Ruda1985

  • Dokumenty8
  • Odsłony2 410
  • Obserwuję1
  • Rozmiar dokumentów40.3 MB
  • Ilość pobrań1 275

Michalak Katarzyna - Bezdomna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Michalak Katarzyna - Bezdomna.pdf

Ruda1985 EBooki KATARZYNA MICHALAK
Użytkownik Ruda1985 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Wszystkim prawdziwym, cudownym, dobrym Matkom, kochającym swe dzieci tak, jak ja kocham moje.

Nie pogardzaj drugim człowiekiem, dopóki nie poznasz jego historii. Może się bowiem okazać, że znalazł się na dnie przez nieszczęście, chorobę lub ludzką podłość, zaś dla ciebie Los – jako lekcję pokory – szykuje podobną niespodziankę.

Drzwi śmietnika zamknęły się za nią z trzaskiem. Kiedy była już w środku, w ciasnym pomieszczeniu zastawionym przepełnionymi pojemnikami, włożyła klucz do zamka i przekręciła. Nikt nie powinien jej przeszkodzić aż do rana. Bądź co bądź była prawie północ. O tej porze w Wigilię żaden normalny człowiek nie robi porządków, no nie? Tylko ona, Kinga, zrobi dziś porządek ze swoim życiem. Usiadła w kącie śmietnika, niewidoczna z ulicy, i owinęła się ciaśniej kurtką, bo mróz sięgnął chyba minus dziesięciu stopni. Kurtka była porządna, watowana. Kinga prychnęła na wspomnienie tego, jak ją zdobyła: najpierw pobiła się o nią ze Smu­taską, a potem klęła ofiarodawcę, który – niech go szlag! – wrzucił do pojemnika PCK rzecz upapraną gównem. Smutaska potem kpiła z Kingi w żywe oczy, gdy ta, niemal płacząc, prała łach w fontannie przy Pałacu Kultury. Ta głupia kurtka stała się symbolem całego jej życia – niby porządne i godne zazdrości, a w rzeczywistości całe w gównie. Pora kończyć ten show. Sięgnęła do kieszeni, namacała paczuszkę i uśmiechnęła się do siebie. Doktorki z psychiatryka hojnie faszerowały pacjentów psychotropami. Tak hojnie, że niemal każdy miał uciułany zapasik na czarną godzinę. Kinga na początku naśmiewała się z kumpelek wariatek chwalących się potajemnie, ile która nazbierała i gdzie która garść leków ukryła, żeby personel szpitala nie znalazł tabletek szczęścia, po czym... sama zaczęła zbierać, czekając na wypis. Tak uzbierała dwadzieścia. Dziś w nocy będzie jak znalazł. Rozwiązała marynarski worek, z którym nie rozstawała się ani na moment – miała w nim cały dobytek, dosłownie i w przenośni – zanurzyła w nim rękę aż do ramienia i oto jest, tadam!, zdobycz ostatnich dni: flaszka wódki. Będzie imprezka. Ostatnia imprezka w życiu Kingi Król. W słabym świetle latarni, które z trudem docierało w ten kąt śmietnika, sięgnęła po karton z makulaturą – po raz pierwszy stos gazet nie wywołał w Kindze radosnego podniecenia, nie zastanawiała się, ile zapłacą za niego w skupie i co ona sobie za to kupi – przewróciła karton do góry nogami, żeby mieć elegancki stolik, rozłożyła kolorowe czasopismo, jest i obrusik!, i z worka wyciągnęła kieliszek. Co za parodia! Tej nocy będzie popijać wódkę z kryształowego kielonka! Gdyby ktoś z bezdomnej braci ją widział... normalnie nie miałaby potem życia. Ale nad ranem nie będzie już żyć, więc olać i kielonek, i bezdomną brać. Robiło się coraz zimniej. Co za niedopowiedzenie... Już było cholernie zimno! I o to chodzi! Jeśli prochy z wódką nie dadzą rady, mróz zrobi resztę. Byle upić się i zasnąć.

Zgrabiałymi palcami odkręciła korek, nalała pełen kieliszek i chichocząc niczym upiór, unios­ła go do ust. Stop! Jeszcze toast! – Za... – Imię, które miała wypowiedzieć, uwięz­ło Kindze w ustach. Gardło zacisnęło się tak, że z trudem wciągnęła powietrze. Siedziała chwilę, czując na policzkach palące łzy, po czym otarła je wierzchem dłoni odzianej w rękawiczkę bez palców i wychyliwszy wódkę jednym haustem, wychrypiała do siebie: – Niech cię szlag, Kingo Król. Będziesz się smażyć w piekle za to, co zrobiłaś. Wysypała na „stolik” małe białe tabletki i zaczęła łykać jedną po drugiej, w pełni świadomie, ciskając przekleństwa i przepijając wódką. Powoli robiło się cieplej. Powoli świat zewnętrzny tracił swą obcość, stając się miejscem pięknym, spokojnym, przytulnym... Stolik z prochami zaczął się oddalać. Poderwała głowę. Jeszcze nie czas! Za wcześnie! Za mało łyknęła i za mało wypiła! Obudzi się nad ranem zarzygana po pachy i wszystko na nic! Kolejna „odratowana samobójczyni”! A ona miała skończyć ze sobą skutecznie! Sięgnęła po następne tabletki, ale „stolik” odjechał. – Skup się, durna pało – wybełkotała, unosząc do ust butelkę wódki. – Ależ cię nienawidzę... Znów próbowała wziąć w palce białe drażetki. Nic z tego. Rozpłakała się ponownie. Żałośnie, jak mały, głupi bachor. Jej umysł, jak na ironię, stał się ostry niczym brzytwa, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. – Przecież musisz się zabić! Musisz!!! Jeśli dziś ci się nie uda... jeśli zmarnujesz te prochy... Jak zdobędziesz nowe? Padła twarzą na pudło i nagle proszki znalazły się tuż-tuż, w zasięgu języka. Ha! Zwycięstwo! Zagarnęła je i już miała przełknąć, gdy... jęk, cichy, ale pełen rozpaczy jęk sprawił, że zamarła z wywalonym językiem i przyklejonymi doń tabletkami. Dziecko! – to była pierwsza myśl. Próbowała unieść głowę, ale... nie mogła. Chciała wypluć prochy i rozejrzeć się w poszukiwaniu źródła tego jęku, ale też nie była w stanie. Musi popić i dopiero wtedy... Jęk rozbrzmiał blisko. Tuż obok ucha Kingi. Łypnęła w jego stronę okiem. Kot! To tylko kot.

Dzięki Ci, Panie Boże... Dla kota nie zrezygnuje ze swych planów. Nie przedłuży swej nędznej egzystencji nawet o minutę. Jakimś cudem uniosła butelkę z wódką do ust i przełknęła oporne proszki. No. Teraz może odpocząć. Może spokojnie rozliczyć się z życiem, Bogiem, Szatanem i... tamtym bydlakiem, a potem odejść. Na swoich warunkach. Tylko tyle godności ludzkiej w niej zostało: odejść jak człowiek, nie jak byle gówno. Dotknięcie ciepłego, szorstkiego języka wstrząsnęło nią niczym uderzenie w twarz. – Odejdź – wymamrotała, cofając dłoń. Uniosła na milimetr powieki i spiorunowała kota wzrokiem. Był brzydki i chudy, taki jak ona. I tak jak ona sam. Niech go szlag. Lizał ją po ręce raz po raz. A ona nie była już w stanie jej cofnąć. Wskoczył na ramię kobiety i zaczął ją szturchać zimnym nosem w policzek. Miauczał przy tym żałośnie, jakby prosił o zlitowanie. Nagle Kingę olśniło – w zwolnionym tempie, ale jednak: zamknęła się z tym kotem w śmietniku! Musiał przemknąć do środka razem z nią i... zostanie tu razem z nią. Aż do śmierci. No i co z tego? To chyba dobrze? Ona nie będzie zdychać w samotności, a kot... jakoś sobie poradzi. Przecież ktoś tu w końcu zajrzy. A jeśli nie? Z własnym życiem może robić, co jej się podoba, ale kot nie był niczemu winien. Nie zasłużył na śmierć. Ona, Kinga, owszem. Zwierzę myślało chyba podobnie, a może całkiem inaczej, bo nie ustawało w wysiłkach ocucenia kobiety. Lizało ją teraz po policzku, czole, włosach, powiekach. Normalnie stawało się coraz bardziej upierdliwe! – Idź sobie – próbowała mu jeszcze perswadować, ale... dokąd miał iść? Był tak samo bezdomny jak ona. Do tego zamknęła go, idiotka, w śmietniku. – Jeeezu – z drętwiejących ust wydobył się jęk tak samo żałosny jak pomiaukiwanie kota. Wypuści go – postanowiła. – Wypuści tę kocią mendę, a potem zaśnie spokojnie i bez wyrzutów sumienia, że pociągnęła za sobą w śmierć niewinną istotę. Próbowała wstać, ale... ciało odmówiło posłuszeństwa. Właśnie w tym momencie gdy Kinga chciała być jeszcze chwilę przytomna, zaczęły działać leki i alkohol. Kot zeskoczył na pudło. Jego chudy pyszczek znalazł się tuż przy twarzy kobiety. Uniosła powieki i napotkała

błyszczące kocie oczy. Jakże ludzkie w przerażeniu i błaganiu... Kiedyś widziała takie spojrzenie. W lustrze. Ale nikt jej nie pomógł. Przeciwnie: zaszczuli prawie na śmierć. Nie zrobi kotu tego, co zrobiono jej. – Poczekaj. Poczekaj – wyszeptała. – Ja za chwilę... za chwilę... Kot patrzył na nią jeszcze parę sekund, po czym przytulił pyszczek do jej policzka. Ten dotyk... ta pieszczota... Kinga załkała. Chciała dotknąć kota, pogłaskać, poczuć pod palcami uderzenia serca żywej, małej istoty, lecz zamiast tego odpływała coraz bardziej. Desperackim ruchem wpakowała sobie palec do gard­ła i zwymiotowała wszystko, co miała w żołądku. Długie chwile łapała oddech. Każda sekunda wypełniona była bólem. Ciało trzęsło się i sztywniało na przemian. Powietrze wciągane do płuc parzyło. Czuła, że umiera i... próbowała żyć. Dla niego. Dla kota. Zwierzę było blisko. Lizało ją po ręce, miaucząc cichutko. Kinga próbowała unieść głowę, by łatwiej jej było oddychać, ale... płakała tylko razem z kotem. Wszystko na próżno. Zmarnowała ostatnią szansę. Torsje znów podeszły do gardła. Zachłysnęła się. Szarpnęła w tył. W końcu usiadła. Jak długo tak trwała na granicy świadomości? Kwadrans? Pół godziny? Godzinę? Było tak zimno... Kot wspiął się na jej kolana. Ręce wreszcie zaczęły słuchać. Objęła zwierzę ramionami i przytuliła mocno. Sztywnymi od mrozu palcami odpięła jeden guzik. Kot wpełzł pod kurtkę i zaczął mruczeć. Słuchała tego mruczenia, czuła bicie małego serduszka na piersi i... jakież to było kojące... Nadpływał sen. Spokojny, cichy, łagodny sen. Nareszcie... Zamek w drzwiach szczęknął, metal zazgrzytał. Ktoś wszedł do śmietnika i... – Uciekaj – szepnęła, a może tylko się Kindze wydawało, że szepcze. Kot miauknął przeciągle. Ktoś krzyknął. – O Boże, przestraszyłeś mnie! Co tu robisz, burasku? Chcesz wyjść? To chodź, zmykaj, nim cię dozorca przegoni. Kinga westchnęła z ulgą. Kot jest uratowany. Ona sama mogła zdychać. – Chcesz tutaj zostać? Twoja wola... Nie! On nie chce tu zostać! – chciała krzyknąć Kinga. – Zabierz go ze sobą, kretynko!

Tamta, bo była to kobieta, skierowała się do wyjścia. Tego Kinga znieść nie mogła. Zebrała resztki sił i podniosła się na chwiejnych nogach, tuląc kota w ramionach. Kobieta stanęła jak wryta, odwróciła się powoli i ponownie krzyknęła z zaskoczenia i strachu. W następnej chwili na jej twarzy odmalowało się obrzydzenie, nad którym nie zdołała zapanować. – A ty tu czego? – sarknęła, ostentacyjnie wkładając rękę do kieszeni. – Nie mam drobnych. Kinga zrobiła krok naprzód. – Ja nic nie chcę. Proszę tylko zabrać stąd kota – powiedziała cicho, ale wyraźnie, wyciągając przed siebie ręce. Kot zawisł między dwiema kobietami. Tamta stała bez ruchu, patrząc na Kingę wielkimi oczami. W ciemnościach śmietnika wypindrzonej na Wigilię lasce Kinga musiała zdawać się upiorem. – Nic nie chcę. Tylko wypuść kota – powtórzyła Kinga, czując, że jej czas się kończy. Była coraz bliżej utraty przytomności. A te dwie mendy – wypindrzona laska i zawszony kot – nie dadzą jej spokojnie umrzeć. Wszystko nie tak. I to przez tego pieprzonego kota, niech to szlag, wszystko nie tak! A wyzwolenie było już tak blisko... Stawiając kroki jak lunatyczka, chciała minąć tamtą i wyjść na zewnątrz, ale gdy znalazła się w świetle latarni, tamta krzyknęła cicho i złapała Kingę za ramię. I natychmiast cofnęła dłoń. – Ja... ja cię znam! Kinga spojrzała na nią beznamiętnie. Oczywiście, że mnie znasz. Choć nie wiesz skąd. Może kiedyś ci to zdradzę. A może nie. Ale klucze do tego śmietnika mam od ciebie. Nie powiedziała tego na głos. Nie rzekła nic. Bo jakie znaczenie miała teraz krzywda wyrządzona Kindze przez tę laskę i pewnego zdradliwego skurwiela dawno temu? Młoda kobieta wahała się krótką chwilę, by zacząć: – Może... może wstąpiłaby pani do mnie na kolację? Przygotowałam jedno nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. Ja... zapraszam. Was oboje, oczywiście. – Na znak dobrej woli pogłaskała główkę zwierzęcia. Zamruczało w odpowiedzi. Kinga spojrzała na tamtą jak na wariatkę. – Zapraszasz? Mnie? Na wigilię? – Po prostu nie mieściło się jej to w głowie! Była

brudna i wstrętna, śmierdziała wymiocinami i wódką, a ta wymuskana lalunia, ot tak, zaprasza bezdomną na wigilijną wieczerzę? – Co na to rodzinka? – ostatnie pytanie zadała na głos. – Ja... pokłóciłam się z rodziną i... to pierwsza taka samotna wigilia. Trudno... trudno mi to znieść. Zapraszam was oboje – kobieta powtórzyła to niemal z rozpaczą. Kinga powoli skinęła głową. Jeszcze zdąży się zabić. Najpierw jednak znajdzie buremu kotu dobry dom. No i zdradzi gospodyni, skąd się znają. Taaak, taka opowieść wigilijna. Akurat pod choinkę. Z najserdeczniejszymi życzeniami od Kingi Król... Dobrze, że miała poczucie humoru i teraz, zamiast zapłakać nad ironią losu, mogła się uśmiechnąć. Tamta wzięła to za dobry znak. – Proszę, proszę, chodźcie. Będziecie moimi honorowymi gośćmi. Poszła przodem, oglądając się co chwila, czy okutana w chustę i brudną kurtkę kobieta i wychudzony kot o zaropiałych oczach na pewno podążają za nią. Była coraz bardziej zachwycona tym spotkaniem i własnym altruizmem. Oto ona, Joanna Reszka, otwiera drzwi swego domu w ten wigilijny wieczór dla bezdomnej i jej kota! Nigdy wcześniej nakrycie dla zbłąkanego wędrowca – tradycja tak pilnowana przez mamę Aśki, jak wyśmiewana przez jej (byłego) faceta – nie było potrzebne, aż do dzisiaj. Dziś nakarmi głodnych, napoi spragnionych, nagich odzieje – bo Bezdomna nie zasiądzie chyba do wigilii w tej śmierdzącej kurtce? – i takie tam: pukajcie, a będzie wam otworzone. Zupełnie przy okazji redaktor Reszka będzie miała genialny materiał na felieton. Po świętach jak znalazł. Szkoda, że nie trafiła na Bezdomną przed świętami, wtedy felieton poszedłby w wydaniu specjalnym w nakładzie wprost kosmicznym. Może zatrzyma ten temat do następnych świąt i wtedy ogłosi miastu i światu – na własnym przykładzie – jak trzeba otwierać serca na bliźnich w ten wigilijny czas? Już widząc swoje nazwisko pod artykułem i siebie odbierającą Złoty Laur, nagrodę dla najlepszego dziennikarza, przeszła przez wypucowaną do połysku klatkę schodową, otworzyła drzwi do swego apartamentu i szerokim gestem zaprosiła Bezdomną, ściskającą w objęciach kota, do środka. Kinga weszła niepewnie do przedpokoju, lśniącego taką czystością i tak bezosobowego, jakby to był hotel, a nie mieszkanie trzydziestoletniej dziennikarki, i delikatnie postawiła kota na ziemi. Zwierzak, równie ostrożny co ona, na sztywnych łapach skręcił do kuchni i tyle go widziały.

– Może się przedstawimy i przełamiemy pierwsze lody? – Właścicielka mieszkania wyciągnęła rękę. – Jestem Aśka Reszka, dziennikarka, freelancerka. Obecnie piszę dla kilku kolorowych tygodników, wiesz, takie tam... Bezdomna podała dłoń, odruchowo wycierając ją najpierw o kurtkę. – Kinga Król. Aśka uścisnęła rękę swego gościa, podziwiając w duchu własną otwartość i odwagę: dotknijcie skóry bezdomnego, to sami wpadniecie w podziw. Wszy, świerzb, liszaje, kto wie, co taki kloszard u siebie wyhodował! O dziwo, Kinga dłoń miała czystą, a skórę miękką. Tylko wierzch dłoni był spierzchnięty od mrozu. Aśka stwierdziła to naocznie, oglądając rękę dziewczyny. Ta po dłuższej chwili wyrwała dłoń. – Czego szukasz? Trądu? – prychnęła. – Wyobraź sobie, że codziennie się myję. Częściej niż co poniektórzy mający własne łazienki. – W Wiśle? – chlapnęła Aśka, nim zdążyła ugryźć się w język, ale osoba Bezdomnej w tym nieskazitelnie czystym mieszkaniu po prostu ją fascynowała, odbierając zdolność logicznego myślenia. – Taaa... Szczególnie teraz aura zachęca do kąpieli w Wiśle. Tylko przerębel oddechem wytopię i mogę się chlapać do woli. – Kinga patrzyła na kobietę z mieszaniną pobłażliwości i gniewu. Owszem, ona sama wyglądała parszywie, szczególnie dziś: pijana i naćpana, owszem, cuchnęła trochę wódką i wymiocinami, ale umysł miała nie gorszy niż ta zarozumiała laska, no i nadal, mimo wszystko, była nie eksponatem w zoo ani plugawym detalem miejskiej architektury, ale człowiekiem, któremu należała się choć odrobina szacunku. „Gówno prawda. Po tym, co zrobiłaś, nie jesteś człowiekiem i nie masz prawa do szacunku” – upomniała się w myślach i natychmiast zmalała, spokorniała. Powróciło śmiertelnie zmęczenie, senność wywołana prochami i wódką i poczucie totalnej beznadziei. Co z tego, że dziś zje kolację przy normalnym stole z normalną ludzką istotą. „– Jesteś poza marginesem życia i lepiej o tym nie zapominaj...” Aśka, zmieszana własną głupotą i odpowiedzią Bezdomnej, stała pośrodku korytarza, bezwiednie pocierając ręką o rękę. – Może, na dobry początek, weźmiesz kąpiel? – zaproponowała wreszcie. – Nie uważam, że jesteś brudna, oczywiście, nie zrozum mnie źle, ale po przebywaniu na takim mrozie gorąca kąpiel w pachnącej pianie jest kusząca, czyż nie? Sama bym się zanurzyła po szyję, gdybym nie

musiała zająć się kolacją. Co ty na to, Kinga? – Dość późna ta kolacja – zauważyła zapytana wypranym z uczuć głosem. Prawdę mówiąc, było jej wszystko jedno: kąpiel, kolacja, wigilia, śmietnik, bury kot. Marzyła jedynie o starym materacu, ukrytym w jej tylko znanym miejscu, gdzie mogła zwinąć się w kłębek i spać spokojnie aż do rana. Tutaj będzie musiała wykąpać się, zasiąść do stołu, zmówić modlitwę, skonsumować dwanaście potraw, konwersować z gospodynią... W tym momencie zapragnęła zrobić w tył zwrot i po prostu wyjść na ulicę, skąd przyszła, ale Aśka już odkręcała wodę w łazience, nucąc Wśród nocnej ciszy. W tę noc nawet bezdomna była coś winna bliźniemu. Weszła do łazienki, urządzonej w chłodnym minimalistycznym stylu, i zaczęła ściągać z siebie ciuchy. Warstwę po warstwie: chusta, kurtka, bezrękawnik o kilka numerów za duży jak na tak drobną kobietę, sweter rozciągnięty do granic możliwości, jedna sportowa bluza, druga... Asia patrzyła na rosnącą stertę na początku ze zgrozą, potem ze zrozumieniem. Żeby spać w taki mróz na dworcu, trzeba mieć na sobie wszystko, co się posiada. – Upiorę ci je, dobrze? Kinga, stojąc pośrodku łazienki w przepoconym podkoszulku i majtkach, otworzyła szeroko oczy, a potem wzruszyła ramionami. – Nie martw się, nastawię suszenie i jutro rano będą jak nowe. Na razie pożyczę ci swoje. Wejdź do wanny. – Zanurzyła rękę w pianie. – Woda jest w sam raz. Ja znikam. Częstuj się płynem do kąpieli, szamponami, pilingami, czym tam sobie chcesz. Dziś, co moje, jest też twoje. Mamy Wigilię! – wykrzyknęła i wybiegła z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Kinga pokręciła głową. Jak samotna musiała się czuć ta cała Joanna Reszka, dziennikarka i free­lancerka, by tak cieszyć się z towarzystwa zupełnie obcej osoby. – Niezupełnie obcej – mruknęła. – Dzieliłyśmy męża. I łóżko, bo pieprzyliście się też w mojej sypialni. Ale będziesz miała minę, gdy ci to powiem. Weszła do wanny, zanurzyła się po szyję w gorącej, cudnie pachnącej kąpieli i... rozpłakała się. Szlochała, wgryzając zęby w ręcznik, by nikt, nawet kot, jej nie słyszał. Łzy płynęły dotąd, aż ich zabrakło. Akurat w tym momencie gdy po raz ostatni Kinga otarła oczy, tamta zapukała do drzwi. – Mogę wejść? Znalazłam nową szczoteczkę do zębów! – Wsunęła głowę do środka i

pokazała opakowanie rozradowana jak dziecko. – Mam też to – z dumą podała Kindze prostą, elegancką sukienkę i czystą bawełnianą piżamę. – I... to – nieco zawstydzona wyciągnęła zza pleców koron­kowe majteczki. – Z czasów gdy byłam szczupła jak ty. Powinny pasować. „Jeszcze podpaską się ze mną podziel!” – prychnęła Kinga w duchu, ale nie powiedziała nic. Uśmiech znikł z twarzy Aśki. Zastąpiło go rozczarowanie. Dawała Bezdomnej wszystko, co miała najlepszego, a ona... nawet nie podziękuje. Zupełnie, jakby nic to dla niej nie znaczyło. Kinga zrozumiała. – Bardzo ci dziękuję. Są śliczne. Jesteś niesamowicie szczodra – rzekła cicho. O to chodziło. Aśka rozpromieniła się natychmiast. Położyła dary na półce i ze słowami: – Wychodź! Wychodź! Zaraz kolacja! Wigilijna wieczerza! – wróciła do kuchni. Kinga zacisnęła powieki. Może da radę. Może wytrzyma jeszcze godzinę. Może po tej godzinie tamta zrozumie, że jedyne, czego bezdomnej tak naprawdę potrzeba, to sen. Sen w miękkim, ciepłym łóżku. Czysta poduszka, czysta kołdra... Boże mój, jak ja o tym marzę. Gdyby nie ty, koci przybłędo, już bym spała. I nie obudziła się więcej. Wciągnęła koronkowe majteczki, włożyła sukienkę, podpięła włosy, stanęła przed lustrem i z trudem spojrzała sobie w twarz. W tym momencie nikt by nie powiedział, że od roku błąka się po dworcach i parkach. Ta w lustrze była zwyczajną, niebrzydką, trzydziestoletnią kobietą. Taką jak miliony zwyczajnych kobiet. Ale żadna z nich nie zrobiła tego co Kinga i nie została za to ­słusznie ukarana. – Udawaj Kopciuszka przez tę jedną noc – zaszeptała do swego odbicia. – Jutro włożysz swoją obsraną kurtkę i wrócisz na ulicę. Masz to jak w banku. Nagle ugięły się pod nią nogi. Zmęczenie wzięło górę nad siłą woli. Kłębowisko ciuchów było tak znajome. Kinga zwinęła się na nim niczym kot i zamknęła oczy. Tylko na chwilę. Sekundę odpocznę i... Jedną sekundę... Gdy Aśka, przedtem zapukawszy, weszła do łazienki, Kinga sprawiała wrażenie martwej. Spała tak głęboko, że nie obudziła się, gdy tamta unios­ła ją pod ramiona i zaciągnęła – klnąc i posapując – do sypialni. Przez chwilę patrzyła na wyciągniętą w poprzek łóżka Bezdomną, po czym wróciła po piżamę, ściągnęła ze śpiącej sukienkę, nałożyła na chude ciało koszulę i

spodnie, ułożyła śpiącą wzdłuż łóżka i... otuliła czule kołdrą. Tak jak zrobiłaby to jej mama. – Śpij – pogłaskała Kingę po policzku. – Wigilię powtórzymy, gdy się obudzisz. Rozczulona bezbronnością młodej kobiety i swoim dobrym sercem Aśka wyszła na palcach z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. W drodze do kuchni natknęła się na kota. Miauknął cicho. – Zapomniałam o tobie, biedaku. To co, najpierw podzielimy się opłatkiem, potem poczęstuję cię rybką, a na koniec kąpiel? Kot otarł się o nogi kobiety i tanecznym krokiem – jak to koty – przeszedł do salonu, wskoczył na krzesło i sięgnął łapką do złotej bombki, bujającej się na miniaturowej choince kupionej w Tesco, brzydkiej i sztucznej, ale tylko takie mieli tuż przed zamknięciem hipermarketu. Joasia z uroczystą miną przełamała opłatek, wyszeptała życzenia, wsunęła zwierzakowi kawałek do pyszczka, nałożyła mu na talerzyk śledzia z puszki i przez chwilę patrzyła, jak kot z apetytem wcina. Potem oparła czoło na skrzyżowanych ramionach i rozszlochała się równie żałośnie jak Kinga, płacząc dotąd, aż i jej zabrakło łez.

Aśka Wiesz, brzydki, bury kocie, jak to jest być najlepszą? Nie, przepraszam, jak mieć obowiązek bycia najlepszą? Nie wiesz? Ta ja ci opowiem. Rodzisz się jedynaczką, gdy rodzice już dawno stracili nadzieję na dziecko, które będzie ich dumą i chlubą, mądre, piękne i zdolne do nieprzytomności. I oczywiście śliczne jak z obrazka. Takie, którym będzie można pochwalić się przed sąsiadami w tej swojej pipidówie. Dziecko, które po miejscowej podstawówce, ukończonej na samych szósteczkach, dostanie się bez problemów do najlepszego w powiecie gimnazjum, a potem do renomowanego liceum. Ale liceum to już w stolicy. Żadne tam Legionowa czy inne Pułtuski. Mniejsza o to, że dziecko będzie musiało wstawać o świcie i dojeżdżać przez dwie godziny w jedną i dwie w drugą stronę, przysypiając z nosem w podręczniku, mniejsza, że będzie wracało po nocy, bojąc się strasznie, że je jakiś zboczeniec napadnie i zgwałci, co nie raz i nie dwa prawie się zdarzyło... Dziecko ma się uczyć w najlepszych szkołach. Nie po to przecież rodzice ciężko harują, handlując czym się da, nie po to dziadkowie wyprzedają ziemię kawałek po kawałku, by Joasia powtórzyła ich los. Nie. Najmłodsza – i jedyna – z rodziny Reszków miała stać się KIMŚ. A jeśli zawiedzie? Jeśli nie dostanie się na wymarzone przez rodziców studia? Nie ma takiej opcji! Więc Joasia, mimo że pada na pysk ze zmęczenia, kończy liceum śpiewająco. Teraz jedynie musi dostać się na dobre studia. Dobre nie tyle dla niej, co według wyobrażeń rodziny. Matka z ojcem mówią: prawo, tylko prawo! Dziadkowie: medycyna! Nie ma to jak prestiż lekarza. W naszej wsi lekarza jeszcze nie było! Kurwa, czy wszyscy rodzice marzą o tym dla swoich dzieci? O karierze w sądzie czy służbie zdrowia? Luuudzie!!! Prawnik nie jest zbyt szanowanym zawodem, a państwowa służba zdrowia to jakiś ponury żart! Dajcie więc spokój swoim pociechom i niech idą na ogrodnic­two czy filozofię! Albo tak jak ja... Buntuję się po raz pierwszy w życiu i po cichu składam papiery na dziennikarstwo. Jezu, kocie, jak ja się bałam im o tym powiedzieć... Przyznać, że nie będę ani papugą, ani konowałem, ale pismakiem. Jaka była awantura, gdy wreszcie się do tego przyznałam! Musiałam zagrozić, że się utopię w studni, jeśli nie pozwolą mi studiować tego, co chcę, a nie to, co oni

sobie wymarzyli. Ojciec nie odzywał się do mnie przez dwa tygodnie. Nic. Ani słowa. Mama patrzyła zbolałym wzrokiem to na mnie, to na niego, a ja... ja miałam przesrane. Żeby ich nie zawieść, przez całe studia – zamiast balować jak reszta normalnych ludzi – zapierniczałam na dobre stopnie. Najlepsze. Ojciec sprawdzał mój indeks, jak swego czasu dzienniczek ucznia, i wiedziałam, co zrobi, gdy przyniosę mniej niż piątkę z zaliczenia czy egzaminu: koniec sponsoringu. Nie dajesz sobie rady na dziennikarstwie, przerywaj te błazenady i zdawaj na prawo. Albo medycynę. My będziemy szczęśliwi, ty... Ty mniej, ale przyzwyczaisz się. Pokochasz. Grunt to spełniać marzenia. Nasze marzenia. Nie odpuściłam. Sorry, tato, ale wyobrażenie togi czy lekarskiego kitla na moim grzbiecie wywoływało dreszcze. Bynajmniej nie rozkoszy. Kiedyś, gdy już ukończyłam dziennikarstwo i dostałam pierwszą pracę – w najgorszym szmatławcu, za to szmatławcu o dużym ogólnopolskim nakładzie – i gdy rodzice mogli pochwalić się sąsiadom moim pierwszym artykułem, no, bądźmy szczere: artykulikiem na ostatniej stronie – przyszło mi do głowy, że to całe dziennikarstwo sobie wymyśliłam im, rodzicom, na złość. Właściwie było mi wszystko jedno, jak zarobię na apartament w Warszawie i dobry samochód, którym raz w miesiącu zajadę do rodzinnej wsi pokazać, kim jest Aśka Reszka – bo to, i tylko to, było moim celem: superchata i wypasiony wóz. Mogłabym bronić morderców lub leczyć psychopatów. Liczy się cel, a nie środki do celu. Ja wybrałam: będę tropiła afery, celebrytów, ofiary i ich katów, różnych pojebów i psycholi, wszystko jedno. Byle pisać wieeelkie artykuły na pierwszą stronę. Nie cofnę się przed niczym. Nikt mnie nie zastraszy, nikt nie weźmie na litość. Wywlokę każdy brud. I opiszę. Nawet w szmatławcu. Byle dobrze płacili. Jeśli będzie trzeba, to i dupy dam naczelnemu. Mi nic nie ubędzie, a forsa jest forsą. Cel uświęca środki, czyż nie? Jak postanowiłam, tak zrobiłam: śledziłam, wywlekałam, dawałam. I już rok po ukończeniu studiów kupiłam mieszkanie tutaj, w eleganckim apartamentowcu na warszawskim Mokotowie. Oczywiście nie za gotówkę. Aż taka dobra jeszcze nie byłam, a i naczelny miał parę dup do obrobienia. Zaliczkę wyżebrałam od dziadków, którzy te sto tysięcy uciułali w tajemnicy przed rodzicami na godny pochówek czy inne pierdoły – resztę dał bank. Mi pozostało zapierniczać dwadzieścia cztery godziny na dobę, by spłacać kredyt za mieszkanie i audi cabrio – żebyś widział, bury kocie, miny meneli z naszej wiochy, gdy podjeżdżałam nim pod spożywczy. Po zapłaceniu raty i zakupie paru ciuchów, no, sorry, ale w tym zawodzie muszę jakoś wyglądać,

wpieprzałam suchy chleb z serkiem topionym, bo na szynkę nie było mnie stać. Czasem, gdy wracałam do domu nieprzytomna – a to ze zmęczenia, a to z przepicia, bo jeśli chcesz pisać o celebrytach, musisz bywać na salonach – zastanawiałam się: czy warto było. Czy było warto postawić się rodzicom? Owszem, pogodzili się z tym, że jedyna córka jest dziennikarską hieną – choć nigdy mnie tak nie nazwali, może jeszcze zmieni zdanie i jednak pójdzie na prawo, młoda jest przecież? Ale pogodzić się a zapałać entuzjazmem to spora różnica. Dopiero, gdy wypłynęła sprawa tej mendy ze Śląska, co zamordowała, kurwa jedna, swoją półroczną córeczkę, i to ja, Aśka Reszka, przeprowadziłam z nią pierwszy wywiad, to mnie się zwierzyła i to moje nazwisko zabłysło na dziennikarskim firmamencie, wtedy... i ojciec, i matka zaczęli traktować mnie z respektem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Hahaha, respekt! Ja, dziennikarka, nie zauważyłam drobnej różnicy między szacunkiem a pogardą! Dumą a rozczarowaniem! No, nic. Od tamtej pory byłam w domu traktowana jak honorowy gość. Aż do dnia, w którym... w ­którym... Muszę się napić. Kocie, ja wychylę kielonka, ty zagryziesz śledzikiem. Twoja pani, ta cała Kinga, nie wspomoże nas w zacnym dziele upijania się w Wigilię do nieprzytomności, bo zdaje się, że już to zrobiła. Wygląda na martwą. Sprawdzę, czy oddycha, i wrócę do opowieści, brudasie. Nieee, nie mogę tak do ciebie mówić, bo wymknie mi się przy Kindze i się obrazi. A nie wolno obrażać wigilijnych gości. Nazwę cię... Książę. Rozumiesz: Książę Żebraków. Bredzę. Dobra, Kinga śpi. Wygląda tak słodko... Jak znękana życiem bezdomna królewna. Znowu bredzę. Odbija mi dzisiaj, jak Boga kocham. Na czym, kocie, skończyłam? Na wódce i śledziu. Nie, nie, nie myśl, że rodzina się mnie wyrzekła i dlatego spędzam samotnie święta, bo jestem alkoholiczką. Ja nie piję. W zasadzie nie. Kieliszek wina czy czegoś mocniejszego przed snem i jeden rano na poprawę humoru to jeszcze nie nałóg. Mogę bez tego żyć, ale po co odmawiać sobie drobnych przyjemności? Już wystarczy, że ze słodyczy musiałam zrezygnować, bo widzisz, jak wyglądam. Ze szczupłej laski, za którą faceci na ulicy strzelali oczami, zmieniłam się w niewidzialnego wieloryba. Niewidzialnego dla facetów, bo przez wredne społeczeństwo jestem zauważana, a

jakże. Ale wyobraź sobie, że moja „puszystość” – okej, jestem już na tyle pijana, by walić prosto z mostu – moja gruba dupa w pracy mi pomaga! Wprawdzie celebryci już mniej chętnie zapraszają mnie na party – i pierdolę te ich zaproszenia, gdzie jedynym żarciem są chipsy i krakersy z niejadalną breją – za to ofiary losu, te wszystkie maltretowane i gwałcone przez mężusiów i konkubentów sieroty, z którymi wywiady przynoszą mi krocie, zwierzą się ze swoich porażek raczej grubej i brzydkiej niż szczupłej i pięknej. Rozumiesz: w ich oczach jestem tak samo przegrana. I coś w tym, kurwa, jest. Mam niby apartament ze szkła i światła w najdroższej dzielnicy Warszawy, w garażu parkuje zacna audica, czasem jeszcze bywam na salonach, ale... ale taka Kinga-Bezdomna jest bogatsza ode mnie. Przynajmniej ma ciebie, przyjacielu. W moim świecie nie ma przyjaciół. To sadzawka z rekinami. Chwila nieuwagi i odgryzą ci rękę. Chwila słabości i rozszarpią na krwawe strzępy. Mnie teraz chroni tusza. Te moje sto parę kilogramów. Trochę głupio podkładać świnię komuś, kto wygląda jak świnia, no nie, burasku? Poza tym do paszczy bym się zawistnikom nie zmieściła. Ale jak jeszcze kiedyś miałam z kim pogadać w naszej obskurnej stołówce, tak teraz omijają mnie jak trędowatą. No dobra, przyznam, kocie, że gruba dupa nie do końca jest tego przyczyną. Dałam ciała zupełnie w innej sprawie. Jezu, jaka byłam durna... To co, jeszcze po jednym? Dla ciebie, Joasiu, żołądkowa gorzka, dla kici śledź z puszki. Wiem, smakuje ohydnie, ale innych ryb nie mieli. Kto normalny na wigilijną wieczerzę tuż przed zamknięciem hipermarketu kupuje ryby w puszkach i zakichaną choinkę? Tylko taka pierdoła jak ja. Nie chciałam pamiętać o tej Wigilii, wiesz? Nie dopuszczałam świąt do świadomości. I niemal zapomniałam... Bo widzisz, kocie, jeszcze rok temu miałam rodzinę: mamę, tatę, babcię, dwóch dziadków. Dziś jestem sama. Sorry, ale ty, brudasie się nie liczysz. Bezdomna też nie. Muszę się napić... Do dupy z takim życiem... Niech mnie szlag... Aśka ocknęła się nad ranem. Zwisała z krzesła, z policzkiem wtulonym w blat stołu. Uchyliła opuchnięte od wódki i łez powieki. Kot siedział obok swojego talerza, na którym leżała puszka z napoczętym śledziem, i patrzył na kobietę zielonymi oczami zupełnie bez wyrazu. Ani jej nie potępiał, ani nie pochwalał. Była mu za to wdzięczna, choć nie do końca rozumiała, skąd w jej lśniącym czystością mieszkaniu znalazło się jakiekolwiek zwierzę.

Pomyśli o tym później. Uniosła się na miękkich nogach i powlokła do sypialni. Już miała paść na łóżko, gdy aż zatoczyła się na ścianę. Kot to kot, ale kobieta? Obca kobieta w jej sypialni? Coś zaczęło Aśce świtać w zamroczonym alkoholem mózgu, połączyła te dwa fakty w jedną całość, przypomniała sobie swe jakże altruistyczne zaproszenie Bezdomnej na wigilijną wieczerzę i odetchnęła z ulgą. To jeszcze nie alkoholowe zwidy... Wróciła do salonu, rozłożyła sofę, nakryła się kocami i pod beznamiętnym spojrzeniem kociego przybłędy zapadła w sen bez snów. Kolejne przebudzenie było bardziej świadome, ale i bardziej bolesne. Łyknęła parę prochów na kaca i gdy w końcu zaczęły działać, zajrzała do sypialni. Kinga spała. Aśka wymruczała parę niepochlebnych słów o niewdzięcznych gościach, po czym okryła Bezdomną kołdrą, która zsunęła się z chudych ramion kobiety, i wróciła do salonu nakarmić kota. Patrząc, jak ten wcina z zadowoleniem plasterek baleronu, pomyślała, że mimo wszystko pierwszy dzień świąt zapowiada się całkiem miło. Może powinna sobie sprawić takiego kota? A może ten buras wybierze ciepły kąt i pełną miskę u niej, Aśki Reszki, zamiast głodować i marznąć z Bezdomną? Kot, zupełnie jakby czytał w myślach, podniósł nagle głowę, spojrzał Aśce prosto w oczy, pomaszerował z ogonem wyprostowanym niczym antena do przedpokoju, po czym... nim zdążyła przegonić go krzykiem... nasikał Aśce do buta. – Ty niewdzięczny bydlaku! – wywarczała, wynosząc pantofel do łazienki. Kot minął ją i zamiauczał pod drzwiami sypialni. A gdy, nadal klnąc pod nosem, uchyliła drzwi, wszedł do środka, wskoczył na łóżko i zwinął się u boku Kingi. Patrząc na stojącą w drzwiach Aśkę, zaczął mruczeć, dając dobitnie do zrozumienia, że śledziem ani baleronem go nie kupi. Kinga z trudem odzyskiwała świadomość. To nie było przebudzenie godne Śpiącej Królewny: uniesienie powiek, uśmiech do słonecznego promienia, pieszczącego policzek, rozkoszne ziewnięcie, przeciągnięcie się i dzwoneczek wzywający służbę. Nie. Oprzytomniała, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem w mózgu z „off” na „on”, i już siedziała na łóżku, rozglądając się w panice po nieznanym pokoju, gotowa zbierać łachy i uciekać, gdy tylko policjant szarpnie ją za ramię i warknie: „Wynoś się stąd, no już!”. Zaraz, zaraz... Nie zasnęła wciśnięta w kąt gdzieś na Centralnym. Nie znajdowała się

nawet w swojej kryjówce, wykopanej pod starą szopą jakiegoś działkowicza. To była normalna ludzka sypialnia w normalnym ludzkim domu! Skąd, do cholery...?! Bury kot, który leżał do tej pory zwinięty u jej stóp, wstał, przeciągnął się, przeszedł przez łóżko krokiem baletnicy, omijając kolana dziewczyny, liznął swoją nową panią w zaciśniętą na kołdrze rękę i miauknął pytająco. Ten kot przywrócił Kindze pamięć. Przynajmniej część pamięci. Zamknęła się z nim w śmietniku, zapijała proszki nasenne wódką ukradzioną ze stacji benzynowej – „możecie mnie szukać, mendy, do sądnego dnia!” – i już miała odlecieć do krainy nigdy-nigdy, gdy zbłąkana wędrowczyni vel dobra samarytanka o imieniu... Kasia? Gosia?... zaprosiła ich oboje na wigilię. Czy wieczerza się odbyła, tego Kinga nie była już taka pewna. Czy była wystarczająco miłym i wdzięcznym gościem? Tym bardziej nie. Od momentu wejścia do mieszkania Kasio-Gosi nie pamiętała kompletnie nic. Zdumione, ale i skonsternowane spojrzenie kobiety przyciągnął stos ubrań ułożonych porządnie na fotelu obok łóżka. Czysta, pachnąca proszkiem i płynem do płukania kurtka, bluzy, sweter, chusta, bezrękawnik... wszystko to wyglądało jak nowe. No, prawie nowe. Kinga spojrzała po sobie, na piżamę z dobrej gatunkowo bawełny. Ta na pewno nie należała do jej dobytku. Pewnie Kasio-Gosia ją Kindze pożyczyła. Tylko jak?! Kiedy?! I włosy Kingi, pachnące dobrym szamponem... Czyste, gładkie ciało... Może to jakiś luksusowy burdel, a nie mieszkanie świętej Franciszki?! Wstała niepewnie, bo nogi się pod nią uginały, i chciała ruszyć do drzwi, gdy w tym momencie rozległo się pukanie i ktoś, nie czekając na odpowiedź, nacisnął na klamkę. Kasio-Gosia weszła do sypialni i... rozpromieniła się. – Kinga! Obudziłaś się! No wreszcie! Już chciałam wzywać lekarza! – Lekarza? Po co? – odważyła się zapytać, przyglądając się stojącej przed nią kobiecie. – Spałaś dwa dni! Przespałaś Wigilię i Boże Narodzenie. Tu Kinga zrobiła wielkie oczy. Dziura w pamięci była większa, niż się spodziewała. Tamta mówiła dalej: – Byłaś naprana jak miś koala. Bałam się, że spadniesz z eukaliptusa, i... Przecież żartuję! – zaśmiała się, widząc minę swego gościa. – A tak bardziej serio, znalazłam w kieszeni twojej kurtki to... Sięgnęła na półkę, gdzie stały równo ułożone książki, widać, że nigdy nieczytane, i pokazała Kindze garść tabletek. Mniej więcej połowę tego, co w wigilijny wieczór Bezdomna

zdążyła pochłonąć, dopóki nie przeszkodził jej w tym bury ­kocur. – Biorąc pod uwagę, że byłaś pijana w trzy dupy, na dworze panował mróz jak sto pięćdziesiąt, w kieszeni miałaś baterię prochów i dodając jedno do drugiego... Chciałaś się zabić, co? W szarych oczach Kaśko-Gośki błyszczało... coś niepokojącego. Nie zwykła ludzka ciekawość – nie co dzień człowiek ratuje niedoszłą samobójczynię i jest ciekaw motywów jej czynu, ale... ta kobieta, która przygarnęła Kingę pod swój dach, była podniecona. I bynajmniej nie było to podniecenie lesbijki na widok roznegliżowanej młodej ładnej kobiety – to specjalnie by Kingi nie ruszyło – lecz Kaśko-Gośka miała oczy jak rekin czujący krew. – Miałaś dość sypiania po dworcach? – zapytała domyślnie. – Straciłaś wszystko i po prostu miałaś dosyć? – w głosie tamtej zabrzmiało współczucie. Czy było ono szczere czy wyuczone, tego jeszcze Kinga nie wiedziała. Ale się dowie. Tak jak się dowiedziała, że to z tą, Kaśko-Gośką, zdradzał Kingę menda-eks w czasie, gdy najbardziej go potrzebowała. A może zdradzał ją już od ślubu? Może Aśka – ufff, przypomniała sobie imię swojej „dobrodziejki”, prochy i wódka nie całkiem wyżarły Kindze mózg – była nie pierwszą i nie ostatnią? Dziwkarz pozostanie dziwkarzem. Nic tego nie zmieni. A na pewno nie czas. Będzie pieprzył wszystko, co się rusza, aż do uwiądu starczego. Aśka – sądząc po zapiskach w tajnym notesiku pana Króla – była jedną z wielu. Kinga patrzyła na kobietę, która najwyraźniej oczekiwała odpowiedzi – z mieszaniną pogardy i współczucia. Ciekawe, czy Aśka – przypominająca już nie szczupłą powabną nimfę znad leśnego jeziorka, ale sporych rozmiarów wielorybicę – nadal cieszy się względami Krzysia Króla. Może eksmężuś Kingi wpadnie na świąteczne śniadanko i spożyją je we troje, podając sobie uprzejmie talerz z wędliną i koszyczek z chlebem. Parsknęła śmiechem. Nic nie mogła poradzić na nagły napad wesołości. Aśka przyglądała się jej podejrzliwie. Dłoń z tabletkami zacisnęła się i opadła. – Tak, rzeczywiście miałam dosyć – wykrztusiła wreszcie Kinga. – Po dziurki w nosie miałam dość tego, jak mój mąż pieprzy inną. A dokładnie: ciebie. Kobieta cofnęła się, jakby Bezdomna dała jej w twarz. – Ja... nie wiem, o czym mówisz – wychrypiała, bo nagle zaschło jej w gardle. – Mój partner nie ma żony. Nie miał – poprawiła się po chwili, choć doprawdy tej szurniętej kobiecie nie była winna wyjaśnień. – Miał, miał. I ta żona dowiedziała się o was, oczywiście przypadkiem i w najmniej

odpowiednim momencie, znajdując twoje zdjęcie w jego portfelu, a potem słodkie i bardzo niegrzeczne esemesiki do pewnej „gorącej cipci”. No błagam, nie miej tak zszokowanej miny! Czyżby Krzyś Król nie przyznał się, że ma żonę? W tym cholernym portfelu nosił i moje zdjęcie! Aśka, blada jak ściana, pokręciła głową. Świadomość, że to przez nią Bezdomna nałykała się proszków i gdyby nie przypadek – głupie śmieci, które Aśka postanowiła wynieść o północy w Wigilię – tamta być może byłaby zimnym trupem, wynoszonym nad ranem ze śmietnika przez smutnych facetów... Oparła się ciężko o ścianę, czując, że zaraz zemdleje. Ale... nagle wyprostowała się. To było ponad rok temu! Gdyby zdrada męża popchnęła Kingę do samobójstwa, nie czekałaby chyba kilkanaście miesięcy na tak desperacki czyn! – Słuchaj, ja nie wiedziałam, że on jest żonaty – odezwała się do przyglądającej się jej w milczeniu Kingi. – On słowem się nie zająknął o tym, że ma żonę. Myślisz, że gdybym o tobie wiedziała, spotykałabym się z tym typem? – Myślę, że tak – odparła Kinga po prostu. – Byłaś w naszej sypialni. Korzystałaś z moich kosmetyków i mojego szlafroka. Widziałaś nasze ślubne zdjęcia na komodzie. I moje, gdy byłam... – zachłysnęła się słowem, które miała wypowiedzieć. Ale dławienie w gardle minęło natychmiast. Gniew wyparł rozpacz. – Taaak, Joanno Reszko, myślę, że gówno to cię obeszło. Kinga minęła ją, zagarnęła swoje rzeczy i poszła do łazienki gotowa przebrać się, cisnąć na podłogę tę śliczną, miękką piżamkę, wyjść i nie wrócić do tego ślicznego, pustego jak oczy Aśki w tym momencie mieszkanka. Chwilę potem usłyszała pukanie do drzwi. Nie, nie pukanie, ale walenie. – Słuchaj, Kinga, on mówił, że się wyprowadziłaś! Że go porzuciłaś! Że jesteście w trakcie rozwodu! Proszę, nie myśl o mnie jak o wrednej kurwie, co kradnie innym kobietom mężów! Proszę, daj mi szansę się wytłumaczyć! Jakoś... jakoś odpokutować! Przecież uratowałam ci życie nie po to... Byś teraz wyszła i zrobiła to samo – chciała dokończyć, ale drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich nie Kinga, lecz Furia. – Uważasz, że jestem ci za to wdzięczna?! Że uratowałaś moje żałosne, nędzne życie?! To się mylisz! Słyszysz! Mylisz się! Nienawidzę cię za to, że znów trafię na ulicę, że będę grzebała w śmietnikach i sypiała w barłogu ze starych śmierdzących szmat! Nienawidzę cię,

rozumiesz?! Nawet jeśli nie podpieprzyłabyś mi tamtego łachudry, zwanego do niedawna moim mężem, i tak bym ciebie nienawidziła, właśnie za to, że uratowałaś moje cholerne życie! Cofnęła się o dwa kroki, usiadła ciężko na brzegu wanny i rozpłakała się, bardziej z wściek­łości niż z żalu. Aśka stała w otwartych drzwiach, z opuszczonymi bezradnie ramionami, nie bardzo wiedząc, co robić. Pierwszym odruchem było ujęcie Bezdomnej za ramiona, przytulenie i wyszeptanie, że jakoś to będzie, wszystko się ułoży, ale... chyba oberwałaby za ten gest i te słowa w twarz. Powiedziała więc coś zupełnie innego: – Nie musisz tam wracać. I sama się zdziwiła prostotą tego stwierdzenia. Kurde, to było takie... łatwe! Znaleźć Kindze maleńkie mieszkanko, skombinować jakieś zajęcie – chyba nie będzie wybredna? – wydobyć ją z bagna ludzkiego marginesu, przywrócić godność i miejsce w normalnym społeczeństwie. Nawet jeśli Kinga miała AIDS – bo tego w skrytości ducha Aśka się obawiała – mogła... chociażby sprzątać mieszkania! W rękawiczkach, rzecz jasna, aby sobie ani innym nie zrobić krzywdy, ale przecież można znaleźć pracę i dla „pozytywnych”. Noż kurwa, to jest pomysł! To właśnie Bezdomnej musi jakoś... delikatnie zaproponować! Kinga wytarła twarz ręcznikiem, sięgnęła po bluzę i uniosła oczy na przyglądającą się jej z dziwnym wyrazem twarzy kobietę. Ta tym razem miała w rekinich oczach nie głód, ale... Kinga wolała się nie domyślać, co chodziło po głowie pannie Reszce. – Słuchaj... – zaczęła tamta. – Święta się jeszcze nie skończyły. Zostań choćby do jutra. Odkarmimy cię trochę. Jeśli nie ciebie, to twojego kota – dodała szybko, widząc minę Bezdomnej. – Odpoczniecie w ciepłym, suchym miejscu. Nabierzecie sił... – A ty co z tego będziesz miała? Odpuszczenie win? – prychnęła Kinga. – Jeśli o to ci chodzi, to wiedz jedno: już dawno ci wybaczyłam. Nie musisz przekupywać mnie miękkim łóżkiem i pełną michą. Rozumiesz? Wylądowałam na ulicy nie przez ciebie. Nie jesteś mi nic winna. Nie sil się więc na dobroczynność, bo nie do twarzy ci z miną do-rany-przyłóż-panny-altruistki. Aśka milczała długą chwilę, próbując przełknąć łzy żalu i upokorzenia. Naprawdę ludzie bywają okrutni i niewdzięczni... – Chcę ci po prostu pomóc. Jak człowiek człowiekowi. Bo... może kiedyś ktoś pomoże

mi. No proszę! To zabrzmiało naprawdę życzliwie! Po raz pierwszy rekin przemówił ludzkim głosem! – Kinga w duchu skrzywiła się ironicznie. I naraz wróciło wspomnienie pewnej rozmowy. I te same słowa: „Chcę ci po prostu pomóc”. Ale wtedy na pomoc było za późno... za późno! Na wszystko już było za późno... Jeszcze przed chwilą pełna gniewu i pogardy dla tej całej Aśki, teraz – zupełnie jakby coś pękło jej w duszy – zmalała, spokorniała. Kto jak kto, ale ona nie ma prawa do pogardzania kimkolwiek. Wina Joanny Reszki, która tylko pieprzyła się z żonatym facetem, jest niczym wobec tego, co zrobiła ona, Kinga. – Jeżeli naprawdę tego chcesz, zostanę do jutra – odrzekła cicho. – Przepraszam za to, co powiedziałam. Podła, niewdzięczna suka ze mnie. Aśka otarła oczy. – Każdy ma lepsze i gorsze dni – rzekła wspaniałomyślnie. – To co? Śniadanko? Naprawdę piękna z niej kobieta, gdy tak sobie siedzi w mojej sukience, tej sprzed roku, gdy nosiłam rozmiar 36. Nawet bez makijażu, z podpiętymi włosami wygląda na modelkę, a nie bezdomną łajzę – myślała Aśka, podsuwając Kindze co smaczniejsze kąski. Ten jej kot w świetle dnia też nie wygląda na zawszonego burasa. Owszem, to zwykły dachowiec, ale futro ma lśniące, nosi obróżkę przeciwpchelną... Ciekawe: Kinga mu ją kupiła czy ukradła? A jeszcze ciekawsze, jakim cudem taka śliczna kobieta jak ona trafiła pod most. Każdy facet chętnie by się taką laską zaopiekował. Nawet bezinteresownie. Gdyby tylko zechciała. A może została bezdomną z wyboru, nie z musu? Słyszałam przecież o takich przypadkach. Człowiek, który nie ma niczego, jest prawdziwie wolny! Jak ją o to zapytać...? – Masz przyjaciół? – zaczęła niewinnie. – Miałam – ucięła Kinga. – Gdy kogoś spotyka to co mnie, przyjaciele się wykruszają. A ty? Aśka nie spodziewała się natychmiastowej riposty. Raczej długich, łzawych zwierzeń. – Ja... ja mam, oczywiście. Mam mnóstwo przyjaciół! – I żaden nie zaprosił cię na wigilię. W pytaniu nie było ironii ani zdziwienia. Bo to nie było pytanie, ale stwierdzenie faktu. Aśka była sama jak palec, ot co. „Tysiąc znajomych na facebooku, a wigilia z Polsatem”. – My, bezdomni, trzymamy się razem. Przeważnie. Walczymy z glinami. Ze strażą miejską. Z bandziorami, co czasem któregoś z nas zgwałcą kijem od szczotki, czasem zakatują na

śmierć albo podpalą... coś taka wstrząśnięta? Nie wiesz, że bezdomnych traktuje się gorzej niż zwierzęta? Bandzior jeden z drugim nad biednym psiakiem może się i ulituje, ale nad zawszonym starym łachmaniarzem? Wracając do twojego pytania: nie, nie przyjaźnimy się. Choć akurat Wigilię spędzamy razem, jeśli oczywiście tego chcemy. Noclegownie i Brat Albert zawsze coś dla nas zorganizują. Długi stół przykryty białym obrusem, choinka, nakrycie dla zbłąkanego wędrowca... – Żarty sobie stroisz! – żachnęła się Aśka. – Może jeszcze Święty Mikołaj z worem prezentów? – O tym nie słyszałam. – Kinga spokojnie zajęła się kawałkiem szynki. Posługiwała się nożem i widelcem, jakby wczoraj opuściła szkołę dobrych manier, a nie ulicę. – I podczas takiej wigilii łamiecie się opłatkiem, życząc sobie powrotu do domu? – zakpiła Aśka. Kinga rzuciła jej ostre spojrzenie. – Nie wiem, co życzyli sobie inni, bo ja swoją pierwszą i jedyną jak dotychczas Wigilię bezdomnej spędziłam w śmietniku, życząc sobie śmierci. Aśce słowa uwięzły w gardle. Przez chwilę jadły w milczeniu. Obie straciły apetyt. – Chcę ci jakoś pomóc – rzekła wreszcie cicho. – Dlaczego? – zapytała równie cicho Kinga. – Bo... bo mogło mi się przydarzyć to samo co tobie. Wystarczy, że straciłabym pracę i nie miałabym na ratę za mieszkanie... – Nie dramatyzuj – prychnęła Bezdomna. – Masz chyba rodziców? Przecież nie zostawiliby cię samej sobie. A jeśli nawet, to nie tak łatwo kogoś wyrzucić na bruk. – Ciebie jednak wyrzucili – zauważyła złośliwie Aśka, którą wkurzyła ironia w głosie tamtej. Kinga wzruszyła ramionami. – Po wyjściu ze szpitala nie miałam dokąd wrócić.