę żeby na niego spojrzeć. - Nie, Jaxx. Nie rób mi tego. - Uciekaj stąd. - Mówię serio, do cholery. Nie rób tego - był zdesperowany aby do niej sięgnąć, zmotywować do ruchu. Musiała się ruszyć. Musiała z nim wyjść. - Jestem zmęczona, Barry. Jestem zmęczona od bardzo długiego czasu. Teraz ktoś Inny może wszystkich ratować - wyszeptała te słowa tak cicho, że niemal ich nie słyszał. - Jaxx - Barry próbował objąć ją ramionami, ale jego ręce nie funkcjonowały. Z jego lewej strony małe drzwi nagle się zamknęły, więżąc ich w środku. A Benton miał rację - było tu wystarczająco wiele chemikaliów żeby spowodować wybuch na całe miasto. Czekał, w każdej chwili oczekując śmierci. Potem usłyszał krzyki, a następnie skręcające trzewia wrzaski strachu. Przez dym i blask płomieni dostrzegł spadające ciała. Widział rzeczy które nie miały prawa się dziać. Wilk, wielki i dziki skoczył na uciekającego mężczyznę, a jego potężne szczęki przedzierały się przez klatkę piersiową by Dotrzeć do serca. Wilk zdawał się być wszędzie, dopadając jednego człowieka po drugim, rozrywając tkanki i ciało, łamiąc kości przy pomocy szczęk. Barry zobaczył że ten sam wilk się wygina, zmienia w wielką sowę z pazurami i dziobem którym nurkuje w kierunku drugiego mężczyzny, wyrywając mu oczy z głowy. Był to niesamowity spektakl krwi, śmierci i zemsty. Barry nie miał pojęcia że miał w sobie tyle przemocy, żeby wyobrazić sobie tak straszne sceny. Wiedział że uderzyły go co najmniej dwie kule. Mógł wyczuć spływającą krew zarówno na twarzy, jak i na ramieniu. Oczywiście miał halucynacje. To dlatego nie próbował strzelać kiedy wilk skierował się wreszcie do ich rogu magazynu. Obserwował jak nadchodzi, podziwiając sposób w jaki się porusza, jego falujące mięśnie, to jak z łatwością przeskoczył nad wszystkim co stało na jego drodze. Podszedł prosto do niego bez wątpienia przynosząc zapach krwi, lub - jak pomyślał Barry - żywe wyobrażenie szalejącej dzikości. Wilk patrzył na niego przez długi czas, zaglądał mu w oczy. Oczy wilka były bardzo dziwne, niemal całkiem czarne. Inteligentne, ale bez Żadnej emocji. Barry nie czuł groźby, wydawało mu się raczej jakby wilk zaglądał do najgłębszych zakamarków jego duszy, oceniając go. Leżał nieruchomo czując jedynie chęć zrobienia tego, czego zażąda zwierzę. Poczuł się senny, powieki były zbyt ciężkie by trzymać je w górze. Kiedy odpływał, mógł przysiąc że wilk wygina się kolejny raz i przybiera kształt człowieka.
Tłumaczy: franekM * * * Jaxon Montgomery obudziła się przez dźwięk bijącego serca. Biło szybko i mocno, przerażone i głośne. Automatycznie sięgnęła broń. Nigdy nie pozostawała bez broni, a jednak nie znalazła nic pod poduszką obok swojego ciała. Serce waliło nawet mocniej i poczuła miedziany smak strachu w swoich ustach. Napełniła płuca powietrzem i zmusiła się żeby otworzyć oczy. Mogła tylko patrzeć w zadziwieniu na pokój, w którym była. Nie był to szpital i zdecydowanie nie była to sypialnia w jej malutkim apartamencie. Pokój był piękny. Ściany były w delikatnym, różowoliliowym odcieniu, tak jasne że trudno było stwierdzić czy kolor naprawdę tam był czy też był zaledwie wyobrażeniem. Dywan był gruby i głębiej fioletoworóżowy. Widniały na nim kolory witrażu znajdującego się wysoko na trzech ścianach. Wzór był zawiły, ale kojący. Dawał Jaxx złudzenie bezpieczeństwa, chociaż wiedziała że to niemożliwe. Aby się upewnić że naprawdę nie śpi, wbiła paznokcie w dłonie. Odwróciła głowę żeby zbadać resztę pokoju. Meble były ciężkimi antykami, a łoże z baldachimem było wygodniejsze niż wszystko, na czym spała przez całe Życie. Kredens był duŻy i zawierał kilka kobiecych przedmiotów - szczotkę, małą pozytywkę i świeczkę. Były piękne i wyglądały na stare. W pokoju było kilka świec, wszystkie zapalone tak że pomieszczenie wyglądało jakby tonęło w miękkim świetle. Często marzyła o takim pokoju, pięknym i eleganckim, z witrażami w oknach. Znowu zaświtało jej, że być może jeszcze się nie obudziła. Dźwięk walącego głośno serca przekonał ją że jest całkiem rozbudzona i że ktoś musi sprawować nad nią opiekę. Ktoś, kto nie był świadomy niebezpieczeństwa jakie ze sobą przyniosła. Musiała znaleźć sposób by go bronić. Jaxx rozejrzała się nerwowo szukając swojej broni. Zdecydowanie ucierpiała - nie mogła się zbyt dużo ruszać. Oceniła szkody starając się ostrożnie rozprostować ramiona a potem nogi. Jej ciało nie chciało odpowiedzieć. Mogła się ruszyć jeśli zebrała całą swoją determinację, ale nie było to warte wysiłku. Była bardzo zmęczona, nawet jej głowa bolała. Nieustanne walenie serca doprowadzało ją do szału. Na łóżku padł cień, a jej własne serce waliło tak mocno, że sprawiało jej ból. Zrozumiała, że ten dźwięk pochodzi z jej własnej klatki piersiowej. Jaxon powoli obróciła głowę. Stał nad nią człowiek. Bardzo wysoki, potęŻny. DrapieŻca. Od razu to dostrzegła. Widziała wielu drapieŻców, ale ten był wyjątkowy. Widać to było w jego kompletnym znieruchomieniu. Oczekiwanie. Pewność. Siła. Niebezpieczeństwo. Był niebezpieczny. Bardziej niebezpieczny niż Każdy przestępca z którym się dotąd zetknęła. Nie wiedziała skąd to wie, ale wiedziała. Wierzył że jest niezwycięŻony i trapiło ją podejrzenie że to może być prawda. Nie był ani stary ani młody. Nie można było określić jego wieku. Jego oczy były czarne i pozbawione emocji. Puste oczy. Usta były zmysłowe, erotyczne, a zęby bardzo białe. Ramiona miał szerokie. Był przystojny i sexy. Więcej niż sexy. Absolutnie gorący. Jaxx westchnęła i starała się nie panikować. Usiłowała sprawić, żeby jej myśli nie pojawiły się na twarzy. Zdecydowanie nie wyglądał na doktora. Nie wyglądał jak ktoś z kim poradziłaby sobie w walce wręcz. Uśmiechnął się nagle, a rozbawienie przez chwilę dotknęło jego oczu. Sprawiło, że wyglądał zupełnie inaczej. Nawet seksowniej. Miała wrażenie że czyta jej myśli i się z niej śmieje. Jej ręka poruszała się niestrudzenie pod przykryciem w poszukiwaniu broni.
Tłumaczy: franekM - Jesteś niespokojna - stwierdził. Miał piękny głos. Gładki jak aksamit, wabiący, niemal uwodzicielski. Miał dziwny akcent którego nie potrafiła umiejscowić a sposób w jaki mówił przywodził na myśl Stary Świat. Jaxon szybko zamrugała w próbie ukrycia swojego zagubienia, zdziwiona kierunkiem jaki obrały jej myśli. Nie miała pojęcia dlaczego kojarzyła nieznajomego z erotyzmem. Była zszokowana, kiedy trudno było jej się odezwać. - Potrzebuję broni - było to wyzwanie, test jego reakcji. Czarne oczy studiowały jej twarz. Jego badanie sprawiło, że czuła się niewygodnie. Te oczy widziały zbyt wiele, a Jaxon miała dużo do ukrycia. Twarz miał pozbawioną emocji, absolutnie nic nie zdradzał, a Jaxx dobrze radziła sobie z czytaniem w ludziach. - Chcesz mnie zastrzelić? - zapytał tym samym łagodnym głosem, tym razem z cieniem rozbawienia. Była bardzo zmęczona. Utrzymywanie otwartych oczu stawało się walką. Zauważyła dziwne zjawisko. Jej serce zwolniło by dopasować rytm do jego serca. Dokładnie. Dwa serca biły jednocześnie. Mogła je usłyszeć. Jego głos był dla niej znajomy, chociaż był absolutnie obcy. Nikt nie mógł spotkać tego mężczyzny i o nim zapomnieć. Na pewno go nie znała. Zwilżyła wargi. Bardzo chciało jej się pić. - Potrzebuję broni. Skierował się do kredensu. Nie szedł. Płynął. Mogłaby wiecznie obserwować jak się porusza. Jego ciało było niczym ciało zwierzęcia, wilka albo lamparta. Jakiegoś potężnego wielkiego kota. Płynne. Absolutnie ciche. Płynął, jednak kiedy ruch ustał znów był absolutnie nieruchomo. Podał jej broń. Wydała jej się znajoma, jak przedłużenie jej samej. Prawie w tym samym momencie strach odpłynął. - Co się mi stało? - automatycznie starała się sprawdzić magazynek, ale jej ramiona były ciężkie jak ołów i nie mogła wystarczająco podnieść pistoletu. Zabrał jej broń, muskając palcami skórę. Przypływ ciepła był tak nieoczekiwany, że odsunęła się od niego. Nie zareagował, ale delikatnie uwolnił jej palce i pokazał pełen magazynek zanim zwrócił jej broń. - Byłaś kilka razy postrzelona, Jaxon. Nadal jesteś bardzo chora. - To nie jest szpital - zawsze była bardzo podejrzliwa, bo to trzymało ją przy życiu. Ale w tej chwili nie powinna już Żyć - Będąc ze mną grozi ci wielkie niebezpieczeństwo - próbowała ostrzec mężczyznę, ale jej słowa były zbyt ciche, a głos blaknął. - Śpij, kochanie. Po prostu śpij - powiedział cicho, ale jego aksamitny głos wsiąknął w