Annie Burrows
Matrymonialna oferta
Intrygi i tajemnice 03
Rozdział pierwszy
Styczeń 1815, Londyn
Imogena Hebden wiedziała, że nie powinna winić sióstr Veryan za katastrofę, którą
zakończył się jej pierwszy bal. Właściwie to nie był bal w pełnym tego słowa znaczeniu.
Tuż po Bożym Narodzeniu w Londynie bawili nieliczni przedstawiciele socjety, co, jak
podkreśliła ciotka, stanowiło okoliczność wielce sprzyjającą. Nieobyta w świecie Imo-
gena mogła pokazać się na muzycznym wieczorku u pani Leeming, nie spotykając osób
zajmujących istotną pozycję w towarzystwie, a tym samym unikając ewentualnej kom-
promitacji.
Mimo wszystko Imogena była zadowolona, ponieważ dżentelmen o nazwisku Dy-
sart poprosił ją do tańca. Nieważne, że zrobił to z drewnianą miną, spełniając obowiązek
wobec panny podpierającej ścianę. Sprawiał wrażenie znudzonego, a gdy tylko muzyka
umilkła, skłonił się sztywno i uniknął do pokoju, gdzie grano w karty.
To wtedy zauważyła, że jedna z trzech falban zdobiąca suknię oderwała się i zwisa
smętnie z tyłu. Nie sądziła, by winę ponosił pan Dysart, czułaby przecież, gdyby nadep-
nął na rąbek sukni. Poza tym przez cały czas trzymał się od niej w odległości wy-
prostowanego ramienia. Nie, wydawało się znacznie bardziej prawdopodobne, że to ona
zaczepiła o nogę krzesła, kiedy się poderwała w odpowiedzi na pierwsze zaproszenie do
tańca.
Właśnie zmierzała do pokoju wypoczynkowego, żeby podpiąć oderwaną falbanę,
kiedy drogę zastąpiła jej panna Penelopa Veryan w towarzystwie swojej młodszej siostry
Charlotte i lady Verity Carlow.
- Mam nadzieję, że podobał ci się taniec z panem Dysartem - zagadnęła przymilnie
Penelopa, rozciągając usta w uśmiechu. - Chyba jednak muszę cię ostrzec, byś nie robiła
sobie zbyt wielkich nadziei. Jest moim dobrym znajomym i poprosił cię do tańca tylko
dlatego, że wie, iż my się tobą interesujemy.
Nagle zachowanie pana Dysarta wydało się Imogenie całkiem zrozumiałe. Ludzie
chętnie wyświadczali przysługi bogatej i wpływowej rodzinie Veryanów. Czuła się tro-
T L
R
chę rozczarowana, że pan Dysart nie działał z własnej woli, ale przynajmniej wiedziała,
że kiedy znów go spotka, nie będzie musiała udawać, że go lubi. To dziwne, ale w ciągu
roku, odkąd zamieszkała u lady Callandar, przedstawiono jej wiele osób, jednak żadna z
nich nie przypadła jej szczególnie do gustu.
- Domyślam się, że oczekujesz moich podziękowań - odparła Imogena, jakoś nie
mogąc wzbudzić w sobie wdzięczności za starania Penelopy. Wolałaby już raczej prze-
siedzieć cały wieczór, niż tańczyć z mężczyzną, który chciał się przypodobać Penelopie,
a właściwie jej ojcu, lordowi Keddintonowi.
W oczach Penelopy pojawił się błysk złości.
- Czy suknia, w której wystąpisz na dworze, jest już gotowa? - wtrąciła się szybko
lady Verity.
Imogena odwróciła się do niej z ulgą. Wprawdzie skupiona wyłącznie na modnych
strojach i przyjęciach lady Verity bardzo się od niej różniła, ale przynajmniej nie była
złośliwa.
- Miałam ostatnią przymiarkę - wyjaśniła Imogena.
- Nie podoba ci się suknia? - podchwyciła Charlotte, nie usłyszawszy entuzjazmu
w głosie Imogeny. - Słyszałam, że lady Callandar najęła najlepszą modniarkę i zapłaciła
za całe jardy najwspanialszej brukselskiej koronki!
Imogena zjeżyła się wewnętrznie; Charlotte wyraźnie sugerowała, że nawet naj-
większe sumy i najzręczniejsze modniarki nie zdołają poprawić jej żałosnego wyglądu.
Niestety, miała rację.
Zwiewne muślinowe suknie, w które ciotka ubierała Imogenę, z prostymi spódni-
cami i rzędami delikatnych falbanek, nie pozwalały na swobodniejsze ruchy poza drepta-
niem. A i to czasami źle się kończyło. Zdarzało się, że szew na ramieniu puszczał w dro-
dze z sypialni do pokoju śniadaniowego.
A co do fryzury... Cóż, jej włosy żyły własnym życiem, niezależnie od tego, jak
często Pansy, pokojówka, którą przydzieliła jej ciotka, próbowała je uładzić. Imogena
zauważyła z zazdrością, że loczki Charlotte wdzięcznie okalają jej twarz i wcale przy
tym nie wpadają do oczu. Szkoda, że ciotka nie pozwoliła jej zachować długich włosów i
splatać ich w warkocz, tak jak to robiła wcześniej! Modne panny nosiły krótko przycięte
T L
R
grzywki. Dlatego biedna Pansy co rusz musiała manipulować żelazkiem i upinać nie-
sforne kosmyki. Ta myśl przypomniała Imogenie o konieczności podpięcia oberwanej
falbany.
- Wyglądam okropnie w sukni, w której mam wystąpić na dworze - przyznała z
kwaśnym uśmiechem. - A teraz, jeśli mi wybaczycie... - Ponownie ruszyła do wyjścia.
Dziewczęta jednak nie pozwoliły jej tak po prostu odejść; Charlotte wzięła ją pod
ramię, zmuszając do zwolnienia kroku.
- Spróbuj poruszać się tyłem z takim trenem - powiedziała, chichocząc.
Penelopa zawtórowała jej, poruszając głową na boki, jakby nie mogła sobie wy-
obrazić Imogeny dokonującej takiej sztuki.
- Och, jestem pewna, że sobie poradzisz, jeśli tylko odpowiednio długo poćwiczysz
- wtrąciła uprzejmie lady Verity.
Penelopa prychnęła z powątpiewaniem. Wszystkie dobrze wiedziały, że Imogena
nie jest w stanie spędzić w sali balowej pół godziny, nie uszkadzając sobie przy tym
stroju. Wydawało się niemożliwe, by podołała wymogom etykiety podczas prezentacji na
królewskim dworze. Jakie miała szanse na uniknięcie kompromitacji, występując w suk-
ni z długim koronkowym trenem?
Imogenie wciąż udawało się zachować spokój, ale Penelopa znienacka poruszyła
temat nakrycia głowy.
- Ćwiczyłaś już wsiadanie do powozu? - spytała tonem udawanej troski. - Zakła-
dam, że kupiłaś pióra. Albo przynajmniej... - Zawiesiła głos, kładąc Imogenie dłoń na
ramieniu i zatrzymując ją w miejscu. - Chyba wiesz, jakie są wysokie?
Tego było dla Imogeny za wiele. Zirytowana protekcjonalnym tonem Penelopy
odwróciła się gwałtownie.
- Oczywiście, że wiem! - rzuciła ostro. Charlotte puściła jej ramię, więc wykorzy-
stała okazję, by zademonstrować wysokość nieszczęsnych piór. - Są takie! - Zatoczyła
szeroki łuk w powietrzu nad swoją głową, natrafiając uniesioną ręką na jakiś przedmiot.
Męski głos wypowiedział słowo, którego z całą pewnością panna nie powinna
usłyszeć, a tym bardziej zrozumieć. Obejrzawszy się z przerażeniem, odkryła, że przed-
miot, w który niechcący uderzyła, to kieliszek z szampanem, trzymany przez mężczyznę
T L
R
wychodzącego z bufetu. Cała zawartość wylądowała na jego misternie zawiązanym fula-
rze i spłynęła na pięknie haftowaną, zieloną jedwabną kamizelkę.
- Och! Bardzo przepraszam! - Speszona Imogena sięgnęła do torebki po chustecz-
kę. - Zniszczyłam panu kamizelkę! - Było jej naprawdę przykro, zwłaszcza że kamizelka
stanowiła niemalże dzieło sztuki: nawet dziurki były wykończone tak, że guziki przypo-
minały wysadzane klejnotami owoce wyłaniające się z bujnego listowia.
Wyciągnęła chusteczkę, żeby osuszyć najmocniej zachlapane miejsca. Na szczę-
ście, niewiele trunku wsiąkło w jedwab, istniała więc nadzieja, że kamerdyner poszko-
dowanego zdoła bez większego trudu uratować tę cenną część garderoby swego pana.
Pansy potrafiła usuwać najgorsze plamy nawet z bardzo delikatnych tkanin.
Jednak nim Imogena zdążyła dotknąć chusteczką kamizelki, poszkodowany zaci-
snął palce na jej nadgarstku.
- Niech pani nie waży się mnie dotykać! - rzucił.
Zaskoczona pełnym złości tonem uniosła wzrok, napotykając wściekłe spojrzenie
oczu równie zielonych, jak kamienie zdobiące kamizelkę.
Pomyślałaby, że stojący przed nią mężczyzna jest urodziwy, gdyby nie wrogie
spojrzenie i dołek w podbródku. Miał regularne rysy twarzy, jasne włosy obcięte „na
Brutusa", doskonale skrojony ciemnozielony frak i nieskazitelnie wypielęgnowane pa-
znokcie. Imogena słyszała wiele razy o tym, że coś komuś zaparło dech w piersi, ale jej
samej zdarzyło się to po raz pierwszy. Ale też nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko
równie wspaniałego mężczyzny.
Przywołała się w duchu do porządku. Ubolewała nad tym, że oblała człowieka
przywiązującego tak wielką wagę do własnej prezencji. Czuła się zobowiązana przepro-
sić go za niezręczność.
- Chciałam tylko... - zaczęła, mnąc w palcach chusteczkę.
- Wiem, czego pani chciała - przerwał jej w pół słowa.
Odkąd tylko pojawił się w mieście, matki panien na wydaniu irytowały go, podsu-
wając mu pod nos córki. Jednak znacznie gorsze były zabiegi przedsiębiorczych dziew-
cząt, takich jak ta. Podejrzewał, że wkrótce nie będzie mógł spokojnie się przejść po
T L
R
parku, żeby jakaś kobieta, udając potknięcie na niewidocznej przeszkodzie, nie wpadła
mu w ramiona.
Sądząc po wyglądzie, w tym przypadku miał do czynienia z jedną z prowincjuszek
polujących na bogatego męża, który pomoże jej nabrać ogłady. Z całą pewnością nie była
to wychuchana pannica, dla której największym wysiłkiem jest haftowanie. Przytrzymu-
jąc jej rękę, wyczuł w niej siłę.
Nie rozumiał, dlaczego kobietom się wydaje, że dotykając go, wywrą na nim ko-
rzystne wrażenie. Zaledwie dwa wieczory wcześniej przeżył bardzo niemiłe zaskoczenie,
kiedy panna siedząca obok niego przy kolacji, młoda i na pierwszy rzut oka dobrze wy-
chowana, pod osłoną obrusa przesunęła dłonią po jego udzie. Najwyraźniej ta zamierzała
zrobić to samo z jego torsem, udając że wyciera trunek, który sama na niego wylała.
Nie kryjąc złości, popatrzył jej w oczy. Tęczówki miała pociemniałe, usta wciąż
rozchylone od rozmarzonego westchnienia. Nie wiedzieć czemu zapragnął przygarnąć ją
do siebie i pocałować. Zamiast tego odsunął się od niej gwałtownie.
- Niedobrze mi się robi, gdy pomyślę, do czego zdolne są kobiety takie jak pani,
byle przyciągnąć moją uwagę. - Wbrew temu, co twierdził, jego ciało odpowiedziało na
bliskość panny wyraźnym ożywieniem.
- Takie jak ja... przyciągnąć uwagę... co? - powiedziała zdezorientowana Imogena.
- Proszę nie próbować mnie nabierać, odgrywając urażoną niewinność. I proszę się
do mnie więcej nie zbliżać. Gdyby pani była osobą wartą zauważenia, potrafiłaby pani
zaprezentować mi swoje atuty w bardziej odpowiedni sposób.
Imogena stała z otwartymi ustami, podczas gdy nieznajomy mierzył ją od stóp do
głów spojrzeniem zielonych oczu z taką bezczelnością, że poczuła się, jakby była naga.
- O ile pani jakieś posiada - dokończył kpiąco, nie pozostawiając wątpliwości co do
swej opinii na jej temat.
Jeden z jego towarzyszy podniósł chusteczkę do ust, żeby ukryć uśmiech, pozostali
otwarcie chichotali.
Penelopa i Charlotte zasłoniły twarze rozpostartymi wachlarzami, po czym się od-
daliły. Zrobiły to jednak na tyle opieszale, że Imogena zdążyła dostrzec ich miny - obie
przywodziły na myśl kota bawiącego się przestraszoną myszą.
T L
R
- Och - westchnęła lady Verity, marszcząc zazwyczaj nieskazitelnie gładkie czoło.
- Co za pech. Chyba pomyślał...
- Nie ma wątpliwości, co pomyślał. Okropny typ! Wydaje mu się, że kim jest?
- Nie mam pojęcia, ale wygląda na to, że to ktoś ważny...
- Raczej ktoś, komu się zdaje, że jest ważny! - Imogena nie kryła złości. - Jak on
śmie tak do mnie mówić!
Widząc zmieszanie na twarzy lady Verity, Imogena uzmysłowiła sobie, że zaciska
dłonie w pięści, oddycha ciężko i do tego ciska gromy z oczu. Żadna dama nie powinna
pozwalać sobie na takie zachowanie, szczególnie w sali balowej. Zrezygnowana spojrza-
ła w stronę ławki, gdzie siedziała jej ciotka, pełniąca rolę przyzwoitki i obserwująca
każdy ruch siostrzenicy swojego męża.
- Chyba będzie lepiej, jak dołączę do lady Callandar - zwróciła się Imogena do lady
Verity.
Lady Verity dygnęła z wyraźną ulgą i udała się na poszukiwanie przyjaciółek, na-
tomiast Imogena starała się przygotować w duchu na stawienie czoła ciotce.
Lady Callandar w żaden sposób nie zdradziła rozczarowania faktem, że jej pod-
opieczna zupełnie się nie nadaje do występowania w eleganckim towarzystwie. Nigdy
nie okazywała bowiem emocji w miejscu publicznym. Krytyczne uwagi, wypowiadane
trudnym do zniesienia łagodnym tonem, miały paść dopiero w powozie, podczas drogi
powrotnej do domu, gdzie nikt niepowołany nie mógł ich usłyszeć.
Zaczęły się, tak jak Imogena oczekiwała, w momencie, gdy woźnica zamknął
drzwi.
- Wiązałam z tobą tyle nadziei, kiedy pani Leeming zaprosiła cię na to małe przy-
jęcie. A ty co? Musiałaś wykorzystać tę sytuację, żeby zrobić z siebie widowisko i to
przed jedną z... jeśli nie najlepszą partią w mieście! Goście widzieli, jak wzburzony wi-
cehrabia Mildenhall opuścił salę. - Pokręciła głową. - Jestem pewna, że wszyscy sądzą,
że to przez ciebie, bo oblałaś go szampanem.
Imogena żałowała, że ciotka nie pozwala jej wyjaśnić, iż bynajmniej nie wylała
szampana na tego aroganta, że to był po prostu wypadek... Nagle w jej głowie zaświtało
podejrzenie. Czy to przypadek, że stała w tamtym miejscu i machała ręką akurat w mo-
T L
R
mencie, gdy z bufetu wychodził wicehrabia z kieliszkiem w ręku? Przypomniawszy so-
bie, z jakimi minami odchodziły jej towarzyszki, nabrała niemal pewności, że cała sytu-
acja została zaaranżowana przez Penelopę Veryan, oczywiście z pomocą Charlotte.
Wiedziała jednak, że nie ma sensu oskarżać sióstr Veryan, bo mogła łatwo przewi-
dzieć, co ciotka odpowie: że gdyby Imogena nie była taka narwana i nie wymachiwała
rękami jak wiatrak, kamizelka wicehrabiego nie doznałaby uszczerbku.
Wuj był jeszcze bardziej zaślepiony, gdy chodziło o siostry Veryan. Wciąż powta-
rzał Imogenie, że powinna naśladować ich maniery, i nieustannie dawał jej za wzór te
„doskonale wychowane młode damy". Wszystko dlatego, że słuchały go z głowami
przechylonymi na bok i zachwytem w oczach, jakby chłonęły każde słowo nawet wtedy,
gdy plótł bzdury. Do tego poruszały się z gracją, miały piękne stroje i zachowywały się
niezwykle układnie. O tak, bardzo pilnowały, żeby przed osobami tak wpływowymi jak
lord Callandar nie zdradzić się ze swoimi skłonnościami do płatania innym złośliwych
kawałów.
Cóż, jeśli na tym polegało bycie damą, to Imogena mogła się tylko cieszyć, że nie
jest nią w oczach swoich opiekunów. Nie zamierzała bowiem naśladować tych podstęp-
nych kocic w paskudnym traktowaniu bliźnich.
- Pomyśleć tylko, ile trudu zadała sobie pani Leeming, żeby go ściągnąć - ciągnęła
z wyrzutem lady Callandar. - Będzie na mnie wściekła. Niedawno odziedziczył tytuł i
przyjechał do miasta, żeby szybko znaleźć narzeczoną i osłodzić tym ostatnie chwile
swojemu biednemu, zacnemu ojcu, hrabiemu Corfe'owi. Pani Leeming ma dwie córki, na
które bardzo chciała zwrócić jego uwagę.
Nic dziwnego, że był trochę zdenerwowany, skoro jego ojciec leżał na łożu śmier-
ci, pomyślała Imogena. Kobiety mu się narzucały, wiedząc, że przybył do stolicy w po-
szukiwaniu kandydatki na żonę, i zapewne stąd brała się jego wyniosłość. Ale żeby zali-
czać ją do ich grona tylko dlatego, że machnęła ręką! Przecież nawet nie wiedziała, że on
za nią stoi. Myślał, że ona ma oczy z tyłu głowy? Może i był zniewalająco przystojny, ale
jeśli nie potrafił rozróżnić zwykłego wypadku od celowego zabiegu, który miałby zwró-
cić jego uwagę, to oznaczało, że nie tylko porusza się dumnie niczym paw, ale ma też
ptasi móżdżek.
T L
R
- Co ty sobie myślałaś? - nie przestawała mówić ciotka. - Nie... - Zamknęła oczy i
uniosła dłoń w geście irytacji, który Imogena zdążyła tak dobrze poznać. - Nie ma sensu
cię o to pytać! Wystarczy nieprzerwany strumień wymówek, którymi nas raczysz, odkąd
lord Callandar sprowadził cię do naszego domu po śmierci twojego ojczyma. - Otwarła
oczy i Imogena dostrzegła w nich tyle smutku, że ogarnął ją żal. - Wielka szkoda, że mój
mąż nie zabrał cię z tego domu wcześniej. - Słowa „tego domu" lady Callandar wymó-
wiła szczególnym tonem. - Powinnaś była u nas zamieszkać zaraz po śmierci matki albo
rok czy dwa później, kiedy był właściwy moment na wprowadzenie cię w świat. Wtedy
byłaś wystarczająco młoda, żeby wyzbyć się choć części fatalnych przywar. - Westchnę-
ła ciężko. - Oczywiście, można współczuć twojej biednej matce, bo nigdy nie doszła do
siebie po... - zacisnęła na moment powieki. - ...tej strasznej tragedii, jednak nie powinna
była pozwolić ci zdziczeć przy tych młodych Bredonach.
- Moich braciach - nie wytrzymała Imogena.
Wiedziała, że dziewczęta nie powinny się spierać ze starszymi od siebie, ale cza-
sami nie była w stanie powściągnąć języka. Wuj oświadczył jej, niespełna tydzień po
tym, jak zamieszkała w jego domu, że to jej najgorsza wada.
- Dobrze wychowane młode damy - powiedział wówczas, opuszczając kąciki ust w
wyrazie rozgoryczenia - nie powinny nigdy przedkładać swoich racji nad te, które usły-
szą od dżentelmena. W istocie, w ogóle nie powinny mieć własnych opinii.
- Nie mieć własnych opinii? - Imogena nie potrafiła ukryć zdumienia. - Jak to w
ogóle możliwe? - Była przyzwyczajona do prowadzenia z braćmi żywych rozmów przy
stole. Nawet ojczym lubił brać w nich udział, ponieważ od czasu do czasu nie miał nic
przeciwko pouczającym debatom.
- Przybrani bracia - sprostowała z naciskiem ciotka. - Nie łączą was więzy krwi.
Imogena się żachnęła. Kiedy Hugh Bredon, uczony, którego z czasem zaczęła
uważać za swojego ojca, zmarł, jego drugi syn Nicomedes nie szczędził trudu, by po-
zbawić ją złudzeń w kwestii ewentualnego dziedziczenia.
- Mój ojciec nigdy cię nie zaadoptował - oznajmił chłodno. - W oczach prawa nie
jesteś moją siostrą. Dlatego odtąd nasze wspólne zamieszkiwanie byłoby wysoce nie-
właściwe.
T L
R
Nick, zdobywający szlify adwokata, już wcześniej przekazał jej przykrą wiado-
mość, że posiadłość Brambles - miejsce w którym dorastała i które uważała za swój dom
- trzeba sprzedać, żeby spłacić długi, jakich narobił Hugh pod koniec życia.
- To, co zostanie, przypadnie w równych częściach mnie, Alaricowi i Germanicu-
sowi.
Czuła się tak, jakby Nick ją uderzył.
- A co ze mną? - spytała przez ściśnięte gardło.
Nie mieściło jej się w głowie, że Hugh mógł zostawić wszystko synom, którzy na
jej barki złożyli cały ciężar opieki nad swoim chorym ojcem. Nie miała pretensji do żad-
nego z braci. Nick był zbyt pochłonięty studiowaniem prawa. Alaric walczył na Półwy-
spie Iberyjskim wraz ze swoim regimentem. Germanicus, porucznik marynarki, pełnił
służbę na Karaibach. Nie, to decyzja ojczyma wydała jej się krzywdząca i nie mogła się z
nią pogodzić.
Kiedy Nick zaczął mówić o intercyzie i wdowiej rencie, wstąpiła w nią nadzieja,
bo okazało się, że przynajmniej matka nie zamierzała jej zostawić bez jednego pensa. W
istocie, pozostawiła swemu jedynemu żyjącemu dziecku całkiem pokaźną sumkę. Wyja-
śniając, że te pieniądze znajdą się w dyspozycji Imogeny, kiedy ukończy dwadzieścia
pięć lat, Nick wyraźnie unikał jej wzroku.
- Niestety, mój ojciec w jakiś sposób uzyskał do nich dostęp i poczynił nieroztrop-
ne inwestycje.
Z wyrazu twarzy Nicka Imogena domyśliła się, że ojczym roztrwonił cały majątek
jej matki.
- Co w takim razie mam robić? - spytała bezradnie. - Szukać posady?
Prawdopodobnie mogłaby dostać pracę w szkole. Dorastając w domu człowieka,
który poświęcił życie na studiowanie historii starożytnej, korzystała z bogatej biblioteki.
Mogła uczyć różnych przedmiotów, i to zarówno chłopców, jak i dziewczynki.
- Nie jest aż tak źle - zapewnił ją Nick. - Rodzina twojej matki zgodziła się, byś z
nimi zamieszkała, a kiedy zakończysz żałobę, wprowadzą cię do towarzystwa. Jeśli uda
ci się znaleźć kandydata na męża, który spodoba się twojemu wujowi, da ci posag w
wysokości majątku, jaki dziedziczyłabyś po matce.
T L
R
W tej sytuacji, mimo że perspektywa wytrzymania na salonach choćby jednego
sezonu napawała ją grozą, Imogena spakowała się i wyjechała, aby zamieszkać z lordem
Callandarem, bratem swojej matki, oraz jego żoną, lady Callandar. Wprawdzie nie znała
ich osobiście, ale lord Callandar przysyłał życzenia na urodziny Imogeny i jej matki.
Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by zwrócić się do rodziny jej ojca, zważyw-
szy na ich niechętny stosunek do jej matki. Przypisywali jej całkowitą winę za to, co
ciotka nazywała „straszną tragedią". Imogena nie miała z nimi żadnego kontaktu.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytała ciotka, uderzając ją złożonym wachla-
rzem w nadgarstek. - Usiądź prosto, a ręce trzymaj na kolanach, zamiast je tak bezmyśl-
nie splatać!
Imogena wzdrygnęła się, słysząc gniew w głosie ciotki. Posłusznie wyprostowała
plecy. Było jej autentycznie przykro, że sprawiła rozczarowanie wujostwu, którzy na
swój sposób okazywali jej troskę. Wuj wydał sporo pieniędzy, starając się nadrobić to, co
uważał za braki w jej edukacji. Płacił za lekcje poprawiające sposób chodzenia oraz lek-
cje tańca i zachęcał ciotkę do kupowania jej coraz to nowych strojów, aż wreszcie miała
ich tyle, że mogłyby jej starczyć na całe życie.
Mimo to nie czuła się dobrze w domu wuja Herriarda. Może dlatego, że wciąż pa-
miętała krótki okres, który spędziła tam poprzednio, po „strasznej tragedii". Miała wów-
czas wrażenie, że dziadek jest ciągle o coś zły, a jej matka cały czas płakała. Nikt nie
chciał jej powiedzieć, co się stało z jej starszym bratem Stephenem. Dziadek krzyczał na
nią, gdy tylko ośmieliła się o nim wspomnieć, nazywał ją niegrzeczną dziewczyną i gro-
ził, że każe ją zbić, jeśli jeszcze raz wymówi to imię. Zastygała wówczas bez ruchu na
schodach, w poczuciu bezgranicznego osamotnienia.
Wcześniej, kiedy dorośli się kłócili, Stephen zabierał ją gdzieś, gdzie nie mogła ich
słyszeć. Po jego zniknięciu nie miał kto stanąć pomiędzy nią a tym wielkim, groźnym
człowiekiem i to ją przerażało. Nawet pokój dziecinny nie spełniał roli bezpiecznej kry-
jówki - bez Stephena stał się więzienną celą. Miała wrażenie, że zostawiano ją na całe
dnie za zamkniętymi drzwiami, ale przecież nawet dziadek nie mógł być aż tak okrutny.
Musiał dbać choćby o to, żeby pokojówka przynosiła jej coś do jedzenia.
T L
R
Tak czy inaczej, choć bardzo się starała docenić wielkoduszność wujostwa, złe
wspomnienia nie chciały jej opuścić, ilekroć przekraczała próg wspaniałej rezydencji
przy Mount Street.
Kiedy jej matka wyszła za Hugh Bredona, życie Imogeny całkowicie się zmieniło.
Skończyła się samotność i poczucie opuszczenia; pierwszy rok w Brambles spędziła na
nauce wędkowania, strzelania i jazdy konnej, żeby dotrzymać kroku nowym starszym
braciom. Nie uważała tego za zdziczenie, jakkolwiek przez następne dziewiętnaście lat,
do końca swego pobytu w Brambles, miała zdecydowanie więcej swobody niż, zdaniem
wuja i ciotki, powinna mieć panna z dobrego domu. Kiedy zachciało się jej odwiedzić
znajomych, kazała osiodłać klacz albo zaprzęgać do giga i wyruszała w drogę bez żadnej
asysty. A potem, po śmierci matki, zajmowała się prowadzeniem domu Hugh Bredona.
Miała świadomość, że wuj Herriard nie pozwoliłby na to, by szesnastoletnia
dziewczyna prowadziła mu dom. Nigdy by jej na tyle nie zaufał. Ojczym może nie oka-
zywał uczuć, ale wierzył w jej możliwości. Sprawdzał rachunki tylko przez kilka pierw-
szych miesięcy i chociaż jej nie chwalił, to również nie narzekał. Pragnął tylko jednego:
w spokoju poświęcać się pracy naukowej. Imogena czuła dumę, że może mu to zapew-
nić.
Musiała jednak stawić czoło faktom, a były takie, że Hugh Bredon nigdy tak na-
prawdę nie uważał jej za córkę. Jakby nie mógł zapomnieć, że jest owocem pierwszego,
niefortunnego małżeństwa jego żony z baronem Framlinghamem.
- Przykro mi, że tak cię rozczarowuję, ciociu - powiedziała Imogena, bezwiednie
opuszczając ramiona. - To nie znaczy, że nie staram się zachowywać tak, jak byś sobie
życzyła...
- Wiem - przyznała ciotka. - To jest w tym wszystkim najbardziej irytujące. Trudno
cię karcić za błędy, których nie jesteś w stanie uniknąć. Tkwią tak głęboko w twojej na-
turze... Gdybyś chociaż była taka ładna jak twoja matka - powtórzyła po raz chyba setny.
Widząc Imogenę po raz pierwszy, lady Callandar wykrzyknęła:
- O mój Boże! Co za szkoda!
Mocno skręcone włosy i szare oczy o inteligentnym wyrazie sprawiały, że Imogena
była uderzająco podobna do swojego ojca, Kita Hebdena, barona Framlinghama.
T L
R
- Oczy typowe dla Framlinghamów - zauważył z niechęcią lord Callandar. - Pa-
trzyli na ciebie tak, jakby wiedzieli coś, czego ty nie wiesz.
- Każdemu, kto go znał, wystarczy raz na nią spojrzeć, by powiedzieć, że będzie
taka sama jak on - orzekła z troską lady Callandar.
- Zatem będziesz musiała się postarać, żeby nie mieli powodów tak myśleć -
oznajmił stanowczo lord Callandar.
- Imogeno, moja droga - zwróciła się do niej ciotka ze współczuciem, kiedy jej mąż
opuścił pokój. - Nie przejmuj się zanadto ocenami wuja. Jesteś... - Zamyśliła się, po
czym twarz jej pojaśniała. - Jesteś jak śliczna róża, która pozbawiona właściwej pielę-
gnacji źle się rozrosła. Wuj może ci się wydać surowy, ale jest taki, bo pragnie zobaczyć
cię w rozkwicie.
Od tamtego dnia ciotka zaczęła „przycinanie", żeby nadać jej odpowiedni kształt.
- Gdybyś tylko mogła się nauczyć chodzić tak jak Penelopa i Charlotte! - powta-
rzała. - Wówczas ludzie w czasem przestaliby mówić o kolczastym owocu „strasznej
niesławy" twojej matki!
Chociaż skandal związany z osobami jej rodziców miał miejsce przed dwudziestu
laty, pojawienie się Imogeny w towarzystwie o nim przypomniało. Jej matka miała ko-
chanka. W jej kręgach nie było to bynajmniej niczym niezwykłym, ale napięcie po-
między Williamem Wardale'em, hrabią Leybourne'em, a Kitem Hebdenem, baronem
Framlinghamem, osiągnęło niebezpieczny poziom. Najpierw wdali się w bójkę na pięści,
a zaledwie kilka tygodni później hrabia brutalnie zasztyletował ojca Imogeny. Jakby tego
było mało, okazało się, że w grę wchodzi szpiegostwo. Hrabiego Leybourne'a uznano za
winnego nie tylko morderstwa, ale i zdrady stanu. Został pozbawiony ziemi i tytułów, a
następnie skazany na śmierć przez powieszenie.
Nic dziwnego, że ludzie patrzyli na nią i szeptali do siebie ukradkiem, kiedy się
pojawiała.
Nie była ładna ani bogata, brakowało jej wdzięku i do tego nosiła nazwisko koja-
rzone ze skandalem. Pani Leeming należała do bardzo nielicznych osób z towarzystwa
gotowych rozstrzygnąć wątpliwości na korzyść Imogeny. Tyle że Imogena, do-
prowadzając do scysji z wicehrabią Mildenhallem, zaprzepaściła szansę pokazania, że
T L
R
różni się od swoich rodziców. Dlatego należało się spodziewać, że obietnice zaproszeń,
które ciotce udało się zdobyć prośbą, groźbą i przekupstwem, zapewne nie zostaną do-
trzymane.
- Może powinniśmy dać sobie spokój z szukaniem dla mnie męża - powiedziała
niepewnie Imogena.
Zaczęła podejrzewać, że wychodząc za mąż za człowieka, który by się podobał
wujowi, nie mogłaby liczyć na szczęście. Im więcej dowiadywała się o ludziach z tak
zwanego towarzystwa, tym lepiej rozumiała decyzję matki, żeby dobrowolnie udać się na
wygnanie z Hugh Bredonem do jego odległej posiadłości w Staffordshire. Miał swoje
wady, ale nigdy nie traktował Amandy jak krzewu, który trzeba bezustannie przycinać,
żeby utrzymać jego wymyślny kształt.
Ciotka posłała jej srogie spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. Powóz zaczął zwal-
niać.
Imogena zeskoczyła na ziemię, ignorując wyciągniętą rękę lokaja. Postanowiła, że
jeśli kiedyś będzie miała dzieci, dołoży wszelkich starań, by każde z nich czuło się ko-
chane takim, jakie jest, niezależnie od tego, czy będzie chłopcem, czy dziewczynką. Nie
będzie tłamsić ich osobowości i nie pozwoli, aby miały poczucie, że wciąż muszą zabie-
gać o jej akceptację. Tyle że wydawało się mało prawdopodobne, by kiedykolwiek miała
dzieci.
Wchodząc za ciotką po schodach, myślała o tym, że żaden mężczyzna odpowiada-
jący wujostwu nie chciałby się związać z dziewczyną taką jak ona. Wystarczyło sobie
przypomnieć pogardę bijącą z oczu wicehrabiego i kpiące uśmieszki jego towarzyszy,
aby nabrać pewności, że nie uda jej się sprostać oczekiwaniom.
- Wejdźmy tutaj, moja droga - powiedziała ciotka, kierując się przez hol do salonu.
W milczeniu czekała, aż lokaj pozapala świece, roznieci ogień w kominku, a wreszcie
spytawszy, czy czegoś im nie potrzeba, zostawi je same. - Usiądź prosto - napomniała
Imogenę, która zajęła miejsce na sofie. - To, że doznałaś małej nieprzyjemności, nie
usprawiedliwia zapominania o manierach.
Imogena wyprostowała się, gotowa na kolejny wykład o tym, jak powinna się za-
chowywać młoda dama.
T L
R
- Nie wzięłam cię do swojego domu i nie uczyłam zasad panujących w towarzy-
stwie tylko po to, żebyś odpadła na pierwszej przeszkodzie - ciągnęła lady Callandar. -
Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyś przed końcem sezonu zawarła obiecującą
znajomość.
Imogena wyobraziła sobie niezliczone bale, które spodziewała się przesiedzieć pod
ścianą, obserwując ładniejsze i bogatsze dziewczęta, wirujące na parkiecie w ramionach
adoratorów. Jedynie z obowiązku jakiś dżentelmen mógł poprosić ją do tańca, tak jak to
było w przypadku pana Dysarta. Pomyślała o piknikach i proszonych śniadaniach, pod-
czas których będzie musiała znosić złośliwe uwagi dziewcząt, takich jak Penelopa i
Charlotte. Także o tym, że musi się pilnować, aby się nie wydać podobna do rodziców.
Popatrzyła na twarz ciotki, ściągniętą w wyrazie stanowczości. Biedna, zdetermi-
nowana kobieta, która podjęła się beznadziejnej walki o jej przyszłość... Za nic nie
chciała stać się dla wujostwa ciężarem na resztę życia.
- Gdyby do końca sezonu nikt mi się nie oświadczył, mogłabym poszukać posady
nauczycielki. Chyba nie chcielibyście, żebym wiecznie z wami mieszkała?
- O tym zdecyduje lord Callandar. Jestem pewna, że nie spodoba mu się pomysł,
by ktoś z rodziny Herriardów uczył w szkole.
- Ale ja nie noszę nazwiska Herriard - zwróciła jej uwagę Imogena. - Nazywam się
Hebden. - To dlatego Hugh Bredon nie chciał jej adoptować. Ponieważ była córką nie-
sławnego Kita Hebdena. - Nikt się nie zdziwi, ciociu, że nie udało ci się ze mnie niczego
wykrzesać, chociaż wszyscy widzą, jak bardzo się starasz zrobić ze mnie osobę bar-
dziej... - Szukając odpowiedniego słowa, zatoczyła ręką szeroki łuk, po czym zmarsz-
czyła czoło. - Zrobić ze mnie osobę mniej...
Lady Callandar wpadła jej w słowo.
- Na tym właśnie polega problem, prawda? Jesteś, jaka jesteś, moja droga, i zaczy-
nam wierzyć, że żadna siła na tej ziemi niczego nie zmieni.
- Przykro mi, ciociu. - Imogena pochyliła głowę i zaczęła ściągać rękawiczki. Ma-
teriał na wierzchniej stronie był lepki od zaschniętego szampana. - Nie chcę, żebyś się za
mnie wstydziła czy miała przez mnie kłopoty.
T L
R
- Wiem, moja droga - powiedziała ciotka, wzdychając raz jeszcze. - Tyle że kłopo-
ty same się do ciebie garną.
Rozdział drugi
Imogena siedziała w salonie z tamborkiem na kolanach i bardzo się starała nie dać
po sobie poznać, że uważa haftowanie za zajęcie całkowicie bezużyteczne.
Spędzała w domu słoneczny dzień, wyszywając jedwabne kwiaty na kawałku
płótna, podczas gdy prawdziwe krokusy rozkwitały w parku oddalonym niespełna dwie-
ście jardów stąd... I to dlatego, że ktoś przypadkiem mógłby wpaść z wizytą! Wprawdzie
jej samej nikt nie odwiedzał, ale kiedy ciotka przyjmowała wizyty, przez salon przepły-
wał nieprzerwany strumień gości. Lady Callandar uparła się, by wszyscy widzieli Imo-
genę siedzącą cicho w kącie, skupioną bez reszty na robótce, i kończąc odwiedziny, wy-
chodzili z pochlebną opinią o niej.
Nie zmieniało to faktu, że Imogena w żaden sposób nie potrafiła dostrzec sensu w
tworzeniu czegoś, co nie będzie miało praktycznego zastosowania.
- Lady Verity Carlow - oznajmiła ciotka takim tonem, jakby przywoływała naj-
wyższy z autorytetów - spędza całe godziny z igłą w ręku.
Cóż, Imogenie też się to zdarzało w Staffordshire: naprawiała braciom koszule,
obszywała sterty bielizny i cerowała skarpetki. Wówczas nie miała nic przeciwko temu.
Zwłaszcza kiedy jeden z chłopców dotrzymywał jej towarzystwa, czytając na głos.
Cofnęła się pamięcią do czasów, kiedy siadywały z matką przy kominku w trochę
zagraconym saloniku w Brambles, stawiając przed sobą koszyk z przyborami do szycia.
Przywołała w wyobraźni obraz przybranych braci, którzy rozkładali się wówczas u ich
stóp niczym przerośnięte szczeniaki, kiedy kamerdyner wuja, Bedworth, stanął w
drzwiach, anonsując gościa.
- Kapitan Alaric Bredon.
Wyrwana z rozmyślań Imogena dostrzegła za plecami Bedwortha mężczyznę w
czerwonej wojskowej kurtce z żółtymi wyłogami i mankietami, trzymającego pod pachą
T L
R
czako. Ogorzałą od wiatru twarz jej najstarszego i ulubionego przyrodniego brata roz-
świetlał szeroki uśmiech.
- Rick! - pisnęła z radości, podrywając się z miejsca. Przybory do szycia - motki
jedwabiu, tamborek i poduszka do igieł - rozsypały się po podłodze.
Kapitan Bredon wyszedł jej naprzeciw, tak że spotkali się na środku salonu. Od-
rzuciwszy na bok czako, rozpostarł ramiona, żeby porwać siostrę w objęcia.
- Muszko! - zawołał, a gdy zarzuciła mu ręce na szyję, ze śmiechem poderwał ją z
ziemi i zakręcił wokół siebie.
- Och, Rick, to naprawdę ty? - Była taka szczęśliwa, że go widzi! Nie wiedzieć
czemu łzy spłynęły jej po policzkach. - Kiedy wróciłeś do Anglii? - spytała, walcząc z
nagłą czkawką.
Alarica nie było na pogrzebie ojca, ponieważ list informujący o śmierci Hugh
Bredona dotarł do niego dopiero po kilku tygodniach. Imogena miała nadzieję, że brat
dostanie urlop i zjawi się w domu, ale jego dowódca widać uznał, że przepędzenie wojsk
Bonapartego z powrotem do Francji jest ważniejsze. Alaric przysłał list, w którym napi-
sał:
Masz tam na miejscu Nicka i możesz mu zaufać, że zrobi to, co dla ciebie najlepsze.
Ostatecznie jest mózgiem rodziny, jeśli idzie o kwestie dotyczące prawa.
Rzeczywiście Nick zajął się niezwykle drobiazgowo sprawami rodzinnymi. Imo-
gena ogromnie żałowała, że nie ma przy niej Ricka tamtego dnia, gdy w jednej chwili
straciła dosłownie wszystko! Tuląc się do szorstkiego sukna munduru, dała upust żalowi,
który tkwił w niej od dawna.
- Rick - powiedziała ze łzami w oczach - tak bardzo za tobą tęskniłam.
- Imogeno! - odezwała się skrzekliwie ciotka, zanim Rick zdążył cokolwiek odpo-
wiedzieć. - Czy całkowicie straciłaś poczucie przyzwoitości?
- Przecież to mój brat...
- Tego się domyśliłam - rzuciła szorstko ciotka. - Jednak to nie usprawiedliwia tego
rodzaju zachowania! Młody człowieku - zwróciła się do Alarica Bredona - będę
wdzięczna, jeśli zechce pan postawić siostrę na podłodze.
T L
R
Rick szybko spełnił jej życzenie, po czym poprawiwszy kurtkę na ramionach, wziął
oddech, jakby chciał wygłosić przeprosiny, lecz w tym samym momencie wszyscy troje
usłyszeli odgłos powozu zatrzymującego się przed domem. Lady Callandar podeszła do
okna, wymamrotała pod nosem słowo, które nie powinno wyjść z ust żadnej damy, a po-
tem odwróciła się do Imogeny i Ricka.
- Idź do swojego pokoju, i to natychmiast! - poleciła. - A pan... - Chwyciła porzu-
cone czako i wepchnęła je Alaricowi do rąk. - Proszę wyjść! Już! Żadnych tłumaczeń!
Imogena dostrzegła powóz przez szparę między zasłonami i rozpoznała na
drzwiczkach herb lorda Keddintona. Ostatnimi osobami, jakie miała ochotę zobaczyć w
tym momencie, były siostry Veryan. Jedną ręką podtrzymując spódnicę, drugą ocierając
łzy z policzków, pośpiesznie opuściła salon i wbiegła na schody. Usłyszała stukot pod-
kutych butów na marmurowej posadzce holu, a potem okrzyk Ricka.
- Muszko?!
Odwróciła się i spojrzała na brata; stał z nogą na pierwszym stopniu, jakby zamie-
rzał podążyć jej śladem.
- O nie, nie ma mowy! - powstrzymała go lady Callandar tonem świętego oburze-
nia. - To porządny dom i nie pozwolę, żeby Imogena przyjmowała młodych mężczyzn w
swoim pokoju.
- Ależ jestem jej bratem - przypomniał jej Alaric.
- Może pan się za takiego uważa, ale nie jesteście ze sobą spokrewnieni nawet w
najmniejszym stopniu.
Nagle wszyscy troje znieruchomieli, słysząc pukanie do frontowych drzwi. Rick
spojrzał pytająco na Imogenę, która tylko pokręciła głową, jakby bez słów prosiła brata o
zrozumienie. Widać było, że Rick zastanawia się, co powinien zrobić, by w końcu uznać,
że najlepiej będzie się wycofać. Zdjął nogę ze stopnia i z ponurą miną skierował się do
wyjścia. Rozdarta między wdzięcznością, że nie chciał jej stawiać w niezręcznej sytuacji,
a żalem, że wychodzi, Imogena cicho wspięła się na górę.
Bedworth, czuwający przy wejściu do domu, otworzył drzwi, żeby wypuścić Ricka
i jednocześnie wprowadzić gości.
T L
R
Imogena schroniła się w swoim pokoju. Choć niechętnie, musiała przyznać, że je-
dynie dzięki ciotce i jej przezorności nie stała się po raz kolejny ofiarą plotek.
Następnego ranka, kiedy zeszła na śniadanie, znalazła koło swojego talerza wypi-
saną starannym pismem wiadomość od Ricka. Podała ją ciotce nieco drżącą ręką.
- Chce cię zabrać dziś po południu na przejażdżkę po parku? - zdziwiła się, odczy-
tawszy treść przez binokle. - To rozumiem. Możesz mu wysłać odpowiedź, że przyjmu-
jesz jego zaproszenie.
Imogena poczuła ogromną ulgę. W nocy prawie nie zmrużyła oka, przewracając się
z boku na bok, trapiona niewesołymi myślami. A jeśli ciotkę tak zdenerwował brak ma-
nier u Ricka, że opowiedziała o wszystkim wujowi? - zastanawiała się. Lord Callandar
mógł zabronić mu odwiedzać siostrę. Mimo iż Rick posiadał obecnie stopień oficerski,
nie należał do kręgu, który lord Callandar nazywał „najwyższą półką". Jak Imogena do-
wiedziała się wkrótce po zamieszkaniu na Mount Street, jej matka związała się z czło-
wiekiem poniżej jej stanu i to zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem. Najpierw
wyszła za mąż za barona, który nie dość, że marnie stał finansowo, to jeszcze miał kiep-
ską reputację, a potem za zwykłego śmiertelnika bez tytułu.
To przynajmniej w pewnym stopniu tłumaczyło powściągliwość Nicka. Był wy-
starczająco bystry, aby wiedzieć, że nie zostanie zbyt ciepło przyjęty w domu, w którym
obecnie mieszkała jego przybrana siostra. Bez wątpienia dlatego nigdy jej nie odwiedził,
uznała Imogena.
- Założysz tę ciemnoniebieską suknię spacerową ze srebrnymi wykończeniami. A
do tego kapelusz w stylu czaka z kokardą. Będzie cudownie pasować do jego munduru.
Imogena była zdumiona. Wiedziała, że lord Callandar nie ma zbyt dobrego zdania
o jej przybranych braciach, i sądziła, że lady Callandar podziela opinię męża. Nazywała
ich „tymi młodymi Bredonami", marszcząc przy tym nos.
- Najwyraźniej bardzo się lubicie - powiedziała, patrząc siostrzenicy męża prosto w
oczy. - Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa, moja droga, więc nie zabronię ci się widywać
z bratem podczas jego, jak mniemam krótkiego, urlopu.
- Dziękuję - odpowiedziała Imogena, szczerze wzruszona łaskawością ciotki.
T L
R
- Poza tym - ciągnęła lady Callandar, kładąc liścik od Ricka obok swojego nakrycia
- nie wydaje mi się, żebyś nawet ty ściągnęła na siebie kłopoty, siedząc koło dżentelmena
w jego powozie. A tak na marginesie, orientujesz się, jaki ma powóz?
Imogena była przekonana, że Rick nie ma żadnego powozu. Bez wątpienia zamie-
rzał wynająć jakiś pojazd. Mogła jedynie mieć nadzieję, że stać go będzie na coś przy-
zwoitego. Co nie będzie ani za skromne, ani zbyt rzucające się w oczy, a przede wszyst-
kim zaspokoi wyszukany gust ciotki.
- Liczę na to, że skoro już dałaś upust szalonej radości ze spotkania, będziesz w
stanie zachowywać się odpowiednio - napomniała surowszym tonem lady Callandar. -
Nie możesz pozwalać żadnym mężczyznom, żeby cię podnosili i potrząsali tobą niczym
dzwonkiem. Nie uchodzi też zalewać się przy nich łzami, mocząc im odzienie. Wiesz,
jakie to ważne, byś nie robiła niczego, co mogłoby jeszcze bardziej zaszkodzić twojej
reputacji.
- Niczego takiego nie zrobię, obiecuję - zapewniła Imogena, podrywając się z
miejsca, żeby z wdzięczności cmoknąć ciotkę w policzek.
Zacna lady Callandar za wszelką cenę starała się ją chronić przez złośliwymi plot-
karami. Imogena nie miała jej za złe, że poprzedniego dnia odesłała ją na górę, uspra-
wiedliwiając jej nieobecność przed gośćmi nagłą niedyspozycją. Dobrze, że pozbyła się
Ricka, zanim zdążył powiedzieć lub zrobić coś, co dałoby tym kocicom pretekst do wy-
żywania się na Imogenie.
- Będę się zachowywać wzorowo, jak... jak lady Verity Carlow!
- W to akurat mocno wątpię - odparła sucho ciotka, dotykając odruchowo miejsca
ucałowanego przez siostrzenicę. Jednak wyraz jej oczu świadczył o tym, że choć nie po-
chwalała zbyt swobodnego okazywania uczuć, jako niegodnego prawdziwej damy, gest
Imogeny uznała za miły.
Czas dłużył się nieznośnie do czasu, gdy wreszcie Bedworth zaanonsował przyby-
cie kapitana Alarica Bredona i wprowadził go do salonu.
Gość skłonił się sztywno przed gospodynią; z jego zwykle roześmianych piwnych
oczu biła czujność. Lady Callandar odpowiedziała królewskim skinieniem, a Imogena
T L
R
dygnęła i nakazując sobie w duchu opanowanie, wolno podeszła do brata, po czym razem
opuścili salon.
Rick zaprowadził ją do sportowego karykla połyskującego w zimowym słońcu
malowaną stolarką. Chudy stangret trzymał za uzdy dwa dorodne, gniade wałachy.
- Och, Rick - westchnęła Imogena, biorąc go pod rękę i ocierając się policzkiem o
rękaw jego munduru, kiedy już usadził ją na ławeczce i okrył jej kolana pledem. - Tak się
cieszę, że wróciłeś. - Stangret wskoczył na swoje miejsce z tyłu pojazdu i konie wyrwały
do przodu tak gwałtownie, że Imogena odruchowo ścisnęła ramię brata. - Trochę się ba-
łam, że ciotka swoim wczorajszym zachowaniem odstraszyła cię na dobre.
Rick kpiąco parsknął, co konie odczytały jako zachętę do przyśpieszenia tempa.
Imogena trzymała się kurczowo brata, podczas gdy on manipulował lejcami, zmuszając
konie do wolniejszego ruchu, bardziej odpowiedniego w miejskim krajobrazie. Dopiero
gdy mu się to udało, wyjaśnił z udawaną powagą.
- Musiałem panować nad gromadą rekrutów w obliczu zbliżających się oddziałów
wroga. Naprawdę myślisz, że chłodne przyjęcie ze strony damy w słusznym wieku może
mnie przestraszyć? Zdecydowanie nie. Doszedłem jedynie do wniosku, że najlepszy bę-
dzie taktyczny odwrót na lepszą pozycję. Przykro mi było zostawiać cię w stanie wzbu-
rzenia, ale miałem świadomość, że lady Callandar może mnie na stałe wykluczyć z two-
jego życia, gdybym poważnie jej się naraził. Nie mogłem ryzykować. Dlatego uznałem,
że najkorzystniej będzie przegrupować siły.
- Zrobiłeś to bardzo sprytnie - pochwaliła, ocierając się czule policzkiem o jego
rękaw. Zaraz potem przypomniała sobie, że obiecała panować nad swoim zachowaniem,
więc prostując plecy, rozejrzała się dokoła, czy przypadkiem nie ma w pobliżu osoby,
która mogłaby ją rozpoznać i wszcząć plotki.
- Swoją drogą, Muszko, czy ona cię wciąż strofuje? Tylko dlatego, że kogoś obej-
mujesz?
Imogena spłonęła rumieńcem.
- Nie mogę tak po prostu obejmować mężczyzn, Rick. Zapomniałeś, co rodzina
mojego ojca wygadywała na temat mojej matki?
T L
R
- Ten nadęty ropuch, który wziął tytuł po twoim ojcu, dosłownie wychodzi z siebie,
żeby zatrzeć wszelkie związki twojego ojca z rodowym nazwiskiem. Chyba nie można
być bardziej zarozumiałym niż on. A co do plotkowania na temat twojej matki, to nie
wiem, co chciał przez to osiągnąć. Przecież każdy, kto ją znał, wiedział, że to niedo-
rzeczne. Piękna kobieta poślubiona takiemu skostniałemu molowi książkowemu jak mój
ojciec mogła szukać odrobiny przyjemności poza domem, ale do tego nie doszło, o czym
sama dobrze wiesz.
- Owszem, ale właśnie w tym problem - powiedziała z rezygnacją Imogena. - Po
tym jak wyszła za Hugh, prawie z nikim się nie spotykała, nie brała udziału w londyń-
skim życiu towarzyskim.
To dlatego Kit Hebden, baron Framlingham, mógł opowiadać, co tylko przyszło
mu do głowy.
Kiedy znaleźli się w szerokiej alei przeznaczonej dla powozów i nie groziło im za-
rysowanie błyszczącej nowością stolarki pojazdu, Imogena odezwała się przyciszonym
głosem:
- Nie da się jednak zaprzeczyć, że wzięła sobie kochanka.
- Tylko jednego! - podkreślił Alaric, jakby to zdejmowało winę z Amandy. Na-
stępnie, jakby czując się w obowiązku wzięcia w obronę kobiety, która mu matkowała
przez lata dorastania, dodał: - Właściwie zrobiła to przez twojego ojca, bo ją unieszczę-
śliwił. Mój ojciec nigdy nie miał jej tego za złe. Przede wszystkim uważał, że powinna
była poślubić hrabiego Leybourne'a. Wspomniał, że hrabia starał się o jej rękę. Dlaczego
za niego nie wyszła? Przecież od lat musiała się w nim podkochiwać, skoro... - Urwał;
jego mina zdradzała, że dopiero w tym momencie uświadomił sobie, iż kieruje rozmowę
na tory zdecydowanie nieodpowiednie dla niewinnej młodej kobiety.
- Mój ojciec bez reszty zawrócił jej w głowie - stwierdziła Imogena. - Nie dość, że
sprzątnięcie jej sprzed nosa człowiekowi stojącemu wyżej w hierarchii społecznej spra-
wiło mu satysfakcję, to jeszcze czyhał na jej majątek. Poza tym liczył na to że wżenienie
się w tak szacowną rodzinę przekona niektórych, że pragnie się poprawić. Oczywiście,
poprawa nie nastąpiła. Mama mówiła... - Tym razem to Imogena przerwała, uzmysła-
wiając sobie, że nie wypada powtarzać opowieści matki. Usłyszała je jako ostrzeżenie,
T L
R
kiedy Amanda wiedziała, że już długo nie pożyje i nie zdoła wprowadzić córki na pełen
zasadzek małżeński rynek. - Był niepoprawnym hulaką - dokończyła z przymusem Imo-
gena. - Bardzo nierozważnym.
Minął ich duży odkryty powóz wiozący grupę wyjątkowo dostojnych matron;
wszystkie wytrzeszczyły oczy, widząc Imogenę w sportowym karyklu sam na sam z
przystojnym oficerem.
- Ludzie przeszywają mnie wzrokiem z nadzieją, że zobaczą we mnie oznaki pło-
chości - powiedziała, wskazując gestem na oddalający się pojazd. - Moja matka uznawa-
na jest za kusicielkę, która doprowadziła do zguby dwóch potomków znamienitych ro-
dów, ojcu przypisywano posiadanie całego legionu utrzymanek, trudno się więc dziwić,
że ludzie spodziewają się po mnie najgorszego. Ciocia Herriard musi mnie krótko trzy-
mać, Rick, żeby nikt nie miał najmniejszego powodu twierdzić, że jestem podobna do
rodziców.
- W takim razie dziwię się, że pozwoliła ci na przejażdżkę w moim towarzystwie -
oznajmił cierpkim tonem Alaric.
- Wcale nie byłam pewna, czy się nie rozmyśli, dopóki nie zobaczyłyśmy, jak nad-
jeżdżasz tym pięknym pojazdem. Jego wygląd przesądził sprawę. A tak w ogóle, to skąd
go wziąłeś?
- Och, pożyczyłem od Monty'ego. Pamiętasz go?
- Czy pamiętam Monty'ego? Oczywiście, że tak!
Niedługo po tym, jak Rick rozpoczął służbę w wojsku, w jego korespondencji z
Imogeną zaczęło występować imię „Monty". Okazało się, że otrzymujący listy oficero-
wie dzielili się wiadomościami z rodzinnych stron. Od samego początku Imogena za-
mieszczała w listach niewielkie szkice ilustrujące opisywane wydarzenia. Szczególnie
podobała się rysunkowa historyjka o krnąbrnej świni ściganej przez rzeźnika. Od tego
czasu wojskowi kompani Ricka wyczekiwali z utęsknieniem listów od jego drogiej małej
Muszki. Zwłaszcza Monty, który najwyraźniej nie otrzymywał żadnej poczty.
Wstrząśnięta odkryciem, że młody człowiek, który z oddaniem służy ojczyźnie, nie
ma żadnego wsparcia ze strony rodziny, Imogena zaczęła dodawać krótkie wiadomości
T L
R
przeznaczone specjalnie dla Monty'ego, który odwzajemniał jej się pozdrowieniami do-
pisywanymi do listu Ricka.
- Jest w mieście? - spytała, odwracając się do brata twarzą.
Od samego początku samotny młody porucznik, służący w wojsku wraz z jej przy-
branym bratem, przypadł jej do serca. Nawet nie próbowała sobie wyobrazić, jakie to
uczucie, kiedy się toczy bitwy w obcym kraju, nie mając żadnych wieści z domu.
Później, kiedy poznała go nieco lepiej dzięki opowieściom Ricka, nabrała przeko-
nania, że nie ma lepszego i dzielniejszego żołnierza niż porucznik Monty poza, ma się
rozumieć, Rickiem. Szczerze się radowała, kiedy porucznik awansował na kapitana i
prosiła brata, by przekazał mu od niej gratulacje. On tą samą drogą przesłał jej kondolen-
cje najpierw po śmierci matki, a potem ojczyma. Później, wkrótce po otrzymaniu stopnia
majora, Monty wykupił się z wojska i od kilku miesięcy nie miała o nim żadnych wia-
domości.
- Owszem, jest w mieście i dobrze się spisuje. To wyłącznie dzięki niemu odby-
wamy przejażdżkę. Podpowiedział mi, jak podejść twoją ciotkę. Wiesz, żeby wysłać li-
ścik z zapytaniem, czy zechce się zgodzić, bym cię zabrał. Naprawdę świetny z niego
kompan.
- Żałuję, że nie mogę go poznać. Nie sądzę jednak, żeby wuj Herriard uznał go za
odpowiednie towarzystwo, skoro jest jednym z twoich przyjaciół.
- Och, sam nie wiem... - Rick zerknął na siostrę z ukosa. - Monty pochodzi z bar-
dzo szanowanej rodziny i jest zamożny. Do licha, przecież to widać choćby po koniach
zaprzęgniętych do tego karykla!
Imogena przez chwilę przyglądała się gniadoszom, biegnącym równym, posuwi-
stym kłusem.
- Tak czy inaczej, nie wydaje mi się, żeby był taki, jak go sobie wyobrażałam. Mu-
siałby mnie rozczarować.
Prawdopodobnie utył od czasu, kiedy zakończył czynną służbę, pomyślała. Nie
żeby miała mu to za złe, przeciwnie, wolałaby, aby nie był aż tak urodziwy, jak go wi-
działa oczami wyobraźni. Matka ostrzegała ją, i to niejeden raz, że przystojnym mężczy-
znom nie można ufać, zwłaszcza jeśli są czarujący. Amanda wyznała córce, że nim zo-
T L
R
Annie Burrows Matrymonialna oferta Intrygi i tajemnice 03
Rozdział pierwszy Styczeń 1815, Londyn Imogena Hebden wiedziała, że nie powinna winić sióstr Veryan za katastrofę, którą zakończył się jej pierwszy bal. Właściwie to nie był bal w pełnym tego słowa znaczeniu. Tuż po Bożym Narodzeniu w Londynie bawili nieliczni przedstawiciele socjety, co, jak podkreśliła ciotka, stanowiło okoliczność wielce sprzyjającą. Nieobyta w świecie Imo- gena mogła pokazać się na muzycznym wieczorku u pani Leeming, nie spotykając osób zajmujących istotną pozycję w towarzystwie, a tym samym unikając ewentualnej kom- promitacji. Mimo wszystko Imogena była zadowolona, ponieważ dżentelmen o nazwisku Dy- sart poprosił ją do tańca. Nieważne, że zrobił to z drewnianą miną, spełniając obowiązek wobec panny podpierającej ścianę. Sprawiał wrażenie znudzonego, a gdy tylko muzyka umilkła, skłonił się sztywno i uniknął do pokoju, gdzie grano w karty. To wtedy zauważyła, że jedna z trzech falban zdobiąca suknię oderwała się i zwisa smętnie z tyłu. Nie sądziła, by winę ponosił pan Dysart, czułaby przecież, gdyby nadep- nął na rąbek sukni. Poza tym przez cały czas trzymał się od niej w odległości wy- prostowanego ramienia. Nie, wydawało się znacznie bardziej prawdopodobne, że to ona zaczepiła o nogę krzesła, kiedy się poderwała w odpowiedzi na pierwsze zaproszenie do tańca. Właśnie zmierzała do pokoju wypoczynkowego, żeby podpiąć oderwaną falbanę, kiedy drogę zastąpiła jej panna Penelopa Veryan w towarzystwie swojej młodszej siostry Charlotte i lady Verity Carlow. - Mam nadzieję, że podobał ci się taniec z panem Dysartem - zagadnęła przymilnie Penelopa, rozciągając usta w uśmiechu. - Chyba jednak muszę cię ostrzec, byś nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei. Jest moim dobrym znajomym i poprosił cię do tańca tylko dlatego, że wie, iż my się tobą interesujemy. Nagle zachowanie pana Dysarta wydało się Imogenie całkiem zrozumiałe. Ludzie chętnie wyświadczali przysługi bogatej i wpływowej rodzinie Veryanów. Czuła się tro- T L R
chę rozczarowana, że pan Dysart nie działał z własnej woli, ale przynajmniej wiedziała, że kiedy znów go spotka, nie będzie musiała udawać, że go lubi. To dziwne, ale w ciągu roku, odkąd zamieszkała u lady Callandar, przedstawiono jej wiele osób, jednak żadna z nich nie przypadła jej szczególnie do gustu. - Domyślam się, że oczekujesz moich podziękowań - odparła Imogena, jakoś nie mogąc wzbudzić w sobie wdzięczności za starania Penelopy. Wolałaby już raczej prze- siedzieć cały wieczór, niż tańczyć z mężczyzną, który chciał się przypodobać Penelopie, a właściwie jej ojcu, lordowi Keddintonowi. W oczach Penelopy pojawił się błysk złości. - Czy suknia, w której wystąpisz na dworze, jest już gotowa? - wtrąciła się szybko lady Verity. Imogena odwróciła się do niej z ulgą. Wprawdzie skupiona wyłącznie na modnych strojach i przyjęciach lady Verity bardzo się od niej różniła, ale przynajmniej nie była złośliwa. - Miałam ostatnią przymiarkę - wyjaśniła Imogena. - Nie podoba ci się suknia? - podchwyciła Charlotte, nie usłyszawszy entuzjazmu w głosie Imogeny. - Słyszałam, że lady Callandar najęła najlepszą modniarkę i zapłaciła za całe jardy najwspanialszej brukselskiej koronki! Imogena zjeżyła się wewnętrznie; Charlotte wyraźnie sugerowała, że nawet naj- większe sumy i najzręczniejsze modniarki nie zdołają poprawić jej żałosnego wyglądu. Niestety, miała rację. Zwiewne muślinowe suknie, w które ciotka ubierała Imogenę, z prostymi spódni- cami i rzędami delikatnych falbanek, nie pozwalały na swobodniejsze ruchy poza drepta- niem. A i to czasami źle się kończyło. Zdarzało się, że szew na ramieniu puszczał w dro- dze z sypialni do pokoju śniadaniowego. A co do fryzury... Cóż, jej włosy żyły własnym życiem, niezależnie od tego, jak często Pansy, pokojówka, którą przydzieliła jej ciotka, próbowała je uładzić. Imogena zauważyła z zazdrością, że loczki Charlotte wdzięcznie okalają jej twarz i wcale przy tym nie wpadają do oczu. Szkoda, że ciotka nie pozwoliła jej zachować długich włosów i splatać ich w warkocz, tak jak to robiła wcześniej! Modne panny nosiły krótko przycięte T L R
grzywki. Dlatego biedna Pansy co rusz musiała manipulować żelazkiem i upinać nie- sforne kosmyki. Ta myśl przypomniała Imogenie o konieczności podpięcia oberwanej falbany. - Wyglądam okropnie w sukni, w której mam wystąpić na dworze - przyznała z kwaśnym uśmiechem. - A teraz, jeśli mi wybaczycie... - Ponownie ruszyła do wyjścia. Dziewczęta jednak nie pozwoliły jej tak po prostu odejść; Charlotte wzięła ją pod ramię, zmuszając do zwolnienia kroku. - Spróbuj poruszać się tyłem z takim trenem - powiedziała, chichocząc. Penelopa zawtórowała jej, poruszając głową na boki, jakby nie mogła sobie wy- obrazić Imogeny dokonującej takiej sztuki. - Och, jestem pewna, że sobie poradzisz, jeśli tylko odpowiednio długo poćwiczysz - wtrąciła uprzejmie lady Verity. Penelopa prychnęła z powątpiewaniem. Wszystkie dobrze wiedziały, że Imogena nie jest w stanie spędzić w sali balowej pół godziny, nie uszkadzając sobie przy tym stroju. Wydawało się niemożliwe, by podołała wymogom etykiety podczas prezentacji na królewskim dworze. Jakie miała szanse na uniknięcie kompromitacji, występując w suk- ni z długim koronkowym trenem? Imogenie wciąż udawało się zachować spokój, ale Penelopa znienacka poruszyła temat nakrycia głowy. - Ćwiczyłaś już wsiadanie do powozu? - spytała tonem udawanej troski. - Zakła- dam, że kupiłaś pióra. Albo przynajmniej... - Zawiesiła głos, kładąc Imogenie dłoń na ramieniu i zatrzymując ją w miejscu. - Chyba wiesz, jakie są wysokie? Tego było dla Imogeny za wiele. Zirytowana protekcjonalnym tonem Penelopy odwróciła się gwałtownie. - Oczywiście, że wiem! - rzuciła ostro. Charlotte puściła jej ramię, więc wykorzy- stała okazję, by zademonstrować wysokość nieszczęsnych piór. - Są takie! - Zatoczyła szeroki łuk w powietrzu nad swoją głową, natrafiając uniesioną ręką na jakiś przedmiot. Męski głos wypowiedział słowo, którego z całą pewnością panna nie powinna usłyszeć, a tym bardziej zrozumieć. Obejrzawszy się z przerażeniem, odkryła, że przed- miot, w który niechcący uderzyła, to kieliszek z szampanem, trzymany przez mężczyznę T L R
wychodzącego z bufetu. Cała zawartość wylądowała na jego misternie zawiązanym fula- rze i spłynęła na pięknie haftowaną, zieloną jedwabną kamizelkę. - Och! Bardzo przepraszam! - Speszona Imogena sięgnęła do torebki po chustecz- kę. - Zniszczyłam panu kamizelkę! - Było jej naprawdę przykro, zwłaszcza że kamizelka stanowiła niemalże dzieło sztuki: nawet dziurki były wykończone tak, że guziki przypo- minały wysadzane klejnotami owoce wyłaniające się z bujnego listowia. Wyciągnęła chusteczkę, żeby osuszyć najmocniej zachlapane miejsca. Na szczę- ście, niewiele trunku wsiąkło w jedwab, istniała więc nadzieja, że kamerdyner poszko- dowanego zdoła bez większego trudu uratować tę cenną część garderoby swego pana. Pansy potrafiła usuwać najgorsze plamy nawet z bardzo delikatnych tkanin. Jednak nim Imogena zdążyła dotknąć chusteczką kamizelki, poszkodowany zaci- snął palce na jej nadgarstku. - Niech pani nie waży się mnie dotykać! - rzucił. Zaskoczona pełnym złości tonem uniosła wzrok, napotykając wściekłe spojrzenie oczu równie zielonych, jak kamienie zdobiące kamizelkę. Pomyślałaby, że stojący przed nią mężczyzna jest urodziwy, gdyby nie wrogie spojrzenie i dołek w podbródku. Miał regularne rysy twarzy, jasne włosy obcięte „na Brutusa", doskonale skrojony ciemnozielony frak i nieskazitelnie wypielęgnowane pa- znokcie. Imogena słyszała wiele razy o tym, że coś komuś zaparło dech w piersi, ale jej samej zdarzyło się to po raz pierwszy. Ale też nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko równie wspaniałego mężczyzny. Przywołała się w duchu do porządku. Ubolewała nad tym, że oblała człowieka przywiązującego tak wielką wagę do własnej prezencji. Czuła się zobowiązana przepro- sić go za niezręczność. - Chciałam tylko... - zaczęła, mnąc w palcach chusteczkę. - Wiem, czego pani chciała - przerwał jej w pół słowa. Odkąd tylko pojawił się w mieście, matki panien na wydaniu irytowały go, podsu- wając mu pod nos córki. Jednak znacznie gorsze były zabiegi przedsiębiorczych dziew- cząt, takich jak ta. Podejrzewał, że wkrótce nie będzie mógł spokojnie się przejść po T L R
parku, żeby jakaś kobieta, udając potknięcie na niewidocznej przeszkodzie, nie wpadła mu w ramiona. Sądząc po wyglądzie, w tym przypadku miał do czynienia z jedną z prowincjuszek polujących na bogatego męża, który pomoże jej nabrać ogłady. Z całą pewnością nie była to wychuchana pannica, dla której największym wysiłkiem jest haftowanie. Przytrzymu- jąc jej rękę, wyczuł w niej siłę. Nie rozumiał, dlaczego kobietom się wydaje, że dotykając go, wywrą na nim ko- rzystne wrażenie. Zaledwie dwa wieczory wcześniej przeżył bardzo niemiłe zaskoczenie, kiedy panna siedząca obok niego przy kolacji, młoda i na pierwszy rzut oka dobrze wy- chowana, pod osłoną obrusa przesunęła dłonią po jego udzie. Najwyraźniej ta zamierzała zrobić to samo z jego torsem, udając że wyciera trunek, który sama na niego wylała. Nie kryjąc złości, popatrzył jej w oczy. Tęczówki miała pociemniałe, usta wciąż rozchylone od rozmarzonego westchnienia. Nie wiedzieć czemu zapragnął przygarnąć ją do siebie i pocałować. Zamiast tego odsunął się od niej gwałtownie. - Niedobrze mi się robi, gdy pomyślę, do czego zdolne są kobiety takie jak pani, byle przyciągnąć moją uwagę. - Wbrew temu, co twierdził, jego ciało odpowiedziało na bliskość panny wyraźnym ożywieniem. - Takie jak ja... przyciągnąć uwagę... co? - powiedziała zdezorientowana Imogena. - Proszę nie próbować mnie nabierać, odgrywając urażoną niewinność. I proszę się do mnie więcej nie zbliżać. Gdyby pani była osobą wartą zauważenia, potrafiłaby pani zaprezentować mi swoje atuty w bardziej odpowiedni sposób. Imogena stała z otwartymi ustami, podczas gdy nieznajomy mierzył ją od stóp do głów spojrzeniem zielonych oczu z taką bezczelnością, że poczuła się, jakby była naga. - O ile pani jakieś posiada - dokończył kpiąco, nie pozostawiając wątpliwości co do swej opinii na jej temat. Jeden z jego towarzyszy podniósł chusteczkę do ust, żeby ukryć uśmiech, pozostali otwarcie chichotali. Penelopa i Charlotte zasłoniły twarze rozpostartymi wachlarzami, po czym się od- daliły. Zrobiły to jednak na tyle opieszale, że Imogena zdążyła dostrzec ich miny - obie przywodziły na myśl kota bawiącego się przestraszoną myszą. T L R
- Och - westchnęła lady Verity, marszcząc zazwyczaj nieskazitelnie gładkie czoło. - Co za pech. Chyba pomyślał... - Nie ma wątpliwości, co pomyślał. Okropny typ! Wydaje mu się, że kim jest? - Nie mam pojęcia, ale wygląda na to, że to ktoś ważny... - Raczej ktoś, komu się zdaje, że jest ważny! - Imogena nie kryła złości. - Jak on śmie tak do mnie mówić! Widząc zmieszanie na twarzy lady Verity, Imogena uzmysłowiła sobie, że zaciska dłonie w pięści, oddycha ciężko i do tego ciska gromy z oczu. Żadna dama nie powinna pozwalać sobie na takie zachowanie, szczególnie w sali balowej. Zrezygnowana spojrza- ła w stronę ławki, gdzie siedziała jej ciotka, pełniąca rolę przyzwoitki i obserwująca każdy ruch siostrzenicy swojego męża. - Chyba będzie lepiej, jak dołączę do lady Callandar - zwróciła się Imogena do lady Verity. Lady Verity dygnęła z wyraźną ulgą i udała się na poszukiwanie przyjaciółek, na- tomiast Imogena starała się przygotować w duchu na stawienie czoła ciotce. Lady Callandar w żaden sposób nie zdradziła rozczarowania faktem, że jej pod- opieczna zupełnie się nie nadaje do występowania w eleganckim towarzystwie. Nigdy nie okazywała bowiem emocji w miejscu publicznym. Krytyczne uwagi, wypowiadane trudnym do zniesienia łagodnym tonem, miały paść dopiero w powozie, podczas drogi powrotnej do domu, gdzie nikt niepowołany nie mógł ich usłyszeć. Zaczęły się, tak jak Imogena oczekiwała, w momencie, gdy woźnica zamknął drzwi. - Wiązałam z tobą tyle nadziei, kiedy pani Leeming zaprosiła cię na to małe przy- jęcie. A ty co? Musiałaś wykorzystać tę sytuację, żeby zrobić z siebie widowisko i to przed jedną z... jeśli nie najlepszą partią w mieście! Goście widzieli, jak wzburzony wi- cehrabia Mildenhall opuścił salę. - Pokręciła głową. - Jestem pewna, że wszyscy sądzą, że to przez ciebie, bo oblałaś go szampanem. Imogena żałowała, że ciotka nie pozwala jej wyjaśnić, iż bynajmniej nie wylała szampana na tego aroganta, że to był po prostu wypadek... Nagle w jej głowie zaświtało podejrzenie. Czy to przypadek, że stała w tamtym miejscu i machała ręką akurat w mo- T L R
mencie, gdy z bufetu wychodził wicehrabia z kieliszkiem w ręku? Przypomniawszy so- bie, z jakimi minami odchodziły jej towarzyszki, nabrała niemal pewności, że cała sytu- acja została zaaranżowana przez Penelopę Veryan, oczywiście z pomocą Charlotte. Wiedziała jednak, że nie ma sensu oskarżać sióstr Veryan, bo mogła łatwo przewi- dzieć, co ciotka odpowie: że gdyby Imogena nie była taka narwana i nie wymachiwała rękami jak wiatrak, kamizelka wicehrabiego nie doznałaby uszczerbku. Wuj był jeszcze bardziej zaślepiony, gdy chodziło o siostry Veryan. Wciąż powta- rzał Imogenie, że powinna naśladować ich maniery, i nieustannie dawał jej za wzór te „doskonale wychowane młode damy". Wszystko dlatego, że słuchały go z głowami przechylonymi na bok i zachwytem w oczach, jakby chłonęły każde słowo nawet wtedy, gdy plótł bzdury. Do tego poruszały się z gracją, miały piękne stroje i zachowywały się niezwykle układnie. O tak, bardzo pilnowały, żeby przed osobami tak wpływowymi jak lord Callandar nie zdradzić się ze swoimi skłonnościami do płatania innym złośliwych kawałów. Cóż, jeśli na tym polegało bycie damą, to Imogena mogła się tylko cieszyć, że nie jest nią w oczach swoich opiekunów. Nie zamierzała bowiem naśladować tych podstęp- nych kocic w paskudnym traktowaniu bliźnich. - Pomyśleć tylko, ile trudu zadała sobie pani Leeming, żeby go ściągnąć - ciągnęła z wyrzutem lady Callandar. - Będzie na mnie wściekła. Niedawno odziedziczył tytuł i przyjechał do miasta, żeby szybko znaleźć narzeczoną i osłodzić tym ostatnie chwile swojemu biednemu, zacnemu ojcu, hrabiemu Corfe'owi. Pani Leeming ma dwie córki, na które bardzo chciała zwrócić jego uwagę. Nic dziwnego, że był trochę zdenerwowany, skoro jego ojciec leżał na łożu śmier- ci, pomyślała Imogena. Kobiety mu się narzucały, wiedząc, że przybył do stolicy w po- szukiwaniu kandydatki na żonę, i zapewne stąd brała się jego wyniosłość. Ale żeby zali- czać ją do ich grona tylko dlatego, że machnęła ręką! Przecież nawet nie wiedziała, że on za nią stoi. Myślał, że ona ma oczy z tyłu głowy? Może i był zniewalająco przystojny, ale jeśli nie potrafił rozróżnić zwykłego wypadku od celowego zabiegu, który miałby zwró- cić jego uwagę, to oznaczało, że nie tylko porusza się dumnie niczym paw, ale ma też ptasi móżdżek. T L R
- Co ty sobie myślałaś? - nie przestawała mówić ciotka. - Nie... - Zamknęła oczy i uniosła dłoń w geście irytacji, który Imogena zdążyła tak dobrze poznać. - Nie ma sensu cię o to pytać! Wystarczy nieprzerwany strumień wymówek, którymi nas raczysz, odkąd lord Callandar sprowadził cię do naszego domu po śmierci twojego ojczyma. - Otwarła oczy i Imogena dostrzegła w nich tyle smutku, że ogarnął ją żal. - Wielka szkoda, że mój mąż nie zabrał cię z tego domu wcześniej. - Słowa „tego domu" lady Callandar wymó- wiła szczególnym tonem. - Powinnaś była u nas zamieszkać zaraz po śmierci matki albo rok czy dwa później, kiedy był właściwy moment na wprowadzenie cię w świat. Wtedy byłaś wystarczająco młoda, żeby wyzbyć się choć części fatalnych przywar. - Westchnę- ła ciężko. - Oczywiście, można współczuć twojej biednej matce, bo nigdy nie doszła do siebie po... - zacisnęła na moment powieki. - ...tej strasznej tragedii, jednak nie powinna była pozwolić ci zdziczeć przy tych młodych Bredonach. - Moich braciach - nie wytrzymała Imogena. Wiedziała, że dziewczęta nie powinny się spierać ze starszymi od siebie, ale cza- sami nie była w stanie powściągnąć języka. Wuj oświadczył jej, niespełna tydzień po tym, jak zamieszkała w jego domu, że to jej najgorsza wada. - Dobrze wychowane młode damy - powiedział wówczas, opuszczając kąciki ust w wyrazie rozgoryczenia - nie powinny nigdy przedkładać swoich racji nad te, które usły- szą od dżentelmena. W istocie, w ogóle nie powinny mieć własnych opinii. - Nie mieć własnych opinii? - Imogena nie potrafiła ukryć zdumienia. - Jak to w ogóle możliwe? - Była przyzwyczajona do prowadzenia z braćmi żywych rozmów przy stole. Nawet ojczym lubił brać w nich udział, ponieważ od czasu do czasu nie miał nic przeciwko pouczającym debatom. - Przybrani bracia - sprostowała z naciskiem ciotka. - Nie łączą was więzy krwi. Imogena się żachnęła. Kiedy Hugh Bredon, uczony, którego z czasem zaczęła uważać za swojego ojca, zmarł, jego drugi syn Nicomedes nie szczędził trudu, by po- zbawić ją złudzeń w kwestii ewentualnego dziedziczenia. - Mój ojciec nigdy cię nie zaadoptował - oznajmił chłodno. - W oczach prawa nie jesteś moją siostrą. Dlatego odtąd nasze wspólne zamieszkiwanie byłoby wysoce nie- właściwe. T L R
Nick, zdobywający szlify adwokata, już wcześniej przekazał jej przykrą wiado- mość, że posiadłość Brambles - miejsce w którym dorastała i które uważała za swój dom - trzeba sprzedać, żeby spłacić długi, jakich narobił Hugh pod koniec życia. - To, co zostanie, przypadnie w równych częściach mnie, Alaricowi i Germanicu- sowi. Czuła się tak, jakby Nick ją uderzył. - A co ze mną? - spytała przez ściśnięte gardło. Nie mieściło jej się w głowie, że Hugh mógł zostawić wszystko synom, którzy na jej barki złożyli cały ciężar opieki nad swoim chorym ojcem. Nie miała pretensji do żad- nego z braci. Nick był zbyt pochłonięty studiowaniem prawa. Alaric walczył na Półwy- spie Iberyjskim wraz ze swoim regimentem. Germanicus, porucznik marynarki, pełnił służbę na Karaibach. Nie, to decyzja ojczyma wydała jej się krzywdząca i nie mogła się z nią pogodzić. Kiedy Nick zaczął mówić o intercyzie i wdowiej rencie, wstąpiła w nią nadzieja, bo okazało się, że przynajmniej matka nie zamierzała jej zostawić bez jednego pensa. W istocie, pozostawiła swemu jedynemu żyjącemu dziecku całkiem pokaźną sumkę. Wyja- śniając, że te pieniądze znajdą się w dyspozycji Imogeny, kiedy ukończy dwadzieścia pięć lat, Nick wyraźnie unikał jej wzroku. - Niestety, mój ojciec w jakiś sposób uzyskał do nich dostęp i poczynił nieroztrop- ne inwestycje. Z wyrazu twarzy Nicka Imogena domyśliła się, że ojczym roztrwonił cały majątek jej matki. - Co w takim razie mam robić? - spytała bezradnie. - Szukać posady? Prawdopodobnie mogłaby dostać pracę w szkole. Dorastając w domu człowieka, który poświęcił życie na studiowanie historii starożytnej, korzystała z bogatej biblioteki. Mogła uczyć różnych przedmiotów, i to zarówno chłopców, jak i dziewczynki. - Nie jest aż tak źle - zapewnił ją Nick. - Rodzina twojej matki zgodziła się, byś z nimi zamieszkała, a kiedy zakończysz żałobę, wprowadzą cię do towarzystwa. Jeśli uda ci się znaleźć kandydata na męża, który spodoba się twojemu wujowi, da ci posag w wysokości majątku, jaki dziedziczyłabyś po matce. T L R
W tej sytuacji, mimo że perspektywa wytrzymania na salonach choćby jednego sezonu napawała ją grozą, Imogena spakowała się i wyjechała, aby zamieszkać z lordem Callandarem, bratem swojej matki, oraz jego żoną, lady Callandar. Wprawdzie nie znała ich osobiście, ale lord Callandar przysyłał życzenia na urodziny Imogeny i jej matki. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by zwrócić się do rodziny jej ojca, zważyw- szy na ich niechętny stosunek do jej matki. Przypisywali jej całkowitą winę za to, co ciotka nazywała „straszną tragedią". Imogena nie miała z nimi żadnego kontaktu. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytała ciotka, uderzając ją złożonym wachla- rzem w nadgarstek. - Usiądź prosto, a ręce trzymaj na kolanach, zamiast je tak bezmyśl- nie splatać! Imogena wzdrygnęła się, słysząc gniew w głosie ciotki. Posłusznie wyprostowała plecy. Było jej autentycznie przykro, że sprawiła rozczarowanie wujostwu, którzy na swój sposób okazywali jej troskę. Wuj wydał sporo pieniędzy, starając się nadrobić to, co uważał za braki w jej edukacji. Płacił za lekcje poprawiające sposób chodzenia oraz lek- cje tańca i zachęcał ciotkę do kupowania jej coraz to nowych strojów, aż wreszcie miała ich tyle, że mogłyby jej starczyć na całe życie. Mimo to nie czuła się dobrze w domu wuja Herriarda. Może dlatego, że wciąż pa- miętała krótki okres, który spędziła tam poprzednio, po „strasznej tragedii". Miała wów- czas wrażenie, że dziadek jest ciągle o coś zły, a jej matka cały czas płakała. Nikt nie chciał jej powiedzieć, co się stało z jej starszym bratem Stephenem. Dziadek krzyczał na nią, gdy tylko ośmieliła się o nim wspomnieć, nazywał ją niegrzeczną dziewczyną i gro- ził, że każe ją zbić, jeśli jeszcze raz wymówi to imię. Zastygała wówczas bez ruchu na schodach, w poczuciu bezgranicznego osamotnienia. Wcześniej, kiedy dorośli się kłócili, Stephen zabierał ją gdzieś, gdzie nie mogła ich słyszeć. Po jego zniknięciu nie miał kto stanąć pomiędzy nią a tym wielkim, groźnym człowiekiem i to ją przerażało. Nawet pokój dziecinny nie spełniał roli bezpiecznej kry- jówki - bez Stephena stał się więzienną celą. Miała wrażenie, że zostawiano ją na całe dnie za zamkniętymi drzwiami, ale przecież nawet dziadek nie mógł być aż tak okrutny. Musiał dbać choćby o to, żeby pokojówka przynosiła jej coś do jedzenia. T L R
Tak czy inaczej, choć bardzo się starała docenić wielkoduszność wujostwa, złe wspomnienia nie chciały jej opuścić, ilekroć przekraczała próg wspaniałej rezydencji przy Mount Street. Kiedy jej matka wyszła za Hugh Bredona, życie Imogeny całkowicie się zmieniło. Skończyła się samotność i poczucie opuszczenia; pierwszy rok w Brambles spędziła na nauce wędkowania, strzelania i jazdy konnej, żeby dotrzymać kroku nowym starszym braciom. Nie uważała tego za zdziczenie, jakkolwiek przez następne dziewiętnaście lat, do końca swego pobytu w Brambles, miała zdecydowanie więcej swobody niż, zdaniem wuja i ciotki, powinna mieć panna z dobrego domu. Kiedy zachciało się jej odwiedzić znajomych, kazała osiodłać klacz albo zaprzęgać do giga i wyruszała w drogę bez żadnej asysty. A potem, po śmierci matki, zajmowała się prowadzeniem domu Hugh Bredona. Miała świadomość, że wuj Herriard nie pozwoliłby na to, by szesnastoletnia dziewczyna prowadziła mu dom. Nigdy by jej na tyle nie zaufał. Ojczym może nie oka- zywał uczuć, ale wierzył w jej możliwości. Sprawdzał rachunki tylko przez kilka pierw- szych miesięcy i chociaż jej nie chwalił, to również nie narzekał. Pragnął tylko jednego: w spokoju poświęcać się pracy naukowej. Imogena czuła dumę, że może mu to zapew- nić. Musiała jednak stawić czoło faktom, a były takie, że Hugh Bredon nigdy tak na- prawdę nie uważał jej za córkę. Jakby nie mógł zapomnieć, że jest owocem pierwszego, niefortunnego małżeństwa jego żony z baronem Framlinghamem. - Przykro mi, że tak cię rozczarowuję, ciociu - powiedziała Imogena, bezwiednie opuszczając ramiona. - To nie znaczy, że nie staram się zachowywać tak, jak byś sobie życzyła... - Wiem - przyznała ciotka. - To jest w tym wszystkim najbardziej irytujące. Trudno cię karcić za błędy, których nie jesteś w stanie uniknąć. Tkwią tak głęboko w twojej na- turze... Gdybyś chociaż była taka ładna jak twoja matka - powtórzyła po raz chyba setny. Widząc Imogenę po raz pierwszy, lady Callandar wykrzyknęła: - O mój Boże! Co za szkoda! Mocno skręcone włosy i szare oczy o inteligentnym wyrazie sprawiały, że Imogena była uderzająco podobna do swojego ojca, Kita Hebdena, barona Framlinghama. T L R
- Oczy typowe dla Framlinghamów - zauważył z niechęcią lord Callandar. - Pa- trzyli na ciebie tak, jakby wiedzieli coś, czego ty nie wiesz. - Każdemu, kto go znał, wystarczy raz na nią spojrzeć, by powiedzieć, że będzie taka sama jak on - orzekła z troską lady Callandar. - Zatem będziesz musiała się postarać, żeby nie mieli powodów tak myśleć - oznajmił stanowczo lord Callandar. - Imogeno, moja droga - zwróciła się do niej ciotka ze współczuciem, kiedy jej mąż opuścił pokój. - Nie przejmuj się zanadto ocenami wuja. Jesteś... - Zamyśliła się, po czym twarz jej pojaśniała. - Jesteś jak śliczna róża, która pozbawiona właściwej pielę- gnacji źle się rozrosła. Wuj może ci się wydać surowy, ale jest taki, bo pragnie zobaczyć cię w rozkwicie. Od tamtego dnia ciotka zaczęła „przycinanie", żeby nadać jej odpowiedni kształt. - Gdybyś tylko mogła się nauczyć chodzić tak jak Penelopa i Charlotte! - powta- rzała. - Wówczas ludzie w czasem przestaliby mówić o kolczastym owocu „strasznej niesławy" twojej matki! Chociaż skandal związany z osobami jej rodziców miał miejsce przed dwudziestu laty, pojawienie się Imogeny w towarzystwie o nim przypomniało. Jej matka miała ko- chanka. W jej kręgach nie było to bynajmniej niczym niezwykłym, ale napięcie po- między Williamem Wardale'em, hrabią Leybourne'em, a Kitem Hebdenem, baronem Framlinghamem, osiągnęło niebezpieczny poziom. Najpierw wdali się w bójkę na pięści, a zaledwie kilka tygodni później hrabia brutalnie zasztyletował ojca Imogeny. Jakby tego było mało, okazało się, że w grę wchodzi szpiegostwo. Hrabiego Leybourne'a uznano za winnego nie tylko morderstwa, ale i zdrady stanu. Został pozbawiony ziemi i tytułów, a następnie skazany na śmierć przez powieszenie. Nic dziwnego, że ludzie patrzyli na nią i szeptali do siebie ukradkiem, kiedy się pojawiała. Nie była ładna ani bogata, brakowało jej wdzięku i do tego nosiła nazwisko koja- rzone ze skandalem. Pani Leeming należała do bardzo nielicznych osób z towarzystwa gotowych rozstrzygnąć wątpliwości na korzyść Imogeny. Tyle że Imogena, do- prowadzając do scysji z wicehrabią Mildenhallem, zaprzepaściła szansę pokazania, że T L R
różni się od swoich rodziców. Dlatego należało się spodziewać, że obietnice zaproszeń, które ciotce udało się zdobyć prośbą, groźbą i przekupstwem, zapewne nie zostaną do- trzymane. - Może powinniśmy dać sobie spokój z szukaniem dla mnie męża - powiedziała niepewnie Imogena. Zaczęła podejrzewać, że wychodząc za mąż za człowieka, który by się podobał wujowi, nie mogłaby liczyć na szczęście. Im więcej dowiadywała się o ludziach z tak zwanego towarzystwa, tym lepiej rozumiała decyzję matki, żeby dobrowolnie udać się na wygnanie z Hugh Bredonem do jego odległej posiadłości w Staffordshire. Miał swoje wady, ale nigdy nie traktował Amandy jak krzewu, który trzeba bezustannie przycinać, żeby utrzymać jego wymyślny kształt. Ciotka posłała jej srogie spojrzenie, ale nic nie odpowiedziała. Powóz zaczął zwal- niać. Imogena zeskoczyła na ziemię, ignorując wyciągniętą rękę lokaja. Postanowiła, że jeśli kiedyś będzie miała dzieci, dołoży wszelkich starań, by każde z nich czuło się ko- chane takim, jakie jest, niezależnie od tego, czy będzie chłopcem, czy dziewczynką. Nie będzie tłamsić ich osobowości i nie pozwoli, aby miały poczucie, że wciąż muszą zabie- gać o jej akceptację. Tyle że wydawało się mało prawdopodobne, by kiedykolwiek miała dzieci. Wchodząc za ciotką po schodach, myślała o tym, że żaden mężczyzna odpowiada- jący wujostwu nie chciałby się związać z dziewczyną taką jak ona. Wystarczyło sobie przypomnieć pogardę bijącą z oczu wicehrabiego i kpiące uśmieszki jego towarzyszy, aby nabrać pewności, że nie uda jej się sprostać oczekiwaniom. - Wejdźmy tutaj, moja droga - powiedziała ciotka, kierując się przez hol do salonu. W milczeniu czekała, aż lokaj pozapala świece, roznieci ogień w kominku, a wreszcie spytawszy, czy czegoś im nie potrzeba, zostawi je same. - Usiądź prosto - napomniała Imogenę, która zajęła miejsce na sofie. - To, że doznałaś małej nieprzyjemności, nie usprawiedliwia zapominania o manierach. Imogena wyprostowała się, gotowa na kolejny wykład o tym, jak powinna się za- chowywać młoda dama. T L R
- Nie wzięłam cię do swojego domu i nie uczyłam zasad panujących w towarzy- stwie tylko po to, żebyś odpadła na pierwszej przeszkodzie - ciągnęła lady Callandar. - Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyś przed końcem sezonu zawarła obiecującą znajomość. Imogena wyobraziła sobie niezliczone bale, które spodziewała się przesiedzieć pod ścianą, obserwując ładniejsze i bogatsze dziewczęta, wirujące na parkiecie w ramionach adoratorów. Jedynie z obowiązku jakiś dżentelmen mógł poprosić ją do tańca, tak jak to było w przypadku pana Dysarta. Pomyślała o piknikach i proszonych śniadaniach, pod- czas których będzie musiała znosić złośliwe uwagi dziewcząt, takich jak Penelopa i Charlotte. Także o tym, że musi się pilnować, aby się nie wydać podobna do rodziców. Popatrzyła na twarz ciotki, ściągniętą w wyrazie stanowczości. Biedna, zdetermi- nowana kobieta, która podjęła się beznadziejnej walki o jej przyszłość... Za nic nie chciała stać się dla wujostwa ciężarem na resztę życia. - Gdyby do końca sezonu nikt mi się nie oświadczył, mogłabym poszukać posady nauczycielki. Chyba nie chcielibyście, żebym wiecznie z wami mieszkała? - O tym zdecyduje lord Callandar. Jestem pewna, że nie spodoba mu się pomysł, by ktoś z rodziny Herriardów uczył w szkole. - Ale ja nie noszę nazwiska Herriard - zwróciła jej uwagę Imogena. - Nazywam się Hebden. - To dlatego Hugh Bredon nie chciał jej adoptować. Ponieważ była córką nie- sławnego Kita Hebdena. - Nikt się nie zdziwi, ciociu, że nie udało ci się ze mnie niczego wykrzesać, chociaż wszyscy widzą, jak bardzo się starasz zrobić ze mnie osobę bar- dziej... - Szukając odpowiedniego słowa, zatoczyła ręką szeroki łuk, po czym zmarsz- czyła czoło. - Zrobić ze mnie osobę mniej... Lady Callandar wpadła jej w słowo. - Na tym właśnie polega problem, prawda? Jesteś, jaka jesteś, moja droga, i zaczy- nam wierzyć, że żadna siła na tej ziemi niczego nie zmieni. - Przykro mi, ciociu. - Imogena pochyliła głowę i zaczęła ściągać rękawiczki. Ma- teriał na wierzchniej stronie był lepki od zaschniętego szampana. - Nie chcę, żebyś się za mnie wstydziła czy miała przez mnie kłopoty. T L R
- Wiem, moja droga - powiedziała ciotka, wzdychając raz jeszcze. - Tyle że kłopo- ty same się do ciebie garną. Rozdział drugi Imogena siedziała w salonie z tamborkiem na kolanach i bardzo się starała nie dać po sobie poznać, że uważa haftowanie za zajęcie całkowicie bezużyteczne. Spędzała w domu słoneczny dzień, wyszywając jedwabne kwiaty na kawałku płótna, podczas gdy prawdziwe krokusy rozkwitały w parku oddalonym niespełna dwie- ście jardów stąd... I to dlatego, że ktoś przypadkiem mógłby wpaść z wizytą! Wprawdzie jej samej nikt nie odwiedzał, ale kiedy ciotka przyjmowała wizyty, przez salon przepły- wał nieprzerwany strumień gości. Lady Callandar uparła się, by wszyscy widzieli Imo- genę siedzącą cicho w kącie, skupioną bez reszty na robótce, i kończąc odwiedziny, wy- chodzili z pochlebną opinią o niej. Nie zmieniało to faktu, że Imogena w żaden sposób nie potrafiła dostrzec sensu w tworzeniu czegoś, co nie będzie miało praktycznego zastosowania. - Lady Verity Carlow - oznajmiła ciotka takim tonem, jakby przywoływała naj- wyższy z autorytetów - spędza całe godziny z igłą w ręku. Cóż, Imogenie też się to zdarzało w Staffordshire: naprawiała braciom koszule, obszywała sterty bielizny i cerowała skarpetki. Wówczas nie miała nic przeciwko temu. Zwłaszcza kiedy jeden z chłopców dotrzymywał jej towarzystwa, czytając na głos. Cofnęła się pamięcią do czasów, kiedy siadywały z matką przy kominku w trochę zagraconym saloniku w Brambles, stawiając przed sobą koszyk z przyborami do szycia. Przywołała w wyobraźni obraz przybranych braci, którzy rozkładali się wówczas u ich stóp niczym przerośnięte szczeniaki, kiedy kamerdyner wuja, Bedworth, stanął w drzwiach, anonsując gościa. - Kapitan Alaric Bredon. Wyrwana z rozmyślań Imogena dostrzegła za plecami Bedwortha mężczyznę w czerwonej wojskowej kurtce z żółtymi wyłogami i mankietami, trzymającego pod pachą T L R
czako. Ogorzałą od wiatru twarz jej najstarszego i ulubionego przyrodniego brata roz- świetlał szeroki uśmiech. - Rick! - pisnęła z radości, podrywając się z miejsca. Przybory do szycia - motki jedwabiu, tamborek i poduszka do igieł - rozsypały się po podłodze. Kapitan Bredon wyszedł jej naprzeciw, tak że spotkali się na środku salonu. Od- rzuciwszy na bok czako, rozpostarł ramiona, żeby porwać siostrę w objęcia. - Muszko! - zawołał, a gdy zarzuciła mu ręce na szyję, ze śmiechem poderwał ją z ziemi i zakręcił wokół siebie. - Och, Rick, to naprawdę ty? - Była taka szczęśliwa, że go widzi! Nie wiedzieć czemu łzy spłynęły jej po policzkach. - Kiedy wróciłeś do Anglii? - spytała, walcząc z nagłą czkawką. Alarica nie było na pogrzebie ojca, ponieważ list informujący o śmierci Hugh Bredona dotarł do niego dopiero po kilku tygodniach. Imogena miała nadzieję, że brat dostanie urlop i zjawi się w domu, ale jego dowódca widać uznał, że przepędzenie wojsk Bonapartego z powrotem do Francji jest ważniejsze. Alaric przysłał list, w którym napi- sał: Masz tam na miejscu Nicka i możesz mu zaufać, że zrobi to, co dla ciebie najlepsze. Ostatecznie jest mózgiem rodziny, jeśli idzie o kwestie dotyczące prawa. Rzeczywiście Nick zajął się niezwykle drobiazgowo sprawami rodzinnymi. Imo- gena ogromnie żałowała, że nie ma przy niej Ricka tamtego dnia, gdy w jednej chwili straciła dosłownie wszystko! Tuląc się do szorstkiego sukna munduru, dała upust żalowi, który tkwił w niej od dawna. - Rick - powiedziała ze łzami w oczach - tak bardzo za tobą tęskniłam. - Imogeno! - odezwała się skrzekliwie ciotka, zanim Rick zdążył cokolwiek odpo- wiedzieć. - Czy całkowicie straciłaś poczucie przyzwoitości? - Przecież to mój brat... - Tego się domyśliłam - rzuciła szorstko ciotka. - Jednak to nie usprawiedliwia tego rodzaju zachowania! Młody człowieku - zwróciła się do Alarica Bredona - będę wdzięczna, jeśli zechce pan postawić siostrę na podłodze. T L R
Rick szybko spełnił jej życzenie, po czym poprawiwszy kurtkę na ramionach, wziął oddech, jakby chciał wygłosić przeprosiny, lecz w tym samym momencie wszyscy troje usłyszeli odgłos powozu zatrzymującego się przed domem. Lady Callandar podeszła do okna, wymamrotała pod nosem słowo, które nie powinno wyjść z ust żadnej damy, a po- tem odwróciła się do Imogeny i Ricka. - Idź do swojego pokoju, i to natychmiast! - poleciła. - A pan... - Chwyciła porzu- cone czako i wepchnęła je Alaricowi do rąk. - Proszę wyjść! Już! Żadnych tłumaczeń! Imogena dostrzegła powóz przez szparę między zasłonami i rozpoznała na drzwiczkach herb lorda Keddintona. Ostatnimi osobami, jakie miała ochotę zobaczyć w tym momencie, były siostry Veryan. Jedną ręką podtrzymując spódnicę, drugą ocierając łzy z policzków, pośpiesznie opuściła salon i wbiegła na schody. Usłyszała stukot pod- kutych butów na marmurowej posadzce holu, a potem okrzyk Ricka. - Muszko?! Odwróciła się i spojrzała na brata; stał z nogą na pierwszym stopniu, jakby zamie- rzał podążyć jej śladem. - O nie, nie ma mowy! - powstrzymała go lady Callandar tonem świętego oburze- nia. - To porządny dom i nie pozwolę, żeby Imogena przyjmowała młodych mężczyzn w swoim pokoju. - Ależ jestem jej bratem - przypomniał jej Alaric. - Może pan się za takiego uważa, ale nie jesteście ze sobą spokrewnieni nawet w najmniejszym stopniu. Nagle wszyscy troje znieruchomieli, słysząc pukanie do frontowych drzwi. Rick spojrzał pytająco na Imogenę, która tylko pokręciła głową, jakby bez słów prosiła brata o zrozumienie. Widać było, że Rick zastanawia się, co powinien zrobić, by w końcu uznać, że najlepiej będzie się wycofać. Zdjął nogę ze stopnia i z ponurą miną skierował się do wyjścia. Rozdarta między wdzięcznością, że nie chciał jej stawiać w niezręcznej sytuacji, a żalem, że wychodzi, Imogena cicho wspięła się na górę. Bedworth, czuwający przy wejściu do domu, otworzył drzwi, żeby wypuścić Ricka i jednocześnie wprowadzić gości. T L R
Imogena schroniła się w swoim pokoju. Choć niechętnie, musiała przyznać, że je- dynie dzięki ciotce i jej przezorności nie stała się po raz kolejny ofiarą plotek. Następnego ranka, kiedy zeszła na śniadanie, znalazła koło swojego talerza wypi- saną starannym pismem wiadomość od Ricka. Podała ją ciotce nieco drżącą ręką. - Chce cię zabrać dziś po południu na przejażdżkę po parku? - zdziwiła się, odczy- tawszy treść przez binokle. - To rozumiem. Możesz mu wysłać odpowiedź, że przyjmu- jesz jego zaproszenie. Imogena poczuła ogromną ulgę. W nocy prawie nie zmrużyła oka, przewracając się z boku na bok, trapiona niewesołymi myślami. A jeśli ciotkę tak zdenerwował brak ma- nier u Ricka, że opowiedziała o wszystkim wujowi? - zastanawiała się. Lord Callandar mógł zabronić mu odwiedzać siostrę. Mimo iż Rick posiadał obecnie stopień oficerski, nie należał do kręgu, który lord Callandar nazywał „najwyższą półką". Jak Imogena do- wiedziała się wkrótce po zamieszkaniu na Mount Street, jej matka związała się z czło- wiekiem poniżej jej stanu i to zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem. Najpierw wyszła za mąż za barona, który nie dość, że marnie stał finansowo, to jeszcze miał kiep- ską reputację, a potem za zwykłego śmiertelnika bez tytułu. To przynajmniej w pewnym stopniu tłumaczyło powściągliwość Nicka. Był wy- starczająco bystry, aby wiedzieć, że nie zostanie zbyt ciepło przyjęty w domu, w którym obecnie mieszkała jego przybrana siostra. Bez wątpienia dlatego nigdy jej nie odwiedził, uznała Imogena. - Założysz tę ciemnoniebieską suknię spacerową ze srebrnymi wykończeniami. A do tego kapelusz w stylu czaka z kokardą. Będzie cudownie pasować do jego munduru. Imogena była zdumiona. Wiedziała, że lord Callandar nie ma zbyt dobrego zdania o jej przybranych braciach, i sądziła, że lady Callandar podziela opinię męża. Nazywała ich „tymi młodymi Bredonami", marszcząc przy tym nos. - Najwyraźniej bardzo się lubicie - powiedziała, patrząc siostrzenicy męża prosto w oczy. - Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa, moja droga, więc nie zabronię ci się widywać z bratem podczas jego, jak mniemam krótkiego, urlopu. - Dziękuję - odpowiedziała Imogena, szczerze wzruszona łaskawością ciotki. T L R
- Poza tym - ciągnęła lady Callandar, kładąc liścik od Ricka obok swojego nakrycia - nie wydaje mi się, żebyś nawet ty ściągnęła na siebie kłopoty, siedząc koło dżentelmena w jego powozie. A tak na marginesie, orientujesz się, jaki ma powóz? Imogena była przekonana, że Rick nie ma żadnego powozu. Bez wątpienia zamie- rzał wynająć jakiś pojazd. Mogła jedynie mieć nadzieję, że stać go będzie na coś przy- zwoitego. Co nie będzie ani za skromne, ani zbyt rzucające się w oczy, a przede wszyst- kim zaspokoi wyszukany gust ciotki. - Liczę na to, że skoro już dałaś upust szalonej radości ze spotkania, będziesz w stanie zachowywać się odpowiednio - napomniała surowszym tonem lady Callandar. - Nie możesz pozwalać żadnym mężczyznom, żeby cię podnosili i potrząsali tobą niczym dzwonkiem. Nie uchodzi też zalewać się przy nich łzami, mocząc im odzienie. Wiesz, jakie to ważne, byś nie robiła niczego, co mogłoby jeszcze bardziej zaszkodzić twojej reputacji. - Niczego takiego nie zrobię, obiecuję - zapewniła Imogena, podrywając się z miejsca, żeby z wdzięczności cmoknąć ciotkę w policzek. Zacna lady Callandar za wszelką cenę starała się ją chronić przez złośliwymi plot- karami. Imogena nie miała jej za złe, że poprzedniego dnia odesłała ją na górę, uspra- wiedliwiając jej nieobecność przed gośćmi nagłą niedyspozycją. Dobrze, że pozbyła się Ricka, zanim zdążył powiedzieć lub zrobić coś, co dałoby tym kocicom pretekst do wy- żywania się na Imogenie. - Będę się zachowywać wzorowo, jak... jak lady Verity Carlow! - W to akurat mocno wątpię - odparła sucho ciotka, dotykając odruchowo miejsca ucałowanego przez siostrzenicę. Jednak wyraz jej oczu świadczył o tym, że choć nie po- chwalała zbyt swobodnego okazywania uczuć, jako niegodnego prawdziwej damy, gest Imogeny uznała za miły. Czas dłużył się nieznośnie do czasu, gdy wreszcie Bedworth zaanonsował przyby- cie kapitana Alarica Bredona i wprowadził go do salonu. Gość skłonił się sztywno przed gospodynią; z jego zwykle roześmianych piwnych oczu biła czujność. Lady Callandar odpowiedziała królewskim skinieniem, a Imogena T L R
dygnęła i nakazując sobie w duchu opanowanie, wolno podeszła do brata, po czym razem opuścili salon. Rick zaprowadził ją do sportowego karykla połyskującego w zimowym słońcu malowaną stolarką. Chudy stangret trzymał za uzdy dwa dorodne, gniade wałachy. - Och, Rick - westchnęła Imogena, biorąc go pod rękę i ocierając się policzkiem o rękaw jego munduru, kiedy już usadził ją na ławeczce i okrył jej kolana pledem. - Tak się cieszę, że wróciłeś. - Stangret wskoczył na swoje miejsce z tyłu pojazdu i konie wyrwały do przodu tak gwałtownie, że Imogena odruchowo ścisnęła ramię brata. - Trochę się ba- łam, że ciotka swoim wczorajszym zachowaniem odstraszyła cię na dobre. Rick kpiąco parsknął, co konie odczytały jako zachętę do przyśpieszenia tempa. Imogena trzymała się kurczowo brata, podczas gdy on manipulował lejcami, zmuszając konie do wolniejszego ruchu, bardziej odpowiedniego w miejskim krajobrazie. Dopiero gdy mu się to udało, wyjaśnił z udawaną powagą. - Musiałem panować nad gromadą rekrutów w obliczu zbliżających się oddziałów wroga. Naprawdę myślisz, że chłodne przyjęcie ze strony damy w słusznym wieku może mnie przestraszyć? Zdecydowanie nie. Doszedłem jedynie do wniosku, że najlepszy bę- dzie taktyczny odwrót na lepszą pozycję. Przykro mi było zostawiać cię w stanie wzbu- rzenia, ale miałem świadomość, że lady Callandar może mnie na stałe wykluczyć z two- jego życia, gdybym poważnie jej się naraził. Nie mogłem ryzykować. Dlatego uznałem, że najkorzystniej będzie przegrupować siły. - Zrobiłeś to bardzo sprytnie - pochwaliła, ocierając się czule policzkiem o jego rękaw. Zaraz potem przypomniała sobie, że obiecała panować nad swoim zachowaniem, więc prostując plecy, rozejrzała się dokoła, czy przypadkiem nie ma w pobliżu osoby, która mogłaby ją rozpoznać i wszcząć plotki. - Swoją drogą, Muszko, czy ona cię wciąż strofuje? Tylko dlatego, że kogoś obej- mujesz? Imogena spłonęła rumieńcem. - Nie mogę tak po prostu obejmować mężczyzn, Rick. Zapomniałeś, co rodzina mojego ojca wygadywała na temat mojej matki? T L R
- Ten nadęty ropuch, który wziął tytuł po twoim ojcu, dosłownie wychodzi z siebie, żeby zatrzeć wszelkie związki twojego ojca z rodowym nazwiskiem. Chyba nie można być bardziej zarozumiałym niż on. A co do plotkowania na temat twojej matki, to nie wiem, co chciał przez to osiągnąć. Przecież każdy, kto ją znał, wiedział, że to niedo- rzeczne. Piękna kobieta poślubiona takiemu skostniałemu molowi książkowemu jak mój ojciec mogła szukać odrobiny przyjemności poza domem, ale do tego nie doszło, o czym sama dobrze wiesz. - Owszem, ale właśnie w tym problem - powiedziała z rezygnacją Imogena. - Po tym jak wyszła za Hugh, prawie z nikim się nie spotykała, nie brała udziału w londyń- skim życiu towarzyskim. To dlatego Kit Hebden, baron Framlingham, mógł opowiadać, co tylko przyszło mu do głowy. Kiedy znaleźli się w szerokiej alei przeznaczonej dla powozów i nie groziło im za- rysowanie błyszczącej nowością stolarki pojazdu, Imogena odezwała się przyciszonym głosem: - Nie da się jednak zaprzeczyć, że wzięła sobie kochanka. - Tylko jednego! - podkreślił Alaric, jakby to zdejmowało winę z Amandy. Na- stępnie, jakby czując się w obowiązku wzięcia w obronę kobiety, która mu matkowała przez lata dorastania, dodał: - Właściwie zrobiła to przez twojego ojca, bo ją unieszczę- śliwił. Mój ojciec nigdy nie miał jej tego za złe. Przede wszystkim uważał, że powinna była poślubić hrabiego Leybourne'a. Wspomniał, że hrabia starał się o jej rękę. Dlaczego za niego nie wyszła? Przecież od lat musiała się w nim podkochiwać, skoro... - Urwał; jego mina zdradzała, że dopiero w tym momencie uświadomił sobie, iż kieruje rozmowę na tory zdecydowanie nieodpowiednie dla niewinnej młodej kobiety. - Mój ojciec bez reszty zawrócił jej w głowie - stwierdziła Imogena. - Nie dość, że sprzątnięcie jej sprzed nosa człowiekowi stojącemu wyżej w hierarchii społecznej spra- wiło mu satysfakcję, to jeszcze czyhał na jej majątek. Poza tym liczył na to że wżenienie się w tak szacowną rodzinę przekona niektórych, że pragnie się poprawić. Oczywiście, poprawa nie nastąpiła. Mama mówiła... - Tym razem to Imogena przerwała, uzmysła- wiając sobie, że nie wypada powtarzać opowieści matki. Usłyszała je jako ostrzeżenie, T L R
kiedy Amanda wiedziała, że już długo nie pożyje i nie zdoła wprowadzić córki na pełen zasadzek małżeński rynek. - Był niepoprawnym hulaką - dokończyła z przymusem Imo- gena. - Bardzo nierozważnym. Minął ich duży odkryty powóz wiozący grupę wyjątkowo dostojnych matron; wszystkie wytrzeszczyły oczy, widząc Imogenę w sportowym karyklu sam na sam z przystojnym oficerem. - Ludzie przeszywają mnie wzrokiem z nadzieją, że zobaczą we mnie oznaki pło- chości - powiedziała, wskazując gestem na oddalający się pojazd. - Moja matka uznawa- na jest za kusicielkę, która doprowadziła do zguby dwóch potomków znamienitych ro- dów, ojcu przypisywano posiadanie całego legionu utrzymanek, trudno się więc dziwić, że ludzie spodziewają się po mnie najgorszego. Ciocia Herriard musi mnie krótko trzy- mać, Rick, żeby nikt nie miał najmniejszego powodu twierdzić, że jestem podobna do rodziców. - W takim razie dziwię się, że pozwoliła ci na przejażdżkę w moim towarzystwie - oznajmił cierpkim tonem Alaric. - Wcale nie byłam pewna, czy się nie rozmyśli, dopóki nie zobaczyłyśmy, jak nad- jeżdżasz tym pięknym pojazdem. Jego wygląd przesądził sprawę. A tak w ogóle, to skąd go wziąłeś? - Och, pożyczyłem od Monty'ego. Pamiętasz go? - Czy pamiętam Monty'ego? Oczywiście, że tak! Niedługo po tym, jak Rick rozpoczął służbę w wojsku, w jego korespondencji z Imogeną zaczęło występować imię „Monty". Okazało się, że otrzymujący listy oficero- wie dzielili się wiadomościami z rodzinnych stron. Od samego początku Imogena za- mieszczała w listach niewielkie szkice ilustrujące opisywane wydarzenia. Szczególnie podobała się rysunkowa historyjka o krnąbrnej świni ściganej przez rzeźnika. Od tego czasu wojskowi kompani Ricka wyczekiwali z utęsknieniem listów od jego drogiej małej Muszki. Zwłaszcza Monty, który najwyraźniej nie otrzymywał żadnej poczty. Wstrząśnięta odkryciem, że młody człowiek, który z oddaniem służy ojczyźnie, nie ma żadnego wsparcia ze strony rodziny, Imogena zaczęła dodawać krótkie wiadomości T L R
przeznaczone specjalnie dla Monty'ego, który odwzajemniał jej się pozdrowieniami do- pisywanymi do listu Ricka. - Jest w mieście? - spytała, odwracając się do brata twarzą. Od samego początku samotny młody porucznik, służący w wojsku wraz z jej przy- branym bratem, przypadł jej do serca. Nawet nie próbowała sobie wyobrazić, jakie to uczucie, kiedy się toczy bitwy w obcym kraju, nie mając żadnych wieści z domu. Później, kiedy poznała go nieco lepiej dzięki opowieściom Ricka, nabrała przeko- nania, że nie ma lepszego i dzielniejszego żołnierza niż porucznik Monty poza, ma się rozumieć, Rickiem. Szczerze się radowała, kiedy porucznik awansował na kapitana i prosiła brata, by przekazał mu od niej gratulacje. On tą samą drogą przesłał jej kondolen- cje najpierw po śmierci matki, a potem ojczyma. Później, wkrótce po otrzymaniu stopnia majora, Monty wykupił się z wojska i od kilku miesięcy nie miała o nim żadnych wia- domości. - Owszem, jest w mieście i dobrze się spisuje. To wyłącznie dzięki niemu odby- wamy przejażdżkę. Podpowiedział mi, jak podejść twoją ciotkę. Wiesz, żeby wysłać li- ścik z zapytaniem, czy zechce się zgodzić, bym cię zabrał. Naprawdę świetny z niego kompan. - Żałuję, że nie mogę go poznać. Nie sądzę jednak, żeby wuj Herriard uznał go za odpowiednie towarzystwo, skoro jest jednym z twoich przyjaciół. - Och, sam nie wiem... - Rick zerknął na siostrę z ukosa. - Monty pochodzi z bar- dzo szanowanej rodziny i jest zamożny. Do licha, przecież to widać choćby po koniach zaprzęgniętych do tego karykla! Imogena przez chwilę przyglądała się gniadoszom, biegnącym równym, posuwi- stym kłusem. - Tak czy inaczej, nie wydaje mi się, żeby był taki, jak go sobie wyobrażałam. Mu- siałby mnie rozczarować. Prawdopodobnie utył od czasu, kiedy zakończył czynną służbę, pomyślała. Nie żeby miała mu to za złe, przeciwnie, wolałaby, aby nie był aż tak urodziwy, jak go wi- działa oczami wyobraźni. Matka ostrzegała ją, i to niejeden raz, że przystojnym mężczy- znom nie można ufać, zwłaszcza jeśli są czarujący. Amanda wyznała córce, że nim zo- T L R