Ufolka

  • Dokumenty209
  • Odsłony8 497
  • Obserwuję15
  • Rozmiar dokumentów206.3 MB
  • Ilość pobrań5 969

Booth Pat - Siostry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Booth Pat - Siostry.pdf

Ufolka Arkusze
Użytkownik Ufolka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 354 stron)

Booth Pat Siostry Młoda angielska aktorka po śmierci rodziców odwiedza mieszkającą w USA siostrę - sławną pisarkę. Wizyta wywołuje falę przykrych wspomnień. Bohaterka opuszcza dom siostry, lecz ściga ją jej nienawiść...

Prolog W Tarze było juz jutro, lecz dla Scarlett 0'Hara wstał tylko jeszcze jeden kolejny dzień. Przygnębiona, a jednak niepokonana, stała nieruchomo na wypolerowanej, mahoniowej podłodze starego ganku. Z jej piersi wydobyło się westchnienie pełne melancholii, poruszając niezliczonymi zakładkami koronkowej sukni w kolorze kości słoniowej. Nareszcie była w domu — w Tarze gdzie widok pól, drzew, a nade wszystko ukochana, czerwona ziemia icoiry boi jej zranionego serca. Scarlett odetchnęła głęboko, rozkoszując się powietrzem przesyconym zapachem kapryfohum, i otarła napływające do oczu łzy. Widziała już i przeżyła tak wiele nieszczęść. Wspomniała ginącą w ogniu ukochaną Creorgię, gdy wrogie wojska Shermana maszerowały przez Atlantę kierując się w stronę morza; bladą, lecz niezwykle spokojną po śmierci twarzyczkę Bonnie, śmierci, która zabrała tak wielu jej przyjaciół, i... obojętność Retta; jego zupełnie nie interesowały ani jej cierpienia, ani to, jaka przyszłość ją czeka. Wolno przeszła przez ganek otoczony rzędem kolumn, delikatnie poruszając wachlarzem w ciężkim od skwaru powietrzu. Słońce wciąż jeszcze prażyło memiłosiernie, obejmując swymi promieniami senną okolicę. Ileż to takich dni miała juz za sobą: leniwe, przesycone likierem miętowym popołudnia z Ash-leyem, kucyki wśród dereni, ujadające na polach bawełny psy i śmigłe jaskółki na tle błękitnego nieba. Tak wiele pozostało z tamtych lat. Ale to, na czym zależało jej najbardziej odeszło na zawsze, przeminęło z nieczułym wiatrem, pozostawiając jedynie wspomnienie wyciskające łzy z oczu. Jane absolutnie i bez reszty pochłaniała rola Scarlett. Nigdy nie uczyła się gry scenicznej, nigdy też nie słyszała o Stanisławskim i jego metodzie pracy nad rolą. Aktorstwo miała po prostu we krwi. Instynktownie wiedziała, ze aby byc wiarygodnym - trzeba czuć; by być prawdziwym - trzeba cierpieć. I właśnie w tej chwili jej serce było złamane, tak jak serce Scarlett

Zupełnie zapomniała o gotowym do kręcenia sprzęcie, czyhającym jak sęp nad grupą ludzi, wśród których siedział reżyser — Pete Rivkin. Nie miała pojęcia, gdzie znajdowała się filmująca ją kamera, przestała również rozróżniać kredowe znaczki na drewnianej podłodze, które miały ją informować, gdzie powinna się zatrzymać. Nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia. Ona nie grała Scarlett 0'Hara. Ona po prostu nią była. Jej niezwykle naturalne zachowanie i porażająca zmysły uroda, jaśniejąca w tym filmie wyjątkowym blaskiem, z pewnością rzucą Amerykę na kolana. To był pierwszy dzień kręcenia głównych ujęć do długiego serialu telewizyjnego Jutro też będzie dzień — czyli z ogromnym zainteresowaniem oczekiwanego dalszego ciągu Przeminęło z wiatrem. Wszyscy bez wyjątku członkowie ekipy zdawali sobie sprawę, że są świadkami narodzin legendy. Dookoła panowała atmosfera triumfu, widoczna w błyszczących od entuzjazmu .oczach, w obłędnym uwielbieniu dla Pete'a Rivkina, i wyczuwalna w powietrzu niemal całej doliny San Fernando. Jednak odnaleźć ją można było przede wszystkim w przenikliwych, czarujących oczach gwiazdy, w jej urzekającym głosie, od którego wprost zapierało dech, w subtelnym cierpieniu złamanego serca, ukrytego pod cudownym zarysem wspaniałych jak kwiat magnolii piersi. Jane zapamiętała się w cierpieniu. Na nowo przeżywała śmierć dziecka, utratę kochanka, ruinę cywilizacji. Czuła ból — ból Scarlett, swój ból. Podobnie jak Scarlett, znalazła się o krok od katastrofy, a jednak potrafiła się w porę cofnąć. Mimo że przeżyła zaledwie dwadzieścia dwa lata, los wielokrotnie ją doświadczał. Biedna Scarlett, miłość ją zniszczyła. To samo było udziałem Jane. Znalazła się raptem w bezwzględnym świecie Hollywoodu jak ktoś, kto nie zna zasad ruchu drogowego i nagle wtargnie na bardzo ruchliwą autostradę. Nieznajomość reguł gry wiele ją kosztowała. Jednak teraz była królową odnoszącą swój wielki triumf, a tam, w tłumie, świadkiem tego sukcesu była jej siostra, która przez tyle lat z ogromną konsekwencją i bezwzględnością usiłowała zrujnować jej życie. Jane uśmiechnęła się przez łzy na samą myśl o bezsilnej wściekłości kipiącej gdzieś tam, z tyłu, pośród zespołu. Scarlett zareagowałaby podobnie, ją też upajałby smak zemsty, zniszczenie wrogów i pokonanie rywali. Ręka Rivkina, wznosząca się nad głową Jane, przypominała kobrę szykującą się do ataku. Nagle opadła i w tej samej chwili kamera i ekipa, która ją obsługiwała, znalazły się na stanowisku przygotowanym do kręcenia zbliżeń. Jane w tę właśnie stronę zwróciła zalaną łzami twarz, pozwalając ukośnie padającym promieniom słońca oświetlić swój profil. Wciąż uparcie poszukiwała wzruszeń, które sprawią, że wypowiadane przez nią słowa staną się prawdziwe. Co właściwie Scarlett czuła do Retta? Nietrudno było odgadnąć. Sama to kiedyś przeżywała. Ukochany mężczyzna w jej ramionach, pod gorącymi, wilgotnymi od parnych nocy prześcieradłami, podczas gdy całe Los Angeles

pogrążone było we śnie. I ten uwielbiany przez nią człowiek poi/mil ju, luk jak Rett porzucił Scarlett... Kamera podjeżdżała coraz bliżej, aby uchwycić drżenie jej górnej warni, pełną wzruszenia i smutku twarz. — Rett — wyszeptała Jane, a jej głos zadrżał, wyrażając bezmierna rozpacz opuszczonej kobiety. — Rett, przebacz mi, proszę, tak jak ja ci przebaczam. Julie Bennett, usadowiona tuż za ekipą filmową, obserwowała swą siostrę oczami pełnymi nienawiści. Twarz miała tak złą i zawziętą, że pomimo panującego tłoku nagle zrobiło się wokół niej pusto, jak gdyby pracujący w zespole ludzie bezwiednie chcieli się odgrodzić od emanującej z całej jej postaci agresji. Julie była wprost chora z nienawiści, szczęki miała zaciśnięte, krew szaleńczo pulsowała w jej skroniach, a źrenice zwęziły się, wysyłając ostre, jadowite i niszczące jak laser spojrzenie, nakierowane na jeden cel. Tym celem była Jane. Jane — żywe wspomnienie tak przez Julie znienawidzonej matki i uwielbianego ojca. Jane, która pozbawiła ją dzieciństwa, zmusiła do opuszczenia domu rodzinnego, która z taką łatwością zabrała jej dwóch kochanych przez nią mężczyzn. Julie wspominała wszelkie krzywdy, których kiedykolwiek doznała od siostry. Zacisnęła kurczowo nabrzmiałe, wilgotne od potu dłonie, myśląc 0 wszystkich nieudanych — jak dotąd — próbach zemsty. Jakie to miało znaczenie, że była najbardziej poczytną autorką na świecie? Co znaczą sława 1 pieniądze, jeśli nie posiada się władzy, dzięki której można zniszczyć tę jedną jedyną istotę, tak jak to właśnie ona miała zamiar uczynić. Za każdym razem Jane udawało się uciec przed jej zemstą. Julie zastawiała pułapki, przygotowywała truciznę, a jej nieprawdopodobnie płodny, makia-weliczny umysł obmyślał wciąż nowe męki piekielne dla siostry, której z całego serca nienawidziła i którą pogardzała. Jednak wszystkie te podstępy i intrygi nie zdały się na nic. Jane wciąż była nieosiągalna. I oto teraz zaledwie krok dzielił ją od definitywnego ujścia przed zemstą Julie. Serial Jutro też będzie dzień zapowiadał się jako wielki sukces. I dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, że Jane będzie przyczyną tego sukcesu. Ta Jane, która nawet producentów filmowych potrafiła doprowadzić do łez, która wzruszała swą grą profesjonalistów, tak przecież trudno ulegających uczuciom. Jane, Jane. Wciąż tylko Jane, odpływająca na magicznym obłoku w stronę gwiazd, gdzie nienawiść Julie nie będzie już mogła jej dosięgnąć. To była ostatnia szansa. Julie będzie musiała jednak poświęcić siebie, aby zrealizować swój straszliwy zamiar. A to oznaczało dla niej koniec wszystkiego: kariery, reputacji i fantastycznych dochodów. Uśmiechnęła się do siebie ponuro, a jej wykrzywiona gniewem twarz gwałtownie pobladła. To, co się stanie z nią samą, nie przerażało jej, ponieważ była pewna, że tej katastrofy Jane nie przeżyje. Podobnie jak biblijny Samson, niszcząc siebie

zniszczy siostrę. Dla tak wspaniałej zemsty żadna cena nie wydaje się zbyt wysoka. Przycisnęła do falującej piersi ciężką papierową kopertę, której zawartość miała jej właśnie posłużyć jako narzędzie straszliwej kary. Wkrótce już będzie po wszystkim. Zemsta uwieńczy dzieło, gdy ból i zdrada utoną w powodzi, która wszystko pochłonie. — Nigdy ci nie wybaczę, droga siostrzyczko, tego, kim jesteś, kim byłaś, i tego, co zrobiłaś z moim życiem. Obiecuję, że za chwilę zrozumiesz, co to ból — szepnęła do siebie, przeciskając się przez tłum w stronę Jane, a jej wąskie, zaciśnięte usta wykrzywił grymas okrucieństwa. Billy Bingham znajdował się w odległości około sześćdziesięciu stóp od Jane i jakichś dwudziestu od Julie. Jego palec cały czas spoczywał na spuście broni. Przygarbiony, z ciałem skręconym w jakiejś dziwnej pozie, w starych, wytartych dżinsach, przypominał cudaczne straszydło. Wymizerowany i blady jak śmierć, stał niepewnie pośród plątaniny kabli elektrycznych, kamer i dudniących mikrofonów. Z jego sylwetką zdecydowanie kontrastowała twarz — niewinna, łagodna, niemal anielsko piękna. Nikt nie domyśliłby się nawet, jak straszliwej zemsty miał za chwilę dokonać. Oczy Billy'ego chwilami zachodziły mgłą. Stał wśród milczącego tłumu i za wszelką cenę starał się nie zasłabnąć. Potężne fale narastającego bólu wprost rozsadzały mu czaszkę, docierając do każdego jej zakamarka. Błogosławił jednak niejako ten ból, ponieważ ten nie pozwalał mu zapomnieć, w jakim celu on sam tu przybył. Jeszcze nigdy nikogo nie zamordował. Teraz uczyni to po raz pierwszy i z pewnością ostatni. A więc tym bardziej zadanie musi zostać wykonane bezbłędnie. Gdyby stracił przytomność, realizacja tego desperackiego planu mogłaby okazać się niemożliwa. Jednakże aby dotrzeć do celu, potrzebował nieco więcej czasu. Za kilka sekund można będzie już o wszystkim zapomnieć. Pochylił się, a czarne kręcone włosy opadły mu na czoło, gdy zabandażowaną ręką ocierał pot z twarzy. Poszarpane zakończenia nerwów wwiercały się jazgotliwym bólem w udręczoną do granic wytrzymałości czaszkę, gdy walcząc z własną słabością, za wszelką cenę starał się skoncentrować. To będzie jego ostatnie dzieło. Żaden obraz ani rzeźba nie może równać się z tym, czego właśnie ma zamiar dokonać. Jego czyn stanie się świadectwem istnienia prawdziwego dobra i piękna w tym ponad miarę zdemoralizowanym świecie. Jeszcze nigdy nie czuł się tak doskonały. Wszystko miał już za sobą. Zatrzymał się... To ból nie pozwolił mu iść dalej. Straszliwa rana uświadomiła Billy'emu okrutną prawdę. Już nigdy nie namaluje żadnego obrazu. Tak więc życie przestanie mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Dwadzieścia pięć lat, wyjątkowo zgrabna sylwetka, urzekające oczy, niezwykła wyobraźnia, dzięki której nawet to, co pospolite, stawało się piękne,

to tylko niepotrzebne rekwizyty zgranej już sztuki. Zbliża sic oslalm akl dramatu jego życia, a ta, która do tego doprowadziła, jest blisko, blisko tak bardzo blisko. Widział ją przez mgłę, która przesłaniała mu oczy, lecz myśl o kuli i o spustoszeniu, jakie ona uczyni, dodała sił umęczonemu ciału. Zacisnął drżącą rękę na rękojeści ukrytego pistoletu i chwiejnym krokiem przeciskając się przez tłum, ruszył w stronę tej, którą zamierzał zabić. Robert Foley biegł tak, jakby czuł psy gończe szarpiące go za nogawki. Parking należący do studia filmowego znajdował się w odległości około czterystu metrów od ustawionych w plenerze dekoracji do serialu Jutro też będzie dzień, a kolczaste ogrodzenie, którego sam diabeł lepiej by nie obmyślił, uniemożliwiało dotarcie samochodem na miejsce. Płuca Foleya pracowały ciężko jak miechy, a rozgrzane do czerwoności powietrze doliny San Fernando płonęło w jego rozdętych nozdrzach, kiedy usiłował zmusić ciało do nadludzkiego wysiłku. Był szczupły i sprawny fizycznie, lecz czterystumetrowy bieg w kompletnym ubraniu przy trzydziestopięciostopniowym upale zupełnie go wykończył. Pot strugami spływał po jego ciele. Utrudzone mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Pomimo to dalej biegł w żarze lejącym się z nieba, aby za wszelką cenę zapobiec tragedii. W jego głowie, gdzieś bardzo głęboko, rozlegała się upiorna, pogrzebowa muzyka, która potęgowała jeszcze uczucie przerażenia. Za chwilę dokona się tu wyjątkowa podłość, a on jest jedyną osobą na świecie, która może temu zapobiec. Minęło zaledwie kilka minut od chwili, gdy dotarł do rozwikłania pewnej niezwykle ważnej tajemnicy. Przez wiele lat, zupełnie o tym nie wiedząc, miał do niej klucz, a teraz jego obowiązkiem i wręcz przeznaczeniem było otwarcie przysłowiowej puszki Pandory, bo tylko w taki sposób mógł zapobiec zbrodni. Widział już stojących z tyłu ludzi, niemy chaos pajęczej sieci kabli, powódź świateł oraz jadące po szynach kamery. Wciąż biegł, serce waliło mu w piersiach jak oszalałe, a ciężkie niczym z ołowiu nogi z wysiłkiem niosły go w stronę tłumu. Na ganku ogromnej makiety Tary widział Jane, drobną, nieruchomą, absolutnie bezbronną, mówiącą coś do kamery, która zdawała się znakomicie ją rozumieć. Jakże ciężki kamień spadł mu z serca! Nie przerwano więc kręcenia. Jeszcze nie. Na szczęście nie jest za późno. Wciąż nie był pewien, co zrobić. Straszliwy dylemat, przed którym stał, był wciąż nie rozstrzygnięty. Mózg Foleya, natężony do granic wytrzymałości, próbował po raz ostatni podjąć dramatyczną decyzję. Jak postąpić? Foley zdawał sobie sprawę, że chcąc ocalić to, co kochał, musi zniszczyć to, co niegdyś kochał jeszcze bardziej. Nawet w tej chwili, gdy jego ciało pędziło na oślep ku przeznaczeniu, rozum krzyczał: „Zatrzymaj się!" Tego, czego pragnęła jedna jego połowa, druga zabraniała. Co zwycięży: przyszłość czy przeszłość?

Najstraszniejsze było jednak to, że wciąż nie wiedział, co zrobi. Dobiegł do osób stojących z tyłu. Kilku mniej zajętych członków ekipy odwróciło się, spoglądając bez szczególnego zainteresowania w stronę przybysza. W głębi, na wysokości około dwóch stóp, tuż nad miejscem, gdzie rozgrywała się akcja, umieszczono specjalną platformę z kamerą filmową. Robert Foley nie wahał się. Wskoczył na nią, przesuwając wytężonym wzrokiem po kłębiącym się w dole mrowisku. Zauważył ją natychmiast. Groźna postać Julie Bennett torowała sobie drogę wśród tłumu, a ludzie stojący na jej drodze rozstępowali się jak Morze Czerwone przed biblijnym Mojżeszem. W wysoko wzniesionej ręce niczym wyzwanie tkwiła groźna koperta. Wymowa tego gestu sprawiła, że Robert Foley poczuł, iż robi mu się na przemian zimno i gorąco. Julie Bennett uparcie zmierzała w stronę ganku Tary, tam gdzie znajdowała się Jane. — Poczekaj! — zawołał jak tylko potrafił najgłośniej. — Poczekaj! Zabrzmiało to tak, jakby ktoś krzyknął w kościele. Setka głów zwróciła się w stronę tego, kto usiłował zakłócić rytuał filmowania. Wśród głębokiej ciszy głos Foleya zabrzmiał wprost niesamowicie. W niczym nie przypominał jego normalnego głosu. Był dźwięczny, czysty i niezwykle sugestywny. Dla wszystkich, którzy go słyszeli, jak również dla samego Roberta, brzmiał niby głos z innego świata, a słowa zelektryzowały zebraną publiczność. — Zatrzymaj się, Julie Bennett! W imię Boga, zatrzymaj się, nim uczynisz coś, czego nigdy sobie nie wybaczysz!

Część I PRZEMIANA — To cudowny dzień, kiedy dziecko staje się kobietą — powiedziała Mary, spoglądając z rozmarzeniem na osnute mgłą Cotswołds. — To przerażające, kiedy kobieta staje się dzieckiem — powiedział Frederick. Julie Bennett, Przemiana

Rozdział 1 Stratford nad Avonem, Anglia. 1966 Szorstka moja mowa... Toteż i mówiąc w własnej sprawie mało Barw mogę użyć. Za czym w zaufaniu Waszych łaskawych względów, bez ogródki W prostych wyrazach po żołniersku skreślę Cały bieg mojej miłości. Głos rozbrzmiewający ze sceny sprawiał wrażenie czegoś wręcz materialnego. Był promienny, dźwięczny, unosił się w powietrzu, pieszcząc ściany pustego teatru, przenikał jedwabistą obecnością mroczne zakamarki i szybował dumny i niezależny ponad pustymi rzędami krzeseł, chełpiąc się swym czarem i mocą kruszenia pęt trzymających w niewoli wyobraźnię. Sophie siedziała bez ruchu. Patrzyła na scenę zafascynowana, obserwując grę swojego małżonka. Bała się poruszyć czy choćby głębiej odetchnąć, chłonąc całą swą istotą wypowiadane przez niego słowa, które tak bardzo działały na jej wyobraźnię. Wyglądał doprawdy demonicznie: twarz o wyostrzonych, orlich rysach pokryta czernidłem, wzrok przeszywający, sylwetka wyprostowana. Był prawdziwym Maurem, stawał się Otellem. „Szorstka moja mowa..." — w tych słowach było tyle samo kłamstwa, co i najczystszej prawdy. Tu, w Stratfordzie — rodzinnym mieście Szekspira — nikt dotychczas nie nadał słowom poety tak wymownego znaczenia, jak uczynił to Richard Bennett. Wszystko, co mówił, było niezwykle proste i jasne, jak przystało na dzielnego żołnierza, którym był Otello. Wprawdzie jego akcent pozostawiał wiele do życzenia, przynajmniej w gwarnym światku kawiarnianej

cyganerii, w którym Sophie się obracała, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Liczyła się tylko rzeczywistość, a w niej niepodzielnie królował Richard. Ona natomiast nie była już tą Sophie — rumuńską księżniczką, w latach sześćdziesiątych wiodącą prym w najwyższych sferach towarzyskich, lecz zwykłą wiejską dziewczyną, dla której szczytem szczęścia jest umycie stóp swojego pana. Gwałtowny dreszcz przebiegł jej ciało. Przypomniała sobie minione lata. Kiedyś tak właśnie na nią działał. Dziś wszystko powróciło. Przed laty nieprzytomnie pożądała mężczyzny, o którym marzyła od dawna i którego w końcu poślubiła. Był nim Richard Bennett — nie znany nikomu przybysz, wywodzący się z robotniczego środowiska chłopak, który zawojował świat teatru i który w końcu, pomimo skromnego pochodzenia, osiągnął artystyczne wyżyny, aby fascynować świat siłą swego niezwykłego talentu. Choć miał wielkie osiągnięcia, ów świat nie mógł mu darować bezczelności, z jaką ważył się skalać plebejskimi genami krew europejskiej księżniczki. Otello, Murzyn, znakomity żołnierz, był wystarczająco dobry, aby walczyć u boku szlachetnych Węnecjan, którym służył, nie dość jednak dobry, aby być godnym ręki białej arystokratki — Des-demony. Ona mnie pokochała za przebyte niebezpieczeństwa, A jam ją pokochał za okazane nad nimi współczucie. To była prawda. Kochała go nie tylko za to, co osiągnął, ale również za nieprawdopodobne trudności, jakie musiał pokonać, aby dojść do celu. Wtedy był jej bohaterem i teraz stał się nim ponownie. — Richard, to nadzwyczajne. Naprawdę cudowne, ale mówisz trochę za wolno. Ostry, wysoki głos wyrwał ją ze wspomnień. Dyrektor Trevor Phillips z trudnością panował nad podnieceniem. Ten Otello będzie dla krytyków prawdziwą sensacją. Jeszcze nigdy podczas prób Richard Bennett nie był w tak znakomitej formie. Dawał z siebie dosłownie wszystko. Sięgał do najgłębiej skrywanych uczuć, ażeby odnaleźć i wydobyć najbardziej przekonywające. I udało mu się to doskonale. Wszystko było takie wymowne i naturalne. Cierpienia i namiętności roku$604 ożywały jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Nie bez znaczenia był tu zapewne fakt, że Richard domagał się kompletnej charakteryzacji do większości monologów Otella. Jednak Phillips wiedział,ze istnieje inna, o wiele istotniejsza przyczyna tak świetnej gry Bęnnelta. Była nią obecność Sophie na widowni. Przybyła tu dla

Richarda, a on grał tylko dla niej. Phillips obiecał, że zrobi wszystko, aby pojawiła się na premierze. — Dobra, jeśli nie masz nic przeciwko temu, przejdźmy od razu do fragmentu: „Niechby ją cały obóz posiadał... Szczęśliwy byłbym..." Sophie z rozdrażnieniem odwróciła się w fotelu. Jak Phillips śmiał przerywać? Jak śmiał krytykować geniusza, którego talentu i tak nigdy nie zrozumie? Jej rozzłoszczone oczy ciskały błyskawice w kierunku tylnych rzędów, gdzie samotnie siedział Trevor Phillips. W tej samej chwili tuż przy niej rozległ się natarczywy szept: — Ależ, mamo, nic nie mów! To przecież próba, a on jest dyrektorem. Ma prawo robić uwagi i ojciec jest tu dla niego, a nie dla nas. — Och! Zamknij się, Julie! — Sophie ugryzła się w język, z trudem powstrzymując słowa cisnące się na usta. Westchnąwszy z rezygnacją, zajęła poprzednią pozycję w fotelu w oczekiwaniu na dalsze ataki córki. Przez cały dzień starała się uniknąć konfliktu, mimo że wprost kipiała ze złości, i w końcu dała się sprowokować. Jej gwałtowna reakcja na aroganckie zachowanie Julie doprowadziła do wybuchu. Gra, jaką prowadziły od dawna, wciąż miała podobny przebieg: Sophie — bezmyślna, uparta i samolubna — usiłowała zniszczyć to, co dla Richarda miało największe znaczenie — jego dumę, jego sztukę i jego szczęście, podczas gdy Julie — bezinteresowna, dobra i sprawiedliwa — za wszelką cenę próbowała go przed tym uchronić. — Ty się zamknij, samolubna krowo. Nie waż się zniszczyć Otella tatusia, tak jak to zrobiłaś z całym jego życiem — rzuciła Julie przez zaciśnięte zęby. Sophie już dawno zrezygnowała z często używanych przez rodziców frazesów w rodzaju: „Jak śmiesz tak mówić do swojej matki!" Na Julie nie robiły one żadnego wrażenia. — Czy to tatuś uważa, że zniszczyłam mu życie? Julie zamilkła. Tak, to rzeczywiście był problem. Tata tak dalece uwielbiał Sophie, że zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak destrukcyjną rolę odgrywała w jego życiu. A jeśli nawet kiedyś by to do niego dotarło, z pewnością by się z tym pogodził. Podobnie byłoby z ofertami z Hollywoodu. Nigdy by ich nie przyjął, bo Sophie— jej matka — wolała trzymać go w ponurej, wilgotnej Anglii, aby jej wspaniali angielscy przyjaciele mogli dla własnej przyjempości patronować karierze prowincjonalnego niegdyś aktora. Ta myśl doprowadzała Julie do bezsilnej wścieklosci i leżąc w łóżku, śniła o Hollywoodzie, o palmach kołyszacych sie na wietrze,

delikatnych, ciepłych nocach w kanionie. Widziała w marzeniach nazwisko Bennett w jaskrawym świetle neonów i na plakatach. Widziała siebie wraz z ojcem w nowym, wspaniałym świecie bez nieuczciwych reguł gry, deszczu pochlebstw i hipokryzji, z dala od fałszywego przepychu, pompy oraz beznadziejnej gry pozorów. — Nie pozwalasz mu wyjechać do Ameryki. — Twój ojciec potrafi sam decydować o własnym życiu. — Czy wyjechałabyś i zamieszkała z nami, gdybyśmy się przenieśli do Hollywoodu? Sophie wyglądała na poirytowaną. Julie miała wyjątkową łatwość trafiania w sedno. Właśnie teraz, w tej chwili, Sophie była gotowa pójść za swym wspaniałym małżonkiem nawet na dno piekieł, ale przecież nie mogła tego powiedzieć swej rozjątrzonej córeczce. — Prawdopodobnie nie. — Dlaczego? — W głosie Julie zabrzmiała nuta triumfu. — Ponieważ tu jest mój dom i nie chcę go opuszczać. — Mój dom jest tam, gdzie jest mój tatuś, albo tam, gdzie on chce, żeby był. — Podświadomie Julie czuła, że takie właśnie stanowisko powinna zająć żona. — A ja myślę, że już niedługo przekonamy się, iż tatuś chce być właśnie tutaj i właśnie ze mną. — Sophie rzuciła przelotne spojrzenie w stronę córki, aby sprawdzić, czy cios był celny. Jakby na potwierdzenie w oczach Julie zalśniły łzy. Głos Richarda przerwał spór kobiet. Przyjdzie ci przeto mówić o człowieku, Co nieroztropnie, ale bardzo kochał; Co nie był skory do podejrzeń... Teraz Julie nie płakała już nad sobą, lecz nad swym ojcem, nad Otellem i czynem, którego przed chwilą się dopuścił. Desdemona — jego sceniczna małżonka — była martwa, ale dziwnym zrządzeniem losu małżonka prawdziwa czuła się znakomicie i siedziała tuż obok niej na pogrążonej w ciemności widowni. Winna żyła, a niewinna straciła życie. Świat ludzi dorosłych wyraźnie stanął na głowie. Julie zacisnęła mocno powieki, powstrzymując łzy, podczas gdy jej ojciec swą wspaniałą sztuką zacierał granice między fantazją a rzeczywistością. Miał umrzeć, odebrać sobie życie, ponieważ nie mógł znieść tego, co uczynił, ponieważ kochał niemądrze i zbyt uczciwie. Otworzyła oczy i zobaczyła utjiesiony do góry sztylet, jego połyskujące w świetle ostrze.

— Błagam Cię, Boże, uchroń. go od wszelkiego zła, od mojej matki, od niego samego. — Z drżących warg Julie wydobył się ledwie dosłyszalny szept. Modląc się żarliwie, złożyła jednocześnie solenne przyrzeczenie, że jeśli Bóg jej nie wysłucha, sama stanie w obronie ojca. Nagle podniosła rękę do ust, jak gdyby przeczuwała coś złego. Dobry Boże, Panie w niebiesiech, to przecież nie może być prawdziwe ostrze. ...Napisz to wszystko, A w końcu dodaj, że gdy raz w Aleppo... Trevor Phillips wstrzymał oddech. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy współpracował z Królewskim Teatrem Szekspirowskim, nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Nie mógł pojąć obsesyjnej zazdrości, która w świecie wyrafinowanych intryg zakochanego bez pamięci, ufnego człowieka doprowadziła do obłędu. Wyglądało na to, że Richard Bennett odnalazł wreszcie uczucie prawdziwe, pulsujące, którego źródłem były jego własne, dramatyczne przeżycia; do ujawnienia tego uczucia potrzebny był jedynie impuls w rodzaju Sophie, tajemniczej rumuńskiej księżniczki obserwującej go z ciemności. Czyżby to wszystko, co było treścią scenicznej roli: cierpienie, ból, a w końcu ostateczne unicestwienie, przeznaczone było właśnie dla niej? Czyżby miał dokonać poetyckiej zemsty na sobie samym i na kobiecie, która będzie świadkiem jego śmierci? Phillips wstał, wysoko uniósł rękę, chcąc za wszelką cenę zapobiec tragedii. W świetle umieszczonych w górze jupiterów złowieszczo zalśniło ostrze wzniesionego do zadania ciosu sztyletu. Sophie teraz go rozumiała, ponieważ przypomniała sobie poznanego niegdyś młodego, nieśmiałego chłopca — Hamleta, w którym się zakochała. Razem z Otellem odczuwała porażający ból, znała jego źródło i wiedziała, czym zakończy się ten dramat. Była z nim, gdy gotował się na śmierć, do końca wierna wielkiej miłości. Czuła się częścią tego spektaklu, współtworzyła to wszystko, co działo się na scenie, w nie mniejszym stopniu niż Richard. Jej ciało było pełne życia, drżało pod wpływem jego słów, płonęło w ogniu wizji pojawiających się w jej wyobraźni. Ciemne, muskularne ciało Maura fascynowało dziwną obcością i obietnicą niecodziennych rozkoszy. Mężczyzna niezwykle gwałtowny, urodzony żołnierz, był tak konsekwentny i uczciwy w miłości, jak zawzięty, kiedy walczył z Turkami. Ciałem Sophie wstrząsnął dreszcz,

ogarnęła ją nagła fala namiętności. Pochyliła się do przodu, zupełnie zapominając, gdzie się znajduje, a jej drżący język na próżno usiłował zwilżyć wyschnięte wargi. Pożądanie opanowało ją bez reszty. Była przy nim na scenie, uwielbiając go i pragnąc się z nim zespolić. Musiała go mieć. Teraz. Natychmiast. Chciała go nagrodzić, składając mu w hołdzie skromny dar z własnego ciała. Jam tego psa rzezanego uchwycił za gardło Ipierś mu przeszył — tak... Sztylet nieuchronnie zmierzał w stronę serca Otella. Powoli, powoli przesuwał się coraz bliżej celu. Nagle Sophie usłyszała przeraźliwy krzyk. To był jej własny głos, połączony z innym, dobiegającym z tyłu widowni. Richard... nie! — Wstrzymaj się, zaczekaj! — rozpaczliwie wołał Trevor Phillips. Jednak ostrze sztyletu zniknęło głęboko w piersi człowieka, który odebrał sobie życie, ponieważ bezgranicznie kochał. Richard Bennett ugiął się pod uderzeniem straszliwego ciosu. Padł na kolana, obydwie dłonie trzymając na rękojeści śmiertelnej broni. Przez moment trwał w bezruchu, powalony przez ogrom własnej zbrodni, po czym osunął się na bok z ręką wyciągniętą do przodu, jak gdyby chciał dotknąć czegoś nieznanego. Z kącików jego ust, wraz z ostatnim tchnieniem, wydobyły się krople krwi. Na piersi, wokół wbitego ostrza krew kipiąc i bulgocąc zabarwiła purpurą przyozdobioną złotymi galonami tunikę Maura. Ostatni krzyk wydobył się z ust Julie Bennett. Niesamowicie piskliwy ł pełen dziecięcego przerażenia, przebił się przez drżące powietrze. — Tatusiu! Tatusiu! Trzyosobowa widownia stała teraz nieruchomo, jakby wrosła w ziemię — niczym drzewa w martwym lesie. W tej chwili ciało poruszyło się w straszliwym wysiłku konania i ukochana twarz uniosła się raz jeszcze. Jak przed zabiciem całowałem ciebie, Tak niech umieram, sam zabiwszy siebie. — Richard? — głos Sophie brzmiał niezwykle słabo. — Tatusiu? — zawtórowała jak echo stojąca przy niej Julie. — Richard! — zawołał z końca widowni Trevor Phillips.

Po chwili Julie biegła na złamanie karku w kierunku sceny, Sophie rzuciła się za nią, a Trevor Phillips potrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić jakiś koszmarny sen. Sophie bezszelestnie, powolnym ruchem otworzyła drzwi do garderoby. Poruszała się tak, jakby odgrywała scenę z dramatu, który sama dla siebie napisała. Tak, jak się tego spodziewała, czekał na nią. Stała pośrodku małego, zielonego pokoju z liszajami odpadającej farby na ścianach, z tandetnymi meblami i nieprzytulnym jarzeniowym światłem. Unikając spojrzenia Richarda, obserwowała jego odbicie w wyszczerbionym lustrze do makijażu, podziwiając wspaniałą królewską sylwetkę. Krew, która wciąż wyglądała jak prawdziwa, była wszędzie: poplamiona nią była niemal cała tunika i uczernione ciało. Odwrócił się i zobaczył, że obserwuje jego odbicie w lustrze, a kiedy ich oczy się spotkały, zaczął odgrywać rolę, o jaką prosiła go bez słów. Była teraz obok niego, a on wciąż na nią nie patrzył, jego ramiona wciąż nie wyciągały się po nią. Czarne były te ramiona i czarna twarz, a ona taka biała i czysta, europejska księżniczka, która miała właśnie oddać się temu nieokrzesanemu żołnierzowi z dalekich stron. Uklękła przed nim niczym w kościele i sięgnęła po niego jak po sakrament. Przyciągnęła do siebie jego twarde, męskie ciało, tuląc jednocześnie do niego głowę. Ramiona Richarda wciąż były nieruchome, lecz Sophie tego właśnie pragnęła. Chciała sama zrobić wszystko, ofiarować siebie w darze mężczyźnie, którego w tej chwili tak nieprzytomnie pragnęła. Uniosła splamioną krwią tunikę i w tej samej chwili on znalazł się w jej ręku — twardy, wspaniały, silny i niezawodny — taki, jakim był Otello Richarda. Pochyliła się, aby jednocześnie dawać i brać. Wzięła go w usta i poczuła, jak napręża się i drży, kiedy ogarnęło go boskie uczucie podniecenia. Był niewolnikiem, cudownie uwięzionym w jej ciepłych ustach, pieszczonym przez zęby, kochanym przez język. Początkowo Sophie prawie się nie poruszała. W zupełności jej wystarczało, że on tam był, sprawiając jej przyjemność swym podnieceniem. Nagrodą dla niej był cichy jęk Richarda. — Rozbierz się — wyszeptał. Spuściwszy wzrok uczyniła to, czego od niej żądał. Cały czas jednak go nie puszczała. Wciąż mając go w ustach, rozpięła bluzkę, czarną skórzaną minispódniczkę, po czym zsunęła jedwabne diorowskie figi. Nie miała na sobie ani stanika, ani pończoch, nic, z wyjątkiem czarnych, długich butów.

Teraz podniosła wzrok, spoglądając na niego poprzez kaskadę wspaniałych kasztanowych włosów. Jej silne, śnieżnobiałe ramiona kontrastowały z jego uczernioną skórą. Wciąż nie spuszczając z niego wzroku, pochyliła się jeszcze bardziej, coraz głębiej chłonąc go ustami. Richard pochylił głowę. Było zbyt cudownie. Chciał coś powiedzieć, ale słowa nie oddałyby jego uczuć, były niczym w porównaniu z dziką namiętnością, jaką wywoływał jej dotyk. Za wszelką cenę starał się opanować. Nie może przecież zapomnieć. Tylko pamięć o tym, co było, niczym talizman uchroni go przed nawrotem podłego nastroju mrocznych ranków i ponurych wieczorów, kiedy to Sophie należała do świata, a nie do niego, kiedy musiał być świadkiem hołdów, jakie oddawali jej mężczyźni, oczarowani wdziękiem i doskonałością tego kobiecego ciała. Sophie, trwając w bezruchu, więziła intruza, coraz głębiej wsuwając go w usta. Zachęcała go jednocześnie, aby ją coraz intensywniej atakował, bez względu na to, czy sprawia jej przyjemność, czy też ból. W jakimś sensie była to pokuta, słodka pokuta za to, że odebrała mu świat, w którym był królem, w zamian dając własny, w którym nie mógł już panować. Umysł Sophie był kompletnie sparaliżowany, kiedy patrzyła w czarną twarz Maura, prostego żołnierza, który wykorzystując ją tak bezwstydnie i z takim upodobaniem, wciąż kontynuował brutalny akt, niepomny na szok wywołany jego gwałtownymi ruchami, kiedy jednocześnie ściskał długą, białą szyję Sophie, kochając się z jej szeroko otwartymi ustami. Wstrzymała oddech, usiłując za wszelką cenę wytrzymać ból nie do zniesienia, wywołany przez jego zaciekły szturm, aż do chwili, gdy ten ból i rozkosz połączą się w jedno, a mózg przestanie pracować. Richard nie odrywał od niej oczu, atakując coraz mocniej, aż do ostatecznego triumfu — żywego dowodu najwyższego spełnienia. Oczy Sophie były znowu przymknięte, kiedy walczyła, aby przeżyć ten straszliwy atak. Jej wysokie czoło wciąż pokrywał rumieniec namiętności, a ramiona były sztywne i naprężone. Pragnęła jednak tego wszystkiego. Klęczała u jego stóp, oczekując na dalszy ciąg dramatu. Od dłuższego już czasu Richard przyglądał się Sophie, pełen niekłamanego podziwu dla jej nieprawdopodobnego braku jakichkolwiek hamulców. Była wspaniałą, wojowniczą amazonką. Jej sutki, napięte i nerwowe, niemal tętniły nieokiełznanym pożądaniem. Brązowe i jędrne, stanowiły dwa doskonałe punkty szaleńczej żądzy, domagały się pieszczoty ręki lub ust, wieńcząc subtelnie uformowane wzgórki piersi.

Pochylił się nad nią. Delikatnie odgarnął wilgotne włosy z jej twarzy. Ukląkł. Po chwili ciemna twarz Maura spoczęła na ciele Sophie, a jego usta przesuwały się po delikatnej skórze, smakując jej żar i pożądanie. Sophie jęknęła z aprobatą i położyła się na podłodze, przyjmując jak najdogodniejszą pozycję. Ujęła jego głowę, łagodnie ją prowadząc. Dotyk jego ust sprawił, że zamknęła oczy i szeroko rozwarła nogi, dając mu swobodny dostęp do głębin swego ciała. Teraz jego wargi dotykały jej piersi, brzucha i przesuwały się w dół, gdzie zatrzymały się przed ostatecznym zespoleniem. Jej pożądanie osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy jego język — krążący niby koliber wśród płatków szeroko rozwartych kwiatów — jeszcze bardziej ją rozpalił. Uniosła się lekko i pochyliła w stronę Richarda, tak by jego głowa mogła jak najgłębiej zatopić się między jej udami. — O tak, och, Richard, tak, proszę. Teraz jego język tonął w jej wnętrzu, sprawiając tym Sophie niewysłowioną rozkosz. Zanurzał się coraz głębiej w wilgotnym żarze tropikalnej dżungli. Jednak i to Sophie nie wystarczało. Nieokiełznana żądza torturowała jej ciało. Ponaglała go więc, aby akt miłosny stał się jeszcze bardziej gwałtowny i wyrafinowany. Zalewały ją fale dzikiej namiętności. Jak wąż oplotła jego szyję nogami, jakby chciała go uwięzić w uścisku i zatopić w ekstazie miłosnego uniesienia. Sophie nie panowała już nad swym ciałem. Gdzieś wewnątrz niej rozległ się pojedynczy dźwięk — czysty, wyraźny sygnał nadchodzącego spełnienia. Po chwili cudowne dźwięki nasiliły się. Serce waliło jej w piersiach, a oszalałe palce prostowały się i zaciskały kurczowo, podczas gdy ona sama pędziła w stronę wieczności. Był już u celu, a biegły i sprawny język przesuwał się delikatnie i rytmicznie, doprowadzając ją do słodkiego finału, który po chwili nastąpił. Czuła, że coś się w niej rozdziera, zatapia ją, miażdży, a nagła ulewa przesłania cały świat. Targana falami orgazmu mocno przywierała do niego, obejmując nogami jego szyję, a kochające wargi wtapiały się w jego ciemną twarz, na której pozostały ślady jej niepohamowanego pożądania. Wreszcie nastąpił koniec, po czym długo oczekiwane odprężenie. Jej rozluźnione mięśnie uwolniły go, a przeciągłe, głębokie westchnienia sygnalizowały, że doznała wreszcie prawdziwego spełnienia. Uśmiechnęła się, podczas gdy on uklęknął pomiędzy jej szeroko rozwartymi nogami. Była pełna podziwu dla jego doskonałości, dla

doskonałości tego, co jej ofiarował. Wyciągnęła w jego stronę rękę i dotknęła ust, które ją pieściły, ust wciąż mokrych od jej miłości. — Teraz — powiedziała. Gdy zatapiał się w nią, wiedział, że będzie miała jego dziecko. Był tego absolutnie pewny. Teraz kochał ją delikatnie, kierując się uczuciem innym niż tylko pożądanie. To była miłość. Harmonijny, spokojny ruch dwóch istot, zgodnie współpracujących w akcie tworzenia. Składam ci hołd swym ciałem. Taką właśnie wymowę miała ta scena. Nigdy tak jasno nie zdawał sobie z tego sprawy. — Sophie, kocham cię — powiedział. — Tak bardzo cię kocham. Nie odezwała się. Nieustępliwie na niego nacierając, wykonywała gwałtowne ruchy, szeroko rozwarta, w oczekiwaniu na pełne zespolenie. Aż wreszcie nadszedł czas — czas zjednoczenia przeznaczonych dla siebie kochanków. Richard przymknął oczy, gdy poczuł w sobie nieprawdopodobną siłę — moc Stwórcy. Łzy spływały po jego policzkach, gdy poddał się mistycznemu uniesieniu. Trwało to tak długo, aż jego duch uniósł się gdzieś w przestworza, pozostawiając w ciele Sophie swój cudowny podarunek. Jej ciche okrzyki i pieszczotliwe gesty były wymownym podziękowaniem za złożony dar. W chwilę później, po dokonanym już akcie miłości, położył głowę na jej płaskim brzuchu i trzymając ją mocno w objęciach, czule tulił do siebie. Ich szczęście było widoczne jak na dłoni na tle tego niezwykłego pokoju. Promieniowało, emanowało w przepełnione kurzem powietrze, tańczyło radośnie w świetle neonów i odbijało się wesoło od jaskrawozielonej farby olejnej. Do jednego tylko miejsca nie powinno było dotrzeć. Tym miejscem były otwarte drzwi, a w nich, niczym uosobienie bólu i rozpaczy w tym przybytku rozkoszy — stała dziewczynka. Julie Bennett opierała się o framugę drzwi, a ciche łzy spływały po jej piętnastoletniej buzi. Widziała wszystko. Była świadkiem zdrady, która kiedyś miała odcisnąć piętno na całym jej życiu.

Rozdział 2 Czyż nie lepsze to niż Hollywood? Rumuńska księżniczka Sophie miała dumne, wyniosłe spojrzenie; mówiło ono: niewiele jest rzeczy, których pragnę, ale to, czego chcę naprawdę, zawsze otrzymuję. Trójkątny zarys twarzy i wydatne, harde kości policzkowe, przechodzące w ostrą, zdecydowaną linię brody, jakby to potwierdzały. Jednak oczy przeczyły temu zupełnie. Były duże, okrągłe i brązowe. Spoglądały z entuzjazmem i naiwną prostotą, szybko zmieniając obiekt zainteresowania. Sophie dobrze się bawiła i było jej obojętne, co inni o tym myślą. Wsunęła rękę w dłoń męża. Party w Chelsea w latach sześćdziesiątych było symbolem wszystkiego, co najlepsze. Każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie. Księżniczki szalały z gwiazdami muzyki pop, ministrowie spiskowali z agentami, a modelki bawiły się w towarzystwie ważnych osobistości. Sophie była w swoim żywiole. Szalejący Londyn i Richard to był cały jej świat. Richard Bennett roześmiał się. — Czy ty nigdy się nie poddajesz? — Ależ tak, wtedy gdy już postawię na swoim. — Spojrzała na niego zalotnie, a jej długa, łabędzia szyja pulsowała w perlistym śmiechu. — Lepsze już to niż Hollywood bez ciebie — odezwał się chytrze. Stwierdzenie to zabrzmiało właściwie jak pytanie. Czy do Hollywoodu będzie musiał wyjechać sam? — Och, najdroższy. Nie mogę wprost wyobrazić sobie, jak mógłbyś to wszystko zostawić. Tyle ciekawych rzeczy dzieje się w Anglii. Wszystko jest takie nowe i fascynujące, a ty jesteś w samym środku tych wydarzeń. A Hollywood! Naprawdę, to takie... — urwała, szukając właściwego określenia — takie anachroniczne. Richard przez dłuższą chwilę milczał. Czy rzeczywiście był na to

właściwy czas? Chyba nie. Patrząc na rozbawione twarze wokół nich, musiał przyznać, że Sophie w jakimś sensie miała rację. To był zupełnie inny świat — prawdziwa erupcja ludzi zdolnych, przedsiębiorczych, bogatych i pewnych siebie. Nigdy się nie spodziewał, że to kiedyś zobaczy. Dla chłopca z walijskich dolin, któremu wtedy, gdy o Beatlesach nikt jeszcze nie słyszał, udało się wypłynąć jedynie dzięki wspaniałym umiejętnościom aktorskim, ten nowy świat stwarzał ogromne możliwości. Wprawdzie Szekspir niewiele miał wspólnego z rock and roiłem, jednak w latach sześćdziesiątych droga do kariery otwarta była dla każdego. Westchnął i powiedział do Sophie z uśmiechem: — No cóż, nie musimy na razie podejmować żadnej decyzji. Niech jeszcze trochę poczekają. To może tylko podbić moją cenę. W Hollywoodzie nie robi się złych interesów. — Zmienił temat. — O Boże, Sophie, spójrz na tych ludzi, nie wyglądają najlepiej. Niektórym z pewnością przydałaby się transfuzja. Roześmiała się. — Widzę, że po prostu im zazdrościsz. Bladość jest taka fascynująca. Spójrz, Keith Richard sprawia wrażenie, jakby całą noc spędził w szponach Draculi. Czy nie uważasz, że gdyby padły na niego promienie słoneczne, natychmiast by spłonął? Spojrzał na nią rozkochanym wzrokiem. Jej skóra była również blada, lecz wyglądała zupełnie inaczej niż u bawiących się w tłumie gwiazd rocka. Taką bladość jak u niej uzyskuje się tylko dzięki genom. Twarz Sophie, delikatna, miękka, podobna do świeżo uformowanego płatka śniegu, lśniła w blasku świec. Sophie była niezwykle piękna. Szerokie, silne ramiona przechodziły w wąską jak u osy talię, otaczając piersi tak wspaniałe, że tylko niewiele osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, potrafiło się powstrzymać od zerkania w ich stronę. Prosta jedwabna suknia (Ossie Clark) znakomicie podkreślała jej figurę. Wprawdzie nie była przezroczysta, lecz uzyskany efekt był lepszy, niż gdyby Sophie w ogóle nic na sobie nie miała. Ponieważ nie nosiła stanika, widać było dokładnie sterczące brodawki piersi, najwyraźniej podrażnione przez bezustanny kontakt z cienkim, elektryzującym materiałem sukni. Nieprawdopodobnie długie, jak u Allen Jones, nogi wynurzały się spod minikreacji, która z ledwością skrywała mikroskopijnej wielkości figi. Sophie podniosła kieliszek z winem do ust. — Czy nie uważasz, że powinniśmy zdradzić Julie naszą tajemnicę? Wydaje mi się, że to odpowiedni moment. Richard ukrył twarz w dłoniach w geście udanego przerażenia. — O Boże, czy to rzeczywiście konieczne? Tak dobrze się bawiłem. — Jednak niedługo i tak będziemy musieli. Lada dzień stanie się to widoczne. Właściwie to chyba już jest.

— Sama wiesz, że to nieprawda. Gdyby tak było, ktoś z pewnością zwróciłby już na to uwagę. Brzuch Sophie był rzeczywiście płaski jak naleśnik. Znajdujące się w środku dwumiesięczne dziecko musiało być wyjątkowo drobne. — Przecież, o ile mi wiadomo, nie zamierzasz startować w konkursie piękności. Julie oszaleje. — A niech tam! — odezwała się Sophie, potrząsając włosami uczesanymi w słynnym salonie Vidal Sassoon. — Będzie się musiała pogodzić z tą myślą. Richarda dotkliwie zabolały słowa Sophie. Żal mu było córki, która tak nieprzytomnie go kochała, a zarazem przerażał go ten przejaw braku serca u jego pięknej żony, jej arystokratyczny chłód i obojętność na sprawy innych ludzi. Niegdyś podobnie przez nią traktowany, obawiał się, że tamto wszystko znowu powróci. — Źle się stało, że była przy poczęciu. — Zabrzmiało to prawie jak żart, lecz natychmiast poczuł się winny z powodu tonu własnego głosu. Chciał rozbawić Sophie, ale zrobił to kosztem córki. — Och, ma już to wszystko za sobą. W Ameryce do końca życia poddawano by ją terapii. Znowu ta Ameryka. O Boże, jeśli kiedykolwiek tam dotrze — i Sophie razem z nim — nie będzie mu lekko. — Kto jej to powie? — Jeśli ja to zrobię, będzie straszna awantura. Ty jej powiedz. Przecież to twoja córunia. — Sophie spojrzała na niego wyzywająco. Jej ton był agresywny. Odgarnęła z czoła nie istniejące pasmo włosów. Richard stłumił odruch niezadowolenia. To była cała Sophie, błyskawicznie przechodząca od obrony do ataku. Zastanawiając się, co jeszcze powinien jej powiedzieć, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu córki. Nie widział jej od ponad pół godziny. Wprawdzie nie martwił się o nią, chociaż piętnaście lat to nie był odpowiedni wiek, aby uczestniczyć w tego rodzaju przyjęciach, ale Julie często wydawała mu się znacznie bardziej dorosła, niż była w rzeczywistości. — Stoi tam w kącie z jednym facetem z „The Scream" — odezwała się Sophie. — Nawet jeżeli on wie, że Julie ma zaledwie piętnaście lat, to i tak nie ma to pewnie dla niego żadnego znaczenia. Mam nadzieję, że przynajmniej nie cuchnie mu z ust. — O mój Boże, czy ona nie ma czasem jakichś kłopotów? — Oczywiście że nie, głuptasie. Ja tylko żartowałam. U niej nawet Mick Jagger nie miałby żadnych szans. Julie zbyt liczy się z tobą. —

Dała mu żartobliwie kuksańca w bok, a on zwinął się wpół, udając ból. — Wiesz co, chyba wypiję dodatkowo jedną whisky, zanim to zrobię. A może powtórzę to jeszcze raz w toalecie. Mogłabyś popilnować. Wydaje się, że ostatnio ten chwyt zadziałał. — Richard! Nie bądź obrzydliwy. Ale pamiętała. Dobrze pamiętała. Objęła ramieniem męża. Jej suknia uniosła się jeszcze bardziej w górę, prowokując spojrzenia wszystkich mężczyzn znajdujących się w promieniu kilkunastu stóp. — Okay, już idę. Życz mi szczęścia — powiedział Richard, kierując się w stronę córki. Nie było to wcale łatwe. Tłumy ludzi w studio w Chelsea powodowały, że poruszanie się po nim to była nieustanna walka, której towarzyszyły rozlewane drinki, kontakt nagich ciał i konfrontacja twarzą w twarz z ludźmi znanymi i bogatymi, otoczonymi w różnych punktach sali wianuszkiem własnych dworzan i błaznów. Wpadł na fotografa Davida Baileya. — Cześć, stary! Co słychać? Kiedy Sophie zamierza mi pozować do „Vogue'a"? Po chwili — na Justina de Villeneuve — odkrywcę Twîggy. — Serwus, kochasiu. Co u ciebie? Minął mizernie wyglądającego Joego Cockera oraz długonogą, trzpiotowatą Jean Shrimpton. — Bardzo mi się podobał twój Otello, Richardzie. Julie ogromnie się ucieszyła na jego widok. Natomiast towarzyszący jej młody człowiek najwyraźniej spochmurniał. — Cześć, tato. W tej właśnie chwili Mick Jagger ogłaszał światu przez radio Sony, że nie jest w stanie osiągnąć żadnej satysfakcji. Rozmawiający z Julie gwiazdor rocka spojrzał na Richarda tak, jakby ten przeszkodził mu w czymś bardzo intymnym. — Dobrze się bawisz, kochanie? — Wspaniale, tatusiu. Czy znasz Vinniego? On jest z „The Scream". Ubrany w czarną skórę Vinnie, wysoki, o przeszywającym, satanicznym spojrzeniu, był wyjątkowo przystojnym młodym mężczyzną w typie Doriana Graya. Przypominał rozkoszne, pełne życia dziecko, które zagubiło się gdzieś po drodze i teraz w typowym dla lat sześćdziesiątych stylu robi porządki, dokonując totalnego zniszczenia. Skinął chłodno głową w stronę Richarda, lekko poruszając smukłą szyją i dotykając pierścienia w kształcie trupiej czaszki.

— Cześć, stary — rzucił apatycznym, znudzonym głosem. Richard spojrzał na niego podejrzliwie. Obydwaj wywodzili się z tej samej, robotniczej klasy, lecz różne ścieżki doprowadziły ich do złotodajnego źródła. Mieli jednak ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż każdy z nich skłonny był przyznać. Przez chwilę panowała cisza. Atmosfera stawała się tak chłodna, że dłużej milczeć było nie sposób. — Jesteś aktorem, prawda? — Tak. Pracuję w Królewskim Teatrze Szekspirowskim. — Ach, tak. To zespół wyjątkowych durni. Richard uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Na policzkach jego córki pojawiły się czerwone plamy. — Czyżbyś nie słyszał o Szekspirze? — Jej głos zabrzmiał jak smagnięcie biczem. Głęboko osadzone oczy Vinniego stały się niespokojne. Uśmiechnął się promiennie i podniósł w górę obie ręce, jakby chciał się obronić przed ciosem. — Okay, okay. Nie denerwuj się. Już spływam. — Z tymi słowy natychmiast zniknął w otaczającym ich tłumie. — Ciekawy facet — zauważył Richard obojętnie. — Kanalia — wycedziła przez zęby, a po chwili dodała: — Zapytał mnie, czy pójdę z nim do łóżka. — Mówiąc te słowa, uważnie śledziła reakcję ojca. — Mój Boże, jakie to dorosłe. — Tak jak się spodziewał, jego chłodna reakcja bardzo ją rozczarowała. — Powiedziałam mu, żeby dał mi spokój. — Masz szczęście. Spoglądał na córkę, rozważając jednocześnie, czym ta znajomość mogłaby się skończyć. Gdyby Vinniemu bardziej odpowiadał Rubens niż Twiggy, intymny kontakt z Julie mógłby go zaprowadzić do więzienia. Julie była dojrzała jak arbuz. Jej wspaniałe, duże piersi rozsadzały wprost nazbyt obcisłą T-shirtkę. Cała reszta była równie doskonała. Linia ciała biegła od biustu do wąziutkiej talii, aby już po chwili przejść w cudowną krągłość pośladków, podczas gdy nieprawdopodobnej długości nogi wynurzały się spod szerokiego paska drelichu, który miał odgrywać rolę spódnicy. Twarz była pełna i rumiana, o bardzo regularnych rysach, podczas gdy ogromne oczy błyszczały i skrzyły się niczym żywe srebro, jakby chciały powiedzieć: weź mnie albo zostaw w spokoju. Całość była wspaniałym kąskiem, być może niestrawnym dla gwiazdy rockowej typu Vinniego.

Julie przytuliła się do ojca. — Czy przyszedłeś tutaj, aby obronić mnie przed nieznajomym drapieżnikiem? — Ojciec powinien chronić piękną córkę. Rozpromieniła się słysząc ten komplement, a Richard znowu poczuł się winny. Julie, ta skomplikowana, fascynująca istota, którą wydała na świat jego żona, tak bardzo go kochała. Na swój sposób on również ją kochał. Ale ta miłość płynęła z rozumu, a nie z serca, które przepełnione było wyłącznie obsesyjną miłością do Sophie. Odetchnął głęboko. — Kochanie, mamy dla ciebie cudowną wiadomość. — Cień niepewności zabrzmiał w jego głosie. — Jaką, tato? — Julie spojrzała na niego kpiąco, tak jakby czytała w jego myślach i wiedziała, że ta cudowna wiadomość w rzeczywistości wcale nie była taka znów cudowna. Zastanawiał się, jak to powiedzieć. — Mama jest w ciąży — wyrzucił wreszcie. — Będziesz miała małego braciszka albo siostrzyczkę. — Co? Coś ty powiedział? — Głos Julie brzmiał coraz donośniej. — Pomyśl, czy to nie wspaniałe? Wczoraj się upewniliśmy. Nic ci nie mówiliśmy wcześniej, żeby nie zapeszyć. Doktor uważa, że ono ma jakieś dwa miesiące... — W tym momencie ugryzł się w język. Na litość boską, dlaczego to powiedział? Dwa miesiące temu byli przecież w Stratfordzie na próbie Otella. Julie była pozornie spokojna, lecz jej twarz płonęła, a zaciśnięte pięści były zupełnie białe. — Kto jest tym pieprzonym ojcem? — wybuchnęła w końcu. — Pieprzony Otello? — Julie! Łzy napłynęły jej do oczu, a ból wykrzywił twarz. — No więc, tato, kto jest ojcem? To znaczy, czy nie masz wątpliwości? Myślisz, że ty? Chodzi mi o to, że mama zawsze jada lunch z tymi wszystkimi starymi przyjaciółmi. Przecież wiesz, co mam na myśli. Na przykład lord Buckman albo Willie Partington. Na twoim miejscu zażądałabym badania krwi. Uderzenie było celne. Z jak niezwykłą łatwością potrafiła Julie zamienić swoją złość na jego ból. Oczywiście, że to co mówiła, było prawdą. Sophie miała romanse, ponieważ chciała kochać i być kochaną, i to nie tylko przez własnego męża. Jego obezwładniająca, obsesyjna adoracja absolutnie jej nie wystarczała. Gdy tylko znaleźli się wokół niej mężczyźni, robiła wszystko, aby ją podziwiali, zajmowali się wyłącznie jej osobą, wreszcie — żeby tracili dla niej głowy. W którymś

momencie gry przychodziło znudzenie i trzeba było znaleźć kogoś nowego, kto tę nudę rozproszy. I tak to trwało bez końca, a działało jak narkotyk. Co pewien czas Sophie gwałtownie pożądała męskiej adoracji, przypływu romantycznej rozpaczy, to znów podniety seksualnej. Dla Richarda było to prawdziwe piekło. Wciąż usiłował sobie wmawiać, że to tylko niewinna rozrywka, służąca do wyładowania nadmiaru energii, której źródłem był żywiołowy temperament Sophie, za co zresztą również tak bezgranicznie ją kochał. Jednak czasami przychodziły chwile zwątpienia, gdy nabierał podejrzeń, że go zdradza. — Nigdy nie waż się mówić w ten sposób o matce. — Jego głos zabrzmiał jakby z oddali. Oderwał wzrok od córki i niespokojnie rozejrzał się po pokoju. Dostrzegł Sophie, jak zwykle otoczoną rojem wielbicieli. Słynny Vidal Sassoon gładził palcami jej włosy, Terence Donovan, dusza towarzystwa — coś z ożywieniem jej opowiadał, a kuzyn królowej — fotograf Patrick Lichfield krążył wokół tej grupy niczym myśliwy czatujący na zdobycz. Boże, jak on ją kochał. Wydaje się, że to było zaledwie wczoraj, a przecież minęły już lata od chwili, kiedy nikomu nie znana i przez nikogo nie zaproszona wtargnęła do jego garderoby. Stała wtedy przed nim cała drżąca, pełna nieprawdopodobnego uwielbienia dla jego talentu. I wtedy to właśnie powiedziała mu, że zakochała się w jego Hamlecie. — Wielka kreacja i tworzący ją artysta są nie do rozdzielenia — oświadczyła. — A więc jestem zakochana również w panu. Tym brawurowym atakiem brązowooka rumuńska księżniczka otworzyła mu drogę do kariery. Od tego momentu aż do chwili obecnej wciąż był niewolnikiem jej miłości. Teraz i przez wszystkie minione lata to właśnie miłość była sensem jego życia, tak jak kiedyś sukcesy odnoszone na scenie oraz owacje przeznaczone dla niego — syna walijskiego górnika. W tej chwili jednak liczyła się tylko Sophie — jej uroda, dowcip i... wielka klasa, jej brak konwenansów oraz dzika, nieposkromiona swoboda. Z wyschniętym gardłem i śmiertelnie bladą twarzą bezradnie patrzył na córkę. — Och, tato, tak mi przykro. To nie twoja wina — powiedziała Julie i ogromna łza spłynęła po jej policzku. Wiedziała doskonale, kto za to wszystko był odpowiedzialny. Richard patrzył na nią, gdy przedzierając się przez tłum, ruszyła w stronę Sophie. Roztrącała otaczających matkę wielbicieli, jak pijani goście weselni roztrącają na boki zwisające serpentyny. — Jak śmiesz uważać, że masz prawo posiadać jeszcze jedno dziecko?! — wykrzyknęła, zupełnie nie licząc się ze słowami.