Rozwazna

  • Dokumenty142
  • Odsłony335 837
  • Obserwuję191
  • Rozmiar dokumentów190.4 MB
  • Ilość pobrań185 899

Białołęcka Ewa - Krąg pożeraczy drzew

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :150.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Białołęcka Ewa - Krąg pożeraczy drzew.pdf

Rozwazna EBooki Wampiry i reszta/Fanastyka Ewa Białołęcka
Użytkownik Rozwazna wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 27 stron)

OKRĄG POŻERACZY DRZEW Ewa Białołęcka Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu, gdy słońce przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa. Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku, długie stado, złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach. Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swojego miejsca widziała tylko jedno jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry, mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniała własnym, niepowtarzalnym zapachem bezpieczeństwa. Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych kciukach przelotnie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okresu temu posłuchali nakazu zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością, przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę szukała w pamięci. Norman. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta. Wtedy Norman zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie: - Aryeen!! Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza zasięg wzroku, lecz nikt nie miał A

wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle, znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne, z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień. - To estrb - mruknął Norman siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy. Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika. Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące zaszyfrowane sygnały. - Co…?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Norman nasłuchiwał. - Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, poślizgnął się i wpadł w koleinę. Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu. - Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu. Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady. Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. Niebawem inny mężczyzna zmienił Normana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać. Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Norman ułożył się w pobliżu Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech. Wartownicy zasypiali natychmiast. B

Spokój nie trwał długo. - Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie. Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło się jej w głowie. - Sama sobie przynieś - warknęła Merya. - No to niech on pójdzie! - Zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce. Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła. - Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i sama pofatyguj się po mięso! Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nieposiadające żadnych szczególnych talentów pozwalających im utrzymać się na szczycie hierarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze. * Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość. - Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya. Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach, pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopanych za pomocą łopaciastych wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy. Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po prostu swawoliły. Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej było drapieżnych zwierząt. - Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę? C

Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do środka. - Tym razem pięć. - Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami. Merya zakaszlała z dezaprobatą. - Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne. W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi. - Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz zliczyć do czterech. Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i ciszej od przestraszonego węża. - Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu. Dert fuknęła gniewnie. - "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda! Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się. - A czy to nie był twój syn? Podobny. - Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę. Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła. - Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie. * Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać na drewnie skomplikowanych nacięć. D

Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką gromadę, przepychając się i usiłując wspinać się jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało się w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz. W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wciągnął na górę, gdzie porwała je w objęcia przerażona matka. Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i chroniąc w lesie. - Skacz! - usłyszała. To Norman podczołgał się do niej. - Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach. - Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę! Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku krawędzi pancerza. - Skacz!! - Nie… - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z całej siły. - To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie. Normanowi obsunęła się noga. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam, gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie. - Łatwe? - spytała. - Następny… grzbiet… - wydyszał tylko. Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku swoim przywódczyniom. Matki wołały córki. Wartownicy wzywali się nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy, odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy okręgów. E

Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich podróży. Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do drugiej, zbliżając się do siebie coraz bardziej. Wreszcie stanęły twarzą w twarz. Przywódczyni obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły kity wysuszonych traw stepowych, tworzące wysoką, jasną grzywę. Zielonkawą skórę kobiety pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wo-grt z plemienia Meryi wydawała się przy "Grzywiastej" drobniejsza, delikatniejsza i starsza niż w rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił "naszyjnik losów", z którego odczytywała narodziny i zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat dziewcząt. I chociaż ostatnia pora godów nie przyniosła jej już dzieci, Wo-grt zachowała przywództwo dzięki lotnemu umysłowi i twardej ręce. Na dominującą postawę "Grzywiastej" odpowiedziała pozycją "neutralność" i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła takiej samej. - Niespodziewane spotkanie - pierwsza odezwała się Wo-grt. "Grzywiasta" milczała przez chwilę. - Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków. - Dlaczego opóźnienie? - Wo-grt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i powoli. "Grzywiasta" przysiadła, całkiem już rozluźniona, a Wo-grt poszła za jej przykładem. Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni. Szukała słów. - Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma drzew. Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały? - Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wo-grt, mając na myśli pożar lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia. - Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe. - Pożeracze Drzew? Kto widział? F

- Nikt nie widział - ciągnęła "Grzywiasta". - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye. Bardzo obce - dodała z naciskiem. - Nasze waye długo szukały jedzenie. Dwa dzień-noc. Opóźnienie. Rozdrażniona poklepała dłońmi chude policzki. Wo-grt uznała, że nie dowie się niczego więcej. Przechyliła się ku "Grzywiastej". - Dla ciebie mało wrogów, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie każdej nocy - zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy. - Dla ciebie mało wrogów, czysta woda i zawsze jedzenie - powtórzyła "Grzywiasta", taktownie opuszczając fragment o narodzinach. Przywódczynie rozeszły się w przeciwne strony. Członkowie obu szczepów wracali do swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności. Tylko Merya została na starym miejscu. Zaniepokojona czymś nieokreślonym. Drążyło ją przeczucie zmian. * Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk uspokajał ją. Bała się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew. Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya. Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się naruszone w posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród ciemnych korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła. - Dzieci… Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później. - Moje dzieci!!!Moje dzieci…!!!- wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym krąg temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać "swojego" drzewa. Wplątane w korzenie leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. G

Uderzyła obiema rękami drzewo, które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy. - Dość!! Ugerhs!! Dość!!- usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i błony słuchowe. - Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę. Rozpoznała głos Normana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika szorstko. - Nic mi nie jest. Im też nie. Poszła w stronę Wo-grt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Norman podążył za nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień. Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: "Żadne z dzieci nie przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi". Przejrzenie patyczków ze skomplikowanym wzorem nacięć w "naszyjniku losów" i… ona. Wybrana, wypchnięta spośród członków szczepu, pozostawiona. * - Merya! Ocknęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy Normana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe. - Boli cię? - spytała. - Nie. Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania. - Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział. - Wiem - odparła krótko. - Potrzebujemy mięsa. - Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc. Zapadł zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Norman podczas przymusowej bezczynności. Łuk strażnika był dla kobiety H

nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub zobaczyło. Norman jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki jagody, lecz to nie wystarczało. Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i nabierała koloru wyblakłych porostów. Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego trybu życia, tak ona pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć. - Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy. Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego znieść. - Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych. - Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama. - Myślę?… Od myślenia to ja jestem! Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna (choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Normana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczysta żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała się prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem. "Może jutro będzie cieplej" - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu. Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu pokoleniu. U podnóża jednego z drzew niewielkie zwierzę z zapałem rozgrzebywało grunt. Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił I

w małego kopacza. Ten odskoczył, skrzeknął, odsłaniając spiczaste zęby. A potem natychmiast przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek. Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbują ocenić szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta troskliwym kokonem. Pod wpływem dotyku Meryi drgnęły, oplotły jej palce, jakby smakując zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosował się do ciemności. Z jamki spojrzało na nią mętne oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki. Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodziewanie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały swoje potomstwo korzeniom urodzinowego drzewa, dzieci były jeszcze niekształtnymi kulkami wielkości męskiej pięści, z nieproporcjonalnie dużymi pyszczkami. Wkładane do dołków wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i położyła na tym miejscy ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach. * Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała chwytać nawet te stworzenia, które namaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamistej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej. Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik. Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał odpoczynku Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe - blade jak ona sama, zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się ślady zwierzyny. Merya popatrzyła J

na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się. Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju. - "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl! Myśl! I działaj! Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare? - Myśl! Z poprzedniego zachodu słońca? Jak długo można wytrzymać bez wody? Może stado przyjdzie tu jeszcze raz? Może przychodzi tutaj zawsze? Myśli Meryi toczyły się precyzyjnie niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i mięsa. Zabić i zjeść! Jak…? Czekać. Jak? Ukryć się. W jaki sposób? Na drzewie? Jak?… Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła. - Myśl!, Myśl! - szeptała Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada. Jak… kitka stepowej trawy. Przez mgnienie Merya miała przed oczami przewodniczkę obcego plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając sprzed zdumionych oczu. Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami po własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Normana Ukryta w koronie drzewa, złocista wśród złocistości, czekała cierpliwie. Coś w niej skamieniało. Wszystkie uczucia - głodu, lęku, frustracji - wyparte zostały przez tą straszliwą cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci. Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o długich tylnych nogach i jeszcze dłuższych ogonach. Merya powoli napięła łuk. Koniec kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub lędźwie. "Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości" - przypomniała sobie słowa Normana. Brzęknęła cięciwa i strzała utkwiła w tułowiu wybranego zwierzęcia. Krótki okrzyk cierpienia ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o K

wysokości. Omal nie połamała nóg. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne! Jej mięso! Ciężko ranne zwierzę przetoczyło się a grzbiet, ostatkiem sił wymachując nogami zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę od strony głowy, wbiła palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło. Niedługo potem siedziała koło swojej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło. * Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama. Zaniepokojony Norman czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a futro pod nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką. Popatrzył na umazaną błotem Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się, pohukują i bijąc kułakami w pierś. - Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu. - Uh, uh… ou… Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Norman. Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi. Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać. - Czy nam nie zaszkodzi?… - słabo wyszemrała Merya pod wpływem nikłych resztek rozsądku. - Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Norman, - A co to za zwierzę? Teraz, gdy pusty żołądek przestał zasłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego. Norman patrzył długą chwilę na poszarpany kadłub, mierzwiąc w zamyśleniu futro nad membranami. - Kecztgrent-ra. Ziarnogłów - powiedział Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę. - Skąd wiesz? - Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Norman spojrzał na Meryę, zadziornie ruszają nosem. L

- Więc… one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb mógł ją jeszcze ugryźć. - Tu wszystko jest nowe - odrzekł Norman. - Czy kecztgrent-re przywędrowały tutaj? Tak jak waya? - Pewnie tak. Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście. - Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście zawsze były takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my stanęliśmy i wszystko inne ruszyło. Nie liczyła na to, że towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawiała się zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok, jak przedstawicie innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy. - Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Norman gładząc usztywnioną nogę. - Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy? - Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya. - Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja. Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na myśli. * Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze lub większe, ale nigdy nie wróciła z pustymi rękami. Często były to zwierzęta, jakich nigdy przedtem nie widzieli. Do "ziarnogłowca" dołączył wkrótce "wąchacz" z długim pyskiem ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, "grzebołap" zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka "plamiatek" i wreszcie groźny "pazurec", który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardzie wciągały polowania. Przestawały być trudnym do spełnienia obowiązkiem, a stały się czymś podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni, dających niewidzialność. Czasem podkradała się i zastygała wśród zarośli o krok od stada żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardziej niebezpieczna. Norman miał rację - "poruszała się". Merya znosiła łupy, a Norman nabierał sił i coraz więcej pracował. Wyprawiał skóry upolowanych zwierząt. Z niektórych zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z nich całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na narzędzia. M

- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas. Wszędzie leżą skóry. - Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce. Poza tym milej jest zagrzebać się w stosie futer niż w zimnych liściach. Skończył się problem jedzenia, chłód pozostał, a nawet rósł i Merya doceniała wysiłki partnera, gdy wracała do szałasu mokra i przemarznięta. * Mijały dni i noce. Świat toczył się swą koleiną ku niewiadomemu. Merya i Norman przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły czerniom i brązom w miarę, jak puszcza zamierała we wszechobecnej wilgoci i rozkładzie. Noga wielkookiego Rkheta zrosła się nieco krzywo. Biegnąc kulał, zataczał się lekko, co sprawiało wrażenie dziwacznego tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić się na zwierzęcych ścieżkach. Strzelał tak samo celnie jak poprzednio. Meryę dziwiło tylko jego zamiłowanie do bezsensownych czynności. Tracił czas na odsłanianie zębów ubitych zwierząt, oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły. - Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana Merya. - Przyda się - odpowiedział spokojnie. - Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci się przydać? - fuknęła Merya kopiąc zdobycz. - Tak, są tłuste - przyznał Norman - a ja chciałbym wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem, czego się uczę, ale myślę, że to będzie ważne. Przykucnięty nad wypatroszonym zezwłokiem, pokryty maskującym rysunkiem, o rękach umazanych krwią i z błyskiem w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci. - Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. - Ale to okaże się później. Na razie robię, co robię. Chcę zrozumieć to. Wskazał szerokim gestem otoczenie. Odtąd działali razem. Merya za przykładem Normana zbierała najdrobniejsze i pozornie błahe ułamki wiedzy o świecie. Nauczyła się znajdować przyjemność w pytaniu: "Dlaczego?", nawet, jeśli pozostawało bez odpowiedzi. Nadawali nazwy zwierzętom, roślinom i miejscom, biorąc je w posiadanie. On wspierał ją swą cichą inteligencją i cierpliwością, ona użyczała mu własnej bystrości i witalności. Niezauważalnie dla samych siebie wtapiali się w nowe, tak, że stało się znanym. Aż pewnego zmierzchu Merya podczas zwyczajowego obchodu urodzinowego zagajnika przystanęła, N

unosząc oczy ku czerniejącej gmatwaninie gałęzi na tle popielatego nieba. Wyciągnęła ręce, dotykając sąsiadujących pni. Norman naśladował ją. Ziębły im stopy zanurzone w opadłych liściach. Palce rozważały śliskie nierówności kory. - Czuję się jak drzewo - wyszeptał Norman. - Korzenie żywią się ziemią, a gałęzie niebem - powiedział cicho Merya. - Myślę… wydaje mi się… - Co…? - Świat nie umiera. On po prostu śpi. - Heeh… I obudzi się. - Tak. Obudzi się. * Malutkie zwierzątko, żyjące w norce między korzeniami, wysunęło ostrożnie pyszczek na zewnątrz. Pęk wąsików wibrował, łowiąc zapachy i dźwięki. Merya cmokała, wabiąc cierpliwie płochliwe stworzonko. Zwierzaczek cofnął się, a potem znów wyjrzał, świdrując intruza parą czarnych, okrągłych ślepków. Odpowiedział na wabienie czupurnym "czek- czek" i schował się ostatecznie, uznają, że dość ma już poufałości. - Wyglądał na zdrowego i zadowolonego - odezwał się Norman. - Czy to o to ci chodziło? Merya szczelnie otuliła się płatem futra. - Jest coraz zimniej, a na nim nie robi to wrażenia. - Ma futerko. - My też się o nie postaraliśmy - odrzekła. - To coś daje, ale nie tyle, ile bym chciała. Ten maluch zagrzebał się pod ziemią. Ciekawe, po co? Norman odruchowo potarmosił sierść nad nosem. Zastanawiał się. - Chroni się przed wrogami - powiedział. - Chociaż ten sposób jest chyba niepewny. Grzebołap wykopałby go z łatwością. - Może nora jest bardzo głęboka. Merya wsunęła rękę aż po łokieć w wąski otwór. - Chyba… Ech!! Wyszarpnęła gwałtownie ramię. Rzuciła okiem na skaleczony palec, po czym strzepnęła z niego kroplę krwi. - "Zębatek" - zaproponował Norman. Zaśmiała się i oblizała ślad drobnych ząbków. - Chyba nie bardzo głęboko, ale… w środku jest ciepło!! - dokończyła z tryumfem. - A więc wykopiemy sobie norę - podsumował Norman. O

- Dużą norę! * Budując nowe schronienie wykorzystali zagłębienie pod jednym z urodzinowych drzew, które ucierpiało od Pożeraczy, lecz nie uschło. Było pochylone i przed ostatecznym upadkiem ochroniło je sąsiednie. Przez kilka dni Merya i Norman na zmianę wybierali spod korzeni czarnoziem, piach i kamienie, ryjąc coraz głębiej. Omijali większe korzenie, mniejsze same cofały się przed nimi, szukając nowych miejsc. Schronienie pod drzewem było niskie i niezbyt obszerne. Wyciągnięte ręce dotykały przeciwległych krańców. Ku zadowoleniu Normana znalazły zastosowanie stosy wytrwale konserwowanych skór - wyścielały ściany zatrzymując osypujący się piasek. Wymoszczona skórami ziemianka przeistoczyła się w wygodne, ciepłe i bezpieczne gniazdo. Gdy oboje zasypiali w nim po raz pierwszy - przytuleni, grzejąc się wzajemnie, Merya pomyślała o małych Rkheta śpiących i rosnących dokoła. Tak samo jak one odpoczywała w bezpiecznych objęciach urodzinowego drzewa. * Z samego środka zielonych snów wyrwało Normana uczucie nadejścia czegoś nowego i niepokojącego. Wejście do ziemianki odcinało się od wewnętrznego półmroku plamą jasnego światła. Powoli wygrzebywał się spod przykrycia. Ostrożnie jak płochliwy zwierzak wysunął głowę na zewnątrz. Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do jaskrawego blasku. - A niech mnie zjedzą! - zawołał. Wszystko dokoła było jednolicie białe. Powietrze, dotąd tylko chłodne, teraz stało się tak zimne, że sprawiało ból nozdrzom. Norman, czując, że Merya popycha go z tyłu, wyczołgał się z krótkiego tunelu, robiąc jej miejsce. - Co to jest? - zdumiała się, zanurzając dłonie w zimnym, białym puchu. - Nasiona?… - Nasiona czego? Eh, eh! To boli! - Norman z nieszczęśliwą miną przestępował z nogi na nogę. Merya zanurkowała do nory i wyniosła z niej wybrane na chybił trafił kawałki futer. - Stań na tym. Norman z zakłopotaniem rozglądał się dokoła. Gładka biała powierzchnia ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Lekki puch osiadł także na P

konarach drzew i cienkich gałązkach. Merya z przejęciem badała nowe zjawisko. - To nie nasiona. Grudka białego "czegoś" nie smakowała niczym konkretnym. Roztarta w dłoni nikła, pozostawiając po sobie wilgoć. Merya polizała mokrą rękę. - To woda! - stwierdziła ze zdumieniem. Norman zebrał garść bieli i zgniótł ja w bryłkę z wyraźnie odciśniętymi śladami palców. - Woda… Ale skąd to się wzięło? Wyrosło czy co?… Oboje jak na sygnał popatrzyli w niebo, a potem na siebie. - Znów coś, co trzeba nazwać - powiedział Łowca. - A już zaczynałem się przyzwyczajać. Czuję się jak źdźbło trawy. Ledwo wiatr mnie przegnie w jedną stronę, to znów dmucha z drugiej i na nowo muszę się przechylać. Kiwnął się w przód i w tył, z zabawnie zmartwioną miną, stracił równowagę i usiadł w zimnym puchu. - Eh! Eh! Zerwał się czym prędzej i otrzepał. Merya śmiała się, rozbawiona jego wygibasami. - No to jak to nazwiesz? Ty, prawie najlepszy w opowiadaniu historii? - Dort'tefch. Nasienie deszczu. * Dort'tefch pozostało przez kilka dnio-nocy. Potem zniknęło i dwoje Rkheta już myślało, że nie zobaczą go więcej, ale pewnego ranka w powietrzu znów zawirowały białe strzępki. "Nasienie deszczu" opadało coraz częściej i gęściej, wreszcie przykryło wszystko grubą warstwą i zaległo na dobre. Dwa "źdźbła trawy" ze spokojem przechyliły się wraz z wiatrem losu. Zręcznie poprzykrywane i szczepione kawałki skór ochroniły ich przed kąsającym zimnem. Merya wymyśliła, jak zabezpieczyć nogi, owijając je długimi pasami futer aż po kolana, a Norman ulepszył efekt, smarując skórę tłuszczem. Polowali jawnie, dążąc za długimi pasmami śladów, pozostawionych przez zwierzynę w zdradliwej bieli. W ciągu paru dni zniknęły grzebołapy. Za to pojawiły się nachalne które - płaskozęby, przed których łakomstwem trzeba było chronić korę urodzinowych drzew. "Nasienie deszczu" nie miało zamiaru znikać, a wręcz przeciwnie - przybywało go. Ubywało za to zwierzyny i coraz trudniej było coś złowić. Q

Pewnego razu chudy, zdesperowany pazurec usiłował odebrać parze łowców zdobycz i odtąd Norman nosił jego jasno nakrapianą skórę. * Gorzkawa woń kobiecej skóry trwała w nozdrzach Normana ciężkim, nie do pozbycia się osadem. Mężczyzna podążył śladem owego zapachu, klucząc między drzewami, pozostawiając po sobie chwiejny trop. Był boso, ale nie czuł zimna. Gorąco krwi pędzącej przez ciało drażniło go do szaleństwa. Dawno już zerwał z siebie futra i gnał tak - nagi, nastroszony, dziki. Wydając głuche okrzyki, uderzał w biegu palcami o szorstką korę, drapiąc skórę do krwi. Jej krople spadały na biel dort'tefch, podobne rozgniecionym jagodom. Tropy Meryi okrążały drzewa, zapętlały się, zawracały. Nie wybierała szlaku. Uciekając, brodziła w dołkach wypełnionych "deszczowym nasieniem", przedzierała się przez zarośla, pozostawiając w cierniach pasemka włosów, których zapach potęgował jeszcze żądzę mężczyzny. W pewnym miejscu przewróciła się. Norman z jękiem padł na odcisk ciała wybranki. Połknął garść bieli, która nie przyniosła ukojenia, po czym poderwał się i pognał dalej, nie odrywają oczu od śladów stóp. Szlak skończył się niespodzianie parą szczupłych, zielonkawych nóg. Piękna jak liść, pachnąca gorzką korą kobieta czekała na niego, by napełnił ją nowym życiem. * Nie powinnaś tego robić. Omal mnie nie rozniosło - poskarżył się Norman, przerywając na chwilę lizanie skaleczonej dłoni. - Nie podobało ci się? - spytała Merya, prowokacyjnie wyginając się do tyłu. - Tego nie powiedziałem - mruknął łowca i uśmiechnął się z błyskiem w oku. - Powtórzymy to następnym razem? Nozdrza Normana drgnęły pożądliwie. - Mmmhhrrr… Ale to ty będziesz mnie gonić! Ta propozycja tak rozśmieszyła partnerkę, że po prostu musiała się wytarzać w dort'tefch. Dołączył do niej i znów kochali się wśród chrzęszczących zasp, nie czując chłodu, ogrzani namiętnością. Zwabiony pożądliwymi okrzykami drapieżnik przyglądał się zza drzewa temu, co zdawało się walką na śmierć i życie. Oblizując się nerwowo, to napinał, to rozluźniał mięśnie, zwlekając ze skokiem. Wreszcie zrezygnował i odszedł szukając mniej groźnej zdobyczy. R

* Kochankowie wracali do schronienia pod urodzinowym drzewem. Emocje opadały z wolna. Norman raz po raz odruchowo macał barki w poszukiwaniu rzemiennej uprzęży. - Nie mam nawet noża - utyskiwał. - Co będzie, gdy znów natkniemy się na pazurca? - Wejdziemy na drzewo - odparła Merya. - Chodź prędzej, zaczynam marznąć. ¸owca zatrzymał się tak raptownie, że Merya wpadła na niego. - Co?… Norman milcząc wpatrywał się w rząd głębokich dołków, przecinających ich starą, wydeptaną ścieżkę. Oczy strażnika rozszerzały się coraz bardziej. Gwałtownie, ze świstem wciągnął powietrze. Merya zajrzała do najbliższego ze śladów. Dort'tefch na dnie był zbity do twardości kamienia, z wyraźnym trójpromienistym wzorem. Wiedziała, kto zostawił te ślady. Wspomnienia, które oboje z Normanem wepchnęli na samo dno umysłów i usiłowali przysypać nowymi doznaniami, powróciły z siłą uderzenia huraganu. Znów było zielono i młode, gorące słońce rozsypywało swe złote uśmiechy na ciepłych liściach. Merya drzemała przed szałasem, a Norman czuwał nad nią jak zwykle. Trzech pozostałych wartowników krążyło po urodzinowym zagajniku. Ten błogi spokój przerwał przeraźliwy krzyk. Od tego momentu wydarzenia stały się poszarpanym pasmem to mglistych, to wyraźnych aż do bólu obrazów. Norman zastygł w pozie pełnej napięcia. Rozdarty między obowiązkiem chronienia kobiety, a chęcią przyjścia z pomocą towarzyszom. Merya pamiętała gałęzie chlaszczące ją po twarzy, twardy uścisk palców na ramieniu, gdy strażnik wlókł ją za sobą. Ciało krępego wartownika, zalane krwią. Rozprute straszliwym ciosem. Trzewia walające się na splamionej ziemi. Szeroko otwarte, zdumione oczy, jakby śmierć zaskoczyła go nagle. Potworna postać, stojąca na leśnym pagórku, wielka jak góra. O ramionach jak potężne konary, po których leniwie pełgały błyskawice. Ogromne, obce oko. Ciemne, lśniące niczym owadzi pancerz. Na nowo Merya poczuła mdlący odór intruza. Zobaczyła jego twarz - ohydną, zniekształconą, jakby ktoś wtłoczył jego szczęki w głąb czaszki. Strzały Normana nie czyniły krzywdy demonowi. Sterczały z wielkiego ciała, nieszkodliwe jak ptasie pióra. Straszliwe, lśniące pazury wzniesione do ciosu. S

Ostatnia strzała łowcy. Spękana kora suchej gałęzi pod palcami kobiety. Uderzenie na oślep. Błysk. Gigantyczny kształt walący się na drobną postać strażnika. Merya osunęła się na kolana, zwinęła, splatając ramiona nad głową. Była w stanie myśleć tylko o jednym: wrócił… wrócił… wrócił… - Strażniczko! Merya podniosła głowę. Jak ją nazwał? - Strażniczko! - Ja nie… Przerwał jej. - Oboje jesteśmy strażnikami. Zabiliśmy jednego Pożeracza Drzew i zrobimy to samo z drugim. - Nawet nie wiem jak to się stało - powiedziała Merya markotnie. - Walnęłam go, a on po prostu upadł. - Z moim nożem w brzuchu. Merya uśmiechnęła się blado. * Pożeracz Drzew nie pojawił się. Stare ślady zawiało, ale niepokój pozostał. Dwoje Rkheta zawęziło teren swych wędrówek. Stali się czujniejsi. Beztroska gonitwa po lesie wydała im się teraz karygodną bezmyślnością. Gdy powrócił wkrótce zapach gorzkiej kory, a z nim podniecenie, łączyli się pospiesznie, nie czerpiąc z aktu radości. Zjawa Pożeracza Drzew stała za ich plecami, cokolwiek robili. Dobrą wiadomość jako pierwszy przyniósł wiatr. Tchnął zapomnianym ciepłem i pochłaniał "nasienie deszczu" odsłaniając brunatną ziemię. Świat budził się ze snu tak, jak przeczuwała Merya. Z radością powitali pierwsze zielone pędy i pierwszego grzebołapa babrzącego się w błocie na rozlewiskach. "Niedługo wrócą waya" - te słowa powtarzali codziennie. Merya uśmiechając się tajemniczo, Norman z zadumą i jakby lekkim smutkiem. Nie znajdowali nowych śladów bytności Pożeracza Drzew, ale ich czujność nie słabła. Żyli w ciągłym oczekiwaniu na zagrożenie i gdy na jednym z drzew wśród starych blizn znaleźli świeżą ranę, a stratowany mech znaczył szlak ciężkiego cielska, odczuli wręcz ulgę. - Zaczęło się - rzekł Norman. - Może nie przyjdzie więcej - w głosie Meryi nie było jednak pewności. T

- Wracał trzy razy. Będą też następni. - Jeden poradził sobie z trójką dobrych strzelców. Jest ogromny - mówiła Merya. Znieruchomiała, oplatając ramionami barki, jakby chciała ochronić samą siebie. Szeroko otwarte oczy wpatrzone były gdzieś w dal, niewidzące jednak niczego. Norman czekał, nie śmiąc jej przeszkadzać. - Wielcy, ciężcy… - szeptała Merya. - Ciężcy… Chodzą po ziemi, a my… my możemy wejść na drzewo. Czatując… Nie sięgną… Nie schwytają nas, nie zobaczą. Niewidzialni Rkheta. Nagle, już przytomna i ożywiona, rzuciła promienne spojrzenie strażnikowi, ściągając wargi w uśmiechu. - Będziemy na nich polować! Z wysoka! Norman miał wątpliwości. - Możemy siedzieć na drzewach całe dnio-noce, a żaden Pożeracz Drzew nie przejdzie dołem. To nie ziarnogłowy! Merya pochyliła się ku niemu z chytrą miną. - Nie, to nie ziarnogłowy. Ale każdego można czymś przywabić, a ja chyba wiem, czym można zwabić Pożeracza. * Szczątki Pożeracza Drzew spoczywały tam, gdzie je porzucono. Przykryte gałęziami i opadłym listowiem w płytkim dołku. Odgrzebywanie ich nie należało do przyjemności. Ckliwy odór rozkładu unosił się w powietrzu. - My… musimy go wyciągnąć - zająknęła się Merya. Norman oddychał płytko, szarzejąc na twarzy. Teraz będzie dużo lżejszy - mruknął. Tego było za wiele. Wyobraźnia Meryi zadziałała. Zdążyła odbiec dwa kroki i zwymiotowała na wpół strawionym mięsem, słysząc, że Norman robi to samo. Później było lżej, może dlatego, że opróżnili żołądki. Odsłonili rozkładające się ciało i Merya zmusiła się do spojrzenia w potworną maskę, szczerzącą coś, co zapewne było zębami. - A to co? Norman podniósł patykiem małą czaszkę. - ścierwojad - odpowiedział sam sobie, zanim Merya zdążyła rozpoznać resztkę pasiastej skóry. Rozejrzeli się. - Jest tego więcej. Na zwłokach obcego i w pobliżu poniewierały się szkieleciki drobnych padlinożerców. U

- Niech mnie zjedzą! Co tu się dzieje? Norman zastanawiał się długą chwilę, po czym powiedział ostrożnie: - One chyba się otruły. - Dobrze, żeśmy go wtedy nie zjedli- dodał. Merya zszarzała na nowo. - Yyyy… Przestań! Martwy Pożeracz Drzew nie wydawał się już tak ogromny. Właściwie nie osiągał nawet rozmiarów świeżo wylęgniętego waya. Z pomocą sznurów i drągów wyciągnęli go z zagłębienia, podparli kołkami. - Nie wygląda zbyt porządnie - stwierdził Norman. - Jakby lazł na czworakach. No i jest trupem. - Nie ma wyglądać żywo. Musi być po prostu widoczny - syknęła Merya. - Ma za wielkie łapy. To go przechyla do przodu - ciągnął Norman. - I ta skorupa… Postukał kijem w grzbiet Pożeracza. Zastanowił się i stuknął jeszcze raz. - Długo będziesz się bawił!? - warknęła Merya, rozglądając się nerwowo. Wciąż miała złudzenie, że z otaczającej zieleni obserwują ją nieprzyjazne oczy. - Posłuchaj - rzekł Norman, pukając znowu. Sięgnął po garść grubych wici sterczących z karku zwłok i pociągnął. Coś trzasnęło z cicha i część pancerza odgięła się. - On jest pusty w środku. To znaczy, to na wierzchu nie jest jego ciałem. Norman oczyścił z grubsza kawałek wielkiego ramienia. Spod nawarstwionego brudu ukazały się nieregularne zielonkawe, brązowe i czarne plamy. Nóż wyszczerbił się na gładkiej powierzchni. - Twarde. Ciekawe, co ma pod spodem? Merya klepnęła towarzysza w policzek. - Następnego możesz rozebrać na kawałki. Będzie przynajmniej świeży. Ale musi być ten następny, rozumiesz? Norman spokorniał. - Rozumiem. Tylko jeszcze jedno… Merya, choć rozzłoszczona, postanowiła zdobyć się na jeszcze trochę cierpliwości. - Co? - Ścierwojady napoczęły Pożeracza i zdechły. A tam, gdzie się wykrwawił, nie chce nic rosnąć. A czy on, gdyby zeżarł ścierwojada albo któreś z nas, albo cokolwiek… czy też by zdechł? Rozumiesz… - Ciągnął pospiesznie, widząc, że Merya za chwilę trzepnie go w nos. - Pomyślałem, że możemy posmarować czymś groty… V

Merya nie opuściła wzniesionej do ciosu ręki, ale zamiast uderzyć pieszczotliwie przeczesała palcami sierść na czole łowcy. - "Kobieta myśli, mężczyzna działa"? Uh… uh… Gdyby Wo-grt cię słyszała. Wybuchnęła śmiechem. - Chodź, mężczyzno, poszukamy jakiejś trucizny na tego potwora. * Merya napięła cięciwę, starając się wycelować w miękkie miejsce pomiędzy częściami pancerza. Pożeracz Drzew poruszał się z chrzęstem. Merya opuściła łuk, besztając się w myślach. Natrafiła na Pożeracza w czasie zwyczajowego obchodu wzdłuż granic urodzinowego zagajnika. Jego plamiasty pancerz zlewał się z listowiem i zauważyła go tylko przypadkiem. Wycofała się ostrożnie za drzewo i, przyglądając się szerokim plecom wroga, zastanawiała się, co dalej. Miejsce, które wybrali na zasadzkę, oddalone było o wiele way'rt stąd. Tam, gdzie Norman i Merya znali każdy pagórek i dołek, każdy krzak i gałąź. Wytyczyli sobie szybkie trasy z konaru na konar, z drzewa na drzewo. Niezauważalni po maskującym rysunkiem, bezpieczni wysoko, poza zasięgiem łap Pożeraczy Drzew. Merya zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją z powrotem do kołczana. Norman strzelał znacznie lepiej od niej. Nie wykonując gwałtownych ruchów, wymacała palcami stopy kamyk, podniosła go i rzuciła. Zagrzechotał po nierównościach pancerza czającej się wśród zarośli postaci. Pożeracz Drzew poruszył się gwałtownie. Z chrzęstem i dziwacznym wizgiem, łamiąc gałązki, wytoczył się z krzewów. Merya po raz pierwszy usłyszał jego głos- niesamowity język, w którym obce słowa brzmiały jak przeciągłe dźwięki zwalnianych cięciw. - Weeezzz… Merya przyciskała się plecami do grubego pnia, marząc, by kora rozstąpiła się i ukryła ją. - Zeepeet gooy… keelll joą… Ziemia drgnęła, gdy obcy przechodził, oddzielony od Meryi tylko (jakże cienką!) warstwą drewna. Cicha i nieuchwytna jak cień, kobieta przemknęła pod niskimi gałązkami. Okrążyła powolnego stwora i kryjąc się między przyjazną zielenią, złamała z trzaskiem suchy patyk. Tak drażniąc potwora, rzucając kawałkami kory, szeleszcząc liśćmi prowadziła go w zasadzkę. Czołgała się pod gęstymi zasłonami wybujałych traw, wspinała się na drzewa, podążając górą. Wreszcie dojrzała martwy zezwłok, zwisający W

bezwładnie na podpórkach. Wyświergotała w przestrzeń ustalony sygnał. Raz i drugi. Nie widział Normana, a nawet nie starała się go dostrzec. Wystarczyła jej wiedza, że gdzieś tam był - na posterunku, jak zawsze niezawodny. Pożeracz Drzew zatrzymał się, zaskoczony niespodziewanym widokiem. Przez kilka chwil mamrotał swym brzękliwym głosem, czujnie obserwując otoczenie. Merya ukryta w rozwidleniu gałęzi gryzła palce. Gdzie jest strażnik? Tymczasem Pożeracz podszedł do zwłok, nieproporcjonalnie wielką łapą zaczął wycierać zaschłe błoto z pancerza martwego. Wtem zachwiał się, kaszlnął głośno, sięgając do gardła, gdzie nagle wykwitła strzała. Dusząc się, machnął potężnym ramieniem. Coś z trzaskiem, gęsto jak nagły deszcz, sypnęło się z niego w las, odłupując płaty kory i zrywając liście. Merya zza osłony drzewa posłała swoją strzałę. Utkwiła w brzuchu giganta. Rzucił się w las na oślep, a Merya ze zdumieniem i dziką uciechą uświadomiła sobie, że wróg ucieka. Kolejna strzała Normana odnalazła czuły punkt na nodze uciekiniera. Kulejąc przebiegł jeszcze kilka kroków i upadł, niezgrabnie poruszając kończynami jak zdychający skorupiak. Norman wynurzył się z zieleni tuż obok. Podchodził ostrożnie, dzierżąc nóż. Pożeracz Drzew żył jeszcze. Dławił się, wykrztuszając strumienie jasnoczerwonej krwi. Z przeciągłym, szarpiącym nerwy "wiiing-klang" z ciężkiej łapy wysunęły się lśniące pazury. Norman odskoczył. Ale to była ostatnia groźba Pożeracza. Przestał oddychać. Norman pochylił się ciekawie nad nieruchomym ciałem. Z fascynacją badał niezrozumiałe połączenia nie-skóry, nie-kamienia i nie-drewna. Skubał, szarpał, pociągał. Wtem z głośnym klapnięciem całe ramię Pożeracza Drzew oddzieliło się od pancerza i potoczyło po trawie. Spod niego ukazało się drugie, znacznie szczuplejsze, z dość zwyczajnym łokciem, nadgarstkiem i palcami zamiast długich szponów. Merya przyglądała się temu posępnie. Norman sięgnął do wielkiego, błyszczącego oka Pożeracza, lecz Merya chwyciła go za rękę i zatrzymała. - Nie. Przestań. - Czemu? Merya spojrzała na niekształtny nos i półotwarte usta - jedyne kawałki odkrytego ciała martwej istoty. - Jeżeli zobaczę, że on ma pod spodem dwoje oczu jak my, to nie będę mogła ich zabijać. Głośny trzask rozgarnianych gałęzi i trzask nadepniętego chrustu w porę ostrzegł łowców. Ukryli się na moment przed pojawieniem się następnego Pożeracza Drzew. Tak jak poprzedni, zatrzymał się na chwilę przy trupie. Potem dostrzegł ciało towarzysza. Zbliżał się do niego powoli, obracając się i X

rozglądając - czujny i spięty. Ramiona okryte absurdalnie grubym pancerzem zataczały krótkie półkola. - "Niepewny strzał" - zaświergotał Norman. - "Czekaj" - gwizdnęła ptasio Merya. Pożeracz schylił się nad zabitym. Przewrócił ciało na wznak. - "Nasze strzały" - zagwizdała łowczyni. - "Wkrótce nieważne" - odpowiedział strażnik. Pożeracz Drzew wyprostował się, mówiąc coś do siebie. - Korriiell zzort iizdeed… uogt… Dalsze słowa zagłuszył nagły huk. Niezwykła siła targnęła Pożeraczem, cisnęła przez powietrze. Zwalił się w gąszcz, siejąc odłamki pancerza. Na skrawek wolnej przestrzeni wypadł wielki ciemny kształt. Również z rasy Pożeraczy, lecz nie łaciaty, a matowoczarny. Szarżował w stronę powalonego, wnosząc pazury do ciosu. Od strony rannego rozległo się głośne buczenie i biegnący… rozleciał się w kawały! Huk przetoczył się po łowcach jak ciężkie zwierzę, wgniatając im membrany do wnętrza czaszek. Zmuszając do wciskania twarzy w mech i drapiące liście. Coś syczało, pękało, rozrywało się. Wreszcie zapadła cisza. - Niech mnie zjedzą - stęknął Norman słabo. Merya delikatnie obmacała membranę, stwierdzając, że dziwnie szumu jej w głowie. Wstrzymując oddech, wyjrzeli z kryjówki. Po czarnym Pożeraczu Drzew zostało spore wgłębienie w ziemi, walające się wokoło fragmenty skorup i ochłapy mięsa. Rozglądali się z osłupieniem. Maleńka polanka wyglądała, jakby zryło ją stado oszalałych grzebołapów. - Ja w to nie wierzę - wymamrotał łowca. - Niech mnie zjedzą, to nie jest prawda! Merya pociągnęła go lekko za włosy. - Nie gap się. Chodź, zobaczymy, czy tamten za bardzo nie krwawi. Leży blisko urodzinowego drzewa. Ciało Pożeracza wpół leżało, oparte o gęstą kępę młodych drzewek. Strzaskany pancerz częściowo odpadł, odsłaniając zmasakrowaną zawartość. - Nie żyje - ocenił Norman. - Nadal masz ochotę zobaczyć, co ma w środku? - spytała Merya ponuro. - Nie - odparł krótko i wskazał na twarz Pożeracza. Lśniąca osłona pękła i skruszyła się. Odkryta w ten sposób jedna powieka Pożeracza Drzew drgnęła i uniosła się. Oko było bladoniebieskie jak zabiedzone niebo. Merya westchnęła spazmatycznie, gdy spojrzała prosto na nią. Grube wargi rozciągnęły się, grożąc zębami. - E…lfs… - wytchnął ostatkiem sił. - Chooo… dźdźmyy stąąąd…! - zażądała Merya drżącym głosem. Y