Raven_Heros

  • Dokumenty474
  • Odsłony390 039
  • Obserwuję346
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań245 271

Rasa Środka Nocy 04 - Potęga Północy - Adrian Lara

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Rasa Środka Nocy 04 - Potęga Północy - Adrian Lara.pdf

Raven_Heros EBooki Adrian Lara Rasa Środka Nocy
Użytkownik Raven_Heros wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,627 osób, 1324 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Rozdział 1 Kobieta nie pasowała tu zupełnie w nieskazitelnie białej bluzce i wąskich jasnych spodniach. Długie czarne włosy opadały ciężką falą na ramiona - jej fryzury nie psuła wil­ gotna mgiełka unosząca się w lesie. Miała eleganckie pan­ tofle na wysokich obcasach, a mimo to bez wysiłku wspi­ nała się górską ścieżką, choć inni dyszeli ciężko w dusz­ nym lipcowym upale. Zatrzymała się w cieniu porośniętej mchem skały na szczycie stromego podejścia, obojętnie czekając, aż minie ją tłum turystów. Niektórzy robili zdjęcia wspaniałej pano­ ramy, ale zachowywali się tak, jakby nie widzieli stojącej nieopodal kobiety. No, ale przecież większość ludzi nie wi­ dzi zmarłych. Dylan Alexander też nie miała ochoty ich oglądać. Ostatni raz widziała martwą kobietę, kiedy miała dwa­ naście lat, więc fakt, że po dwudziestu latach znów widzi ducha, i to w samym środku Czech, trochę ją zaskoczył. Próbowała zignorować zjawę, ale kiedy ze swymi trze­ ma towarzyszkami wspięła się ścieżką na górę, duch wbił w nią swe ciemne oczy. Widzisz mnie. Dylan udała, że nie słyszy szeptu dochodzącego zza nieruchomych warg. Był jak głos z radia zakłócany szuma­ mi elektrostatycznymi. Nie zamierzała przyznać się, że coś

widzi. Tyle czasu minęło od tych dziwacznych spotkań, że zupełnie zapomniała, jak to jest. Nigdy nie potrafiła zrozumieć tej swojej dziwnej zdol­ ności. I nigdy nie umiała nią kierować. Właśnie tak to było. Mogła stać na środku cmentarza i nic nie zobaczyć, a po­ tem nagle natknąć się na zjawę w górach niedaleko Pragi. Bo to zawsze były kobiety. Młode, pełne życia, takie jak ta, która patrzyła na nią w tej chwili. Jej egzotyczne brązowe oczy pełne były rozpaczy. Musisz mnie słyszeć. Mówiła błagalnym tonem z wyraźnym hiszpańskim ak­ centem. - Hej, Dylan! Chodź, zrobię ci zdjęcie przy tej skale. Dźwięk prawdziwego, rzeczywistego głosu odwró­ cił uwagę Dylan od pięknej martwej kobiety stojącej koło zwietrzałej skały. Janet, przyjaciółka jej matki Sharon, po­ grzebała w plecaku i wyciągnęła aparat fotograficzny. Na pomysł letniej wyprawy do Europy wpadła Sharon. To mia­ ła być największa przygoda jej życia, ale w marcu rak ode­ zwał się znowu, a ostatni cykl chemioterapii, zakończony kilka tygodni temu, tak ją osłabił, że nie mogła podróżo­ wać. Ostatnio coraz częściej lądowała w szpitalu z zapale­ niem płuc. To pod wpływem nalegań matki Dylan wybrała się do Europy zamiast niej. - Już - powiedziała Janet, nacisnąwszy mocno migaw­ kę. Uwieczniła Dylan i górujące nad nią skały, a niżej zadrze­ wioną dolinę. - Twojej mamie spodobałoby się to miejsce, kotku. Prawda, że przepiękne? Dylan kiwnęła głową. - Prześlemy jej dziś zdjęcia e-mailem, jak tylko wróci­ my do hotelu. Poprowadziła swoją grupę dalej, omijając starannie skałę i szepczącą zjawę. Schodziły górskim grzbietem ku zwartej grupie sosen. Pod nogami szeleściły im zeszłorocz-

ne liście i zrudziałe igły. Rano padało, a potem zrobiło się gorąco, a to zniechęciło wielu turystów do wyjścia w góry. W lesie było cicho i spokojnie... Dylan towarzyszy­ ło jednak nieprzyjemne uczucie, że każdy jej krok śledzi duch. - Tak się cieszę, że twój szef dał ci wolne tak z dnia na dzień - odezwała się idąca za nią koleżanka matki. - Wiem, jak ciężko pracujesz dla tej gazety, musisz wymy­ ślać te wszystkie historie... - Ona ich nie wymyśla, Marie - napomniała ją delikat­ nie Janet. - W artykułach Dylan zawsze musi znaleźć się trochę prawdy, inaczej by ich nie wydrukowali. Prawda, kotku? Dylan się skrzywiła. - Cóż, biorąc pod uwagę, że na pierwszej stronie pi­ szemy zwykle o porwaniu przez kosmitów albo o opętaniu przez diabła, zazwyczaj nie mieszamy faktów i fantazji, by nie psuć dobrej opowieści. Naszym celem jest rozrywka, a nie rzetelne informacje. - Twoja mama mówi, że pewnego dnia zostaniesz sław­ ną dziennikarką - powiedziała Marie. - Nową Woodward albo Bernstein. - To prawda - przytaknęła Janet. - Pokazała mi ten artykuł, który napisałaś dla pierwszej gazety, tej w której pracowałaś zaraz po studiach... no wiesz, ten o tym okrop­ nym morderstwie. Pamiętasz, kotku, prawda? - Tak - odparła Dylan, kierując się ku kolejnej skale, wznoszącej się wśród drzew. - Pamiętam. Ale to było daw­ no temu. - No cóż, bez względu na to, co teraz robisz, twoja ma­ ma jest z ciebie bardzo dumna - dodała Marie. - Wnosisz do jej życia wiele radości. Dylan kiwnęła głową. - Dzięki - wykrztusiła z trudem.

Janet i Marie pracowały z Sharon w schronisku dla trudnej młodzieży na Brooklynie. Nancy, trzecia uczest­ niczka wyprawy, była najlepszą przyjaciółką Sharon jesz­ cze z czasów szkolnych. Wszystkie trzy w ciągu ostatnich miesięcy stały się dla Dylan namiastką rodziny. Trzy życzli­ we kobiety, których będzie potrzebować, jeśli straci matkę. W głębi serca Dylan wiedziała, że to raczej kwestia kie­ dy, a nie jeśli. Od tak dawna były tylko we dwie. Ojca ledwie pamię­ tała z dzieciństwa, zresztą i tak nie sprawdził się jako ro­ dzic. Jej dwaj starsi bracia też odeszli. Jeden zginął w wy­ padku samochodowym, drugi wstąpił do wojska i zerwał kontakt z rodziną. Kiedy Dylan i jej matka zostały same, pracowicie poskładały z kawałków swoje życie, wspierały się nawzajem w chwilach załamania i cieszyły ze wszyst­ kich swoich sukcesów. Nie mogła znieść myśli o tym, jak puste stanie się jej życie bez matki. Nancy podeszła bliżej i obdarzyła ją ciepłym, choć smutnym uśmiechem. - To wiele znaczy dla Sharon, że pojechałaś za nią na tę wyprawę. Wiesz, że przeżywasz to wszystko w jej za­ stępstwie. - Wiem. Za nic bym nie zrezygnowała z wyjazdu. Nie powiedziała ani matce, ani jej koleżankom, że za wzięcie niemal z dnia na dzień dwóch tygodni urlopu za­ płaci zapewne utratą posady. W głębi duszy zupełnie jej to nie obchodziło. Nienawidziła pracy dla tego taniego szma­ tławca. Próbowała sprzedać swojemu szefowi pomysł, że wróci z Europy z jakąś niezwykłą opowieścią - może o ja­ kimś czeskim potworze albo o Drakuli na wakacjach, ale sprzedawanie bzdur facetowi, który robił to zawodowo, nie było łatwym zadaniem. Szef dał jej jasno do zrozumie­ nia, czego oczekuje: jeśli Dylan wyjedzie, lepiej niech wró-

ci z czymś mocnym, bo inaczej może się w ogóle nie faty­ gować. - Uf, gorąco tu - stwierdziła Janet, zdejmując bejsbo- lówkę z krótkich, siwych loków i ocierając wierzchem dło­ ni czoło. - Czy tylko ja jestem takim mięczakiem, czy ktoś jeszcze ma ochotę na odpoczynek? - Mnie się też przyda - zgodziła się Nancy. Zdjęła plecak i postawiła na ziemi pod wysoką sosną. Marie dołączyła do nich, schodząc ze ścieżki i pijąc łapczy­ wie wodę z butelki. Dylan wcale nie czuła zmęczenia, miała ochotę iść da­ lej. Najwspanialsze widoki znajdowały się jeszcze przed nimi. Przeznaczyły na góry tylko jeden dzień, więc chciała go wykorzystać do maksimum. No i była jeszcze ta piękna martwa kobieta, która stała teraz na ścieżce przed nimi. Patrzyła na Dylan, na prze­ mian to rozwiewała się, to znów materializowała. Spójrz na mnie. Dylan odwróciła wzrok. Janet, Marie i Nancy siedziały na ziemi, zajadając energetyzujące batoniki i orzechy. - Chcesz trochę? - spytała Janet, wyciągając do Dylan torebkę z suszonymi owocami i orzechami. Dylan pokręciła głową. - Mam zbyt wiele energii, żeby odpoczywać czy jeść. Jeśli wam to nie przeszkadza, pójdę się rozejrzeć. Zaraz wrócę. - Jasne, kotku. Masz młodsze nogi niż my. Tylko uwa­ żaj na siebie. - Oczywiście. Niedługo wrócę. Ominęła miejsce, gdzie w powietrzu drżał wizerunek ko­ biety, zeszła ze szlaku i ruszyła w górę porośniętego lasem wzniesienia. Szła przez kilka minut, po prostu ciesząc się spokojem tego miejsca. Było coś prastarego, dziko tajem­ niczego w tych sterczących skałach z bazaltu i piaskowca.

Zatrzymała się, żeby zrobić zdjęcie, w nadziei, że uda jej się uchwycić to piękno i pokazać je matce. Usłysz mnie. Początkowo Dylan nie widziała kobiety, słyszała tylko elektrostatyczny szum towarzyszący jej widmowemu gło­ sowi. A potem kątem oka zauważyła coś białego. Kobieta stała wyżej, na kamieniu, w połowie drogi na stromą grań. Chodź za mną. - Fatalny pomysł - mruknęła Dylan, patrząc na zdra­ dliwe podejście. Było bardzo strome, a ścieżka mogła oka­ zać się niebezpieczna. Choć widok stamtąd musiał być piękny, naprawdę nie miała ochoty na spotkanie ze swą zjawiskową przyjaciółką po Drugiej Stronie. Proszę... pomóż mu. Komu? - Komu? - spytała na głos, choć wiedziała, że duch jej i tak nie usłyszy. Zjawy nigdy jej nie słyszały, komunikacja odbywała się wyłącznie w jednym kierunku. Pojawiały się, kiedy miały na to ochotę, i mówiły, co chciały - jeśli w ogóle raczyły się odezwać. Potem, ponieważ najprawdopodob­ niej nie potrafiły dłużej utrzymać ludzkiego kształtu, po prostu znikały. Pomóż mu. Ubrana na biało kobieta zaczęła się rozpływać. Dylan osłoniła oczy przed zamglonym słońcem, którego promie­ nie przenikały przez korony drzew, usiłując zlokalizować zjawę. Z lekką obawą ruszyła naprzód, w najtrudniejszych momentach podejścia przytrzymując się krzaków. Kiedy wspięła się na grań, gdzie stała zjawa, ta zdąży­ ła już zniknąć. Dylan ostrożnie obeszła skałę i stwierdziła, że jest tu szerzej, niż wydawało się z dołu. Piaskowiec był zwietrzały i tak ciemny, że dopiero stąd zobaczyła głęboką pionową szczelinę w skale.

To stamtąd dobiegł znów Dylan odległy, zjawiskowy szept: Ocal go. Rozejrzała się, ale zobaczyła tylko krzaki i skały. Nikogo tu nie było, nawet zjawy, która zwabiła ją tak wysoko. Zajrzała do ciemnej szczeliny. Włożyła do niej rękę i poczuła na skórze chłodne, wilgotne powietrze. Wewnątrz było cicho i spokojnie. Jak w grobowcu. Gdyby była kimś, kto wierzy w potwory z ludowych opowieści, zapewne uznałaby to miejsce za odpowiednią kryjówkę dla któregoś z nich. Ale ona nie wierzyła w po­ twory, nigdy. Tyle, że czasami widywała martwych ludzi, którzy zresztą nigdy nie wyrządzili jej żadnej krzywdy, była osobą niezwykle praktyczną - może nawet trochę cyniczną. To tkwiąca w niej dziennikarka domagała się, by spraw­ dzić, co kryje się we wnętrzu skały. Jeśliby ufać słowom zjawy, powinien się tam znajdować ten ktoś, kto potrze­ bował pomocy. Może w środku był ktoś ranny? Może ktoś się zgubił? Wyciągnęła z kieszeni plecaka małą latarkę, poświeciła nią w szczelinę. Wokół wejścia zauważyła niewyraźne śla­ dy obróbki. Zupełnie jakby ktoś, dawno temu, tę szczelinę poszerzył. - Halo? - zawołała w ciemność. - Jest tam kto? Odpowiedziała jej tylko cisza. Zdjęła plecak i niosła go teraz w dłoni, w drugiej ścis­ kając cienką rączkę latarki. Szczelina była tak wąska, że ktoś grubszy od niej musiałby się tędy przeciskać bokiem. Ciasny korytarz za zakrętem zrobił się szerszy. A po­ tem nagle Dylan znalazła się we wnętrzu skały. Światło la­ tarki skakało niespokojnie po gładkich, kopulastych ścia­ nach. Jaskinia była pusta, jedynie zaniepokojone światłem

nietoperze, śpiące dotąd pod sklepieniem, szeleściły cicho skrzydłami. Pomieszczenie sprawiało wrażenie wykutego przez człowieka. Sufit znajdował się na wysokości jakichś sze­ ściu metrów, a na ścianach były wymalowane dziwne sym­ bole. Przypominały trochę hieroglify: krzyże i splątane ze sobą, ciekawe geometryczne wzory. Dylan zbliżyła się do ściany, zaskoczona pięknem tych rysunków. Poświeciła w prawo i ze zdumieniem stwierdziła, że wzory znajdują się wszędzie. Zrobiła krok do środka ja­ skini i się potknęła. Coś odtoczyło się w ciemność, wydając pusty odgłos. Oświetliła podłogę i aż sapnęła ze zdumienia. O cholera! To była ludzka czaszka. Połyskiwała w ciemności, pa­ trząc pustymi oczodołami. Jeśli temu komuś miała pomóc, najwyraźniej spóźniła się parę stuleci. Poświeciła w głąb jaskini, niepewna, czego szuka, ale zbyt zafascynowana odkryciem, żeby już wyjść. Latarka oświetliła kolejne kości - Jezu, chyba też ludzkie. Nie wiadomo skąd, zrobił się przeciąg i ręce Dylan po­ kryła gęsia skórka. I wtedy z ciemności wyłonił się duży, kwadratowy kamienny blok. Na jego bokach również znajdowały się kunsztowne malunki. Nie musiała nawet podchodzić bliżej, żeby się zorien­ tować, że jest w krypcie. Gruba pokrywa sarkofagu została częściowo odsunięta, trochę krzywo, jakby ją odepchnęły jakieś niezwykle silne ręce. Czy tam ktoś leży? Musiała to sprawdzić. Ostrożnie podeszła bliżej, ściskając latarkę w nagle spoconej dłoni. Zatrzymała się w odległości kilku kroków od sarkofagu i poświeciła do środka.

Pusto. Nie wiadomo dlaczego, przeraziło ją to dużo bardziej, niż gdyby znalazła tam jakiś straszliwy szkielet. Nad jej głową przelatywały niespokojnie nietoperze. Dylan odruchowo się schyliła. Doszła do wniosku, że le­ piej się stąd zabierać. Kiedy się odwróciła, żeby odszukać wyjście, usłyszała kolejny szelest. To było coś zdecydowanie większego niż nietoperze. Usłyszała cichy warkot i odgłos osuwających się luźnych kamieni. Dźwięki dobiegały gdzieś z głębi ja­ skini. O Boże. Może jednak nie jestem tu sama? Włoski na karku stanęły jej dęba. Nim zdążyła sobie przypomnieć, że przecież nie wierzy w potwory, serce wa­ liło jej w piersi jak młotem. Zaczęła gwałtownie szukać wyjścia, niemal ogłuszo­ na łomotaniem pulsu w uszach. Kiedy wreszcie zobaczy­ ła światło dzienne, dygotała jak w febrze. Nogi miała jak z waty, gdy schodziła z grani i biegła do trzech kobiet, sie­ dzących bezpiecznie w południowym słońcu. Znowu śnił o Evie. Jakby nie wystarczyło, że go zdradziła za życia, teraz, po śmierci, nawiedzała go w snach. Nadal piękna, nadal zdradziecka. Mówiła, jak bardzo jej przykro i o tym, jak bardzo chce wszystko naprawić. Same kłamstwa. Ale wizyty ducha Evy to był tylko jeden z aspektów po­ padania w szaleństwo. Martwa kobieta łkała w jego snach, błagała go o wyba­ czenie. Żałowała tego, co zrobiła. Nadal go kochała i obie­ cywała kochać go zawsze. Nie była prawdziwa. To tylko dokuczliwe wspomnienie z przeszłości, o której z radością by zapomniał.

Musiał drogo zapłacić za zaufanie, jakim obdarzał tę kobietę. Wybuch w magazynie zmasakrował lewą stronę jego ciała. Nadal nie wyleczył się z ran, które na pewno za­ biłyby zwyczajnego człowieka. A jego umysł...? Rozpadał się, kawałek po kawałku, coraz szybciej, od­ kąd zaszył się na stokach tej czeskiej góry. Mógł to wszystko zakończyć. Był przecież członkiem Rasy, która powstała w wyniku krzyżowania się pocho­ dzących z innej planety wampirycznych obcych i ziem­ skich kobiet. Wystarczyło tylko wyjść na słońce i po­ zwolić, by spaliło go promieniowanie ultrafioletowe. Rozważał taką możliwość, ale miał do wykonania jeszcze jedno zadanie: musiał zniszczyć jaskinię i znajdujące się tu dowody. Nie wiedział, od jak dawna tu jest. Dni, noce, tygodnie i miesiące w którymś momencie zlały się ze sobą i pozo­ stało tylko dziwne wrażenie zawieszenia w czasie. Nie był pewien, jak to się stało. Przybył tu ze swymi towarzyszami z Zakonu. Zamierzali odszukać i zniszczyć prastare zło, ukryte w tych skałach wieki temu. Spóźnili się. Krypta była pusta. Zło zostało już uwolnione. Zgłosił się na ochotnika, żeby zostać i zniszczyć jaski­ nię. Nie chciał wracać z innymi wojownikami do Bostonu. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Chciał pójść własną dro­ gą - może wrócić do Hiszpanii, swojej ojczyzny. Przynajmniej tak powiedział wojownikom, którzy przez długi czas byli dla niego jak bracia. Ale nie wykonał zadania. Opóźniał jego wykonanie, ciągle niezdecydowa­ ny, ciągle zadręczając się w myślach. W głębi serca wiedział, że nie opuści tego grobowca, ale wciąż odkładał nieuniknione, szukał wymówek, czekał na właściwy moment. Wiedział, że to tylko wymówki, nic

poza tym. Ale to przez nie godziny zmieniały się w dni, a dni w tygodnie. Minęło kilka miesięcy, a on nadal krył się jak nietoperz w ciemności zalegającej jaskinię. Nie polował już, nie miał ochoty się pożywiać. Po prostu trwał, świadomy powolne­ go zapadania się w piekło, które sam sobie zgotował. Ale wreszcie musiał osiągnąć dno. Obok niego, na półce skalnej zawieszonej trzy metry nad ziemią, stały detonator i mała kostka C-4. Dość, by za­ mknąć tę kryptę na zawsze. Zamierzał uruchomić detona­ tor dziś w nocy... sam chciał zostać w jaskini. Dziś to zakończy. Kiedy ocknął się z letargu, zmysły ostrzegły go o in­ truzie; początkowo sądził, że przybyła kolejna zjawa, by go dręczyć. Wyczuł zapach człowieka - młodej kobiety, są­ dząc z piżmowego ciepła jej skóry. Węsząc, otworzył oczy, wciągnął w płuca jej woń. Nie, ona nie była częścią tego koszmaru. To kobieta z krwi i kości, pierwszy człowiek, jaki za­ puścił się do tej jaskini, odkąd on tu przybył. Oświetlała ściany latarką i na chwilę go oślepiła, choć trwał ukryty nad jej głową. Słyszał jej kroki na kamieniach. Słyszał jej sapnięcie, kiedy nadepnęła na jeden ze szkieletów, pozo­ stawionych przez dawnego mieszkańca krypty. Rio poprawił się na półce skalnej, poruszył rękami i nogami, szykując się do skoku na dół. Jego ruch spło­ szył nietoperze, śpiące pod sufitem jaskini. Zerwały się do lotu, ale kobieta została w miejscu. Światło latarki na­ dal krążyło po jaskini, a potem spoczęło na otwartym sar­ kofagu. Rio wyczuł, jak jej ciekawość zmienia się w strach. Nawet jej prymitywny ludzki instynkt zareagował na śpią­ ce tu kiedyś zło. Nie powinna tu wchodzić.

Nie mógł pozwolić, aby zobaczyła coś więcej. Kiedy poprawiał się na występie skalnym, z gardła wyrwał mu się warkot. Kobieta go usłyszała i zamarła ze strachu. Światło latarki zatańczyło na ścianach jak oszalałe. Szukała wyj­ ścia. Nim Rio zebrał się do skoku, już wyszła. Zniknęła. Widziała za dużo, ale niedługo nie będzie to miało zna­ czenia. Kiedy zapadnie noc, po krypcie i Riu nie pozostanie ani śladu.

Rozdział 2 Ukryta krypta ujawnia sekrety starożytnej cywilizacji!" Dylan skrzywiła się i nacisnęła backspace na klawia­ turze swojego laptopa. Potrzebowała innego tytułu dla ar­ tykułu, nad którym pracowała - czegoś bardziej chwyt­ liwego, czegoś co nie brzmiałoby jak rodem z „National Geographic". Spróbowała jeszcze raz. To musi być coś, co krzyczałoby ze stoisk z gazetami równie głośno, jak dra­ matyczne wspomnienia z odwyku kolejnej hollywoodzkiej gwiazdki, publikowane prawie codziennie na pierwszych stronach gazet. „Starożytne ofiary z ludzi odkryte na progu zamku Drakuli!" Tak, tak lepiej. Drakula to naciągana teoria, wiadomo przecież, że od Rumunii, gdzie żył żądny krwi Vlad Tepes, dzieliło Czechy kilkaset kilometrów, ale od czegoś trzeba zacząć. Dylan wyciągnęła nogi na hotelowym łóżku, po­ prawiła komputer na kolanach i zaczęła pisać pierwszą wersję artykułu. Po dwóch akapitach utknęła. Po chwili przytrzymała klawisz backspace i cała strona znów zrobiła się pusta. Słowa po prostu nie chciały przyjść. Coś przeszkadza­ ło jej się skupić. Owszem, zdenerwował ją ten duch w gó­ rach, ale tak naprawdę gorszy był telefon do matki. Sharon usiłowała mówić wesołym i silnym głosem. Opowiadała jej

o rejsie po rzece, który schronisko organizowało za kilka dni w ramach zbierania funduszy, i o tym jak się cieszy, że weźmie udział w tej imprezie. Ostatnio straciła jedną z podopiecznych - dziewczynę o imieniu Toni, która uciekła z domu, ale zdaniem Sharon naprawdę mogła wyjść na prostą - i teraz miała pomysł na nowy program, do którego chciała przekonać założyciela schroniska, pana Dassy'ego. Miała nadzieję na prywatną rozmowę z nim, a jak zaznaczała przy wielu okazjach, by­ ła nim troszeczkę zauroczona. Nikogo to nie dziwiło, a już najmniej jej córkę. Matka często się zakochiwała. Natomiast życie uczu­ ciowe Dylan było zupełnie inne. Miała za sobą kilka związ­ ków, ale nic poważnego. Zresztą i tak nie pozwoliłaby im potrwać dłużej. Cyniczna część jej osobowości wątpiła w całą tę koncepcję „póki śmierć nas nie rozłączy", choć matka próbowała ją przekonać, że znajdzie to coś, kiedy się będzie tego najmniej spodziewać. Sharon była wolnym duchem i miała wielkie ser­ ce. Zbyt wielu nic niewartych facetów to wykorzystywa­ ło. A jeszcze teraz dotknęła ją ta okropna niesprawiedli­ wość losu. A jednak nadal się uśmiechała, nadal walczyła. Chichotała, zwierzając się Dylan, że kupiła nową sukienkę na ten rejs po rzece i że wybrała ją ze względu podkreślają­ cy figurę krój oraz na kolor, który bardzo przypominał ko­ lor oczu pana Dassy'ego. Ale kiedy Dylan ostrzegała mat­ kę żartobliwie, żeby nie flirtowała tak otwarcie z podobno bardzo przystojnym i na dodatek nieżonatym filantropem, serce jej się krajało. Sharon starała się zachowywać normalnie, ale Dylan znała ją za dobrze, żeby nie przejrzeć jej gry. Słyszała za- dyszkę, której nie można było zrzucić na karb jakości mię­ dzynarodowego połączenia z małego czeskiego miasteczka Jićin, gdzie miały nocować. Choć rozmowa trwała ledwie

dwadzieścia minut, kiedy się żegnały, Sharon sprawiała wrażenie całkowicie wyczerpanej. Dylan ciężko westchnęła, zamknęła komputer i poło­ żyła go obok siebie na wąskim łóżku. Może, zamiast sie­ dzieć w pokoju i pracować, powinna iść do pubu na piwo z Janet, Marie i Nancy? Nie bardzo miała ochotę na towa­ rzystwo, ale im dłużej siedziała sama w maleńkim pokoju hotelowym, tym dobitniej uświadamiała sobie, jaka jest sa­ motna. Cisza sprawiła, że trudno jej było myśleć o czym­ kolwiek prócz ostatecznej, straszliwej ciszy, jaka zapadnie w jej życiu, kiedy matka... O Boże. Nie potrafiła nawet pomyśleć tego okropnego słowa. Zdjęła nogi z łóżka i wstała. Okno na piętrze wycho­ dziło na ulicę. Było otwarte, ale Dylan i tak miała wraże­ nie, że się dusi. Otworzyła je szerzej i odetchnęła głęboko, patrząc na przechodzących ulicą ludzi, turystów i miejsco­ wych. I niech ją diabli, jeśli nie było tam również tej ubranej na biało zjawy. Stała na środku ulicy, nie zwracając uwagi na prze­ chodniów i samochody. Jej postać była półprzezroczy­ sta, dużo słabiej zaznaczona niż wcześniej, rozwiewała się z każdą chwilą bardziej. Ale uporczywie patrzyła na Dylan. Tym razem nic nie powiedziała, tylko przyglądała się jej z ponurą rezygnacją, która wywołała w sercu Dylan dziwny ból. - Odejdź - powiedziała do zjawy cicho. - Nie wiem, czego ode mnie chcesz, i naprawdę nie mogę się teraz tobą zajmować. Mimowolnie pomyślała drwiąco, że skoro pracuje nad artykułem na taki temat, może nie powinna spławiać go­ ści z Zaświatów. Jej szef, Coleman Hogg byłby zachwyco­ ny, gdyby miał w redakcji dziennikarkę, który naprawdę

widzi duchy. Do cholery, ten oportunistyczny drań zapewne otworzyłby całkiem nowy biznes z nią jako główną atrakcją. Tak, jasne. Prędzej jej kaktus na ręku wyrośnie. Tylko raz pozwoliła mężczyźnie wykorzystać ten szcze­ gólny, ale nieprzewidywalny dar, z jakim się urodziła i co z tego wynikło? Nie widziała ojca, odkąd skończyła dwa­ naście lat. Ostatnie słowa, jakie Bobby Alexander wypo­ wiedział do córki, kiedy na dobre opuszczał miasto, były pełne pogardy i obrzydzenia. Było to jedno z najbardziej bolesnych wspomnień Dylan, ale nauczyło ją jednego: niewielu ludziom można zaufać, więc jeśli chcesz przeżyć, polegaj na tym, kto jest dla ciebie najważniejszy. Czyli na sobie. Ta filozofia dobrze jej służyła, a wyjątek od niej czyniła tylko dla matki. Sharon Alexander była jej opoką, powier­ nicą i jedyną osobą, której naprawdę ufała i na którą za­ wsze mogła liczyć. Znała wszystkie sekrety córki, wszyst­ kie jej marzenia i nadzieje. Znała również wszystkie jej kłopoty i obawy... oprócz jednej. Dylan starała się być od­ ważna dla Sharon, ponieważ obawiała się jej powiedzieć, jak bardzo jest przerażona nawrotem raka. Nie chciała się przyznać do tego strachu ani ubrać go w słowa. - Cholera - szepnęła z irytacją, kiedy oczy zaczęły ją piec, ostrzegając o zbliżających się łzach. Powstrzymała je za pomocą żelaznej woli, którą ćwi­ czyła w sobie przez całe życie. Dylan Alexander nie płacze. Nie płakała od czasu, kiedy jako mała, zdradzona i zrozpa­ czona dziewczynka patrzyła, jak jej ojciec odjeżdża w noc. Nie, rozklejanie się, użalanie się nad sobą i rozpamię­ tywanie bólu nigdy nie przyniosły jej nic dobrego. Gniew był dużo lepszym sposobem na życie. A tam, gdzie gniew zawodził, należało o wszystkim zapomnieć. Dylan odwróciła się od okna i wsunęła bose stopy w zniszczone buty sportowe. Nie chciała zostawiać kom-

putera bez opieki, więc włożyła go do torby na ramię, chwyciła torebkę i ruszyła odszukać Janet i jej koleżanki. Może towarzystwo i ploteczki nie będą jednak takie złe? O zachodzie słońca z leśnego szlaku zniknęła już więk­ szość turystów. Kiedy na zewnątrz jaskini zrobiło się cał­ kiem ciemno, w okolicy nie było już żywego ducha. Nikt nie usłyszy wybuchu. Rio miał do dyspozycji dość C-4, by zawalić wejście do jaskini, ale nie tyle, żeby całkiem zniszczyć kryptę. Nikolai dopilnował wszystkiego przed wyjazdem. I dzięki Bogu za to, ponieważ Rio był pewien, że kiedy przyjdzie właściwa chwila, jego otępiały umysł nie poradzi sobie ze wszystki­ mi szczegółami. Klął cicho, grzebiąc w cienkich przewodach. Źle wi­ dział, wszystko rozpływało mu się przed oczami, co iryto­ wało go dodatkowo. Na czole zebrał mu się pot, zwilżając długie strąki spadające na oczy. Z cichym warkotem otarł czoło i odgarnął włosy. Popatrzył dzikim wzrokiem na le­ żące przed nim jasne kostki materiału wybuchowego. Czy podłączył już przewody? Nie pamiętał... - Skup się, idioto - syknął, wściekły, że coś, co powin­ no przychodzić mu bez trudu... i przychodziło, przed tą pa­ miętną nocą w magazynie... teraz zabiera mu całe godziny. A jeśli dodać do tego ogólne osłabienie, spowodowa­ ne głodem, prawdziwy z niego cud natury. A raczej niepo­ trzebna strata przestrzeni. Czując nagłą falę nienawiści do samego siebie, wetknął palec w jedną z kostek C-4 i podłubał w środku. Dobrze. Przewód jest na miejscu. Wszystko jedno, że nie pamięta, kiedy go tam umieścił ani że sprawdzał to już wcześniej, bo było wgniecenie na innej kostce. Zebrał cały zapas C-4 i zaniósł go w wąskie

wejście do jaskini. Włożył materiał wybuchowy w nisze wycięte w piaskowcu, tak jak przykazał mu Niko. Potem wrócił do jaskini po detonator. Cholera! Wszystkie druty były poplątane. Sam je poplątał. Jakim cudem? Kiedy? - Cholera jasna! - ryknął, oszołomiony nagłą wście­ kłością. Nie mógł myśleć, w głowie kręciło mu się tak bardzo, że aż ugięły się pod nim kolana. Runął na ziemię, jakby jego ciało było zrobione z ołowiu. Usłyszał, jak detonator toczy się gdzieś po kamieniach, ale nie sięgnął po niego. Ręce miał zbyt ciężkie, a głowę za lekką. Czuł, że opusz­ cza go świadomość, a rzeczywistość gdzieś umyka, jakby jego umysł chciał się uwolnić od tego zniszczonego ciała i uciec. Atak mdłości przygiął go mocniej do ziemi. Wiedział, że jeśli szybko się nie pozbiera, straci przytomność. To była głupota, że przestał polować kilka tygodni te­ mu. Należał do Rasy i potrzebował ludzkiej krwi, by za­ chować siły. Krew pomogłaby mu opanować ból i szaleń­ stwo. Ale nie ufał już sobie, że nie zabije podczas polo­ wania. Był tego bliski zbyt wiele razy, odkąd przybył na tę ukrytą w lesie grań. I zdecydowanie za często, kiedy wychodził zaspokoić głód, widzieli go ludzie z okolicznych wiosek i miasteczek. A od czasu tej eksplozji w Bostonie jego twarz trudno było zapomnieć. Maldecido. Usłyszał to słowo jakby z daleka. Nie z zewnątrz, ale z głębin przeszłości, wypowiedziane w języku jego matki. Manos del diablo. Comedor de la sangre. Monstruo.

Rozpoznał te okropne słowa nawet przez mgłę zalega­ jącą umysł. Słyszał je od najwcześniejszego dzieciństwa. Prześladowały go nawet teraz. Przeklęty. Diabelskie ręce. Połykacz krwi. Potwór. Taki właśnie był. I kiedyś i teraz. Co za ironia, jego ży­ cie skończy się tak, jak się zaczęło, w ukryciu, w mrocz­ nych lasach i górach... - Madre de Dios - szepnął, usiłując bezskutecznie od­ szukać detonator. - Proszę... pozwól mi z tym skończyć. Dylan ledwie odstawiła pusty kufel, kiedy postawiono przed nią nowy, pełny. To była już trzecia kolejka, odkąd przy­ szła do gospody, gdzie siedziały koleżanki jej matki, a towa­ rzyszył jej niezwykle szeroki uśmiech młodego barmana. - Na koszt firmy, drogie panie - oznajmił po angiel­ sku z silnym akcentem. Był jednym z nielicznych Czechów znających jakiś inny obcy język prócz niemieckiego. - Och, wielkie dzięki! - wykrzyknęła Janet, chicho­ cząc i zamieniając pusty kufel na pełen pienistego, bursz­ tynowego piwa. - Jesteś kochany, że tak nam opowiadasz o mieście i stawiasz piwo...! Naprawdę nie musiałeś. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł. Jego przyjacielskie ciemne oczy spoczęły na chwilę na Dylan, co mogłaby nawet uznać za komplement, gdyby nie fakt, że towarzyszące jej kobiety pasowały raczej do klu­ bu seniora. Sama Dylan też zapewne była pięć-dziesięć lat starsza od tego chłopięco przystojnego barmana, ale to nie powstrzymało jej od wykorzystywania jego wyraźnego zainteresowania. Choć nie zamierzała wyłudzać drinków ani umawiać się na randki. Interesowała ją natomiast opowieść chłopaka

o okolicznych górach oraz miejscowych tradycjach. Młody Czech wychował się w tych okolicach i spędził mnóstwo czasu na badaniu okolic, gdzie Dylan wspinała się dziś rano. - Tam jest tak pięknie - zachwycała się Nancy. - Przewodnik nie kłamie, to prawdziwy raj. - Taki wielki teren - dodała Marie. - Trzeba chyba mie­ siąca, żeby zobaczyć tu wszystko. Wielka szkoda, że jutro wracamy do Pragi. - Tak, wielka szkoda - potwierdził barman, kierując tę uwagę do Dylan. - A jaskinie? - spytała. Chciała zebrać informacje do swojego artykułu, nie wypytując zbyt natarczywie. Poza tym przypuszczała, że miejscowi wcale by się nie ucieszy­ li, gdyby się dowiedzieli, że zeszła ze szlaku. - Widziałam na mapie kilka jaskiń, ale zapewne jest ich tu dużo więcej. Pewnie nawet takie jeszcze nieodkryte, zamknięte dla tu­ rystów? Młody człowiek pokiwał głową. - O tak. Tu są setki jaskiń i kilka przepaści. Większość jeszcze nieopisana. - Dylan widziała dziś w jednej z nich stary sarkofag - rzuciła od niechcenia Janet, popijając piwo. Barman zachichotał, na jego twarzy malowało się nie­ dowierzanie. - Sama nie wiem, co widziałam. - Dylan nonszalanc­ ko wzruszyła ramionami, nie chcąc się zdradzić, na wypa­ dek gdyby naprawdę odkryła coś znaczącego. - Było tam strasznie ciemno i upał dał mi się we znaki, nie jestem więc pewna, co naprawdę widziałam. - W której jaskini byłaś? - zagadnął Czech. - Może ją znam? - Och, nie pamiętam, gdzie to dokładnie było. To na­ prawdę bez znaczenia.

- Czuła tam obecność - znów wtrąciła się Janet. - Czy nie tak to określiłaś, kotku? Jakby mroczną obecność, któ­ ra się przebudziła, kiedy Dylan była w tej jaskini. - To nic takiego. - Dylan rzuciła ostrzegawcze spoj­ rzenie sympatycznej, ale okropnie gadatliwej przyjaciółce matki. Ale Janet mrugnęła do niej tylko z błyskiem swatki w oku. Chłopak pochylił się do niej bliżej. - Wiesz, mówi się o złu mieszkającym w tych górach - powiedział z rozbawieniem, zniżając głos. - Wiele starych legend ostrzega przed diabłami żyjącymi w tych lasach. - Naprawdę? - spytała, udając rozbawienie. - O tak. O okropnych potworach, które wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. Wieśniacy uważają, że mieszkają wśród potworów. Dylan zmarszczyła lekko brwi i uniosła kufel. - Nie wierzę w potwory. - Ja oczywiście też nie - zapewnił barman. - Ale mój dziadek tak. I jego dziadek, a także cała reszta rodziny, któ­ ra uprawia tu ziemię od setek lat. Mój dziadek miał gospo­ darstwo na skraju lasu. Twierdził, że widział jedno z tych stworzeń, i to zaledwie dwa miesiące temu. Zaatakowało parobka. - Naprawdę? - Dylan rzuciła okiem na barmana, cze­ kając na pointę. - Dziadek mówił, że było tuż po zmierzchu. Razem z Matejem znosili sprzęt do szopy, kiedy nagle dziadek usłyszał jakieś dziwne dźwięki z pola. Poszedł sprawdzić i zobaczył, że Matej leży na ziemi, a nad nim pochyla się jakiś człowiek i przyciska mu usta do szyi. Pił krew z jego gardła. - Dobry Boże! - sapnęła Janet. - Ten biedak przeżył? - Tak, przeżył. Dziadek opowiadał, że kiedy pobiegł do szopy po jakąś broń, napastnik zniknął. Matej leżał na ziemi, nie miał żadnych ran, tylko trochę krwi na koszuli.

W ogóle nie pamiętał ataku. Tego człowieka, który go za­ atakował, czy diabła, jeśli wierzyć dziadkowi, nikt więcej nie widział. Janet klasnęła językiem. - Krzyżyk na drogę! To zupełnie jak w horrorach, nie sądzicie? Nancy i Marie też się przeraziły, wszystkie trzy uwie­ rzyły w opowieść Czecha. Dylan pozostała sceptyczna, choć w głębi duszy zaczęła się zastanawiać, czy jej histo­ ria o ukrytej w górach krypcie pełnej ludzkich szczątków nie byłaby bardziej wyrazista, gdyby dodać do niej relację z pierwszej ręki o jakimś wampirycznym ataku. Wszystko jedno, że rzekoma ofiara nic nie pamiętała i nie było fi­ zycznych dowodów napaści - jej szef nie zawaha się wy­ drukować relacji przesądnego, zapewne niedowidzącego, prostego starca. Do diabła, drukował już bardziej niepraw­ dopodobne historie. - Sądzisz, że mogłabym porozmawiać z twoim dziad­ kiem o tym, co widział? - Dylan jest dziennikarką - pospieszyła z wyjaśnie­ niem Janet. - Mieszka w Nowym Jorku. Byłeś kiedyś w Nowym Jorku? - Nie, ale bardzo bym chciał kiedyś pojechać - odparł, znów patrząc na Dylan. - Naprawdę jesteś dziennikarką? - Nie, niezupełnie. Może, kiedyś. Teraz piszę o... Chyba można by to określić mianem rozrywki. - Uśmiechnęła się do barmana. - Jak sądzisz, twój dziadek zgodzi się ze mną porozmawiać? - Niestety nie żyje. W zeszłym miesiącu dostał w nocy udaru i już się nie obudził. - Och. - Serce Dylan ścisnęło się z prawdziwego żalu. Pogoń za sensacją zeszła na drugi plan. - Bardzo mi przy­ kro z powodu twojej straty. Kiwnął sztywno głową.