Czas rządzi życiem większości ludzi, ale twoim ciałem i duszą nie zawładnie. Ta
niewzruszona, niezaprzeczalna siła, która zmienia dzień w noc i dzieci w starców, okrywa swą
istotę i wewnętrzne zasoby niemal nieprzejrzystą zasłoną. Jeżeli czytasz te słowa, to znaczy, że
zostałeś wybrany, by odsłonić tę kurtynę. Jesteś Władcą Czasu: jednym z wybrańców z
wrodzonym darem przemieszczania się i manipulowania Czasem.
My, Władcy Czasu, możemy poruszać się wśród prehistorycznych ludzi i z taką samą
swobodą przenosić się w odległą przyszłość. Klucz Nilu, który wszyscy posiadamy, wyróżnia
nas spośród reszty populacji. Te potężne klucze pochodzą ze starożytnego Egiptu i mają kształt
hieroglificznego znaku życia wiecznego. I rzeczywiście, możliwość przenoszenia się w
przeszłość i w przyszłość umożliwia nam egzystencję znacznie przekraczającą normalny okres
życia ludzkiego.
Jest sprawą kluczową, abyś, zanim posuniesz się dalej, poznał i zrozumiał swój dar - dar,
który w zależności od tego, w jaki sposób będzie używany, może doprowadzić zarówno do
wielkiej pomyślności, jak i do olbrzymiej tragedii.
1
PODRĘCZNIK STOWARZYSZENIA CZASU
DZIEŃ PIERWSZY
Walter i Dorothy Windsorowie siedzieli przy popołudniowej herbacie w błogiej
nieświadomości, że ta, której najbardziej się obawiali, przekroczyła już bramę posiadłości i
wchodziła właśnie po białych, kamiennych schodach ich domu. Walter przeglądał „New York
Timesa", a Dorothy cichutko nuciła melodię, płynącą ze stojącego w pobliżu radia, gdy
dziewczyna w czerni przekręciła gałkę we frontowych drzwiach, niewidzialna dla personelu
zatrudnionego w Windsor Mansion. Gdy echo jej kroków rozległo się w Wielkim Holu,
Walter serdecznym gestem dotknął policzka żony. Już od tak dawna nie byli szczęśliwi, ale
teraz, kiedy wreszcie w ich życie wkroczyła wnuczka, być może otrzymali drugą szansę.
Drzwi biblioteki zostały otwarte i nagle w pokoju zniknęło całe światło. Dorothy wydała
zdławiony okrzyk i kurczowo chwyciła rękę męża. Strumień gorącej herbaty z przewróconej
filiżanki boleśnie sparzył nogi Waltera. Przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem było
płynące z radia szaleńcze crescendo fortepianu i smyczków, w końcu jednak Walter odzyskał
głos.
- Rebecca - szepnął bez tchu.
Drzwi zatrzasnęły się i Rebecca Windsor ruszyła ku nim z przebiegłym, bezlitosnym
uśmiechem na ustach. Dorothy skuliła się w ramionach męża, ale nie mogła oderwać wzroku
od Rebecki; zachodziła w głowę, jak to możliwe, że kobieta, która umarła dawno temu, stała
przed nimi jako całkowicie realna siedemnastoletnia dziewczyna. Wyglądała zupełnie jak na
znajdującym się w rodzinnym albumie przejmującym portrecie z 1888 roku - blada, kanciasta
twarz, twarde, ciemne oczy i czarne włosy upięte wysoko w kunsztowną fryzurę, która pod-
kreślała jeszcze ostre, odpychające rysy. Fałdy jej wiktoriańskiej sukni w kolorze burgunda
układały się sztywno jak rycerska zbroja. Wydawała się przerażająco żywa, choć była w niej
jakaś przejrzystość, nadająca jej niemal nieludzki charakter.
- Po co przyszłaś? - wybuchnęła Dorothy ze łzami w głosie. - Zrobiliśmy wszystko, o co
prosiłaś, bo mówiłaś, że to zapewni jej bezpieczeństwo, ale kłamałaś! Nasza córka nie żyje,
przez ciebie! - Całe jej ciało dygotało z bólu na wspomnienie ostatniego spotkania z Rebecca i
horroru, który potem nastąpił.
- Zawiedliście - odparła zimno Rebecca. - Nie udało się wam trzymać Marion z dala od
Irvinga. Dlatego ona teraz nie żyje i dlatego mamy problem z Michele. Mieliście zapobiec
przyjściu na świat tej dziewczyny, a tymczasem sprowadziliście ją tutaj, mieszka w moim
domu! - Podniosła głos w dzikiej furii.
-To już od ponad stu lat nie jest twój dom, Rebecco - rzucił Walter. - Obecnie to nasz
dom, a my jesteśmy jedyną rodziną Michele. I będzie mieszkała z nami tak długo, jak zechce.
-Jedyną rodziną? Zapomnieliście chyba o jej ojcu - syknęła Rebecca. - Teraz, kiedy
sprowadziliście ją do Nowego Jorku, to tylko kwestia czasu, kiedy go odnajdzie. Dziewczyna
odziedziczyła po Irvingu talent. - Niemal wypluła ostatnie słowo.
Walter i Dorothy spojrzeli na siebie w osłupieniu.
-Tak, to prawda. Przeniosła się w przeszłość i już zdążyła narobić zamieszania. Jest taka
sama jak jej ojciec, który zniszczył moje życie i odebrał wam córkę. Michele również
pozostawia po sobie ruiny i zgliszcza. Czy nie mówiłam wam, co się dzieje z dziećmi z
mieszanych epok? – Głos Rebecki zniżył się do złowieszczo jedwabistego szeptu. - Jedynym
wyjściem jest zmiana przeszłości. Michele nie może istnieć. Czas, byśmy znowu podjęli
wspólne działania.
Dorothy zakryła ręką usta, jakby zrobiło się jej niedobrze.
-Nie skrzywdzimy naszej wnuczki - warknął Walter.
-To wcale nie musi być bolesne. Jeżeli zastosujecie się do moich instrukcji, Michele po
prostu zniknie, jak gdyby nigdy nie istniała. A co więcej, odzyskacie córkę. - Rebecca naj-
wyraźniej podsuwała im pod nos marchewkę, jej głos nabrał przy tym śpiewnych tonów. -
Przecież gdyby nie Irving i Michele to Marion żyłaby dzisiaj. Prawda?
- Przestań! - załkała Dorothy. - Przestań nas dręczyć. Już raz ci zaufaliśmy i to był
potworny błąd. Dlaczego to robisz?
- Ten mężczyzna odebrał mi wszystko! - wrzasnęła Rebecca, a jej twarz wykrzywiła się
w maskę wściekłości. -Nie przestanę, dopóki nic po nim nie pozostanie.
Nagle w pokoju rozległ się jakiś trzask. Rebecca podniosła ręce do twarzy, ale było już
za późno. Młode ciało odpadało z niej płatami i znikało w zetknięciu z podłogą, odsłaniając
kościotrupa obciągniętego ospowatą, pomarszczoną skórą. Rebecca wyschła i skurczyła się,
wysoka nastolatka na oczach Windsorów zmieniła się w groteskową, stojącą nad grobem
staruchę. Wstrząśnięta tym widokiem Dorothy ukryła twarz na ramieniu Waltera, ale
równocześnie odczuła ulgę, bo kiedy młoda fasada zaczęła znikać, Rebecca musiała wrócić
tam, skąd przybyła. Ale tym razem nie zdradzała chęci odwrotu.
- Siedem dni - powiedziała i rozciągnęła usta w mrożącym krew w żyłach uśmiechu. -
Tyle muszę wytrzymać bez swego fizycznego ciała, tyle czasu muszę funkcjonować jako
duch. To przykre, ale krótkotrwałe. - Pochyliła się do przodu z nienawistnym błyskiem w
oczach. - Wystarczy, że pozostanę w waszych czasach przez siedem dni, a odzyskam pełną
ludzką postać i całkowitą Widzialność w tym stuleciu. Wiecie, co to oznacza? - Jej starczy
głos ociekał nienawiścią. - To oznacza, że wszyscy ludzie, nie tylko wy dwoje, głupcy, będą
mogli mnie widzieć, a zobaczą mnie w ciele siedemnastolatki. To oznacza również, że
odzyskam pełnię sił młodej dziewczyny, zachowując moc Władczyni Czasu. Za siedem dni
będę mogła zabić Michele. Po prostu. - Zmrużyła oczy. - Wybór należy do was. Czy chcecie,
żeby wasza wnuczka została zamordowana, czy wolicie, aby zniknęła, jak gdyby nigdy nie
istniała? Wiecie, co należy zrobić, ale musicie szybko podjąć decyzję. Jak powiedziałam...
siedem dni to tyle co nic. Wtedy odwiedzę was znowu.
Postać Rebecki zakołysała się i na ich oczach rozwiała się w powietrznym wirze. Walter i
Dorothy przylgnęli do siebie, wstrząśnięci.
- Co zrobimy? - wyszeptała Dorothy.
Walter nie odpowiedział.
Michele Windsor śnił się ogromny, antyczny fortepian iv lśniącej od złota sali muzycznej.
Początkowo w pokoju był tylko fortepian, ale wkrótce pojawił się Philip, zasiadł przy
instrumencie i z lubością położył palce na klawiszach. Światło odbijało siew sygnecie na jego
dłoni, gdy zaczął bluesowy ragtime, a grał z taką pasją, że obudziłby dreszcz emocji nawet w
najbardziej nieczułym na muzykę słuchaczu. W jego grze było pytanie i nadzieja na znalezienie
odpowiedzi.
Michele wyszła z cienia w rogu pokoju i pochwyciła wzrok Phi-lipa. Jego twarz rozjaśnił
powolny, tak dobrze jej znany uśmiech. Zmieniła się również muzyka, spod jego palców
popłynęła Serenada Schuberta, którą zawsze dla niej grał. Michele usiadła przy Philipie. Po
zakończeniu utworu podniósł jej dłoń do ust.
- Czy nie mówiłem, że znów cię znajdę? - wyszeptał, Michele z przechyliła się i z
drżeniem czekała na pocałunek.
W tym momencie nie istniało dla niej nic poza Philipem.
Philip.
Michele ocknęła się, ale ciągle czuła dotyk jego ust, który szybko zmienił się w niezbyt
przyjemne doznanie kontaktu skóry z zimnym linoleum; zrozumiała z konsternacją, że
wylądowała na podłodze.
- Ocknęła się! - usłyszała pełen ulgi, znajomy głos. Chwilę potrwało, zanim Michele
rozpoznała głos swej najlepszej przyjaciółki z Nowego Jorku, Caissie Hart. Silne ręce
zacisnęły się na jej ramionach i podciągnęły ją wyżej. Podniosła oczy na Bena Archera,
sportową gwiazdę młodszej klasy.
- Słyszysz nas, Michele? - pytał Ben natarczywie.
- Co...s...stało? - wychrypiała z trudem, bo jej wyschnięte gardło przypominało papier
ścierny.
- Zemdlałaś - rozległ się niski głos pana Lewisa, nauczyciela historii. Stał nad nią z
zatroskaną miną. Zamglonym wzrokiem Michele powiodła po stłoczonej za jego plecami
klasie, gapiącej się na nią z zaciekawieniem. Zaczerwieniła się z zakłopotania. Nie dość, że
była nową uczennicą o sławnym nazwisku, to jeszcze na domiar złego zyskała sobie opinię
„dziewczyny, która bez powodu mdleje w środku lekcji". Przeczuwała, że teraz na każdym
kroku będzie ją ścigało jeszcze więcej spojrzeń i szeptów niż do tej pory.
- To się zdarzyło zaraz po wejściu tego nowego chłopaka - szepnęła jej do ucha Caissie
z rozbawionym spojrzeniem.
Z nagłym wstrząsem Michele przypomniała sobie, kto wszedł przed chwilą do sali.
Wierna kopia Philipa Walkera, nosząca jego nazwisko i jego sygnet. To nie może być on,
myślała kompletnie rozbita. Musiałam sobie wyobrazić, że ten nowy chłopak to Philip. A
jednak jej serce biło szybciej, gdy wśród kolegów z klasy szukała wzrokiem Philipa Walkera.
Natychmiast dostrzegła samotną postać, stojącą na uboczu. Gwałtownie wciągnęła
powietrze i zakryła twarz rękami. Zerknęła przez palce, nadal tam był. Philip. Czas na chwilę
stanął w miejscu. Umysł Michele rejestrował z niedowierzaniem każdy szczegół - piękne,
intensywnie niebieskie oczy; ciemne włosy, które przeczesywała palcami; wysoką, silną
sylwetkę, do której się tuliła; i wargi, których dotyk sprawiał, że po jej kręgosłupie przebiegał
dreszcz. Niczego sobie nie wyobraziła - to był on! Ale w jaki sposób znalazł się tutaj, w
czasach Michele?
Michele próbowała wstać, ale była tak osłabiona po omdleniu, że zdołała jedynie
podnieść się z podłogi do pozycji siedzącej. Odnosiła wrażenie, jakby jej ciało było
zmrożone, choć równocześnie przepływał przez nie gorący prąd.
-Philip - wymamrotała i wyciągnęła do niego rękę.
Kilkoro uczniów zachichotało, a Ben zwrócił na nią zdumione spojrzenie; Michele ledwo
to zauważyła. Wpatrywała się w zmartwychwstałego Philipa Walkera, który z
niewyjaśnionych powodów zignorował jej wyciągniętą rękę i nie podszedł do niej. Ale
obserwował ją badawczym wzrokiem.
- Zaprowadzę Michele do szkolnej pielęgniarki - powiedziała Caissie i podniosła ją z
podłogi. - Myślę, że przy omdleniu mogła uderzyć się w głowę.
- Pomogę ci - zaofiarował się Ben.
-Nie! - zawołała Caissie nieco zbyt pośpiesznie. – Damy sobie radę.
Michele słuchała tej wymiany zdań półprzytomnie, nie odrywając wzroku od Philipa.
Bolało ją, że nie mogła go dotknąć, choć był tak blisko. Stał tam, ale nie próbował zbliżyć się
do niej. Po raz pierwszy w jej sercu zrodził się cień wątpliwości. A jeśli wmówiła sobie tylko,
że to Philip?
Może czystym zbiegiem okoliczności w jej szkole pojawił się chłopak, który wyglądał
tak samo jak Philip i nosił to samo nazwisko? Ale w tym momencie przypomniała sobie
sygnet na jego palcu i nabrała pewności, że Philip Walker znalazł sposób, by do niej wrócić.
Tak jak obiecał.
Michele próbowała protestować, gdy Caissie wyprowadzała ją z sali, ale pan Lewis był
nieprzejednany.
- Nie wrócisz na lekcje bez zaświadczenia od pielęgniarki, że nic ci nie jest. Na piśmie.
Michele przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć siły, by odejść od Philipa w chwilę po
tym, jak niespodziewanie pojawił się w jej Czasie. Niechętnie podążyła jednak za wyraźnie
wytrąconą z równowagi Caissie, która wciągnęła ją do najbliższej łazienki, jak tylko znalazły
się poza zasięgiem wzroku ciekawskich.
- Co się stało? Myślałam, że masz atak epileptyczny czy coś w tym rodzaju! Nowy
chłopak wchodzi do klasy, a w dwie minuty później oczy uciekają ci w tył głowy i...
mdlejesz. - Zniżyła głos. - Czy to z powodu jego nazwiska?
Przed udzieleniem odpowiedzi Michele otworzyła drzwi wszystkich kabin i zajrzała do
środka, żeby sprawdzić, czy na pewno były same. Caissie przyglądała się temu tak, jakby
zastanawiała się, czy Michele przypadkiem nie zwariowała.
- Nie chodzi tylko o jego nazwisko, to jest on. Philip wrócił - szepnęła bez tchu.
Caissie westchnęła.
- Obawiałam się, że tak właśnie myślisz. Przyznaję... to naprawdę niesamowity zbieg
okoliczności, że ten chłopak nazywa się tak samo jak twój Philip, ale to musi być... właśnie
zbieg okoliczności. Uwierz mi.
Michele pokręciła głową.
- To na pewno on, Caissie. Wygląda zupełnie jak Philip, a na dodatek ma na palcu
sygnet, który Philip Walker dał mi w latach 20-tych dwudziestego wieku. Ten, który
widziałaś na moim palcu w zeszłym miesiącu, a który gdzieś zgubiłam!
- Ale, Michele, przecież tylko ty mogłaś podróżować w czasie. Philip nigdy tego nie
potrafił - przypomniała jej łagodnie Caissie. - I jeśli ten nowy chłopak to naprawdę twój
Philip, to dlaczego stał w sali jak kołek? Wyglądało na to, że w ogóle cię nie zna.
Michele z trudem przełknęła ślinę. Powrót Philipa był cudem, nie mogła znieść myśli, że
to nieprawda.
- Może nie chciał, by inni zorientowali się, że już się znamy? Muszę z nim pogadać.
Chodźmy! - W przypływie adrenaliny złapała Caissie za rękę i wyciągnęła ją z łazienki.
- Czekaj - zatrzymała ją Caissie. - Nie słyszałaś, co powiedział pan Lewis? Naprawdę
muszę zaprowadzić cię do pielęgniarki.
Michele zawahała się, przyjaciółka otoczyła ja ramieniem.
- On nadal tam będzie, jak wrócisz - stwierdziła z lekkim uśmiechem.
Dopiero gdy dotarły do gabinetu pielęgniarki, Michele przypomniała sobie, co zobaczyła
tuż przed omdleniem: ciemną, zamaskowaną postać przesuwającą się za oknem sali lekcyjnej
w parę sekund po pojawieniu się tego nowego Philipa. Ten widok napełnił ją niezrozumiałą
grozą.
Pielęgniarka zdiagnozowała „wyczerpanie" i uparła się, żeby Michele odpoczywała w
gabinecie do przerwy. Wszyscy inni uczniowie z zachwytem przyjęliby zwolnienie z lekcji
historii, ale Michele nie mogła usiedzieć spokojnie, mając świadomość, że ona i Philip jakimś
sposobem znaleźli się razem w dwudziestym pierwszym wieku. Ale pod czujnym okiem
pielęgniarki nie miała innego wyjścia, jak tylko położyć się na kozetce w sterylnie czystej
infirmerii szkoły średniej Berkshire i czekać, aż lekcja dobiegnie końca. Zamknęła oczy, pod
jej powiekami zaczęły przesuwać się obrazy z ostatnich dwóch miesięcy, tak żywe, jakby
przeżywała tamte dni po raz wtóry. Poczuła przypływ znajomej tęsknoty za mamą. Tyle jej
chciała powiedzieć... gdyby tylko udało jej się znaleźć sposób, by cofnąć czas i ją ocalić.
Michele nadal nie mieściło się w głowie, że całe życie może ulec tak całkowitej i
nieodwołalnej zmianie w ciągu zaledwie dwudziestu sekund. Tyle zajęło kierowcy drugiego
samochodu zabicie jej matki. W ciągu tych samych dwudziestu sekund umarła również dawna
Michele, beztroska nastolatka z Kalifornii. Marion Windsor była dla niej kimś więcej niż
mamą - była jej najlepszą przyjaciółką. Michele chciała umrzeć wraz z nią, chciała, by śmierć
zabrała ją do mamy, okazało się jednak, że jej przeznaczeniem była dalsza podróż.
Następnym porażającym ciosem był początkowo testament Marion. Zamiast pozwolić
Michele zamieszkać u jednej z przyjaciółek i skończyć szkołę średnią w rodzinnym mieście,
matka wyznaczyła na opiekunów prawnych córki swych mieszkających w Nowym Jorku
rodziców, których Michele w ogóle nie znała. W niespełna miesiąc po stracie matki Michele
została przeniesiona na drugi koniec kraju, zapisana do snobistycznej szkoły dla potomków
elity społecznej Manhattanu i uznana za spadkobierczynię rodu Windsorów. A wydawało jej
się, że nigdy nie będzie musiała wystąpić w tej roli.
Marion ukrywała swój związek z rodem Windsorów -równie legendarnych w Nowym
Jorku jak Astorowie, Vanderbiltowie czy Carnegie - od kiedy Michele przyszła na świat.
Michele również utrzymywała to w tajemnicy, aż do tamtego jesiennego popołudnia, gdy
stanęła w progu gigantycznego Windsor Mansion przy Piątej Alei, by zamieszkać z
nieznanymi sobie dziadkami i gromadą służby. Zachodziła w głowę, co naszło jej matkę, że
wysłała ją do ludzi, od których sama uciekła.
Michele wiedziała, że powodem całkowitego zerwania kontaktów matki z rodzicami był
jej ojciec. Dorothy i Walter Windsorowie wpadli we wściekłość, gdy ich córka i jedyna
spadkobierczyni zakochała się w nikomu nieznanym chłopcu z Bronxu i zabronili jej wyjść za
mąż za pochodzącego z niższych sfer Henry'ego Irvinga. Ale Marion nie wyobrażała sobie
życia bez niego, więc w przededniu ukończenia szkoły średniej uciekła z Henrym do Los
Angeles. Windsorowie w odwecie zaoferowali Henry'emu milion dolarów w zamian za
opuszczenie ich córki i choć zapewniali potem, że odrzucił ich propozycję, Marion nigdy im
nie uwierzyła - ponieważ ukochany zniknął. A wkrótce potem Marion odkryła, że spodziewa
się dziecka. Przez szesnaście lat Michele żyła w przekonaniu, że na tym kończy się historia jej
nieznanego i niezbyt pozytywnego ojca, dopiero w Nowym Jorku poznała prawdę. Odkryła
potężną moc jego klucza oraz jego prawdziwą tożsamość - Irvinga Henry'ego z... dziewiętna-
stego wieku.
Gdy po raz pierwszy wzięła do ręki jego klucz, ten zareagował, zmienił się z martwego
przedmiotu w poruszający się, pulsujący talizman, jak gdyby rozpoznał jej dotyk. Z nie-
dowierzaniem stwierdziła, że klucz cofnął ją w czasie o sto lat - i tam spotkała nieznajomego,
który od niepamiętnych czasów nawiedzał ją w snach. Philipa Walkera. Okazało się, że
chłopak, którego uważała zawsze za wyidealizowany twór swej wybujałej wyobraźni,
przyszedł na świat w 1892 roku, ponad wiek przed narodzinami Michele.
Odkąd spotkała go na halloweenowym balu u Windsorów w 1910 roku, opanował
wszystkie jej myśli i uczucia. Każde z nich tkwiło we własnej epoce, ale gdy byli razem,
powstawało wspólne dla nich obojga, wymykające się określeniom miejsce. Dzielące ich
stulecie okazało się jednak przeszkodą nie do przezwyciężenia. Ich rozdzierające serce
rozstanie nadal było boleśnie żywe w pamięci Michele i teraz, gdy leżała sama, z dala od
niego w szkolnej infirmerii, nagle wydało jej się niemożliwe, by znalazł sposób przeniesienia
się w przyszłość.
Po przeprowadzce do Nowego Jorku Michele szukała wszędzie śladów matki. Po
wyprawie w przeszłość zaczęła we współczesności szukać miejsca dla nich trojga: dla swego
ojca, matki - i Philipa. Czyżby w swej rozpaczliwej tęsknocie ściągnęła jedno z nich do
swojego stulecia?
Zaraz po dzwonku Michele zeskoczyła z kozetki, pośpiesznie zapewniła pielęgniarkę, że
czuje się świetnie i popędziła pod drzwi klasy pana Lewisa, żeby złapać Philipa. Musiała go
dotknąć, żeby przekonać się, że to żyjący, oddychający Philip Walker, którego kochała, a nie
żaden sobowtór.
Michele stanęła jak wryta, gdy dostrzegła go wreszcie za załomem sali lekcyjnej. Wzięła
głęboki oddech, obserwując Philipa, który zatrzymał się na chwilę zwrócony do niej plecami,
żeby sprawdzić swój rozkład zajęć. Przesunął ręką po włosach w tak dobrze jej znanym,
nerwowym geście.
- Philip - wyszeptała jego imię jak modlitwę. Stała o kilka stóp od niego, a jednak
usłyszał. Wstrzymała oddech. Odwrócił się powoli i szerzej otworzył oczy, gdy ją spostrzegł.
Milczał, rumieniec wypłynął na jego policzki. Jej mózg pracował gorączkowo. Coś było nie
tak. Nie tak wyobrażała sobie powtórne spotkanie. Dlaczego nie wziął jej w ramiona, nie
przytulił, relacjonując gorączkowo, w jaki sposób zdołał przenieść się w przyszłość, żeby być
z nią? I dlaczego czuła się przy nim taka onieśmielona i zdenerwowana?
- Jesteś tutaj - szepnęła. Jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby należał do kogoś innego. -Jak
to możliwe?
Philip uśmiechnął się niepewnie.
-Przepraszam - odezwał się doskonale jej znanym, niskim, ciepłym głosem. - Czy my...
się znamy?
Michele patrzyła na niego z niedowierzaniem. Czy to żart? Spojrzała mu w oczy z
nadzieją, że znajdzie w nich jakieś wyjaśnienie, ale uderzyło ją to, czego w nich nie
dostrzegła. Nie poznał jej.
-O, Boże. - Pod wpływem szoku cofnęła się i oparła się plecami o ścianę. - Nie
pamiętasz mnie?
Philip powoli pokręcił głową.
-Musiałaś mnie z kimś pomylić. - Przyjrzał się jej uważnie. - Jak się nazywasz?
Michele poczuła się tak, jakby nagle zabrakło jej powietrza. Philip wyciągnął rękę i
zdążył ją podtrzymać, zanim straciła równowagę. Kiedy jego palce objęły jej przedramię,
przeskoczyła między nimi iskra elektryczna. Chłopak gwałtownie wciągnął oddech.
-Ty też to czujesz - powiedziała cicho, podnosząc na niego wzrok. -Jesteś tym samym
Philipem, wiem o tym.
Philip cofnął rękę, wyraźnie czuł się niezręcznie.
-Nie wiem, o czym mówisz... ja... przepraszam - wyjąkał i oddalił się pospiesznie.
Odwrócił się jeszcze i obrzucił ją pytającym spojrzeniem. Michele została sama, zabrakło jej
słów.
Byłam mieszkającą w Virginii małą dziewczynką, gdy po raz pierwszy zobaczyłam to, co
nazwałam Zjawami. Zjawy wyglądały jak normalne istoty ludzkie, ale nie było w nich nic
normalnego. Ich twarze, ubrania i fryzury były staroświeckie albo wyjątkowo awangardowe.
Już na pierwszy rzut oka stało się jasne, że nie pochodzili, jak ja, z początku XIX wieku i,
jakby tego było mało, nikt poza mną ich nie widział. Nauczyłam się nie mówić o Zjawach, bo
rodzina zaczęła nazywać mnie „wariatką", kiedy próbowałam jej pokazać jedną z nich. Jedyną
osobą, która mi wierzyła, była babcia.
A potem zaczęło się dziać coś niewyobrażalnego. Po siedmiu dniach Zjawy zmieniały się w
normalnych ludzi, kobiety i mężczyzn, których wszyscy widzieli. Przyjmowały modę oraz sposób
zachowania naszych czasów, ale z ich przybyciem zawsze wiązała się seria szokujących wydarzeń.
Domy nagle bez żadnego powodu stawały w płomieniach, sąsiedzi znikali, przerywano
ceremonie małżeńskie i zawsze pojawiało się dojmujące poczucie, że życie zostało wytrącone z
normalnych kolein. Dopiero w wieku dwudziestu lat, po śmierci babci, dowiedziałam się, czym
były te Zjawy. Babcia zostawiła mi swój drogocenny klucz, który zawsze nosiła na szyi oraz Ust,
zdradzający jej tajemnicę.
Potrafiła podróżować w czasie. A teraz ja, mając jej klucz, także mogłam to robić.
Babcia wyjawiła mi w Uście, że była taka sama jak Zjawy - że każdy podróżnik w czasie,
który opuszcza swoją epokę, najpierw jest jak duch, widzialny jedynie dla innych podróżników w
czasie oraz nielicznych łudzi posiadających Dar Widzenia, chyba że spędzi w innej epoce siedem
dni. Kłopot w tym, że Władcy Czasu nie powinni przebywać iv innej epoce na tyle długo, by wywrzeć
na nią wpływ. Choćby najdrobniejsze działanie człowieka w innych czasach może spowodować
poważne konsekwencje. Nawet działając w najlepszej wierze, starając się nie dopuścić do śmierci
ukochanej osoby łub odwrócić od niej zły los, Władca Czasu może wywołać zupełnie upiorne
zdarzenia. Dla mojej baba i dla mnie również było oczywiste, że rolą Władcy Czasu jest
obserwować, uczyć się i chronić normalny bieg wydarzeń. Wiedziałam, że nasza moc musi być
trzymana w ryzach i zorganizowana. Dlatego powstało Stowarzyszenie Czasu.
W chwili założenia w 1830 roku Uczyło na terenie Stanów Zjednoczonych dwudziestu
członków. W kilkadziesiąt lat później, a piszę te słowa w 1880 roku, do naszego Stowarzyszenia
należy już dwieście osób. Istnieją podobne, starsze od naszego zrzeszenia w Europie i na
Środkowym Wschodzie; przeważnie współistniejemy jako sprzymierzeńcy.
Celem Stowarzyszeń Czasu było zawsze odnajdywanie innych osób, posiadających Klucz i
Gen Podróżowania w Czasie, abyśmy mogli wspólnie wykorzystywać nasz dar i zwiększać indywi-
dualną moc w celu strzeżenia przeszłości i chronienia przyszłości Ameryki.
MILLICENT AUGUST
PRZEWODNICZĄCA I ZAŁOŻYCIELKA
STOWARZYSZENIA CZASU
2
Michele stanęła w progu pachnącej kawą, przestronnej jadalni szkoły średniej Berkshire,
w której ustawiono białe, okrągłe stoliki i wiklinowe krzesełka. Przez środek pomieszczenia
biegła długa lada z potrawami, z której uczniowie wybierali, na co mieli ochotę. Michele
przebiegła wzrokiem wzdłuż bufetu, ale nie dostrzegła Philipa Walkera.
Przez całe przedpołudnie była otumaniona i niewiele docierało do niej z lekcji. Nie
widziała Philipa, odkąd zostawił ją pod drzwiami pracowni historycznej, ale czuła w pobliżu
jego obecność. Na angielskim nauczyciel analizował ukryte przesłanie „Burzy" Szekspira, ale
Michele była obecna jedynie ciałem, bo jej duch krążył wokół krótkiego spotkania z
Philipem. Na matematyce, gdy nauczyciel pisał równania różniczkowe, Michele próbowała
rozwiązać znacznie bardziej skomplikowany problem: jeśli Philip z dwudziestego pierwszego
wieku był tym samym chłopakiem, którego znała z przeszłości, to jak mógł jej nie poznać? A
jeśli nie był tym samym Philipem, to jakim cudem miał identyczną twarz, ciało, głos i
sygnet?!
Czekając w kolejce po lunch zobaczyła go wreszcie - siedział przy stoliku z piękną Kayą
Morgan i jej trzema ładniutkimi koleżankami. Nie mogła oderwać od nich oczu. Kaya i jej
trio chichotały i gadały jedna przez drugą, dosłownie wyłaziły ze skóry, żeby zwrócić na
siebie uwagę najgorętszego chłopaka na Manhattanie.
Pomimo niezbyt długiego pobytu w Berkshire Michele zdążyła już się zorientować, że
chodząca do starszej klasy Kaya była powszechnie uważana za pierwszą uwodzicielkę w
szkole. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Egzotyczna uroda Kayi, w połowie Japonki a w
połowie Amerykanki, usuwała w cień bardziej pospolite szkolne ślicznotki. A jakby tego było
mało, ze swą figurą mogła zostać modelką Victoria's Secret, była kapitanem żeńskiej drużyny
biegaczek, córką uznanej japońskiej artystki sztuki nowoczesnej oraz potomka samego
legendarnego J. Pierponta Morgana, dzięki czemu przyjmowano ją z otwartymi ramionami
zarówno w kręgach starej nowojorskiej arystokracji, jak i w kręgach artystycznych. Michele
zamieniła z nią zaledwie kilka słów, ale od razu polubiła Kayę. Poza niezaprzeczalną urodą i
sławnym nazwiskiem dziewczyna odznaczała się także życzliwością i bystrą inteligencją.
Dlatego Michele załamała się na widok zachwytu, z jakim Philip się w nią wpatrywał. Jeśli
miała współzawodniczyć z Kayą... wolała nawet o tym nie myśleć.
Spokój, napominała się Michele, jego obecność tutaj to cud. Nawet jeśli na razie mnie nie
pamięta, to przecież wiem, że przyszedł po mnie.
W pewnym momencie Philip spojrzał na Michele z drugiego końca sali, a jej żołądek
podskoczył natychmiast. Ale Philip szybko odwrócił wzrok, jakby była nikim. Ze ściśniętym
sercem ruszyła powoli w stronę swojego stolika.
-Cześć - powitała ją Caissie. -Jak się czujesz?
Michele postawiła swoją tacę i uśmiechnęła się z przymusem do Caissie i Matta,
trzeciego członka ich trio, najlepszego przyjaciela/sekretnego ukochanego Caissie.
- Świetnie. A co u was?
- Niewiele, zastanawiamy się nad tym nowym - odparła Caissie, rzucając Michele
znaczące spojrzenie. - Matt, jako nasz szkolny geniusz chodzi na zaawansowaną matmę ze
starszą klasą, więc miał okazję pogadać chwilę z Philipem. - Zerknęła na Matta. - Powiedz
Michele, czego się dowiedziałeś.
- Okay, ale jeśli lecicie na niego, to muszę was uprzedzić, że jest już chyba zajęty.
Michele pobiegła wzrokiem za spojrzeniem Matta i zobaczyła Kayę szepczącą Philipowi
coś do ucha. Szybko zwróciła oczy na Caissie i Matta, żeby tamta scena nie wryła się jej w
pamięć.
- Czego się o nim dowiedziałeś? - zapytała w odrętwieniu.
- Niewiele, tylko że chodzi do starszej klasy i właśnie wprowadził się do tego samego
apartamentowca, w którym mieszka Kaya. No, wiecie, do tego snobistycznego Osborne'a
naprzeciw Carnegie Hall. Po rozwodzie rodziców przeniósł się tu z mamą z Hyde Parku.
Michele wzięła głęboki oddech, analizując fakty. Chodzi do starszej klasy. To wyjaśniało,
dlaczego nie spotkali się na żadnej lekcji poza historią Stanów Zjednoczonych, która była w
Berkshire jednym z niewielu przedmiotów wspólnych dla uczniów młodszych i starszych
klas.
Jego rodzice właśnie się rozwiedli. Poczuła przypływ współczucia dla Philipa, który
musiał zostawić ojca i rodzinne miasto i zacząć wszystko od nowa - tak samo jak ona po
śmierci mamy.
Mieszka w Osborne, tam gdzie Kaya. To dlatego ci dwoje robią wrażenie
zakumplowanych, choć to jego pierwszy dzień w Berkshire. Michele z zazdrością pomyślała
o ich codziennych wspólnych powrotach ze szkoły. I ta nazwa Osborne... brzmiała dziwnie
znajomo.
- Skąd ja znam tę nazwę? - zastanowiła się Michele.
- To jeden z punktów orientacyjnych miasta - wyjaśniła Caissie przemądrzałym tonem.
Michele pomyślała nagle, że jeśli ktoś z tu obecnych był szkolnym geniuszem, to była to
Caissie, a nie Matt. - Został oddany do użytku w 1885 roku z myślą o najbogatszych
nowojorskich rodzinach, które wolały „hotel mieszkalny" od utrzymywania wielkich rezy-
dencji podobnych do tej, w której teraz mieszkasz. Później jednak, w XX wieku, stał się
ulubioną siedzibą artystów i muzyków.
Michele wyprostowała się na krześle.
- Naprawdę? Kogo na przykład?
- Cóż, Leonard Bernstein właśnie tam napisał „West Side Story" - odparła Caissie. -
Legenda głosi, że okna jego pracowni wychodziły na schody pożarowe i stąd pomysł, by
właśnie tam umieścić scenę balkonową Marii i Tony'ego.
-Przerabiajcie sobie we dwie tę lekcję historii, ja idę po dokładkę frytek - oświadczył
Matt.
Jak tylko się oddalił, Caissie zniżyła głos.
-No i co, jesteś wreszcie przekonana? Ten nowy to nie twój Philip z 1910 roku, tylko
normalny chłopak z przedmieść Nowego Jorku.
Sam mi powiedział, że nie jest tą samą osobą, przyznała w duchu Michele. A jednak w to
nie wierzyła, nie mogła w to uwierzyć.
Michele wsunęła się na tylne siedzenie czarnego SUV-a Windsorów, w którym czekał na
nią pod szkołą Fritz, szofer rodziny, by odwieźć ją po lekcjach do domu. Nie zdążyła jeszcze
przywyknąć do całego zastępu służby, a codzienny powrót do przypominającego pałac
Windsor Mansion nieodmienne wydawał jej się czymś surrealistycznym. Wychowała się w
domu, w którym zawsze brakowało pieniędzy, więc teraz, żyjąc w luksusie, była rozdarta
między przyjemnością a zażenowaniem. Miała poczucie, że na to wszystko nie zasługuje, że
nikt nie powinien żyć na tak niebotycznie wysokim poziomie. I raz po raz przypominano jej o
tym, że jej matka wyrzekła się tego wszystkiego. Michele szczególnie polubiła Fritza i
gospodynię, Annaleigh. Oboje okazywali jej wiele serca i starali się, by Michele była szczę-
śliwa w nowym życiu.
Fritz ruszył spod szkoły położonej na Upper East Side na południe, mijając sławne muzea
na Manhattanie, dystyngowane apartamentowce i luksusowe hotele, wreszcie zatrzymał się
przed białym, marmurowym Windsor Mansion rozpartym dumnie przy Piątej Alei, naprzeciw
bujnej zieleni Central Parku. Michele wciąż jeszcze szeroko otwierała oczy, gdy samochód
wjeżdżał w bramę z kutego żelaza i otwierał się przed nią widok na dom w całej swej
okazałości, z korynckimi kolumnami i pałacowym wystrojem. W 1887 roku, kiedy Windsor
Mansion został wybudowany, okrzyknięto go jednym z największych osiągnięć architektury
amerykańskiej. Ponad sto dwadzieścia lat później budził nie mniejszy podziw Michele.
Wysiadła za Fritzem z samochodu i nagle stanęła jak wryta. Z okna frontowego salonu
obserwowała ją bacznie postać w czerni, otoczona jakby mgiełką. Dłonie Michele
zwilgotniały, gdy z rosnącą paniką uświadomiła sobie, że to ta sama postać, którą spostrzegła
zaraz po pojawieniu się w klasie Philipa - tuż przed omdleniem.
- Kto... kto...to? - wyjąkała, zerkając nerwowo na Fritza. Szofer popatrzył na nią
zmieszany.
- O czym mówisz, panienko? Michele wskazała przed siebie.
- O tej... tej osobie czy rzeczy w oknie. Nie widzisz jej? Fritz spojrzał w okno i odwrócił
się do niej z troską.
- Nic nie widzę.
Spojrzała ostro na Fritza. Jak mógł nie widzieć tak dziwnej istoty? I nagle wpadło jej do
głowy coś niesamowitego, przypomniała sobie, że sama bywała niewidzialna. Może to ktoś
podróżujący iv czasie.
- Wow, to niesamowite. - Michele parsknęła nerwowym śmiechem. - Ja... to musiał być
jakiś cień czy coś w tym rodzaju.
Fritz zmarszczył czoło i przyjrzał się jej badawczo.
- Na pewno nic ci nie jest?
- Na pewno, słowo honoru. - Nadała głosowi swobodny, nieco niedbały ton. - Jeśli już, to
przydałaby mi się recepta na nowe szkła kontaktowe.
Z drżeniem serca weszła za Fritzem do domu. Mgiełka spowijająca postać zniknęła i
sylwetka przy oknie stała się bardzo wyraźna. To była osoba realna - dziewczyna w wieku
Michele. Stała zwrócona do nich plecami i wyglądała przez okno, więc Michele widziała
jedynie wysoko upięte czarne loki, które robiły wrażenie dziwnie... śliskich i wysoką syl-
wetkę w dziewiętnastowiecznej sukni w kolorze burgunda.
A wiec istnieją również inne osoby, które mogą podróżować w czasie, nie tylko ja... i mój
ojciec. To stwierdzenie sprawiło, że mocniej zabiło jej serce. Pobiegła myślami do Philipa.
Jeżeli ta nieznajoma przybyła do Windsor Mansion z innej epoki... to Philip również mógł to
zrobić. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego jej nie rozpoznał. Michele pamiętała wszystko, co ją
spotykało w innych czasach.
- Przepraszam - odezwała się cicho Michele, gdy Fritz znalazł się poza zasięgiem jej
głosu. - Kim...
Nie dokończyła, bo postać dziewczyny zamazała się i rozpłynęła się w powietrzu.
Michele poczuła nagle falę lodowatego strachu. Dziewczyna wyraźnie nie chciała, by Michele
dowiedziała się, kim była.
Co to było? Co się tu, na litość boską, dzieje?, myślała gorączkowo Michele. Czy instynkt
jej nie mylił i ta dziewczyna rzeczywiście podróżowała w czasie? A może pojawienie się w
szkole Philipa Walkera zrobiło z niej kompletną wariatkę i miała halucynacje?
- Cześć, Michele!
Z paniki wyrwało ją wejście kobiety w średnim wieku, gospodyni Windsor Mansion,
Annaleigh.
- Cześć, Annaleigh.
Jasnoniebieskie oczy gospodyni spojrzały na nią badawczo.
- Nic ci nie jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Może zobaczyłam.
- Nie, wszystko dobrze. - Michele uświadomiła sobie nagle, że przez cały ten dzień wciąż
zapewniała rozmaitych ludzi, że czuje się świetnie. Co się z nią działo? Wzięła głęboki
oddech. Była zdenerwowana jak nigdy, ale postanowiła przynajmniej udawać, że wszystko
było normalnie, dopóki naprawdę nie będzie normalnie. - A co u was?
-W porządku, jak sądzę. Twoja babcia miała dziś po południu pewne problemy z
oddychaniem. Ani ona, ani twój dziadek zdawali się tego nie zauważać, więc namówiłam
dziadka, żeby ją zabrał do lekarza. Wyszli dziesięć minut temu.
Michele przełknęła z trudem.
-Myślisz, że wyzdrowieje?
-Oczywiście - uspokoiła ją Annaleigh. - Zasugerowałam wizytę u lekarza dla świętego
spokoju.
Michele z nadzieją kiwnęła głową. Pomimo rozmaitych problemów, jakie miała z
dziadkami po wprowadzeniu się do Windsor Mansion, zdążyła już ich pokochać. Poza nimi
nie miała żadnej rodziny i choć zdawała sobie sprawę, że byli starszymi ludźmi, to nie
wyobrażała sobie, że mogłaby ich stracić.
-Wydali mi instrukcje, żebyś do ich powrotu pozostała w domu - dodała Annaleigh ze
smutnym uśmiechem. - Bardzo na to nalegali. Mam nadzieję, że nie planowałaś na dzisiaj
żadnego wyjścia.
-Nie planowałam - uspokoiła ją Michele. - Wybrali dobry dzień na uziemienie mnie w
domu. - Z lekkim niepokojem pomyślała, że prośba dziadków mogła mieć coś wspólnego ze
zdrowiem babci, ale odepchnęła od siebie tę myśl i przypomniała sobie wiele wcześniejszych
nadopiekuńczych zachowań Waltera i Dorothy, odkąd z nimi zamieszkała.
Michele weszła po krętych, wyłożonych czerwonym dywanem marmurowych schodach,
udając się do swojego pokoju. Gdy dotarła na drugie piętro, przechyliła się przez poręcz i
spojrzała z góry na przestronne foyer, które przed chwilą opuściła, zwane Wielkim Holem.
Pomieszczenie zostało zaprojektowane jak wewnętrzny otwarty dziedziniec i stanowiło
centralny punkt domu. Marmurowe kolumny wspierały pozłacany, pokryty malowidłami
sufit, a wokół ogromnego, rzeźbionego kominka stały pluszowe szezlongi i fotele. Na
ścianach wisiały portrety panów tego domu, a wspaniałą klatkę schodową zdobiła z jednej
strony rzeźba z brązu, a z drugiej lśniąca fontanna. Wszystkim wchodzącym do domu szczęka
opadała na widok Holu, Michele nawet po trzech miesiącach mieszkania w tym domu, patrząc
na Hol, nie mogła wyjść z podziwu. Ale za najbardziej wyjątkowe miejsce w Windsor
Mansion uważała swój pokój, który zajmowała przed nią jej mama, a jeszcze wcześniej, przez
ponad wiek, kolejne córki rodu Windsorów.
Początkowo była zaszokowana na widok apartamentu i nie mogła sobie wyobrazić, że jej
skromna, lubiąca prostotę mama mieszkała niegdyś w tej biało-liliowej, stosownej raczej dla
księżniczki sypialni, z delikatnymi, osiemnastowiecznymi, francuskimi mebelkami,
przestronną garderobą, marmurową łazienką i dużym salonem, w którym można było
urządzić imprezę. Ale gdy dzięki kluczowi ojca cofnęła się w przeszłość, poznała trzy
wybitne córy rodu Windsorów, które udowodniły jej, że ich nazwisko to coś znacznie więcej
niż tylko pieniądze i przywileje. W dziewczętach z rodu Windsorów była pasja i siła,
pragnienie zerwania krępujących je więzów. Michele miała szansę obserwować, jak walczyły
o spełnienie swoich marzeń i wykorzystywały swą pozycję oraz majątek dla szlachetnych
celów. Do niedawna wstydziła się swej rodziny i nie przyznawała się, że należy do „tych"
Windsorów, ale teraz patrzyła na portrety poprzednich lokatorek tego pokoju z dumą.
Michele zamknęła za sobą drzwi sypialni, otworzyła górną szufladę białego biureczka i
wyjęła niewielkie pudełko. Wiedziała doskonale, co zawierało, a jednak, zdejmując
pokrywkę, poczuła dreszcz emocji.
Wewnątrz znajdowały się pieczołowicie złożone fragmenty ludzkiego życia. Gazeta z
października 1910 roku, a ściślej mówiąc, zeskanowana przez Michele w bibliotece rubryka
towarzyska „New York Timesa" ze sprawozdaniem z balu halloweenowego Windsorów, na
którym po raz pierwszy spotkała Philipa. Tekst ilustrowały ziarniste, czarno-białe fotografie
najznamienitszych gości i serce Michele ścisnęło się, jak zwykle, na widok
osiemnastoletniego Philipa, stojącego obok jego ówczesnej narzeczonej, Violet Windsor.
Pomimo marnej jakości zdjęcia, widać było, że z niezwykłą intensywnością wypatrywał
czegoś w oddali. Gdzieś za aparatem fotograficznym znajdowało się coś, co całkowicie
pochłaniało jego uwagę i Michele, ilekroć spojrzała na tę fotografię, uświadamiała sobie, że
to na nią wówczas patrzył.
Pod wycinkiem z gazety znajdował się arkusik papieru nutowego z zapisaną ręką Philipa
piosenką, którą wspólnie stworzyli w 1910 roku, „Przywróć kolory". Michele napisała tekst, a
on skomponował muzykę. Piosenka opowiadała o tym, jak się w sobie zakochali, lepiej, niż
którekolwiek z nich mogłoby wyrazić słowami.
Na dnie pudełka były pamiątki z późniejszego życia Phi-lipa, alias Phoenixa Warrena,
sławnego kompozytora i pianisty z połowy dwudziestego wieku. Fotografia opublikowana w
magazynie „Life" w 1940 roku przedstawia go jako eleganckiego mężczyznę w średnim
wieku, trzymającego w ręku Złotą Płytę za symfonię „Michele" - która podsunęła Marion
Windsor pomysł imienia dla córki. Michele nadal miała gęsią skórkę na karku, ilekroć o tym
pomyślała.
Ostatnim przedmiotem w pudełku był jego nekrolog z 12 grudnia 1992 roku. Przeżył
długie, pełne sukcesów życie, zgodnie z obietnicą daną Michele podczas ostatniego spotkania.
Ale nigdy się nie ożenił i Michele nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przez całe życie jej
szukał. Czyżby te poszukiwania przywiodły go wreszcie tutaj? A może ten nowy Philip
Walker był tylko jego potomkiem?
Michele zakryła pudełko pokrywą i uświadomiła sobie, że istniał ktoś, kto znał
odpowiedzi na wszystkiej jej pytania: ojciec, człowiek, dzięki któremu mogła podróżować w
czasie. Ale Irving Henry pozostał w przeszłości, nie wiedział nawet o jej istnieniu.
Ale ja mogę wrócić w przeszłość! przypomniała samej sobie Michele. Mogę go odnaleźć.
Ta myśl budziła w niej zarazem radosne podniecenie i przerażenie. On był najważniejszą
osobą w jej przeszłości. Powinna być gotowa.
Kiedy zegar wybił szóstą, porę obiadu w Windsor Mansion, Michele była zajęta
poszukiwaniem online wszelkich możliwych informacji o obecnym Philipie Walkerze. Choć
życie znakomitej większości współczesnych ludzi stoi w Internecie otworem dla wszystkich
zainteresowanych, to Philip był w sieci równie nieuchwytny jak w rzeczywistości. Nie
znalazła go na żadnym z portali społecznościowych, a ponieważ nosił jedno z
najpopularniejszych w Stanach Zjednoczonych nazwisk, wiele godzin zajęło jej sprawdzanie
linków prowadzących do rozmaitych Philipów. Gdy wstała od biurka i westchnęła z frustracji,
komórka zasygnalizowała odebranie SMSa. Na ekranie wyświetliło się imię Caissie.
A jeśli on jest pra-pra-bratankiem Philipa czy kimś w tym rodzaju? To by wyjaśniało
podobieństwo i odziedziczenie sygnetu, brzmiała wiadomość.
Ale przecież rodzina Walkerów była przekonana, że Philip zmarł w latach 20-tych
dwudziestego wieku. Nie mógł zjawić się nagle i przekazać pierścienia któremuś z nich,
myślała Michele. Nie znajdowała żadnego wytłumaczenia niezaprzeczalnego faktu, że oczy, w
które patrzyła dzisiaj, były tymi samymi, w które patrzyła w roku 1910.
Powoli zmierzała do jadalni, zatopiona w myślach, ale wystarczyło jedno spojrzenie na
twarze dziadków, by w jednej chwili wróciła do rzeczywistości. Było oczywiste, że wyda-
rzyło się coś złego.
Michele nigdy wcześniej nie widziała dziadków przygarbionych. Wyprostowane plecy i
dumna postawa zdawały się nieodłącznym elementem ich tożsamości. Ale tego wieczora, gdy
Michele stanęła w progu jadalni z marmurową kolumnadą, zobaczyła Waltera i Dorothy
przygarbionych i zmęczonych. Dorothy drżała, a Walter szeptał jej coś do ucha.
- Wszystko w porządku? - zapytała Michele, choć obawiała się, że zna odpowiedź. - Co
powiedział doktor?
Starsi państwo podnieśli na nią wzrok i starali się przybrać spokojny wyraz twarzy.
- Moje zdrowie nie budzi najmniejszych obaw - zapewniła Dorothy roztrzęsionym głosem.
- To tylko nerwy. Pojechaliśmy do lekarza jedynie ze względu na Annaleigh. To bardzo dobra
kobieta i zależy jej na nas.
- A czym się tak zdenerwowałaś? - zapytała Michele, zajmując miejsce naprzeciw dziadków
przy długim, dębowym stole. Nie zdążyli odpowiedzieć, bo weszła Martha, podkuchenna, z
wazą parującej zupy. Dopiero w tym momencie Michele zauważyła album fotograficzny, leżący
na stole między dziadkami. Gwałtownie wciągnęła powietrze, choć starała się zrobić to jak
najciszej.
Odkąd zamieszkała w tym domu, czuła, że Dorothy i Walter coś przed nią ukrywali.
Ciężar tej tajemnicy sprawiał, że ilekroć na nią spoglądali, na ich twarzach pojawiał się cień, a
rozmowy milkły. Na pierwszą wskazówkę, co starali się przed nią ukryć, trafiła w nocy
poprzedzającej szkolną wycieczkę do Newport, kiedy znalazła w bibliotece ten właśnie stary
album Windsorów otwarty na stronie z czarno--białym zdjęciem Irvinga Henry’ego i
podpisem: prawnik rodziny, circa 1900. Nerwowa reakcja dziadków, kiedy zobaczyli Michele z
albumem, utwierdziła ją w podejrzeniach, że znali - i ukryli przed nią - prawdziwą tożsamość jej
ojca i że zdawali sobie sprawę z tego, że był przybyszem z przeszłości. W ostatnich dniach
Michele czekała na odpowiednią chwilę, żeby poinformować dziadków o tym, że ona również
poznała już prawdę... ale jak dotąd nie znalazła w sobie dość siły, by zacząć o tym mówić. Bała
się zniszczyć ich tajemnice; bała się tego, co mogą zrobić, kiedy dowiedzą się, że i ona podró-
żowała w czasie.
Michele wpatrywała się w zniszczoną skórzaną oprawę albumu z wytłoczonym napisem:
„Historia Rodziny Windsorów 1880-1910". Dzięki podróżom w czasie Michele wiedziała, że
to kuzynka Waltera, Stella Windsor, zebrała w 1940 roku stare zdjęcia i wkleiła je do albumu,
który stanowił prezent gwiazdkowy dla jej rodziców. Michele widziała tylko jedno zdjęcie ojca,
ale przecież mogło być ich w tym albumie więcej i na samą myśl o tym jej puls przyspieszył. Po
wyjściu Marthy dziadek chrząknął nerwowo.
- Mamy ci coś do powiedzenia.
Michele wstrzymała oddech i podniosła na nich wzrok.
- Czy masz go przy sobie? - niespodziewanie zapytała Dorothy dziwnie piskliwym
głosem.
- C-co?
- Klucz!
Michele patrzyła na babcię z niedowierzaniem, milczała.
- Ona wie, że go masz, wie, kim jesteś i nie spocznie, dopóki cię nie zniszczy! Nie jesteś
bezpieczna, za bardzo go przypominasz. Pamiętaj, nie wolno ci ani na chwilę spuścić tego
klucza z oka! To może być twoja jedyna obrona.
Michele nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, ciarki przebiegały jej po krzyżu. Przez
dłuższą chwilę słychać było tylko spazmatyczny oddech ogarniętej paniką Dorothy.
- Przed kim nie jestem bezpieczna? - zapytała szeptem Michele.
Po tym pytaniu Dorothy zaczęła z łkaniem szarpać swoje włosy. Michele cofnęła się,
wstrząśnięta tym widokiem, jej przerażone serce przyspieszyło rytm.
-O co chodzi? Co się stało? - pytała jak oszalała.
Walter wstał z krzesła, pochylił się nad Dorothy i zaczął masować jej kark.
- Wszystko w porządku, kochanie... Wszystko będzie dobrze. - Zwrócił w stronę Michele
pełną udręki twarz. - To doprowadza twoją babcię do obłędu od ponad siedemnastu lat.
Miałem nadzieję, że to już przeszłość, że nigdy nie będziemy musieli o tym z tobą
rozmawiać. Ale obawiam się, że nie możemy dłużej trzymać cię w nieświadomości.
- Nie jesteś bezpieczna! - zawyła Dorothy.
Osłupiała Michele obserwowała, jak jej dystyngowana babka całkowicie traci panowanie nad
sobą. Ten widok był bardziej przerażający niż jakiekolwiek słowa.
- Może pójdziesz się położyć i pozwolisz mi porozmawiać z Michele - zaproponował
cicho Walter. - Rozchorujesz się, jeśli będziesz się tak denerwować. Spróbuj trochę odpocząć.
- Nie. - Dorothy odetchnęła głęboko. Nadal drżała i miała zaczerwienione oczy, ale
odzyskała chyba odrobinę panowania nad sobą. - Muszę przy tym być.
- Proszę, powiedzcie mi wreszcie, co się dzieje - błagała Michele z napięciem w głosie. -
Na razie wyobrażam sobie tylko najgorsze.
Walter powoli kiwnął głową i Michele przygotowała się wewnętrznie na to, co miało
nastąpić.
- Mniej więcej przed miesiącem oglądałaś zdjęcie Irvinga Henry'ego w tym albumie -
rozpoczął. - Powiedzieliśmy ci, że to nikt ważny, prawnik rodziny sprzed wielu lat. Kłama-
liśmy. Musieliśmy skłamać. Wydawało się nam, że chronimy cię w ten sposób.
- Wiem - szepnęła Michele. - Przez cały czas wiedzieliście, kim on naprawdę był,
prawda?
- A jak ty dowiedziałaś się o nim? - zapytał ostro Walter. - Wydawało nam się, że
Marion o tym nie wiedziała.
- Bo nie wiedziała. To długa historia, ale domyśliłam się, kiedy znalazłam to. -
Przycisnęła rękę do wiszącego na szyi klucza. - Zostawił go mamie, ale ona nie zorientowała
się, co to jest, i przez te wszystkie lata trzymała go w bankowym sejfie. Odkryłam go po jej
śmierci. - Michele wyjęła klucz spod koszulki. Dziadkowie zareagowali na jego widok gwał-
townie. Z twarzy Waltera odpłynęła cała krew, a Dorothy zacisnęła palce na oparciach fotela i
walczyła o to, by oddychać normalnie.
- Aż do dzisiaj martwiliśmy się tylko, że możesz być taka jak on. Ale nie mieliśmy
pewności. - Mina Waltera wyrażała zarówno obawę, jak oszołomienie. - Czy ty... czy go
widziałaś?
- Raz - przyznała Michele. - Przez parę sekund... w 1925 roku. Ale nie rozmawiałam z
nim i niemal natychmiast zostałam odesłana do swojej epoki. - Mało brakowało, a dodałaby
jeszcze, że uczestniczyła również w pogrzebie ojca w roku 1944 i widziała wówczas swojego
dziadka jako małego chłopca. Ale miała poczucie, że tego mogłoby być już dla nich za dużo.
Walter zamknął oczy i starał się opanować. A potem otworzył album na innej stronie.
- To jest twój ojciec. Był w tym wieku, kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy... kiedy
zaczął spotykać się z Marion.
Michele pochyliła się nad albumem i głodnym wzrokiem przylgnęła do fotografii ojca,
którego nigdy nie znała. Ze ściśniętym sercem wpatrywała się w jego podobiznę. Irving
Henry, który stał przy ogromnej choince w Wielkim Holu, był ucieleśnieniem młodzieńczej
urody i wdzięku. Z falującymi włosami i wąsami wyglądał jak wzór dżentelmena z epoki
wiktoriańskiej. Pomimo fatalnej jakości fotografii, datowanej na Boże Narodzenie 1887 roku,
Michele dostrzegła uderzające podobieństwo ich twarzy.
- Mam po nim dołeczki w policzkach - szepnęła. - I nos. I... taki sam uśmiech.
- To nas dosłownie zwaliło z nóg, gdy zobaczyliśmy cię po raz pierwszy – powiedziała
cicho Dorothy. - Jesteś, oczywiście, podobna do matki... ale masz też dużo z niego.
Michele wpatrywała się w zdjęcie, starając się zapamiętać twarz ojca.
- Irving urodził się i wychował w tym domu, w kwaterach dla służby - zdradził Walter. -
Był synem kamerdynera. Nawet kiedy po śmierci ojca, Byrona, wyjechał do szkół, wracał do
Windsor Mansion na wakacje. W tamtym okresie przyjacielskie stosunki służby z rodziną, u
której pracowali, były czymś niespotykanym, ale kamerdyner posiadał najwyższą pozycję
wśród służby i Byron cieszył się szacunkiem Windsorów. A jego syn Irving był towarzyszem
zabaw córki gospodarzy, Rebecki. - Walter przewrócił stronicę albumu i jego twarz
skamieniała. - Słyszałem od tych nielicznych członków rodziny, którzy ją znali, że zawsze
była dziwną dziewczynką, której nikt nie lubił. Wygląda jednak na to, że swego czasu byli
sobie z twoim ojcem bardzo bliscy.
Michele zerknęła na fotografię, której Walter przyglądał się z taką ponurą miną i zakryła
usta rękami. Nie wierzyła własnym oczom.
Zdjęcie przedstawiało dziewczynę o ciemnych, bezdusznych oczach, która nie wyglądała
ani młodo, ani staro. Stała w salonie Windsor Mansion w długiej, satynowej sukni z turniurą,
z głową zwróconą nieco w bok. Jej twarz o ostrych rysach okalały niezwykle gęste, czarne
loki.
Wstrząśnięta Michele cofnęła się.
-To ona - powiedziała zdławionym głosem. - Dzisiaj... chodził na mną jakiś... duch. Nie
miałam okazji przyjrzeć się twarzy tej postaci, ale wiem, że... to była ona.
-Zrobiła to, Walterze - jęknęła Dorothy. -Już dopadła Michele.
Walter objął ramiona wnuczki.
-Przez siedem dni nie będzie mogła cię skrzywdzić. Może za tobą chodzić i straszyć cię,
ale nie odzyska pełnej formy fizycznej i sił, dopóki nie spędzi w naszych czasach siedmiu dni.
Dlatego musimy natychmiast wywieźć cię z miasta...
-Czekajcie. - Wstrząśnięta Michele przenosiła spojrzenie z dziadka na babcię. - Skąd o
tym wszystkim wiecie? I... dlaczego? Dlaczego ktoś z lat 80-tych dziewiętnastego wieku
miałby chcieć zrobić mi coś złego?
Urwała, kiedy jej wzrok padł na fotografię na następnej stronie. Podeszła, żeby przyjrzeć
jej się lepiej i poczuła nagły chłód w sercu. Na zdjęciu, datowanym na styczeń 1888 roku, jej
ojciec i Rebecca stali blisko siebie na stopniach paradnych schodów z konspiracyjnym
uśmiechem na ustach.
-To ich ostatnie wspólne zdjęcie - powiedział Walter. - Bo w tym samym roku 1888
wydarzyło się coś, co sprawiło, że Rebecca zwróciła się przeciwko twojemu ojcu i
znienawidziła go do końca życia... a nawet i po śmierci. Aż po dziś dzień. Nie wiemy, co to
mogło być.
- Kiedy w 1991 roku Marion przyprowadziła Irvinga do domu, żebyśmy go poznali,
przedstawił się jako Henry. Uznaliśmy go wówczas za zwyczajnego, dobrze wychowanego
nastolatka z niższej sfery. Myśleliśmy, że to niegroźny młodzieńczy romans i nie
próbowaliśmy mu przeciwdziałać. Ale okazało się, że dla nich to było coś poważnego. I
wtedy właśnie pojawiła się Rebecca. - Twarz Waltera wykrzywiła się z gniewu na to
wspomnienie. - Nagłe zmaterializowanie się dziewczyny zmarłej kilkadziesiąt lat temu było
najbardziej przerażającym doświadczeniem w naszym życiu. A mimo to zdołała zdobyć nasze
zaufanie. Należała do rodziny Windsorów i miała moc podróżowania w czasie. Udowodniła
nam, kim był w rzeczywistości Irving, pokazując nam te właśnie zdjęcia i powiedziała, że
ukrył prawdę przed Marion, więc instynktownie uwierzyliśmy w jej zapewnienia, że ten
chłopak ściągnie na naszą córkę zagładę - przerwał na chwilę Walter. - Uznaliśmy, że Marion
nie uwierzy nam, jeśli spróbujemy odsłonić przed nią prawdę, a może obawialiśmy się po
prostu, że nie będzie to miało dla niej znaczenia, ponieważ kochała Irvinga tak bardzo, że
gotowa była pójść za nim wszędzie, nawet w inną epokę. Więc ulegliśmy pogróżkom Rebecki
i obiecaliśmy ich rozdzielić. - Walter spuścił głowę ze wstydu. - Byłem na pogrzebie Irvinga
w 1944 roku, wiedziałem, że zmarł! Dlatego bez oporu uwierzyłem w zapewnienia Rebecki,
że to odrażający typ i jego związek z naszą córką spowoduje straszliwe konsekwencje.
Mówiła, że musimy ich rozdzielić, zanim będą mieli dziecko. Miała obsesję na tym punkcie,
bez przerwy ostrzegała nas, co się stanie, jeśli przyjdziesz na świat.
- Próbowaliśmy zapłacić Irvingowi, żeby zostawił naszą córkę - odezwała się Dorothy
słabym głosem. - Nie chciał przyjąć pieniędzy. Dopiero kiedy wyrwało się nam, że Rebecca
pojawiła się w naszym domu i zdradziła nam jego tożsamość... cóż, następnego dnia zniknął bez
słowa. Na zawsze. Ale nic to nie dało. Marion nigdy nam nie wybaczyła i straciliśmy ją
przedwcześnie. A więc stało się właśnie to, czego chcieliśmy uniknąć, współdziałając z
Rebeccą. - Dorothy ukryła twarz w dłoniach. - A teraz, po siedemnastu latach, wróciła po
ciebie. To jak koszmarny sen. Ale tym razem nie ulegniemy woli tej ziejącej nienawiścią
kreatury. Teraz już wiemy, że to ona była i jest naszym prawdziwym wrogiem.
-Widzisz, Michele, zawsze darzyliśmy cię głębokim uczuciem - powiedział miękko
Walter. - Ukrywaliśmy to wszystko przed tobą, bo wydawało nam się, że nie mamy innego
wyboru.
Michele wzięła dziadków za ręce.
-Nie mogę sobie wyobrazić, czym były dla was te wszystkie lata - powiedziała. - Serce
mi się kraje na myśl o tym, co Rebecca zrobiła wam i moim rodzicom. Ale nie pozwolimy jej
wygrać. - Michele zacisnęła zęby z wściekłości, gdy uświadomiła sobie, jak inaczej potoczyłoby się
jej życie, gdyby nie ta psychotyczna wędrowniczka w czasie. Miałaby oboje rodziców i
dziadków, Marion nie musiałaby wychowywać jej jako samotna matka i, co najważniejsze,
Michele nie zostałaby sierotą w wieku szesnastu lat.
-Rebecca zniszczyła całą moją rodzinę - wyszeptała, gdy w pełni dotarła do niej cała groza
tego, co się stało. Podniosła oczy na dziadków. - Co ona chce mi zrobić?
Walter i Dorothy popatrzyli na siebie, zapadła dręcząca cisza.
-Chce mojej śmierci, tak? - zapytała Michele głosem bez wyrazu.
-Pamiętaj jednak, że na razie Rebecca nie może zrobić ci nic złego - odezwał się Walter
po dłuższej chwili. - Dlatego postanowiliśmy cię stąd wywieźć póki czas. Wiemy, że tęsknisz za
swoim starym domem i dawnymi przyjaciółmi, więc zabukowaliśmy bilety do Los Angeles. W
jedną stronę. Zostaniemy tam, dopóki nie minie niebezpieczeństwo.
- Nie - sprzeciwiła się stanowczo Michele. - Rebecca terroryzowała naszą rodzinę, zanim
przyszłam na świat. Nieważne, dokąd pojadę, ona i tak mnie znajdzie. A kiedy to nastąpi,
muszę być gotowa. Muszę z tym skończyć.
- Ale... ale jak? - wybełkotała Dorothy. -Jak możesz mieszkać w domu, po którym ona
krąży? Jak możesz normalnie chodzić do szkoły? Jak możesz zachowywać się jak zwykle,
choć być może zostało ci już tylko siedem dni życia? Jeżeli wyjedziemy z Nowego Jorku, to
przynajmniej...
- To niczego nie zmieni - przerwała jej Michele. - Skąd wiesz, czy ona nie pojedzie po
prostu za nami? Jedynym wyjściem jest znalezienie sposobu powstrzymania jej... na zawsze. -
Michele sama nie mogła wyjść ze zdziwienia, jak spokojnie brzmiał jej głos przy
wypowiadaniu tych słów. Jak gdyby nie została nagle wrzucona w sam środek koszmaru jak z
filmu grozy. Ale na myśl o rodzinie, której pozbawiła ją Rebecca, ogarniała ją taka furia i
determinacja, że nie było miejsca na strach. Nagle zobaczyła oczami duszy twarz Phi-lipa i
zapragnęła pozostać przy życiu i być z nim. W tym momencie czuła się na siłach pokonać
wszelkie przeciwności, jakie mogły stanąć im na drodze.
Michele przerzucała strony albumu, aż natknęła się na zdjęcie ojca - takiego, jakim
zobaczyła go po raz pierwszy. To był sztywny, oficjalny portret biznesowy z roku 1900.
Irving miał wówczas trzydzieści jeden lat, ale w oczach krył się taki ciężar, że wydawał się
starszy. Trudno w nim było rozpoznać tamtego wesołego chłopaka z 1887 roku.
- Jednego w tym wszystkim nie rozumiem: jeżeli jego , przyjaźń z Rebecca skończyła się
w 1888 roku, to dlaczego jeszcze wiele lat potem pracował dla rodziny? - zastanawiała się
głośno Michele.
-Najdziwniejsze jest to, że tego zdjęcia pierwotnie w albumie nie było - powiedziała
Dorothy ściszonym głosem. - Pojawiło się następnego dnia po jego zniknięciu.
-Przeprowadziliśmy poszukiwania w rodzinie, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o
Rebecce i Irvingu - podjął Walter. - Nie było to łatwe, ponieważ nie pozostał już przy życiu
prawie nikt z tych, którzy ich znali. Ale udało nam się porozmawiać z bratanicą Rebecki,
Frances Windsor.
Michele przypomniała ją sobie. Widziała małą Frances, znaną jako Frankie, w 1910 roku,
podczas spotkania z Clarą Windsor. Frankie była młodszą siostrą Clary.
-Spotkaliśmy się z nią w 1993 roku, więc Frances miała już blisko dziewięćdziesiąt lat,
ale zachowała doskonałą pamięć. Rebecca była siostrą jej ojca, George'a. Frances zapamiętała
ciotkę jako dziwaczną, niesympatyczną kobietę, czarną owcę w rodzinie. Rebecca nigdy nie
wyszła za mąż i ciągle odbywała jakieś dalekie podróże, trwające niekiedy kilka lat. George
odziedziczył Windsor Mansion po śmierci rodziców, a Rebecca zamieszkała w domu przy
Washington Square, ale rzadko bywała w mieście. Jeśli wierzyć Frances, nie chciała mieć
zbyt wiele wspólnego z rodziną. Widywali ją tylko wówczas, gdy zjawiała się bez
uprzedzenia na wydawanych przez Windsorów balach. Irving, w przeciwieństwie do Rebecki,
coraz bardziej zbliżał się do rodziny. Frances mówiła, że ilekroć przychodził omówić z jej
ojcem jakieś kwestie prawne lub biznesowe, zjawiał się w Windsor Mansion przed czasem, a
potem zostawał jeszcze dość długo po spotkaniu, jakby na kogoś czekał. - Walter wziął
głęboki oddech. - Zastanawiam się ciągle, czy to nie na Marion tak czekał, czy to nie ze
względu na nią starał się trzymać blisko rodziny.
Michele przełknęła, żeby pozbyć się dławiącej guli w gardle.
- Czy mój... mój tata spotkał się jeszcze kiedyś z Rebeccą?
- Nic o tym nie wiadomo. Rebecca pojawiała się w domu rzadko, a kiedy ona wracała,
Irving trzymał się z dala od Windsor Mansion. Frances mówiła, że choć bywał zapraszany na
święta i przyjęcia, to ani razu się nie pojawił.
- Muszę go odszukać - stwierdziła Michele. - Mam poczucie, że on... że on będzie
wiedział, co zrobić.
Dorothy zachłysnęła się powietrzem, przerażona pomysłem wnuczki.
- Jeśli będziesz go szukać, możesz wejść w sam środek zastawionej przez nią pułapki.
Ona żyje w jego epoce!
- Nie martw się. Nie podejmę żadnych działań, dopóki nie dowiem się czegoś więcej i
nie będę miała... planu.
Walter uścisnął jej dłoń.
- Pomożemy ci. Przejdziemy przez to razem.
Michele wzięła głęboki oddech. Troska malująca się na twarzach dziadków kazała jej się
zastanowić, czy przypadkiem nie oszukiwała samej siebie, że mogła podjąć tę między--
wiekową walkę z wrogiem, z którego istnienia aż do dzisiaj nie zdawała sobie sprawy. Ale
przecież... nie miała wyboru.
Klucz Nilu to przyrząd umożliwiający podróżowanie w czasie. Nasze klucze pochodzą z
samej kolebki wędrówek w czasie, ze starożytnego Egiptu. Wiadomo o istnieniu pięciuset kluczy:
po jednym dla każdej rodziny należącej do Stowarzyszenia Czasu. Choć wszystkie mają formę
ankh, każdy odznacza się swoim własnym, niepowtarzalnym wyglądem, rozmiarem i
charakterem. Każdy Władca Czasu przekazuje swój Klucz Nilu jednemu z członków rodziny
przed odejściem z tego świata. Podróżowanie w czasie jest więc darem dziedzicznym. Ta moc
krąży w żyłach każdej z naszych rodzin i jest przekazywana z pokolenia na pokolenie przez Gen
Podróży w Czasie. Gen ten jest aktywowany w momencie otrzymania klucza.
Nawet najwybitniejsi Władcy Czasu nie są w stanie podróżować bez Klucza. Tylko bardzo
nieliczni wybrańcy są do tego zdolni.
Ja do nich należę.
MILLICENT AUGUST,
PODRĘCZNIKSTOWARZYSZENIACZASU
3
Gdy przyszła pora pójścia spać, Michele zostawiła zapaloną lampkę na biurku, zamknęła
drzwi na klucz i dla pewności podparła je jeszcze fotelem. Na logikę żaden z tych środków
ostrożności nie mógł przeszkodzić podróżnikowi w czasie wtargnąć do jej pokoju, a jednak
poczuła się nieco bezpieczniej. Wyjęła gazetowe zdjęcie Philipa z halloweenowego balu w
1910 roku, położyła się do łóżka i wpatrując się w fotografię, zapadła w sen.
DZIEŃ DRUGI
Zegar dziadka
Był tak duży, że nie mieścił się na półce
Więc przez dziewięćdziesiąt łat stał na podłodze...
Michele ruszyła w stronę, z której dobiegał cichy głosik śpiewającej dziewczynki. W jej
wykonaniu dziecięca wyliczanka dla maluchów brzmiała dziwnie złowieszczo. Michele ze
złym przeczuciem szła po trawniku.
Jestem w Central Parku, uświadomiła sobie, przechodząc obok falujących wód jeziora
wśród soczyście zielonej roślinności. Ale jak się tutaj znalazłam? I gdzie są ludzie?
Kropla wody kapnęła na jej spodnie. Michele spojrzała w dół - miała na sobie piżamę i
kapcie zamiast butów. Co, u licha?
Zaczęło kropić, więc przyspieszyła kroku, aż stanęła przed starą karuzelą. Skrzypiąca
karuzela obracała się powoli, krople deszczu rozpryskiwały się o rzeźbione, malowane konie.
Dopiero w tym momencie Michele zauważyła na konikach dwójkę ośmio-, dziewięcioletnich
dzieci. Dziewczynka była ubrana odpowiednio do wyprawy do parku, miała biały fartuszek
przewiązany żółtą szarfą, dziecięce rękawiczki na małych rączkach obejmujących szyję
konika, a na czarnych jak gagat włosach staromodny czepeczek. Chłopczyk natomiast miał na
sobie śliczny żakiet Norfolk i spodenki do kolan.
Dziewięćdziesiąt lat bez wytchnienia
Tik tak, tik tak.
Słodki chłopięcy głosik przyłączył się do śpiewu dziewczynki.
Odmierzał sekundyjego życia
Tik tak, tik tak
Zatrzymał się nagle
By już nigdy nie ruszyć
Gdy starszy pan zmarł.
Gdy piosenka dobiegła końca, dziewczynka odwróciła głowę i spojrzała na Michele
takim wzrokiem, że ta cofnęła się z przerażeniem.
To nie była niewinna buzia dziecka, z bladej twarzy dziewczynki, twardej i surowej,
spoglądały złowieszczo ciemne oczy. W tej twarzy było coś nieprzyjemnie znajomego.
Michele miała poczucie, że już kiedyś ją widziała.
Dziewczynka zsunęła się zręcznie z drewnianego konika i ruszyła w stronę Michele z
wyciągniętymi przed siebie rękami, wpatrując się uporczywie w jej szyję. Michele obronnym
gestem zakryła ręką naszyjnik z kluczem.
- Co robisz? - zapytał nerwowo chłopiec i zeskoczył z karuzeli.
- Cicho bądź, Irving - odprawiła go dziewczynka.
To Irving i Rebecca.
Michele wstrzymała oddech, gdy chłopiec odwrócił się i spojrzał na nią. Jego buzia była
młodszą, chłopięcą wersją jej twarzy.
-Tata. - Poruszyła wargami, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. A potem
wszystko pociemniało.
Ze snu wyrwała ją hiphopowa muzyka płynącą z iPoda. W pierwszej chwili Michele nie
pamiętała, gdzie jest. Dziwny sen zdezorientował ją i zostawił w jej żołądku dziwnie mdlące
uczucie. Szybko jednak oprzytomniała. Była we własnej sypialni i powinna szykować się do
szkoły. Przypuszczalnie będzie musiała zmierzyć się z dziewiętnastowieczną podróżniczką w
czasie, ale najpierw czekało ją ponowne spotkanie z Philipem. Ta perspektywa natychmiast
usunęła w cień rozważania o Rebecce i ojcu. Michele wyskoczyła z łóżka i pobiegła do
łazienki, a w jej brzuchu trzepotały skrzydełkami motyle, bo być może tego właśnie dnia
Philip przypomni ją sobie - albo ona odkryje, kim on naprawdę był.
Ale gdy dotarła do łazienki, gwałtownie wciągnęła powietrze. Zobaczyła źdźbła trawy na
nogawkach spodni od piżamy... i krople wody na T-shircie. Próbowała sobie przypomnieć,
czy nie wychodziła przypadkiem na dwór przed pójściem spać, chociaż doskonale wiedziała,
że nie ruszała się z pokoju. Zresztą tej nocy nie padało.
Central Park z dzieciństwa jej ojca wcale nie był snem. Ona naprawdę tam była. Nie po
raz pierwszy przeniosła się w czasie nie z własnej woli, ale po raz pierwszy wydawało jej się,
że to sen. Gdyby trafiła w inny czas, gdyby Rebecca była starsza, Michele mogła nie wrócić
stamtąd żywa.
Usiadła na brzegu wanny, ukryła twarz w dłoniach i próbowała oswoić się z tym
szaleństwem, które stawało się szybko nieodłączną częścią jej życia. Siedziałaby tak pewnie
w nieskończoność, zatopiona w rozmyślaniach, gdyby Annaleigh nie zawiadomiła ją przez
interkom, że Fritz już podjechał, by zawieźć ją do szkoły.
Michele szybko wysuszyła suszarką naturalnie falujące włosy i wybrała do szkolnej,
kraciastej spódnicy śnieżnobiałą bluzkę, przypominającą trochę sukienkę, którą miała na
sobie na balu Windsorów w 1910 roku. Wklepała podkład, żeby zamaskować sińce pod
oczami zdradzające nieprzespaną noc, przyciemniła tuszem rzęsy, musnęła usta szminką i
uznała, że jest gotowa.
Berkshire, prywatna szkoła średnia o 110-letniej tradycji, mieściła się w
przypominającym muzeum budynku, niemal równie imponującym jak Windsor Mansion.
Bryłę z białego kamienia otaczały korynckie kolumny, o które tuż przed dzwonkiem na
pierwszą lekcję opierała się plecami młodzież z najbogatszych i najsławniejszych rodzin
Alexandra Monir Władcy czasu
Czas rządzi życiem większości ludzi, ale twoim ciałem i duszą nie zawładnie. Ta niewzruszona, niezaprzeczalna siła, która zmienia dzień w noc i dzieci w starców, okrywa swą istotę i wewnętrzne zasoby niemal nieprzejrzystą zasłoną. Jeżeli czytasz te słowa, to znaczy, że zostałeś wybrany, by odsłonić tę kurtynę. Jesteś Władcą Czasu: jednym z wybrańców z wrodzonym darem przemieszczania się i manipulowania Czasem. My, Władcy Czasu, możemy poruszać się wśród prehistorycznych ludzi i z taką samą swobodą przenosić się w odległą przyszłość. Klucz Nilu, który wszyscy posiadamy, wyróżnia nas spośród reszty populacji. Te potężne klucze pochodzą ze starożytnego Egiptu i mają kształt hieroglificznego znaku życia wiecznego. I rzeczywiście, możliwość przenoszenia się w przeszłość i w przyszłość umożliwia nam egzystencję znacznie przekraczającą normalny okres życia ludzkiego. Jest sprawą kluczową, abyś, zanim posuniesz się dalej, poznał i zrozumiał swój dar - dar, który w zależności od tego, w jaki sposób będzie używany, może doprowadzić zarówno do wielkiej pomyślności, jak i do olbrzymiej tragedii.
1 PODRĘCZNIK STOWARZYSZENIA CZASU DZIEŃ PIERWSZY Walter i Dorothy Windsorowie siedzieli przy popołudniowej herbacie w błogiej nieświadomości, że ta, której najbardziej się obawiali, przekroczyła już bramę posiadłości i wchodziła właśnie po białych, kamiennych schodach ich domu. Walter przeglądał „New York Timesa", a Dorothy cichutko nuciła melodię, płynącą ze stojącego w pobliżu radia, gdy dziewczyna w czerni przekręciła gałkę we frontowych drzwiach, niewidzialna dla personelu zatrudnionego w Windsor Mansion. Gdy echo jej kroków rozległo się w Wielkim Holu, Walter serdecznym gestem dotknął policzka żony. Już od tak dawna nie byli szczęśliwi, ale teraz, kiedy wreszcie w ich życie wkroczyła wnuczka, być może otrzymali drugą szansę. Drzwi biblioteki zostały otwarte i nagle w pokoju zniknęło całe światło. Dorothy wydała zdławiony okrzyk i kurczowo chwyciła rękę męża. Strumień gorącej herbaty z przewróconej filiżanki boleśnie sparzył nogi Waltera. Przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem było płynące z radia szaleńcze crescendo fortepianu i smyczków, w końcu jednak Walter odzyskał głos. - Rebecca - szepnął bez tchu. Drzwi zatrzasnęły się i Rebecca Windsor ruszyła ku nim z przebiegłym, bezlitosnym uśmiechem na ustach. Dorothy skuliła się w ramionach męża, ale nie mogła oderwać wzroku od Rebecki; zachodziła w głowę, jak to możliwe, że kobieta, która umarła dawno temu, stała przed nimi jako całkowicie realna siedemnastoletnia dziewczyna. Wyglądała zupełnie jak na znajdującym się w rodzinnym albumie przejmującym portrecie z 1888 roku - blada, kanciasta twarz, twarde, ciemne oczy i czarne włosy upięte wysoko w kunsztowną fryzurę, która pod- kreślała jeszcze ostre, odpychające rysy. Fałdy jej wiktoriańskiej sukni w kolorze burgunda układały się sztywno jak rycerska zbroja. Wydawała się przerażająco żywa, choć była w niej jakaś przejrzystość, nadająca jej niemal nieludzki charakter. - Po co przyszłaś? - wybuchnęła Dorothy ze łzami w głosie. - Zrobiliśmy wszystko, o co prosiłaś, bo mówiłaś, że to zapewni jej bezpieczeństwo, ale kłamałaś! Nasza córka nie żyje, przez ciebie! - Całe jej ciało dygotało z bólu na wspomnienie ostatniego spotkania z Rebecca i horroru, który potem nastąpił. - Zawiedliście - odparła zimno Rebecca. - Nie udało się wam trzymać Marion z dala od Irvinga. Dlatego ona teraz nie żyje i dlatego mamy problem z Michele. Mieliście zapobiec przyjściu na świat tej dziewczyny, a tymczasem sprowadziliście ją tutaj, mieszka w moim domu! - Podniosła głos w dzikiej furii. -To już od ponad stu lat nie jest twój dom, Rebecco - rzucił Walter. - Obecnie to nasz dom, a my jesteśmy jedyną rodziną Michele. I będzie mieszkała z nami tak długo, jak zechce.
-Jedyną rodziną? Zapomnieliście chyba o jej ojcu - syknęła Rebecca. - Teraz, kiedy sprowadziliście ją do Nowego Jorku, to tylko kwestia czasu, kiedy go odnajdzie. Dziewczyna odziedziczyła po Irvingu talent. - Niemal wypluła ostatnie słowo. Walter i Dorothy spojrzeli na siebie w osłupieniu. -Tak, to prawda. Przeniosła się w przeszłość i już zdążyła narobić zamieszania. Jest taka sama jak jej ojciec, który zniszczył moje życie i odebrał wam córkę. Michele również pozostawia po sobie ruiny i zgliszcza. Czy nie mówiłam wam, co się dzieje z dziećmi z mieszanych epok? – Głos Rebecki zniżył się do złowieszczo jedwabistego szeptu. - Jedynym wyjściem jest zmiana przeszłości. Michele nie może istnieć. Czas, byśmy znowu podjęli wspólne działania. Dorothy zakryła ręką usta, jakby zrobiło się jej niedobrze. -Nie skrzywdzimy naszej wnuczki - warknął Walter. -To wcale nie musi być bolesne. Jeżeli zastosujecie się do moich instrukcji, Michele po prostu zniknie, jak gdyby nigdy nie istniała. A co więcej, odzyskacie córkę. - Rebecca naj- wyraźniej podsuwała im pod nos marchewkę, jej głos nabrał przy tym śpiewnych tonów. - Przecież gdyby nie Irving i Michele to Marion żyłaby dzisiaj. Prawda? - Przestań! - załkała Dorothy. - Przestań nas dręczyć. Już raz ci zaufaliśmy i to był potworny błąd. Dlaczego to robisz? - Ten mężczyzna odebrał mi wszystko! - wrzasnęła Rebecca, a jej twarz wykrzywiła się w maskę wściekłości. -Nie przestanę, dopóki nic po nim nie pozostanie. Nagle w pokoju rozległ się jakiś trzask. Rebecca podniosła ręce do twarzy, ale było już za późno. Młode ciało odpadało z niej płatami i znikało w zetknięciu z podłogą, odsłaniając kościotrupa obciągniętego ospowatą, pomarszczoną skórą. Rebecca wyschła i skurczyła się, wysoka nastolatka na oczach Windsorów zmieniła się w groteskową, stojącą nad grobem staruchę. Wstrząśnięta tym widokiem Dorothy ukryła twarz na ramieniu Waltera, ale równocześnie odczuła ulgę, bo kiedy młoda fasada zaczęła znikać, Rebecca musiała wrócić tam, skąd przybyła. Ale tym razem nie zdradzała chęci odwrotu. - Siedem dni - powiedziała i rozciągnęła usta w mrożącym krew w żyłach uśmiechu. - Tyle muszę wytrzymać bez swego fizycznego ciała, tyle czasu muszę funkcjonować jako duch. To przykre, ale krótkotrwałe. - Pochyliła się do przodu z nienawistnym błyskiem w oczach. - Wystarczy, że pozostanę w waszych czasach przez siedem dni, a odzyskam pełną ludzką postać i całkowitą Widzialność w tym stuleciu. Wiecie, co to oznacza? - Jej starczy głos ociekał nienawiścią. - To oznacza, że wszyscy ludzie, nie tylko wy dwoje, głupcy, będą mogli mnie widzieć, a zobaczą mnie w ciele siedemnastolatki. To oznacza również, że odzyskam pełnię sił młodej dziewczyny, zachowując moc Władczyni Czasu. Za siedem dni będę mogła zabić Michele. Po prostu. - Zmrużyła oczy. - Wybór należy do was. Czy chcecie, żeby wasza wnuczka została zamordowana, czy wolicie, aby zniknęła, jak gdyby nigdy nie istniała? Wiecie, co należy zrobić, ale musicie szybko podjąć decyzję. Jak powiedziałam... siedem dni to tyle co nic. Wtedy odwiedzę was znowu. Postać Rebecki zakołysała się i na ich oczach rozwiała się w powietrznym wirze. Walter i Dorothy przylgnęli do siebie, wstrząśnięci. - Co zrobimy? - wyszeptała Dorothy. Walter nie odpowiedział.
Michele Windsor śnił się ogromny, antyczny fortepian iv lśniącej od złota sali muzycznej. Początkowo w pokoju był tylko fortepian, ale wkrótce pojawił się Philip, zasiadł przy instrumencie i z lubością położył palce na klawiszach. Światło odbijało siew sygnecie na jego dłoni, gdy zaczął bluesowy ragtime, a grał z taką pasją, że obudziłby dreszcz emocji nawet w najbardziej nieczułym na muzykę słuchaczu. W jego grze było pytanie i nadzieja na znalezienie odpowiedzi. Michele wyszła z cienia w rogu pokoju i pochwyciła wzrok Phi-lipa. Jego twarz rozjaśnił powolny, tak dobrze jej znany uśmiech. Zmieniła się również muzyka, spod jego palców popłynęła Serenada Schuberta, którą zawsze dla niej grał. Michele usiadła przy Philipie. Po zakończeniu utworu podniósł jej dłoń do ust. - Czy nie mówiłem, że znów cię znajdę? - wyszeptał, Michele z przechyliła się i z drżeniem czekała na pocałunek. W tym momencie nie istniało dla niej nic poza Philipem. Philip. Michele ocknęła się, ale ciągle czuła dotyk jego ust, który szybko zmienił się w niezbyt przyjemne doznanie kontaktu skóry z zimnym linoleum; zrozumiała z konsternacją, że wylądowała na podłodze. - Ocknęła się! - usłyszała pełen ulgi, znajomy głos. Chwilę potrwało, zanim Michele rozpoznała głos swej najlepszej przyjaciółki z Nowego Jorku, Caissie Hart. Silne ręce zacisnęły się na jej ramionach i podciągnęły ją wyżej. Podniosła oczy na Bena Archera, sportową gwiazdę młodszej klasy. - Słyszysz nas, Michele? - pytał Ben natarczywie. - Co...s...stało? - wychrypiała z trudem, bo jej wyschnięte gardło przypominało papier ścierny. - Zemdlałaś - rozległ się niski głos pana Lewisa, nauczyciela historii. Stał nad nią z zatroskaną miną. Zamglonym wzrokiem Michele powiodła po stłoczonej za jego plecami klasie, gapiącej się na nią z zaciekawieniem. Zaczerwieniła się z zakłopotania. Nie dość, że była nową uczennicą o sławnym nazwisku, to jeszcze na domiar złego zyskała sobie opinię „dziewczyny, która bez powodu mdleje w środku lekcji". Przeczuwała, że teraz na każdym kroku będzie ją ścigało jeszcze więcej spojrzeń i szeptów niż do tej pory. - To się zdarzyło zaraz po wejściu tego nowego chłopaka - szepnęła jej do ucha Caissie z rozbawionym spojrzeniem. Z nagłym wstrząsem Michele przypomniała sobie, kto wszedł przed chwilą do sali. Wierna kopia Philipa Walkera, nosząca jego nazwisko i jego sygnet. To nie może być on, myślała kompletnie rozbita. Musiałam sobie wyobrazić, że ten nowy chłopak to Philip. A jednak jej serce biło szybciej, gdy wśród kolegów z klasy szukała wzrokiem Philipa Walkera. Natychmiast dostrzegła samotną postać, stojącą na uboczu. Gwałtownie wciągnęła powietrze i zakryła twarz rękami. Zerknęła przez palce, nadal tam był. Philip. Czas na chwilę stanął w miejscu. Umysł Michele rejestrował z niedowierzaniem każdy szczegół - piękne, intensywnie niebieskie oczy; ciemne włosy, które przeczesywała palcami; wysoką, silną sylwetkę, do której się tuliła; i wargi, których dotyk sprawiał, że po jej kręgosłupie przebiegał dreszcz. Niczego sobie nie wyobraziła - to był on! Ale w jaki sposób znalazł się tutaj, w
czasach Michele? Michele próbowała wstać, ale była tak osłabiona po omdleniu, że zdołała jedynie podnieść się z podłogi do pozycji siedzącej. Odnosiła wrażenie, jakby jej ciało było zmrożone, choć równocześnie przepływał przez nie gorący prąd. -Philip - wymamrotała i wyciągnęła do niego rękę. Kilkoro uczniów zachichotało, a Ben zwrócił na nią zdumione spojrzenie; Michele ledwo to zauważyła. Wpatrywała się w zmartwychwstałego Philipa Walkera, który z niewyjaśnionych powodów zignorował jej wyciągniętą rękę i nie podszedł do niej. Ale obserwował ją badawczym wzrokiem. - Zaprowadzę Michele do szkolnej pielęgniarki - powiedziała Caissie i podniosła ją z podłogi. - Myślę, że przy omdleniu mogła uderzyć się w głowę. - Pomogę ci - zaofiarował się Ben. -Nie! - zawołała Caissie nieco zbyt pośpiesznie. – Damy sobie radę. Michele słuchała tej wymiany zdań półprzytomnie, nie odrywając wzroku od Philipa. Bolało ją, że nie mogła go dotknąć, choć był tak blisko. Stał tam, ale nie próbował zbliżyć się do niej. Po raz pierwszy w jej sercu zrodził się cień wątpliwości. A jeśli wmówiła sobie tylko, że to Philip? Może czystym zbiegiem okoliczności w jej szkole pojawił się chłopak, który wyglądał tak samo jak Philip i nosił to samo nazwisko? Ale w tym momencie przypomniała sobie sygnet na jego palcu i nabrała pewności, że Philip Walker znalazł sposób, by do niej wrócić. Tak jak obiecał. Michele próbowała protestować, gdy Caissie wyprowadzała ją z sali, ale pan Lewis był nieprzejednany. - Nie wrócisz na lekcje bez zaświadczenia od pielęgniarki, że nic ci nie jest. Na piśmie. Michele przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć siły, by odejść od Philipa w chwilę po tym, jak niespodziewanie pojawił się w jej Czasie. Niechętnie podążyła jednak za wyraźnie wytrąconą z równowagi Caissie, która wciągnęła ją do najbliższej łazienki, jak tylko znalazły się poza zasięgiem wzroku ciekawskich. - Co się stało? Myślałam, że masz atak epileptyczny czy coś w tym rodzaju! Nowy chłopak wchodzi do klasy, a w dwie minuty później oczy uciekają ci w tył głowy i... mdlejesz. - Zniżyła głos. - Czy to z powodu jego nazwiska? Przed udzieleniem odpowiedzi Michele otworzyła drzwi wszystkich kabin i zajrzała do środka, żeby sprawdzić, czy na pewno były same. Caissie przyglądała się temu tak, jakby zastanawiała się, czy Michele przypadkiem nie zwariowała. - Nie chodzi tylko o jego nazwisko, to jest on. Philip wrócił - szepnęła bez tchu. Caissie westchnęła. - Obawiałam się, że tak właśnie myślisz. Przyznaję... to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności, że ten chłopak nazywa się tak samo jak twój Philip, ale to musi być... właśnie zbieg okoliczności. Uwierz mi. Michele pokręciła głową. - To na pewno on, Caissie. Wygląda zupełnie jak Philip, a na dodatek ma na palcu sygnet, który Philip Walker dał mi w latach 20-tych dwudziestego wieku. Ten, który widziałaś na moim palcu w zeszłym miesiącu, a który gdzieś zgubiłam! - Ale, Michele, przecież tylko ty mogłaś podróżować w czasie. Philip nigdy tego nie
potrafił - przypomniała jej łagodnie Caissie. - I jeśli ten nowy chłopak to naprawdę twój Philip, to dlaczego stał w sali jak kołek? Wyglądało na to, że w ogóle cię nie zna. Michele z trudem przełknęła ślinę. Powrót Philipa był cudem, nie mogła znieść myśli, że to nieprawda. - Może nie chciał, by inni zorientowali się, że już się znamy? Muszę z nim pogadać. Chodźmy! - W przypływie adrenaliny złapała Caissie za rękę i wyciągnęła ją z łazienki. - Czekaj - zatrzymała ją Caissie. - Nie słyszałaś, co powiedział pan Lewis? Naprawdę muszę zaprowadzić cię do pielęgniarki. Michele zawahała się, przyjaciółka otoczyła ja ramieniem. - On nadal tam będzie, jak wrócisz - stwierdziła z lekkim uśmiechem. Dopiero gdy dotarły do gabinetu pielęgniarki, Michele przypomniała sobie, co zobaczyła tuż przed omdleniem: ciemną, zamaskowaną postać przesuwającą się za oknem sali lekcyjnej w parę sekund po pojawieniu się tego nowego Philipa. Ten widok napełnił ją niezrozumiałą grozą. Pielęgniarka zdiagnozowała „wyczerpanie" i uparła się, żeby Michele odpoczywała w gabinecie do przerwy. Wszyscy inni uczniowie z zachwytem przyjęliby zwolnienie z lekcji historii, ale Michele nie mogła usiedzieć spokojnie, mając świadomość, że ona i Philip jakimś sposobem znaleźli się razem w dwudziestym pierwszym wieku. Ale pod czujnym okiem pielęgniarki nie miała innego wyjścia, jak tylko położyć się na kozetce w sterylnie czystej infirmerii szkoły średniej Berkshire i czekać, aż lekcja dobiegnie końca. Zamknęła oczy, pod jej powiekami zaczęły przesuwać się obrazy z ostatnich dwóch miesięcy, tak żywe, jakby przeżywała tamte dni po raz wtóry. Poczuła przypływ znajomej tęsknoty za mamą. Tyle jej chciała powiedzieć... gdyby tylko udało jej się znaleźć sposób, by cofnąć czas i ją ocalić. Michele nadal nie mieściło się w głowie, że całe życie może ulec tak całkowitej i nieodwołalnej zmianie w ciągu zaledwie dwudziestu sekund. Tyle zajęło kierowcy drugiego samochodu zabicie jej matki. W ciągu tych samych dwudziestu sekund umarła również dawna Michele, beztroska nastolatka z Kalifornii. Marion Windsor była dla niej kimś więcej niż mamą - była jej najlepszą przyjaciółką. Michele chciała umrzeć wraz z nią, chciała, by śmierć zabrała ją do mamy, okazało się jednak, że jej przeznaczeniem była dalsza podróż. Następnym porażającym ciosem był początkowo testament Marion. Zamiast pozwolić Michele zamieszkać u jednej z przyjaciółek i skończyć szkołę średnią w rodzinnym mieście, matka wyznaczyła na opiekunów prawnych córki swych mieszkających w Nowym Jorku rodziców, których Michele w ogóle nie znała. W niespełna miesiąc po stracie matki Michele została przeniesiona na drugi koniec kraju, zapisana do snobistycznej szkoły dla potomków elity społecznej Manhattanu i uznana za spadkobierczynię rodu Windsorów. A wydawało jej się, że nigdy nie będzie musiała wystąpić w tej roli. Marion ukrywała swój związek z rodem Windsorów -równie legendarnych w Nowym Jorku jak Astorowie, Vanderbiltowie czy Carnegie - od kiedy Michele przyszła na świat. Michele również utrzymywała to w tajemnicy, aż do tamtego jesiennego popołudnia, gdy stanęła w progu gigantycznego Windsor Mansion przy Piątej Alei, by zamieszkać z nieznanymi sobie dziadkami i gromadą służby. Zachodziła w głowę, co naszło jej matkę, że wysłała ją do ludzi, od których sama uciekła. Michele wiedziała, że powodem całkowitego zerwania kontaktów matki z rodzicami był
jej ojciec. Dorothy i Walter Windsorowie wpadli we wściekłość, gdy ich córka i jedyna spadkobierczyni zakochała się w nikomu nieznanym chłopcu z Bronxu i zabronili jej wyjść za mąż za pochodzącego z niższych sfer Henry'ego Irvinga. Ale Marion nie wyobrażała sobie życia bez niego, więc w przededniu ukończenia szkoły średniej uciekła z Henrym do Los Angeles. Windsorowie w odwecie zaoferowali Henry'emu milion dolarów w zamian za opuszczenie ich córki i choć zapewniali potem, że odrzucił ich propozycję, Marion nigdy im nie uwierzyła - ponieważ ukochany zniknął. A wkrótce potem Marion odkryła, że spodziewa się dziecka. Przez szesnaście lat Michele żyła w przekonaniu, że na tym kończy się historia jej nieznanego i niezbyt pozytywnego ojca, dopiero w Nowym Jorku poznała prawdę. Odkryła potężną moc jego klucza oraz jego prawdziwą tożsamość - Irvinga Henry'ego z... dziewiętna- stego wieku. Gdy po raz pierwszy wzięła do ręki jego klucz, ten zareagował, zmienił się z martwego przedmiotu w poruszający się, pulsujący talizman, jak gdyby rozpoznał jej dotyk. Z nie- dowierzaniem stwierdziła, że klucz cofnął ją w czasie o sto lat - i tam spotkała nieznajomego, który od niepamiętnych czasów nawiedzał ją w snach. Philipa Walkera. Okazało się, że chłopak, którego uważała zawsze za wyidealizowany twór swej wybujałej wyobraźni, przyszedł na świat w 1892 roku, ponad wiek przed narodzinami Michele. Odkąd spotkała go na halloweenowym balu u Windsorów w 1910 roku, opanował wszystkie jej myśli i uczucia. Każde z nich tkwiło we własnej epoce, ale gdy byli razem, powstawało wspólne dla nich obojga, wymykające się określeniom miejsce. Dzielące ich stulecie okazało się jednak przeszkodą nie do przezwyciężenia. Ich rozdzierające serce rozstanie nadal było boleśnie żywe w pamięci Michele i teraz, gdy leżała sama, z dala od niego w szkolnej infirmerii, nagle wydało jej się niemożliwe, by znalazł sposób przeniesienia się w przyszłość. Po przeprowadzce do Nowego Jorku Michele szukała wszędzie śladów matki. Po wyprawie w przeszłość zaczęła we współczesności szukać miejsca dla nich trojga: dla swego ojca, matki - i Philipa. Czyżby w swej rozpaczliwej tęsknocie ściągnęła jedno z nich do swojego stulecia? Zaraz po dzwonku Michele zeskoczyła z kozetki, pośpiesznie zapewniła pielęgniarkę, że czuje się świetnie i popędziła pod drzwi klasy pana Lewisa, żeby złapać Philipa. Musiała go dotknąć, żeby przekonać się, że to żyjący, oddychający Philip Walker, którego kochała, a nie żaden sobowtór. Michele stanęła jak wryta, gdy dostrzegła go wreszcie za załomem sali lekcyjnej. Wzięła głęboki oddech, obserwując Philipa, który zatrzymał się na chwilę zwrócony do niej plecami, żeby sprawdzić swój rozkład zajęć. Przesunął ręką po włosach w tak dobrze jej znanym, nerwowym geście. - Philip - wyszeptała jego imię jak modlitwę. Stała o kilka stóp od niego, a jednak usłyszał. Wstrzymała oddech. Odwrócił się powoli i szerzej otworzył oczy, gdy ją spostrzegł. Milczał, rumieniec wypłynął na jego policzki. Jej mózg pracował gorączkowo. Coś było nie tak. Nie tak wyobrażała sobie powtórne spotkanie. Dlaczego nie wziął jej w ramiona, nie przytulił, relacjonując gorączkowo, w jaki sposób zdołał przenieść się w przyszłość, żeby być z nią? I dlaczego czuła się przy nim taka onieśmielona i zdenerwowana? - Jesteś tutaj - szepnęła. Jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby należał do kogoś innego. -Jak to możliwe?
Philip uśmiechnął się niepewnie. -Przepraszam - odezwał się doskonale jej znanym, niskim, ciepłym głosem. - Czy my... się znamy? Michele patrzyła na niego z niedowierzaniem. Czy to żart? Spojrzała mu w oczy z nadzieją, że znajdzie w nich jakieś wyjaśnienie, ale uderzyło ją to, czego w nich nie dostrzegła. Nie poznał jej. -O, Boże. - Pod wpływem szoku cofnęła się i oparła się plecami o ścianę. - Nie pamiętasz mnie? Philip powoli pokręcił głową. -Musiałaś mnie z kimś pomylić. - Przyjrzał się jej uważnie. - Jak się nazywasz? Michele poczuła się tak, jakby nagle zabrakło jej powietrza. Philip wyciągnął rękę i zdążył ją podtrzymać, zanim straciła równowagę. Kiedy jego palce objęły jej przedramię, przeskoczyła między nimi iskra elektryczna. Chłopak gwałtownie wciągnął oddech. -Ty też to czujesz - powiedziała cicho, podnosząc na niego wzrok. -Jesteś tym samym Philipem, wiem o tym. Philip cofnął rękę, wyraźnie czuł się niezręcznie. -Nie wiem, o czym mówisz... ja... przepraszam - wyjąkał i oddalił się pospiesznie. Odwrócił się jeszcze i obrzucił ją pytającym spojrzeniem. Michele została sama, zabrakło jej słów. Byłam mieszkającą w Virginii małą dziewczynką, gdy po raz pierwszy zobaczyłam to, co nazwałam Zjawami. Zjawy wyglądały jak normalne istoty ludzkie, ale nie było w nich nic normalnego. Ich twarze, ubrania i fryzury były staroświeckie albo wyjątkowo awangardowe. Już na pierwszy rzut oka stało się jasne, że nie pochodzili, jak ja, z początku XIX wieku i, jakby tego było mało, nikt poza mną ich nie widział. Nauczyłam się nie mówić o Zjawach, bo rodzina zaczęła nazywać mnie „wariatką", kiedy próbowałam jej pokazać jedną z nich. Jedyną osobą, która mi wierzyła, była babcia. A potem zaczęło się dziać coś niewyobrażalnego. Po siedmiu dniach Zjawy zmieniały się w normalnych ludzi, kobiety i mężczyzn, których wszyscy widzieli. Przyjmowały modę oraz sposób zachowania naszych czasów, ale z ich przybyciem zawsze wiązała się seria szokujących wydarzeń. Domy nagle bez żadnego powodu stawały w płomieniach, sąsiedzi znikali, przerywano ceremonie małżeńskie i zawsze pojawiało się dojmujące poczucie, że życie zostało wytrącone z normalnych kolein. Dopiero w wieku dwudziestu lat, po śmierci babci, dowiedziałam się, czym były te Zjawy. Babcia zostawiła mi swój drogocenny klucz, który zawsze nosiła na szyi oraz Ust, zdradzający jej tajemnicę. Potrafiła podróżować w czasie. A teraz ja, mając jej klucz, także mogłam to robić. Babcia wyjawiła mi w Uście, że była taka sama jak Zjawy - że każdy podróżnik w czasie, który opuszcza swoją epokę, najpierw jest jak duch, widzialny jedynie dla innych podróżników w czasie oraz nielicznych łudzi posiadających Dar Widzenia, chyba że spędzi w innej epoce siedem dni. Kłopot w tym, że Władcy Czasu nie powinni przebywać iv innej epoce na tyle długo, by wywrzeć na nią wpływ. Choćby najdrobniejsze działanie człowieka w innych czasach może spowodować poważne konsekwencje. Nawet działając w najlepszej wierze, starając się nie dopuścić do śmierci ukochanej osoby łub odwrócić od niej zły los, Władca Czasu może wywołać zupełnie upiorne zdarzenia. Dla mojej baba i dla mnie również było oczywiste, że rolą Władcy Czasu jest
obserwować, uczyć się i chronić normalny bieg wydarzeń. Wiedziałam, że nasza moc musi być trzymana w ryzach i zorganizowana. Dlatego powstało Stowarzyszenie Czasu. W chwili założenia w 1830 roku Uczyło na terenie Stanów Zjednoczonych dwudziestu członków. W kilkadziesiąt lat później, a piszę te słowa w 1880 roku, do naszego Stowarzyszenia należy już dwieście osób. Istnieją podobne, starsze od naszego zrzeszenia w Europie i na Środkowym Wschodzie; przeważnie współistniejemy jako sprzymierzeńcy. Celem Stowarzyszeń Czasu było zawsze odnajdywanie innych osób, posiadających Klucz i Gen Podróżowania w Czasie, abyśmy mogli wspólnie wykorzystywać nasz dar i zwiększać indywi- dualną moc w celu strzeżenia przeszłości i chronienia przyszłości Ameryki. MILLICENT AUGUST PRZEWODNICZĄCA I ZAŁOŻYCIELKA STOWARZYSZENIA CZASU
2 Michele stanęła w progu pachnącej kawą, przestronnej jadalni szkoły średniej Berkshire, w której ustawiono białe, okrągłe stoliki i wiklinowe krzesełka. Przez środek pomieszczenia biegła długa lada z potrawami, z której uczniowie wybierali, na co mieli ochotę. Michele przebiegła wzrokiem wzdłuż bufetu, ale nie dostrzegła Philipa Walkera. Przez całe przedpołudnie była otumaniona i niewiele docierało do niej z lekcji. Nie widziała Philipa, odkąd zostawił ją pod drzwiami pracowni historycznej, ale czuła w pobliżu jego obecność. Na angielskim nauczyciel analizował ukryte przesłanie „Burzy" Szekspira, ale Michele była obecna jedynie ciałem, bo jej duch krążył wokół krótkiego spotkania z Philipem. Na matematyce, gdy nauczyciel pisał równania różniczkowe, Michele próbowała rozwiązać znacznie bardziej skomplikowany problem: jeśli Philip z dwudziestego pierwszego wieku był tym samym chłopakiem, którego znała z przeszłości, to jak mógł jej nie poznać? A jeśli nie był tym samym Philipem, to jakim cudem miał identyczną twarz, ciało, głos i sygnet?! Czekając w kolejce po lunch zobaczyła go wreszcie - siedział przy stoliku z piękną Kayą Morgan i jej trzema ładniutkimi koleżankami. Nie mogła oderwać od nich oczu. Kaya i jej trio chichotały i gadały jedna przez drugą, dosłownie wyłaziły ze skóry, żeby zwrócić na siebie uwagę najgorętszego chłopaka na Manhattanie. Pomimo niezbyt długiego pobytu w Berkshire Michele zdążyła już się zorientować, że chodząca do starszej klasy Kaya była powszechnie uważana za pierwszą uwodzicielkę w szkole. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Egzotyczna uroda Kayi, w połowie Japonki a w połowie Amerykanki, usuwała w cień bardziej pospolite szkolne ślicznotki. A jakby tego było mało, ze swą figurą mogła zostać modelką Victoria's Secret, była kapitanem żeńskiej drużyny biegaczek, córką uznanej japońskiej artystki sztuki nowoczesnej oraz potomka samego legendarnego J. Pierponta Morgana, dzięki czemu przyjmowano ją z otwartymi ramionami zarówno w kręgach starej nowojorskiej arystokracji, jak i w kręgach artystycznych. Michele zamieniła z nią zaledwie kilka słów, ale od razu polubiła Kayę. Poza niezaprzeczalną urodą i sławnym nazwiskiem dziewczyna odznaczała się także życzliwością i bystrą inteligencją. Dlatego Michele załamała się na widok zachwytu, z jakim Philip się w nią wpatrywał. Jeśli miała współzawodniczyć z Kayą... wolała nawet o tym nie myśleć. Spokój, napominała się Michele, jego obecność tutaj to cud. Nawet jeśli na razie mnie nie pamięta, to przecież wiem, że przyszedł po mnie. W pewnym momencie Philip spojrzał na Michele z drugiego końca sali, a jej żołądek podskoczył natychmiast. Ale Philip szybko odwrócił wzrok, jakby była nikim. Ze ściśniętym sercem ruszyła powoli w stronę swojego stolika. -Cześć - powitała ją Caissie. -Jak się czujesz? Michele postawiła swoją tacę i uśmiechnęła się z przymusem do Caissie i Matta, trzeciego członka ich trio, najlepszego przyjaciela/sekretnego ukochanego Caissie. - Świetnie. A co u was? - Niewiele, zastanawiamy się nad tym nowym - odparła Caissie, rzucając Michele znaczące spojrzenie. - Matt, jako nasz szkolny geniusz chodzi na zaawansowaną matmę ze
starszą klasą, więc miał okazję pogadać chwilę z Philipem. - Zerknęła na Matta. - Powiedz Michele, czego się dowiedziałeś. - Okay, ale jeśli lecicie na niego, to muszę was uprzedzić, że jest już chyba zajęty. Michele pobiegła wzrokiem za spojrzeniem Matta i zobaczyła Kayę szepczącą Philipowi coś do ucha. Szybko zwróciła oczy na Caissie i Matta, żeby tamta scena nie wryła się jej w pamięć. - Czego się o nim dowiedziałeś? - zapytała w odrętwieniu. - Niewiele, tylko że chodzi do starszej klasy i właśnie wprowadził się do tego samego apartamentowca, w którym mieszka Kaya. No, wiecie, do tego snobistycznego Osborne'a naprzeciw Carnegie Hall. Po rozwodzie rodziców przeniósł się tu z mamą z Hyde Parku. Michele wzięła głęboki oddech, analizując fakty. Chodzi do starszej klasy. To wyjaśniało, dlaczego nie spotkali się na żadnej lekcji poza historią Stanów Zjednoczonych, która była w Berkshire jednym z niewielu przedmiotów wspólnych dla uczniów młodszych i starszych klas. Jego rodzice właśnie się rozwiedli. Poczuła przypływ współczucia dla Philipa, który musiał zostawić ojca i rodzinne miasto i zacząć wszystko od nowa - tak samo jak ona po śmierci mamy. Mieszka w Osborne, tam gdzie Kaya. To dlatego ci dwoje robią wrażenie zakumplowanych, choć to jego pierwszy dzień w Berkshire. Michele z zazdrością pomyślała o ich codziennych wspólnych powrotach ze szkoły. I ta nazwa Osborne... brzmiała dziwnie znajomo. - Skąd ja znam tę nazwę? - zastanowiła się Michele. - To jeden z punktów orientacyjnych miasta - wyjaśniła Caissie przemądrzałym tonem. Michele pomyślała nagle, że jeśli ktoś z tu obecnych był szkolnym geniuszem, to była to Caissie, a nie Matt. - Został oddany do użytku w 1885 roku z myślą o najbogatszych nowojorskich rodzinach, które wolały „hotel mieszkalny" od utrzymywania wielkich rezy- dencji podobnych do tej, w której teraz mieszkasz. Później jednak, w XX wieku, stał się ulubioną siedzibą artystów i muzyków. Michele wyprostowała się na krześle. - Naprawdę? Kogo na przykład? - Cóż, Leonard Bernstein właśnie tam napisał „West Side Story" - odparła Caissie. - Legenda głosi, że okna jego pracowni wychodziły na schody pożarowe i stąd pomysł, by właśnie tam umieścić scenę balkonową Marii i Tony'ego. -Przerabiajcie sobie we dwie tę lekcję historii, ja idę po dokładkę frytek - oświadczył Matt. Jak tylko się oddalił, Caissie zniżyła głos. -No i co, jesteś wreszcie przekonana? Ten nowy to nie twój Philip z 1910 roku, tylko normalny chłopak z przedmieść Nowego Jorku. Sam mi powiedział, że nie jest tą samą osobą, przyznała w duchu Michele. A jednak w to nie wierzyła, nie mogła w to uwierzyć. Michele wsunęła się na tylne siedzenie czarnego SUV-a Windsorów, w którym czekał na nią pod szkołą Fritz, szofer rodziny, by odwieźć ją po lekcjach do domu. Nie zdążyła jeszcze przywyknąć do całego zastępu służby, a codzienny powrót do przypominającego pałac Windsor Mansion nieodmienne wydawał jej się czymś surrealistycznym. Wychowała się w
domu, w którym zawsze brakowało pieniędzy, więc teraz, żyjąc w luksusie, była rozdarta między przyjemnością a zażenowaniem. Miała poczucie, że na to wszystko nie zasługuje, że nikt nie powinien żyć na tak niebotycznie wysokim poziomie. I raz po raz przypominano jej o tym, że jej matka wyrzekła się tego wszystkiego. Michele szczególnie polubiła Fritza i gospodynię, Annaleigh. Oboje okazywali jej wiele serca i starali się, by Michele była szczę- śliwa w nowym życiu. Fritz ruszył spod szkoły położonej na Upper East Side na południe, mijając sławne muzea na Manhattanie, dystyngowane apartamentowce i luksusowe hotele, wreszcie zatrzymał się przed białym, marmurowym Windsor Mansion rozpartym dumnie przy Piątej Alei, naprzeciw bujnej zieleni Central Parku. Michele wciąż jeszcze szeroko otwierała oczy, gdy samochód wjeżdżał w bramę z kutego żelaza i otwierał się przed nią widok na dom w całej swej okazałości, z korynckimi kolumnami i pałacowym wystrojem. W 1887 roku, kiedy Windsor Mansion został wybudowany, okrzyknięto go jednym z największych osiągnięć architektury amerykańskiej. Ponad sto dwadzieścia lat później budził nie mniejszy podziw Michele. Wysiadła za Fritzem z samochodu i nagle stanęła jak wryta. Z okna frontowego salonu obserwowała ją bacznie postać w czerni, otoczona jakby mgiełką. Dłonie Michele zwilgotniały, gdy z rosnącą paniką uświadomiła sobie, że to ta sama postać, którą spostrzegła zaraz po pojawieniu się w klasie Philipa - tuż przed omdleniem. - Kto... kto...to? - wyjąkała, zerkając nerwowo na Fritza. Szofer popatrzył na nią zmieszany. - O czym mówisz, panienko? Michele wskazała przed siebie. - O tej... tej osobie czy rzeczy w oknie. Nie widzisz jej? Fritz spojrzał w okno i odwrócił się do niej z troską. - Nic nie widzę. Spojrzała ostro na Fritza. Jak mógł nie widzieć tak dziwnej istoty? I nagle wpadło jej do głowy coś niesamowitego, przypomniała sobie, że sama bywała niewidzialna. Może to ktoś podróżujący iv czasie. - Wow, to niesamowite. - Michele parsknęła nerwowym śmiechem. - Ja... to musiał być jakiś cień czy coś w tym rodzaju. Fritz zmarszczył czoło i przyjrzał się jej badawczo. - Na pewno nic ci nie jest? - Na pewno, słowo honoru. - Nadała głosowi swobodny, nieco niedbały ton. - Jeśli już, to przydałaby mi się recepta na nowe szkła kontaktowe. Z drżeniem serca weszła za Fritzem do domu. Mgiełka spowijająca postać zniknęła i sylwetka przy oknie stała się bardzo wyraźna. To była osoba realna - dziewczyna w wieku Michele. Stała zwrócona do nich plecami i wyglądała przez okno, więc Michele widziała jedynie wysoko upięte czarne loki, które robiły wrażenie dziwnie... śliskich i wysoką syl- wetkę w dziewiętnastowiecznej sukni w kolorze burgunda. A wiec istnieją również inne osoby, które mogą podróżować w czasie, nie tylko ja... i mój ojciec. To stwierdzenie sprawiło, że mocniej zabiło jej serce. Pobiegła myślami do Philipa. Jeżeli ta nieznajoma przybyła do Windsor Mansion z innej epoki... to Philip również mógł to zrobić. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego jej nie rozpoznał. Michele pamiętała wszystko, co ją spotykało w innych czasach. - Przepraszam - odezwała się cicho Michele, gdy Fritz znalazł się poza zasięgiem jej
głosu. - Kim... Nie dokończyła, bo postać dziewczyny zamazała się i rozpłynęła się w powietrzu. Michele poczuła nagle falę lodowatego strachu. Dziewczyna wyraźnie nie chciała, by Michele dowiedziała się, kim była. Co to było? Co się tu, na litość boską, dzieje?, myślała gorączkowo Michele. Czy instynkt jej nie mylił i ta dziewczyna rzeczywiście podróżowała w czasie? A może pojawienie się w szkole Philipa Walkera zrobiło z niej kompletną wariatkę i miała halucynacje? - Cześć, Michele! Z paniki wyrwało ją wejście kobiety w średnim wieku, gospodyni Windsor Mansion, Annaleigh. - Cześć, Annaleigh. Jasnoniebieskie oczy gospodyni spojrzały na nią badawczo. - Nic ci nie jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Może zobaczyłam. - Nie, wszystko dobrze. - Michele uświadomiła sobie nagle, że przez cały ten dzień wciąż zapewniała rozmaitych ludzi, że czuje się świetnie. Co się z nią działo? Wzięła głęboki oddech. Była zdenerwowana jak nigdy, ale postanowiła przynajmniej udawać, że wszystko było normalnie, dopóki naprawdę nie będzie normalnie. - A co u was? -W porządku, jak sądzę. Twoja babcia miała dziś po południu pewne problemy z oddychaniem. Ani ona, ani twój dziadek zdawali się tego nie zauważać, więc namówiłam dziadka, żeby ją zabrał do lekarza. Wyszli dziesięć minut temu. Michele przełknęła z trudem. -Myślisz, że wyzdrowieje? -Oczywiście - uspokoiła ją Annaleigh. - Zasugerowałam wizytę u lekarza dla świętego spokoju. Michele z nadzieją kiwnęła głową. Pomimo rozmaitych problemów, jakie miała z dziadkami po wprowadzeniu się do Windsor Mansion, zdążyła już ich pokochać. Poza nimi nie miała żadnej rodziny i choć zdawała sobie sprawę, że byli starszymi ludźmi, to nie wyobrażała sobie, że mogłaby ich stracić. -Wydali mi instrukcje, żebyś do ich powrotu pozostała w domu - dodała Annaleigh ze smutnym uśmiechem. - Bardzo na to nalegali. Mam nadzieję, że nie planowałaś na dzisiaj żadnego wyjścia. -Nie planowałam - uspokoiła ją Michele. - Wybrali dobry dzień na uziemienie mnie w domu. - Z lekkim niepokojem pomyślała, że prośba dziadków mogła mieć coś wspólnego ze zdrowiem babci, ale odepchnęła od siebie tę myśl i przypomniała sobie wiele wcześniejszych nadopiekuńczych zachowań Waltera i Dorothy, odkąd z nimi zamieszkała. Michele weszła po krętych, wyłożonych czerwonym dywanem marmurowych schodach, udając się do swojego pokoju. Gdy dotarła na drugie piętro, przechyliła się przez poręcz i spojrzała z góry na przestronne foyer, które przed chwilą opuściła, zwane Wielkim Holem. Pomieszczenie zostało zaprojektowane jak wewnętrzny otwarty dziedziniec i stanowiło centralny punkt domu. Marmurowe kolumny wspierały pozłacany, pokryty malowidłami sufit, a wokół ogromnego, rzeźbionego kominka stały pluszowe szezlongi i fotele. Na ścianach wisiały portrety panów tego domu, a wspaniałą klatkę schodową zdobiła z jednej strony rzeźba z brązu, a z drugiej lśniąca fontanna. Wszystkim wchodzącym do domu szczęka
opadała na widok Holu, Michele nawet po trzech miesiącach mieszkania w tym domu, patrząc na Hol, nie mogła wyjść z podziwu. Ale za najbardziej wyjątkowe miejsce w Windsor Mansion uważała swój pokój, który zajmowała przed nią jej mama, a jeszcze wcześniej, przez ponad wiek, kolejne córki rodu Windsorów. Początkowo była zaszokowana na widok apartamentu i nie mogła sobie wyobrazić, że jej skromna, lubiąca prostotę mama mieszkała niegdyś w tej biało-liliowej, stosownej raczej dla księżniczki sypialni, z delikatnymi, osiemnastowiecznymi, francuskimi mebelkami, przestronną garderobą, marmurową łazienką i dużym salonem, w którym można było urządzić imprezę. Ale gdy dzięki kluczowi ojca cofnęła się w przeszłość, poznała trzy wybitne córy rodu Windsorów, które udowodniły jej, że ich nazwisko to coś znacznie więcej niż tylko pieniądze i przywileje. W dziewczętach z rodu Windsorów była pasja i siła, pragnienie zerwania krępujących je więzów. Michele miała szansę obserwować, jak walczyły o spełnienie swoich marzeń i wykorzystywały swą pozycję oraz majątek dla szlachetnych celów. Do niedawna wstydziła się swej rodziny i nie przyznawała się, że należy do „tych" Windsorów, ale teraz patrzyła na portrety poprzednich lokatorek tego pokoju z dumą. Michele zamknęła za sobą drzwi sypialni, otworzyła górną szufladę białego biureczka i wyjęła niewielkie pudełko. Wiedziała doskonale, co zawierało, a jednak, zdejmując pokrywkę, poczuła dreszcz emocji. Wewnątrz znajdowały się pieczołowicie złożone fragmenty ludzkiego życia. Gazeta z października 1910 roku, a ściślej mówiąc, zeskanowana przez Michele w bibliotece rubryka towarzyska „New York Timesa" ze sprawozdaniem z balu halloweenowego Windsorów, na którym po raz pierwszy spotkała Philipa. Tekst ilustrowały ziarniste, czarno-białe fotografie najznamienitszych gości i serce Michele ścisnęło się, jak zwykle, na widok osiemnastoletniego Philipa, stojącego obok jego ówczesnej narzeczonej, Violet Windsor. Pomimo marnej jakości zdjęcia, widać było, że z niezwykłą intensywnością wypatrywał czegoś w oddali. Gdzieś za aparatem fotograficznym znajdowało się coś, co całkowicie pochłaniało jego uwagę i Michele, ilekroć spojrzała na tę fotografię, uświadamiała sobie, że to na nią wówczas patrzył. Pod wycinkiem z gazety znajdował się arkusik papieru nutowego z zapisaną ręką Philipa piosenką, którą wspólnie stworzyli w 1910 roku, „Przywróć kolory". Michele napisała tekst, a on skomponował muzykę. Piosenka opowiadała o tym, jak się w sobie zakochali, lepiej, niż którekolwiek z nich mogłoby wyrazić słowami. Na dnie pudełka były pamiątki z późniejszego życia Phi-lipa, alias Phoenixa Warrena, sławnego kompozytora i pianisty z połowy dwudziestego wieku. Fotografia opublikowana w magazynie „Life" w 1940 roku przedstawia go jako eleganckiego mężczyznę w średnim wieku, trzymającego w ręku Złotą Płytę za symfonię „Michele" - która podsunęła Marion Windsor pomysł imienia dla córki. Michele nadal miała gęsią skórkę na karku, ilekroć o tym pomyślała. Ostatnim przedmiotem w pudełku był jego nekrolog z 12 grudnia 1992 roku. Przeżył długie, pełne sukcesów życie, zgodnie z obietnicą daną Michele podczas ostatniego spotkania. Ale nigdy się nie ożenił i Michele nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przez całe życie jej szukał. Czyżby te poszukiwania przywiodły go wreszcie tutaj? A może ten nowy Philip Walker był tylko jego potomkiem? Michele zakryła pudełko pokrywą i uświadomiła sobie, że istniał ktoś, kto znał
odpowiedzi na wszystkiej jej pytania: ojciec, człowiek, dzięki któremu mogła podróżować w czasie. Ale Irving Henry pozostał w przeszłości, nie wiedział nawet o jej istnieniu. Ale ja mogę wrócić w przeszłość! przypomniała samej sobie Michele. Mogę go odnaleźć. Ta myśl budziła w niej zarazem radosne podniecenie i przerażenie. On był najważniejszą osobą w jej przeszłości. Powinna być gotowa. Kiedy zegar wybił szóstą, porę obiadu w Windsor Mansion, Michele była zajęta poszukiwaniem online wszelkich możliwych informacji o obecnym Philipie Walkerze. Choć życie znakomitej większości współczesnych ludzi stoi w Internecie otworem dla wszystkich zainteresowanych, to Philip był w sieci równie nieuchwytny jak w rzeczywistości. Nie znalazła go na żadnym z portali społecznościowych, a ponieważ nosił jedno z najpopularniejszych w Stanach Zjednoczonych nazwisk, wiele godzin zajęło jej sprawdzanie linków prowadzących do rozmaitych Philipów. Gdy wstała od biurka i westchnęła z frustracji, komórka zasygnalizowała odebranie SMSa. Na ekranie wyświetliło się imię Caissie. A jeśli on jest pra-pra-bratankiem Philipa czy kimś w tym rodzaju? To by wyjaśniało podobieństwo i odziedziczenie sygnetu, brzmiała wiadomość. Ale przecież rodzina Walkerów była przekonana, że Philip zmarł w latach 20-tych dwudziestego wieku. Nie mógł zjawić się nagle i przekazać pierścienia któremuś z nich, myślała Michele. Nie znajdowała żadnego wytłumaczenia niezaprzeczalnego faktu, że oczy, w które patrzyła dzisiaj, były tymi samymi, w które patrzyła w roku 1910. Powoli zmierzała do jadalni, zatopiona w myślach, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarze dziadków, by w jednej chwili wróciła do rzeczywistości. Było oczywiste, że wyda- rzyło się coś złego. Michele nigdy wcześniej nie widziała dziadków przygarbionych. Wyprostowane plecy i dumna postawa zdawały się nieodłącznym elementem ich tożsamości. Ale tego wieczora, gdy Michele stanęła w progu jadalni z marmurową kolumnadą, zobaczyła Waltera i Dorothy przygarbionych i zmęczonych. Dorothy drżała, a Walter szeptał jej coś do ucha. - Wszystko w porządku? - zapytała Michele, choć obawiała się, że zna odpowiedź. - Co powiedział doktor? Starsi państwo podnieśli na nią wzrok i starali się przybrać spokojny wyraz twarzy. - Moje zdrowie nie budzi najmniejszych obaw - zapewniła Dorothy roztrzęsionym głosem. - To tylko nerwy. Pojechaliśmy do lekarza jedynie ze względu na Annaleigh. To bardzo dobra kobieta i zależy jej na nas. - A czym się tak zdenerwowałaś? - zapytała Michele, zajmując miejsce naprzeciw dziadków przy długim, dębowym stole. Nie zdążyli odpowiedzieć, bo weszła Martha, podkuchenna, z wazą parującej zupy. Dopiero w tym momencie Michele zauważyła album fotograficzny, leżący na stole między dziadkami. Gwałtownie wciągnęła powietrze, choć starała się zrobić to jak najciszej. Odkąd zamieszkała w tym domu, czuła, że Dorothy i Walter coś przed nią ukrywali. Ciężar tej tajemnicy sprawiał, że ilekroć na nią spoglądali, na ich twarzach pojawiał się cień, a rozmowy milkły. Na pierwszą wskazówkę, co starali się przed nią ukryć, trafiła w nocy poprzedzającej szkolną wycieczkę do Newport, kiedy znalazła w bibliotece ten właśnie stary album Windsorów otwarty na stronie z czarno--białym zdjęciem Irvinga Henry’ego i podpisem: prawnik rodziny, circa 1900. Nerwowa reakcja dziadków, kiedy zobaczyli Michele z albumem, utwierdziła ją w podejrzeniach, że znali - i ukryli przed nią - prawdziwą tożsamość jej
ojca i że zdawali sobie sprawę z tego, że był przybyszem z przeszłości. W ostatnich dniach Michele czekała na odpowiednią chwilę, żeby poinformować dziadków o tym, że ona również poznała już prawdę... ale jak dotąd nie znalazła w sobie dość siły, by zacząć o tym mówić. Bała się zniszczyć ich tajemnice; bała się tego, co mogą zrobić, kiedy dowiedzą się, że i ona podró- żowała w czasie. Michele wpatrywała się w zniszczoną skórzaną oprawę albumu z wytłoczonym napisem: „Historia Rodziny Windsorów 1880-1910". Dzięki podróżom w czasie Michele wiedziała, że to kuzynka Waltera, Stella Windsor, zebrała w 1940 roku stare zdjęcia i wkleiła je do albumu, który stanowił prezent gwiazdkowy dla jej rodziców. Michele widziała tylko jedno zdjęcie ojca, ale przecież mogło być ich w tym albumie więcej i na samą myśl o tym jej puls przyspieszył. Po wyjściu Marthy dziadek chrząknął nerwowo. - Mamy ci coś do powiedzenia. Michele wstrzymała oddech i podniosła na nich wzrok. - Czy masz go przy sobie? - niespodziewanie zapytała Dorothy dziwnie piskliwym głosem. - C-co? - Klucz! Michele patrzyła na babcię z niedowierzaniem, milczała. - Ona wie, że go masz, wie, kim jesteś i nie spocznie, dopóki cię nie zniszczy! Nie jesteś bezpieczna, za bardzo go przypominasz. Pamiętaj, nie wolno ci ani na chwilę spuścić tego klucza z oka! To może być twoja jedyna obrona. Michele nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, ciarki przebiegały jej po krzyżu. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko spazmatyczny oddech ogarniętej paniką Dorothy. - Przed kim nie jestem bezpieczna? - zapytała szeptem Michele. Po tym pytaniu Dorothy zaczęła z łkaniem szarpać swoje włosy. Michele cofnęła się, wstrząśnięta tym widokiem, jej przerażone serce przyspieszyło rytm. -O co chodzi? Co się stało? - pytała jak oszalała. Walter wstał z krzesła, pochylił się nad Dorothy i zaczął masować jej kark. - Wszystko w porządku, kochanie... Wszystko będzie dobrze. - Zwrócił w stronę Michele pełną udręki twarz. - To doprowadza twoją babcię do obłędu od ponad siedemnastu lat. Miałem nadzieję, że to już przeszłość, że nigdy nie będziemy musieli o tym z tobą rozmawiać. Ale obawiam się, że nie możemy dłużej trzymać cię w nieświadomości. - Nie jesteś bezpieczna! - zawyła Dorothy. Osłupiała Michele obserwowała, jak jej dystyngowana babka całkowicie traci panowanie nad sobą. Ten widok był bardziej przerażający niż jakiekolwiek słowa. - Może pójdziesz się położyć i pozwolisz mi porozmawiać z Michele - zaproponował cicho Walter. - Rozchorujesz się, jeśli będziesz się tak denerwować. Spróbuj trochę odpocząć. - Nie. - Dorothy odetchnęła głęboko. Nadal drżała i miała zaczerwienione oczy, ale odzyskała chyba odrobinę panowania nad sobą. - Muszę przy tym być. - Proszę, powiedzcie mi wreszcie, co się dzieje - błagała Michele z napięciem w głosie. - Na razie wyobrażam sobie tylko najgorsze. Walter powoli kiwnął głową i Michele przygotowała się wewnętrznie na to, co miało nastąpić. - Mniej więcej przed miesiącem oglądałaś zdjęcie Irvinga Henry'ego w tym albumie -
rozpoczął. - Powiedzieliśmy ci, że to nikt ważny, prawnik rodziny sprzed wielu lat. Kłama- liśmy. Musieliśmy skłamać. Wydawało się nam, że chronimy cię w ten sposób. - Wiem - szepnęła Michele. - Przez cały czas wiedzieliście, kim on naprawdę był, prawda? - A jak ty dowiedziałaś się o nim? - zapytał ostro Walter. - Wydawało nam się, że Marion o tym nie wiedziała. - Bo nie wiedziała. To długa historia, ale domyśliłam się, kiedy znalazłam to. - Przycisnęła rękę do wiszącego na szyi klucza. - Zostawił go mamie, ale ona nie zorientowała się, co to jest, i przez te wszystkie lata trzymała go w bankowym sejfie. Odkryłam go po jej śmierci. - Michele wyjęła klucz spod koszulki. Dziadkowie zareagowali na jego widok gwał- townie. Z twarzy Waltera odpłynęła cała krew, a Dorothy zacisnęła palce na oparciach fotela i walczyła o to, by oddychać normalnie. - Aż do dzisiaj martwiliśmy się tylko, że możesz być taka jak on. Ale nie mieliśmy pewności. - Mina Waltera wyrażała zarówno obawę, jak oszołomienie. - Czy ty... czy go widziałaś? - Raz - przyznała Michele. - Przez parę sekund... w 1925 roku. Ale nie rozmawiałam z nim i niemal natychmiast zostałam odesłana do swojej epoki. - Mało brakowało, a dodałaby jeszcze, że uczestniczyła również w pogrzebie ojca w roku 1944 i widziała wówczas swojego dziadka jako małego chłopca. Ale miała poczucie, że tego mogłoby być już dla nich za dużo. Walter zamknął oczy i starał się opanować. A potem otworzył album na innej stronie. - To jest twój ojciec. Był w tym wieku, kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy... kiedy zaczął spotykać się z Marion. Michele pochyliła się nad albumem i głodnym wzrokiem przylgnęła do fotografii ojca, którego nigdy nie znała. Ze ściśniętym sercem wpatrywała się w jego podobiznę. Irving Henry, który stał przy ogromnej choince w Wielkim Holu, był ucieleśnieniem młodzieńczej urody i wdzięku. Z falującymi włosami i wąsami wyglądał jak wzór dżentelmena z epoki wiktoriańskiej. Pomimo fatalnej jakości fotografii, datowanej na Boże Narodzenie 1887 roku, Michele dostrzegła uderzające podobieństwo ich twarzy. - Mam po nim dołeczki w policzkach - szepnęła. - I nos. I... taki sam uśmiech. - To nas dosłownie zwaliło z nóg, gdy zobaczyliśmy cię po raz pierwszy – powiedziała cicho Dorothy. - Jesteś, oczywiście, podobna do matki... ale masz też dużo z niego. Michele wpatrywała się w zdjęcie, starając się zapamiętać twarz ojca. - Irving urodził się i wychował w tym domu, w kwaterach dla służby - zdradził Walter. - Był synem kamerdynera. Nawet kiedy po śmierci ojca, Byrona, wyjechał do szkół, wracał do Windsor Mansion na wakacje. W tamtym okresie przyjacielskie stosunki służby z rodziną, u której pracowali, były czymś niespotykanym, ale kamerdyner posiadał najwyższą pozycję wśród służby i Byron cieszył się szacunkiem Windsorów. A jego syn Irving był towarzyszem zabaw córki gospodarzy, Rebecki. - Walter przewrócił stronicę albumu i jego twarz skamieniała. - Słyszałem od tych nielicznych członków rodziny, którzy ją znali, że zawsze była dziwną dziewczynką, której nikt nie lubił. Wygląda jednak na to, że swego czasu byli sobie z twoim ojcem bardzo bliscy. Michele zerknęła na fotografię, której Walter przyglądał się z taką ponurą miną i zakryła usta rękami. Nie wierzyła własnym oczom.
Zdjęcie przedstawiało dziewczynę o ciemnych, bezdusznych oczach, która nie wyglądała ani młodo, ani staro. Stała w salonie Windsor Mansion w długiej, satynowej sukni z turniurą, z głową zwróconą nieco w bok. Jej twarz o ostrych rysach okalały niezwykle gęste, czarne loki. Wstrząśnięta Michele cofnęła się. -To ona - powiedziała zdławionym głosem. - Dzisiaj... chodził na mną jakiś... duch. Nie miałam okazji przyjrzeć się twarzy tej postaci, ale wiem, że... to była ona. -Zrobiła to, Walterze - jęknęła Dorothy. -Już dopadła Michele. Walter objął ramiona wnuczki. -Przez siedem dni nie będzie mogła cię skrzywdzić. Może za tobą chodzić i straszyć cię, ale nie odzyska pełnej formy fizycznej i sił, dopóki nie spędzi w naszych czasach siedmiu dni. Dlatego musimy natychmiast wywieźć cię z miasta... -Czekajcie. - Wstrząśnięta Michele przenosiła spojrzenie z dziadka na babcię. - Skąd o tym wszystkim wiecie? I... dlaczego? Dlaczego ktoś z lat 80-tych dziewiętnastego wieku miałby chcieć zrobić mi coś złego? Urwała, kiedy jej wzrok padł na fotografię na następnej stronie. Podeszła, żeby przyjrzeć jej się lepiej i poczuła nagły chłód w sercu. Na zdjęciu, datowanym na styczeń 1888 roku, jej ojciec i Rebecca stali blisko siebie na stopniach paradnych schodów z konspiracyjnym uśmiechem na ustach. -To ich ostatnie wspólne zdjęcie - powiedział Walter. - Bo w tym samym roku 1888 wydarzyło się coś, co sprawiło, że Rebecca zwróciła się przeciwko twojemu ojcu i znienawidziła go do końca życia... a nawet i po śmierci. Aż po dziś dzień. Nie wiemy, co to mogło być. - Kiedy w 1991 roku Marion przyprowadziła Irvinga do domu, żebyśmy go poznali, przedstawił się jako Henry. Uznaliśmy go wówczas za zwyczajnego, dobrze wychowanego nastolatka z niższej sfery. Myśleliśmy, że to niegroźny młodzieńczy romans i nie próbowaliśmy mu przeciwdziałać. Ale okazało się, że dla nich to było coś poważnego. I wtedy właśnie pojawiła się Rebecca. - Twarz Waltera wykrzywiła się z gniewu na to wspomnienie. - Nagłe zmaterializowanie się dziewczyny zmarłej kilkadziesiąt lat temu było najbardziej przerażającym doświadczeniem w naszym życiu. A mimo to zdołała zdobyć nasze zaufanie. Należała do rodziny Windsorów i miała moc podróżowania w czasie. Udowodniła nam, kim był w rzeczywistości Irving, pokazując nam te właśnie zdjęcia i powiedziała, że ukrył prawdę przed Marion, więc instynktownie uwierzyliśmy w jej zapewnienia, że ten chłopak ściągnie na naszą córkę zagładę - przerwał na chwilę Walter. - Uznaliśmy, że Marion nie uwierzy nam, jeśli spróbujemy odsłonić przed nią prawdę, a może obawialiśmy się po prostu, że nie będzie to miało dla niej znaczenia, ponieważ kochała Irvinga tak bardzo, że gotowa była pójść za nim wszędzie, nawet w inną epokę. Więc ulegliśmy pogróżkom Rebecki i obiecaliśmy ich rozdzielić. - Walter spuścił głowę ze wstydu. - Byłem na pogrzebie Irvinga w 1944 roku, wiedziałem, że zmarł! Dlatego bez oporu uwierzyłem w zapewnienia Rebecki, że to odrażający typ i jego związek z naszą córką spowoduje straszliwe konsekwencje. Mówiła, że musimy ich rozdzielić, zanim będą mieli dziecko. Miała obsesję na tym punkcie, bez przerwy ostrzegała nas, co się stanie, jeśli przyjdziesz na świat. - Próbowaliśmy zapłacić Irvingowi, żeby zostawił naszą córkę - odezwała się Dorothy słabym głosem. - Nie chciał przyjąć pieniędzy. Dopiero kiedy wyrwało się nam, że Rebecca
pojawiła się w naszym domu i zdradziła nam jego tożsamość... cóż, następnego dnia zniknął bez słowa. Na zawsze. Ale nic to nie dało. Marion nigdy nam nie wybaczyła i straciliśmy ją przedwcześnie. A więc stało się właśnie to, czego chcieliśmy uniknąć, współdziałając z Rebeccą. - Dorothy ukryła twarz w dłoniach. - A teraz, po siedemnastu latach, wróciła po ciebie. To jak koszmarny sen. Ale tym razem nie ulegniemy woli tej ziejącej nienawiścią kreatury. Teraz już wiemy, że to ona była i jest naszym prawdziwym wrogiem. -Widzisz, Michele, zawsze darzyliśmy cię głębokim uczuciem - powiedział miękko Walter. - Ukrywaliśmy to wszystko przed tobą, bo wydawało nam się, że nie mamy innego wyboru. Michele wzięła dziadków za ręce. -Nie mogę sobie wyobrazić, czym były dla was te wszystkie lata - powiedziała. - Serce mi się kraje na myśl o tym, co Rebecca zrobiła wam i moim rodzicom. Ale nie pozwolimy jej wygrać. - Michele zacisnęła zęby z wściekłości, gdy uświadomiła sobie, jak inaczej potoczyłoby się jej życie, gdyby nie ta psychotyczna wędrowniczka w czasie. Miałaby oboje rodziców i dziadków, Marion nie musiałaby wychowywać jej jako samotna matka i, co najważniejsze, Michele nie zostałaby sierotą w wieku szesnastu lat. -Rebecca zniszczyła całą moją rodzinę - wyszeptała, gdy w pełni dotarła do niej cała groza tego, co się stało. Podniosła oczy na dziadków. - Co ona chce mi zrobić? Walter i Dorothy popatrzyli na siebie, zapadła dręcząca cisza. -Chce mojej śmierci, tak? - zapytała Michele głosem bez wyrazu. -Pamiętaj jednak, że na razie Rebecca nie może zrobić ci nic złego - odezwał się Walter po dłuższej chwili. - Dlatego postanowiliśmy cię stąd wywieźć póki czas. Wiemy, że tęsknisz za swoim starym domem i dawnymi przyjaciółmi, więc zabukowaliśmy bilety do Los Angeles. W jedną stronę. Zostaniemy tam, dopóki nie minie niebezpieczeństwo. - Nie - sprzeciwiła się stanowczo Michele. - Rebecca terroryzowała naszą rodzinę, zanim przyszłam na świat. Nieważne, dokąd pojadę, ona i tak mnie znajdzie. A kiedy to nastąpi, muszę być gotowa. Muszę z tym skończyć. - Ale... ale jak? - wybełkotała Dorothy. -Jak możesz mieszkać w domu, po którym ona krąży? Jak możesz normalnie chodzić do szkoły? Jak możesz zachowywać się jak zwykle, choć być może zostało ci już tylko siedem dni życia? Jeżeli wyjedziemy z Nowego Jorku, to przynajmniej... - To niczego nie zmieni - przerwała jej Michele. - Skąd wiesz, czy ona nie pojedzie po prostu za nami? Jedynym wyjściem jest znalezienie sposobu powstrzymania jej... na zawsze. - Michele sama nie mogła wyjść ze zdziwienia, jak spokojnie brzmiał jej głos przy wypowiadaniu tych słów. Jak gdyby nie została nagle wrzucona w sam środek koszmaru jak z filmu grozy. Ale na myśl o rodzinie, której pozbawiła ją Rebecca, ogarniała ją taka furia i determinacja, że nie było miejsca na strach. Nagle zobaczyła oczami duszy twarz Phi-lipa i zapragnęła pozostać przy życiu i być z nim. W tym momencie czuła się na siłach pokonać wszelkie przeciwności, jakie mogły stanąć im na drodze. Michele przerzucała strony albumu, aż natknęła się na zdjęcie ojca - takiego, jakim zobaczyła go po raz pierwszy. To był sztywny, oficjalny portret biznesowy z roku 1900. Irving miał wówczas trzydzieści jeden lat, ale w oczach krył się taki ciężar, że wydawał się starszy. Trudno w nim było rozpoznać tamtego wesołego chłopaka z 1887 roku. - Jednego w tym wszystkim nie rozumiem: jeżeli jego , przyjaźń z Rebecca skończyła się
w 1888 roku, to dlaczego jeszcze wiele lat potem pracował dla rodziny? - zastanawiała się głośno Michele. -Najdziwniejsze jest to, że tego zdjęcia pierwotnie w albumie nie było - powiedziała Dorothy ściszonym głosem. - Pojawiło się następnego dnia po jego zniknięciu. -Przeprowadziliśmy poszukiwania w rodzinie, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o Rebecce i Irvingu - podjął Walter. - Nie było to łatwe, ponieważ nie pozostał już przy życiu prawie nikt z tych, którzy ich znali. Ale udało nam się porozmawiać z bratanicą Rebecki, Frances Windsor. Michele przypomniała ją sobie. Widziała małą Frances, znaną jako Frankie, w 1910 roku, podczas spotkania z Clarą Windsor. Frankie była młodszą siostrą Clary. -Spotkaliśmy się z nią w 1993 roku, więc Frances miała już blisko dziewięćdziesiąt lat, ale zachowała doskonałą pamięć. Rebecca była siostrą jej ojca, George'a. Frances zapamiętała ciotkę jako dziwaczną, niesympatyczną kobietę, czarną owcę w rodzinie. Rebecca nigdy nie wyszła za mąż i ciągle odbywała jakieś dalekie podróże, trwające niekiedy kilka lat. George odziedziczył Windsor Mansion po śmierci rodziców, a Rebecca zamieszkała w domu przy Washington Square, ale rzadko bywała w mieście. Jeśli wierzyć Frances, nie chciała mieć zbyt wiele wspólnego z rodziną. Widywali ją tylko wówczas, gdy zjawiała się bez uprzedzenia na wydawanych przez Windsorów balach. Irving, w przeciwieństwie do Rebecki, coraz bardziej zbliżał się do rodziny. Frances mówiła, że ilekroć przychodził omówić z jej ojcem jakieś kwestie prawne lub biznesowe, zjawiał się w Windsor Mansion przed czasem, a potem zostawał jeszcze dość długo po spotkaniu, jakby na kogoś czekał. - Walter wziął głęboki oddech. - Zastanawiam się ciągle, czy to nie na Marion tak czekał, czy to nie ze względu na nią starał się trzymać blisko rodziny. Michele przełknęła, żeby pozbyć się dławiącej guli w gardle. - Czy mój... mój tata spotkał się jeszcze kiedyś z Rebeccą? - Nic o tym nie wiadomo. Rebecca pojawiała się w domu rzadko, a kiedy ona wracała, Irving trzymał się z dala od Windsor Mansion. Frances mówiła, że choć bywał zapraszany na święta i przyjęcia, to ani razu się nie pojawił. - Muszę go odszukać - stwierdziła Michele. - Mam poczucie, że on... że on będzie wiedział, co zrobić. Dorothy zachłysnęła się powietrzem, przerażona pomysłem wnuczki. - Jeśli będziesz go szukać, możesz wejść w sam środek zastawionej przez nią pułapki. Ona żyje w jego epoce! - Nie martw się. Nie podejmę żadnych działań, dopóki nie dowiem się czegoś więcej i nie będę miała... planu. Walter uścisnął jej dłoń. - Pomożemy ci. Przejdziemy przez to razem. Michele wzięła głęboki oddech. Troska malująca się na twarzach dziadków kazała jej się zastanowić, czy przypadkiem nie oszukiwała samej siebie, że mogła podjąć tę między-- wiekową walkę z wrogiem, z którego istnienia aż do dzisiaj nie zdawała sobie sprawy. Ale przecież... nie miała wyboru.
Klucz Nilu to przyrząd umożliwiający podróżowanie w czasie. Nasze klucze pochodzą z samej kolebki wędrówek w czasie, ze starożytnego Egiptu. Wiadomo o istnieniu pięciuset kluczy: po jednym dla każdej rodziny należącej do Stowarzyszenia Czasu. Choć wszystkie mają formę ankh, każdy odznacza się swoim własnym, niepowtarzalnym wyglądem, rozmiarem i charakterem. Każdy Władca Czasu przekazuje swój Klucz Nilu jednemu z członków rodziny przed odejściem z tego świata. Podróżowanie w czasie jest więc darem dziedzicznym. Ta moc krąży w żyłach każdej z naszych rodzin i jest przekazywana z pokolenia na pokolenie przez Gen Podróży w Czasie. Gen ten jest aktywowany w momencie otrzymania klucza. Nawet najwybitniejsi Władcy Czasu nie są w stanie podróżować bez Klucza. Tylko bardzo nieliczni wybrańcy są do tego zdolni. Ja do nich należę. MILLICENT AUGUST, PODRĘCZNIKSTOWARZYSZENIACZASU
3 Gdy przyszła pora pójścia spać, Michele zostawiła zapaloną lampkę na biurku, zamknęła drzwi na klucz i dla pewności podparła je jeszcze fotelem. Na logikę żaden z tych środków ostrożności nie mógł przeszkodzić podróżnikowi w czasie wtargnąć do jej pokoju, a jednak poczuła się nieco bezpieczniej. Wyjęła gazetowe zdjęcie Philipa z halloweenowego balu w 1910 roku, położyła się do łóżka i wpatrując się w fotografię, zapadła w sen. DZIEŃ DRUGI Zegar dziadka Był tak duży, że nie mieścił się na półce Więc przez dziewięćdziesiąt łat stał na podłodze... Michele ruszyła w stronę, z której dobiegał cichy głosik śpiewającej dziewczynki. W jej wykonaniu dziecięca wyliczanka dla maluchów brzmiała dziwnie złowieszczo. Michele ze złym przeczuciem szła po trawniku. Jestem w Central Parku, uświadomiła sobie, przechodząc obok falujących wód jeziora wśród soczyście zielonej roślinności. Ale jak się tutaj znalazłam? I gdzie są ludzie? Kropla wody kapnęła na jej spodnie. Michele spojrzała w dół - miała na sobie piżamę i kapcie zamiast butów. Co, u licha? Zaczęło kropić, więc przyspieszyła kroku, aż stanęła przed starą karuzelą. Skrzypiąca karuzela obracała się powoli, krople deszczu rozpryskiwały się o rzeźbione, malowane konie. Dopiero w tym momencie Michele zauważyła na konikach dwójkę ośmio-, dziewięcioletnich dzieci. Dziewczynka była ubrana odpowiednio do wyprawy do parku, miała biały fartuszek przewiązany żółtą szarfą, dziecięce rękawiczki na małych rączkach obejmujących szyję konika, a na czarnych jak gagat włosach staromodny czepeczek. Chłopczyk natomiast miał na sobie śliczny żakiet Norfolk i spodenki do kolan. Dziewięćdziesiąt lat bez wytchnienia Tik tak, tik tak. Słodki chłopięcy głosik przyłączył się do śpiewu dziewczynki. Odmierzał sekundyjego życia Tik tak, tik tak Zatrzymał się nagle By już nigdy nie ruszyć Gdy starszy pan zmarł.
Gdy piosenka dobiegła końca, dziewczynka odwróciła głowę i spojrzała na Michele takim wzrokiem, że ta cofnęła się z przerażeniem. To nie była niewinna buzia dziecka, z bladej twarzy dziewczynki, twardej i surowej, spoglądały złowieszczo ciemne oczy. W tej twarzy było coś nieprzyjemnie znajomego. Michele miała poczucie, że już kiedyś ją widziała. Dziewczynka zsunęła się zręcznie z drewnianego konika i ruszyła w stronę Michele z wyciągniętymi przed siebie rękami, wpatrując się uporczywie w jej szyję. Michele obronnym gestem zakryła ręką naszyjnik z kluczem. - Co robisz? - zapytał nerwowo chłopiec i zeskoczył z karuzeli. - Cicho bądź, Irving - odprawiła go dziewczynka. To Irving i Rebecca. Michele wstrzymała oddech, gdy chłopiec odwrócił się i spojrzał na nią. Jego buzia była młodszą, chłopięcą wersją jej twarzy. -Tata. - Poruszyła wargami, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. A potem wszystko pociemniało. Ze snu wyrwała ją hiphopowa muzyka płynącą z iPoda. W pierwszej chwili Michele nie pamiętała, gdzie jest. Dziwny sen zdezorientował ją i zostawił w jej żołądku dziwnie mdlące uczucie. Szybko jednak oprzytomniała. Była we własnej sypialni i powinna szykować się do szkoły. Przypuszczalnie będzie musiała zmierzyć się z dziewiętnastowieczną podróżniczką w czasie, ale najpierw czekało ją ponowne spotkanie z Philipem. Ta perspektywa natychmiast usunęła w cień rozważania o Rebecce i ojcu. Michele wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki, a w jej brzuchu trzepotały skrzydełkami motyle, bo być może tego właśnie dnia Philip przypomni ją sobie - albo ona odkryje, kim on naprawdę był. Ale gdy dotarła do łazienki, gwałtownie wciągnęła powietrze. Zobaczyła źdźbła trawy na nogawkach spodni od piżamy... i krople wody na T-shircie. Próbowała sobie przypomnieć, czy nie wychodziła przypadkiem na dwór przed pójściem spać, chociaż doskonale wiedziała, że nie ruszała się z pokoju. Zresztą tej nocy nie padało. Central Park z dzieciństwa jej ojca wcale nie był snem. Ona naprawdę tam była. Nie po raz pierwszy przeniosła się w czasie nie z własnej woli, ale po raz pierwszy wydawało jej się, że to sen. Gdyby trafiła w inny czas, gdyby Rebecca była starsza, Michele mogła nie wrócić stamtąd żywa. Usiadła na brzegu wanny, ukryła twarz w dłoniach i próbowała oswoić się z tym szaleństwem, które stawało się szybko nieodłączną częścią jej życia. Siedziałaby tak pewnie w nieskończoność, zatopiona w rozmyślaniach, gdyby Annaleigh nie zawiadomiła ją przez interkom, że Fritz już podjechał, by zawieźć ją do szkoły. Michele szybko wysuszyła suszarką naturalnie falujące włosy i wybrała do szkolnej, kraciastej spódnicy śnieżnobiałą bluzkę, przypominającą trochę sukienkę, którą miała na sobie na balu Windsorów w 1910 roku. Wklepała podkład, żeby zamaskować sińce pod oczami zdradzające nieprzespaną noc, przyciemniła tuszem rzęsy, musnęła usta szminką i uznała, że jest gotowa. Berkshire, prywatna szkoła średnia o 110-letniej tradycji, mieściła się w przypominającym muzeum budynku, niemal równie imponującym jak Windsor Mansion. Bryłę z białego kamienia otaczały korynckie kolumny, o które tuż przed dzwonkiem na pierwszą lekcję opierała się plecami młodzież z najbogatszych i najsławniejszych rodzin