Shinedown

  • Dokumenty19
  • Odsłony10 385
  • Obserwuję34
  • Rozmiar dokumentów22.3 MB
  • Ilość pobrań3 738

Kenyon Sherrilyn - Taniec z diabłem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kenyon Sherrilyn - Taniec z diabłem.pdf

Shinedown EBooki
Użytkownik Shinedown wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,359 osób, 964 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

PROLOG NOWY ORLEAN DZIEŃ PO MARDIGRAS Zarek rozsiadł się wygodnie, kiedy helikopter wystartował. Leciał do domu, na Alaskę. Bez wątpienia czekała go tam śmierć. Jeśli nie zabije go Artemida, z pewnością zrobi to Dionizos. Bóg wina i nieumiarkowania jasno dał wyraz swojemu niezadowoleniu z powodu zdrady Zareka i powiedział wprost, jak zamierza go ukarać. Dla szczęścia Sunshine Runningwolf Zarek zadarł z bogiem, który bez wątpienia zafunduje mu gorsze okropieństwa od tego, czego Mroczny Łowca doświadczył jako człowiek. Tyle że Zarek miał to gdzieś. Niewiele spraw w życiu i śmierci w ogóle go ruszało. Nadal nie wiedział, dlaczego nadstawił tyłka, stając w obronie Talona i Sunshine, oprócz tego, że wkurzanie ludzi to jedyne, co sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Zerknął na plecak leżący obok jego stóp. Niewiele myśląc, wyjął z niego ręcznie zrobioną misę, którą podarowała mu Sunshine, i przyjrzał się jej. Pierwszy raz w życiu ofiarowano mu coś, za co nie musiał zapłacić. Przesunął dłońmi po zawiłych wzorach wyrzeźbionych przez Sunshine. Pewnie pracowała nad tą misą wiele godzin. Pieszcząc ją swymi czułymi rękami. „Poświęcają czas lalce z gałganków, która nabiera dla nich wielkiego znaczenia, i płaczą, gdy się im ją odbierze...” Cytat z Małego księcia zabrzmiał mu w myślach. Sunshine poświęciła tej misie dużo czasu i bez specjalnego powodu oddała mu owoc swojej ciężkiej pracy. Pewnie nawet nie miała pojęcia, jak bardzo go poruszył jej prosty dar. - Naprawdę jesteś żałosny - mruknął do siebie pod nosem, ściskając misę i krzywiąc usta z odrazą. - Dla niej to nic nie znaczy, a ty z powodu tego bezwartościowego kawałka gliny skazałeś się właśnie na wieczną śmierć. Zamknął oczy i przełknął ślinę. Taka była prawda. Po raz kolejny umrze bez powodu. - I co z tego? Niech umrze. Jakie to ma znaczenie? Jeśli nie zabiją go po drodze, powalczy trochę przed śmiercią, a porządne walki zdecydowanie zbyt rzadko zdarzały się na Alasce. Brakowało mu prawdziwych wyzwań. Wściekły na siebie i na cały świat, Zarek roztrzaskał misę siłą woli, a potem strzepnął pył ze spodni.

Wyjął odtwarzacz MP3, przewinął do „Hair of the Dog” Nazarem, założył słuchawki i czekał, aż Mike rozjaśni szyby helikoptera i wpuści śmiercionośne słońce. W końcu za to właśnie zapłacił Giermkowi Dionizos i jeżeli Mike ma chociaż za grosz rozumu, wykona polecenie, bo w przeciwnym wypadku szybko pożałuje, że tego nie zrobił.

ROZDZIAŁ 1 Acheron Partenopajos był mężczyzną mającym wiele sekretów i wiele mocy. Jako przywódca Mrocznych Łowców i pierwszy z ich rodzaju, już ponad dziewięć tysięcy lat temu ustanowił siebie jako bufor między Łowcami a boginią łowów, Artemidą, która ich stworzyła. Było to zadanie rzadko sprawiające mu radość, i pozycja, której serdecznie nienawidził. Niczym uprzykrzone dziecko Artemida niczego tak nie uwielbiała, jak prowokować go tylko po to, żeby zobaczyć, na ile jej pozwoli, zanim w końcu ją usadzi. Łączył ich skomplikowany związek opierający się na równowadze mocy. On jeden potrafił sprawić, że bogini zachowywała spokój i myślała racjonalnie. Przeważnie. Ona tymczasem umożliwiała mu dostęp do jedynego źródła pożywienia, którego potrzebował, by pozostać człowiekiem. Pełnym współczucia. Bez niej stałby się pozbawionym duszy zabójcą, gorszym nawet od Daimonów żerujących na rodzaju ludzkim. Ona zaś bez niego nie miałaby ani serca, ani sumienia. W noc święta Mardi Gras wytargował, że Artemida odda Talonowi duszę, pozwoli mu zakończyć służbę Mrocznego Łowcy i spędzić resztę wiecznego życia u boku kobiety, którą kocha. W zamian za to Acheron obiecał zostać na dwa tygodnie jej niewolnikiem. Talona zwolniono z obowiązku polowania na wampiry i inne demoniczne stworzenia, które krążyły po świecie w poszukiwaniu nieszczęsnych ofiar. W tej chwili, dopóki był zamknięty w świątyni Artemidy, Ash nie mógł używać większości swych mocy i tylko od kaprysu bogini zależało, czy poinformuje go o postępach w polowaniu na Zareka. Wiedział, że Zarek czuje się zdradzony, i ta świadomość go dręczyła. Jak nikt inny wiedział, co to znaczy zostać zupełnie samemu, przetrwać tylko dzięki instynktowi, i mieć wokół siebie wyłącznie wrogów. Nie mógł znieść myśli, że jeden z jego ludzi właśnie tak się czuje. - Chcę, żebyś odwołała Tanatosa - powiedział, siadając na marmurowej posadzce, u stóp Artemidy. Bogini leżała wyciągnięta na tronie o barwie kości słoniowej, który zawsze przypominał Acheronowi wyściełany szezlong. Mebel był dekadencki i miękki - prawdziwe ucieleśnienie hedonistycznej przyjemności. Artemida uwielbiała wygodę. Uśmiechnęła się leniwie i położyła się na plecach. Jej białe, zwiewne peplum więcej odsłaniało niż zakrywało, a kiedy się obróciła, całkiem odsłoniła się przed Ashem od pasa w dół. Acheron beznamiętnie spojrzał jej w oczy.

Obrzuciła jego ciało rozpalonym, pożądliwym spojrzeniem. Był półnagi - miał na sobie tylko obcisłe spodnie z czarnej skóry. Zadowolenie błyszczało w jej zielonych oczach, kiedy bawiła się pasemkiem długich jasnych włosów łowcy, przesłaniającym ślad po ugryzieniu na jego szyi. Była nakarmiona i zadowolona z jego towarzystwa. Całkiem odwrotnie niż on. - Nadal jesteś słaby, Acheronie - powiedziała cicho - i nie możesz niczego ode mnie żądać. Poza tym, twoje dwa tygodnie u mnie dopiero się zaczęły. Gdzie uległość, którą mi przyrzekłeś? Podniósł się powoli i stanął nad nią. Oparł ręce po obu stronach jej głowy i pochylił się, aż ich nosy niemal się zetknęły. Jej oczy zrobiły się nieco większe - wystarczająco, żeby wiedział, że wbrew swym słowom, Artemida dobrze wie, które z nich jest potężniejsze, niezależnie od jego osłabienia. - Odwołaj swojego pupilka, Artie. Mówię serio. Już dawno powiedziałem, że nie ma potrzeby, by Tanatos polował na moich Łowców, i mam dosyć twoich gierek. Ma wrócić do klatki. - Nie - odparła niemalże nadąsana. - Zarek ma umrzeć. I cześć pieśni. W chwili, w której pojawił się w wieczornych wiadomościach i pokazano, jak zabija Daimony, naraził na niebezpieczeństwo wszystkich Mrocznych Łowców. Nie możemy pozwolić, by ludzie kiedykolwiek się o nich dowiedzieli. Gdyby znaleźli Zareka... - Kto go znajdzie? Siedzi zamknięty pośrodku nicości, i to z powodu twojego okrucieństwa. - Nie ja go tam umieściłam, tylko ty. Chciałam go zabić, a ty się nie zgodziłeś. To twoja wina, że skazano go na Alaskę, więc mnie nie obwiniaj. Ash wydął usta. - Nie zamierzam skazać człowieka na śmierć, bo ty i twoje rodzeństwo zabawiliście się jego życiem. Pragnął innego losu dla Zareka. Na razie jednak nikt - ani żaden z bogów, ani sam Zarek - nie chciał z nim współpracować. Niech szlag trafi wolną wolę. Wszyscy mieli przez nią więcej problemów niż to warte. Artemida zmrużyła oczy. - Dlaczego tak bardzo ci zależy? Zaczynam być zazdrosna o tego Mrocznego Łowcę i miłość, jaką go darzysz. Ash odsunął się od niej. Troskę o jednego z jego ludzi zamieniła w coś obleśnego. No jasne, była w tym świetna. To, co czuł do Zareka, to braterska więź. Rozumiał go lepiej niż ktokolwiek inny. Wiedział, dlaczego łowca atakował napędzany gniewem i frustracją. Nawet pies zniesie tylko pewną liczbę kopniaków, a potem zacznie gryźć. Niewiele brakowało, by Acheron stał się właśnie taki, nie potrafił więc obwiniać Zareka o to, że dawno temu zamienił się we wściekłego psa.

Mimo wszystko, nie mógł pozwolić, żeby Zarek zginął. Nie w ten sposób. Nie z powodu czegoś, czemu nie był winny. Incydent w zaułku w Nowym Orleanie, gdzie Zarek zaatakował policjantów, został zaplanowany przez Dionizosa po to właśnie, by ujawnić istnienie Zareka ludziom i sprowokować Artemidę do rozpoczęcia polowania na Mrocznego Łowcę. Jeżeli Tanatos albo Giermkowie go zabiją, Zarek stanie się bezcielesnym Cieniem, skazanym na wieki na krążenie po świecie. Będzie wiecznie głodny i będzie wiecznie cierpiał. Na zawsze pozostanie w bólu. Ash skrzywił się na to wspomnienie. Nie mogąc znieść tej myśli, ruszył do drzwi. - Dokąd idziesz? - spytała Artemida. - Znaleźć Temidę i powstrzymać to, co zaczęłaś. Artemida nagle pojawiła się przed nim, zagradzając mu drogę do drzwi. - Nigdzie nie idziesz. - Więc odwołaj swojego psa. - Nie. - Dobrze. Ash spojrzał na prawą rękę, na której od ramienia do nadgarstka ciągnął się tatuaż przedstawiający smoczycę. - Simi - rozkazał - przybierz ludzką formę. Smok oderwał się od skóry i przybrał kształt demonicznej młodej kobiety, mającej nie więcej niż trzy stopy wzrostu. Bez trudu podfrunęła na prawe ramię Acherona. W tym wcieleniu miała granatowo-czarne skrzydła, chociaż zwykle wolała kolor bordowy. Ciemniejsza barwa skrzydeł w połączeniu z odcieniem jej oczu mówiła Acheronowi, jak bardzo źle czuła się na Olimpie. Oczy miała białe, obwiedzione czerwienią, a długie złociste włosy falowały wokół jej ciała. Miała czarne rogi - raczej piękne niż złowieszcze - i długie spiczaste uszy. Powłóczysta czerwona suknia otulała gibkie, muskularne ciało, którego rozmiary Simi potrafiła dowolnie zmieniać: od jednego cala do ośmiu stóp wzrostu w ludzkiej formie, lub osiemdziesięciu stóp, gdy przybierała postać smoka. - Nie! - wykrzyknęła Artemida, próbując swoimi mocami powstrzymać Charuna. Nie zrobiło to najmniejszego wrażenia na Simi, którą wezwać i kontrolować potrafili jedynie Ash i jego matka. - Co chcesz, akri. - spytała Simi Asha. - Zabij Tanatosa. Błysnęła kłami, zacierając ręce z radości, i rzuciła złowrogi uśmieszek Artemidzie.

- Och, cudownie! Mogę wreszcie wkurzyć rudą boginię! Artemida spojrzała błagalnie na Asha. - Umieść to z powrotem na swojej ręce. - Zapomnij. Nie tylko ty masz zabójcę na swoje rozkazy. Osobiście uważam, że to będzie ciekawe, zobaczyć, jak długo Tanatos wytrzyma w starciu z moją Simi. Artemida pobladła. - Nie wytrzyma długo, akri - powiedziała Ashowi Simi, posługując się atlantydzkim terminem oznaczającym „pana i władcę”. Mówiła cicho, ale głos miała mocny i śpiewny, brzmiący niemal jak muzyka. - Tanatos to pieczeń. - Uśmiechnęła się do Artemidy. - A ja lubię pieczenie. Powiedz mi tylko, jak go sobie życzysz, akri, według normalnego przepisu czy wypieczonego na chrupko? Osobiście wolałabym na chrupko. Jeśli ich wysmażyć na głębokim oleju, to naprawdę głośno chrupią. Ach, przypomniałam sobie, że potrzebuję tartej bułki. Artemida głośno przełknęła ślinę. - Nie możesz nasłać tego czegoś na Tanatosa. Tylko ty potrafisz nad tym zapanować. - Ona robi tylko to, co jej każę. - To coś stanowi poważne zagrożenie, z tobą czy bez ciebie. Niech Zeus broni, żeby kiedykolwiek pojawiło się samo w ludzkim świecie. - Stanowi mniejsze zagrożenie niż ty i często bywa tam sama - żachnął się Acheron. - Nie mogę uwierzyć, że tak niefrasobliwie wypuszczasz to na świat. Co ty sobie myślisz? Kiedy oni się sprzeczali, Simi latała po pokoju, sporządzając listę w małym, oprawnym w skórę notesie. - Och, pomyślmy. Potrzebuję ostrego sosu do pieczeni. Koniecznie pary rękawic kuchennych, bo będzie gorący po tym, jak go opiekę na żywym ogniu. Potrzebuję paru jabłonek na opał, żeby mięso miało przyjemny, jabłkowy aromat. To poprawi pieczeń, bo nie cierpię tego Daimonowego posmaku, fuj! - Co to robi? - spytała Artemida, kiedy zdała sobie sprawę, że Simi mówi do siebie. - Simi przygotowuje listę rzeczy, których potrzebuje, żeby zabić Tanatosa. - To brzmi tak, jakby zamierzało go zjeść. - Najpewniej. Artemida zmrużyła oczy. - Nie może go zjeść. Zabraniam. Ash zaśmiał się ponuro. - Może zrobić, co zechce. Sam nauczyłem ją gospodarności. Simi zatrzymała się, podniosła głowę znad listy i prychnęła na Artemidę.

- Simi bardzo dba o środowisko. Zjada wszystko z wyjątkiem kopyt. Nie lubię kopyt, bo od nich bolą mnie zęby. - Spojrzała na Asha. - Tanatos nie ma kopyt, prawda? - Nie, Simi, nie ma. Pisnęła z radości. - Ojej, będzie dziś dobre jedzonko. Dostanę Daimona na grill. Mogę już iść, akri. Mogę? Mogę? Mogę? Proszę! Tańczyła wokół niego jak małe rozradowane dziecko na przyjęciu urodzinowym. Ash spojrzał na Artemidę. - To zależy tylko od ciebie, Artie. Będzie żył albo zginie, powiedz tylko słowo. - Nie, akri! - Simi jęknęła po krótkiej, pełnej zaskoczenia pauzie. Zabrzmiało to tak, jakby coś ją zabolało. - Nie proś jej o to. Ona nigdy nie daje mi się zabawić. To wredna bogini! Ash wiedział, jak bardzo Artemida nie cierpi przegrywać z nim w sporach. Jej oczy płonęły ledwie powstrzymywaną furią. - Czego ode mnie chcesz? - Mówisz, że Zarek nie potrafi normalnie żyć, że stanowi zagrożenie dla innych. Proszę tylko, żeby poddać go osądowi Temidy. Jeśli uznam, że Zarek zagraża otoczeniu, wtedy sam wyślę do niego Simi. Simi wyszczerzyła kły na Artemidę, która odwzajemniła się równie jadowitym uśmiechem. W końcu bogini spojrzała na Asha. - Dobrze więc, ale nie ufam twojemu demonowi. Odwołam Tanatosa, a kiedy Zarek zostanie uznany winnym, poślę go, żeby z nim skończył. - Simi - powiedział Ash do swojej demonicznej towarzyszki - wróć do mnie. Wyglądała na zdegustowaną tym pomysłem. - „Wróć do mnie, Simi” - przedrzeźniała go, przekształcając się. - Nie smaż bogini. Nie smaż Tanatosa. - Parsknęła dziwnie, trochę jak koń. - Nie jestem jo-jo. Jestem Simi. Nie cierpię, kiedy przez ciebie cała się nakręcam, że kogoś zabiję, a potem mówisz mi „nie”. Nie lubię tego. To nudne. Już w ogóle nie pozwalasz mi się zabawić. - Simi - powtórzył z naciskiem. Demon nadąsał się, przeleciał na jego lewą rękę i powrócił na biceps w formie stylizowanego ptaka. Ash roztarł rękę - zawsze czuł lekkie pieczenie, kiedy Simi opuszczała jego skórę lub na nią powracała. Artemida spojrzała ze złością na nową formę Simi. A potem obeszła Acherona, oparła się o jego plecy i musnęła dłonią wizerunek demona. - Pewnego dnia znajdę sposób, żeby pozbyć się tej bestii z twojej ręki. - Oczywiście - powiedział, z trudem znosząc dotyk bogini, kiedy opierała się o jego plecy i muskała jego skórę oddechem. To było coś, czego Ash nigdy nie potrafił znosić ze spokojem. Artemida dobrze wiedziała, jak tego nienawidził. Zerknął na nią przez ramię.

- A ja pewnego dnia znajdę sposób, żeby pozbyć się bestii, która siedzi mi na plecach. * * * * Astrid siedziała sama w atrium, czytając ulubioną książkę - Małego księcia Antoinea de Saint-Exupery'ego. Niezależnie od tego, ile razy ją czytała, zawsze znajdowała w niej coś nowego. A dziś potrzebowała znaleźć coś dobrego. Coś, co przypomniałoby jej, że istnieje piękno na świecie. Niewinność. Radość. Szczęście. A nade wszystko pragnęła odnaleźć nadzieję. Delikatny zefirek nadlatywał znad pachnącej bzem rzeki, przemykając między marmurowymi doryckimi kolumnami i owiewając biały wiklinowy szezlong, na którym siedziała Astrid. Przez chwilę towarzyszyły jej trzy siostry, ale je odesłała. Nawet one nie umiały jej pocieszyć. Zmęczona i pozbawiona złudzeń, szukała pocieszenia w książce. W niej widziała dobroć - dobroć, jakiej zabrakło ludziom, z którymi zetknęła się do tej pory. Nie było już przyzwoitości? Żadnej życzliwości? Czy ludzkość w końcu zdołała zniszczyć jedno i drugie? Jej siostry, chociaż bardzo je kochała, były równie bezwzględne jak wszyscy inni. Pozostawały całkowicie głuche na błagania i cierpienie tych, którzy nie byli z nimi spokrewnieni. Nic już ich nie wzruszało. Astrid nie pamiętała, kiedy płakała ostatni raz. Kiedy ostatnio się śmiała. Była odrętwiała. To odrętwienie było przekleństwem jej rodzaju. Jej siostra Atty ostrzegła ją dawno temu, że jeśli zdecyduje się zostać sędzią, kiedyś ten dzień nadejdzie. Młoda, próżna i głupia Astrid niemądrze zignorowała ostrzeżenie, myśląc, że jej się to nie przytrafi. Nigdy nie zobojętnieje na ludzi i ich cierpienie. A jednak teraz tylko książki przybliżały jej uczucia innych ludzi. Chociaż nie mogła ich rzeczywiście „poczuć”, to nieprawdziwe i przytłumione emocje bohaterów w jakimś stopniu ją pocieszały. I z tego powodu - gdyby jeszcze była do tego zdolna - zapłakałaby. Usłyszała, że ktoś nadchodzi. Nie chciała, żeby ktokolwiek zobaczył, co czyta, nie mówiąc już o tym, żeby zapytał dlaczego i zmusił ją do przyznania się, że straciła zdolność współczucia, schowała więc książkę pod poduszkę. Odwróciła się i zobaczyła matkę idącą po wypielęgnowanym trawniku, który skubały trzy cętkowane jelonki. Matka nie była sama. Towarzyszyli jej Artemida i Acheron.

Długie rude włosy zwijały się uroczo wokół twarzy jej matki. Wyglądała na nie więcej niż trzydzieści lat. Nosiła dopasowaną niebieską koszulę z krótkimi rękawami i spodnie khaki. Nikt nie wziąłby jej za grecką boginię sprawiedliwości. Artemida miała na sobie klasyczne greckie peplum, a Acheron nosił typowe dla siebie czarne skórzane spodnie i czarny T-shirt. Długie jasne włosy opadały mu luźno na ramiona. Przeszedł ją dreszcz. Zawsze tak było, gdy w pobliżu pojawiał się Acheron. Było w nim coś fascynującego, czemu nie sposób się oprzeć. A także coś przerażającego. Astrid nie znała nikogo, kto byłby do niego podobny. Był pociągający w takim sensie, którego w żaden sposób nie potrafiła określić. Zupełnie jakby sama jego obecność napełniała wszystkich pożądaniem tak ogromnym, że trudno było na niego patrzeć i nie chcieć zedrzeć z niego ubrania, rzucić go na ziemię i kochać się z nim przez całe wieki. Jednakże było w nim coś więcej niż seksapil. Kryło się też coś starożytnego i pierwotnego. Coś tak potężnego, że nawet bogowie się go bali. Również w oczach Artemidy dało się dojrzeć strach, kiedy szła obok niego. Nikt nie wiedział, co łączyło tych dwoje. Nigdy się nie dotykali, rzadko na siebie patrzyli. A jednak Acheron często odwiedzał Artemidę w jej świątyni. Kiedy Astrid była dzieckiem, ją też czasem odwiedzał. Bawił się z nią i uczył, jak panować nad swoimi ograniczonymi mocami. Przynosił jej niezliczone książki z przeszłości i przyszłości. To właśnie on podarował jej Małego księcia. Te wizyty skończyły się, kiedy weszła w wiek pokwitania i zdała sobie sprawę, jak pociągającym mężczyzną jest Acheron. Wtedy odsunął się od niej i pojawił się między nimi mur. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - zapytała Astrid, kiedy cała trójka ją otoczyła. - Mam dla ciebie zadanie, najdroższa - powiedziała matka. Astrid skrzywiła się boleśnie. - Myślałam, że uzgodniłyśmy, że mogę wziąć sobie trochę wolnego. - Och, daj spokój - żachnęła się Artemida. - Potrzebuję cię, kuzyneczko. - Rzuciła wściekłe spojrzenie Acheronowi. - Trzeba odstrzelić pewnego Mrocznego Łowcę. Twarz Acherona pozostała obojętna, kiedy bez słowa patrzył na Astrid. Astrid westchnęła. Nie chciała tego robić. Przez tyle stuleci oceniała innych, że stała się emocjonalnym bankrutem. Zaczęła podejrzewać, że nie jest już w stanie poczuć cudzego bólu. A nawet własnego. Brak współczucia zniszczył jej siostry. Teraz obawiała się, że zniszczy i ją. - Są inni sędziowie.

Artemida westchnęła zdegustowana. - Nie ufam im. Mają czułe serduszka i możliwe, że uznają go równie niewinnym, jak i winnym. Potrzebuję bezwzględnego, bezstronnego sędziego, który nie zawaha się przed dokonaniem tego, co słuszne i niezbędne. Potrzebuję ciebie. Astrid zjeżyły się włosy na karku. Przeniosła wzrok z Artemidy na Acherona, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. Niewzruszony patrzył tymi swoimi upiornymi oczami jak dwa srebrne wiry. Nie pierwszy raz proszono ją, by osądziła niebezpiecznego Mrocznego Łowcę, ale tym razem wyczuwała coś innego w postawie Acherona. - Wierzysz, że jest niewinny? - spytała go. Skinął głową. - Nie jest niewinny - żachnęła się Artemida. - Zabije każdego bez zmrużenia oka. Nie ma skrupułów i troszczy się tylko o siebie. Acheron rzucił Artemidzie spojrzenie z ukosa, mówiące, że te słowa przypominają mu kogoś znajomego. To sprawiło, że Astrid nieomalże się uśmiechnęła. Artemida stanęła parę kroków z tyłu, żeby zrobić pozostałym miejsce, a Acheron przykucnął przed szezlongiem Astrid i spojrzał jej prosto w oczy. - Wiem, że jesteś zmęczona. Wiem, że chcesz z tym skończyć, ale nie ufam żadnemu innemu sędziemu w tej sprawie. Astrid zmarszczyła brwi, kiedy powiedział o sprawach, o których nikomu nie mówiła. Nikt nie wiedział, że chciała z tym skończyć. Artemida popatrzyła na Acherona złym okiem. - Dlaczego tak ci odpowiada wybrany przeze mnie sędzia? Do tej pory ani razu nie uznała nikogo niewinnym. - Wiem - odpowiedział niskim, melodyjnym głosem, który był jeszcze bardziej uwodzicielski niż jego niewiarygodnie przystojne oblicze. - Ale ufam, że Astrid postąpi właściwie. Artemida zmrużyła oczy. - Jaką sztuczkę chowasz w zanadrzu? Miał całkowicie beznamiętną twarz i nadal patrzył na Astrid tak badawczo, że było to aż niepokojące. - Żadnej. Astrid rozważała przyjęcie tej misji tylko ze względu na Acherona. Nigdy wcześniej o nic jej nie prosił, a ona aż za dobrze pamiętała, ile razy ją pocieszał, gdy była dzieckiem. Był dla niej jak ojciec i starszy brat. - Jak długo muszę zostać? - spytała. - Jeśli udam się na Ziemię i okaże się, że Mrocznego Łowcy nie da się uratować, mogę się od razu wycofać? - Tak - odpowiedziała Artemida. - Właściwie, to im szybciej uznasz go winnym, tym lepiej dla nas wszystkich. Astrid odwróciła się do mężczyzny kucającego obok niej. - Acheronie? Pokiwał głową. - Podporządkuję się twojej decyzji. Artemida się rozpromieniła.

- Zawarliśmy więc umowę, Acheronie. Dałam ci sędziego. W kącikach ust Acherona czaił się uśmieszek. - W rzeczy samej, dałaś. Artemida nagle się zaniepokoiła. Patrzyła to na Acherona, to na Astrid. - O czym wiesz, o czym ja nie wiem? - spytała go. Spojrzenie jasnych, migotliwych oczu przeszyło Astrid, kiedy Acheron powiedział cicho: - Wiem, że Astrid kryje w sobie głęboką prawdę. Artemida oparła ręce na biodrach. - To znaczy? - „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Astrid znowu przeszedł dreszcz, kiedy Acheron zacytował dokładnie tę linijkę z Małego księcia, którą czytała, gdy przyszli. Skąd wiedział, co czytała? Zerknęła w dół, żeby się upewnić, że książka jest dobrze schowana. Była. O, tak, Acheron Partenopajos był przerażającym mężczyzną. - Masz dwa tygodnie, córko - odezwała się cicho matka. - Jeśli osąd zajmie ci mniej czasu, niech i tak będzie. Ale, tak czy inaczej, po czternastu dniach los Zareka zostanie przypieczętowany twoją ręką.

ROZDZIAŁ 2 Zarek zaklął, gdy baterie w odtwarzaczu MP3 padły. Takie miał właśnie szczęście. Została im jeszcze bita godzina lotu i nie miał najmniejszej ochoty słuchać, jak Mike w kokpicie helikoptera jojczy i marudzi pod nosem, bo musi go odstawić na Alaskę. Chociaż odcięty od słońca ciemny przedział Zareka oddzielała od Mike'a gruba na stopę stal, Łowca słyszał pilota tak dobrze, jakby siedział obok niego. Gorzej jeszcze - Zarek nie cierpiał siedzieć w maleńkim przedziale dla pasażera, w którym miał wrażenie, że ściany na niego napierają. Za każdym razem, gdy się ruszył, uderzał w ścianę ręką albo nogą. Ponieważ jednak lecieli za dnia, nie miał wyboru - albo ta klitka, albo śmierć. Z jakiegoś powodu, którego nadal sam nie rozumiał, wybrał klitkę. Zdjął słuchawki i jego uszy natychmiast zaatakowało rytmiczne dudnienie śmigieł, szum porywistych zimowych wiatrów i rozmowa, którą Mike właśnie prowadził przez trzeszczące od zakłóceń radio. - No więc zrobiłeś to? Zarek uniósł brew, słysząc niespokojny, nieznajomy męski głos. Ach, urok jego mocy. Słuchu mógłby mu pozazdrościć nawet Superman. Zarek wiedział, czego dotyczy rozmowa. Jego. A raczej jego zgonu. Mike'owi zaproponowano fortunę za zabicie go i od chwili, gdy jakieś dwanaście godzin temu opuścili Nowy Orlean, Zarek czekał, aż Giermek albo otworzy okna i wystawi go na śmiercionośne słońce, albo katapultuje jego klitkę i zrzuci go gdzieś, gdzie Łowca z pewnością natychmiast straci nieśmiertelność. Jednakże Mike się opieprzał i ciągle nie przyciskał guzika. Oczywiście, Zarek miał to wszystko gdzieś. Skrywał w zanadrzu jeszcze kilka sztuczek, których nauczy Mike'a, jeżeli tamten czegoś spróbuje. - Gdzie tam - odparł Mike, a śmigłowiec znowu bez ostrzeżenia przechylił się w lewo i Zarek uderzył ramieniem o ścianę przedziału. Zaczynał podejrzewać, że pilot robi to po prostu dla jaj. Śmigłowiec znowu się przechylił, ale tym razem Zarek był przygotowany. - Myślałem o tym. Naprawdę poważnie się nad tym zastanawiałem, ale wiesz, uznałem, że usmażenie drania to zdecydowanie zbyt łagodna kara. Wolę go raczej zostawić Giermkom Krwawego Rytuału, niech go załatwią powoli i boleśnie. Osobiście chciałbym usłyszeć, jak ten psychol błaga o litość, zwłaszcza po tym, co zrobił tym biednym, niewinnym gliniarzom. W miarę jak Zarek słuchał, mięsień w żuchwie zaczął mu dygotać w rytm gwałtownego, wściekłego bicia serca. Aha, ci gliniarze byli naprawdę niewinni, jasne. Gdyby Zarek był śmiertelnikiem, to po laniu, jakie mu spuścili, byłby martwy albo leżał teraz w śpiączce.

Głos w radiu znowu się odezwał. - Słyszałem od Wyroczni, że Artemida zapłaci podwójnie Giermkowi, który go zabije. Dodaj do tego jeszcze to, co zapłaci ci Dionizos. Osobiście uważam, że jesteś głupi, skoro to sobie odpuszczasz. - Na pewno, ale mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby dać sobie spokój. Poza tym, to ja muszę znosić humory i uszczypliwości tego dupka. Uważa, że taki z niego twardziel. Chcę zobaczyć, jak go trochę utemperują, zanim mu odetną głowę. Zarek przewrócił oczami, słysząc słowa Mike'a. Miał w nosie to, co ten facet myśli na jego temat. Nauczył się dawno temu, że warto próbować zbliżyć się do ludzi. Jedyne, co na tym zyskał, to kolejne kopniaki. Schował odtwarzacz MP3 do czarnego plecaka i skrzywił się, gdy rąbnął przy okazji kolanem w ścianę. Bogowie, wypuśćcie mnie z tej klitki. Miał wrażenie, że siedzi w sarkofagu. - Dziwię się, że Rada nie nadała Nickowi statusu Giermka Krwawego Rytuału, żeby mógł zapolować - odezwał się głos w radiu. - Ponieważ spędził z nim ostatni tydzień, myślałem, że to naturalne rozwiązanie. Mike prychnął. - Próbowali, ale Gautier odmówił. - Dlaczego? - Nie mam pojęcia. Wiesz, jaki on jest. Nie lubi przyjmować rozkazów. Aż się zastanawiam, po co w ogóle inicjowano go na Giermka. Nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek Mroczny Łowca poza Acheronem albo Kyrianem zniósł tę jego wyszczekaną jadaczkę. - Aha, przemądrzały dzieciak. A skoro o tym mowa, mój Mroczny Łowca przesłał mi wiadomość na pager, więc lepiej, żebym wracał do pracy. Uważaj z Zarekiem i nie wchodź mu w drogę. - Nie martw się. Zamierzam go wyrzucić na miejscu i zostawić, żeby inni go wytropili, a sam zabiorę tyłek z Alaski szybciej, niż jesteś w stanie powiedzieć „Rumpelstiltskin”. Radio zamilkło. Zarek siedział w całkowitym bezruchu w ciemności i słuchał oddechu Mike'a w kokpicie. Więc ten kutas zmienił zdanie i go nie zabije. Wielka mi rzecz. Giermek pokazał wreszcie, że ma jaja i odrobinę mózgu. W jakimś momencie w ciągu ostatnich kilku godzin Mike musiał uznać, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem. I za to Zarek pozwoli mu żyć. Jednakże za ten przywilej będzie musiał słono zapłacić. I niech bogowie mają w opiece resztę, która po niego przyjdzie. Na zmarzlinie pokrywającej prawdziwą Alaskę Zarek był niezwyciężony. W przeciwieństwie do innych Mrocznych Łowców i Giermków, miał za sobą

dziewięćset lat szkoły przetrwania w arktycznym klimacie. Dziewięćset lat sam na sam z niezbadanym pustkowiem. Pewnie, Acheron wpadał do niego co dziesięć lat czy coś koło tego, żeby się upewnić, że Zarek nadal żyje, ale poza tym nikt inny nigdy go nie odwiedzał. A ludzie zastanawiali się, czemu zwariował. Dopiero od dziesięciu lat miał jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym w czasie długich, letnich miesięcy, które zmuszały go do życia w zamknięciu w chacie na odludziu. Żadnego telefonu, komputera, telewizji. Nic, poza cichą samotnością i czytaniem w kółko tych samych książek, których w końcu nauczył się na pamięć. Pełne podniecenia wyczekiwanie, aż noce się wydłużą wystarczająco, by mógł wybrać się do Fairbanks i dotrzeć tam jeszcze w godzinach otwarcia sklepów, zobaczyć jakichś ludzi. Przedtem, przez niekończące się stulecia mieszkał samotnie bez towarzystwa żadnego człowieka. Tylko czasem stykał się z tubylcami, których przerażał widok dziwnego, wysokiego, białego mężczyzny z kłami, mieszkającego w odludnych lasach. Wystarczyło, że raz tylko spojrzeli na jego futro z piżmowoła i wzrost - sześć stóp i sześć cali - i uciekali gdzie pieprz rośnie, wrzeszcząc, że zaraz złapie ich Iglaaą. Przesądni do bólu stworzyli całą legendę osnutą wokół jego postaci. Zostawały więc tylko rzadkie odwiedziny Daimonów, które podejmowały ryzyko wyprawy do lasów, żeby móc powiedzieć, że stawiły czoło szalonemu Mrocznemu Łowcy. Niestety, bardziej były zainteresowane walką niż rozmową, więc spotkania zawsze okazywały się bardzo krótkie. Kilka minut walki dla przerwania monotonii, a potem znowu Zarek zostawał sam ze śniegiem i niedźwiedziami. Niedźwiedziami - to nawet nie były niedźwiedziołaki. Ładunki magnetyczne i elektryczne zorzy polarnej sprawiały, że żaden Zwierzo-Łowca nie zdołałby dotrzeć tak daleko na północ. Z tego samego powodu sypały się komunikacja i połączenia satelitarne, regularnie odcinając Zareka od świata, więc nawet we współczesnym świecie pozostawał boleśnie samotny. Może powinien im pozwolić, żeby go zabili? A jednak, z jakiegoś powodu, trwał. Jeszcze jeden rok, jeszcze jedno lato. Jeszcze jeden okres przerwy w łączności. Przetrwanie na najbardziej podstawowym poziomie to wszystko, co Zarek znał. Przełknął ślinę na wspomnienie Nowego Orleanu. Tak bardzo pokochał to miasto. Jego energię. Ciepło. Mieszaninę egzotycznych zapachów, widoków, dźwięków. Zastanawiał się, czy ludzie, którzy tam mieszkają, zdają sobie sprawę, jak im dobrze. Jacy są uprzywilejowani, bo życie pobłogosławiło ich takim wspaniałym miastem. Niestety, on już zostawił to miejsce za sobą. Zawalił sprawę tak bardzo, że nie było szansy, by Artemida albo Acheron pozwolili mu wrócić na zaludniony teren, gdzie miałby styczność z tłumami ludzi.

Została mu Alaska. Na wieczność. Mógł mieć tylko nadzieję na masowy rozrost populacji, ale, zważywszy na surowość klimatu, było to równie prawdopodobne jak to, że dostanie posterunek na Hawajach. Myśląc o tym wszystkim, zaczął wyjmować zimowy sprzęt i się ubierać. Na miejscu wylądują nad ranem, kiedy jeszcze będzie ciemno, ale blisko świtu. Będzie się musiał pośpieszyć, żeby dotrzeć do chaty przed wschodem słońca. Zanim wtarł w skórę wazelinę, przebrał się w długie kalesony, czarny gruby golf, długi płaszcz z piżmowoła i ocieplone zimowe buty, poczuł, że helikopter schodzi do lądowania. Pod wpływem impulsu Zarek przejrzał broń, którą miał w torbie. Już dawno nauczył się nosić przy sobie szeroki asortyment narzędzi. Alaska to surowe miejsce dla samotnika i nigdy nie wiadomo, kiedy napotkasz śmiertelne niebezpieczeństwo. A on wieki temu postanowił, że będzie najbardziej niebezpiecznym stworzeniem w tundrze. Kiedy tylko wylądowali, Mike wyłączył silnik. Poczekał, aż śmigła przestaną się obracać, po czym wysiadł, sklął minusowe temperatury i otworzył drzwi do kabiny pasażera. Poczęstował Zareka ohydnym uśmieszkiem, gdy odsuwał się, żeby zrobić mu miejsce i pozwolić wysiąść. - Witamy w domu - powiedział z nutą jadowitej wesołości w głosie. Ten kutas cieszył się na myśl, że Giermkowie wytropią Zareka i poćwiartują. Cóż, Zarek też się na to cieszył. Mike chuchnął w dłonie w rękawicach. - Mam nadzieję, że wszystko zastaniesz tu po staremu. Owszem. Nic się tu nie zmieniło. Zarek wzdrygnął się na widok śniegu - jasnego mimo mroku przedświtu. Założył gogle, żeby ochronić oczy, i wysiadł ze śmigłowca. Złapał torbę, przerzucił przez ramię, a potem zaczął brnąć przez skrzypiący śnieg w stronę klimatyzowanej wiaty, w której tydzień wcześniej zostawił skonstruowany na zamówienie skuter śnieżny Ski-Doo MXZ Rev. O, tak, to były te same niskie temperatury, jakie pamiętał. Arktyczne powietrze, które szczypało tak mocno, że każdy odsłonięty kawałek ciała płonął. Zacisnął zęby, żeby nie zaczęły szczękać - to nic przyjemnego, kiedy ma się długie, ostre kły zamiast zwykłych zębów. Witamy w domu... Mike wracał już do kokpitu, kiedy Zarek się do niego odwrócił. - Ej, Mike! - zawołał, a jego głos rozbrzmiał echem w lodowym bezruchu. Giermek się zatrzymał. - Rumpelstiltskin - powiedział Zarek i rzucił granat pod śmigłowiec. Mike zaklął siarczyście i zaczął uciekać, sadząc susy przez śnieg tak szybko, jak tylko zdołał.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu Zarek uśmiechnął się na widok Giermka i na odgłos skrzypienia śniegu pod nogami. Helikopter wybuchł w tej samej chwili, w której Zarek podszedł do skutera. Przerzucił długą, odzianą w skórę nogę nad czarnym siodełkiem i popatrzył na kawałki wartego dwadzieścia trzy miliony dolarów śmigłowca Sikorsky, które spadały deszczem rozpalonego metalu na śnieg. Ach, fajerwerki. Uwielbiał je. Widok niemal tak piękny, jak zorza polarna. Mike nadal klął i podskakiwał niczym rozłoszczony dzieciak, patrząc, jak płomienie pożerają jego zbudowane na zamówienie pieścidełko. Zarek włączył silnik i podjechał do Mike’a, wcześniej jednak rzucił kolejny granat i zdetonował wiatę, żeby Giermek nie mógł z niej skorzystać. Skuter wibrował pod nim na jałowym biegu, kiedy odsunął szalik z twarzy na tyle, żeby Mike zrozumiał, co mówi. - Miasto znajduje się cztery mile stąd - powiedział, wskazując na południe. Rzucił Mike'owi małą tubkę wazeliny. - Smaruj usta, żeby nie zaczęły krwawić. - Powinienem był cię zabić - warknął Mike. - Owszem, powinieneś. - Zarek zasłonił twarz i zwiększył obroty silnika. - A tak przy okazji, jak natkniesz się na wilki w lesie, pamiętaj, że to prawdziwe wilki, a nie Zwierzo-Łowcy na patrolu. One także poruszają się sforą, więc jeśli usłyszysz jednego, to znaczy, że zaraz pojawią się następne. Moja rada: wspiąć się na drzewo i mieć nadzieję, że się znudzą, zanim zjawi się niedźwiedź i postanowi wspiąć się za tobą. Zakręcił na skuterze i skierował się na północny wschód, gdzie czekała na niego chata pośród trzystu akrów lasu. Pewnie powinien czuć się winny z powodu tego, co zrobił Mike’owi, ale nic z tego. Giermek właśnie przyswoił sobie ważną lekcję. Następnym razem, kiedy Artemida albo Dionizos złożą mu propozycję, przyjmie ją bez wahania. Zarek obrócił nadgarstek i dodał gazu, kiedy skuter szarpał się na wyboistym, zaśnieżonym szlaku. Miał jeszcze przed sobą długą drogę do domu, a czas uciekał. Nadchodził świt. Niech to szlag. Powinien był przyjechać skuterem Mach Z. Był smuklejszy i szybszy od MXZ Rev, na którym Zarek właśnie śmigał, ale jazda na nim to żadna zabawa. Zarek był zmarznięty, głodny, zmęczony, i chociaż to dziwne, pragnął jedynie wrócić do znajomych kątów. Jeśli inny Giermek będzie chciał na niego zapolować, to niech tak będzie. Teraz przynajmniej nie da się wziąć przez zaskoczenie. A po wysadzeniu śmigłowca i wiaty miał też przewagę w uzbrojeniu. Jeżeli zdecydują się go zdjąć, to życzy im szczęścia. Będą go potrzebowali. Tego i solidnego wsparcia.

Nie mogąc się doczekać nowego wyzwania, śmigał skuterem śnieżnym ponad zmarzniętą ziemią. Dotarł do chaty przed świtem. Pod jego nieobecność spadło sporo śniegu, który blokował drzwi. Wstawił skuter pod małą wiatę przy chacie i przykrył brezentem. Już chciał podłączyć grzałkę do silnika, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma prądu w gniazdku ani dla MXZ, ani dla Macha zaparkowanego obok. Warknął ze złością. Niech to szlag. Mach na pewno zamarzł przy minusowych temperaturach i jeżeli Zarek nie będzie uważał, to silnik MXZ też popęka. Zarek wybiegł na zewnątrz sprawdzić generatory, zanim słońce wyjdzie zza wzgórz, i odkrył, że oba zamarzły na kamień i nie pracują. Znowu warknął i walnął w jeden z nich pięścią. Tyle, jeśli idzie o odpoczynek. Wygląda na to, że dzisiaj dotrzyma mu towarzystwa tylko opalany drewnem piecyk. Nie najlepsze źródło ciepła, ale na więcej nie mógł liczyć. - Pięknie, po prostu pięknie - mruknął. Nie pierwszy raz będzie musiał spać w zimnie na podłodze w chacie. I niewątpliwie nie ostatni. Dziś rano wydawało się to jeszcze gorsze niż zwykle, bo ostatni tydzień spędził w łagodnym klimacie Nowego Orleanu. Było tam tak ciepło, że w ogóle nie potrzebował korzystać z ogrzewania. Rety, jak bardzo tęsknił za tamtym miejscem! Wiedząc, że czas, który mu został do świtu, kurczy się gwałtownie, powlekł się do skutera i opatulił silnik parką, by pomóc mu zachować tyle ciepła, ile się da. Potem zdjął torbę z siodełka i zaczął odkopywać drzwi do chaty. Schylił się, wchodząc, i trzymał opuszczoną głowę. Sufit był tak niski, że gdyby Zarek się wyprostował, ocierałby o niego ciemieniem, a gdyby nie uważał, wiatrak pośrodku sufitu obciąłby mu głowę. Jednakże niski sufit był koniecznością. Ciepło w środku zimy stanowiło cenny towar i naprawdę nie byłoby najlepiej, gdyby większość ogrzanego powietrza zbierała się pod wysokim na dziesięć stóp sufitem. Niższe pomieszczenie to cieplejsze pomieszczenie. Nie wspominając już o tym, że kiedy dziewięćset lat temu został tu wypędzony, nie miał zbyt wiele czasu na zbudowanie schronienia. Za dnia spał w jaskini, nocą budował, aż wreszcie miał tę swoją smętną chatynkę. O, tak, dobrze było tu wrócić... Zarek upuścił torbę obok piecyka na drewno. Potem odwrócił się i przesunął staromodną drewnianą zasuwę na drzwiach, żeby się oddzielić od alaskiej fauny, która czasem podchodziła zbyt blisko chaty. Macając po omacku ścianę, znalazł wiszącą tam latarnię i pudełko zapałek do kompletu. Chociaż jego wzrok Mrocznego Łowcy był przystosowany do nocy, Zarek nie widział w całkowitej ciemności. A po zamknięciu drzwi chata

była tak szczelna, że żadne światło nie mogło przeniknąć grubych drewnianych ścian. Zapalił latarnię i zadrżał z zimna. Rozejrzał się po domu. Doskonale znał każdy cal tej chaty. Każdą półkę wiszącą na ścianie, każde własnoręcznie wyrzeźbione, zdobiące je nacięcie. Nigdy nie miał za wiele sprzętów. Dwie wysokie szafy - jedną na garść ubrań, drugą na jedzenie. Poza tym miał regał na telewizor i książki. I to właściwie wszystko. Jako były rzymski niewolnik, Zarek nie przywykł do posiadania wielu rzeczy. W środku było tak zimno, że widział swój oddech nawet przez szalik. Rozejrzał się po małym pomieszczeniu i skrzywił się - komputer i telewizor trzeba rozmrozić, zanim znowu będzie można z nich korzystać. Pod warunkiem, że do środka nie zakradła się wilgoć. Nie zamierzał się tym teraz martwić, poszedł więc do spiżarki na tyłach, gdzie trzymał tylko puszki. Dawno temu nauczył się, że jeśli niedźwiedzie albo wilki zwęszą jedzenie, wkrótce złożą mu nieproszoną wizytę. Nie zamierzał ich zabijać tylko dlatego, że są głodne i głupie. Zgarnął puszkę z wieprzowiną z fasolą i otwieracz, po czym usiadł na podłodze. Mike nie zgodził się go nakarmić podczas ich trzynastogodzinnego lotu z Nowego Orleanu do Fairbanks. Twierdził, że nie chce ryzykować wystawienia Zareka na światło dzienne. W rzeczywistości Giermek był po prostu dupkiem, ale głód to nie nowina dla Zareka. - Ach, cudownie - mruknął, kiedy otworzył puszkę i odkrył, że fasola zamarzła na kamień. Zastanawiał się, czy nie wyjąć szpikulca do lodu, ale się rozmyślił. Nie był aż tak głodny, żeby nabrać chęci na lody o smaku wieprzowiny z fasolą. Westchnął z niesmakiem, otworzył drzwi i cisnął puszką w las, najdalej jak zdołał. Szybko zatrzasnął za sobą drzwi, żeby nie oświetliło go światło jutrzenki, i grzebał w torbie, aż znalazł komórkę, odtwarzacz MP3 i laptop. Włożył telefon i odtwarzacz do kieszeni spodni, żeby ciepło ciała nie pozwoliło im zamarznąć. Laptop odłożył na bok - musi poczekać, aż w piecyku będzie ogień. Z kąta pomieszczenia, przeciwległego do piecyka, wziął garść wyrzeźbionych w drewnie figurek, które tam zgromadził, i podszedł do pieca. Kiedy tylko otworzył drzwiczki, zamarł. W środku siedziała maleńka norka z trójką nowo narodzonych osesków. Matka, zła, że ktoś jej przeszkadza, syknęła ostrzegawczo, kiedy spojrzeli sobie z Zarekiem w oczy. Odpowiedział syknięciem. - Rety, nie do wiary - wymamrotał wściekły.

Norka musiała wejść kominem i zadomowić się podczas jego nieobecności. Piec pewnie nadal był ciepły, kiedy go znalazła, i stanowił wyjątkowo bezpieczne miejsce na norę. - Mogłaś przynajmniej przyprowadzić ze sobą z pięćdziesięciu krewniaków, bo przydałoby mi się nowe futro. Wyszczerzyła na niego zęby. Poirytowany, zamknął drzwi i odłożył rozpałkę do kąta. Może i był dupkiem, ale nawet on by ich nie wyrzucił. Jako nieśmiertelny wytrzyma zimno. Matka i młode by nie przeżyły. Wziął laptop i wsunął go pod płaszcz, żeby nie zamarzł, a potem poszedł do kąta, w którym leżał siennik. Kładąc się, pomyślał, czy nie położyć się pod ziemią, gdzie byłoby cieplej, ale z drugiej strony, po co zawracać sobie głowę? Musiałby przesunąć piec, żeby wejść do ukrytej piwnicy, a tym jeszcze bardziej zdenerwowałby norkę. O tej porze roku dzień był krótki. Dzieliło go jeszcze tylko kilka godzin do zachodu słońca, a wtedy pojedzie do miasta po zapasy i nowy generator. Owijając się kołdrami i futrami, umęczony, westchnął ciężko. Zamknął oczy i powrócił myślami do wydarzeń zeszłego tygodnia. „Dziękuję ci, Zarek”. Zacisnął zęby, przypominając sobie twarz Sunshine Runningwolf. Jej wielkie ciemne oczy były niewiarygodnie uwodzicielskie, a jej samej daleko było do chudych modelek, które wolała większość mężczyzn. Miała bujną, krągłą figurę, na sam widok której robił się twardy. Niech to, powinien był ugryźć ją w szyję, kiedy miał okazję. Nadal nie wiedział, dlaczego nie skosztował jej krwi. Bez wątpienia byłoby mu teraz cieplej. Cóż. Kolejny żal na jego nieskończonej liście. Powrócił myślami do Sunshine... Pojawiła się w jego domu w Nowym Orleanie, kiedy czekał, aż Nick zabierze go na lądowisko. Zaplotła ciemne włosy. Patrzyła tak przyjaźnie, jak nikt jeszcze na niego nie spojrzał. „Nie mogę długo zostać. Nie chcę, żeby Talon się obudził i zobaczył, że mnie nie ma, ale zanim wyjedziesz, chciałam ci podziękować za to, co dla nas zrobiłeś”. Nadal nie wiedział, dlaczego pomógł jej i Talonowi. Dlaczego sprzeciwił się Dionizosowi i walczył przeciw bogu, który chciał zniszczyć tamtych dwoje. Dla ich szczęścia skazał siebie na śmierć. Ale kiedy zobaczył ją wczoraj, miał wrażenie, że było warto. Poddając się powoli snowi, zastanawiał się, czy nadal będzie uważał, że było warto, gdy Giermkowie odnajdą jego chatę i spalą ją na popiół z nim w środku. Prychnął na samą myśl. A czemu nie, do diabła? Przynamniej przez kilka chwil przed śmiercią będzie mu ciepło.

* * * * Zarek nie był pewien, jak długo spał. Kiedy się obudził, było już ciemno. Miał nadzieję, że nie spał tak długo, że skuter zdążył zamarznąć. Bo wtedy czekałby go długi marsz do miasteczka, i to w lodowatym powietrzu. Przekręcił się na bok i skrzywił z bólu. Leżał na laptopie, nie wspominając już o telefonie i odtwarzaczu MP3, które wpijały mu się w ciało jeszcze mniej przyjemnie. Trzęsąc się z zimna, zmusił się do wstania i wyjął jeszcze jedną kurtkę puchową z szafy. Kiedy już się ubrał stosownie do pogody, wyszedł do swojego prowizorycznego garażu. Włożył laptop, telefon i odtwarzacz do plecaka, który zarzucił na ramię, a potem wsiadł na skuter śnieżny i odwinął silnik. Zaskoczył przy pierwszej próbie. Alleluja! Może wreszcie szczęście uśmiechało się do niego. Nikt nie upiekł go podczas snu i zostało mu akurat tyle benzyny, żeby dojechać do Fairbanks, gdzie dostanie coś gorącego do jedzenia i będzie mógł na chwilę odtajać. Wdzięczny z powodu tej odrobiny szczęścia, przejechał przez swoje ziemie i skręcił na południe, szykując się do długiej, wyboistej drogi prowadzącej do cywilizacji. Dotarł do miasta tuż po szóstej. Zaparkował skuter przy domu Sharon Parker, który znajdował się kawałek spacerkiem od centrum. Poznał Sharon - byłą kelnerkę - jakieś dziesięć lat temu, kiedy znalazł ją w zepsutym samochodzie późną nocą na poboczu rzadko uczęszczanej drogi w okolicach North Pole. Było poniżej pięćdziesięciu stopni Celsjusza, a kobieta płakała skulona pod kocami, bojąc się, że umrze z dzieckiem, zanim zjawi się pomoc. Jej siedmiomiesięczna córeczka chorowała na astmę i Sharon próbowała dojechać z nią do szpitala, licząc na terapię oddechową. Odmówiono jednak przyjęcia małej, ponieważ Sharon nie miała ubezpieczenia ani żadnych pieniędzy. Skierowano ją do bezpłatnej kliniki i Sharon zgubiła się, szukając drogi. Zarek zabrał je obie do szpitala i zapłacił za opiekę nad dzieckiem. Kiedy czekali, dowiedział się, że Sharon wyrzucono z mieszkania i dziewczyna nie była w stanie związać końca z końcem. I wtedy zaproponował Sharon układ. W zamian za dom, samochód i pieniądze zapewniała mu przyjazną osobę do rozmów zawsze, kiedy Zarek zaglądał do Fairbanks, a także domowe posiłki - lub chociaż ich resztki, zależnie od tego, co miała akurat pod ręką. A najlepsze było to, że latem, kiedy podczas trwających dwadzieścia trzy i pół godziny dni siedział zamknięty w chacie, zaglądała na pocztę albo do sklepu i przywoziła mu książki, jedzenie i inne drobiazgi, które zostawiała mu pod drzwiami. To był najlepszy układ, jaki zawarł kiedykolwiek.

Sharon nigdy nie pytała go o żadne osobiste szczegóły, nawet o to, dlaczego nie opuszcza latem chaty. Z pewnością była za bardzo wdzięczna za finansowe wsparcie, żeby się przejmować jego ekscentrycznym stylem życia. W zamian za to Zarek nigdy nie skosztował jej krwi ani nie pytał o żadne sprawy osobiste. Byli po prostu pracodawcą i pracownicą. - Zarek? Podniósł wzrok znad grzałki, którą podłączał do skutera, i zobaczył, że Sharon wystawiła głowę przez frontowe drzwi domu w stylu ranczo. Ciemnokasztanowe włosy miała krótsze niż miesiąc temu, kiedy widział ją po raz ostatni. Podcięła je i teraz sięgały do ramion. Była wysoka, szczupła i wyjątkowo atrakcyjna. Miała na sobie czarny sweter i dżinsy. Większość facetów już dawno zaczęłaby się do niej przystawiać. Pewnej nocy cztery lata temu Sharon zasugerowała, że gdyby kiedykolwiek oczekiwał od niej czegoś więcej, z chęcią by mu to dała. Zarek jednak odmówił. Nie lubił, kiedy ludzie za bardzo zbliżali się do niego, a kobiety miały paskudną skłonność traktowania seksu jako czegoś, co ma znaczenie. On tego tak nie widział. Seks to seks. To coś podstawowego i zwierzęcego. Coś, czego potrzebowało ciało, tak samo jak potrzebowało jedzenia. Tyle że facet nie musi obiecywać stekowi, że będzie się z nim spotykał, zanim go zje. Dlaczego więc kobiety potrzebowały wyznania uczuć, zanim rozłożą nogi? Nie pojmował tego. I nigdy nie zwiąże się z Sharon. Seks z nią stanowiłby komplikację, jakiej nie potrzebował. - Zarek, to ty? Odsunął szalik z twarzy i odkrzyknął: - Tak, to ja! - Wejdziesz? - Zaraz wrócę. Muszę kupić parę rzeczy. Skinęła głową i wróciła do domu, zamykając za sobą drzwi. Zarek poszedł do sklepu przy tej samej ulicy, przy której stał dom Sharon. U Franka w sklepie było wszystko. A najlepsze było to, że mieli tam też szeroki wybór urządzeń elektronicznych i generatorów. Niestety, nie będzie mógł dłużej korzystać z ich usług. Był regularnym klientem od jakichś piętnastu lat i chociaż Frank był trochę tępy, zaczął zauważać, że twarz Zareka nie zmienia się mimo upływu czasu. Prędzej czy później Sharon też to zauważy i wtedy będzie musiał pożegnać się ze swoją jedyną łączniczką ze światem śmiertelników. To był ogromny minus nieśmiertelności. Nie śmiał z nikim dłużej utrzymywać kontaktów, bo ktoś mógłby się dowiedzieć, kim on jest. W przeciwieństwie do innych Mrocznych Łowców, za każdym razem, gdy prosił o Giermka, który by mu służył i go chronił, Rada mu odmawiała.

Najwyraźniej miał taką reputację, że nikt nie chciał mu pomagać. I dobrze. I tak nikogo nie potrzebował. Wszedł do sklepu. Potrzebował chwili, żeby ściągnąć gogle i rękawiczki, rozpiąć kurtkę. Usłyszał, że Frank na zapleczu rozmawia z jednym ze swoich sprzedawców. - A teraz słuchaj, dzieciaku. To trochę dziwny facet, ale bądź dla niego miły, słyszysz? Wydaje w tym sklepie mnóstwo pieniędzy i nie obchodzi mnie, jak przerażająco wygląda, masz być miły. Obydwaj wyszli z zaplecza. Frank zamarł w pół kroku i zagapił się. Zarek odpowiedział spojrzeniem. Frank przywykł do tego, że Zarek nosi kozią bródkę, kolczyk z mieczem i skrzyżowanymi kośćmi oraz srebrne szpony na lewej ręce. Trzy rzeczy, które Acheron rozkazał mu porzucić w Nowym Orleanie. Zarek wiedział, jak wygląda bez brody, i nie cierpiał tego. Przynajmniej nie musiał patrzeć na siebie w lustrze. Mroczni Łowcy odbijali się w nim tylko wtedy, kiedy tego chcieli. Zarek nigdy nie chciał. Starszy mężczyzna uśmiechnął się bardziej z nawyku niż z przyjaźni i podszedł powoli. Chociaż ludzie w Fairbanks byli nadzwyczaj przyjaźni, większość trzymała się z dala od Zareka. Tak już działał na ludzi. - W czym mogę dzisiaj pomóc? - spytał Frank. Zarek zerknął na nastolatka, który przyglądał mu się ciekawie. - Potrzebuję nowego generatora. Frank wessał powietrze przez zęby i Zarek już wiedział, co zaraz usłyszy. - Z tym może być pewien problem. Frank zawsze tak mówił. Niezależnie od tego, czego Zarek potrzebował, zawsze pojawiał się problem i dlatego musiał dorzucić kilka dolarów. Frank podrapał się po siwym zaroście. - Został mi tylko jeden i ma być dostarczony jutro Wallabym. Aha, jasne. Zarek był za bardzo zmęczony, żeby się bawić w gierki Franka i się targować. W tej chwili był gotów zapłacić dowolną sumę za to, żeby znowu mieć prąd w domu. - Jeżeli dasz go mnie, dorzucę sześć patyków. Frank skrzywił się i dalej się drapał po brodzie. - No to mamy kłopot, bo Wallaby naprawdę bardzo go chce. - Dziesięć patyków, Frank, i kolejne dwa, jeśli w ciągu godziny podrzucisz go do domu Sharon. Frank się rozpromienił. - Tony, słyszałeś pana, zajmij się pakowaniem generatora. - Oczy starszego mężczyzny zabłysły się i patrzyły niemalże przyjaźnie. - Mogę czymś jeszcze służyć?

Zarek pokręcił głową i wyszedł. Wrócił do Sharon, starając się ze wszystkich sił ignorować siarczysty mróz. Zapukał do drzwi, zanim pchnął je ramieniem i wszedł. Co dziwne, w salonie było pusto. O tej porze wieczorem córka Sharon, Trbcie, zwykle biegała, bawiąc się i wrzeszcząc jak diablę, albo odrabiała lekcje mimo gorących protestów. Nie słyszał jej nawet w głębi domu. Przez chwilę podejrzewał, że może Giermkowie go znaleźli, ale to był idiotyczny pomysł. Nikt nie wiedział o Sharon. Zarek nie ucinał sobie pogawędek z Radą Giermków albo innymi Mrocznymi Łowcami. - Ej, Sharon?! - zawołał. - Wszystko w porządku? Pojawiła się w korytarzu. Szła powoli od strony kuchni. - Wróciłeś. Ogarnęły go złe przeczucia. Coś było nie tak. Wyczuwał to. Sharon była zdenerwowana. - Aha. Co jest? Nie popsułem ci randki, ani nic w tym stylu? I wtedy usłyszał. Oddech, odgłos ciężkich kroków mężczyzny, który wychodził z kuchni. Mężczyzna ruszył korytarzem. Szedł powoli i metodycznie - jak drapieżnik, który zostawia sobie czas, żeby się zapoznać z ukształtowaniem terenu, obserwuje niespiesznie ofiarę. Zarek zmarszczył brwi na widok mężczyzny, który stanął za Sharon. Był raptem cal niższy od Zareka, miał długie ciemne włosy związane w kucyk i nosił płaszcz w westernowym stylu. Otaczała go aura niebezpieczeństwa i gdy tylko spojrzeli sobie w oczy, Zarek wiedział, że go zdradzono. To był drugi Mroczny Łowca. Tylko jedna osoba spośród tysięcy Mrocznych Łowców wiedziała o jego układzie z Sharon... Zarek sklął swoją głupotę. Mroczny Łowca skinął mu głową. - Zarek - rzucił z wyraźnym, południowym akcentem, który Zarek znał aż za dobrze - musimy porozmawiać. Zarek nie mógł złapać tchu, kiedy gapił się na tych dwoje. Sundown był jedyną osobą, przed którą kiedykolwiek się otworzył w ciągu swoich, lekko licząc, dwóch tysięcy lat życia. I wiedział, dlaczego Sundown się tu zjawił. On jeden znał Zareka. Znał jego nawyki, ulubione miejsca. Kto szybciej go wytropi i zabije, niż najlepszy przyjaciel? - Porozmawiać o czym? - zapytał szorstko i zmrużył oczy. Sundown stanął przed Sharon, jakby chciał ją chronić. To, że choćby przez chwilę pomyślał, że Zarek mógłby ją skrzywdzić, było najbardziej bolesne. - Myślę, że wiesz, dlaczego tu jestem.

Pewnie, że wiedział. Doskonale się orientował, czego Sundown od niego chce. Szybkiej, łatwej śmierci, żeby kowboj mógł złożyć raport Artemidzie i Acheronowi, że światu znowu przywrócono porządek, po czym wrócić do Reno. Jednakże Zarek już raz poszedł grzecznie na własną egzekucję. Tym razem zamierzał walczyć o życie, niezależnie od tego, jakie ono było. - Zapomnij, Jess - odparł, posługując się prawdziwym imieniem Sundowna. Odwrócił się i pobiegł do drzwi. Zdążył wybiec na podwórze, zanim Sundown dogonił go i zatrzymał. Wyszczerzył kły, ale Jess nawet nie zwrócił na to uwagi. Zarek uderzył go ze wszystkich sił w brzuch. To był potężny cios, od którego Jess zatoczył się do tyłu, a Zarek padł na kolana. Zawsze, kiedy Mroczny Łowca walczył z drugim Łowcą, atakujący odczuwał własny cios z dziesięciokrotnie większą siłą, niż zaatakowany. Można było tego uniknąć tylko w jeden sposób - Artemida musiała znieść swój zakaz. Miał tylko nadzieję, że nie zdjęła go z Jessa. Z bólu Zarek z trudem łapał oddech. Zmusił się do wstania. W przeciwieństwie do Jessa, przywykł do bólu fizycznego. Zanim zdążył uciec, zobaczył w mroku Mike’a i trzech innych Giermków. Szli w jego kierunku z determinacją, która mówiła, że uzbroili się na spotkanie z Mrocznym Łowcą. - Zostawcie go mnie - rozkazał Sundown. Nie posłuchali go i nadal szli. Zarek odwrócił się gwałtownie i ruszył do skutera śnieżnego, ale zobaczył, że silnik jest w kawałkach. Najwyraźniej nie próżnowali, kiedy on był u Franka. Niech to szlag. Jak mógł być tak głupi? To oni musieli zniszczyć generatory, zmuszając go w ten sposób do pojawienia się w mieście. Wykurzyli go z lasu jak myśliwy dzikie zwierzę. Dobrze. Chcieli zwierzęcia do tropienia, to zwierzę dostaną. Wyciągnął rękę i posłużył się telekinezą, żeby ściąć Giermków z nóg. Nie chcąc znowu sprawiać sobie bólu, uskoczył przed Jessem i pobiegł do miasta. Nie odbiegł daleko, kiedy kolejni Giermkowie go dopadli i otworzyli ogień. Kule rozdarły mu ciało, rozszarpując skórę. Syknął i zatoczył się z bólu. Nie przestał jednak biec. Nie miał wyboru. Gdyby padł, poćwiartowaliby go, a chociaż wiódł naprawdę beznadziejne życie, nie zamierzał zostać Cieniem. Ani dać im tej satysfakcji i zginąć. Wypadł zza rogu. Coś go trafiło w tors z ogromną siłą. Potworny ból eksplodował mu w ciele, kiedy przekoziołkował i padł na ziemię. Wylądował na plecach w śniegu i całe powietrze uszło mu z płuc.