Dedykuję:
Tobie, z szacunkiem i miłością.
Dziękuję, że przyszedłeś i odnalazłeś mnie,
I pokazałeś mi drogę.
To była podróż życia,
Najlepsza jaką miałam.
Glosariusz
Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona
wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu
członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną
zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są
rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od
cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się
dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach
krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios
w serce itp.
Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę.
Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny
apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później
pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce,
które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i
starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera.
Juchacz wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią
właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką
legalną.
Korporacja Reduktorów organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji
rasy wampirów.
Krwiczka wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym
partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
Krypta rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz
przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia
do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa.
przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom.
Lilan pieszczotliwie: ukochany, ukochana.
Omega złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani
Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia.
Pani Kronik duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów,
dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W
jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów.
Pierwsza Rodzina — królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem.
Princeps bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie
członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość.
Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w
świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat.
Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą
są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji.
Psaniec wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która
dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość
szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury
wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Reduktor członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.
Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych
wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment
we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne.
Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej
inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju.
Ryth rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera
dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę).
Wampir przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew
osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie
jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia,
wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie
może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie
przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i
koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z
pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia
życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej.
Wybranki samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć
bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności,
czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić
liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią
członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak
zarzucona.
Zanikh duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich
bliskich.
Zwyrth martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są
głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Rozdział 1
HARDHY ROZEJRZAŁ SIĘ WOKÓŁ, ogarniając wzrokiem półnagie, kłębiące się w tańcu ciała na
parkiecie. Tego wieczoru w Screamerze panował tłok. Mnóstwo kobiet ubranych w skóry i facetów,
którzy wyglądali, jakby mieli dyplomy z przemocy i zbrodni.
Hardhy i jego towarzysz pasowali tu jak ulał. Z tym wyjątkiem, że oni faktycznie byli
zabójcami.
Więc na serio to zrobisz? spytał Tohrtur.
Hardhy podniósł wzrok znad niskiego stolika i spojrzał drugiemu wampirowi w oczy.
Tak, zrobię to.
Tohrtur, bawiąc się szklaneczką z whisky, uśmiechnął się ponuro, tak że widać było tylko
końcówki jego kłów.
Wariat z ciebie, H.
No, ty wiesz to najlepiej.
Tohrtur uniósł szklankę w geście szacunku.
Ale to ty podnosisz poprzeczkę. Chcesz wziąć niewinną dziewczynę, która nie ma bladego pojęcia
o tym, w co się pakuje, i powierzyć jej przemianę komuś takiemu jak Ghrom. To szaleństwo.
On nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Hardhy dopił swoje piwo. — I okaż, proszę, trochę
szacunku.
Piekielnie gościa szanuję, ale to po prostu zły pomysł.
Potrzebuję go.
Jesteś tego pewien?
Koło ich stolika przeszła kobieta w mikromini, kozakach sięgających do pół uda i
króciutkim topie zrobionym z łańcuchów. Jej oczy lśniły spod pół kilograma pudru, a chód był tak
sztuczny, jakby miała dwie pary bioder. Hardhy nie zwrócił na nią uwagi. Dziś nie był
zainteresowany seksem.
To moja córka, Tohr.
To półczłowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. Tohrtur pokręcił głową. Moja
praprababcia też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił.
Hardhy podniósł rękę, by przyciągnąć uwagę kelnerki, wskazując na swoją pustą butelkę i
prawie suchą szklankę Tohrtura.
Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko. Nie wtedy, gdy jest szansa na jej ocalenie. Zresztą
nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się tak, że szczęśliwie przeżyje swoje
życie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości.
Miał nadzieję, że jego córka zostanie oszczędzona. Bo jeśli przejdzie przemianę i pozostanie
żywa, ale będzie wampirem, będą na nią polować jak na nich wszystkich.
Hardhy, jeśli on to w ogóle zrobi, to tylko dlatego, że jest ci coś winien, a nie dlatego, że chce.
Decyduję się na niego, nieważne z jakiego powodu.
Ale co jej dajesz? On jest mniej więcej tak opiekuńczy jak nabita spluwa, a ten pierwszy raz może
być przykry, nawet jeśli jest się przygotowanym. A ona nie jest.
Porozmawiam z nią.
Co to pomoże? Po prostu podejdziesz do niej i powiesz: Hej, wiem, że nigdy wcześniej mnie nie
widziałaś, ale jestem twoim ojcem? Aha, i jeszcze jedno wygrałaś właśnie ewolucyjną loterię:
Jesteś wampirem. Jedźmy na wycieczkę do Disneylandu!
Nienawidzę cię.
Tohrtur pochylił się do przodu, jego szerokie ramiona przesunęły się pod ciemną, skórzaną
kurtką.
- Wiesz, że będę cię wspierał. Myślę po prostu, że powinieneś jeszcze to przemyśleć. Może ja
mógłbym to zrobić dodał po chwili milczenia.
Hardhy rzucił mu surowe spojrzenie. Chcesz spróbować potem wrócić do swojego domu?
Wellsie przebije ci serce kołkiem i zostawi na słońcu, przyjacielu.
Tohrtur wykrzywił twarz. —Co racja, to racja.
A potem przyjdzie mnie szukać.
Obaj mężczyźni się wzdrygnęli.
- Poza tym... Hardhy odchylił się do tyłu, gdy kelnerka stawiała ich zamówione drinki. Odczekał,
aż się oddali, mimo iż wokół dudnił ciężki rap. Poza tym żyjemy w niebezpiecznych czasach. Jeśli
coś mi się stanie...
Ja się nią zajmę.
Hardhy poklepał przyjaciela po ramieniu. Wiem, że to zrobisz.
Ale Ghrom jest lepszy. W tych słowach nie było zazdrości, tylko zwykle stwierdzenie faktu.
Nie ma takiego drugiego jak on.
I dzięki Bogu za to stwierdził Tohrtur z uśmiechem.
Ich Bractwo, doborowy krąg twardych wojowników wymieniających się wiedzą i
walczących ramię w ramię, było tego samego zdania. Ghrom był spuszczany z łańcucha, gdy
chodziło o zemstę i ścigał ich wrogów z determinacją graniczącą z szaleństwem. Był ostatnim z
rodu jedynym wampirem czystej krwi na Ziemi i choć jego rasa czciła go jako swego króla, on
sam pogardzał swoim statusem. Niemal tragedią było to, że był on najlepszą gwarancją przeżycia
dla córki Hardhego, która była półwampirem. Mocna i nieskażona krew Ghroma zwiększała szansę
przetrwania przemiany, jeśli coś poszłoby nie tak. Ale Tohrtur miał rację. To jak oddanie dziewicy
oprawcy.
Nagle tłum zafalował, ludzie wycofywali się, spychając stojących za nimi. Schodzili komuś
z drogi. Albo czemuś.
Cholera, właśnie przyszedł szepnął Tohrtur, szybko wychylając resztę whisky ze szklanki. Nie
gniewaj się, ale ja spadam. To nie jest rozmowa, w której muszę brać udział.
Hardhy patrzył na rozstępujące się morze ludzi odsuwających się od ciemnego, górującego
nad nimi cienia. Ucieczka jest właściwym odruchem instynktu przetrwania.
Ponaddwumetrowy, odziany w skórę Ghrom był uosobieniem terroru w najczystszej postaci.
Miał długie czarne włosy, które opadały prosto na dwie strony, tworząc na czole charakterystyczne
„V". Szczelnie dopasowane, okalające twarz okulary przeciwsłoneczne zasłaniały oczy, których
nikt nigdy nie widział. Jego ramiona były dwa razy szersze niż ramiona przeciętnego mężczyzny. Z
twarzą równie arystokratyczną, co brutalną, wyglądał jak król, którym był z urodzenia, i wojownik,
którym uczyniło go przeznaczenie. No i ta poprzedzająca go aura grozy była piekielnie dobrą
wizytówką. Hardhy pociągnął długi łyk piwa.
Prosił Boga, by okazało się, że podjął właściwą decyzję.
Beth Randall uniosła oczy, gdy jej szef oparł biodro o jej biurko. Jego oczy skoncentrowały
się od razu na dekolcie jej bluzki.
- Znowu pracujesz do późna mruknął.
Cześć, Dick. „Czy nie powinieneś już iść do żony i dzieci?" dodała w myślach.
Co robisz?
Korektę dla Tony ego.
Wiesz, że są inne sposoby, by zrobić na mnie wrażenie.
Jasne, potrafiła to sobie wyobrazić. Czytałeś mojego maiła, Dick? Dziś po południu byłam
na policji i rozmawiałam z Josćm i Rickiem. Przysięgają, że do miasta przyjechał handlarz bronią.
Przy dilerach narkotyków znaleźli dwa przerobione magnum.
Dick pochylił się i poklepał ją po ramieniu i cofając rękę, skorzystał z okazji, by ją
pogłaskać.
Ty się martw o teksty i pozwól, by duzi chłopcy zajmowali się przestępcami. Nie chcielibyśmy,
byś uszkodziła tę swoją śliczną buźkę Uśmiechnął się, mrużąc oczy i wodząc spojrzeniem po jej
ustach.
„Ten bajer zestarzał się już trzy lata temu" pomyślała. Zaraz po tym, jak zaczęła dla niego
pracować. Papierowa torba. Potrzebowała papierowej torby, którą mogłaby zakładać na głowę, gdy
z nim rozmawiała. Może z przylepionym do niej zdjęciem jego żony.
Może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? spytał.
„Chyba tylko wtedy, gdyby z nieba padały pinezki i szpilki, rozpustniku". Dzięki, ale nie.
Beth odwróciła się z powrotem do ekranu komputera, mając nadzieję, że pojmie, co mu chciała dać
do zrozumienia.
W końcu odszedł, prawdopodobnie do baru naprzeciwko, o który po drodze do domu
zahaczała większość dziennikarzy kończących pracę. Caldwell w stanie Nowy Jork nie było
specjalnie ciekawe z dziennikarskiego punktu widzenia, ale duzi chłopcy Dicka lubili stwarzać
pozory, jakby mieli jakąś społeczną misję do spełnienia. Uwielbiali przesiadywać w barze u
Charliego i opowiadać o czasach, kiedy pracowali dla większych i ważniejszych gazet. W
większości byli tacy sami jak Dick: faceci w średnim wieku, kompetentni, ale o średnich
możliwościach w tym, co robili, stojący pośrodku swojej życiowej drogi. Caldwell było
wystarczająco duże i tak blisko Nowego Jorku, że miało swój udział w paskudnych, brutalnych
przestępstwach, handlu narkotykami i prostytucji, więc byli dość zajęci. Ale „Caldwell Courier
Journal" nie byt „Timesem" i nikt z nich nigdy nie zdobędzie nagrody Pulitzera. W sumie było to
smutne.
„Jasne, spójrz w lustro pomyślała Beth! „Jesteś tylko podrzędnym pismakiem". Nigdy
nawet nie pracowała w jakiejś krajowej gazecie. Więc gdy już będzie po pięćdziesiątce, chyba że
coś się zmieni, będzie w jakiejś darmowej gazetce reklamowej szlifować dział ogłoszeń i
wspominać dawną glorię w „Caldwell Courier". Sięgnęła po paczkę M&JVI'sów, które zawsze
miała przy sobie. Cholerna paczka była pusta. Znowu.
Właściwie powinna już pójść do domu, a po drodze kupić coś na wynos u Chińczyka.
Wychodząc z news roomu, który był otwartą przestrzenią przedzieloną lichymi ściankami,
zgarnęła ze stołu kolegi paczkę ciastek. Tony jadł bez przerwy. Dla niego nie istniało pojęcie
śniadania, lunchu czy kolacji. Konsumpcja była absolutną podstawą. Gdy tylko nie spał, ciągle coś
przegryzał i gdy trzeba się było doładować, jego biurko było skarbcem kalorycznych grzechów.
Zerwała celofan, nie wierząc, że może jeść to sztuczne świństwo, zapaliła światło i zeszła po
schodach na Trade Street. Na zewnątrz lipcowa fala gorąca stanowiła fizyczną barierę pomiędzy nią
a jej mieszkaniem. Na szczęście chińska restauracja była w połowie drogi do domu i miała sprawną
klimatyzację. Przy dobrym układzie może się okaże, że mają dziś sporo klientów i będzie mogła
zaczekać w przyjemnym chłodzie. Kończąc ciastko, wyjęła komórkę i wciskając szybkie
wybieranie, zamówiła wołowinę z brokułami. Po drodze przyglądała się znajomym i ponurym
widokom. Na tym kawałku Trade Street znajdowały się tylko bary, kluby ze striptizem i niewielki
salon tatuażu. Chińczyk i bufet TexMex były jedynymi restauracjami na ulicy. Pozostałe budynki
były biurami w latach dwudziestych.
Znała tu każde pęknięcie w chodniku, potrafiła nawet przewidywać zmianę świateł na
drodze. Hałas dochodzący przez otwarte drzwi i okna także nie zawierał niespodzianek. W barze
McGridera grano bluesa. W Zero Sum zza oszklonych drzwi dochodziły beczące dźwięki techno, a
w Rubensie grzmiały maszyny karaoke. Większość miejsc miała w miarę dobrą reputację, ale było
też kilka takich, których z zasady unikała. Zwłaszcza Screamer przyciągał piekielnie dziwną
klientelę. To był jedyny próg, którego nie przekroczyłaby bez policyjnej eskorty. Nagle ogarnęła ją
fala zmęczenia. Boże, ale jest parno. Powietrze było tak ciężkie, że czuła, jakby oddychała wodą.
Miała wrażenie, że uczucie zmęczenia nie jest związane tylko z pogodą. Kiepsko czuła się od
tygodni i podejrzewała, że to początki depresji. Jej praca prowadziła donikąd. Mieszkała w miejscu,
które było jej obojętne. Miała niewielu przyjaciół, żadnego kochanka i żadnych perspektyw na
romans. Jeśli wyobrażała sobie swoją przyszłość za dziesięć lat, widziała się w Caldwell z Dickiem
i jego dużymi chłopcami i tylko dużo więcej tej samej rutyny: wstajesz, idziesz do pracy, próbujesz
coś zmienić, przegrywasz i wracasz samotnie do domu.
Może po prostu powinna sobie dać spokój. Spokój z Caldwell i z „CCJ". Spokój z
elektroniczną rodziną jej budzika, telefonu na biurku i telewizora, który przechowywał jej
marzenia, gdy spała. Bóg wie, że w mieście nie trzymało jej nic oprócz przyzwyczajenia. Ze
swoimi przybranymi rodzicami nie rozmawiała już od lat, więc nie będą za nią tęsknić. A tych kilku
przyjaciół, jakich miała, było zajętych własnymi rodzinami.
Gdy usłyszała za sobą wyzywający gwizd, uniosła tylko brwi. Gdy pracujesz w pobliżu
barów, musisz się z tym liczyć. Za chwilę dał się słyszeć kolejny gwizd, po czym dwóch facetów
przebiegło przez jezdnię i ruszyło za nią. Rozejrzała się dookoła. Oddalała się od barów w stronę
długiego odcinka opuszczonych budynków przed restauracjami. Wieczór był ciemny, ale
przynajmniej świeciły się latarnie i od czasu do czasu przejeżdżał samochód.
Podobają mi się twoje czarne włosy powiedział rosły gość, zrównując z nią krok. — Mogę ich
dotknąć?
Beth wiedziała, że nie może się zatrzymać. Wyglądali jak chłopcy z college'u na wakacjach,
co oznaczało, że będą się tylko naprzykrzać, ale nie chciała ryzykować. Poza tym Chińczyk był
tylko pięć przecznic dalej. Tak czy inaczej sięgnęła do torebki po swój gaz pieprzowy.
Może chcesz, żeby cię gdzieś podwieźć? spytał wyższy. Niedaleko stąd mam samochód. Serio,
może się z nami wybierzesz na małą przejażdżkę?
Uśmiechnął się i mrugnął do kolegi, tak jakby ta zagrywka miała mu załatwić numerek.
Jego kumpel roześmiał się i obszedł ją dookoła; miał cienkie blond włosy, które zwisały bezładnie.
Przejedźmy się na niej! zasugerował blondynek. Do cholery, gdzie był jej gaz?
Wyższy wyciągnął rękę, dotykając jej włosów. Beth spojrzała na niego twardo. W koszulce
polo i szortach khaki był typowym szkolnym przystojniakiem. Stuprocentowy, typowy
Amerykanin.
Przyspieszyła, gdy się do niej uśmiechnął, koncentrując wzrok na przyćmionym neonie
chińskiej restauracji. Modliła się, by ktoś przechodził akurat ulicą, ale upał wypędził wszystkich
pieszych. W pobliżu nie było nikogo.
Chcesz mi powiedzieć, jak masz na imię? spytał typowy Amerykanin. Jej serce zaczęło mocniej
bić. Gaz zostawiła w drugiej torebce.
Jeszcze tylko cztery przecznice.
To może ja sam wymyślę ci imię? Niech się zastanowię... Może nazwę cię „kicia"? Jak ci się
podoba?
Blondynek zarechotał.
Beth przełknęła ślinę i sięgnęła po komórkę, w razie gdyby musiała wzywać policję.
„Uspokój się. Trzymaj fason".
Wyobraziła sobie, jak dobrze będzie się czuła, gdy wreszcie dotrze do klimatyzowanego
wnętrza restauracji. Może tam zaczeka i wezwie taksówkę? Tylko po to, by uniknąć ponownych
zaczepek.
No chodź, kiciu zagruchał typowy Amerykanin. Wiem, że ci się spodobam.
Jeszcze tylko trzy przecznice...
Gdy tylko zeszła z krawężnika, by przejść na drugą stronę Dziesiątej ulicy, chwycił ją w
talii. Stopy znalazły się w powietrzu i gdy ciągnął ją do tyłu, zasłonił jej usta ciężką dłonią.
Walczyła jak szalona, kopiąc i bijąc, a gdy się odwróciła, uderzając go w oko, jego uścisk zelżał.
Odepchnęła go z całej siły, jej pięty wróciły na chodnik, ale oddech uwiązł w gardle. Samochód
przejechał Trade Street, więc krzyknęła, gdy rozbłysły jego światła.
Ale po chwili znów ją miał.
Będziesz o to błagać, dziwko! Amerykanin krzyknął jej do ucha, zaciskając chwyt. Wykręcił jej
szyję, aż myślała, że pęknie i wciągnął ją głębiej do cienia. Czuła zapach jego potu i młodzieżowej
wody kolońskiej. Słyszała piskliwy śmiech jego kumpla.
Alejka. Wciągali ją w alejkę.
Chciała wymiotować, żółć paliła jej gardło. Szarpała się z furią, próbując uwolnić się z
uścisku. Panika dodawała jej sił, ale on był silniejszy.
Pchnął ja za kontener na gruz i przygniótł swoim ciałem. Wbiła mu łokieć w żebra
zaserwowała kilka kopniaków.
Do cholery, trzymaj jej ręce!
Zdążyła mocno kopnąć blondynka w łydkę, zanim chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał
ręce nad głową.
Chodź, dziwko, spodoba ci się to! warknął Amerykanin, próbując wepchnąć swoje kolano
między jej uda.
Trzymając ją za gardło, przyparł do ceglanej ściany budynku. By rozerwać bluzkę, musiał
użyć drugiej ręki i gdy odsłonił jej usta, krzyknęła. Uderzył ją mocno, tak że pękła jej warga.
Zamroczona z bólu, poczuła, że krew zalewa jej język.
Jeszcze raz, a wytnę ci język! Oczy Amerykanina pełne były nienawiści i pożądania, gdy zrywał
jej stanik i odsłaniał piersi. Do diabła, chyba i tak to zrobię!
- Hej, te cycki są prawdziwe? I spytał blondynek, tak jakby miała mu odpowiedzieć.
Jego kumpel chwycił jeden z sutków i pociągnął. Syknęła z bólu, łzy sprawiły, że wszystko
zafalowało. Choć spowodował to zbyt szybki oddech.
Amerykanin roześmiał się.
Myślę, że jest cała naturalna, ale sprawdzisz sam, gdy z nią skończę.
Gdy blondynek rechotał, jakaś głęboka część jej umysłu zaczęła działać i zaprzeczyła, że to
się rzeczywiście dzieje. Przestała walczyć, starając się sięgnąć pamięcią do treningów samoobrony.
Jej ciało zastygło w bezruchu i jedynie oddech nadal był szybki. Amerykanin dostrzegł to dopiero
po minucie.
- Będziesz grzeczna? spytał, przyglądając się jej bacznie.
Kiwnęła wolno głową.
No to dobrze. Nachylił się i jego oddech wypełnił jej nozdrza. Musiała walczyć ze sobą, by nie
wzdrygnąć się z obrzydzenia, czując stęchły zapach piwa i papierosów. Ale jeśli znowu
krzykniesz, to cię potnę. Kapujesz?
Ponownie skinęła głową.
Puść ją.
Blondyn puścił jej ręce i zarechotał, obchodząc ich, jakby szukał najlepszego miejsca dla
siebie.
Amerykanin zaczął ją obmacywać, jego dłonie przesuwały się szorstko po jej skórze...
Zmuszała się, by nie zwymiotować zjedzonego niedawno ciastka. Choć brzydziła się
przesuwających się po jej piersiach palców, sięgnęła do jego rozporka. Wciąż trzymał ją za szyję i
nie mogła dobrze oddychać, ale gdy tylko dotknęła jego krocza, jęknął i zwolnił uścisk. Szybkim
ruchem chwyciła go za jaja, wykręciła je najmocniej jak mogła i gdy upadał, walnęła go w nos.
Poczuła napływającą adrenalinę i przez ułamek sekundy żałowała, że jego kumpel jej nie
zaatakował, zamiast gapić się na nią głupkowato.
Pieprzcie się! krzyknęła do nich obu.
Beth wyskoczyła z alejki, przytrzymując bluzkę podczas biegu i nie zatrzymała się, aż
dobiegła do drzwi swojego mieszkania. Jej ręce trzęsły się tak bardzo, że nie mogła trafić kluczem
do zamka i dopiero gdy stała przed lustrem w łazience, zobaczyła, że łzy spływają jej po twarzy.
Gdy odezwało się policyjne radio, zamontowane na desce rozdzielczej jego nieoznakowanego
radiowozu, Butch 0'Neal podniósł głowę. W alejce, dość niedaleko, był ranny mężczyzna. Spojrzał
na zegarek. Było tuż po dziesiątej, co znaczyło, że zabawa dopiero się zaczyna. Piątek wieczór,
początek lipca, więc świeżo upieczone studenciki prześcigały się w głupocie. Butch pomyślał, że
ten koleś albo został napadnięty, albo dostał od kogoś nauczkę.
Miał nadzieję, że chodziło o to drugie.
Chwycił za słuchawkę i zameldował, że to sprawdzi, choć był specem od zabójstw, a nie zwykłym
gliną. Miał dwie sprawy, nad którymi obecnie pracował. Topielec z rzeki Hudson i kierowca, który
uciekł z miejsca wypadku. Zawsze było miejsce na coś jeszcze. Jeśli o niego chodziło, to uważał, że
im mniej czasu spędzi w domu, tym lepiej. Nie pozmywane naczynia w zlewie i zmięta pościel na
łóżku nie będą za nim tęsknić. „No to zobaczmy, co tam słychać u chłopaków lata" pomyślał.
Włączył syrenę i wcisnął pedał gazu.
Rozdział 2
PRZECHODZĄC PRZEZ KLUB, Ghrom spoglądał szyderczo na szybko ustępujący przed nim tłum.
W ich pocie czuć było strach i niezdrową, perwersyjną ciekawość. Wciągnął nosem odrażający
zapach.
„Jak bydło" pomyślał.
Nawet mimo ciemnych okularów jego oczy męczyły przyćmione światła, więc przymknął
powieki. Miał taki wzrok, że byłby szczęśliwszy w totalnej ciemności. Skupiając się na swoim
słuchu, rozróżniał takty muzyki, przesuwające się stopy, szepty i dźwięk kolejnej szklanki
rozbijającej się o podłogę. Nie dbał o to, czy z czymś się zderzy. Czy będzie to krzesło, stół czy
człowiek, i tak po prostu przejdzie po tym cholerstwie.
Łatwo wyczuł Hardhego, bo było to jedyne ciało w klubie, które nie śmierdziało paniką.
Choć dziś nawet ten wojownik był spięty.
Gdy stanął naprzeciw drugiego wampira, Ghrom otworzył oczy. Hardhy był dla niego
zamazanym kształtem, a jego ciemna karnacja i czarne ubranie jedyną informacją, jaką przekazywał
mu o nim wzrok.
Dokąd poszedł Tohr? spytał, wyczuwając woń whisky.
Wyszedł na powietrze. Dzięki, że przyszedłeś.
Ghrom opadł na fotel. Patrzył wprost przed siebie, gdzie tłum stopniowo pochłaniał
zrobioną przez niego ścieżkę.
Mocny rap Ludacrisa zmienił się w stary, dobry kawałek Cypress Hill.
Będzie nieźle. Hardhy był bezpośrednim gościem, który wiedział, że Ghrom nie znosi
marnowania czasu. Jeśli milczał, to znaczyło, że coś jest na rzeczy. Hardhy dopił swoje piwo i
westchnął głośno.
Mój panie...
Jeśli czegoś ode mnie chcesz, to nie zaczynaj z tym wycedził Ghrom, wyczuwając zbliżającą się
ku nim kelnerkę.
Miał wrażenie, że pomiędzy jej obcisłą bluzką i krótką spódniczką znajduje się obfity biust i
pasek nagiego ciała.
Napijesz się czegoś? spytała wolno.
Miał ochotę jej powiedzieć, żeby położyła się na stole i pozwoliła mu zająć się swoją szyją.
Ludzka krew nie utrzymałaby go długo przy życiu, ale smakowała znacznie lepiej niż ten cholerny,
rozwodniony alkohol.
Nie teraz odpowiedział. Jego oszczędny uśmiech wzbudził niepokój i równocześnie wzmógł
pożądanie. Ghrom wciągnął jej zapach do płuc. „Nie jestem zainteresowany" pomyślał.
Kelnerka kiwnęła głową, ale nie odeszła. Wpatrywała się w niego. Jej krótkie blond włosy tworzyły
w ciemności aureolę dookoła jej twarzy. Jak zaczarowana, zdawała się zapominać, jak się nazywa i
kim jest.
Ależ to było denerwujące.
To wszystko mruknął niczego nie potrzebuję.
Gdy znikała w tłumie, Ghrom usłyszał, jak Hardhy chrząknął.
Dzięki, że przyszedłeś.
Już to mówiłeś.
No tak. Ty i ja znamy się od dawna.
Fakt.
Mieliśmy razem całkiem niezłe walki i skosiliśmy sporo reduktorów.
Ghrom skinął potakująco. Bractwo Czarnego Sztyletu od pokoleń chroniło rasę przed
Korporacją Reduktorów. Hardhy, Tohrtur i czterech innych. Reduktorzy mieli znaczną przewagę
liczebną nad braćmi. Bezduszne humanoidy, które służyły złowrogiemu mistrzowi Omedze. Ale
Ghrom i jego wojownicy potrafili się bronić. I nie tylko.
Hardhy chrząknął.
Po tych wszystkich latach...
Przejdź do rzeczy, H. Marissa musi coś załatwić dziś wieczorem.
Chcesz znowu użyć pokoju u mnie? Wiesz, że nie pozwalam nikomu innemu z niego korzystać.
Hardhy roześmiał się niezręcznie. Z pewnością jej brat wolałby, żebyś się nie pokazywał w jego
domu.
Ghrom skrzyżował ramiona na piersiach i odepchnął butem stolik, robiąc sobie więcej
miejsca. Miał w dupie brata Marissy, jego wrażliwość i niechęć do stylu życia, jakie prowadził
Ghrom. Agrhes był snobem i dyletantem, który miał głowę w tyłku. Kompletnie nie był w stanie
zrozumieć, jakich wrogów miała rasa i co było potrzebne, by ją ochronić. I tylko dlatego, że ten
goguś był urażony, Ghrom nie zamierzał udawać władcy, gdy wkoło mordowano cywilów.
Powinien być w terenie ze swoimi wojownikami, a nie siedzieć na jakimś tronie. Agrhes może się
wypchać.
A Marissa nie powinna się przejmować postawą swego brata.
Niewykluczone, że skorzystam z twojego zaproszenia.
W porządku.
Teraz mów.
Mam córkę.
Ghrom powoli odwrócił głowę.
Od kiedy?
Od jakiegoś czasu.
Kto jest matką?
Nie znasz jej. Poza tym ona... nie żyje.
Smutek Hardhego otoczył go, gryzący zapach dawnego bólu przebił się przez smród
ludzkiego potu, alkoholu i seksu w klubie.
Ile ma lat? dociekał Ghrom. Przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa.
Dwadzieścia pięć.
Ghrom zaklął pod nosem.
Nie proś mnie, Hardhy. Nie proś mnie, żebym to zrobił.
Muszę, mój panie. Twoja krew jest...
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zamknę ci gębę. I to na zawsze.
Nie rozumiesz. Ona jest...
Ghrom zaczął się podnosić z fotela. Hardhy chwycił go za ramię, ale zaraz puścił.
Jest półczłowiekiem.
Jezus Maria...
Więc może nie przetrwać przemiany, jeśli będzie przez nią przechodzić. Jeśli jej pomożesz,
przynajmniej będzie miała szansę przeżyć. Twoja krew jest tak mocna, że znacznie zwiększyłaby
szansę przejścia przemiany przez mieszańca. Nie proszę cię, żebyś ją wziął jako krwiczkę. Albo
żeby ją chronić, bo tyle i ja mogę zrobić. Próbuję tylko... Proszę. Moi synowie nie żyją. Ona może
być wszystkim, co po mnie zostanie. I ja... Kochałem jej matkę.
Gdyby był to ktokolwiek inny, Ghrom użyłby swojego ulubionego słowa: spierdalaj.
Jego zdaniem ludzie istnieli tylko w dwóch pozycjach. Kobieta leżąca na plecach i facet na
brzuchu, nie oddychając. Ale Hardhy był prawie przyjacielem. Albo byłby nim, gdyby Ghrom
pozwolił mu się zbliżyć.
Gdy Ghrom wstał, zamknął oczy. Zalała go nienawiść. Nie znosił siebie za to, że musi
odejść, ale nie był facetem, który mógłby pomóc jakiemuś biednemu mieszańcowi przejść przez ten
bolesny i niebezpieczny czas. Łagodność i litość nie były częścią jego charakteru.
Nie mogę tego zrobić. Nawet dla ciebie.
Agonia Hardhego uderzyła go pełną mocą i Ghrom aż się zachwiał. Ścisnął wampira za
ramię.
Jeśli naprawdę ją kochasz, to zrób coś dla niej i poszukaj kogoś innego.
Odwrócił się i szybko wyszedł z baru. Po drodze do drzwi wyczyścił wspomnienie o sobie z
pamięci krótkoterminowej każdego człowieka, który był w klubie. Mocniejsi pomyślą, że się im
przyśnił. Słabsi w ogóle nie będą go pamiętać. Na ulicy skierował się w najciemniejszy kąt, żeby
móc się zdematerializować. Przeszedł obok jakiejś kobiety, robiącej komuś loda w mroku, lumpa
leżącego w alkoholowym amoku i dilera narkotyków, kłócącego się przez komórkę o cenę kokainy.
Ghrom od razu wiedział, że ktoś go śledzi. Wiedział też, kto to jest. Słodki zapach zasypki dla
niemowląt zdradzał wszystko. Uśmiechnął się szeroko, rozpiął swoją skórzaną kurtkę i wyciągnął
jedną ze swoich hira shuriken. Stalowa gwiazdka do rzucania dobrze leżała w jego dłoni. Sto
gramów śmierci gotowe do lotu.
Z bronią w ręce Ghrom nie zwolnił kroku, choć chciał zniknąć w ciemnościach. Pragnął
walki po tym, jak spławił Hardhego, a członek Korporacji Reduktorów za jego plecami miał
zajebiste wyczucie czasu. Zabicie bezdusznego humanoida było dokładnie tym, czego teraz
potrzebował, by móc się odprężyć.
Wciągając reduktora w głębokie ciemności, ciało Ghroma gotowało się do walki. Serce
pompowało równo, muskuły w ramionach i udach drgały w oczekiwaniu. Usłyszał dźwięk
odbezpieczania broni i w myślach kalkulował trajektorię lotu kuli. Była wycelowana w tył jego
głowy. Odwrócił się płynnym ruchem, dokładnie w momencie, gdy kula z hukiem opuściła lufę.
Pochylił się i rzucił gwiazdkę, która rozbłysła srebrem, wirując w śmiertelnym łuku. Reduktor
dostał prosto w szyję. Gwiazdka przeszła na wylot, szybując gdzieś dalej w ciemnościach. Pistolet
upadł na ziemię, dzwoniąc po asfalcie.
Reduktor chwycił się oburącz za szyję i upadł na kolana.
Ghrom podszedł i przeszukał mu kieszenie. Wyjął portfel i telefon komórkowy, po czym
włożył je do swojej kurtki. Z kabury na piersiach wyjął długi nóż o czarnym ostrzu. Był
zawiedziony, że walka nie trwała dłużej, ale sądząc po długich, ciemnych, kręconych włosach, był
to nowy rekrut. Szybkim pchnięciem położył reduktora na plecach, podrzucił nóż w powietrzu,
łapiąc go w dłoń. Ostrze przeszło przez ciało, kości i dotarło do pustki, gdzie kiedyś było serce.
Reduktor wydał zduszony okrzyk i zdezintegrował się w błysku światła.
Ghrom wytarł ostrze o swoje skórzane spodnie, włożył je z powrotem do pochwy i wstał.
Rozejrzał się wokół i zniknął.
Hardhy pił trzecie piwo. Para gotyckich ślicznotek zaproponowała mu pomoc w
zapomnieniu o kłopotach. Podziękował i nie skorzystał.
Wyszedł z baru i skierował się do swojego BMW650i, zaparkowanego nieprzepisowo w
alejce za klubem. Jak każdy prawdziwy wampir, mógł się w każdej chwili zdematerializować i
przenieść na sporą odległość, ale było to dość trudne, gdy konieczne było przenoszenie czegoś
ciężkiego. No i nie robiło się tego na widoku. Zresztą super było mieć fajny samochód.
Hardhy wsiadł do beemki i zamknął drzwi. Z nieba zaczął padać deszcz, pokrywając szybę
grubymi łzami.
Istniały przecież różne możliwości. Wzmianka o bracie Marissy dała mu do myślenia.
Agrhes był medykiem, bardzo oddanym uzdrowicielem rasy. Może on mógłby pomóc? W każdym
razie warto było spróbować. Zaaferowany planami, Hardhy włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił.
Silnik za rzęził. Znowu przekręcił kluczyk i w momencie, gdy usłyszał rytmiczne klikanie,
przeszyło go straszne przeczucie. Bomba, przymocowana do podwozia i ręcznie wpleciona w
system elektryczny pojazdu, wybuchła. Jego ostatnią myślą, gdy pochłaniała go fala białego gorąca,
było to, że córka nie miała okazji go poznać. I już tej okazji mieć nie będzie.
Rozdział 3
BETH SIEDZIAŁA POD PRYSZNICEM PRZEZ TRZY KWADRANSE, zużywając pół butelki żelu i prawie
stapiając przylegającą do ściany tapetę, bo odkręcona woda była tak gorąca. Wytarła się i założyła
szlafrok, próbując po raz kolejny nie dostrzec w lustrze swojego odbicia. Usta miała kompletnie
rozwalone.
Weszła do swojej kawalerki. Klimatyzacja wysiadła już kilka tygodni temu, więc pokój był
prawie tak duszny jak łazienka. Spojrzała na swoje dwa okna i rozsuwane drzwi, prowadzące na
zaniedbane podwórze. Chciała je wszystkie otworzyć, ale zamiast tego sprawdziła tylko zamki.
Miała zszargane nerwy, ale przynajmniej jej ciało szybko odzyskiwało równowagę. Wrócił
potężny apetyt, więc weszła do małej kuchni. Resztki kurczaka sprzed czterech dni wyglądały
zachęcająco, ale gdy odchyliła folię, poczuła zapach przepoconych skarpetek. Wyrzuciła jedzenie
do kosza i włożyła do mikrofalówki gotowy posiłek. Jadła makaron z serem na stojąco,
podtrzymując małą, plastikową tackę uchwytem do garnków. To nie mogło nawet w części
zaspokoić jej głodu, więc zjadła kolejną porcję. Myśl o przybraniu kilkunastu kilogramów w ciągu
jednej nocy zdawała się cholernie kusząca. Nic nie mogła poradzić na to, że miała niezłą twarz, ale
mogła się założyć, że jej niedoszły gwałciciel, ten mizoginiczny neandertalczyk, wolał swoje ofiary
ze zgrabnym tyłkiem. Mrugnęła oczami, próbując wyrzucić z myśli jego twarz.
Boże, wciąż czuła jego dłonie, te ohydne, ciężkie paluchy gniotące jej piersi. Powinna to
zgłosić. Powinna iść na policję, tyle że nie chciała wychodzić z mieszkania. Przynajmniej do rana.
Usiadła na materacu, który służył jej za łóżko i sofę, podkurczając pod siebie nogi. Jej
żołądek rozpracowywał powoli hamburgera z serem. Poczuła się niedobrze, jej ciałem wstrząsnęły
dreszcze. Usłyszała ciche miauknięcie i podniosła głowę.
Cześć, Bu powiedziała, poruszając palcami bez przekonania. Biedny kot gdzieś się schował, gdy
weszła do domu, zrywając z siebie ubranie i rozrzucając je po pokoju.
Czarny kot podszedł i miaucząc, wskoczył jej z gracją na kolana. Jego wielkie, zielone oczy
wyglądały na zmartwione.
Przepraszam za ten dramatyzm szepnęła, robiąc mu miejsce.
Mrucząc, potarł łeb o jej ramię. Był ciepły i przyjemnie ciężki. Nie wiedziała, jak długo tak
siedziała, głaszcząc jego delikatne, miękkie futro. Podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Sięgając po
słuchawkę, nie zmieniła rytmu głaskania. Lata spędzone z Bu doprowadziły do perfekcji
koordynację głaskania i rozmów przez telefon.
Halo? spytała, myśląc o tym, że jest już po północy, co wykluczało sprzedawców telefonicznych
i sugerowało albo kogoś z pracy, albo jakiegoś świra.
Czołem B. Zakładaj swoje buciki do tańca. Samochód jakiegoś gościa wybuchł przy Screamerze.
Z nim w środku.
Beth zamknęła oczy, chciało jej się płakać. Jose de la Cruz był jednym z policyjnych
detektywów, ale także kimś w rodzaju przyjaciela. W zasadzie, gdyby się nad tym zastanowić, to
mogła tak powiedzieć o większości kobiet i mężczyzn noszących niebieskie mundury. Ponieważ
spędzała tyle czasu w komendzie, dość dobrze ich poznała, a Jose był jednym z jej ulubieńców.
Hej, jesteś tam?
Powiedz mu. Powiedz, co się stało. Tylko otwórz usta.
Wstyd i wspomnienie horroru sprawiły, że słowa zamarły jej na ustach.
Jestem tu, Jose. Odgarnęła ciemne włosy z twarzy i odchrząknęła. Nie mogę dziś przyjść.
Jasne. Od kiedy zaczęłaś odrzucać konkretne namiary? Roześmiał się. Ale nie bój nic. Sprawę
prowadzi Twardziel.
Twardziel to detektyw z działu zabójstw, Brian 0'Neal, lepiej znany jako Twardziel lub po
prostu sir.
Serio nie dam rady... Nie dziś.
Tracisz czas na kogoś? W jego głosie wyczuwało się zainteresowanie. Josć był żonaty, i to
szczęśliwie. Ale wiedziała, że na komendzie wszyscy się nad nią zastanawiają. Kobieta z takim
wyglądem jak ona bez faceta? Coś musi być na rzeczy. No tracisz?
Boże, nie, no coś ty.
Przez chwilę panowała cisza, gdy jej kolega gliniarz ewidentnie coś wyczuł.
Co się dzieje?
Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. Wpadnę jutro na komendę.
Wtedy złoży raport. Jutro będzie wystarczająco silna, by opowiedzieć o tym, co się stało i
się nie załamać.
- Mam podjechać?
Nie, ale dzięki. Wszystko jest w porządku.
Odłożyła słuchawkę.
Piętnaście minut później była już w świeżo wypranych dżinsach i koszulce spadającej nieco
poniżej pupy. Zadzwoniła po taksówkę. Przed wyjściem przeszukała szafę, aż znalazła swoją drugą
torebkę. Ściskając mocno w dłoni puszkę z gazem pieprzowym, wyszła z mieszkania.
Pokonując tych kilka kilometrów, jakie dzieliły ją od drzwi do miejsca, gdzie wybuchła
bomba, odzyska siły i opowie wszystko Josowi.
Choć przerażało ją to, że miała odtworzyć atak na siebie, nie pozwoli, by ten dupek pozostał
na wolności i zrobił to samo komuś innemu. Nawet jeśli go nie złapią, to ona będzie pewna, że
zrobiła wszystko, by go dorwać.
Ghrom zmaterializował się w salonie domu Hardhego. Cholera, zapomniał już, jak
wspaniale mieszkał ten wampir.
Choć H był wojownikiem, miał gust arystokraty. Zaczynał jako wysoko urodzony władca,
princeps, i wciąż cenił sobie dobre życie. Jego dziewiętnastowieczna rezydencja była zadbana,
pełna antyków i dzieł sztuki. Była też bezpieczna jak sejf w banku.
Ale delikatna żółć ścian salonu drażniła oczy Ghroma.
Co za mila niespodzianka, mój panie.
Lokaj Fritz wszedł z holu i skłonił się nisko, gasząc światła, by oszczędzić wzrok Ghroma.
Starzec był jak zwykle ubrany w czarną liberię. Spędził u Hardhego około stu lat i był psańcem, co
znaczyło, że mógł wychodzić w trakcie dnia, ale starzał się szybciej od wampirów. Jego gatunek
służył arystokratom i wojownikom od tysięcy lat.
Czy zostaniesz z nami dłużej, panie?
Ghrom potrząsnął przecząco głową. Nie, jeśli będzie mógł temu zapobiec.
Najwyżej godzinę.
Twój pokój jest gotowy, panie. Będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebował. B Fritz skłonił się
ponownie w pas i wycofał z pokoju, zamykając za sobą podwójne drzwi.
Ghrom podszedł do ponaddwumetrowej wielkości portretu, który, jak mu powiedziano,
przedstawiał króla Francji. Nacisnął dłonią na prawą część ciężkiej, złotej ramy i płótno odsłoniło
korytarz z ciemnego kamienia, oświetlony gazowymi lampami.
Schody prowadziły w głąb ziemi. Na dole znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne
prowadziły do wystawnego apartamentu Hardhego. Drugie wiodły do czegoś, co Ghrom mógł
nazwać swoim domem z dala od domu. Większość dni przesypiał w magazynie w Nowym Jorku,
wewnątrz stalowego pokoju wyposażonego w system zamków rodem z Fort Knox. Jednak nigdy
nie zaprosiłby tam Marissy ani nawet żadnego z jej braci. Cenił swoją prywatność. Gdy wszedł do
środka, świece umieszczone wokół na ścianach zapłonęły na jego życzenie. Ich złocisty blask
ledwo przebijał się przez mrok. W trosce o wzrok Ghroma Hardhy pomalował wysokie na sześć
metrów ściany i sufit na czarno. W jednym rogu stało masywne łóżko, nakryte czarną pościelą i
górą poduszek. Naprzeciw znajdowała się skórzana sofa, panoramiczny telewizor i drzwi
prowadzące do czarnej, marmurowej łazienki. Była też szafa pełna broni i ubrań.
Z jakiegoś powodu Hardhy zawsze naciskał, żeby zatrzymywał się w jego rezydencji.
Piekielnie tajemnicza sprawa Nie mogło chodzić o kwestię obrony, bo Hardhy dałby sobie
radę sam, a myśl, że taki wampir jak H mógłby się czuć samotny, była po prostu śmieszna.
Ghrom wyczuł Marissę, zanim weszła do pokoju. Wyprzedzał ją zapach świeżej bryzy znad
oceanu.
„Zakończmy to" pomyślał. Chciał jak najszybciej wrócić na ulice. Poczuł tylko przedsmak
bitwy i chciał, by dziś wieczorem walka całkowicie go pochłonęła.
Odwrócił się.
Gdy skłoniła ku niemu swe drobne ciało, wyczuł w powietrzu wokół niej oddanie i
zakłopotanie.
Mój panie powiedziała.
Choć nie widział zbyt dobrze, zauważył, że miała na sobie rodzaj luźnego i powłóczystego
stroju z szyfonu. Jej długie blond włosy opadały na ramiona i plecy. Wiedział, że ubiera się tak, by
sprawić mu przyjemność, ale zdecydowanie wolał, żeby się tak nie starała. Zdjął swoją skórzaną
kurtkę i kaburę na noże, które nosił na piersiach. Przeklęci rodzice. Czemu dali mu taką samicę?
Taką... delikatną. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował przed przemianą,
może bali się, że ktoś mocniejszy mógłby go skrzywdzić.
Ghrom naprężył muskuły. Grube bicepsy uniosły się, aż jedno ramię zachrzęściło z wysiłku.
Gdyby tylko mogli go teraz zobaczyć. Ich mały chłopczyk zmienił się w pewnego swoich racji,
zimnego zabójcę.
„Pewnie lepiej, że nie żyją" pomyślał. Nie zaakceptowaliby tego, kim się stał. Chociaż
może, gdyby dożyli starości, on byłby inny.
Marissa poruszyła się nerwowo.
Wybacz, że ci przeszkadzam, Ale nie mogłam już dłużej czekać.
Ghrom skierował się do łazienki.
Potrzebujesz mnie, więc jestem.
Odkręcił wodę i podwinął mankiety swojej czarnej koszuli. W zagęszczających się kłębach
pary zmywał z dłoni brud, pot i śmierć. Potem użył mydła, by umyć pokryte rytualnymi tatuażami
ramiona. Opłukał się, wytarł i podszedł do sofy. Usiadł i czekał, zaciskając mocno zęby. Jak długo
to robili? Całe wieki. Ale za każdym razem Marissa potrzebowała trochę czasu, zanim się do niego
zbliżyła. Gdyby był to ktokolwiek inny, to jego cierpliwość wyczerpałaby się po kilku chwilach, ale
jej pozwalał na więcej.
Prawda była taka, że było mu jej żal, bo została zmuszona do tego, by być jego krwiczką.
Mówił wiele razy, że uwolni ją od umowy i pozwoli, by znalazła sobie prawdziwego partnera.
Kogoś, kto nie tylko zabije każdego, kto jej zagraża, ale też ją pokocha. Jednak, choć Marissa była
tak delikatna, nie chciała z niego zrezygnować. Pewnie sądziła, że żadna inna samica go nie zechce
i że nikt inny nie nakarmi bestii, gdy będzie tego potrzebować, co sprawiłoby, że ich rasa straciłaby
swój najsilniejszy ród. Ich króla. Przywódcę, który nie chciał być wodzem.
Jasne, był cholernie dobrą zdobyczą. Trzymał się od niej z daleka, chyba że musiał się
dokrwić, co ze względu na jego rodowód nie było zbyt częste. Nigdy nie wiedziała, gdzie jest ani co
robi. Spędzała długie, samotne dni w domu swego brata, poświęcając swoje życie, by utrzymać
przy życiu ostatniego wampira czystej krwi. Jedynego bez nawet kropli ludzkiej krwi.
Szczerze mówiąc, nie wiedział, jak to wszystko znosiła.
Nagle miał ochotę zakląć. Dziś wieczorem zapowiadała się prawdziwa uczta dla jego ego.
Najpierw Hardhy. Teraz ona.
Śledził ją wzrokiem, gdy przesuwała się po pokoju, krążąc, była coraz bliżej. Rozluźnił
mięśnie twarzy, oddychał równo i trwał w bezruchu. To była najtrudniejsza część bycia z nią.
Panikował, nie mogąc się poruszyć i wiedział, że gdy ona zacznie się posilać, uczucie dławienia się
będzie jeszcze gorsze.
Byłeś zajęty, mój panie? spytała łagodnie.
Skinął potakująco, myśląc, że jeśli mu się poszczęści to przed świtem będzie jeszcze
bardziej zajęty. Wreszcie Marissa stanęła przed nim i poczuł, jak jej głód przebija się przez
zakłopotanie. Wyczuł też jej pragnienie. Pożądała go, ale akurat to jej uczucie zablokował. Za
żadną cenę nie będzie uprawiał z nią seksu. Nie wyobrażał sobie, że mógłby skazać Marissę na to,
co robił z ciałami innych kobiet. Nigdy nie pragnął jej mieć w ten sposób. Nawet na początku.
Chodź tutaj powiedział, wskazując ręką. Opuścił ramię, nadgarstkiem do góry. Jesteś
zagłodzona. Nie powinnaś tak długo zwlekać, zanim mnie wezwiesz.
Marissa uklękła na podłodze obok jego kolan. Jej strój spływał wokół jej ciała i jego stóp.
Jej palce były ciepłe, gdy dotykała wytatuowanych na jego skórze ciemnych liter starożytnego
języka, opisujących jego rodowód. Była tak blisko, że zobaczył otwierające się usta i błysk białych
kłów, zanim zagłębiła je w jego żyle. Gdy zaczęła pić, Ghrom zamknął oczy i odchylił do tyłu
głowę. Po chwili ogarnęła go panika. Wolnym ramieniem chwycił brzeg kanapy, jego mięśnie
skurczone były w wysiłku, gdy próbował utrzymać ciało w bezruchu. Spokój, musi zachować
spokój. Wkrótce będzie po wszystkim i będzie wolny.
Gdy dziesięć minut później Marissa uniosła głowę, odskoczył gwałtownie i zaczął chodzić,
by pozbyć się uczucia niepokoju, czując niezdrową ulgę, że może się już poruszać. Gdy już
oprzytomniał, podszedł do niej. Była syta, wchłaniając siłę, jaką dawało jej zmieszanie ich krwi.
Nie podobało mu się, że leży na podłodze, więc wziął ją na ręce i właśnie miał zawołać Fritza, by
zaniósł ją do domu jej brata, gdy ktoś rytmicznie zapukał. Ghrom spojrzał na drzwi z
niezdowoleniem, podszedł do łóżka i położył ją na nim.
Dziękuję, mój panie wyszeptała. Pójdę do domu.
Zawahał się. Przykrył jej nogi, podszedł do drzwi i otworzył je szybko.
Fritz był czymś bardzo podekscytowany. Ghrom wyślizgnął się na zewnątrz, dokładnie
zamykając za sobą drzwi. Miał właśnie spytać, co u diabła usprawiedliwia to najście, gdy zapach
lokaja przeniknął przez jego poirytowanie.
Wiedział bez pytania, że śmierć złożyła mu kolejną wizytę. Hardhy odszedł.
Panie...
W jaki sposób? warknął. Z bólem będzie radził sobie później. Najpierw potrzebuje informacji.
Samochód... Widać było, że lokaj ledwo panuje nad sobą, jego głos był piskliwy i cienki, jak
jego stare ciało. Bomba, panie. Samochód. Na zewnątrz klubu. Dzwonił Tohrtur. Widział to.
Ghrom pomyślał o reduktorze, którego zabił. Chciałby wiedzieć, czy to był ten, który to zrobił.
Łajdacy, nie mieli już honoru. Przynajmniej ich przodkowie, setki lat wcześniej, walczyli jak
wojownicy. Ten nowy gatunek to byli tchórze, chowający się za technologią.
Zwołaj Bractwo wycedził. Powiedz, żeby przyszli natychmiast.
- Tak, oczywiście. A ty, panie? Hardhy prosił, by ci to przekazać lokaj coś wyjął gdyby nie było
cię, panie, przy nim, gdy będzie umierał.
Ghrom wziął kopertę i wrócił do komnaty, nie mogąc zaoferować współczucia Fritzowi ani
nikomu innemu. Marissy już nie było, co było dla niej dobre. Włożył ostatnią wiadomość od
Hardhego za pas i uwolnił swój gniew.
Świece wybuchły i rozsypały się po podłodze, gdy dookoła niego zawirował cyklon
wściekłości. Coraz mocniej, szybciej, ciemniej, aż meble uniosły się ponad podłogę i krążyły wokół
niego. Ghrom odchylił głowę do tyłu i ryknął.
Rozdział 4
GDY BETH DOTARŁA TAKSÓWKA DO SCREAMERA, miejsce zbrodni było już zabezpieczone. Alejka
była odgrodzona i oświetlona białoniebieskimi błyskami kogutów na policyjnych samochodach.
Pojawił się też opancerzony pojazd policyjnych saperów. Wszędzie kręcili się gliniarze, zarówno w
mundurach, jak i w cywilu. Wokół zebrał się też obowiązkowy tłum pijanych kibiców, paląc i
rozmawiając.
W trakcie swej pracy reportera odkryła, że morderstwa były w Caldwell popularnymi
wydarzeniami. Oczywiście dla wszystkich oprócz mężczyzny czy kobiety, którzy akurat umierali.
Dla ofiary, jak to sobie wyobrażała, śmierć była samotną sprawą, nawet jeśli on czy ona patrzyli w
twarz swojego mordercy. Przez niektóre mosty przechodzi się samotnie i nieważne, kto nas do tego
zmusił. Beth zakryła ręką usta. Swąd spalonego metalu i żrącej chemii wypełnił jej nozdrza.
Hej, Beth! Jeden z gliniarzy kiwnął do niej ręką. Jeśli chcesz podejść bliżej, przejdź od tyłu
przez Screamera. Jest korytarz...
W zasadzie chciałabym zobaczyć się z Josem. Jest w pobliżu?
Policjant rozejrzał się wokół.
Był tu minutę temu. Może wrócił na posterunek. Ricky! Widziałeś Josego?
Butch 0'Neal stanął przed nią i posłał drugiemu policjantowi wrogie spojrzenie.
No proszę, co za niespodzianka.
Beth się cofnęła. Twardziel był kawałem faceta. Wielkie ciało, głęboki głos i
mnóstwo arogancji. Podejrzewała, że wiele kobiet musiało go uważać za atrakcyjnego, ponieważ
faktycznie był przystojniakiem w takim typowo twardym, męskim wydaniu. Ale Beth nigdy nie
poczuła tej iskry. W sumie nie poczuła iskry do żadnego faceta.
-Co słychać, Randall? Włożył do ust kawałek gumy do żucia i zrolował sreberko w kulkę. Zaczął
pracować szczęką, jakby był sfrustrowany. Nie tyle żuł, co mielił.
Szukam tylko Josego. Nie interesuje mnie, co się stało.
Jasne. Jego spojrzenie skupiło się na jej twarzy. Z ciemnymi brwiami i zapadniętymi oczami
zawsze wyglądał, jakby był trochę zły, ale nagle jego twarz się zmieniła. Przejdziesz się ze mną
sekundkę?
- Serio, szukam tylko Josćgo...
Jej ramię znalazło się w żelaznym uścisku.
Chodź ze mną. Butch wciągnął ją w boczną część alejki, z dala od tłumu. Co się, do cholery,
stało z twoją twarzą?
Uniosła rękę i zasłoniła rozbitą wargę. Musiała wciąż być w szoku, bo kompletnie o tym
zapomniała.
To może powtórzę powiedział. Co się, do cholery, stało?
Ja... słowa nie mogły jej przejść przez gardło. Ja byłam. ..
Nie będzie płakać. Nie przed Twardzielem.
- Chcę się widzieć z Josem.
Nie ma go tu, więc nie możesz go widzieć. A teraz mów. Butch ścisnął ją z dwóch stron
ramionami, jakby czując, że może uciec. Był tylko niewiele wyższy, ale miał przynajmniej
kilkadziesiąt kilogramów muskułów więcej. Ogarnął ją strach, jak czekan wbijając się w pierś, ale
na dziś miała dość bycia ofiarą czyjejś dominacji.
Odwal się, 0'Neal! Położyła mu dłonie na klatce i odepchnęła. Odsunął się. Troszkę.
Beth, powiedz...
Jeśli mnie nie puścisz jej spojrzenie spotkało się z jego to napiszę artykuł o twoich metodach
przesłuchań. Tych, po których wychodzi się w gipsie i zawożą cię na prześwietlenie. Wiesz, o czym
mówię?
Jego oczy znowu się zwęziły, ale cofnął ręce, unosząc je w górę, jakby się poddawał.
Dobra. Zostawił ją, wracając do zbiegowiska. Oparła się o ścianę budynku, nie mając pewności,
czy jej nogi będą jeszcze działać jak wcześniej. Spojrzała na ziemię, próbując odzyskać siły i
zauważyła coś metalowego. Przykucnęła, patrząc na metalową gwiazdkę do rzucania.
Hej, Ricky! krzyknęła, sprowadzając policjanta, i wskazała na ziemię. Ślad.
Zostawiła go, by zajął się swoją pracą i wyszła na Trade Street, by złapać taksówkę. Nie
wytrzyma tego dłużej. Jutro złoży oficjalne zeznania u Josego. Z samego rana.
Kiedy Ghrom wrócił do salonu, był już opanowany. Miał przypasaną broń, a kurtka, którą
trzymał w ręce, była ciężka od gwiazdek i noży, których lubił używać.
Tohrtur był pierwszym członkiem Bractwa, który przyszedł. Jego oczy płonęły bólem i
żądzą zemsty, ciemny błękit stał się tak wyraźny, że nawet Ghrom go zauważył. Gdy Tohr oparł się
o jedną z żółtych ścian Hardhego, do pokoju wszedł Vrhedny. Kozia bródka, którą ostatnio
zapuścił, sprawiała, że wyglądał groźniej niż zwykle, choć to tatuaż umieszczony wokół lewego oka
czynił go prawdziwie złowieszczym. Dziś wieczorem jego czapeczka Red Soxówbyła opuszczona
tak nisko, że prawie nie było widać żadnego ze skomplikowanych wzorów na czole. Jego lewa dłoń
były jak zwykle zakryta czarną rękawicą, by przypadkiem kogoś nie dotknąć. Co było pozytywne.
Cholerna służba publiczna.
Następny był Rankohr. Jego aroganckie maniery były teraz nieco stonowane, w
uszanowaniu tego, co ich tu dziś sprowadziło. Rankohr był potężnym samcem. Wielkim, silnym,
mocniejszym niż inni wojownicy. Miał też wśród wampirów legendarną reputację seksualnego
ogiera o hollywoodzkiej urodzie. Kobiety, wampiry i ludzie, stratowałyby własne dzieci, żeby go
dopaść. Przynajmniej do momentu, kiedy nie odkryły jego ciemnej strony. Kiedy z Rankohra
wydobywał się jego demon, każdy się modlił i szukał schronienia. Członkowie Bractwa także.
Ostatnim, który przekroczył próg, był Furiath. Już prawie nie było widać, że utykał. Jego
proteza została ostatnio wymieniona na tytanowowęglowe, kompozytowe dzieło sztuki. Z jego
fantastyczną grzywą wielokolorowych włosów, Furiath powinien być w superlidze najbardziej
pożądanych facetów, ale trzymał się twardo swojego postanowienia o celibacie. W jego życiu było
miejsce tylko na jedną, jedyną miłość i od lat go to powoli wykańczało.
Gdzie twój bliźniak, gościu? spytał Ghrom.
Z już idzie.
Spóźnienie Zbihra nie było wielką niespodzianką. Postawa Z wobec świata zamykała się w
dwóch słowach „pierdol się". Chodzący, czasem odzywający się, choć najczęściej przeklinający
skurwysyn, który swoją nienawiścią, zwłaszcza do kobiet, bił wszelkie rekordy. Na szczęście z
powodu swojej pooranej bliznami twarzy i ściętych przy czaszce włosów wyglądał wystarczająco
strasznie, by wszyscy omijali go z daleka. Wykradziony rodzinie, gdy był niemowlęciem, był
juchaczem, niewolnikiem krwi i jego pani traktowała go z niezwykłą brutalnością. Furiath szukał
swojego brata bliźniaka przez prawie sto lat i ocalił go w ostatnim momencie, gdy ten został już
niemal na śmierć zakatowany. Zanurzenie w słonym morzu utrwaliło rany na ciele i oprócz
labiryntu blizn, nosił wciąż tatuaże niewolnika. Miał też różnego rodzaju okaleczenia, które sam
sobie zrobił tylko dlatego, że lubił uczucie bólu.
Spośród członków Bractwa Z był zdecydowanie najgroźniejszy. Po tym, co przeszedł, miał
w dupie wszystko i wszystkich. Łącznie ze swoim bratem. Nawet Ghrom miał się na baczności przy
tym wojowniku.
Tak. Bractwo Czarnego Sztyletu było piekielną grupą. Jedyną, która stała między zwykłymi
wampirami i reduktorami.
Krzyżując ręce na piersiach, Ghrom rozejrzał się po pokoju, przyglądając się każdemu i
oceniając ich mocne strony które równocześnie stanowiły ich przekleństwo.
Śmierć Hardhego uświadomiła mu, że mimo sukcesów w walce z mordercami ich rasy,
członkowie Bractwa byli bardzo nieliczni w zestawieniu z niewyczerpanymi, samoodradzającymi
się zastępami reduktorów. Prawda jest taka, że nigdy nie brakuje ludzi zainteresowanych zbrodnią i
zdolnych do dokonania morderstwa.
Statystyka po prostu nie była dla rasy łaskawa. Nie było ucieczki od faktu, że wampiry nie
żyją wiecznie i że któryś z członków Bractwa może zostać zgładzony. Co momentalnie zmieniało
równowagę sił na korzyść wrogów rasy.
Do diabla, przecież ta równowaga i tak była już zakłócona. Odkąd, wiele wieków temu,
Omega stworzył Korporację Reduktorów, liczba wampirów malała aż do momentu, gdy zostało
jedynie kilka enklaw populacji. Ich gatunek był bliski zagłady. Mimo iż Bractwo było nadzwyczaj
dobre w tym, co robiło. Gdyby Ghrom był innego rodzaju królem, takim jak jego ojciec, który
pragnął być adorowany jako ojciec wampirzej rodziny, to może przyszłość byłaby bardziej
obiecująca. Ale syn nie był taki jak ojciec. Ghrom był wojownikiem, a nie przywódcą. Czuł się
lepiej ze sztyletem w dłoni, niż będąc wielbionym.
Skupił się na braciach. Wojownicy patrzyli na niego wyczekująco. Ich szacunek go drażnił.
- Atak na Hardhego odbieram bardzo osobiście powiedział.
Bracia mruknęli z aprobatą.
Ghrom wyciągnął portfel i komórkę, którą zabrał zabitemu przez niego członkowi
Korporacji.
Mam to od reduktora, którego spotkałem dziś wieczorem za Screamerem. Ktoś może się tym
zająć?
Rzucił przedmioty w górę. Furiath złapał oba i przekazał telefon Yrhednemu.
Musimy znowu zrobić obławę stwierdził, krążąc po pokoju.
- Dokładnie tak mruknął Rankohr. Usłyszeli metaliczny dźwięk i zaraz potem nóż wbijany w stół.
Musimy ich dorwać tam, gdzie trenują. Gdzie mieszkają.
Co oznaczało, że bracia będą musieli przeprowadzić rekonesans. Członkowie Korporacji
Reduktorów nie byli głupi. Regularnie zmieniali centra operacyjne, ciągle przenosząc z miejsca na
miejsce ośrodki rekrutacyjne i treningowe. Członkowie Bractwa z reguły bowiem sami wystawiali
się na cel i walczyli z tymi, którzy ich namierzyli. Czasami Bractwo ruszało na wypady w grupie,
zabijając od razu tuziny reduktorów. Jednak tę ofensywną taktykę rzadko stosowano. Zmasowane
ataki były skuteczne, ale jednocześnie ryzykowne. Wielkie bitwy z reguły przyciągały uwagę
ludzkiej policji, a w interesie wszystkich było nierobienie wokół siebie zamieszania.
Jest prawo jazdy mruknął Furiath. Adres miejscowy, więc sprawdzę.
Jak się nazywał? spytał Ghrom.
Robert Strauss.
Vrhedny zaklął, przeglądając telefon. Dużo tu nie ma. Jakieś gówno w rejestrze połączeń i
jakieś szybkie wybierania. Wrzucę to do komputera i sprawdzę, kto dzwonił do niego i do kogo on
dzwonił.
Ghrom zacisnął szczęki. Niecierpliwość i wściekłość tworzyły cholernie trudny do
przełknięcia koktajl. Nie muszę wam mówić, żebyście działali szybko. Nie wiadomo, czy
reduktor, którego dziś załatwiłem, był tym, który to zrobił, więc myślę, że powinniśmy oczyścić
całą okolicę. Zabić ich wszystkich, nieważne, jaki wyniknie z tego burdel.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Zbihr.
Ghrom spojrzał gniewnie. Miło, że wpadłeś Z. Byteś zajęty panienkami dziś wieczorem?
A może byś się tak odpierdolił, co? Zbihr stanął w rogu, z dala od reszty.
A ty gdzie będziesz, panie? spytał Tohrtur spokojnym tonem.
Dobry stary Tohr. Zawsze stara się zachować spokój, w zależności od sytuacji przez zmianę
tematu, interwencję albo przymus.
Tutaj. Zostanę tutaj. Jeśli reduktor, który zabił Hardhego żyje i jest zainteresowany przedłużeniem
zabawy, to chcę być osiągalny i łatwy do znalezienia.
Gdy wojownicy wyszli, Ghrom założył kurtkę i poczuł za pasem kopertę Hardhego. Z
przodu było coś napisane i jak sądził, było to jego imię. Rozerwał kopertę. Gdy wyciągał kremową
kartkę, na ziemię wypadła fotografia. Podniósł ją i miał wrażenie, że jest na niej kobieta z długimi,
ciemnymi włosami. Ghrom spojrzał na list. Litery tworzyły zamazany ciąg, którego nie rozszyfruje,
choćby nie wiadomo jak wysilał swój wzrok.
Fritz! zawołał.
Lokaj przyszedł natychmiast.
Czytaj.
Fritz wziął kartkę i pochylił nad nią głowę w milczeniu.
- Głośno warknął Ghrom.
Och, przepraszam, panie. Fritz chrząknął. „Jeśli jeszcze z tobą nie rozmawiałem, to spytaj o
szczegóły Tohr tura*. Numer 1188 Redd Avenue, apartament IB. Nazywa się Elizabeth Randall.
PS. Dom i Fritz należą do ciebie, jeśli ona nie dożyje dorosłości. Przepraszam, że tak szybko się to
skończyło. H."
− Sukinsyn szepnął Ghrom.
Rozdział 5
BETH PRZEBRAŁA SIĘ W SWÓJ NOCNY STRÓJ, składający się z bokserek i tshirtu, i zaczęła
rozkładać materac, gdy nagle Bu zaczął miauczeć przed szklanymi, rozsuwanymi drzwiami.
Chodził w kółko, wpatrując się w coś na zewnątrz.
Czy znowu próbujesz dostać się do kotka pani Di? Już raz spróbowaliśmy i nie wyszło to nam na
dobre, pamiętasz?
Odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś zaczął walić w drzwi. Serce przyspieszyło rytm.
Podeszła i zerknęła przez judasz. Kiedy zobaczyła, kto to jest, odskoczyła gwałtownie i oparła się
plecami o tanie, drewniane panele.
Znowu gwałtowne pukanie.
Wiem, że tam jesteś powiedział Twardziel i nie dam za wygraną.
Odblokowała zamek i otworzyła szeroko drzwi. Zanim zdążyła wysłać go do diabła,
wtargnął do środka.
Bu wygiął grzbiet i zasyczał.
Mnie też jest miło cię poznać, panterko głęboki głos Butcha zdawał się zupełnie nie pasować do
jej mieszkania.
Jak się dostałeś do budynku? spytała, zamykając drzwi.
Włamałem się.
Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego wybrałeś ten budynek na włam, panie władzo?
Wzruszył ramionami i rozsiadł się w jej podniszczonym fotelu.
Myślałem, że odwiedzę znajomą.
Więc czego chcesz?
Niezłe masz to mieszkanko powiedział, rozglądając się wokół.
Jesteś kiepskim kłamcą.
Hej, przynajmniej masz tu czysto, czego nie mogę powiedzieć o moim chlewie. Jego ciemne,
orzechowe oczy zatrzymały się na jej twarzy. A teraz pogadajmy o tym, co takiego się wydarzyło,
kiedy wyszłaś dziś z pracy, dobra?
Beth skrzyżowała ręce na piersiach.
Roześmiał się cicho.
Kurczę, co takiego ma w sobie Jose czego ja nie mam?
Masz kartkę i długopis? Lista będzie długa.
Auuu. Zimna jesteś, wiesz? W jego głosie słychać było rozbawienie. Czy ty lubisz tylko tych
facetów, którzy już są zajęci?
Słuchaj, jestem wykończona...
Fakt, późno skończyłaś dziś pracę. Jakiś kwadrans przed dziesiątą. Rozmawiałem z twoim szefem.
Dick mówił, że wciąż byłaś przy biurku, gdy on wychodził do Charliego. Poszłaś pieszo wzdłuż
Trade Street, prawda? Założę się, że robisz tak codziennie. I byłaś sama. Przez jakiś czas.
Beth przełknęła ślinę, gdy cichy dźwięk przyciągnął jej wzrok do szklanych drzwi. Bu
znowu zaczął krążyć i miauczeć, jego oczy szukały czegoś w ciemnościach.
Powiesz mi teraz, co się stało, gdy doszłaś do skrzyżowania Trade z Dziesiątą ulicą? Spojrzał na
nią z sympatią.
Skąd ty...
Po prostu ze mną porozmawiaj, a ja ci obiecuję, że załatwię tego skurwysyna raz a dobrze.
Ghrom stał na zewnątrz, patrząc na córkę Hardhego. Była wysoka jak na samicę
człowieków i miała czarne włosy, ale to jedyne szczegóły, jakie mógł dostrzec swoimi oczami.
Wciągnął powietrze, ale nie mógł poczuć jej zapachu. Miała pozamykane okna i drzwi, a wiejący
od zachodu wiatr niósł słodkawy smrodek rozkładających się śmieci. Jednak przez zamknięte drzwi
słyszał jej głos. Z kimś rozmawiała. Z mężczyzną, którego najwyraźniej nie lubiła czy któremu nie
ufała, bo jej słowa były krótkie i oschłe.
Ułatwię ci to tak, jak tylko będę potrafił powiedział ów facet.
Ghrom zobaczył, jak Beth podchodzi do szklanych drzwi i wygląda na zewnątrz.
Patrzyła wprost na niego, ale wiedział, że nie może go dojrzeć. Był głęboko w cieniu.
Otworzyła drzwi i wystawiła na zewnątrz głowę, blokując kotu drogę swoją nogą. Ghrom
wciągnął powietrze i poczuł, jak dociera do niego jej zapach. Pachniała naprawdę pięknie. Jak
kwiat. Może kwitnąca w nocy róża. Wciągnął do płuc jeszcze więcej powietrza i zamknął oczy, gdy
jego ciało reagowało i czuł, jak krew płynie szybciej. Hardhy miał rację była bliska przemiany.
Czuł to w niej. Mieszaniec czy nie, i tak będzie przechodzić przemianę.
Zamknęła tylko siatkę na owady w wejściu i odwróciła się z powrotem do mężczyzny.
Teraz, gdy drzwi były otwarte, jej głos był znacznie wyraźniejszy i Ghrom pomyślał, że bardzo mu
się podoba zmysłowość w jej tonie.
Przeszli za mną na drugą stronę ulicy. Było ich dwóch. Wyższy wciągnął mnie do alejki i...
Słysząc to, Ghrom wyprostował się nagle.
Próbowałam z nim walczyć, naprawdę. Ale był silniejszy ode mnie i potem jego kumpel
przytrzymał mnie za ręce. Jej głos się załamywał. Powiedział, że wytnie mi język, jeśli będę
krzyczeć i na serio myślałam, że mnie zabije. Potem rozerwał mi bluzkę i stanik. Byłam o krok od...
Ale uwolniłam się i uciekłam. Miał niebieskie oczy, brązowe włosy i kolczyk, taki diamencik w
lewym uchu. Nosił ciemnoniebieską koszulkę polo i krótkie spodenki w kolorze khaki. Nie
widziałam zbyt dobrze jego butów. Jego kolega to krótko ostrzyżony blondyn, bez kolczyków, w
białym tshircie z nazwą tej lokalnej grupy „To mato Eater".
Mężczyzna podniósł się i podszedł do niej. Objął ją ramieniem i próbował przytulić, ale
odsunęła się na pewną odległość.
Naprawdę myślisz, że można ich dopaść? spytała.
Mężczyzna skinął głową.
Tak właśnie myślę.
Butch opuszczał mieszkanie Beth Randall w podłym nastroju. Rozmowa z zaatakowaną
kobietą nigdy nie była jego ulubionym zajęciem. W przypadku Beth było to dodatkowo przykre, bo
od jakiegoś czasu ją znał i można powiedzieć, że mu się podobała. Fakt, że była piękną kobietą, nie
mial tu specjalnego znaczenia, ale jej spuchnięte usta i siniaki wokół szyi były teraz denerwującymi
minusami w jej normalnie perfekcyjnej fizjonomii. Beth Randall była po prostu niesamowicie i
niepowtarzalnie piękna. Miała długie i gęste, czarne włosy, nieprawdopodobnie jasne, niebieskie
oczy, bladokremową cerę i usta stworzone do męskich pocałunków. No i jej figura. Długie nogi,
wąska talia i perfekcyjnie proporcjonalne piersi. Wszyscy faceci na komendzie się w niej kochali i
Butch musiał przyznać, że była bardzo w porządku, bo nigdy tego nie wykorzystywała, by wydobyć
od chłopaków jakieś tajne informacje z dochodzeń czy inne sekrety. Była we wszystkim
profesjonalistką. Nigdy się z żadnym z nich nie umawiała, choć większość dałaby sobie obciąć jaja,
żeby tylko potrzymać ją za rękę.
Jedno było pewne: ten, który ją napadł, popełnił cholerny błąd, wybierając właśnie ją.
Wszyscy gliniarze będą chcieli dopaść tego głupca, jak już się dowiedzą, kim jest.
A Butch lubił dużo gadać.
Wsiadł do swojego nieoznakowanego radiowozu i pojechał do szpitala świętego Franciszka,
po drugiej stronie miasta. Zaparkował przy krawężniku na wprost izby przyjęć i wszedł do środka
Strażnik przy drzwiach uśmiechnął się do niego.
− Do kostnicy, panie władzo?
Nie. Tylko kogoś odwiedzam.
Strażnik kiwnął jedynie głową.
Butch przeszedł obok poczekalni izby przyjęć z plastikowymi kwiatami, podniszczonymi
kolorowymi pismami i niespokojnymi pacjentami. Otwierając podwójne drzwi, skierował się do
sterylnych, białych pomieszczeń. Skinął głową pielęgniarkom i lekarzom, których znał, i podszedł
do okienka rejestracji.
Cześć, Doug. Kojarzysz tego gościa, którego przywieźliśmy z rozchrzanionym nosem?
Lekarz spojrzał znad kartoteki.
-Jasne. Właśnie mają go wypisać. Jest z tyłu, w pokoju 28. Internista roześmiał się cicho. Ale
mówię ci, że nos to najmniejszy z problemów tego gościa. Przez jakiś czas nie będzie śpiewał
niskim głosem.
Dzięki, przyjacielu. A tak w ogóle, jak tam żona?
W porządku. Ma termin za tydzień.
Daj znać, jak poszło.
Zanim wszedł do pokoju 28, rozejrzał się po korytarzu. Było cicho. Ani śladu szpitalnego
personelu, żadnych odwiedzających czy pacjentów. Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Billy Riddle uniósł głowę. Pod jego nosem był biały bandaż, jakby przytrzymując mu mózg.
Co tam, szefie? Znaleźliście tego gościa, który mnie załatwił? Mają mnie właśnie wypisać i
czułbym się lepiej, gdybym wiedział, że już go macie.
Butch zamknął drzwi i cicho przekręcił zamek.
Uśmiechał się, gdy podchodził do łóżka, patrząc na diamencik w lewym uchu gościa.
Jak tam nos, Billy, mój chłopcze?
Już całkiem nieźle. A pielęgniarka to niezła szpara...
Butch chwycił gnojka za niebieską koszulkę polo i szarpnął, stawiając go na nogi. Potem
pchnął go na ścianę z taką siłą, że zadygotała cała maszyneria za łóżkiem. Przysunął się tak blisko,
że mogliby się pocałować.
Dobrze się dziś bawiłeś?
Billy patrzył na niego szeroko otwartymi, niebieskimi oczami.
O czym pan mówi? Butch znowu pchnął z siłą.
Zostałeś rozpoznany przez kobietę, którą usiłowałeś zgwałcić.
To nie byłem ja!
Nie pierdol. A za twoją głupią groźbę o twoim nożu i jej języku mogę cię wysłać nawet do pierdla
w Dannemora. Miałeś kiedyś chłopaka, Billy? Myślę, że taki ładny, biały chłopczyk jak ty będzie
tam popularny.
Gość zbladł jak ściana.
Nie dotknąłem jej!
Coś ci powiem, Billy. Jeśli będziesz grzeczny i powiesz mi, gdzie jest twój kumpel, to może
nawet stąd wyjdziesz o własnych siłach. Inaczej zabiorę cię na komendę na noszach.
Przez moment zdawało się, że Billy rozważa tę propozycję. Po chwili zaczął szybko
wyrzucać z siebie słowa.
To ona tego chciała! Błagała mnie...
Butch podniósł kolano i przycisnął je do krocza chłopaka. Billy wrzasnął cienkim głosem.
Czy to właśnie dlatego będziesz przez następny tydzień sikał na siedząco?
Gdy gnojek zaczął coś paplać, Butch puścił go i patrzył, jak ten osuwa się na podłogę. Kiedy
Billy zobaczył wyciągnięte kajdanki, jego miauczenie stało się jeszcze głośniejsze.
Butch podniósł go z siłą i niezbyt delikatnie, łącząc nadgarstki, założył mu kajdanki.
- Jesteś aresztowany. Cokolwiek powiesz, może być użyte w sądzie przeciw tobie. Masz prawo do
obrony...
Masz w ogóle pojęcie, kim jest mój ojciec? wrzasnął Billy, jakby odzyskując głos. Możesz się
pożegnać z odznaką!
Jeśli nie stać cię na to, obrońca zostanie ci przydzielony z urzędu. Czy zrozumiałeś swoje prawa?
Pierdol się!
Butch chwycił go za tyl głowy i wcisnął jego rozwalony nos w linoleum. Czy zrozumiałeś
swoje prawa?
Billy jęknął i skinął głową, zostawiając na podłodze świeże ślady krwi.
− Świetnie. Teraz zajmiemy się sprawami papierkowymi. Naprawdę nie lubię omijać normalnych
policyjnych procedur.
Rozdział 6
Bu, PRZESTANIESZ WRESZCIE? Beth uderzyła dłonią w poduszkę i odwróciła się twarzą do kota, który
spojrzał na nią i zamiauczał. W świetle dochodzącym z zostawionej w kuchni lampy widziała, jak
drapie szklane drzwi.
O nie, panie Bu. Jesteś kotem domowym. Domowym, rozumiesz? Uwierz mi, że wielki świat
wcale nie jest taki pociągający przy bliższym poznaniu.
Zamknęła drzwi i gdy po chwili usłyszała kolejne płaczliwe miauknięcie, zaklęła i zsunęła
kołdrę. Podeszła do drzwi i spojrzała na zewnątrz.
Wtedy zobaczyła mężczyznę. Stał pod ścianą na podwórzu. Ciemny kształt, znacznie
większy od znajomych cieni rzucanych przez kosze na śmieci czy pokryty mchem stół ogrodowy.
Trzęsącymi się dłońmi sprawdziła zamek w drzwiach i podeszła do okien. Wszystko było
pozamykane. Opuściła zasłony, chwyciła za telefon i wróciła pod szklane drzwi, stając przy Bu.
Mężczyzna się poruszył.
Cholera!
Szedł w jej kierunku. Znowu sprawdziła zamek w drzwiach i cofając się, potknęła o brzeg
materaca. Upadając, wypuściła z ręki telefon, prosto na podłogę. Głowa podskoczyła, gdy jej ciało
uderzyło mocno o materac.
W niepojęty sposób drzwi się otworzyły, jakby nie były zamknięte, jakby w ogóle nie było
w nich zamka.
Wciąż leżąc na plecach, zaczęła wierzgać nogami, próbując oddalić się od niego, plątała się
w pościeli. Był potężny, jego ramiona były szerokie jak dąb, a nogi tak mocne jak słupy. Nie mogła
dojrzeć jego twarzy, ale bijąca od niego groza była jak pistolet skierowany w jej pierś. Jęknęła,
spadając na podłogę. Czołgając się, starała się odsunąć jak najdalej od napastnika. Jej palce i kolana
skrzypiały na twardym drewnie. Jego coraz bliższe kroki za nią były jak grzmoty. Skulona jak
zwierzę, zaślepiona strachem, uderzyła w stół, nie czując żadnego bólu. Łzy leciały jej po
policzkach, gdy błagała o litość. Dotarła do drzwi frontowych i...
Obudziła się. Miała otwarte usta, a potworny dźwięk niszczył ciszę świtu. To była ona
krzyczała z całych sił. Zacisnęła mocno usta i rzeczywiście odczuła ulgę w uszach. Wstała z łóżka i
podeszła do rozsuwanych drzwi, witając pierwsze promienie słońca z taką radością, że zakręciło się
jej w głowie. Gdy jej serce zaczęło już bić normalniej, wzięła głęboki oddech i sprawdziła drzwi.
Wszystko było w porządku. Roześmiała się nerwowo. Oczywiście po tym wszystkim, co się
wydarzyło, miała po prostu zły sen. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie miała z tego powodu
gęsią skórkę i nie tylko.
Odwróciła się i poszła wziąć prysznic. Czuła się półżywa, ale samotne przebywanie w
mieszkaniu wydawało się jej teraz beznadziejnym pomysłem. Zatęskniła za hałasem w jej redakcji,
chciała być w pobliżu innych pracowników, telefonów i stert papierów. Tam będzie się czuła
bezpieczniej. Właśnie miała wejść do łazienki, gdy poczuła ostry ból w stopie. Podniosła nogę i z
naskórka na pięcie wyjęła okruch ceramiki. Schylając się, znalazła potłuczoną na kawałki wazę,
która zwykle stała na stole. Zmarszczyła brwi i zaczęła sprzątać. Musiała ją stłuc, gdy wróciła do
domu zaraz po ataku.
Gdy Ghrom zszedł do podziemi pod domem Hardhego, odczuł straszne zmęczenie. Zamknął
za sobą drzwi na zamek, wyjął broń i wyciągnął z szafy podniszczoną walizkę. Mruknął pod nosem,
gdy ją otworzył i wyjął kawał czarnego marmuru. Miał ponad metr kwadratowy powierzchni i
grubość około dziesięciu centymetrów. Położył go na środku pokoju, podszedł znowu do walizki,
wyciągnął z niej welwetową torebkę i rzucił ją na łóżko.
Dedykuję: Tobie, z szacunkiem i miłością. Dziękuję, że przyszedłeś i odnalazłeś mnie, I pokazałeś mi drogę. To była podróż życia, Najlepsza jaką miałam.
Glosariusz Bractwo czarnego sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela.Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina — królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Reduktor członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zwyrth martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Rozdział 1 HARDHY ROZEJRZAŁ SIĘ WOKÓŁ, ogarniając wzrokiem półnagie, kłębiące się w tańcu ciała na parkiecie. Tego wieczoru w Screamerze panował tłok. Mnóstwo kobiet ubranych w skóry i facetów, którzy wyglądali, jakby mieli dyplomy z przemocy i zbrodni. Hardhy i jego towarzysz pasowali tu jak ulał. Z tym wyjątkiem, że oni faktycznie byli zabójcami. Więc na serio to zrobisz? spytał Tohrtur. Hardhy podniósł wzrok znad niskiego stolika i spojrzał drugiemu wampirowi w oczy. Tak, zrobię to. Tohrtur, bawiąc się szklaneczką z whisky, uśmiechnął się ponuro, tak że widać było tylko końcówki jego kłów. Wariat z ciebie, H. No, ty wiesz to najlepiej. Tohrtur uniósł szklankę w geście szacunku. Ale to ty podnosisz poprzeczkę. Chcesz wziąć niewinną dziewczynę, która nie ma bladego pojęcia o tym, w co się pakuje, i powierzyć jej przemianę komuś takiemu jak Ghrom. To szaleństwo. On nie jest taki zły, na jakiego wygląda. Hardhy dopił swoje piwo. — I okaż, proszę, trochę szacunku. Piekielnie gościa szanuję, ale to po prostu zły pomysł. Potrzebuję go. Jesteś tego pewien? Koło ich stolika przeszła kobieta w mikromini, kozakach sięgających do pół uda i króciutkim topie zrobionym z łańcuchów. Jej oczy lśniły spod pół kilograma pudru, a chód był tak sztuczny, jakby miała dwie pary bioder. Hardhy nie zwrócił na nią uwagi. Dziś nie był zainteresowany seksem. To moja córka, Tohr. To półczłowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. Tohrtur pokręcił głową. Moja praprababcia też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił. Hardhy podniósł rękę, by przyciągnąć uwagę kelnerki, wskazując na swoją pustą butelkę i prawie suchą szklankę Tohrtura. Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko. Nie wtedy, gdy jest szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się tak, że szczęśliwie przeżyje swoje życie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości. Miał nadzieję, że jego córka zostanie oszczędzona. Bo jeśli przejdzie przemianę i pozostanie żywa, ale będzie wampirem, będą na nią polować jak na nich wszystkich. Hardhy, jeśli on to w ogóle zrobi, to tylko dlatego, że jest ci coś winien, a nie dlatego, że chce. Decyduję się na niego, nieważne z jakiego powodu. Ale co jej dajesz? On jest mniej więcej tak opiekuńczy jak nabita spluwa, a ten pierwszy raz może być przykry, nawet jeśli jest się przygotowanym. A ona nie jest. Porozmawiam z nią. Co to pomoże? Po prostu podejdziesz do niej i powiesz: Hej, wiem, że nigdy wcześniej mnie nie widziałaś, ale jestem twoim ojcem? Aha, i jeszcze jedno wygrałaś właśnie ewolucyjną loterię: Jesteś wampirem. Jedźmy na wycieczkę do Disneylandu! Nienawidzę cię. Tohrtur pochylił się do przodu, jego szerokie ramiona przesunęły się pod ciemną, skórzaną kurtką. - Wiesz, że będę cię wspierał. Myślę po prostu, że powinieneś jeszcze to przemyśleć. Może ja
mógłbym to zrobić dodał po chwili milczenia. Hardhy rzucił mu surowe spojrzenie. Chcesz spróbować potem wrócić do swojego domu? Wellsie przebije ci serce kołkiem i zostawi na słońcu, przyjacielu. Tohrtur wykrzywił twarz. —Co racja, to racja. A potem przyjdzie mnie szukać. Obaj mężczyźni się wzdrygnęli. - Poza tym... Hardhy odchylił się do tyłu, gdy kelnerka stawiała ich zamówione drinki. Odczekał, aż się oddali, mimo iż wokół dudnił ciężki rap. Poza tym żyjemy w niebezpiecznych czasach. Jeśli coś mi się stanie... Ja się nią zajmę. Hardhy poklepał przyjaciela po ramieniu. Wiem, że to zrobisz. Ale Ghrom jest lepszy. W tych słowach nie było zazdrości, tylko zwykle stwierdzenie faktu. Nie ma takiego drugiego jak on. I dzięki Bogu za to stwierdził Tohrtur z uśmiechem. Ich Bractwo, doborowy krąg twardych wojowników wymieniających się wiedzą i walczących ramię w ramię, było tego samego zdania. Ghrom był spuszczany z łańcucha, gdy chodziło o zemstę i ścigał ich wrogów z determinacją graniczącą z szaleństwem. Był ostatnim z rodu jedynym wampirem czystej krwi na Ziemi i choć jego rasa czciła go jako swego króla, on sam pogardzał swoim statusem. Niemal tragedią było to, że był on najlepszą gwarancją przeżycia dla córki Hardhego, która była półwampirem. Mocna i nieskażona krew Ghroma zwiększała szansę przetrwania przemiany, jeśli coś poszłoby nie tak. Ale Tohrtur miał rację. To jak oddanie dziewicy oprawcy. Nagle tłum zafalował, ludzie wycofywali się, spychając stojących za nimi. Schodzili komuś z drogi. Albo czemuś. Cholera, właśnie przyszedł szepnął Tohrtur, szybko wychylając resztę whisky ze szklanki. Nie gniewaj się, ale ja spadam. To nie jest rozmowa, w której muszę brać udział. Hardhy patrzył na rozstępujące się morze ludzi odsuwających się od ciemnego, górującego nad nimi cienia. Ucieczka jest właściwym odruchem instynktu przetrwania. Ponaddwumetrowy, odziany w skórę Ghrom był uosobieniem terroru w najczystszej postaci. Miał długie czarne włosy, które opadały prosto na dwie strony, tworząc na czole charakterystyczne „V". Szczelnie dopasowane, okalające twarz okulary przeciwsłoneczne zasłaniały oczy, których nikt nigdy nie widział. Jego ramiona były dwa razy szersze niż ramiona przeciętnego mężczyzny. Z twarzą równie arystokratyczną, co brutalną, wyglądał jak król, którym był z urodzenia, i wojownik, którym uczyniło go przeznaczenie. No i ta poprzedzająca go aura grozy była piekielnie dobrą wizytówką. Hardhy pociągnął długi łyk piwa. Prosił Boga, by okazało się, że podjął właściwą decyzję. Beth Randall uniosła oczy, gdy jej szef oparł biodro o jej biurko. Jego oczy skoncentrowały się od razu na dekolcie jej bluzki. - Znowu pracujesz do późna mruknął. Cześć, Dick. „Czy nie powinieneś już iść do żony i dzieci?" dodała w myślach. Co robisz? Korektę dla Tony ego. Wiesz, że są inne sposoby, by zrobić na mnie wrażenie. Jasne, potrafiła to sobie wyobrazić. Czytałeś mojego maiła, Dick? Dziś po południu byłam na policji i rozmawiałam z Josćm i Rickiem. Przysięgają, że do miasta przyjechał handlarz bronią. Przy dilerach narkotyków znaleźli dwa przerobione magnum. Dick pochylił się i poklepał ją po ramieniu i cofając rękę, skorzystał z okazji, by ją pogłaskać. Ty się martw o teksty i pozwól, by duzi chłopcy zajmowali się przestępcami. Nie chcielibyśmy, byś uszkodziła tę swoją śliczną buźkę Uśmiechnął się, mrużąc oczy i wodząc spojrzeniem po jej
ustach. „Ten bajer zestarzał się już trzy lata temu" pomyślała. Zaraz po tym, jak zaczęła dla niego pracować. Papierowa torba. Potrzebowała papierowej torby, którą mogłaby zakładać na głowę, gdy z nim rozmawiała. Może z przylepionym do niej zdjęciem jego żony. Może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? spytał. „Chyba tylko wtedy, gdyby z nieba padały pinezki i szpilki, rozpustniku". Dzięki, ale nie. Beth odwróciła się z powrotem do ekranu komputera, mając nadzieję, że pojmie, co mu chciała dać do zrozumienia. W końcu odszedł, prawdopodobnie do baru naprzeciwko, o który po drodze do domu zahaczała większość dziennikarzy kończących pracę. Caldwell w stanie Nowy Jork nie było specjalnie ciekawe z dziennikarskiego punktu widzenia, ale duzi chłopcy Dicka lubili stwarzać pozory, jakby mieli jakąś społeczną misję do spełnienia. Uwielbiali przesiadywać w barze u Charliego i opowiadać o czasach, kiedy pracowali dla większych i ważniejszych gazet. W większości byli tacy sami jak Dick: faceci w średnim wieku, kompetentni, ale o średnich możliwościach w tym, co robili, stojący pośrodku swojej życiowej drogi. Caldwell było wystarczająco duże i tak blisko Nowego Jorku, że miało swój udział w paskudnych, brutalnych przestępstwach, handlu narkotykami i prostytucji, więc byli dość zajęci. Ale „Caldwell Courier Journal" nie byt „Timesem" i nikt z nich nigdy nie zdobędzie nagrody Pulitzera. W sumie było to smutne. „Jasne, spójrz w lustro pomyślała Beth! „Jesteś tylko podrzędnym pismakiem". Nigdy nawet nie pracowała w jakiejś krajowej gazecie. Więc gdy już będzie po pięćdziesiątce, chyba że coś się zmieni, będzie w jakiejś darmowej gazetce reklamowej szlifować dział ogłoszeń i wspominać dawną glorię w „Caldwell Courier". Sięgnęła po paczkę M&JVI'sów, które zawsze miała przy sobie. Cholerna paczka była pusta. Znowu. Właściwie powinna już pójść do domu, a po drodze kupić coś na wynos u Chińczyka. Wychodząc z news roomu, który był otwartą przestrzenią przedzieloną lichymi ściankami, zgarnęła ze stołu kolegi paczkę ciastek. Tony jadł bez przerwy. Dla niego nie istniało pojęcie śniadania, lunchu czy kolacji. Konsumpcja była absolutną podstawą. Gdy tylko nie spał, ciągle coś przegryzał i gdy trzeba się było doładować, jego biurko było skarbcem kalorycznych grzechów. Zerwała celofan, nie wierząc, że może jeść to sztuczne świństwo, zapaliła światło i zeszła po schodach na Trade Street. Na zewnątrz lipcowa fala gorąca stanowiła fizyczną barierę pomiędzy nią a jej mieszkaniem. Na szczęście chińska restauracja była w połowie drogi do domu i miała sprawną klimatyzację. Przy dobrym układzie może się okaże, że mają dziś sporo klientów i będzie mogła zaczekać w przyjemnym chłodzie. Kończąc ciastko, wyjęła komórkę i wciskając szybkie wybieranie, zamówiła wołowinę z brokułami. Po drodze przyglądała się znajomym i ponurym widokom. Na tym kawałku Trade Street znajdowały się tylko bary, kluby ze striptizem i niewielki salon tatuażu. Chińczyk i bufet TexMex były jedynymi restauracjami na ulicy. Pozostałe budynki były biurami w latach dwudziestych. Znała tu każde pęknięcie w chodniku, potrafiła nawet przewidywać zmianę świateł na drodze. Hałas dochodzący przez otwarte drzwi i okna także nie zawierał niespodzianek. W barze McGridera grano bluesa. W Zero Sum zza oszklonych drzwi dochodziły beczące dźwięki techno, a w Rubensie grzmiały maszyny karaoke. Większość miejsc miała w miarę dobrą reputację, ale było też kilka takich, których z zasady unikała. Zwłaszcza Screamer przyciągał piekielnie dziwną klientelę. To był jedyny próg, którego nie przekroczyłaby bez policyjnej eskorty. Nagle ogarnęła ją fala zmęczenia. Boże, ale jest parno. Powietrze było tak ciężkie, że czuła, jakby oddychała wodą. Miała wrażenie, że uczucie zmęczenia nie jest związane tylko z pogodą. Kiepsko czuła się od tygodni i podejrzewała, że to początki depresji. Jej praca prowadziła donikąd. Mieszkała w miejscu, które było jej obojętne. Miała niewielu przyjaciół, żadnego kochanka i żadnych perspektyw na romans. Jeśli wyobrażała sobie swoją przyszłość za dziesięć lat, widziała się w Caldwell z Dickiem i jego dużymi chłopcami i tylko dużo więcej tej samej rutyny: wstajesz, idziesz do pracy, próbujesz
coś zmienić, przegrywasz i wracasz samotnie do domu. Może po prostu powinna sobie dać spokój. Spokój z Caldwell i z „CCJ". Spokój z elektroniczną rodziną jej budzika, telefonu na biurku i telewizora, który przechowywał jej marzenia, gdy spała. Bóg wie, że w mieście nie trzymało jej nic oprócz przyzwyczajenia. Ze swoimi przybranymi rodzicami nie rozmawiała już od lat, więc nie będą za nią tęsknić. A tych kilku przyjaciół, jakich miała, było zajętych własnymi rodzinami. Gdy usłyszała za sobą wyzywający gwizd, uniosła tylko brwi. Gdy pracujesz w pobliżu barów, musisz się z tym liczyć. Za chwilę dał się słyszeć kolejny gwizd, po czym dwóch facetów przebiegło przez jezdnię i ruszyło za nią. Rozejrzała się dookoła. Oddalała się od barów w stronę długiego odcinka opuszczonych budynków przed restauracjami. Wieczór był ciemny, ale przynajmniej świeciły się latarnie i od czasu do czasu przejeżdżał samochód. Podobają mi się twoje czarne włosy powiedział rosły gość, zrównując z nią krok. — Mogę ich dotknąć? Beth wiedziała, że nie może się zatrzymać. Wyglądali jak chłopcy z college'u na wakacjach, co oznaczało, że będą się tylko naprzykrzać, ale nie chciała ryzykować. Poza tym Chińczyk był tylko pięć przecznic dalej. Tak czy inaczej sięgnęła do torebki po swój gaz pieprzowy. Może chcesz, żeby cię gdzieś podwieźć? spytał wyższy. Niedaleko stąd mam samochód. Serio, może się z nami wybierzesz na małą przejażdżkę? Uśmiechnął się i mrugnął do kolegi, tak jakby ta zagrywka miała mu załatwić numerek. Jego kumpel roześmiał się i obszedł ją dookoła; miał cienkie blond włosy, które zwisały bezładnie. Przejedźmy się na niej! zasugerował blondynek. Do cholery, gdzie był jej gaz? Wyższy wyciągnął rękę, dotykając jej włosów. Beth spojrzała na niego twardo. W koszulce polo i szortach khaki był typowym szkolnym przystojniakiem. Stuprocentowy, typowy Amerykanin. Przyspieszyła, gdy się do niej uśmiechnął, koncentrując wzrok na przyćmionym neonie chińskiej restauracji. Modliła się, by ktoś przechodził akurat ulicą, ale upał wypędził wszystkich pieszych. W pobliżu nie było nikogo. Chcesz mi powiedzieć, jak masz na imię? spytał typowy Amerykanin. Jej serce zaczęło mocniej bić. Gaz zostawiła w drugiej torebce. Jeszcze tylko cztery przecznice. To może ja sam wymyślę ci imię? Niech się zastanowię... Może nazwę cię „kicia"? Jak ci się podoba? Blondynek zarechotał. Beth przełknęła ślinę i sięgnęła po komórkę, w razie gdyby musiała wzywać policję. „Uspokój się. Trzymaj fason". Wyobraziła sobie, jak dobrze będzie się czuła, gdy wreszcie dotrze do klimatyzowanego wnętrza restauracji. Może tam zaczeka i wezwie taksówkę? Tylko po to, by uniknąć ponownych zaczepek. No chodź, kiciu zagruchał typowy Amerykanin. Wiem, że ci się spodobam. Jeszcze tylko trzy przecznice... Gdy tylko zeszła z krawężnika, by przejść na drugą stronę Dziesiątej ulicy, chwycił ją w talii. Stopy znalazły się w powietrzu i gdy ciągnął ją do tyłu, zasłonił jej usta ciężką dłonią. Walczyła jak szalona, kopiąc i bijąc, a gdy się odwróciła, uderzając go w oko, jego uścisk zelżał. Odepchnęła go z całej siły, jej pięty wróciły na chodnik, ale oddech uwiązł w gardle. Samochód przejechał Trade Street, więc krzyknęła, gdy rozbłysły jego światła. Ale po chwili znów ją miał. Będziesz o to błagać, dziwko! Amerykanin krzyknął jej do ucha, zaciskając chwyt. Wykręcił jej szyję, aż myślała, że pęknie i wciągnął ją głębiej do cienia. Czuła zapach jego potu i młodzieżowej wody kolońskiej. Słyszała piskliwy śmiech jego kumpla. Alejka. Wciągali ją w alejkę.
Chciała wymiotować, żółć paliła jej gardło. Szarpała się z furią, próbując uwolnić się z uścisku. Panika dodawała jej sił, ale on był silniejszy. Pchnął ja za kontener na gruz i przygniótł swoim ciałem. Wbiła mu łokieć w żebra zaserwowała kilka kopniaków. Do cholery, trzymaj jej ręce! Zdążyła mocno kopnąć blondynka w łydkę, zanim chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał ręce nad głową. Chodź, dziwko, spodoba ci się to! warknął Amerykanin, próbując wepchnąć swoje kolano między jej uda. Trzymając ją za gardło, przyparł do ceglanej ściany budynku. By rozerwać bluzkę, musiał użyć drugiej ręki i gdy odsłonił jej usta, krzyknęła. Uderzył ją mocno, tak że pękła jej warga. Zamroczona z bólu, poczuła, że krew zalewa jej język. Jeszcze raz, a wytnę ci język! Oczy Amerykanina pełne były nienawiści i pożądania, gdy zrywał jej stanik i odsłaniał piersi. Do diabła, chyba i tak to zrobię! - Hej, te cycki są prawdziwe? I spytał blondynek, tak jakby miała mu odpowiedzieć. Jego kumpel chwycił jeden z sutków i pociągnął. Syknęła z bólu, łzy sprawiły, że wszystko zafalowało. Choć spowodował to zbyt szybki oddech. Amerykanin roześmiał się. Myślę, że jest cała naturalna, ale sprawdzisz sam, gdy z nią skończę. Gdy blondynek rechotał, jakaś głęboka część jej umysłu zaczęła działać i zaprzeczyła, że to się rzeczywiście dzieje. Przestała walczyć, starając się sięgnąć pamięcią do treningów samoobrony. Jej ciało zastygło w bezruchu i jedynie oddech nadal był szybki. Amerykanin dostrzegł to dopiero po minucie. - Będziesz grzeczna? spytał, przyglądając się jej bacznie. Kiwnęła wolno głową. No to dobrze. Nachylił się i jego oddech wypełnił jej nozdrza. Musiała walczyć ze sobą, by nie wzdrygnąć się z obrzydzenia, czując stęchły zapach piwa i papierosów. Ale jeśli znowu krzykniesz, to cię potnę. Kapujesz? Ponownie skinęła głową. Puść ją. Blondyn puścił jej ręce i zarechotał, obchodząc ich, jakby szukał najlepszego miejsca dla siebie. Amerykanin zaczął ją obmacywać, jego dłonie przesuwały się szorstko po jej skórze... Zmuszała się, by nie zwymiotować zjedzonego niedawno ciastka. Choć brzydziła się przesuwających się po jej piersiach palców, sięgnęła do jego rozporka. Wciąż trzymał ją za szyję i nie mogła dobrze oddychać, ale gdy tylko dotknęła jego krocza, jęknął i zwolnił uścisk. Szybkim ruchem chwyciła go za jaja, wykręciła je najmocniej jak mogła i gdy upadał, walnęła go w nos. Poczuła napływającą adrenalinę i przez ułamek sekundy żałowała, że jego kumpel jej nie zaatakował, zamiast gapić się na nią głupkowato. Pieprzcie się! krzyknęła do nich obu. Beth wyskoczyła z alejki, przytrzymując bluzkę podczas biegu i nie zatrzymała się, aż dobiegła do drzwi swojego mieszkania. Jej ręce trzęsły się tak bardzo, że nie mogła trafić kluczem do zamka i dopiero gdy stała przed lustrem w łazience, zobaczyła, że łzy spływają jej po twarzy. Gdy odezwało się policyjne radio, zamontowane na desce rozdzielczej jego nieoznakowanego radiowozu, Butch 0'Neal podniósł głowę. W alejce, dość niedaleko, był ranny mężczyzna. Spojrzał na zegarek. Było tuż po dziesiątej, co znaczyło, że zabawa dopiero się zaczyna. Piątek wieczór, początek lipca, więc świeżo upieczone studenciki prześcigały się w głupocie. Butch pomyślał, że ten koleś albo został napadnięty, albo dostał od kogoś nauczkę. Miał nadzieję, że chodziło o to drugie. Chwycił za słuchawkę i zameldował, że to sprawdzi, choć był specem od zabójstw, a nie zwykłym
gliną. Miał dwie sprawy, nad którymi obecnie pracował. Topielec z rzeki Hudson i kierowca, który uciekł z miejsca wypadku. Zawsze było miejsce na coś jeszcze. Jeśli o niego chodziło, to uważał, że im mniej czasu spędzi w domu, tym lepiej. Nie pozmywane naczynia w zlewie i zmięta pościel na łóżku nie będą za nim tęsknić. „No to zobaczmy, co tam słychać u chłopaków lata" pomyślał. Włączył syrenę i wcisnął pedał gazu.
Rozdział 2 PRZECHODZĄC PRZEZ KLUB, Ghrom spoglądał szyderczo na szybko ustępujący przed nim tłum. W ich pocie czuć było strach i niezdrową, perwersyjną ciekawość. Wciągnął nosem odrażający zapach. „Jak bydło" pomyślał. Nawet mimo ciemnych okularów jego oczy męczyły przyćmione światła, więc przymknął powieki. Miał taki wzrok, że byłby szczęśliwszy w totalnej ciemności. Skupiając się na swoim słuchu, rozróżniał takty muzyki, przesuwające się stopy, szepty i dźwięk kolejnej szklanki rozbijającej się o podłogę. Nie dbał o to, czy z czymś się zderzy. Czy będzie to krzesło, stół czy człowiek, i tak po prostu przejdzie po tym cholerstwie. Łatwo wyczuł Hardhego, bo było to jedyne ciało w klubie, które nie śmierdziało paniką. Choć dziś nawet ten wojownik był spięty. Gdy stanął naprzeciw drugiego wampira, Ghrom otworzył oczy. Hardhy był dla niego zamazanym kształtem, a jego ciemna karnacja i czarne ubranie jedyną informacją, jaką przekazywał mu o nim wzrok. Dokąd poszedł Tohr? spytał, wyczuwając woń whisky. Wyszedł na powietrze. Dzięki, że przyszedłeś. Ghrom opadł na fotel. Patrzył wprost przed siebie, gdzie tłum stopniowo pochłaniał zrobioną przez niego ścieżkę. Mocny rap Ludacrisa zmienił się w stary, dobry kawałek Cypress Hill. Będzie nieźle. Hardhy był bezpośrednim gościem, który wiedział, że Ghrom nie znosi marnowania czasu. Jeśli milczał, to znaczyło, że coś jest na rzeczy. Hardhy dopił swoje piwo i westchnął głośno. Mój panie... Jeśli czegoś ode mnie chcesz, to nie zaczynaj z tym wycedził Ghrom, wyczuwając zbliżającą się ku nim kelnerkę. Miał wrażenie, że pomiędzy jej obcisłą bluzką i krótką spódniczką znajduje się obfity biust i pasek nagiego ciała. Napijesz się czegoś? spytała wolno. Miał ochotę jej powiedzieć, żeby położyła się na stole i pozwoliła mu zająć się swoją szyją. Ludzka krew nie utrzymałaby go długo przy życiu, ale smakowała znacznie lepiej niż ten cholerny, rozwodniony alkohol. Nie teraz odpowiedział. Jego oszczędny uśmiech wzbudził niepokój i równocześnie wzmógł pożądanie. Ghrom wciągnął jej zapach do płuc. „Nie jestem zainteresowany" pomyślał. Kelnerka kiwnęła głową, ale nie odeszła. Wpatrywała się w niego. Jej krótkie blond włosy tworzyły w ciemności aureolę dookoła jej twarzy. Jak zaczarowana, zdawała się zapominać, jak się nazywa i kim jest. Ależ to było denerwujące. To wszystko mruknął niczego nie potrzebuję. Gdy znikała w tłumie, Ghrom usłyszał, jak Hardhy chrząknął. Dzięki, że przyszedłeś. Już to mówiłeś. No tak. Ty i ja znamy się od dawna. Fakt. Mieliśmy razem całkiem niezłe walki i skosiliśmy sporo reduktorów.
Ghrom skinął potakująco. Bractwo Czarnego Sztyletu od pokoleń chroniło rasę przed Korporacją Reduktorów. Hardhy, Tohrtur i czterech innych. Reduktorzy mieli znaczną przewagę liczebną nad braćmi. Bezduszne humanoidy, które służyły złowrogiemu mistrzowi Omedze. Ale Ghrom i jego wojownicy potrafili się bronić. I nie tylko. Hardhy chrząknął. Po tych wszystkich latach... Przejdź do rzeczy, H. Marissa musi coś załatwić dziś wieczorem. Chcesz znowu użyć pokoju u mnie? Wiesz, że nie pozwalam nikomu innemu z niego korzystać. Hardhy roześmiał się niezręcznie. Z pewnością jej brat wolałby, żebyś się nie pokazywał w jego domu. Ghrom skrzyżował ramiona na piersiach i odepchnął butem stolik, robiąc sobie więcej miejsca. Miał w dupie brata Marissy, jego wrażliwość i niechęć do stylu życia, jakie prowadził Ghrom. Agrhes był snobem i dyletantem, który miał głowę w tyłku. Kompletnie nie był w stanie zrozumieć, jakich wrogów miała rasa i co było potrzebne, by ją ochronić. I tylko dlatego, że ten goguś był urażony, Ghrom nie zamierzał udawać władcy, gdy wkoło mordowano cywilów. Powinien być w terenie ze swoimi wojownikami, a nie siedzieć na jakimś tronie. Agrhes może się wypchać. A Marissa nie powinna się przejmować postawą swego brata. Niewykluczone, że skorzystam z twojego zaproszenia. W porządku. Teraz mów. Mam córkę. Ghrom powoli odwrócił głowę. Od kiedy? Od jakiegoś czasu. Kto jest matką? Nie znasz jej. Poza tym ona... nie żyje. Smutek Hardhego otoczył go, gryzący zapach dawnego bólu przebił się przez smród ludzkiego potu, alkoholu i seksu w klubie. Ile ma lat? dociekał Ghrom. Przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa. Dwadzieścia pięć. Ghrom zaklął pod nosem. Nie proś mnie, Hardhy. Nie proś mnie, żebym to zrobił. Muszę, mój panie. Twoja krew jest... - Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zamknę ci gębę. I to na zawsze. Nie rozumiesz. Ona jest... Ghrom zaczął się podnosić z fotela. Hardhy chwycił go za ramię, ale zaraz puścił. Jest półczłowiekiem. Jezus Maria... Więc może nie przetrwać przemiany, jeśli będzie przez nią przechodzić. Jeśli jej pomożesz, przynajmniej będzie miała szansę przeżyć. Twoja krew jest tak mocna, że znacznie zwiększyłaby szansę przejścia przemiany przez mieszańca. Nie proszę cię, żebyś ją wziął jako krwiczkę. Albo żeby ją chronić, bo tyle i ja mogę zrobić. Próbuję tylko... Proszę. Moi synowie nie żyją. Ona może być wszystkim, co po mnie zostanie. I ja... Kochałem jej matkę. Gdyby był to ktokolwiek inny, Ghrom użyłby swojego ulubionego słowa: spierdalaj. Jego zdaniem ludzie istnieli tylko w dwóch pozycjach. Kobieta leżąca na plecach i facet na brzuchu, nie oddychając. Ale Hardhy był prawie przyjacielem. Albo byłby nim, gdyby Ghrom pozwolił mu się zbliżyć. Gdy Ghrom wstał, zamknął oczy. Zalała go nienawiść. Nie znosił siebie za to, że musi odejść, ale nie był facetem, który mógłby pomóc jakiemuś biednemu mieszańcowi przejść przez ten
bolesny i niebezpieczny czas. Łagodność i litość nie były częścią jego charakteru. Nie mogę tego zrobić. Nawet dla ciebie. Agonia Hardhego uderzyła go pełną mocą i Ghrom aż się zachwiał. Ścisnął wampira za ramię. Jeśli naprawdę ją kochasz, to zrób coś dla niej i poszukaj kogoś innego. Odwrócił się i szybko wyszedł z baru. Po drodze do drzwi wyczyścił wspomnienie o sobie z pamięci krótkoterminowej każdego człowieka, który był w klubie. Mocniejsi pomyślą, że się im przyśnił. Słabsi w ogóle nie będą go pamiętać. Na ulicy skierował się w najciemniejszy kąt, żeby móc się zdematerializować. Przeszedł obok jakiejś kobiety, robiącej komuś loda w mroku, lumpa leżącego w alkoholowym amoku i dilera narkotyków, kłócącego się przez komórkę o cenę kokainy. Ghrom od razu wiedział, że ktoś go śledzi. Wiedział też, kto to jest. Słodki zapach zasypki dla niemowląt zdradzał wszystko. Uśmiechnął się szeroko, rozpiął swoją skórzaną kurtkę i wyciągnął jedną ze swoich hira shuriken. Stalowa gwiazdka do rzucania dobrze leżała w jego dłoni. Sto gramów śmierci gotowe do lotu. Z bronią w ręce Ghrom nie zwolnił kroku, choć chciał zniknąć w ciemnościach. Pragnął walki po tym, jak spławił Hardhego, a członek Korporacji Reduktorów za jego plecami miał zajebiste wyczucie czasu. Zabicie bezdusznego humanoida było dokładnie tym, czego teraz potrzebował, by móc się odprężyć. Wciągając reduktora w głębokie ciemności, ciało Ghroma gotowało się do walki. Serce pompowało równo, muskuły w ramionach i udach drgały w oczekiwaniu. Usłyszał dźwięk odbezpieczania broni i w myślach kalkulował trajektorię lotu kuli. Była wycelowana w tył jego głowy. Odwrócił się płynnym ruchem, dokładnie w momencie, gdy kula z hukiem opuściła lufę. Pochylił się i rzucił gwiazdkę, która rozbłysła srebrem, wirując w śmiertelnym łuku. Reduktor dostał prosto w szyję. Gwiazdka przeszła na wylot, szybując gdzieś dalej w ciemnościach. Pistolet upadł na ziemię, dzwoniąc po asfalcie. Reduktor chwycił się oburącz za szyję i upadł na kolana. Ghrom podszedł i przeszukał mu kieszenie. Wyjął portfel i telefon komórkowy, po czym włożył je do swojej kurtki. Z kabury na piersiach wyjął długi nóż o czarnym ostrzu. Był zawiedziony, że walka nie trwała dłużej, ale sądząc po długich, ciemnych, kręconych włosach, był to nowy rekrut. Szybkim pchnięciem położył reduktora na plecach, podrzucił nóż w powietrzu, łapiąc go w dłoń. Ostrze przeszło przez ciało, kości i dotarło do pustki, gdzie kiedyś było serce. Reduktor wydał zduszony okrzyk i zdezintegrował się w błysku światła. Ghrom wytarł ostrze o swoje skórzane spodnie, włożył je z powrotem do pochwy i wstał. Rozejrzał się wokół i zniknął. Hardhy pił trzecie piwo. Para gotyckich ślicznotek zaproponowała mu pomoc w zapomnieniu o kłopotach. Podziękował i nie skorzystał. Wyszedł z baru i skierował się do swojego BMW650i, zaparkowanego nieprzepisowo w alejce za klubem. Jak każdy prawdziwy wampir, mógł się w każdej chwili zdematerializować i przenieść na sporą odległość, ale było to dość trudne, gdy konieczne było przenoszenie czegoś ciężkiego. No i nie robiło się tego na widoku. Zresztą super było mieć fajny samochód. Hardhy wsiadł do beemki i zamknął drzwi. Z nieba zaczął padać deszcz, pokrywając szybę grubymi łzami. Istniały przecież różne możliwości. Wzmianka o bracie Marissy dała mu do myślenia. Agrhes był medykiem, bardzo oddanym uzdrowicielem rasy. Może on mógłby pomóc? W każdym razie warto było spróbować. Zaaferowany planami, Hardhy włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Silnik za rzęził. Znowu przekręcił kluczyk i w momencie, gdy usłyszał rytmiczne klikanie, przeszyło go straszne przeczucie. Bomba, przymocowana do podwozia i ręcznie wpleciona w system elektryczny pojazdu, wybuchła. Jego ostatnią myślą, gdy pochłaniała go fala białego gorąca, było to, że córka nie miała okazji go poznać. I już tej okazji mieć nie będzie.
Rozdział 3 BETH SIEDZIAŁA POD PRYSZNICEM PRZEZ TRZY KWADRANSE, zużywając pół butelki żelu i prawie stapiając przylegającą do ściany tapetę, bo odkręcona woda była tak gorąca. Wytarła się i założyła szlafrok, próbując po raz kolejny nie dostrzec w lustrze swojego odbicia. Usta miała kompletnie rozwalone. Weszła do swojej kawalerki. Klimatyzacja wysiadła już kilka tygodni temu, więc pokój był prawie tak duszny jak łazienka. Spojrzała na swoje dwa okna i rozsuwane drzwi, prowadzące na zaniedbane podwórze. Chciała je wszystkie otworzyć, ale zamiast tego sprawdziła tylko zamki. Miała zszargane nerwy, ale przynajmniej jej ciało szybko odzyskiwało równowagę. Wrócił potężny apetyt, więc weszła do małej kuchni. Resztki kurczaka sprzed czterech dni wyglądały zachęcająco, ale gdy odchyliła folię, poczuła zapach przepoconych skarpetek. Wyrzuciła jedzenie do kosza i włożyła do mikrofalówki gotowy posiłek. Jadła makaron z serem na stojąco, podtrzymując małą, plastikową tackę uchwytem do garnków. To nie mogło nawet w części zaspokoić jej głodu, więc zjadła kolejną porcję. Myśl o przybraniu kilkunastu kilogramów w ciągu jednej nocy zdawała się cholernie kusząca. Nic nie mogła poradzić na to, że miała niezłą twarz, ale mogła się założyć, że jej niedoszły gwałciciel, ten mizoginiczny neandertalczyk, wolał swoje ofiary ze zgrabnym tyłkiem. Mrugnęła oczami, próbując wyrzucić z myśli jego twarz. Boże, wciąż czuła jego dłonie, te ohydne, ciężkie paluchy gniotące jej piersi. Powinna to zgłosić. Powinna iść na policję, tyle że nie chciała wychodzić z mieszkania. Przynajmniej do rana. Usiadła na materacu, który służył jej za łóżko i sofę, podkurczając pod siebie nogi. Jej żołądek rozpracowywał powoli hamburgera z serem. Poczuła się niedobrze, jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Usłyszała ciche miauknięcie i podniosła głowę. Cześć, Bu powiedziała, poruszając palcami bez przekonania. Biedny kot gdzieś się schował, gdy weszła do domu, zrywając z siebie ubranie i rozrzucając je po pokoju. Czarny kot podszedł i miaucząc, wskoczył jej z gracją na kolana. Jego wielkie, zielone oczy wyglądały na zmartwione. Przepraszam za ten dramatyzm szepnęła, robiąc mu miejsce. Mrucząc, potarł łeb o jej ramię. Był ciepły i przyjemnie ciężki. Nie wiedziała, jak długo tak siedziała, głaszcząc jego delikatne, miękkie futro. Podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Sięgając po słuchawkę, nie zmieniła rytmu głaskania. Lata spędzone z Bu doprowadziły do perfekcji koordynację głaskania i rozmów przez telefon. Halo? spytała, myśląc o tym, że jest już po północy, co wykluczało sprzedawców telefonicznych i sugerowało albo kogoś z pracy, albo jakiegoś świra. Czołem B. Zakładaj swoje buciki do tańca. Samochód jakiegoś gościa wybuchł przy Screamerze. Z nim w środku. Beth zamknęła oczy, chciało jej się płakać. Jose de la Cruz był jednym z policyjnych detektywów, ale także kimś w rodzaju przyjaciela. W zasadzie, gdyby się nad tym zastanowić, to mogła tak powiedzieć o większości kobiet i mężczyzn noszących niebieskie mundury. Ponieważ spędzała tyle czasu w komendzie, dość dobrze ich poznała, a Jose był jednym z jej ulubieńców. Hej, jesteś tam? Powiedz mu. Powiedz, co się stało. Tylko otwórz usta. Wstyd i wspomnienie horroru sprawiły, że słowa zamarły jej na ustach. Jestem tu, Jose. Odgarnęła ciemne włosy z twarzy i odchrząknęła. Nie mogę dziś przyjść. Jasne. Od kiedy zaczęłaś odrzucać konkretne namiary? Roześmiał się. Ale nie bój nic. Sprawę prowadzi Twardziel. Twardziel to detektyw z działu zabójstw, Brian 0'Neal, lepiej znany jako Twardziel lub po prostu sir.
Serio nie dam rady... Nie dziś. Tracisz czas na kogoś? W jego głosie wyczuwało się zainteresowanie. Josć był żonaty, i to szczęśliwie. Ale wiedziała, że na komendzie wszyscy się nad nią zastanawiają. Kobieta z takim wyglądem jak ona bez faceta? Coś musi być na rzeczy. No tracisz? Boże, nie, no coś ty. Przez chwilę panowała cisza, gdy jej kolega gliniarz ewidentnie coś wyczuł. Co się dzieje? Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. Wpadnę jutro na komendę. Wtedy złoży raport. Jutro będzie wystarczająco silna, by opowiedzieć o tym, co się stało i się nie załamać. - Mam podjechać? Nie, ale dzięki. Wszystko jest w porządku. Odłożyła słuchawkę. Piętnaście minut później była już w świeżo wypranych dżinsach i koszulce spadającej nieco poniżej pupy. Zadzwoniła po taksówkę. Przed wyjściem przeszukała szafę, aż znalazła swoją drugą torebkę. Ściskając mocno w dłoni puszkę z gazem pieprzowym, wyszła z mieszkania. Pokonując tych kilka kilometrów, jakie dzieliły ją od drzwi do miejsca, gdzie wybuchła bomba, odzyska siły i opowie wszystko Josowi. Choć przerażało ją to, że miała odtworzyć atak na siebie, nie pozwoli, by ten dupek pozostał na wolności i zrobił to samo komuś innemu. Nawet jeśli go nie złapią, to ona będzie pewna, że zrobiła wszystko, by go dorwać. Ghrom zmaterializował się w salonie domu Hardhego. Cholera, zapomniał już, jak wspaniale mieszkał ten wampir. Choć H był wojownikiem, miał gust arystokraty. Zaczynał jako wysoko urodzony władca, princeps, i wciąż cenił sobie dobre życie. Jego dziewiętnastowieczna rezydencja była zadbana, pełna antyków i dzieł sztuki. Była też bezpieczna jak sejf w banku. Ale delikatna żółć ścian salonu drażniła oczy Ghroma. Co za mila niespodzianka, mój panie. Lokaj Fritz wszedł z holu i skłonił się nisko, gasząc światła, by oszczędzić wzrok Ghroma. Starzec był jak zwykle ubrany w czarną liberię. Spędził u Hardhego około stu lat i był psańcem, co znaczyło, że mógł wychodzić w trakcie dnia, ale starzał się szybciej od wampirów. Jego gatunek służył arystokratom i wojownikom od tysięcy lat. Czy zostaniesz z nami dłużej, panie? Ghrom potrząsnął przecząco głową. Nie, jeśli będzie mógł temu zapobiec. Najwyżej godzinę. Twój pokój jest gotowy, panie. Będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebował. B Fritz skłonił się ponownie w pas i wycofał z pokoju, zamykając za sobą podwójne drzwi. Ghrom podszedł do ponaddwumetrowej wielkości portretu, który, jak mu powiedziano, przedstawiał króla Francji. Nacisnął dłonią na prawą część ciężkiej, złotej ramy i płótno odsłoniło korytarz z ciemnego kamienia, oświetlony gazowymi lampami. Schody prowadziły w głąb ziemi. Na dole znajdowały się dwie pary drzwi. Jedne prowadziły do wystawnego apartamentu Hardhego. Drugie wiodły do czegoś, co Ghrom mógł nazwać swoim domem z dala od domu. Większość dni przesypiał w magazynie w Nowym Jorku, wewnątrz stalowego pokoju wyposażonego w system zamków rodem z Fort Knox. Jednak nigdy nie zaprosiłby tam Marissy ani nawet żadnego z jej braci. Cenił swoją prywatność. Gdy wszedł do środka, świece umieszczone wokół na ścianach zapłonęły na jego życzenie. Ich złocisty blask ledwo przebijał się przez mrok. W trosce o wzrok Ghroma Hardhy pomalował wysokie na sześć metrów ściany i sufit na czarno. W jednym rogu stało masywne łóżko, nakryte czarną pościelą i górą poduszek. Naprzeciw znajdowała się skórzana sofa, panoramiczny telewizor i drzwi prowadzące do czarnej, marmurowej łazienki. Była też szafa pełna broni i ubrań.
Z jakiegoś powodu Hardhy zawsze naciskał, żeby zatrzymywał się w jego rezydencji. Piekielnie tajemnicza sprawa Nie mogło chodzić o kwestię obrony, bo Hardhy dałby sobie radę sam, a myśl, że taki wampir jak H mógłby się czuć samotny, była po prostu śmieszna. Ghrom wyczuł Marissę, zanim weszła do pokoju. Wyprzedzał ją zapach świeżej bryzy znad oceanu. „Zakończmy to" pomyślał. Chciał jak najszybciej wrócić na ulice. Poczuł tylko przedsmak bitwy i chciał, by dziś wieczorem walka całkowicie go pochłonęła. Odwrócił się. Gdy skłoniła ku niemu swe drobne ciało, wyczuł w powietrzu wokół niej oddanie i zakłopotanie. Mój panie powiedziała. Choć nie widział zbyt dobrze, zauważył, że miała na sobie rodzaj luźnego i powłóczystego stroju z szyfonu. Jej długie blond włosy opadały na ramiona i plecy. Wiedział, że ubiera się tak, by sprawić mu przyjemność, ale zdecydowanie wolał, żeby się tak nie starała. Zdjął swoją skórzaną kurtkę i kaburę na noże, które nosił na piersiach. Przeklęci rodzice. Czemu dali mu taką samicę? Taką... delikatną. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę stan, w jakim się znajdował przed przemianą, może bali się, że ktoś mocniejszy mógłby go skrzywdzić. Ghrom naprężył muskuły. Grube bicepsy uniosły się, aż jedno ramię zachrzęściło z wysiłku. Gdyby tylko mogli go teraz zobaczyć. Ich mały chłopczyk zmienił się w pewnego swoich racji, zimnego zabójcę. „Pewnie lepiej, że nie żyją" pomyślał. Nie zaakceptowaliby tego, kim się stał. Chociaż może, gdyby dożyli starości, on byłby inny. Marissa poruszyła się nerwowo. Wybacz, że ci przeszkadzam, Ale nie mogłam już dłużej czekać. Ghrom skierował się do łazienki. Potrzebujesz mnie, więc jestem. Odkręcił wodę i podwinął mankiety swojej czarnej koszuli. W zagęszczających się kłębach pary zmywał z dłoni brud, pot i śmierć. Potem użył mydła, by umyć pokryte rytualnymi tatuażami ramiona. Opłukał się, wytarł i podszedł do sofy. Usiadł i czekał, zaciskając mocno zęby. Jak długo to robili? Całe wieki. Ale za każdym razem Marissa potrzebowała trochę czasu, zanim się do niego zbliżyła. Gdyby był to ktokolwiek inny, to jego cierpliwość wyczerpałaby się po kilku chwilach, ale jej pozwalał na więcej. Prawda była taka, że było mu jej żal, bo została zmuszona do tego, by być jego krwiczką. Mówił wiele razy, że uwolni ją od umowy i pozwoli, by znalazła sobie prawdziwego partnera. Kogoś, kto nie tylko zabije każdego, kto jej zagraża, ale też ją pokocha. Jednak, choć Marissa była tak delikatna, nie chciała z niego zrezygnować. Pewnie sądziła, że żadna inna samica go nie zechce i że nikt inny nie nakarmi bestii, gdy będzie tego potrzebować, co sprawiłoby, że ich rasa straciłaby swój najsilniejszy ród. Ich króla. Przywódcę, który nie chciał być wodzem. Jasne, był cholernie dobrą zdobyczą. Trzymał się od niej z daleka, chyba że musiał się dokrwić, co ze względu na jego rodowód nie było zbyt częste. Nigdy nie wiedziała, gdzie jest ani co robi. Spędzała długie, samotne dni w domu swego brata, poświęcając swoje życie, by utrzymać przy życiu ostatniego wampira czystej krwi. Jedynego bez nawet kropli ludzkiej krwi. Szczerze mówiąc, nie wiedział, jak to wszystko znosiła. Nagle miał ochotę zakląć. Dziś wieczorem zapowiadała się prawdziwa uczta dla jego ego. Najpierw Hardhy. Teraz ona. Śledził ją wzrokiem, gdy przesuwała się po pokoju, krążąc, była coraz bliżej. Rozluźnił mięśnie twarzy, oddychał równo i trwał w bezruchu. To była najtrudniejsza część bycia z nią. Panikował, nie mogąc się poruszyć i wiedział, że gdy ona zacznie się posilać, uczucie dławienia się będzie jeszcze gorsze. Byłeś zajęty, mój panie? spytała łagodnie.
Skinął potakująco, myśląc, że jeśli mu się poszczęści to przed świtem będzie jeszcze bardziej zajęty. Wreszcie Marissa stanęła przed nim i poczuł, jak jej głód przebija się przez zakłopotanie. Wyczuł też jej pragnienie. Pożądała go, ale akurat to jej uczucie zablokował. Za żadną cenę nie będzie uprawiał z nią seksu. Nie wyobrażał sobie, że mógłby skazać Marissę na to, co robił z ciałami innych kobiet. Nigdy nie pragnął jej mieć w ten sposób. Nawet na początku. Chodź tutaj powiedział, wskazując ręką. Opuścił ramię, nadgarstkiem do góry. Jesteś zagłodzona. Nie powinnaś tak długo zwlekać, zanim mnie wezwiesz. Marissa uklękła na podłodze obok jego kolan. Jej strój spływał wokół jej ciała i jego stóp. Jej palce były ciepłe, gdy dotykała wytatuowanych na jego skórze ciemnych liter starożytnego języka, opisujących jego rodowód. Była tak blisko, że zobaczył otwierające się usta i błysk białych kłów, zanim zagłębiła je w jego żyle. Gdy zaczęła pić, Ghrom zamknął oczy i odchylił do tyłu głowę. Po chwili ogarnęła go panika. Wolnym ramieniem chwycił brzeg kanapy, jego mięśnie skurczone były w wysiłku, gdy próbował utrzymać ciało w bezruchu. Spokój, musi zachować spokój. Wkrótce będzie po wszystkim i będzie wolny. Gdy dziesięć minut później Marissa uniosła głowę, odskoczył gwałtownie i zaczął chodzić, by pozbyć się uczucia niepokoju, czując niezdrową ulgę, że może się już poruszać. Gdy już oprzytomniał, podszedł do niej. Była syta, wchłaniając siłę, jaką dawało jej zmieszanie ich krwi. Nie podobało mu się, że leży na podłodze, więc wziął ją na ręce i właśnie miał zawołać Fritza, by zaniósł ją do domu jej brata, gdy ktoś rytmicznie zapukał. Ghrom spojrzał na drzwi z niezdowoleniem, podszedł do łóżka i położył ją na nim. Dziękuję, mój panie wyszeptała. Pójdę do domu. Zawahał się. Przykrył jej nogi, podszedł do drzwi i otworzył je szybko. Fritz był czymś bardzo podekscytowany. Ghrom wyślizgnął się na zewnątrz, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Miał właśnie spytać, co u diabła usprawiedliwia to najście, gdy zapach lokaja przeniknął przez jego poirytowanie. Wiedział bez pytania, że śmierć złożyła mu kolejną wizytę. Hardhy odszedł. Panie... W jaki sposób? warknął. Z bólem będzie radził sobie później. Najpierw potrzebuje informacji. Samochód... Widać było, że lokaj ledwo panuje nad sobą, jego głos był piskliwy i cienki, jak jego stare ciało. Bomba, panie. Samochód. Na zewnątrz klubu. Dzwonił Tohrtur. Widział to. Ghrom pomyślał o reduktorze, którego zabił. Chciałby wiedzieć, czy to był ten, który to zrobił. Łajdacy, nie mieli już honoru. Przynajmniej ich przodkowie, setki lat wcześniej, walczyli jak wojownicy. Ten nowy gatunek to byli tchórze, chowający się za technologią. Zwołaj Bractwo wycedził. Powiedz, żeby przyszli natychmiast. - Tak, oczywiście. A ty, panie? Hardhy prosił, by ci to przekazać lokaj coś wyjął gdyby nie było cię, panie, przy nim, gdy będzie umierał. Ghrom wziął kopertę i wrócił do komnaty, nie mogąc zaoferować współczucia Fritzowi ani nikomu innemu. Marissy już nie było, co było dla niej dobre. Włożył ostatnią wiadomość od Hardhego za pas i uwolnił swój gniew. Świece wybuchły i rozsypały się po podłodze, gdy dookoła niego zawirował cyklon wściekłości. Coraz mocniej, szybciej, ciemniej, aż meble uniosły się ponad podłogę i krążyły wokół niego. Ghrom odchylił głowę do tyłu i ryknął.
Rozdział 4 GDY BETH DOTARŁA TAKSÓWKA DO SCREAMERA, miejsce zbrodni było już zabezpieczone. Alejka była odgrodzona i oświetlona białoniebieskimi błyskami kogutów na policyjnych samochodach. Pojawił się też opancerzony pojazd policyjnych saperów. Wszędzie kręcili się gliniarze, zarówno w mundurach, jak i w cywilu. Wokół zebrał się też obowiązkowy tłum pijanych kibiców, paląc i rozmawiając. W trakcie swej pracy reportera odkryła, że morderstwa były w Caldwell popularnymi wydarzeniami. Oczywiście dla wszystkich oprócz mężczyzny czy kobiety, którzy akurat umierali. Dla ofiary, jak to sobie wyobrażała, śmierć była samotną sprawą, nawet jeśli on czy ona patrzyli w twarz swojego mordercy. Przez niektóre mosty przechodzi się samotnie i nieważne, kto nas do tego zmusił. Beth zakryła ręką usta. Swąd spalonego metalu i żrącej chemii wypełnił jej nozdrza. Hej, Beth! Jeden z gliniarzy kiwnął do niej ręką. Jeśli chcesz podejść bliżej, przejdź od tyłu przez Screamera. Jest korytarz... W zasadzie chciałabym zobaczyć się z Josem. Jest w pobliżu? Policjant rozejrzał się wokół. Był tu minutę temu. Może wrócił na posterunek. Ricky! Widziałeś Josego? Butch 0'Neal stanął przed nią i posłał drugiemu policjantowi wrogie spojrzenie. No proszę, co za niespodzianka. Beth się cofnęła. Twardziel był kawałem faceta. Wielkie ciało, głęboki głos i mnóstwo arogancji. Podejrzewała, że wiele kobiet musiało go uważać za atrakcyjnego, ponieważ faktycznie był przystojniakiem w takim typowo twardym, męskim wydaniu. Ale Beth nigdy nie poczuła tej iskry. W sumie nie poczuła iskry do żadnego faceta. -Co słychać, Randall? Włożył do ust kawałek gumy do żucia i zrolował sreberko w kulkę. Zaczął pracować szczęką, jakby był sfrustrowany. Nie tyle żuł, co mielił. Szukam tylko Josego. Nie interesuje mnie, co się stało. Jasne. Jego spojrzenie skupiło się na jej twarzy. Z ciemnymi brwiami i zapadniętymi oczami zawsze wyglądał, jakby był trochę zły, ale nagle jego twarz się zmieniła. Przejdziesz się ze mną sekundkę? - Serio, szukam tylko Josćgo... Jej ramię znalazło się w żelaznym uścisku. Chodź ze mną. Butch wciągnął ją w boczną część alejki, z dala od tłumu. Co się, do cholery, stało z twoją twarzą? Uniosła rękę i zasłoniła rozbitą wargę. Musiała wciąż być w szoku, bo kompletnie o tym zapomniała. To może powtórzę powiedział. Co się, do cholery, stało? Ja... słowa nie mogły jej przejść przez gardło. Ja byłam. .. Nie będzie płakać. Nie przed Twardzielem. - Chcę się widzieć z Josem. Nie ma go tu, więc nie możesz go widzieć. A teraz mów. Butch ścisnął ją z dwóch stron ramionami, jakby czując, że może uciec. Był tylko niewiele wyższy, ale miał przynajmniej kilkadziesiąt kilogramów muskułów więcej. Ogarnął ją strach, jak czekan wbijając się w pierś, ale na dziś miała dość bycia ofiarą czyjejś dominacji. Odwal się, 0'Neal! Położyła mu dłonie na klatce i odepchnęła. Odsunął się. Troszkę. Beth, powiedz... Jeśli mnie nie puścisz jej spojrzenie spotkało się z jego to napiszę artykuł o twoich metodach przesłuchań. Tych, po których wychodzi się w gipsie i zawożą cię na prześwietlenie. Wiesz, o czym mówię?
Jego oczy znowu się zwęziły, ale cofnął ręce, unosząc je w górę, jakby się poddawał. Dobra. Zostawił ją, wracając do zbiegowiska. Oparła się o ścianę budynku, nie mając pewności, czy jej nogi będą jeszcze działać jak wcześniej. Spojrzała na ziemię, próbując odzyskać siły i zauważyła coś metalowego. Przykucnęła, patrząc na metalową gwiazdkę do rzucania. Hej, Ricky! krzyknęła, sprowadzając policjanta, i wskazała na ziemię. Ślad. Zostawiła go, by zajął się swoją pracą i wyszła na Trade Street, by złapać taksówkę. Nie wytrzyma tego dłużej. Jutro złoży oficjalne zeznania u Josego. Z samego rana. Kiedy Ghrom wrócił do salonu, był już opanowany. Miał przypasaną broń, a kurtka, którą trzymał w ręce, była ciężka od gwiazdek i noży, których lubił używać. Tohrtur był pierwszym członkiem Bractwa, który przyszedł. Jego oczy płonęły bólem i żądzą zemsty, ciemny błękit stał się tak wyraźny, że nawet Ghrom go zauważył. Gdy Tohr oparł się o jedną z żółtych ścian Hardhego, do pokoju wszedł Vrhedny. Kozia bródka, którą ostatnio zapuścił, sprawiała, że wyglądał groźniej niż zwykle, choć to tatuaż umieszczony wokół lewego oka czynił go prawdziwie złowieszczym. Dziś wieczorem jego czapeczka Red Soxówbyła opuszczona tak nisko, że prawie nie było widać żadnego ze skomplikowanych wzorów na czole. Jego lewa dłoń były jak zwykle zakryta czarną rękawicą, by przypadkiem kogoś nie dotknąć. Co było pozytywne. Cholerna służba publiczna. Następny był Rankohr. Jego aroganckie maniery były teraz nieco stonowane, w uszanowaniu tego, co ich tu dziś sprowadziło. Rankohr był potężnym samcem. Wielkim, silnym, mocniejszym niż inni wojownicy. Miał też wśród wampirów legendarną reputację seksualnego ogiera o hollywoodzkiej urodzie. Kobiety, wampiry i ludzie, stratowałyby własne dzieci, żeby go dopaść. Przynajmniej do momentu, kiedy nie odkryły jego ciemnej strony. Kiedy z Rankohra wydobywał się jego demon, każdy się modlił i szukał schronienia. Członkowie Bractwa także. Ostatnim, który przekroczył próg, był Furiath. Już prawie nie było widać, że utykał. Jego proteza została ostatnio wymieniona na tytanowowęglowe, kompozytowe dzieło sztuki. Z jego fantastyczną grzywą wielokolorowych włosów, Furiath powinien być w superlidze najbardziej pożądanych facetów, ale trzymał się twardo swojego postanowienia o celibacie. W jego życiu było miejsce tylko na jedną, jedyną miłość i od lat go to powoli wykańczało. Gdzie twój bliźniak, gościu? spytał Ghrom. Z już idzie. Spóźnienie Zbihra nie było wielką niespodzianką. Postawa Z wobec świata zamykała się w dwóch słowach „pierdol się". Chodzący, czasem odzywający się, choć najczęściej przeklinający skurwysyn, który swoją nienawiścią, zwłaszcza do kobiet, bił wszelkie rekordy. Na szczęście z powodu swojej pooranej bliznami twarzy i ściętych przy czaszce włosów wyglądał wystarczająco strasznie, by wszyscy omijali go z daleka. Wykradziony rodzinie, gdy był niemowlęciem, był juchaczem, niewolnikiem krwi i jego pani traktowała go z niezwykłą brutalnością. Furiath szukał swojego brata bliźniaka przez prawie sto lat i ocalił go w ostatnim momencie, gdy ten został już niemal na śmierć zakatowany. Zanurzenie w słonym morzu utrwaliło rany na ciele i oprócz labiryntu blizn, nosił wciąż tatuaże niewolnika. Miał też różnego rodzaju okaleczenia, które sam sobie zrobił tylko dlatego, że lubił uczucie bólu. Spośród członków Bractwa Z był zdecydowanie najgroźniejszy. Po tym, co przeszedł, miał w dupie wszystko i wszystkich. Łącznie ze swoim bratem. Nawet Ghrom miał się na baczności przy tym wojowniku. Tak. Bractwo Czarnego Sztyletu było piekielną grupą. Jedyną, która stała między zwykłymi wampirami i reduktorami. Krzyżując ręce na piersiach, Ghrom rozejrzał się po pokoju, przyglądając się każdemu i oceniając ich mocne strony które równocześnie stanowiły ich przekleństwo. Śmierć Hardhego uświadomiła mu, że mimo sukcesów w walce z mordercami ich rasy, członkowie Bractwa byli bardzo nieliczni w zestawieniu z niewyczerpanymi, samoodradzającymi się zastępami reduktorów. Prawda jest taka, że nigdy nie brakuje ludzi zainteresowanych zbrodnią i
zdolnych do dokonania morderstwa. Statystyka po prostu nie była dla rasy łaskawa. Nie było ucieczki od faktu, że wampiry nie żyją wiecznie i że któryś z członków Bractwa może zostać zgładzony. Co momentalnie zmieniało równowagę sił na korzyść wrogów rasy. Do diabla, przecież ta równowaga i tak była już zakłócona. Odkąd, wiele wieków temu, Omega stworzył Korporację Reduktorów, liczba wampirów malała aż do momentu, gdy zostało jedynie kilka enklaw populacji. Ich gatunek był bliski zagłady. Mimo iż Bractwo było nadzwyczaj dobre w tym, co robiło. Gdyby Ghrom był innego rodzaju królem, takim jak jego ojciec, który pragnął być adorowany jako ojciec wampirzej rodziny, to może przyszłość byłaby bardziej obiecująca. Ale syn nie był taki jak ojciec. Ghrom był wojownikiem, a nie przywódcą. Czuł się lepiej ze sztyletem w dłoni, niż będąc wielbionym. Skupił się na braciach. Wojownicy patrzyli na niego wyczekująco. Ich szacunek go drażnił. - Atak na Hardhego odbieram bardzo osobiście powiedział. Bracia mruknęli z aprobatą. Ghrom wyciągnął portfel i komórkę, którą zabrał zabitemu przez niego członkowi Korporacji. Mam to od reduktora, którego spotkałem dziś wieczorem za Screamerem. Ktoś może się tym zająć? Rzucił przedmioty w górę. Furiath złapał oba i przekazał telefon Yrhednemu. Musimy znowu zrobić obławę stwierdził, krążąc po pokoju. - Dokładnie tak mruknął Rankohr. Usłyszeli metaliczny dźwięk i zaraz potem nóż wbijany w stół. Musimy ich dorwać tam, gdzie trenują. Gdzie mieszkają. Co oznaczało, że bracia będą musieli przeprowadzić rekonesans. Członkowie Korporacji Reduktorów nie byli głupi. Regularnie zmieniali centra operacyjne, ciągle przenosząc z miejsca na miejsce ośrodki rekrutacyjne i treningowe. Członkowie Bractwa z reguły bowiem sami wystawiali się na cel i walczyli z tymi, którzy ich namierzyli. Czasami Bractwo ruszało na wypady w grupie, zabijając od razu tuziny reduktorów. Jednak tę ofensywną taktykę rzadko stosowano. Zmasowane ataki były skuteczne, ale jednocześnie ryzykowne. Wielkie bitwy z reguły przyciągały uwagę ludzkiej policji, a w interesie wszystkich było nierobienie wokół siebie zamieszania. Jest prawo jazdy mruknął Furiath. Adres miejscowy, więc sprawdzę. Jak się nazywał? spytał Ghrom. Robert Strauss. Vrhedny zaklął, przeglądając telefon. Dużo tu nie ma. Jakieś gówno w rejestrze połączeń i jakieś szybkie wybierania. Wrzucę to do komputera i sprawdzę, kto dzwonił do niego i do kogo on dzwonił. Ghrom zacisnął szczęki. Niecierpliwość i wściekłość tworzyły cholernie trudny do przełknięcia koktajl. Nie muszę wam mówić, żebyście działali szybko. Nie wiadomo, czy reduktor, którego dziś załatwiłem, był tym, który to zrobił, więc myślę, że powinniśmy oczyścić całą okolicę. Zabić ich wszystkich, nieważne, jaki wyniknie z tego burdel. Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Zbihr. Ghrom spojrzał gniewnie. Miło, że wpadłeś Z. Byteś zajęty panienkami dziś wieczorem? A może byś się tak odpierdolił, co? Zbihr stanął w rogu, z dala od reszty. A ty gdzie będziesz, panie? spytał Tohrtur spokojnym tonem. Dobry stary Tohr. Zawsze stara się zachować spokój, w zależności od sytuacji przez zmianę tematu, interwencję albo przymus. Tutaj. Zostanę tutaj. Jeśli reduktor, który zabił Hardhego żyje i jest zainteresowany przedłużeniem zabawy, to chcę być osiągalny i łatwy do znalezienia. Gdy wojownicy wyszli, Ghrom założył kurtkę i poczuł za pasem kopertę Hardhego. Z przodu było coś napisane i jak sądził, było to jego imię. Rozerwał kopertę. Gdy wyciągał kremową kartkę, na ziemię wypadła fotografia. Podniósł ją i miał wrażenie, że jest na niej kobieta z długimi,
ciemnymi włosami. Ghrom spojrzał na list. Litery tworzyły zamazany ciąg, którego nie rozszyfruje, choćby nie wiadomo jak wysilał swój wzrok. Fritz! zawołał. Lokaj przyszedł natychmiast. Czytaj. Fritz wziął kartkę i pochylił nad nią głowę w milczeniu. - Głośno warknął Ghrom. Och, przepraszam, panie. Fritz chrząknął. „Jeśli jeszcze z tobą nie rozmawiałem, to spytaj o szczegóły Tohr tura*. Numer 1188 Redd Avenue, apartament IB. Nazywa się Elizabeth Randall. PS. Dom i Fritz należą do ciebie, jeśli ona nie dożyje dorosłości. Przepraszam, że tak szybko się to skończyło. H." − Sukinsyn szepnął Ghrom.
Rozdział 5 BETH PRZEBRAŁA SIĘ W SWÓJ NOCNY STRÓJ, składający się z bokserek i tshirtu, i zaczęła rozkładać materac, gdy nagle Bu zaczął miauczeć przed szklanymi, rozsuwanymi drzwiami. Chodził w kółko, wpatrując się w coś na zewnątrz. Czy znowu próbujesz dostać się do kotka pani Di? Już raz spróbowaliśmy i nie wyszło to nam na dobre, pamiętasz? Odwróciła się gwałtownie, gdy ktoś zaczął walić w drzwi. Serce przyspieszyło rytm. Podeszła i zerknęła przez judasz. Kiedy zobaczyła, kto to jest, odskoczyła gwałtownie i oparła się plecami o tanie, drewniane panele. Znowu gwałtowne pukanie. Wiem, że tam jesteś powiedział Twardziel i nie dam za wygraną. Odblokowała zamek i otworzyła szeroko drzwi. Zanim zdążyła wysłać go do diabła, wtargnął do środka. Bu wygiął grzbiet i zasyczał. Mnie też jest miło cię poznać, panterko głęboki głos Butcha zdawał się zupełnie nie pasować do jej mieszkania. Jak się dostałeś do budynku? spytała, zamykając drzwi. Włamałem się. Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego wybrałeś ten budynek na włam, panie władzo? Wzruszył ramionami i rozsiadł się w jej podniszczonym fotelu. Myślałem, że odwiedzę znajomą. Więc czego chcesz? Niezłe masz to mieszkanko powiedział, rozglądając się wokół. Jesteś kiepskim kłamcą. Hej, przynajmniej masz tu czysto, czego nie mogę powiedzieć o moim chlewie. Jego ciemne, orzechowe oczy zatrzymały się na jej twarzy. A teraz pogadajmy o tym, co takiego się wydarzyło, kiedy wyszłaś dziś z pracy, dobra? Beth skrzyżowała ręce na piersiach. Roześmiał się cicho. Kurczę, co takiego ma w sobie Jose czego ja nie mam? Masz kartkę i długopis? Lista będzie długa. Auuu. Zimna jesteś, wiesz? W jego głosie słychać było rozbawienie. Czy ty lubisz tylko tych facetów, którzy już są zajęci? Słuchaj, jestem wykończona... Fakt, późno skończyłaś dziś pracę. Jakiś kwadrans przed dziesiątą. Rozmawiałem z twoim szefem. Dick mówił, że wciąż byłaś przy biurku, gdy on wychodził do Charliego. Poszłaś pieszo wzdłuż Trade Street, prawda? Założę się, że robisz tak codziennie. I byłaś sama. Przez jakiś czas. Beth przełknęła ślinę, gdy cichy dźwięk przyciągnął jej wzrok do szklanych drzwi. Bu znowu zaczął krążyć i miauczeć, jego oczy szukały czegoś w ciemnościach. Powiesz mi teraz, co się stało, gdy doszłaś do skrzyżowania Trade z Dziesiątą ulicą? Spojrzał na nią z sympatią. Skąd ty... Po prostu ze mną porozmawiaj, a ja ci obiecuję, że załatwię tego skurwysyna raz a dobrze. Ghrom stał na zewnątrz, patrząc na córkę Hardhego. Była wysoka jak na samicę człowieków i miała czarne włosy, ale to jedyne szczegóły, jakie mógł dostrzec swoimi oczami. Wciągnął powietrze, ale nie mógł poczuć jej zapachu. Miała pozamykane okna i drzwi, a wiejący od zachodu wiatr niósł słodkawy smrodek rozkładających się śmieci. Jednak przez zamknięte drzwi
słyszał jej głos. Z kimś rozmawiała. Z mężczyzną, którego najwyraźniej nie lubiła czy któremu nie ufała, bo jej słowa były krótkie i oschłe. Ułatwię ci to tak, jak tylko będę potrafił powiedział ów facet. Ghrom zobaczył, jak Beth podchodzi do szklanych drzwi i wygląda na zewnątrz. Patrzyła wprost na niego, ale wiedział, że nie może go dojrzeć. Był głęboko w cieniu. Otworzyła drzwi i wystawiła na zewnątrz głowę, blokując kotu drogę swoją nogą. Ghrom wciągnął powietrze i poczuł, jak dociera do niego jej zapach. Pachniała naprawdę pięknie. Jak kwiat. Może kwitnąca w nocy róża. Wciągnął do płuc jeszcze więcej powietrza i zamknął oczy, gdy jego ciało reagowało i czuł, jak krew płynie szybciej. Hardhy miał rację była bliska przemiany. Czuł to w niej. Mieszaniec czy nie, i tak będzie przechodzić przemianę. Zamknęła tylko siatkę na owady w wejściu i odwróciła się z powrotem do mężczyzny. Teraz, gdy drzwi były otwarte, jej głos był znacznie wyraźniejszy i Ghrom pomyślał, że bardzo mu się podoba zmysłowość w jej tonie. Przeszli za mną na drugą stronę ulicy. Było ich dwóch. Wyższy wciągnął mnie do alejki i... Słysząc to, Ghrom wyprostował się nagle. Próbowałam z nim walczyć, naprawdę. Ale był silniejszy ode mnie i potem jego kumpel przytrzymał mnie za ręce. Jej głos się załamywał. Powiedział, że wytnie mi język, jeśli będę krzyczeć i na serio myślałam, że mnie zabije. Potem rozerwał mi bluzkę i stanik. Byłam o krok od... Ale uwolniłam się i uciekłam. Miał niebieskie oczy, brązowe włosy i kolczyk, taki diamencik w lewym uchu. Nosił ciemnoniebieską koszulkę polo i krótkie spodenki w kolorze khaki. Nie widziałam zbyt dobrze jego butów. Jego kolega to krótko ostrzyżony blondyn, bez kolczyków, w białym tshircie z nazwą tej lokalnej grupy „To mato Eater". Mężczyzna podniósł się i podszedł do niej. Objął ją ramieniem i próbował przytulić, ale odsunęła się na pewną odległość. Naprawdę myślisz, że można ich dopaść? spytała. Mężczyzna skinął głową. Tak właśnie myślę. Butch opuszczał mieszkanie Beth Randall w podłym nastroju. Rozmowa z zaatakowaną kobietą nigdy nie była jego ulubionym zajęciem. W przypadku Beth było to dodatkowo przykre, bo od jakiegoś czasu ją znał i można powiedzieć, że mu się podobała. Fakt, że była piękną kobietą, nie mial tu specjalnego znaczenia, ale jej spuchnięte usta i siniaki wokół szyi były teraz denerwującymi minusami w jej normalnie perfekcyjnej fizjonomii. Beth Randall była po prostu niesamowicie i niepowtarzalnie piękna. Miała długie i gęste, czarne włosy, nieprawdopodobnie jasne, niebieskie oczy, bladokremową cerę i usta stworzone do męskich pocałunków. No i jej figura. Długie nogi, wąska talia i perfekcyjnie proporcjonalne piersi. Wszyscy faceci na komendzie się w niej kochali i Butch musiał przyznać, że była bardzo w porządku, bo nigdy tego nie wykorzystywała, by wydobyć od chłopaków jakieś tajne informacje z dochodzeń czy inne sekrety. Była we wszystkim profesjonalistką. Nigdy się z żadnym z nich nie umawiała, choć większość dałaby sobie obciąć jaja, żeby tylko potrzymać ją za rękę. Jedno było pewne: ten, który ją napadł, popełnił cholerny błąd, wybierając właśnie ją. Wszyscy gliniarze będą chcieli dopaść tego głupca, jak już się dowiedzą, kim jest. A Butch lubił dużo gadać. Wsiadł do swojego nieoznakowanego radiowozu i pojechał do szpitala świętego Franciszka, po drugiej stronie miasta. Zaparkował przy krawężniku na wprost izby przyjęć i wszedł do środka Strażnik przy drzwiach uśmiechnął się do niego. − Do kostnicy, panie władzo? Nie. Tylko kogoś odwiedzam. Strażnik kiwnął jedynie głową. Butch przeszedł obok poczekalni izby przyjęć z plastikowymi kwiatami, podniszczonymi kolorowymi pismami i niespokojnymi pacjentami. Otwierając podwójne drzwi, skierował się do
sterylnych, białych pomieszczeń. Skinął głową pielęgniarkom i lekarzom, których znał, i podszedł do okienka rejestracji. Cześć, Doug. Kojarzysz tego gościa, którego przywieźliśmy z rozchrzanionym nosem? Lekarz spojrzał znad kartoteki. -Jasne. Właśnie mają go wypisać. Jest z tyłu, w pokoju 28. Internista roześmiał się cicho. Ale mówię ci, że nos to najmniejszy z problemów tego gościa. Przez jakiś czas nie będzie śpiewał niskim głosem. Dzięki, przyjacielu. A tak w ogóle, jak tam żona? W porządku. Ma termin za tydzień. Daj znać, jak poszło. Zanim wszedł do pokoju 28, rozejrzał się po korytarzu. Było cicho. Ani śladu szpitalnego personelu, żadnych odwiedzających czy pacjentów. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Billy Riddle uniósł głowę. Pod jego nosem był biały bandaż, jakby przytrzymując mu mózg. Co tam, szefie? Znaleźliście tego gościa, który mnie załatwił? Mają mnie właśnie wypisać i czułbym się lepiej, gdybym wiedział, że już go macie. Butch zamknął drzwi i cicho przekręcił zamek. Uśmiechał się, gdy podchodził do łóżka, patrząc na diamencik w lewym uchu gościa. Jak tam nos, Billy, mój chłopcze? Już całkiem nieźle. A pielęgniarka to niezła szpara... Butch chwycił gnojka za niebieską koszulkę polo i szarpnął, stawiając go na nogi. Potem pchnął go na ścianę z taką siłą, że zadygotała cała maszyneria za łóżkiem. Przysunął się tak blisko, że mogliby się pocałować. Dobrze się dziś bawiłeś? Billy patrzył na niego szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. O czym pan mówi? Butch znowu pchnął z siłą. Zostałeś rozpoznany przez kobietę, którą usiłowałeś zgwałcić. To nie byłem ja! Nie pierdol. A za twoją głupią groźbę o twoim nożu i jej języku mogę cię wysłać nawet do pierdla w Dannemora. Miałeś kiedyś chłopaka, Billy? Myślę, że taki ładny, biały chłopczyk jak ty będzie tam popularny. Gość zbladł jak ściana. Nie dotknąłem jej! Coś ci powiem, Billy. Jeśli będziesz grzeczny i powiesz mi, gdzie jest twój kumpel, to może nawet stąd wyjdziesz o własnych siłach. Inaczej zabiorę cię na komendę na noszach. Przez moment zdawało się, że Billy rozważa tę propozycję. Po chwili zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa. To ona tego chciała! Błagała mnie... Butch podniósł kolano i przycisnął je do krocza chłopaka. Billy wrzasnął cienkim głosem. Czy to właśnie dlatego będziesz przez następny tydzień sikał na siedząco? Gdy gnojek zaczął coś paplać, Butch puścił go i patrzył, jak ten osuwa się na podłogę. Kiedy Billy zobaczył wyciągnięte kajdanki, jego miauczenie stało się jeszcze głośniejsze. Butch podniósł go z siłą i niezbyt delikatnie, łącząc nadgarstki, założył mu kajdanki. - Jesteś aresztowany. Cokolwiek powiesz, może być użyte w sądzie przeciw tobie. Masz prawo do obrony... Masz w ogóle pojęcie, kim jest mój ojciec? wrzasnął Billy, jakby odzyskując głos. Możesz się pożegnać z odznaką! Jeśli nie stać cię na to, obrońca zostanie ci przydzielony z urzędu. Czy zrozumiałeś swoje prawa? Pierdol się! Butch chwycił go za tyl głowy i wcisnął jego rozwalony nos w linoleum. Czy zrozumiałeś swoje prawa?
Billy jęknął i skinął głową, zostawiając na podłodze świeże ślady krwi. − Świetnie. Teraz zajmiemy się sprawami papierkowymi. Naprawdę nie lubię omijać normalnych policyjnych procedur.
Rozdział 6 Bu, PRZESTANIESZ WRESZCIE? Beth uderzyła dłonią w poduszkę i odwróciła się twarzą do kota, który spojrzał na nią i zamiauczał. W świetle dochodzącym z zostawionej w kuchni lampy widziała, jak drapie szklane drzwi. O nie, panie Bu. Jesteś kotem domowym. Domowym, rozumiesz? Uwierz mi, że wielki świat wcale nie jest taki pociągający przy bliższym poznaniu. Zamknęła drzwi i gdy po chwili usłyszała kolejne płaczliwe miauknięcie, zaklęła i zsunęła kołdrę. Podeszła do drzwi i spojrzała na zewnątrz. Wtedy zobaczyła mężczyznę. Stał pod ścianą na podwórzu. Ciemny kształt, znacznie większy od znajomych cieni rzucanych przez kosze na śmieci czy pokryty mchem stół ogrodowy. Trzęsącymi się dłońmi sprawdziła zamek w drzwiach i podeszła do okien. Wszystko było pozamykane. Opuściła zasłony, chwyciła za telefon i wróciła pod szklane drzwi, stając przy Bu. Mężczyzna się poruszył. Cholera! Szedł w jej kierunku. Znowu sprawdziła zamek w drzwiach i cofając się, potknęła o brzeg materaca. Upadając, wypuściła z ręki telefon, prosto na podłogę. Głowa podskoczyła, gdy jej ciało uderzyło mocno o materac. W niepojęty sposób drzwi się otworzyły, jakby nie były zamknięte, jakby w ogóle nie było w nich zamka. Wciąż leżąc na plecach, zaczęła wierzgać nogami, próbując oddalić się od niego, plątała się w pościeli. Był potężny, jego ramiona były szerokie jak dąb, a nogi tak mocne jak słupy. Nie mogła dojrzeć jego twarzy, ale bijąca od niego groza była jak pistolet skierowany w jej pierś. Jęknęła, spadając na podłogę. Czołgając się, starała się odsunąć jak najdalej od napastnika. Jej palce i kolana skrzypiały na twardym drewnie. Jego coraz bliższe kroki za nią były jak grzmoty. Skulona jak zwierzę, zaślepiona strachem, uderzyła w stół, nie czując żadnego bólu. Łzy leciały jej po policzkach, gdy błagała o litość. Dotarła do drzwi frontowych i... Obudziła się. Miała otwarte usta, a potworny dźwięk niszczył ciszę świtu. To była ona krzyczała z całych sił. Zacisnęła mocno usta i rzeczywiście odczuła ulgę w uszach. Wstała z łóżka i podeszła do rozsuwanych drzwi, witając pierwsze promienie słońca z taką radością, że zakręciło się jej w głowie. Gdy jej serce zaczęło już bić normalniej, wzięła głęboki oddech i sprawdziła drzwi. Wszystko było w porządku. Roześmiała się nerwowo. Oczywiście po tym wszystkim, co się wydarzyło, miała po prostu zły sen. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie miała z tego powodu gęsią skórkę i nie tylko. Odwróciła się i poszła wziąć prysznic. Czuła się półżywa, ale samotne przebywanie w mieszkaniu wydawało się jej teraz beznadziejnym pomysłem. Zatęskniła za hałasem w jej redakcji, chciała być w pobliżu innych pracowników, telefonów i stert papierów. Tam będzie się czuła bezpieczniej. Właśnie miała wejść do łazienki, gdy poczuła ostry ból w stopie. Podniosła nogę i z naskórka na pięcie wyjęła okruch ceramiki. Schylając się, znalazła potłuczoną na kawałki wazę, która zwykle stała na stole. Zmarszczyła brwi i zaczęła sprzątać. Musiała ją stłuc, gdy wróciła do domu zaraz po ataku. Gdy Ghrom zszedł do podziemi pod domem Hardhego, odczuł straszne zmęczenie. Zamknął za sobą drzwi na zamek, wyjął broń i wyciągnął z szafy podniszczoną walizkę. Mruknął pod nosem, gdy ją otworzył i wyjął kawał czarnego marmuru. Miał ponad metr kwadratowy powierzchni i grubość około dziesięciu centymetrów. Położył go na środku pokoju, podszedł znowu do walizki, wyciągnął z niej welwetową torebkę i rzucił ją na łóżko.