Ufolka

  • Dokumenty209
  • Odsłony9 094
  • Obserwuję15
  • Rozmiar dokumentów206.3 MB
  • Ilość pobrań6 069

Delinsky Barbara - Harlequin Satine - Marzenia się spełniają(1)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :838.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Delinsky Barbara - Harlequin Satine - Marzenia się spełniają(1).pdf

Ufolka Arkusze
Użytkownik Ufolka wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

BARBARA DELINSKY MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ

ROZDZIAŁ 1 Siedmioro ludzi siedzących wokół stołu w sali posiedzeń banku zdawało się całkowicie zadowolo­ nych z przebiegu zebrania. Jedynie ósma osoba, Nina Stone, nie potrafiła ukryć irytacji. Spotkanie konsor­ cjum Crosslyn Rise, finansującego budowę zespołu eleganckich segmentów na terenie tej pięknej posiadło­ ści, nie potoczyło się po jej myśli. Nienawidziła zebrań, szczególnie takich, na których do znudzenia wałkowano te same sprawy, ale zainwes­ towała w przedsięwzięcie sporą część oszczędności, wolała więc trzymać rękę na pulsie. Tym razem jednak dyskutowano o sprawach leżących w jej kompeten­ cjach. A skoro mimo to współinwestorzy nie chcieli wysłuchać jej zdania, to całe zebranie, z punktu widzenia Niny, było tylko stratą czasu. Nina zajmowała się obrotem nieruchomościami. Ona właśnie miała prowadzić sprzedaż segmentów w Crosslyn Rise i wynajem lokali handlowych. Była połowa maja, od rozpoczęcia budowy minęło osiem miesięcy i nadszedł czas, by zaplanować kampanię reklamową. - Uważam, że cena sprzedaży około pięciuset pięć­ dziesięciu tysięcy jest za niska - powtórzyła po raz trzeci w ciągu pół godziny. - Samo położenie osiedla

6 » MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ sprawia, że możemy żądać sześciuset lub siedmiuset tysięcy dolarów. Czterdzieści minut jazdy samocho­ dem od Bostonu nie ma innych zespołów miesz­ kaniowych, tak pięknie usytuowanych wśród łąk i za­ gajników, z widokiem na ocean. Jakie inne osiedle oferuje równocześnie klub odnowy biologicznej, ob­ sługę gastronomiczną, pokoje zebrań i pokoje gościn­ ne? Jakie inne osiedle dysponuje i przystanią jachtową, i sklepami? - Żadne - przyznał Carter Malloy. - W każdym razie żadne w tej okolicy. - Carter był projektantem osiedla i nieoficjalnym szefem konsorcjum. Zeszłej jesieni ożenił się z Jessicą Crosslyn, pierwotną właś­ cicielką całej posiadłości, siedzącą teraz obok niego. - Ale w tej chwili na rynku nieruchomości panuje zastój. Nie byłoby dobrze przesadzić z ceną, a po­ tem zostać z pustymi mieszkaniami. - Nie będą puste - upierała się Nina. - Wierzcie mi, wiem, co mówię. Sprzedamy je. - Twierdziłaś przecież, że drogie posiadłości trud­ no teraz idą. - Jessica też była sceptyczna. - Ależ to było rok temu, gdy chciałaś oferować Rise w całości jednemu nabywcy! Trudno było wów­ czas sprzedać coś, co jest warte wiele milionów! Od tego czasu rynek się ożywił, szczególnie w tym za­ kresie cen, o którym dyskutujemy. - Objęła wzro­ kiem zgromadzonych wokół stołu, próbując prze­ konać ich spojrzeniem. - Jako wasz agent radziła­ bym cenę w okolicach siedmiuset tysięcy, nieco wię­ cej lub nieco mniej zależnie od powierzchni segmen­ tu. Jestem pewna, że tyle możemy dostać, a swoje przekonanie opieram na tym, co udało mi się sprze­ dać w ostatnich miesiącach.

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 7 - A co takiego właściwie udało ci się sprzedać? - spytał spokojnie John Sawyer, siedzący po przeciw­ nej stronie stołu. Ze wszystkich członków konsorcjum John naj­ bardziej działał Ninie na nerwy. Drażnił ją jego wygląd przerosniętego ucznia: okrągłe okulary w drucianej oprawce, potargane włosy, sztruksowa marynarka z łatami na łokciach i koszula w kratę. Ale przede wszystkim denerwowało ją, że John wty­ ka nos w nie swoje sprawy. Był księgarzem, a nie biznesmenem, nic nie wiedział o obrocie nierucho­ mościami, a choć zwykle mało się odzywał, dzisiaj kwestionował właściwie wszystko, co mówiła. - Trzy transakcje osiągnęły osiemset, jedna dzie­ więćset i jedna ponad milion - odpowiedziała. - Za segmenty takie jak nasze? - zdziwił się ła­ godnie. Nawet nie mrugnęła. - Nie, posesje były różne. Chodzi mi jednak o to, że po pierwsze - te okolice stają się popularne, po drugie - przyciągają coraz większe pieniądze. - Ale pieniądze jakiego typu ludzi? - spytał w swój spokojny, powolny sposób. - Oczywiście, su- perbogacze dysponują takimi sumami, ale superboga- cze nie będą kupować naszych mieszkań, raczej kil­ kuhektarowe posiadłości. Wydawało mi się, że naszą ofertę kierujemy do ludzi w średnim wieku, których dzieci właśnie dorosły i wyprowadziły się i którzy w związku z tym nie potrzebują dużych, trudnych do utrzymania domów. Takie osoby nie mają siedmiu­ set czy ośmiuset tysięcy dolarów na zbyciu. Wciąż jeszcze usiłują dojść do siebie po wydatkach na studia dzieci.

8 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ - Można i tak na to patrzeć - przyznała Nina. - A można uznać, że teraz dopiero mają wolne środki, właśnie dlatego, że nie muszą już finansować tych studiów. Dotychczas poświęcali się dla dzieci, a teraz pragną czegoś dla siebie. Crosslyn Rise będzie od­ powiednie dla osób, które wciąż prowadzą aktywne życie zawodowe, ale nie uśmiecha im się czekać do emerytury, by zaspokoić swoje zachcianki. Mają pie­ niądze i chcą je wydać. - A co z właścicielami sklepów? - spytał John. - Oni nie mają wolnych środków. Cena wynajmu powierzchni handlowej musi być dostosowana do ceny mieszkań, a to automatycznie wyeliminuje większość miejscowych kupców. - Niekoniecznie.... - Zaoferujesz im specjalne warunki? - Cena powierzchni handlowej nie musi być tak wysoka jak mieszkalnej. - Nie może nawet zbliżać się do tej wysokości... - Albo nic nie wynajmiesz? - Jej oczy sypały iskry. - Albo nie będę w stanie nic wynająć - wyjaśnił spokojnie. Gideon Lowe, generalny wykonawca, zerknął na zegarek, podnosząc się z krzesła. - Nie wiem jak wy, ale ja nie mam już czasu. Jest dziewiąta. - Uśmiechając się szeroko, przeniósł spoj­ rzenie z Niny na Johna i z powrotem. - Może wy dwoje tu zostaniecie i obgadacie sprawę, a na następ­ nym zebraniu przedstawicie nam wnioski? - zapropo­ nował. Ninie nie spodobał się ten pomysł. Podejrzewała, że Gideon śpieszy się nie tyle do naglących zadań na budowie, ile do niedawno poślubionej żony. Trudno

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 9 było go za to winić, ostatecznie jego miesiąc miodowy jeszcze się nie skończył, a Gideon był bardzo zakocha­ ny. Nina serdecznie lubiła jego żonę Christine, która projektowała wnętrza dla zespołu Crosslyn Rise. Niemniej bardzo jej zależało, by jeszcze dzisiaj uzyskać decyzję konsorcjum. Starała się więc, by jej głos brzmiał spokojnie i rzeczowo. - Wydaje mi się, że o cenach powinno zadecydować konsorcjum jako całość, a pan Sawyer jest tylko jednym z członków... - Ale zapewne najbardziej, poza tobą oczywiście, zorientowanym w temacie. Ostatecznie jest potencjal­ nym właścicielem sklepu - przerwał jej Carter. - Gideon chyba ma rację - poparła go Jessica. - Rozważcie sprawę cen we dwójkę, a na następnym zebraniu przedstawcie nam propozycje kompromiso­ we. W ten sposób zaoszczędzicie wszystkim trochę czasu. Zrobiło się późno. Za pół godziny Carter ma spotkanie w Bostonie, a ja w Cambridge. Rozległy się głosy poparcia, którym towarzyszyło szuranie odsuwanych krzeseł. Nina wstała ze wszy­ stkimi. - Najwyższy czas, by oddać do druku foldery reklamowe - zaprotestowała, z trudem panując nad zniecierpliwieniem. - A do tego potrzebuję informacji o cenach. - Za tydzień podejmiemy ostateczną decyzję. - Ca­ rter zamknął teczkę. - Spotkasz się z Niną, John? - zwrócił się do wciąż siedzącego Sawyera. Rzuciła Johnowi niechętne spojrzenie. Na posiedze­ niach konsorcjum spotkali się już kilkanaście razy, ale nigdy jeszcze nie widziała, by John Sawyer się śpieszył. Mówił powoli, powoli się poruszał. Można by przypu-

10 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ szczać, że nic go nie nagli, że najważniejszym jego zajęciem jest spacerowanie i podlewanie geranium w skrzynkach zdobiących okna niedużego wiktoriańs­ kiego domku, w którym mieszkał i w którym mieściła się jego księgarnia, nosząca nazwę „Mól książkowy". Nina zdawała sobie jednak sprawę, że to nieprawda. Wiedziała, że w prowadzeniu księgarni pomaga Johnowi Minna Larken, pani w średnim wieku, która zastępuje go, gdy musi być z synkiem. Wiedziała również, że jego synek ma cztery lata i poważne problemy ze wzrokiem i słuchem. Serdecznie współczuła Johnowi i jego dziecku, ale to nie łagodziło jej irytacji. - Tak, sądzę, że znajdziemy czas, by się spotkać - odparł John po chwili. Nina zmusiła się do uśmiechu i przeczesała palcami ciemne, obcięte niemal po męsku włosy. - Oj, ten tydzień mam naprawdę bardzo zajęty - powiedziała słodko. - Dziś i jutro jestem pouma- wiana od rana do nocy, a od czwartku do niedzieli będę na seminarium. - Wspaniale, to zostaje wam poniedziałek - stwier­ dził Carter, objął Jessicę i wyprowadził na korytarz, nie zauważając pełnego bezsilnej złości spojrzenia Niny. Poza Niną i Johnem w sali posiedzeń nie było już nikogo. John poprawił się na krześle. - Nie wiem, czy ci ulży, jeśli powiem, że też nie mam na to ochoty. Nie była pewna, czy nie powinna się obrazić. - Dlaczego? - Bo ty ciągle gdzieś gonisz, a mnie to działa na nerwy. Dotknął ją do żywego, dlatego pozwoliła sobie na złośliwość.

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 11 - No to jesteśmy kwita, bo mnie działa na nerwy twoja powolność. Tak czy owak, współinwestorzy oczekują od nich kompromisowej propozycji, a niektórzy członkowie konsorcjum to ważne osobistości. Ninie zależało, by zrobić na nich dobre wrażenie. Mogło jej się to przydać w przyszłości. Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kalendarz. - A wiec? Umówimy się na poniedziałek? John splótł palce. - Nie mogę w poniedziałek. Cały dzień będę w Bos­ tonie. - No dobrze. - Cofnęła się o kartkę, potem drugą. Seminarium będzie trwało od rana w czwartek do późnego wieczora w niedzielę. - Może jutro? Między wpół do czwartej a czwartą? - Nie mogę, muszę być w pracy... - Ja też! - wykrzyknęła ze zniecierpliwieniem. - A co robisz dziś wieczór? Do siódmej mam klientów, ale potem możemy się spotkać. Potarł nos w miejscu, gdzie opierały się okulary. - Nic z tego. Wtedy spędzam czas z synem. - A kiedy on idzie spać? - Koło ósmej. - To spotkajmy się po ósmej. Możesz załatwić opiekunkę? - Mogę, ale nie potrzebuję. Mam coś do zrobienia w sklepie, a mieszkam piętro wyżej. Usłyszę, gdyby płakał. - No dobrze - westchnęła. - Kiedy będziesz wol­ ny? - Wolała się z nim spotkać nawet późno, byle mieć sprawę z głowy. - O dziewiątej. Może dziesiątej.

12 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ - W porządku, przyjadę koło dziewiątej. - Czy to nie za późno dla ciebie? - Spojrzał na nią z wahaniem. - Nie, skoro nie ma innej możliwości. - Czy ty nigdy nie odpoczywasz? - Jasne, że odpoczywam. W łóżku. Kładę się zwy­ kle koło pierwszej. A zatem - ponagliła go - dziewią­ ta czy wolisz dziesiątą? - Pracujesz cały dzień? - Tak. Siedem dni w tygodniu - oznajmiła z dumą. Z sześciorga agentów w biurze właśnie ona miała od trzech lat najlepsze wyniki sprzedaży. - Lubię pra­ cować. - Uniosła długopis nad kalendarzem, czekając na jego decyzję. - Więc o której? Przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. - O dziewiątej. Później już nie będę w stanie rozsądnie myśleć. W odróżnieniu od ciebie jestem człowiekiem. - Ja też jestem człowiekiem - powiedziała spokoj­ nie, patrząc mu w twarz. - Po prostu lubię w pełni wykorzystać każdą chwilę. - Dla podkreślenia swo­ ich słów zamknęła z trzaskiem kalendarz, chwyciła torbę i zarzuciła ją na ramię. - Do zobaczenia o dzie­ wiątej. Po piętnastu minutach Nina dotarła do pracy. Biu­ ra agencji Crown Realty zajmowały parter niewiel­ kiego biurowca na obrzeżach miasta. Firma należała do Martina Crowna i miała tę wyższość nad innymi, że była związana z lokalną społecznością. Rodzina Crow- nów mieszkała tu od kilku pokoleń. Poza dwiema restauracjami i centrum handlowym do Crownów należał również tygodnik, rozchodzący się w całej

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 13 okolicy i docierający nawet do Bostonu. Zamieszczano w nim ogłoszenia o nieruchomościach, które gdzie indziej kosztowałyby majątek. Tak zaoszczędzone pieniądze dawały zysk, a Ninie Stone na zysku zależało przede wszystkim. Już dziesięć lat temu zaplanowała sobie przyszłość. Miała zamiar otworzyć własną firmę, zatrudniać ludzi, mieć w banku pokaźne konto, poczucie bezpieczeńst­ wa i ustabilizowane życie. Cztery pierwsze lata spędzi­ ła w Nowym Jorku, ale choć była uparta, Nowy Jork okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Prze­ niosła się więc na północne wybrzeże Massachusetts, gdzie życie było łatwiejsze, a rynek obiecujący. Od sześciu lat uparcie pięła się w górę. Jeszcze jeden pomyślny rok plus spodziewany zysk z Crosslyn Rise powinny jej umożliwić samodzielny start. A nieza­ leżność dla Niny Stone znaczyła bardzo wiele. - Cześć, Chrissie - zawołała, przemierzając hol re­ cepcyjny. - Były jakieś telefony? - Zapisane na różowych karteczkach, leżą na two­ im biurku - odparła recepcjonistka. Nina rzuciła torbę na biurko, przejrzała karteczki z wiadomościami i usiadła, sięgając po telefon. Załat­ wiała właśnie najpilniejsze sprawy, gdy w drzwiach jej gabinetu stanęła Lee Stockland, współpracownica i dobra przyjaciółka Niny. Miała kręcone, ciemne włosy, ubierała się tradycyjnie, a jej szyję zawsze zdobił pojedynczy sznurek pereł. Przyjaciółki różniły się jak niebo i ziemia, ale znakomicie się uzupełniały. Nie przerywając rozmowy, gestem pokazała Lee, by weszła. - Nie ma go? Proszę mu w takim razie przekazać, że muszę się z nim pilnie skontaktować. Będę w biurze

14 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ jeszcze ze trzy kwadranse - rzuciła do słuchawki, odłożyła ją na widełki i niemal bez przerwy na zaczerpnięcie oddechu zwróciła się do Lee: - Czy Millerom podobał się dom? - Nie byli zachwyceni, że to ja z nimi poszłam zamiast ciebie, ale w sumie chyba się nie rozczarowali. Szczególnie ona robiła wrażenie zadowolonej, a to się najbardziej liczy. - To dobrze. Bardzo dziękuję, że się nimi zajęłaś. Upierali się przy spotkaniu wcześnie rano, a ja nie mogłam być w dwóch miejscach naraz. - Dziękujesz? - roześmiała się Lee. - To ja po­ winnam ci dziękować. Gdybyś nie odstępowała mi swoich klientów, nie miałabym w ogóle nic do roboty. Nina musiała jej przyznać rację. Lee była sprawnym pracownikiem i dobrze dawała sobie radę z klientami, ale nie potrafiła ich przekonywać i naciskać, Nina natomiast opanowała tę sztukę do perfekcji. Jeśli nie rozmawiała z klientami, to obdzwaniała potencjalnych zainteresowanych z ofertami wycen, wysyłała foldery, przygotowywała notatki dla prasy, jednym słowem, robiła wszystko, by w interesie panował ruch, a jej nazwisko dało się słyszeć wszędzie. Natomiast Lee była całkiem zadowolona, pracując mniej, zarabiając gorzej i pełniąc obowiązki asystentki Niny. - A jak spotkanie w banku? - spytała Lee. - Lepiej nie pytaj - skrzywiła się Nina. - Tak źle? - Powoooli. Poo-woo-luu-tku. - Nina ciągnęła sło­ wa. Zaczęła wyjmować foldery z teczki. - Praca z tak dużą grupą jest trudna, bo podjęcie każdej decyzji trwa całe wieki. Projekty folderów chyba im się podobały, ale

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 15 nie doszło do ostatecznej akceptacji, bo wdaliśmy się w dyskusję nad ceną mieszkań. - I co postanowiono? - Nic! - zawołała Nina, wyraźnie sfrustrowana. Równocześnie rozdzwonił się telefon na jej biurku. - Mam się spotkać z takim jednym facetem... - Pod­ niosła słuchawkę. - Nina Stone, słucham. - Dzień dobry pani, nazywam się Carl Anderson. Dostałem pani nazwisko od Petera Serrettiego, który zakładał wam system komputerowy. - Tak, przypominam sobie pana Serrettiego.- Rze­ czywiście zapadł jej w pamięć. Miesiącami wydzwaniał z zaproszeniami na kolację. - Czym mogę panu służyć? - Dzwonię z Nowego Jorku. Oboje z żoną pracuje­ my w oświacie i w sierpniu przeprowadzamy się do Bostonu. Chcielibyśmy kupić coś na północnym wy­ brzeżu. Peter mówił, że najlepiej porozumieć się z panią. Ninie natychmiast poprawił się humor. - Oczywiście - powiedziała z uśmiechem skiero­ wanym pod adresem Lee, która usiadła wygodniej w fotelu, czekając na koniec rozmowy. - Jakiego typu mieszkania państwo szukają? - W niewielkim domu, z dwiema lub trzema sypial­ niami. Nie mamy dzieci, ale mamy psa i dwa samo­ chody. - Jaka cena wchodzi w rachubę? - Nina robiła notatki. - Dwieście pięćdziesiąt, najwyżej trzysta. - W gło­ sie Andersona pojawiła się przepraszająca nuta. - Nie możemy sobie na więcej pozwolić. Bardzo nam się podobało na północnym wybrzeżu, ale jeśli za te pieniądze nic się tam nie da znaleźć, proszę mi od razu powiedzieć.

16 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ - Nie, nie, to całkiem możliwe. - Crosslyn Rise nie wchodziło w rachubę, ale były inne możliwo­ ści. - W tej chwili mamy jedno mieszkanie z trzema sypialniami w starym domu za dwieście dziewięć­ dziesiąt pięć i kilka nowszych dwusypialnianych za mniej więcej tę samą cenę. Zachęcam też do obejrzenia nowego osiedla w Salem, niedaleko portu. Jest na­ prawdę udane. - Podawała dalsze szczegóły, chwilami czytając z podsuniętej przez Lee broszurki. Anderson słuchał uważnie. - Chcielibyśmy przyjechać w piątek, żeby rozejrzeć się przez sobotę i niedzielę. Czy to możliwe? - Och, niestety, cały weekend będę na seminarium - Nina rzuciła okiem na Lee - ale moja współpracow­ nica pokaże państwu wszystko, czym będziecie zainte­ resowani. - Zmarszczyła brwi, widząc, że Lee bezrad­ nie kręci głową. - Peter mówił, żebym rozmawiał tylko z panią, bo pani jest najlepsza. Tym bardziej że mieliśmy już fatalne doświadczenia przy kupnie naszego obecnego mieszkania. - Czy tylko ten weekend wchodzi w grę? - Tak, niestety tylko teraz oboje jesteśmy wolni. - Więc proponuję zrobić tak. Przejrzę wszystko, co jest w tej chwili na rynku i wybiorę to, co moim zdaniem warto zobaczyć. Ktoś z moich współ­ pracowników obwiezie państwa, a w poniedziałek rano, gdy tylko przyjdę do pracy, zadzwonię i prze­ dyskutujemy sprawę. Carl Anderson zaakceptował to rozwiązanie, więc Nina omówiła z nim jeszcze parę szczegółów i zakoń­ czyła rozmowę. - O co chodzi? - spytała, patrząc na Lee.

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ » 17 - Nie mogę pracować w ten weekend - powiedzia­ ła Lee przepraszająco. - Och, Lee, przecież obiecałaś. Liczyłam, że mnie zastąpisz podczas mojej nieobecności. - Tak, w czwartek i piątek, ale - zawahała się na moment - Tom chce jechać do Vineyard. Nigdy tam nie byłam, a on już zrobił wszystkie rezerwacje. Mówi, że będziemy leżeć na plaży i chodzić po sklepach, i jeść we wspaniałych restauracjach... Jak mogłabym od­ mówić? - Nie mogłabyś - westchnęła Nina zniechęcona. - Nigdy nie potrafisz niczego Tomowi odmówić. A on o wszystkim informuje cię zawsze w ostatnim momen­ cie. Dlaczego nie dzwoni wcześniej? - Bo taki jest. Spontaniczny. - Bzdura. Po prostu nie potrafi nic zaplanować. Fruwa sobie to tu, to tam i dzwoni po ciebie, gdy mu przyjdzie ochota. Wykorzystuje cię, Lee. - Słuchaj, mam dwadzieścia osiem lat i jeszcze nie wyszłam za mąż - stwierdziła Lee sucho. - Nie mam twego wdzięku ani błękitnych oczu, nie jestem ładna, nie potrafię się ubierać jak ty, polerować paznokci, nie jestem przebojowa, nigdy nie będę dużo zarabiać... Więc nie jestem szczególnie łakomym kąskiem. A Tom jest dla mnie dobry. Na dźwięk tych słów Ninę coś ścisnęło w gardle. Przypomniała sobie matkę. Maria Stone tyle razy mówiła to samo „on jest dla mnie dobry" - ale mimo wielu „dobrych" mężczyzn skończyła bez gro­ sza. Nina nie chciałaby, by to samo przydarzyło się Lee. - Nie wpadaj w kompleksy, Lee - powiedziała zdecydowanie, pochylając się do przodu. - Jesteś at-

18 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ rakcyjna, miła i inteligentna. To ty nauczyłaś mnie gotować, układać kwiaty i robić wspaniałe zakupy w sklepach, które sama wynalazłaś. Możesz bardzo wiele ofiarować mężczyźnie, znacznie więcej niż ja. Nie jesteś skazana na Toma Brody'ego. Jeśli chcesz męs­ kiego towarzystwa, wystarczy się rozejrzeć. - Dobrze ci mówić. Mężczyźni lecą do ciebie jak pszczoły do miodu, a ty ich przeganiasz. Nie interesuje cię stały związek. - Nie interesuje mnie małżeństwo i nie chcę być niczyją utrzymanką, ale przecież spotykam się z męż­ czyznami. Jeśli ktoś atrakcyjny zaprasza mnie na kolację, przyjmuję zaproszenie. - Jeśli masz czas. - A co w tym złego? - Już nieraz musiała bronić przed Lee swego stylu życia. - Praca wiele dla mnie znaczy. To moja przyszłość. Akurat teraz inwestowa­ nie w siebie interesuje mnie bardziej niż inwestowanie w jakiegoś faceta. - Ale ja chcę Toma. I wydaje mi się, że mam u niego szanse, Nino. Naprawdę. Niestety, Nina wiedziała o Tomie Brodym więcej, niż zdradziła przyjaciółce. Dawno temu była świad­ kiem, jak usiłował wykręcić się z podpisanego porozu­ mienia, więc miała o nim jak najgorsze zdanie. - On wcale nie jest dla ciebie dobry, Lee. To karierowicz. Jak tylko załapie się gdzieś, gdzie będzie miał lepsze perspektywy, już go nie zobaczysz. Tobie potrzeba kogoś łagodniejszego, powolniejszego, solid­ niejszego. - Niespodziewanie ujrzała oczyma duszy pewną twarz. - O, właśnie. Przydałby ci się ktoś taki jak John Sawyer. - Kto to taki?

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 19 - Członek naszego konsorcjum. Zainwestował pie­ niądze w Crosslyn Rise, ale nie jest biznesmenem, tylko księgarzem. To myśliciel. - Żonaty? - Lee nieco się ożywiła. - Wdowiec z czteroletnim synkiem. - Och, nie. - Straciła zainteresowanie. - Nie umiem radzić sobie z dziećmi. Daj sobie spokój z Johnem Sawyerem. Nina pomyślała o minionym spotkaniu - i o nad­ chodzącym. - Niestety nie mogę. Chyba przez niego osiwieję. On uważa, że zbyt wysoko wyceniliśmy mieszkania. Wydaje mu się, że zna rynek. Co gorsza, pozostali bardzo liczą się z jego zdaniem, więc kazali mi się z nim umówić, by wypracować kompromis. - To nie najgorzej. Możesz go nakłonić, żeby przyjął twój punkt widzenia. - Tak, ale on jest taki... - Nina nie potrafiła przez chwilę znaleźć słowa - taki nijaki. Spokojny, opano­ wany i powolny. Bez końca rozwodzi się nad każdym szczegółem. To, co powinno zająć pięć minut, jemu zajmuje pięćdziesiąt. Samo patrzenie na niego mnie irytuje. - Przystojny? - Lee znów wydawała się zaintere­ sowana. - Nie dla mnie. Jest zbyt... książkowy. No wiesz, chudy, blady, bez wyrazu. Nudny. - Wysoki? Nina musiała się zastanowić. - Nie wiem. Chyba nie. To śmieszne, ale nigdy nie zauważyłam. On właśnie taki jest, nie zauważa się go. Wydaje mi się, że zawsze widziałam go siedzącego. Wszyscy wstają, on siedzi. Nigdy... nie wykonuje

20 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ szybkich ruchów. - Westchnęła. - Jesteśmy umówie­ ni na dziewiątą wieczór. Diabli wiedzą, jak długo będzie mnie trzymać. - Zerknęła nagle na zegarek. - Och, muszę lecieć. Za pięć minut mam spotkanie z klientami na Traynor. - Jeśli chodzi o ten weekend... - zaczęła Lee. - Nie przejmuj się, naprawdę - uspokoiła ją Nina, równocześnie wkładając do torby dokumenty. - Ktoś inny mnie zastąpi. Słuchaj, masz własne życie. Skoro nigdy nie byłaś w Vineyard, powinnaś pojechać. Szkoda tylko, że jedziesz z Tomem. No, już mnie nie ma, cześć!

ROZDZIAŁ 2 Dom Johna Sawyera, niewielki, biały budynek w stylu wiktoriańskim, stał w cichej uliczce niedaleko centrum miasteczka. Pierwsze piętro było ciemne, parter - oświetlony. Nina nacisnęła mosiężną klamkę i weszła do środka. - Halo? - zawołała, zamykając za sobą drzwi. Nie doczekała się odpowiedzi, więc powtórzyła głośniej: - Halo? - Już idę - usłyszała. Po chwili na schodach rozleg­ ły się miękkie kroki i pojawił się John. A w każdym razie ktoś, kto mógł nim być. Twarz częściowo za­ krywało trzymane w rękach pudło, dość ciężkie, sądząc ze sposobu, w jaki mężczyzna postawił je ostrożnie na ziemi. - Jesteś bardzo punktualna - powiedział w swój zwykły powolny sposób, prostując się. Przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Mężczyzna miał rysy i głos Johna, ale tylko to łączyło go z człowiekiem znanym jej z posiedzeń konsorcjum. Ten John nie był blady, lecz zaczerwieniony od ruchu i wysiłku fizycznego, a dół twarzy zacieniał całodniowy zarost. Potargane brązowe włosy, zlepione na czole,

22 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ sterczały w różnych kierunkach. Otarł strużkę potu ze skroni przedramieniem, zdecydowanie muskularnym i gęsto porośniętym włosami. - Staram się - powiedziała lekkim tonem, nie od­ rywając od niego oczu. - Ciasno tu, więc muszę magazynować książki w piwnicy. Usiłowałem wygospodarować trochę miej­ sca, by pomieścić nową dostawę. Przepraszam cię, gdybym wiedział, że tak się spocę, wziąłbym prysznic i przebrał się. - Nie ma o czym mówić. - Nina też od rana nie zmieniła sukienki. - Już koniec dnia. Poza tym nie będę tu na tyle długo, by to miało znaczenie. Jestem pewna, że raz-dwa wyjaśnimy sobie wszystkie problemy. - No, nie wiem - John przygryzł wargę - ale pró­ buj. - Pochylił się, by jednym ruchem przeciąć taśmy pudła. - Mów, ja słucham. Miał na sobie tę samą koszulę w kratę co rano, tylko spodnie zmienił na dżinsy, tak ściśle opinające jego biodra, że ramiona wydawały się zbyt szerokie. Nie spodziewała się tego, sądziła raczej, że John jest cherlakiem. Tymczasem właśnie przyniósł karton książek, nie tracąc oddechu. Jego ramiona, przed­ ramiona, obciągnięte dżinsami nogi robiły wrażenie silnych. - Słucham cię - powtórzył, patrząc na nią z lekkim szyderstwem w oczach. - Nie masz okularów! - Nina nagle zdała sobie sprawę, dlaczego wydaje się jej całkiem inny. - Czasami przeszkadzają. - Nie potrzebujesz ich na co dzień? - Tylko kiedy czytam. Albo kiedy prowadzę samo­ chód. - Odwrócił się, przykucnął przy półce koło kasy

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 23 i zajął się układaniem książek. Gdy się w końcu wyprostował, Nina zdała sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy: choć w porównaniu z Carterem Malloyem czy Gideonem Lowe'em nie wydawał się zbyt wysoki, to jednak miał pewnie z metr osiemdziesiąt i górował nad nią o dobre dwadzieścia centymetrów. - Zupełnie inaczej wyglądasz - powiedziała, zła na siebie, że odmieniony John Sawyer tak ją wyprowadził z równowagi. - Gdybym tu weszła ot, tak sobie, nie wiem, czy rozpoznałabym w tobie człowieka z banku. John wzruszył ramionami. - Inne otoczenie, to wszystko. Wciąż jestem tym samym facetem, którego powinnaś przekonać do niebotycznej ceny za mieszkania w Crosslyn Rise. - Niebotycznej? - Nina natychmiast się najeżyła. - Milion dolarów zapewne byłoby ceną niebotyczną, ale nie sześćset tysięcy! - Obstawałaś przy cenach od sześciuset pięćdziesię­ ciu do siedmiuset pięćdziesięciu. - Miejscowy rynek wytrzyma takie ceny. Nie spuszczał z niej wzroku. - Czy są w okolicy inne zespoły mieszkaniowe - nie wolno stojące wille, ale zespoły - które osiągają podo­ bne ceny? Nie musiała nawet sprawdzać. Zawsze doskonale wiedziała, co jest na rynku. - Nie, ale tylko dlatego, że żadne inne nie są tak luksusowe i pięknie położone jak Crosslyn Rise. Potarł w zamyśleniu grzbiet nosa. - Ale jeśli mieszkania się nie sprzedadzą, możesz również pożegnać się ze sklepami. Żaden kupiec -ja na pewno - nie zainwestuje w sklep w pustym osiedlu. - Nie będzie puste - obruszyła się Nina, ale bez wielkiego przekonania.

24 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ John poruszył istotną sprawę: związek między sprzedażą mieszkań a wynajmem lokali sklepowych. Oczywiście, sklepy nie mogą żyć wyłącznie z mieszkań­ ców Crosslyn Rise, ale nikt do nich nawet nie zajrzy, jeśli okolica będzie wyglądać na nie zamieszkaną. - No dobrze, powiedzmy, że ustalimy górną grani­ cę na siedemset - ustąpiła nieco. - Mniejsze miesz­ kania tuż ponad sześćset, duże za sześćset dziewięć­ dziesiąt. John sięgnął do pudła po następne książki i spokoj­ nie układał je na półce. - Sto tysięcy za wysoko. Nie trzeba tak windować ceny. - Ale trzeba mieć zysk! O to przecież chodzi! Włożyłeś w konsorcjum własne pieniądze, a z tego, co słyszę, zbyt wiele ci ich nie zostało. Nie przerywając ani na moment, John dalej usta­ wiał książki. Nawet nie spojrzał na Ninę. - Jedynym powodem inwestowania większości oszczędności w jakieś przedsięwzięcie - mówiła dobit­ nie, myśląc, że może ktoś powoli mówiący powoli myśli - jest chęć zysku. - No właśnie. - John wyjął ostatnią partię książek. Czekała, co powie dalej, ale on zapełniał trzecią półkę i wydawał się całkowicie pochłonięty tym za­ jęciem. - Im wyższa cena, tym większy zysk. Sto tysięcy dolarów więcej za każde mieszkanie to w sumie dwa i pół miliona dolarów, a więc i znaczny wzrost twojego zysku. - Zmarszczyła brwi, patrząc na książki. - Wiel­ kie nieba, ile masz egzemplarzy tego tytułu? - Dwadzieścia pięć. - I naprawdę myślisz, że uda ci się sprzedać wszyst­ kie, przy cenie dwudziestu dwóch dolarów? Moim

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 25 zdaniem w takiej miejscowości nie pójdzie więcej niż dziesięć, może dwanaście, ale nie dwadzieścia pięć! Jak możesz podchodzić z takim optymizmem do sprzedaży książek, a pesymizmem do sprzedaży mieszkań? John powoli wyrównał rzędy książek, wstał, otarł dłonie o spodnie i popatrzył na Ninę z politowaniem. - Mogę sobie na to pozwolić, bo wydawcy starają się, by mi się to opłacało. Kiedy zależy im na sprzedaży ja­ kiegoś tytułu, oferują bardzo hojne rabaty i inne zachęty. A akurat tę książkę promują wszystkimi sposobami. - To obrzydliwość. - Tak działa świat wydawniczy - wzruszył ramio­ nami. - Nie, ja mówię o książce. Jest obrzydliwa. - Czytałaś ją? - Po raz pierwszy wydawał się za­ skoczony. - Tak. - Kiedy miałaś czas? Zrozumiałem, że całymi dnia­ mi pracujesz. - Nigdy tak nie twierdziłam. Po prostu ten tydzień jest gorszy od innych z powodu seminarium. To cztery intensywne dni... - Poświęcone czemu? - Szkoleniu na temat transakcji obiektami handlo­ wymi i biurowymi. W ostatnich latach zdarzało mi się ob­ racać sklepami i biurowcami Od dawna chciałam wziąć udział w takim szkoleniu, ale dopiero teraz odbywa się ono w miejscu i czasie, które mi odpowiadają. To znaczy, że nie rozwalają kompletnie moich innych planów. - A kiedy masz czas na czytanie? - Późno. W nocy. - Gdy nie możesz zasnąć, ponieważ zastanawiasz się nad tym wszystkim, co powinnaś robić, a nie możesz, bo inni śpią?

26 • MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ Chciała gwałtownie zaprzeczyć, ale zdała sobie sprawę, że w słowach Johna jest sporo racji. Nie miała jednak zamiaru się do tego przyznawać. - Kiedy nie mogę zasnąć, bo nie jestem zmęczona. Widać było, że jej nie uwierzył. - Więc ta książka ci się nie podobała? - Uważam, że autorka poszła na łatwiznę. To, że kiedyś dostała Nagrodę Pulitzera, wcale nie oznacza, że wszystko, co pisze, musi być świetne. A z szumu, jaki zrobiono wokół tej książki, można by przypuszczać, że tak jest. Więc mam za złe autorce jej arogancję, a wydawcy - jego tchórzostwo. - Tchórzostwo? - Że nie miał odwagi sprzeciwić się autorce i nie kazał jej tego napisać od nowa. Ta książka jest obrzydliwa. John rozważał słowa Niny. - Ale znajdzie się na listach bestsellerów. - Prawdopodobnie. - A ja nie stracę ani centa. Ludzie kupią książkę z czystej ciekawości. Dwadzieścia dwa dolary nikogo nie doprowadzą do bankructwa. Czytelnicy mogą być rozczarowani, tak jak ty. Nawet poczuć się oszukani i powiedzieć przyjaciołom, że nie warto jej kupować. Może się więc zdarzyć, że jeszcze za trzy miesiące będę tu miał dwie trzecie egzemplarzy. Ale jedna nieudana książka nie wpłynie na moje zyski. - Spojrzał znacząco. - Natomiast dwie trzecie nie sprzedanych mieszkań w Crosslyn Rise odczujemy dotkliwie. - Ta analogia nie jest właściwa. - Nina pokręciła głową. - Porównujesz jabłka z pomarańczami. I to słodkie jabłka ze zgniłymi pomarańczami. Crosslyn

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ • 27 Rise pod każdym względem reprezentuje wysoką jakość. Nikt, kto kupi mieszkanie w Rise, nie uzna, że zmarnował pieniądze. Powiem więcej, ludzie, którzy kupią nasze mieszkania, będą z tego tak zadowoleni, że rozpuszczą wieści wśród znajomych. - Ale jeśli będą musieli przeznaczyć na to wszystkie swoje środki albo zapożyczyć się, mogą już nie czuć takiego zadowolenia. - Ludzie, którzy nie mają pieniędzy, nie mają po co nawet patrzeć na Rise, nie mówiąc już o kupowaniu. - Twarda jesteś. - John spojrzał na nią bez sym­ patii. - Jestem realistką. Rise nie jest dla młodych mał­ żeństw, które kupują swój pierwszy dom i mają dwadzieścia tysięcy na hipotekę. - Uniosła dłoń, nie chcąc, by uznał ją za snobkę. - Słuchaj, mam znacznie tańsze oferty i klientów, którzy takich właśnie szukają. Ale ci klienci nie są zainteresowani Crosslyn Rise, a jeśli są, to trzeba im jak najszybciej uświadomić kilka brutalnych faktów. -. Jakich na przykład? - Że wszystko ma swoją cenę. Wszystko. Jeśli nie masz pieniędzy na to, czego ci trzeba czy czego chcesz, to nie podskakuj, bo tylko rozbijesz sobie łeb. Mówiła stanowczo i gniewnie. Już dawniej wielo­ krotnie zarzucano jej brak ludzkich uczuć. Teraz wstrzymała oddech, czekając na te same zarzuty z ust Johna Sawyera. Nie powiedział jednak ani słowa, tylko nieznośnie długo przyglądał się jej z namysłem, a w końcu pozbierał puste kartony, złożył je i wyszedł ze sklepu. Czekała na jego powrót, przygryzając wargę. Sły­ szała, że idzie po schodach, zapewne wracając do