Leonard S. Goldberg
Mordercza troska
(Deadly Care)
Przełożył Jerzy Łoziński
Czy macie łotra, który klnie i pije, pląsa wśród nocy?
Morduje? Lub grzechy stare spełnia w nowy sposób.
W. Shakespeare, Król Henryk IV
(tłum. M. Słomczyński)
Dla I.M.
Miłość jest silniejsza niż śmierć.
Yizkor
PROLOG
Ktoś utonął.
Helikopter zwiadowczo-ratunkowy przemknął wzdłuż wybrzeża w
poszukiwaniu ciała. Był już zmierzch, odrobina tylko dziennego światła.
Nie będzie już czasu na następną rundę.
Karl Rimer szedł wolno chodnikiem, po jednej stronie mając
ekskluzywne pawilony, po drugiej plażę. Zerknął na przelatujący
śmigłowiec, nie poświęciwszy mu większej uwagi. Kroczył przed siebie
leniwie, dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła.
Nie musiał się przypatrywać, aby widzieć. Kupiec zamykający sklepik z
podkoszulkami spogląda przez ramię w obawie przed jakimś nagłym
zagrożeniem. Była to niebezpieczna okolica, szczególnie w nocy. Stary
pijak śmierdzący uryną chwiejnym krokiem zboczył z chodnika w alejkę,
za nim powlókł się wynędzniały pies. Jeszcze chwila, a ulica zupełnie
opustoszeje.
Rimer miał na sobie ciemnobrązowy trencz i kaptur przeciwdeszczowy.
W południowej Kalifornii nie był to normalny strój, z wyjątkiem okręgu
Venice-Santa Monica. Tutaj pełno było dziwaków w najcudaczniejszych
strojach i Rimer bynajmniej się nie wyróżniał, co bardzo mu odpowiadało.
Kątem oka zbadał, ile osób pozostało jeszcze na plaży. Cztery. Młoda
para szła wzdłuż linii wody, surfer czekał na jeszcze jedną cudowną falę,
na płyciźnie płynął kajakiem mężczyzna. Rimer skoncentrował się na
właśnie nim: oto cel. Morze było wprawdzie wzburzone, tamten jednak
wiosłował, oddalając się od brzegu. Wielka fala zwaliła się na kajak i
niemal całkowicie go zakryła. Mężczyźnie z wielkim wysiłkiem udało się
wyprostować łódkę. Rimer miał nadzieję, że jego wybraniec nie utonie, a
ciało nie zostanie poniesione przez prądy na głębinę. Przynajmniej na
chwilę potrzebował i mężczyzny, i kajaka.
Spojrzał w dół ulicy i zobaczył policjanta na rowerze. Zawsze czujny,
zainteresował się, gdzie jest drugi. Policjanci, nawet ci na rowerach,
zawsze działali w parach. Gliniarz był coraz bliżej. Typ azjatycki. Młody,
skośne oczy. Rimer dobrze wiedział, jak się zachowywać, aby nie
wzbudzić żadnych podejrzeń. Zgarbił się i lekko pomachał ręką. Policjant
dumnie kiwnął głową, na co Rimer odpowiedział podobnym gestem, ale
nawet i teraz nie podniósł głowy. Gliniarz zobaczył tylko płaszcz i kaptur,
nic więcej.
Policjant zwolnił, teraz ledwie sunął, z trudem utrzymując równowagę.
Popatrzył obojętnie na Rimera, który nadal wpatrywał się w chodnik i
zastanawiał, czy będzie musiał zabić policjanta. Nie mógł pozwolić, aby
tamten go przeszukał.
– Szybciej, Paul – zawołał gliniarz. – Rusz no trochę nogami.
Rimer dostrzegł drugiego funkcjonariusza, który zawzięcie pedałował,
aby zrównać się z kolegą. Także Azjata. Do cholery! Byli jak mrówki.
Rimer szedł przed siebie, nie zmieniając kroku ani postawy. Po mniej
więcej minucie zatrzymał się i nachylił, by poprawić sznurowadło. Spod
oka ocenił sytuację na ulicy; policjantów nie było już widać.
Znowu przyjrzał się plaży. Młoda para zniknęła. Surfer ciągnął deskę w
kierunku magazynu na przystani. Ostre fale uderzały w kajak tak, że
trudno było zachować nad nim kontrolę. Zmierzch przechodził w mrok i
Rimerowi niełatwo było rozpoznać cel. Przez chwilę stracił go z oczu,
potem znowu dojrzał. Mężczyzna miał już dość i wiosłował teraz ku
brzegowi.
Rimer wyjął dwie pigułki amfetaminy i dokładnie je rozgryzł przed
połknięciem. Narkotyk dodawał mu siły i szybkości; w takim stanie lubił
przystępować do pracy. Był także przekonany, że amfetamina podwyższa
wrażliwość jego zmysłów i wyostrza reakcje na czynniki nieoczekiwane.
Rozpiął płaszcz, ale poły nie rozchyliły się. Zszedł z chodnika i zaczął
brnąć przez piach. Wciąż nie spuszczał wzroku z kajakarza, który właśnie
wyciągał łódkę na brzeg.
Rimer szybko rozejrzał się na boki. Ulica była pusta, światła
przyćmione mrokiem. Szybszym teraz krokiem ruszył w kierunku
mężczyzny nachylonego nad kajakiem. Pozwolił rozsunąć się połom
trencza.
– Cześć! – zawołał.
– Cześć – odpowiedział przyjaźnie tamten i spojrzał w górę.
Rimer z całej siły zamachnął się kijem baseballowym. Luisville
Slugger. Trzydzieści cztery uncje. Kajakarz poderwał rękę; za późno. Z
głuchym trzaskiem kij ugodził go tuż nad okiem, Rimer usłyszał trzask
kości. Chłopak jak kloc runął na piach.
Rimer szybko i dokładnie obmacał ciało w poszukiwaniu mikrofilmu.
Powiedziano mu, że będzie mały, wielkości znaczka pocztowego, a może
jeszcze mniejszy – jak łepek zapałki. Mógł znajdować się wszędzie: w
zegarku, portfelu, pustej oprawie pierścionka. Gdziekolwiek. Rimer
obejrzał zegarek i pierścionki, potem zbadał mokre ubranie w
poszukiwaniu sekretnej kieszonki albo paska, gdzie można by ukryć
portfel czy też kluczyki. Nic. Może w kajaku. Odciągnął go na bok i
starannie zlustrował, ale bez powodzenia.
Usłyszał powracający śmigłowiec i w oddali zobaczył światła. Przez
chwilę poczuł panikę, ale zaraz nad nią zapanował. Szperacze helikoptera
były wyłączone, co znaczyło, że skończyli poszukiwanie i wracali do bazy.
Jeśli jednak przelecą nad plażą, mogą go zobaczyć. Byli coraz bliżej i
lecieli wyraźnie w jego kierunku. Niech to diabli!
Chwycił kajak i przewróciwszy go dnem do góry, przykrył ciało, a sam
przysiadł na wierzchu, zapatrzony w morze. Samotny zamyślony
mężczyzna.
Helikopter przeleciał i Rimer był niemal pewien, że nikt go nie
zauważył. Zbyt ciemno, a ponadto załoga niczego już nie wypatrywała.
Myśleli tylko o powrocie do domu. Od czasów Wietnamu wiedział
wszystko o śmigłowcach. W mroku nie można było zobaczyć nic, chyba
że włączyło się reflektory. Nie, nie spostrzegli go, nie ma mowy. Popatrzył
za światłami maszyny rozmywającymi się w ciemności.
Spod kajaka rozległ się cichy jęk. Rimer spojrzał w dół i zobaczył
wystającą spod łódki rękę. Palce poruszyły się, grzebiąc w piachu.
Chłopak znowu jęknął, ale tym razem przypominało to niemal płacz
dziecka. Rimer odkopnął kajak, ścisnął kij i znowu wziął się do pracy.
1
Lucy O’Hara mocno trzymając ojca za rękę, zaczęła się wspinać po
schodach Los Angeles Memorial Hospital. Próbowała nie zwracać uwagi
na ból w krzyżu i biodrze, ale wspinaczka po schodach tylko wszystko
pogarszała. Uporczywy ból wkrótce stał się przenikliwy, doskwierający.
Szybkim ruchem sięgnęła do pompki, którą miała wszytą pod skórą na
brzuchu, i natychmiast do tkanek wsączyło się osiem miligramów
siarczanu morfiny.
Na szczycie schodów Lucy przystanęła i ciężko oparła się na ojcu,
wyczerpana krótkim wysiłkiem. Wpatrzyła się w swoje odbicie w
drzwiach szpitalnych z czarnego szkła. Młoda, atrakcyjna dziewczyna,
wysoka i szczupła, z włosami blond związanymi w kucyk; nie mogła
jednak rozpoznać szczegółów twarzy: jej bladości, zapadniętych oczu –
oznak umykającego życia.
– Tato, a jeśli przeszczep nie nie da?
– Wszystko się powiedzie – uspokoił ją. – Pamiętaj, że sprzyja nam
irlandzkie szczęście. A mamy też dobrego irlandzkiego dawcę.
Ojciec przytrzymał drzwi i Lucy weszła do hallu, zastanawiając się, czy
opuści szpital żywa. Zagryzła wargi, starając się zapanować nad
emocjami, ale w oczach zakręciły się uparte łzy. Lekko pociągnęła nosem.
„Dlaczego ja, Panie, dlaczego ja?”
Lucy opadła na kanapę w poczekalni przed salą przyjęć, podczas gdy
ojciec wszedł do środka, aby wypełnić wszystkie potrzebne formularze.
Naprzeciw niej siedziała otyła Latynoska z płaczącym dzieckiem w
objęciach. Chłopczyk miał otwarte wrzody na ramionach i nogach; z
niektórych sączyła się ropa. Nagle zakasłał, wyraźnie coś wypluwając w
powietrze; Lucy podniosła dłoń, aby się zasłonić przed zarazkami. Dobrze
wiedziała, że teraz każde osłabienie mogło być dla niej zabójcze.
Najmniejsza infekcja wirusowa przerodzi się w poważną chorobę i znowu
trzeba będzie odroczyć przeszczep szpiku na nie wiadomo kiedy. Z
bakteriami było jeszcze gorzej. Te mogły ją po prostu zabić.
Lucy westchnęła ze smutkiem; jakżeż ta choroba przewróciła jej życie
do góry nogami. Jeszcze osiem miesięcy temu była szczęśliwą, tryskającą
zdrowiem dwudziestoczteroletnią studentką prawa, która nigdy nie
chorowała, a jeśli przyjmowała jakieś medykamenty, to tylko przy okazji
testu ciążowego i okazyjnie zażywanego tylenolu. Potem znienacka
pojawiło się osłabienie i ból w kościach, a diagnoza wykazała poważną
białaczkę szpiku.
Pierwszy cykl zabiegów chemoterapii przyniósł małą poprawę;
poprawił się skład krwi, pojawiły się w niej normalne komórki. To rodziło
nadzieję: może będzie jednym z tych nielicznych szczęściarzy, którzy
pozytywnie reagują. Potem jednak białaczka powróciła, a druga seria
zabiegów chemoterapeutycznych nie przyniosła już żadnych efektów.
Lucy miała bardzo mało białych ciałek krwi, co zmniejszało jej odporność
na zarażenia. Z tego powodu cztery razy znalazła się w szpitalu.
Teraz zaś w jej szpiku było już bardzo niewiele normalnych komórek.
Leukemia niszczyła wszystko. Ostatnią i jedyną nadzieją był przeszczep
szpiku. Bez niego na pewno wkrótce umrze.
– Wszystko załatwione, Pumpkin – wyrwał ją z zamyślenia ojciec.
Lucy spojrzała na niego; obok stała pielęgniarka z wózkiem na kółkach.
Z trudem wstała z pomocą ojca i ciężko opadła na fotel.
– Nie musisz iść ze mną, tato.
– Muszę – stanowczo sprzeciwił się Michael O’Hara. Pielęgniarka
upewniła się, że Lucy dobrze usadowiła się na wózku, a potem poszła
szerokim półkolem, kierując się ku głównemu korytarzowi. Lucy
spoglądała na kafle podłogi; nienawidziła takich wózków. Czuła się na
nich bezradna, zależna, najoczywiściej chora. Gdyby podniosła wzrok,
pochwyciłaby spojrzenia ludzi zastanawiających się, co taka młoda,
atrakcyjna dziewczyna robi w fotelu na kółkach.
Dotarli do wind. Kręciło się tu mnóstwo lekarzy, pielęgniarek i
odwiedzających; wszyscy mówili jednocześnie, co rodziło nieznośny
gwar. Lucy rozejrzała się za oznaczeniem windy dla pacjentów; czuła, że
ten tłum osacza ją i więzi. Przynajmniej ten kłopot niedługo się skończy,
pomyślała z goryczą. Dzień, dwa, a znajdzie się w całkowitej izolacji,
oddzielona od reszty świata i wszystkich jego bakterii oraz wirusów,
czekając na odpowiedź, czy przeszczep zostanie przyjęty. A jeśli nie?
Wtedy nie będzie już dla niej ratunku. Hematolog oznajmił jej to wprost. I
jak setki razy przedtem, znowu zagłębiła się w rozmyślaniach, czy istnieje
jakieś życie pozagrobowe.
Otworzyły się drzwi windy. W środku znajdował się już jakiś pacjent
na wózku, więc trzeba było kilku manewrów, żeby fotel Lucy umieścić
obok. Ojciec uścisnął jej ramię, dodając otuchy. Spojrzała na drugiego
pacjenta, zastanawiając się, czy to kobieta, czy mężczyzna. Głowa była
ogolona na łyso, co podkreślało ostrą linię nosa, który przypominał ptasi
dziób. Lucy spojrzała na kroplówkę w ramieniu i wtedy zauważyła
jaskrawoczerwone paznokcie. Dziewczyna, mniej więcej szesnastoletnia,
za wszelką cenę chcąca zachować jakieś oznaki kobiecości. Nagle Lucy
zgarbiła się pod ciężarem myśli, że niedługo ona też będzie tak wyglądała.
Bez włosów. Wszystkie wypadną, jak zapowiedział hematolog. Aby
przygotować organizm na przyjęcie przeszczepu, zostanie on silnie
napromieniowany, czemu towarzyszyć będzie intensywna chemoterapia.
To zniszczy jej leukemiczne komórki, ale spowoduje też wypadanie
włosów. Odrosną wprawdzie, oczywiście jeśli przeżyje.
Winda zatrzymała się z lekkim wstrząsem. Kiedy Lucy wywożono z
windy, uśmiechnęła się do nastolatki, która spróbowała odpowiedzieć tym
samym, ale poruszyła się tylko część jej twarzy; druga była sparaliżowana,
martwa. Wydęła usta, by powiedzieć: „Pa!”, lecz z jej gardła wydobył się
tylko żałosny pisk.
Szerokim korytarzem dotarli do stanowiska siostry oddziałowej, która
zza kontuaru zaczęła wypytywać ojca Lucy i wypełniać kolejne
formularze. Lucy odchyliła głowę, żeby dojrzeć siostrę, ale widziała tylko
krawędź blatu. Gdzieś z głębi oddziału doleciał pełen bólu, wysoki,
kobiecy krzyk. Zamknęły się drzwi i drugi krzyk dobiegał już stłumiony,
niewyraźny. Pielęgniarka w ogóle nie zwróciła na to uwagi, nie
przerywając indagacji. Lucy zastanawiała się, czy krzycząca także czekała
na przeszczep szpiku; z własnego doświadczenia wiedziała, jakie to
bolesne schorzenie.
– Musisz się tu podpisać – powiedział ojciec i podsunął jej kartkę
papieru oraz długopis.
Lucy szybko naskrobała podpis, zanim jednak zwróciła dokument,
wpatrzyła się w niego przez chwilę. Nawet charakter pisma się jej zmienił,
niepewny teraz i chwiejny.
Powieziono ją do separatki, gdzie czuć było wyraźny zapach środków
dezynfekujących. Powietrze nie świeże, lecz przesiąknięte chorobą.
Pociągnęła nosem i pomyślała, co też mogło spowodować fetor, który
usiłują przed nią ukryć. Zjawiła się młoda pielęgniarka o zimnych
dłoniach, zmierzyła Lucy temperaturę i puls, a potem wręczyła jej
szpitalną pidżamę, szlafrok i plastikową bransoletkę identyfikacyjną, na
której znajdowało się jej nazwisko, numer szpitalny i data urodzenia. Za
miesiąc miała urodziny. Ciekawe, czy ich doczeka.
– Chyba już cię zostawię, żebyś się przyzwyczaiła do nowego
otoczenia – oznajmił ojciec.
– Chyba tak – zgodziła się Lucy.
– Wyjdziemy z tego, zobaczysz.
Lucy chciała przytaknąć i uśmiechnąć się, tymczasem w kącikach oczu
ojca dojrzała łzy.
– Będzie dobrze.
Ojciec mocno ją przytulił, a potem szybko wyszedł.
Lucy spoglądała za nim, wiedziała, że pośpiech spowodowany był tym,
iż nie chciał, by widziała go płaczącego. Wpatrzyła się w zamknięte drzwi;
wargi jej drżały, łzy potoczyły się po policzkach. Poczuła nieodpartą chęć,
by uciec stąd natychmiast i znaleźć miejsce, gdzie nie będzie lekarzy i
pielęgniarek. Szybko się opanowała. Nie można przecież uciekać przed
ostatnią szansą.
Sięgnęła po kleeneksy, wysiąkała nos i przełknęła ostatnie łzy.
Zobaczyła ślady tuszu na chusteczce, zaklęła pod nosem i weszła do małej
łazienki.
Chorobliwy słodkawy zapach był tutaj jeszcze silniejszy; miała
nadzieję, że jej ubranie nie przesiąknie tym odorem. Przez chwilę
wpatrywała się w swoje odbicie, potem wytarła zielono-czarne smugi. Nie
poprawiła makijażu oczu, na policzki położyła jednak trochę pudru, aby
ukryć anemiczną bladość, a także małe czerwone kropeczki. Drobne żylaki
spowodowane przez niedostatek płytek krwi. Choroba ją zżerała,
pozostawiając swe ślady na całym ciele.
Podeszła do szafy, rozwiesiła ubranie, potem włożyła pidżamę i
szlafrok. Pidżama była za wielka, szlafrok za mały. Położyła się na łóżku i
wpatrzyła w zwisający z sufitu telewizor. Było wpół do jedenastej; nie
miała ochoty na żadne mecze czy talk show. Może jednak znajdzie jakiś
stary film; zajrzała do TV Guide.
Rozległo się stukanie do drzwi. Lucy podniosła wzrok i zobaczyła
wchodzącego doktora Roberta Marinera.
– Dzień dobry, Lucy – odezwał się głosem ciepłym i przyjaznym.
– Dzień dobry, doktorze Mariner.
– Wpadłem tylko, aby się przekonać, że dobrze się tobą zaopiekowano.
– Jak na razie, wszystko w porządku.
– Świetnie! Gdybyś jednak napotkała jakieś problemy, natychmiast daj
mi znać. Chcę, żebyś miała tu jak najlepsze warunki. – Rozległ się dźwięk
przytwierdzonego do paska sygnalizatora; Mariner uciszył go. – Czy mogę
skorzystać z twojego telefonu?
– Oczywiście.
Patrzyła, jak podnosi słuchawkę. Lubiła jego głos, maniery, całą postać.
Wyglądał jak na lekarza przystało i zgodnie z tym się zachowywał. Nieco
ponad sześć stóp wzrostu, dobrze zbudowany, ledwie po pięćdziesiątce,
gęste, ciemne włosy gdzieniegdzie zaczynały siwieć. Twarz o wyrazistych
rysach, wystającej szczęce i jasnoniebieskich oczach.
Mariner zakrył słuchawkę ręką i rzekł:
– Doktor Black kazała mi powtórzyć, że zajrzy do ciebie wieczorem.
Lucy skinęła głową i odwzajemniła uśmiech, podczas gdy Mariner
powrócił do rozmowy. Dalej wpatrywała się w niego i żałowała, że to nie
on się nią opiekuje w Memorial i nie on dokona przeszczepu. Był
prezesem Health First, wielkiej organizacji limitowanej opieki zdrowotnej,
do której należała rodzina Lucy. Zapisali się nie z przyczyn finansowych,
lecz dlatego, że ich lekarka domowa, Amanda Black, porzuciła praktykę
prywatną i przeniosła się do Health First. Przez zbyt wiele przeprowadziła
ich chorób, w zbyt licznych pomogła im dolegliwościach, żeby teraz nie
podążyli w ślad za nią. Wszystko zresztą działało znakomicie. Doktor
Black odwiedzała ich, gdy tylko tego potrzebowali, bez żadnej zwłoki,
długich tłumaczeń czy papierkowej mitręgi. Kiedy okazało się, że Lucy
ma leukemię, HF zachowało się znakomicie. Została zbadana przez ich
hematologa, a kiedy ten stwierdził, iż nieodzowny jest przeszczep szpiku,
bez chwili wahania skierowali ją do Memorial.
Mariner odłożył słuchawkę.
– Muszę iść. Pogorszył się stan jednego z pacjentów.
– Dziękuję za odwiedziny.
– Nie ma za co. I pamiętaj o jednym: wszystko będzie dobrze. Nasi
specjaliści od przeszczepów są najlepsi na świecie.
– Dam sobie ze wszystkim radę – obiecała Lucy.
– Z rumieńcami na twarzy – dodał Mariner.
– I jeśli wszystko pójdzie dobrze, we wrześniu będę mogła powrócić na
studia, prawda?
– Masz to jak w banku.
– Cieszę się – powiedziała cicho Lucy.
Drzwi zamknęły się za lekarzem, a ona poczuła, jak trwoga przypełza z
powrotem. A jeśli sprawy nie ułożą się dobrze? Na przykład, przeszczep
zostanie odrzucony? Och, Boże! Pomóż mi, spraw, żeby się udało! Nie
poddawaj się, upomniała siebie, nie trać otuchy. Przeszczep się przyjmie,
nie będzie żadnych komplikacji, za kilka tygodni wyjdzie ze szpitala. Musi
pamiętać, żeby wysłać kartkę z pozdrowieniami dla dawcy szpiku,
zwalistego irlandzkiego policjanta z San Diego. A we wrześniu z
powrotem do szkoły. Za dwa lata otrzyma dyplom prawa i dołączy do
firmy ojca. O’Hara, O’Hara, Diamond i Stern. Brzmi to znakomicie.
– Lucy O’Hara?
W drzwiach stała korpulentna kobieta w średnim wieku o pulchnej
twarzy i oczach wąskich jak szparki.
– Tak.
– Nazywam się Wendy Fujiama. Jestem laborantką. Przyszłam wziąć
próbkę krwi.
– Znowu?! – zaprotestowała Lucy. – Wczoraj brali mi krew.
– Proszę rozmawiać o tym z lekarzem – beznamiętnie odparła Fujiama.
– To on polecił wykonać badanie. Którą rękę mam nakłuć?
– Dlaczego wczoraj nie wzięli tyle krwi, ile potrzeba? – spytała
nadąsana Lucy, która z odrazą myślała o kolejnej iniekcji. Większość żył
była nabrzmiała od niezliczonych nakłuć. Pielęgniarka tylko wzruszyła
ramieniem.
– Niech pani spyta lekarza. Ja mam tylko wykonywać jego polecenia. –
Zniecierpliwiona zerknęła na zegarek. – To da pani sobie pobrać krew czy
nie?
Lucy nie podobała się obcesowość pielęgniarki; chciała kazać jej się
wynosić. Czuła się jednak osłabiona, a wcześniej czy później i tak będzie
musiała ustąpić. Westchnęła z rezygnacją i wyciągnęła rękę.
Pielęgniarka odwróciła się, żeby przygotować igłę, strzykawkę i fiolki
na próbki. Na krótką chwilę podniosła coś do światła, ale Lucy nie zdążyła
rozpoznać co. Zamknęła oczy i w duchu pomodliła się, żeby przeszczep
się udał, żeby nie musiała już więcej znosić ukłucia igieł, a następnym
razem szpital zobaczyła dopiero z okazji porodu.
Poczuła na skórze watkę umoczoną w spirytusie, a potem krótkie
ukłucie. Zaraz potem następne i dotkliwe pieczenie.
– Coś mnie piecze – poskarżyła się.
– To alkohol wokół miejsca ukłucia – odrzekła Fujiama, wyjęła igłę, a
w miejscu nakłucia umieściła tampon. – Proszę to przytrzymać.
Lucy przycisnęła gazę, a pielęgniarka wyszła. Miała nadzieję, że krew
zaraz zakrzepnie w mały strup, inaczej bowiem będzie sączyć się całymi
godzinami z powodu braku płytek. Nacisnęła jeszcze mocniej i zaczęła
liczyć do stu, ale myśli uleciały do firmy ojca, gdzie pewnego dnia sama
zacznie pracować. O’Hara, O’Hara, Diamond i Stern. Jakaż ładna nazwa.
Poczuła dziwne pieczenie w brzuchu, po którym przyszła fala mdłości.
Po chwili ustąpiły, ale zaraz wróciły jeszcze silniejsze. Nagle zabrakło jej
powietrza w płucach. Przerażona wyciągnęła rękę w kierunku dzwonka,
pokój zawirował, światła przygasły. Słyszała, jak z trudem łapie oddech,
ale zaraz wszystko pogrążyło się w ciszy i ciemności.
2
Simon Murdock szedł szybko korytarzem piętra B i rozmyślał nad
zakończoną przed chwilą rozmową telefoniczną. Hrabstwo zgadzało się
płacić Memorial pięćset dolarów za każdą autopsję, jaką szpital dla nich
wykona. To żałosne, że tak absurdalnie mało, ale trzeba się zgodzić, gdyż
hrabstwo Los Angeles było w wielkich kłopotach. Wszystkie kostnice
zostały zamknięte z powodu epidemii zapalenia płuc. Zaraza dosięgła
większość koronerów i personelu, rosły więc stosy ciał. A Memorial była
jedyną instytucją w granicach wielkiego Los Angeles dysponującą
lekarzem sądowym. Kiedy więc hrabstwo zwróciło się do nich tydzień
temu, Murdock zgodził się robić dla nich autopsje. Tak trzeba było
postąpić, chociaż Murdock nie przypuszczał, że hrabstwo aż tak bardzo
nadużyje jego wielkoduszności. A może powinien był się tego spodziewać.
Pokonał podwójne drzwi z napisem: WSTĘP SUROWO
WZBRONIONY! TYLKO DLA PERSONELU. Sekretarka podniosła
wzrok, a zobaczywszy, kto idzie, wróciła do rozmowy telefonicznej.
Murdock pchnął następne drzwi wahadłowe i znalazł się w prosektorium.
Szybkim spojrzeniem obrzucił jasno oświetlone pomieszczenie z
ośmioma stołami ustawionymi w cztery pary. Wzrok prześliznął się po
kaflach podłogi i ścian, a także po chłodniach, w których spoczywały
ciała. Murdock przypomniał sobie, jak miejsce to wyglądało dwadzieścia
lat temu, gdy został szefem centrum medycznego. Wyglądało jak muzeum:
ciemne, ponure stoły o marmurowych blatach, z których nie można było
usunąć plam krwi. Dwa miliony od bogatego dobroczyńcy pozwoliły
zatroszczyć się o pierwszorzędne wyposażenie.
– Czy mogę w czymś pomóc, doktorze Murdock?
Odwrócił się ku młodemu patologowi w rękawiczkach, masce na szyi,
okularach podniesionych na czoło.
– Zakaźny przypadek? – spytał.
– Gej heroinista – odparł rzeczowo tamten.
Murdock pokiwał głową. AIDS panoszyło się wszędzie, a przy
narkomanach homoseksualistach można było być prawie pewnym
zakażenia.
– Szukam doktor Blalock.
Lekarz skinieniem głowy wskazał za siebie.
– Ostatni stół po lewej.
Murdock poszedł na tył sali, po drodze spoglądając na ciała w różnych
stadiach rozkładu. Wydawały się nierzeczywiste, odczłowieczone,
pokawałkowane i fragmentaryczne.
Joanna Blalock pochylała się nad stołem i patrząc przez szkło
powiększające, tłumaczyła coś otaczającym ją lekarzom. Niezmiennie
wydawała się młoda; miała wprawdzie czterdzieści lat, ale śmiało mogła
uchodzić za trzydziestolatkę. Pamiętał, jak pierwszy raz zjawiła się w
Memorial, aby starać się o funkcję lekarza sądowego. Młoda, urodziwa, z
regularnymi rysami patrycjuszki, jasne włosy gładko zaczesane do tyłu i
spięte prostą klamrą. Zrazu ocenił ją jako lekarkę ogólną, ale już po
pierwszych słowach zrozumiał, że musi byś kimś więcej. Płomienne
pochwały z Johns Hopkins Hospital nie były przesadzone: bystra,
przenikliwa, szybko podejmuje decyzje. Mimo wszystko wahał się, czy ją
zatrudnić – była za ładna na tak wiele inteligencji. Nie miał racji: okazała
się prawdziwym skarbem.
Stanął z boku i cierpliwie czekał, patrząc, jak Joanna bada palce stóp.
Prawdziwy skarb, powtórzył w myśli, ale jednak nie chodząca
doskonałość. Miała swoje wady: była zbyt samodzielna, a oddział
medycyny sądowej traktowała tak, jakby funkcjonował niezależnie od
całej reszty centrum. Także przesadnie ambitna i skupiona na sobie; zbyt
wiele czasu spędzała poza Memorial jako konsultantka sądowa z płacą
tysiąc dolarów dziennie. Stała się najemniczką, a on nie tak sobie
wyobrażał swój personel.
No i jeszcze jeden problem: nie lubił jej, i to ze wzajemnością. Nie było
po temu żadnego konkretnego powodu, po prostu naturalna wzajemna
niechęć, która z czasem rosła i umacniała się.
Murdock chrząknął i zrobił krok w kierunku stołu.
Joanna podniosła wzrok znad leżącego ciała.
– O, Simon, co cię tu sprowadza?
– Mały interes. Mogłabyś mi poświęcić chwilkę?
– Jasne. – Przekazała szkło Emily Ryan, swej zastępczyni. – Chcę
wiedzieć, gdzie się znajdował w dniu śmierci.
Murdocka zaintrygowały te słowa. Znaki powinny znajdować się na
ciele, ale gdzie? Wzrok przesunął się po nogach i korpusie, nie rejestrując
niczego szczególnego. Potem dojrzał głowę i odwrócił spojrzenie. Nie
było twarzy, żadnych rozpoznawalnych rysów. Przód głowy stanowiła
czerwona miazga, bez oczu, czoła, zębów, z potrzaskanymi kośćmi.
Murdock powstrzymał skurcz mdłości.
– Co to za wypadek?
– Żaden wypadek.
Murdock się skrzywił.
– Wiesz, kto to taki?
– Na razie nie.
– Może pomogą odciski palców?
Joanna pokręciła głową i uniosła jedną martwą dłoń: końce wszystkich
palców obcięto.
– O Boże!!!
Murdock znowu poczuł w ustach smak żółci.
Podeszli do wmontowanych w ścianę monitorów Roentgena. Rozległ
się ostry, wysoki dźwięk piły elektrycznej tnącej kość. Odczekali chwilę.
Joanna zerknęła na zegar. Ciekawe, czy kiedykolwiek uda jej się
trzymać rozkładu zajęć. Przed sobą miała jeszcze dwie sekcje, wykład,
próbki do zbadania, a teraz jeszcze na dodatek Simon Murdock. Z trudem
stłumiła ziewnięcie i przyjrzała się rozmówcy.
Wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych, wyrazistych rysach, ale siwizna
i plamki na twarzy były wyraźniejsze niż zwykle. Wąskie brązowe oczy
nadal rzucały ostre, lodowate spojrzenie. A Joanna całkowicie podzielała
opinię, że oczy są zwierciadłem duszy.
W zależności od osoby rozmówcy Simon Murdock stawał się Albertem
Schweitzerem albo Niccoló Machiavellim. Dla zewnętrznego świata był
niestrudzonym, ofiarnym lekarzem, którego pomysłowość i energia
zamieniły Memorial w sławne na całym świecie centrum medyczne. Dla
współpracowników był chytrym, zręcznym manipulatorem, niekiedy
bezwzględnym i tyrańskim, który dla Memorial poświęciłby każdą rzecz i
każdą osobę. Kim więc w końcu był: Schweitzerem czy Machiavellim,
zastanawiała się Joanna. Zapewne po trochu i jednym, i drugim. Jak każdy
człowiek, miał swoje dobre i złe strony. Tak czy owak, nie lubiła go wcale,
a jeszcze bardziej mu nie ufała. Elektryczna piła umilkła.
– Ile zrobiłaś tych sekcji dla koronera?
Wzruszyła ramieniem.
– Około dziesięciu.
– Udaje ci się to pogodzić z innymi obowiązkami w Memorial?
– Z trudem.
– Kiedy już zupełnie nie będziesz sobie dawać rady, poinformuj mnie.
Joanna potaknęła, nie spuszczając wzroku z twarzy Murdocka. O co mu
naprawdę chodziło? Pofatygował się na patologię nie po to, aby zadać
pytanie o koronera. To mógł śmiało załatwić przez telefon.
– Zdaje się, że umiejscowili źródło zakażenia. Rozsiewnik był w
klimatyzacji. Przy odrobinie szczęścia ich kostnica ruszy za kilka dni.
Najpóźniej za tydzień.
– Dłużej – natychmiast zaoponowała Joanna. – Wszyscy specjaliści są
w tej chwili chorzy, a po silnych dawkach antybiotyków trzeba długo
dochodzić do siebie.
Piła znowu podjęła pracę, a Murdock szybko wykonał obliczenia.
Dziesięć sekcji na tydzień, pięćset dolarów każda. Pięć tysięcy
tygodniowo, Memorial robił to od trzech tygodni, zarobił więc piętnaście
tysięcy. Żałosna suma za taką pracę. Lepiej w ogóle nie brać nic.
Zadzwoni do szefa komisji hrabstwa i wielkodusznie oznajmi, że
Memorial nie chce pieniędzy za dopełnienie obywatelskiego obowiązku.
Takiej właśnie trzeba użyć formuły, a zarazem zadbać, aby media
dowiedziały się o postawie centrum. Dobry wizerunek wart był miliony
dolarów. Co więcej, komisja i hrabstwo staną się dłużnikami Murdocka.
Kiedyś to się z pewnością przyda.
Kiedy umilkł przenikliwy zgrzyt, Murdock powiedział:
– Muszę cię prosić, Joanno, o jeszcze jedną przysługę.
Lekko westchnęła.
– Sama już nie wiem, w co ręce włożyć.
– To ważne – surowo pouczył ją Murdock. – Nawet bardzo.
– Zanim się zgodzę, muszę wiedzieć, o co chodzi.
– Wczoraj przyjęliśmy młodą dziewczynę z leukemią. Nagły zgon.
Rodzina żąda dokładnego śledztwa.
– Ostra postać białaczki?
– Zdaje się – przytaknął Murdock.
– Ludzie niemal zawsze na to umierają, Simonie.
– Znienacka?
– I tak może się zdarzyć. Często mają bardzo mało płytek krwi i dostają
rozległego krwotoku. – Joanna zrobiła lekceważący gest. – Sprawa wydaje
się rutynowa. Czemu ktoś inny nie miałby się tym zająć?
– Rodzina domaga się ciebie. Ojciec dziewczyny ma liczącą się w Los
Angeles firmę prawniczą, która prowadzi także interesy Rhodesów.
Mortimer Rhodes polecił ciebie.
Joanna próbowała przypomnieć sobie Mortimera Rhodesa, którego nie
widziała już od lat. Stary miliarder, właściciel złóż ropy i licznych
posiadłości, o ogromnych wpływach politycznych. Jego wnuczka padła
ofiarą seryjnego mordercy, którego Joanna pomogła wykryć. Jako wyraz
wdzięczności Mortimer sfinansował Laboratorium Medycyny Sądowej im.
Karen Rhodes i hojnie je wyposażył.
– Dobrze, zajmę się tym. Prześlij mi jej kartę choroby.
– Nie mamy żadnej karty. Umarła pół godziny po przyjęciu na oddział.
Lekarze nawet nie zdążyli jej zbadać.
– Ale przecież musi być jakiś opis jej schorzeń.
– Ma go z pewnością jej lekarz. Dowiem się, kto to taki.
– Murdock wyjął z kieszeni kopertę i zrobił notatkę dla pamięci.
– Będę wdzięczny za natychmiastową informację o wynikach sekcji.
– Najwcześniej jutro po południu.
– W porządku – rzekł wyrozumiale Murdock. – A teraz idę już, żeby ci
nie przeszkadzać.
Patrząc za nim, Joanna natychmiast pożałowała, że nie uparła się, aby
ktoś inny zajął się tą sprawą. Śmierć białaczkowa to nie sprawa dla lekarza
sądowego. Autopsję mógł wykonać ktokolwiek, a ona najwyżej
przejrzałaby wyniki. Do diabła! Czemu nie była bardziej stanowcza?
Miała już ponad godzinę opóźnienia, a chciała jeszcze trochę czasu
poświęcić mężczyźnie bez twarzy i koniuszków palców.
Zerknęła na monitor, na którym widniała czaszka ofiary. Kości
wgniecione, niemal nie do rozpoznania, zachował się tylko fragment
żuchwy i część łuku brwiowego. Czym tak zmiażdżono tę twarz? I
dlaczego? Dlaczego mordercy zależało na tym, aby nie można było
rozpoznać ofiary?
Wyprostowała plecy, a potem rozejrzała się po sali. Przy wszystkich
stołach trwała praca. Głosy tłumił dźwięk pił. Wzrok prześliznął się po
rękawicach, na jednej zobaczyła małą dziurkę. Zaklęła pod nosem,
ściągnęła rękawiczki i dokładnie obejrzała, czy nigdzie nie ma żadnego
zadrapania. Na szczęście niczego nie zauważyła, wzięła więc nową parę i
wróciła do stołu.
Emily Ryan zerknęła na nią spod oka i kontynuowała swoją pracę.
Zaczęła od stóp i wolno posuwała się w górę nóg. Żadnych śladów na
łydkach i udach, tylko na pośladku mały wytatuowany motyl. Opalony
tułów z blizną po operacji wyrostka. Nie wróciła do twarzy – jeden raz
wystarczył. Blalock sugerowała, że coś powinno ją poinformować, gdzie
zamordowany znajdował się w dniu śmierci. Tatuaż? Opalenizna? Nie. To
musiało być coś innego.
– Co stwierdziłaś? – spytała Joanna.
– Twarz zmiażdżona, końce palców obcięte. Ktokolwiek zabił, nie
chciał, by ofiarę rozpoznano.
Joanna ponownie spojrzała na miazgę twarzy i zadała sobie pytanie o
narzędzie zbrodni.
– Jakieś pozytywne ustalenia?
– Mało. Dobra opalenizna, motyl wytatuowany na pośladku.
– Zgoda – kiwnęła głową Joanna. – Ale to dopiero dwa z trzech
znaków.
– A trzeci?
– Najważniejszy, bo ujawnia miejsce, gdzie był w dniu śmierci.
– Może jakaś poszlaka?
Joanna spojrzała na zegar. Wykład za godzinę, trzeba będzie
zrezygnować z lunchu.
– Zacznijmy od początku. Gdzie go znaleziono?
– W małej grocie w Parku Narodowym Los Angeles. Joanna przez
szkło powiększające starannie przyjrzała się palcom stóp i miejscom
między nimi. Wydobyła kilka ziarenek piasku i roztarta między palcami.
– Piasek. Biały piasek. Czy jest taki w Parku Narodowym?
– Nie – natychmiast odpowiedziała Emily.
– A więc... – Joanna zawiesiła głos.
Emily zmrużyła oczy w zamyśleniu.
– Biały piasek – powtórzyła Joanna.
– Plaża! – zawołała Emily.
– Właśnie. Plaża. A na dodatek biała.
Emily bezgłośnie poruszyła ustami, jak gdyby odpowiedź miała na
końcu języka.
– W Los Angeles – ciągnęła dalej Joanna – jest sporo plaż, a każda ma
inny skład chemiczny. Na przykład na Huntington Beach jest znaczna
domieszka substancji oleistych. Tych nie ma w piasku z Will Rogers
Beach.
– Analiza piasku pozwoli nam stwierdzić, gdzie był wcześniej, a może
także, gdzie mieszkał – dodała Emily.
– Otóż to. A teraz powiążmy piach z tatuażem. – Joanna cierpliwie
czekała na odpowiedź. Zerknęła na zegar. Za trzydzieści sekund poda
następną wskazówkę. – Gdzie wszyscy młodzi robią tatuaże?
Cisza.
– Gdzie jest najwięcej punktów tatuażu?
– Venice.
– Słusznie. I idę o zakład, że piasek z jego stóp pochodzi z Venice albo
którejś z okolicznych plaż.
Emily przytaknęła, myśląc, jak łatwo wszystko powiązać, gdy ktoś
wskaże poszlaki. Biały piach między palcami stop. Taka ważna rzecz, a
ona ją tak głupio przeoczyła! Sama obecność Joanny Blalock wpływała tak
obezwładniająco na ludzi.
– Jak myślisz, ile miał lat? – rozległo się pytanie, które wyrwało ją z
zamyślenia.
– Trudno powiedzieć dokładnie, gdzieś między dwadzieścia pięć a
trzydzieści pięć.
– Odrobinę ściślej?
Emily wzruszyła ramieniem.
– Bez twarzy?
– Przyjrzyj się skórze. Czy jest elastyczna? Widzisz zmarszczki?
– Ale przecież nie ma twarzy!
Joanna wskazała szyję i szczyt klatki piersiowej.
– Skóra luźna czy napięta?
Emily lekko uszczypnęła skórę na szyi.
– Odrobinę luźna, pierwsze zarysy zmarszczek. A więc trzydziestolatek.
– A plecy?
– Silna opalenizna.
– Zgoda. Co zatem mamy? Trzydziestolatek, brązowe włosy, mieszka
koło plaży, na pośladku wytatuowany motyl.
– To niedużo. – Emily ciężko westchnęła. – Gdybyśmy miały chociaż
kawałek twarzy.
– Będziemy miały – rzekła Joanna.
Emily popatrzyła na nią z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Skąd? Chcesz coś wydobyć z tej miazgi?
– Tak.
– Jak?
– Odtworzyć twarz.
– To niemożliwe.
Joanna podniosła do światła kawałek kości z brody, jak przypuszczała –
Leonard S. Goldberg Mordercza troska (Deadly Care) Przełożył Jerzy Łoziński
Czy macie łotra, który klnie i pije, pląsa wśród nocy? Morduje? Lub grzechy stare spełnia w nowy sposób. W. Shakespeare, Król Henryk IV (tłum. M. Słomczyński) Dla I.M. Miłość jest silniejsza niż śmierć. Yizkor
PROLOG Ktoś utonął. Helikopter zwiadowczo-ratunkowy przemknął wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu ciała. Był już zmierzch, odrobina tylko dziennego światła. Nie będzie już czasu na następną rundę. Karl Rimer szedł wolno chodnikiem, po jednej stronie mając ekskluzywne pawilony, po drugiej plażę. Zerknął na przelatujący śmigłowiec, nie poświęciwszy mu większej uwagi. Kroczył przed siebie leniwie, dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. Nie musiał się przypatrywać, aby widzieć. Kupiec zamykający sklepik z podkoszulkami spogląda przez ramię w obawie przed jakimś nagłym zagrożeniem. Była to niebezpieczna okolica, szczególnie w nocy. Stary pijak śmierdzący uryną chwiejnym krokiem zboczył z chodnika w alejkę, za nim powlókł się wynędzniały pies. Jeszcze chwila, a ulica zupełnie opustoszeje. Rimer miał na sobie ciemnobrązowy trencz i kaptur przeciwdeszczowy. W południowej Kalifornii nie był to normalny strój, z wyjątkiem okręgu Venice-Santa Monica. Tutaj pełno było dziwaków w najcudaczniejszych strojach i Rimer bynajmniej się nie wyróżniał, co bardzo mu odpowiadało. Kątem oka zbadał, ile osób pozostało jeszcze na plaży. Cztery. Młoda para szła wzdłuż linii wody, surfer czekał na jeszcze jedną cudowną falę, na płyciźnie płynął kajakiem mężczyzna. Rimer skoncentrował się na właśnie nim: oto cel. Morze było wprawdzie wzburzone, tamten jednak wiosłował, oddalając się od brzegu. Wielka fala zwaliła się na kajak i niemal całkowicie go zakryła. Mężczyźnie z wielkim wysiłkiem udało się
wyprostować łódkę. Rimer miał nadzieję, że jego wybraniec nie utonie, a ciało nie zostanie poniesione przez prądy na głębinę. Przynajmniej na chwilę potrzebował i mężczyzny, i kajaka. Spojrzał w dół ulicy i zobaczył policjanta na rowerze. Zawsze czujny, zainteresował się, gdzie jest drugi. Policjanci, nawet ci na rowerach, zawsze działali w parach. Gliniarz był coraz bliżej. Typ azjatycki. Młody, skośne oczy. Rimer dobrze wiedział, jak się zachowywać, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Zgarbił się i lekko pomachał ręką. Policjant dumnie kiwnął głową, na co Rimer odpowiedział podobnym gestem, ale nawet i teraz nie podniósł głowy. Gliniarz zobaczył tylko płaszcz i kaptur, nic więcej. Policjant zwolnił, teraz ledwie sunął, z trudem utrzymując równowagę. Popatrzył obojętnie na Rimera, który nadal wpatrywał się w chodnik i zastanawiał, czy będzie musiał zabić policjanta. Nie mógł pozwolić, aby tamten go przeszukał. – Szybciej, Paul – zawołał gliniarz. – Rusz no trochę nogami. Rimer dostrzegł drugiego funkcjonariusza, który zawzięcie pedałował, aby zrównać się z kolegą. Także Azjata. Do cholery! Byli jak mrówki. Rimer szedł przed siebie, nie zmieniając kroku ani postawy. Po mniej więcej minucie zatrzymał się i nachylił, by poprawić sznurowadło. Spod oka ocenił sytuację na ulicy; policjantów nie było już widać. Znowu przyjrzał się plaży. Młoda para zniknęła. Surfer ciągnął deskę w kierunku magazynu na przystani. Ostre fale uderzały w kajak tak, że trudno było zachować nad nim kontrolę. Zmierzch przechodził w mrok i Rimerowi niełatwo było rozpoznać cel. Przez chwilę stracił go z oczu, potem znowu dojrzał. Mężczyzna miał już dość i wiosłował teraz ku
brzegowi. Rimer wyjął dwie pigułki amfetaminy i dokładnie je rozgryzł przed połknięciem. Narkotyk dodawał mu siły i szybkości; w takim stanie lubił przystępować do pracy. Był także przekonany, że amfetamina podwyższa wrażliwość jego zmysłów i wyostrza reakcje na czynniki nieoczekiwane. Rozpiął płaszcz, ale poły nie rozchyliły się. Zszedł z chodnika i zaczął brnąć przez piach. Wciąż nie spuszczał wzroku z kajakarza, który właśnie wyciągał łódkę na brzeg. Rimer szybko rozejrzał się na boki. Ulica była pusta, światła przyćmione mrokiem. Szybszym teraz krokiem ruszył w kierunku mężczyzny nachylonego nad kajakiem. Pozwolił rozsunąć się połom trencza. – Cześć! – zawołał. – Cześć – odpowiedział przyjaźnie tamten i spojrzał w górę. Rimer z całej siły zamachnął się kijem baseballowym. Luisville Slugger. Trzydzieści cztery uncje. Kajakarz poderwał rękę; za późno. Z głuchym trzaskiem kij ugodził go tuż nad okiem, Rimer usłyszał trzask kości. Chłopak jak kloc runął na piach. Rimer szybko i dokładnie obmacał ciało w poszukiwaniu mikrofilmu. Powiedziano mu, że będzie mały, wielkości znaczka pocztowego, a może jeszcze mniejszy – jak łepek zapałki. Mógł znajdować się wszędzie: w zegarku, portfelu, pustej oprawie pierścionka. Gdziekolwiek. Rimer obejrzał zegarek i pierścionki, potem zbadał mokre ubranie w poszukiwaniu sekretnej kieszonki albo paska, gdzie można by ukryć portfel czy też kluczyki. Nic. Może w kajaku. Odciągnął go na bok i starannie zlustrował, ale bez powodzenia.
Usłyszał powracający śmigłowiec i w oddali zobaczył światła. Przez chwilę poczuł panikę, ale zaraz nad nią zapanował. Szperacze helikoptera były wyłączone, co znaczyło, że skończyli poszukiwanie i wracali do bazy. Jeśli jednak przelecą nad plażą, mogą go zobaczyć. Byli coraz bliżej i lecieli wyraźnie w jego kierunku. Niech to diabli! Chwycił kajak i przewróciwszy go dnem do góry, przykrył ciało, a sam przysiadł na wierzchu, zapatrzony w morze. Samotny zamyślony mężczyzna. Helikopter przeleciał i Rimer był niemal pewien, że nikt go nie zauważył. Zbyt ciemno, a ponadto załoga niczego już nie wypatrywała. Myśleli tylko o powrocie do domu. Od czasów Wietnamu wiedział wszystko o śmigłowcach. W mroku nie można było zobaczyć nic, chyba że włączyło się reflektory. Nie, nie spostrzegli go, nie ma mowy. Popatrzył za światłami maszyny rozmywającymi się w ciemności. Spod kajaka rozległ się cichy jęk. Rimer spojrzał w dół i zobaczył wystającą spod łódki rękę. Palce poruszyły się, grzebiąc w piachu. Chłopak znowu jęknął, ale tym razem przypominało to niemal płacz dziecka. Rimer odkopnął kajak, ścisnął kij i znowu wziął się do pracy.
1 Lucy O’Hara mocno trzymając ojca za rękę, zaczęła się wspinać po schodach Los Angeles Memorial Hospital. Próbowała nie zwracać uwagi na ból w krzyżu i biodrze, ale wspinaczka po schodach tylko wszystko pogarszała. Uporczywy ból wkrótce stał się przenikliwy, doskwierający. Szybkim ruchem sięgnęła do pompki, którą miała wszytą pod skórą na brzuchu, i natychmiast do tkanek wsączyło się osiem miligramów siarczanu morfiny. Na szczycie schodów Lucy przystanęła i ciężko oparła się na ojcu, wyczerpana krótkim wysiłkiem. Wpatrzyła się w swoje odbicie w drzwiach szpitalnych z czarnego szkła. Młoda, atrakcyjna dziewczyna, wysoka i szczupła, z włosami blond związanymi w kucyk; nie mogła jednak rozpoznać szczegółów twarzy: jej bladości, zapadniętych oczu – oznak umykającego życia. – Tato, a jeśli przeszczep nie nie da? – Wszystko się powiedzie – uspokoił ją. – Pamiętaj, że sprzyja nam irlandzkie szczęście. A mamy też dobrego irlandzkiego dawcę. Ojciec przytrzymał drzwi i Lucy weszła do hallu, zastanawiając się, czy opuści szpital żywa. Zagryzła wargi, starając się zapanować nad emocjami, ale w oczach zakręciły się uparte łzy. Lekko pociągnęła nosem. „Dlaczego ja, Panie, dlaczego ja?” Lucy opadła na kanapę w poczekalni przed salą przyjęć, podczas gdy ojciec wszedł do środka, aby wypełnić wszystkie potrzebne formularze. Naprzeciw niej siedziała otyła Latynoska z płaczącym dzieckiem w objęciach. Chłopczyk miał otwarte wrzody na ramionach i nogach; z
niektórych sączyła się ropa. Nagle zakasłał, wyraźnie coś wypluwając w powietrze; Lucy podniosła dłoń, aby się zasłonić przed zarazkami. Dobrze wiedziała, że teraz każde osłabienie mogło być dla niej zabójcze. Najmniejsza infekcja wirusowa przerodzi się w poważną chorobę i znowu trzeba będzie odroczyć przeszczep szpiku na nie wiadomo kiedy. Z bakteriami było jeszcze gorzej. Te mogły ją po prostu zabić. Lucy westchnęła ze smutkiem; jakżeż ta choroba przewróciła jej życie do góry nogami. Jeszcze osiem miesięcy temu była szczęśliwą, tryskającą zdrowiem dwudziestoczteroletnią studentką prawa, która nigdy nie chorowała, a jeśli przyjmowała jakieś medykamenty, to tylko przy okazji testu ciążowego i okazyjnie zażywanego tylenolu. Potem znienacka pojawiło się osłabienie i ból w kościach, a diagnoza wykazała poważną białaczkę szpiku. Pierwszy cykl zabiegów chemoterapii przyniósł małą poprawę; poprawił się skład krwi, pojawiły się w niej normalne komórki. To rodziło nadzieję: może będzie jednym z tych nielicznych szczęściarzy, którzy pozytywnie reagują. Potem jednak białaczka powróciła, a druga seria zabiegów chemoterapeutycznych nie przyniosła już żadnych efektów. Lucy miała bardzo mało białych ciałek krwi, co zmniejszało jej odporność na zarażenia. Z tego powodu cztery razy znalazła się w szpitalu. Teraz zaś w jej szpiku było już bardzo niewiele normalnych komórek. Leukemia niszczyła wszystko. Ostatnią i jedyną nadzieją był przeszczep szpiku. Bez niego na pewno wkrótce umrze. – Wszystko załatwione, Pumpkin – wyrwał ją z zamyślenia ojciec. Lucy spojrzała na niego; obok stała pielęgniarka z wózkiem na kółkach. Z trudem wstała z pomocą ojca i ciężko opadła na fotel.
– Nie musisz iść ze mną, tato. – Muszę – stanowczo sprzeciwił się Michael O’Hara. Pielęgniarka upewniła się, że Lucy dobrze usadowiła się na wózku, a potem poszła szerokim półkolem, kierując się ku głównemu korytarzowi. Lucy spoglądała na kafle podłogi; nienawidziła takich wózków. Czuła się na nich bezradna, zależna, najoczywiściej chora. Gdyby podniosła wzrok, pochwyciłaby spojrzenia ludzi zastanawiających się, co taka młoda, atrakcyjna dziewczyna robi w fotelu na kółkach. Dotarli do wind. Kręciło się tu mnóstwo lekarzy, pielęgniarek i odwiedzających; wszyscy mówili jednocześnie, co rodziło nieznośny gwar. Lucy rozejrzała się za oznaczeniem windy dla pacjentów; czuła, że ten tłum osacza ją i więzi. Przynajmniej ten kłopot niedługo się skończy, pomyślała z goryczą. Dzień, dwa, a znajdzie się w całkowitej izolacji, oddzielona od reszty świata i wszystkich jego bakterii oraz wirusów, czekając na odpowiedź, czy przeszczep zostanie przyjęty. A jeśli nie? Wtedy nie będzie już dla niej ratunku. Hematolog oznajmił jej to wprost. I jak setki razy przedtem, znowu zagłębiła się w rozmyślaniach, czy istnieje jakieś życie pozagrobowe. Otworzyły się drzwi windy. W środku znajdował się już jakiś pacjent na wózku, więc trzeba było kilku manewrów, żeby fotel Lucy umieścić obok. Ojciec uścisnął jej ramię, dodając otuchy. Spojrzała na drugiego pacjenta, zastanawiając się, czy to kobieta, czy mężczyzna. Głowa była ogolona na łyso, co podkreślało ostrą linię nosa, który przypominał ptasi dziób. Lucy spojrzała na kroplówkę w ramieniu i wtedy zauważyła jaskrawoczerwone paznokcie. Dziewczyna, mniej więcej szesnastoletnia, za wszelką cenę chcąca zachować jakieś oznaki kobiecości. Nagle Lucy
zgarbiła się pod ciężarem myśli, że niedługo ona też będzie tak wyglądała. Bez włosów. Wszystkie wypadną, jak zapowiedział hematolog. Aby przygotować organizm na przyjęcie przeszczepu, zostanie on silnie napromieniowany, czemu towarzyszyć będzie intensywna chemoterapia. To zniszczy jej leukemiczne komórki, ale spowoduje też wypadanie włosów. Odrosną wprawdzie, oczywiście jeśli przeżyje. Winda zatrzymała się z lekkim wstrząsem. Kiedy Lucy wywożono z windy, uśmiechnęła się do nastolatki, która spróbowała odpowiedzieć tym samym, ale poruszyła się tylko część jej twarzy; druga była sparaliżowana, martwa. Wydęła usta, by powiedzieć: „Pa!”, lecz z jej gardła wydobył się tylko żałosny pisk. Szerokim korytarzem dotarli do stanowiska siostry oddziałowej, która zza kontuaru zaczęła wypytywać ojca Lucy i wypełniać kolejne formularze. Lucy odchyliła głowę, żeby dojrzeć siostrę, ale widziała tylko krawędź blatu. Gdzieś z głębi oddziału doleciał pełen bólu, wysoki, kobiecy krzyk. Zamknęły się drzwi i drugi krzyk dobiegał już stłumiony, niewyraźny. Pielęgniarka w ogóle nie zwróciła na to uwagi, nie przerywając indagacji. Lucy zastanawiała się, czy krzycząca także czekała na przeszczep szpiku; z własnego doświadczenia wiedziała, jakie to bolesne schorzenie. – Musisz się tu podpisać – powiedział ojciec i podsunął jej kartkę papieru oraz długopis. Lucy szybko naskrobała podpis, zanim jednak zwróciła dokument, wpatrzyła się w niego przez chwilę. Nawet charakter pisma się jej zmienił, niepewny teraz i chwiejny. Powieziono ją do separatki, gdzie czuć było wyraźny zapach środków
dezynfekujących. Powietrze nie świeże, lecz przesiąknięte chorobą. Pociągnęła nosem i pomyślała, co też mogło spowodować fetor, który usiłują przed nią ukryć. Zjawiła się młoda pielęgniarka o zimnych dłoniach, zmierzyła Lucy temperaturę i puls, a potem wręczyła jej szpitalną pidżamę, szlafrok i plastikową bransoletkę identyfikacyjną, na której znajdowało się jej nazwisko, numer szpitalny i data urodzenia. Za miesiąc miała urodziny. Ciekawe, czy ich doczeka. – Chyba już cię zostawię, żebyś się przyzwyczaiła do nowego otoczenia – oznajmił ojciec. – Chyba tak – zgodziła się Lucy. – Wyjdziemy z tego, zobaczysz. Lucy chciała przytaknąć i uśmiechnąć się, tymczasem w kącikach oczu ojca dojrzała łzy. – Będzie dobrze. Ojciec mocno ją przytulił, a potem szybko wyszedł. Lucy spoglądała za nim, wiedziała, że pośpiech spowodowany był tym, iż nie chciał, by widziała go płaczącego. Wpatrzyła się w zamknięte drzwi; wargi jej drżały, łzy potoczyły się po policzkach. Poczuła nieodpartą chęć, by uciec stąd natychmiast i znaleźć miejsce, gdzie nie będzie lekarzy i pielęgniarek. Szybko się opanowała. Nie można przecież uciekać przed ostatnią szansą. Sięgnęła po kleeneksy, wysiąkała nos i przełknęła ostatnie łzy. Zobaczyła ślady tuszu na chusteczce, zaklęła pod nosem i weszła do małej łazienki. Chorobliwy słodkawy zapach był tutaj jeszcze silniejszy; miała nadzieję, że jej ubranie nie przesiąknie tym odorem. Przez chwilę
wpatrywała się w swoje odbicie, potem wytarła zielono-czarne smugi. Nie poprawiła makijażu oczu, na policzki położyła jednak trochę pudru, aby ukryć anemiczną bladość, a także małe czerwone kropeczki. Drobne żylaki spowodowane przez niedostatek płytek krwi. Choroba ją zżerała, pozostawiając swe ślady na całym ciele. Podeszła do szafy, rozwiesiła ubranie, potem włożyła pidżamę i szlafrok. Pidżama była za wielka, szlafrok za mały. Położyła się na łóżku i wpatrzyła w zwisający z sufitu telewizor. Było wpół do jedenastej; nie miała ochoty na żadne mecze czy talk show. Może jednak znajdzie jakiś stary film; zajrzała do TV Guide. Rozległo się stukanie do drzwi. Lucy podniosła wzrok i zobaczyła wchodzącego doktora Roberta Marinera. – Dzień dobry, Lucy – odezwał się głosem ciepłym i przyjaznym. – Dzień dobry, doktorze Mariner. – Wpadłem tylko, aby się przekonać, że dobrze się tobą zaopiekowano. – Jak na razie, wszystko w porządku. – Świetnie! Gdybyś jednak napotkała jakieś problemy, natychmiast daj mi znać. Chcę, żebyś miała tu jak najlepsze warunki. – Rozległ się dźwięk przytwierdzonego do paska sygnalizatora; Mariner uciszył go. – Czy mogę skorzystać z twojego telefonu? – Oczywiście. Patrzyła, jak podnosi słuchawkę. Lubiła jego głos, maniery, całą postać. Wyglądał jak na lekarza przystało i zgodnie z tym się zachowywał. Nieco ponad sześć stóp wzrostu, dobrze zbudowany, ledwie po pięćdziesiątce, gęste, ciemne włosy gdzieniegdzie zaczynały siwieć. Twarz o wyrazistych rysach, wystającej szczęce i jasnoniebieskich oczach.
Mariner zakrył słuchawkę ręką i rzekł: – Doktor Black kazała mi powtórzyć, że zajrzy do ciebie wieczorem. Lucy skinęła głową i odwzajemniła uśmiech, podczas gdy Mariner powrócił do rozmowy. Dalej wpatrywała się w niego i żałowała, że to nie on się nią opiekuje w Memorial i nie on dokona przeszczepu. Był prezesem Health First, wielkiej organizacji limitowanej opieki zdrowotnej, do której należała rodzina Lucy. Zapisali się nie z przyczyn finansowych, lecz dlatego, że ich lekarka domowa, Amanda Black, porzuciła praktykę prywatną i przeniosła się do Health First. Przez zbyt wiele przeprowadziła ich chorób, w zbyt licznych pomogła im dolegliwościach, żeby teraz nie podążyli w ślad za nią. Wszystko zresztą działało znakomicie. Doktor Black odwiedzała ich, gdy tylko tego potrzebowali, bez żadnej zwłoki, długich tłumaczeń czy papierkowej mitręgi. Kiedy okazało się, że Lucy ma leukemię, HF zachowało się znakomicie. Została zbadana przez ich hematologa, a kiedy ten stwierdził, iż nieodzowny jest przeszczep szpiku, bez chwili wahania skierowali ją do Memorial. Mariner odłożył słuchawkę. – Muszę iść. Pogorszył się stan jednego z pacjentów. – Dziękuję za odwiedziny. – Nie ma za co. I pamiętaj o jednym: wszystko będzie dobrze. Nasi specjaliści od przeszczepów są najlepsi na świecie. – Dam sobie ze wszystkim radę – obiecała Lucy. – Z rumieńcami na twarzy – dodał Mariner. – I jeśli wszystko pójdzie dobrze, we wrześniu będę mogła powrócić na studia, prawda? – Masz to jak w banku.
– Cieszę się – powiedziała cicho Lucy. Drzwi zamknęły się za lekarzem, a ona poczuła, jak trwoga przypełza z powrotem. A jeśli sprawy nie ułożą się dobrze? Na przykład, przeszczep zostanie odrzucony? Och, Boże! Pomóż mi, spraw, żeby się udało! Nie poddawaj się, upomniała siebie, nie trać otuchy. Przeszczep się przyjmie, nie będzie żadnych komplikacji, za kilka tygodni wyjdzie ze szpitala. Musi pamiętać, żeby wysłać kartkę z pozdrowieniami dla dawcy szpiku, zwalistego irlandzkiego policjanta z San Diego. A we wrześniu z powrotem do szkoły. Za dwa lata otrzyma dyplom prawa i dołączy do firmy ojca. O’Hara, O’Hara, Diamond i Stern. Brzmi to znakomicie. – Lucy O’Hara? W drzwiach stała korpulentna kobieta w średnim wieku o pulchnej twarzy i oczach wąskich jak szparki. – Tak. – Nazywam się Wendy Fujiama. Jestem laborantką. Przyszłam wziąć próbkę krwi. – Znowu?! – zaprotestowała Lucy. – Wczoraj brali mi krew. – Proszę rozmawiać o tym z lekarzem – beznamiętnie odparła Fujiama. – To on polecił wykonać badanie. Którą rękę mam nakłuć? – Dlaczego wczoraj nie wzięli tyle krwi, ile potrzeba? – spytała nadąsana Lucy, która z odrazą myślała o kolejnej iniekcji. Większość żył była nabrzmiała od niezliczonych nakłuć. Pielęgniarka tylko wzruszyła ramieniem. – Niech pani spyta lekarza. Ja mam tylko wykonywać jego polecenia. – Zniecierpliwiona zerknęła na zegarek. – To da pani sobie pobrać krew czy nie?
Lucy nie podobała się obcesowość pielęgniarki; chciała kazać jej się wynosić. Czuła się jednak osłabiona, a wcześniej czy później i tak będzie musiała ustąpić. Westchnęła z rezygnacją i wyciągnęła rękę. Pielęgniarka odwróciła się, żeby przygotować igłę, strzykawkę i fiolki na próbki. Na krótką chwilę podniosła coś do światła, ale Lucy nie zdążyła rozpoznać co. Zamknęła oczy i w duchu pomodliła się, żeby przeszczep się udał, żeby nie musiała już więcej znosić ukłucia igieł, a następnym razem szpital zobaczyła dopiero z okazji porodu. Poczuła na skórze watkę umoczoną w spirytusie, a potem krótkie ukłucie. Zaraz potem następne i dotkliwe pieczenie. – Coś mnie piecze – poskarżyła się. – To alkohol wokół miejsca ukłucia – odrzekła Fujiama, wyjęła igłę, a w miejscu nakłucia umieściła tampon. – Proszę to przytrzymać. Lucy przycisnęła gazę, a pielęgniarka wyszła. Miała nadzieję, że krew zaraz zakrzepnie w mały strup, inaczej bowiem będzie sączyć się całymi godzinami z powodu braku płytek. Nacisnęła jeszcze mocniej i zaczęła liczyć do stu, ale myśli uleciały do firmy ojca, gdzie pewnego dnia sama zacznie pracować. O’Hara, O’Hara, Diamond i Stern. Jakaż ładna nazwa. Poczuła dziwne pieczenie w brzuchu, po którym przyszła fala mdłości. Po chwili ustąpiły, ale zaraz wróciły jeszcze silniejsze. Nagle zabrakło jej powietrza w płucach. Przerażona wyciągnęła rękę w kierunku dzwonka, pokój zawirował, światła przygasły. Słyszała, jak z trudem łapie oddech, ale zaraz wszystko pogrążyło się w ciszy i ciemności.
2 Simon Murdock szedł szybko korytarzem piętra B i rozmyślał nad zakończoną przed chwilą rozmową telefoniczną. Hrabstwo zgadzało się płacić Memorial pięćset dolarów za każdą autopsję, jaką szpital dla nich wykona. To żałosne, że tak absurdalnie mało, ale trzeba się zgodzić, gdyż hrabstwo Los Angeles było w wielkich kłopotach. Wszystkie kostnice zostały zamknięte z powodu epidemii zapalenia płuc. Zaraza dosięgła większość koronerów i personelu, rosły więc stosy ciał. A Memorial była jedyną instytucją w granicach wielkiego Los Angeles dysponującą lekarzem sądowym. Kiedy więc hrabstwo zwróciło się do nich tydzień temu, Murdock zgodził się robić dla nich autopsje. Tak trzeba było postąpić, chociaż Murdock nie przypuszczał, że hrabstwo aż tak bardzo nadużyje jego wielkoduszności. A może powinien był się tego spodziewać. Pokonał podwójne drzwi z napisem: WSTĘP SUROWO WZBRONIONY! TYLKO DLA PERSONELU. Sekretarka podniosła wzrok, a zobaczywszy, kto idzie, wróciła do rozmowy telefonicznej. Murdock pchnął następne drzwi wahadłowe i znalazł się w prosektorium. Szybkim spojrzeniem obrzucił jasno oświetlone pomieszczenie z ośmioma stołami ustawionymi w cztery pary. Wzrok prześliznął się po kaflach podłogi i ścian, a także po chłodniach, w których spoczywały ciała. Murdock przypomniał sobie, jak miejsce to wyglądało dwadzieścia lat temu, gdy został szefem centrum medycznego. Wyglądało jak muzeum: ciemne, ponure stoły o marmurowych blatach, z których nie można było usunąć plam krwi. Dwa miliony od bogatego dobroczyńcy pozwoliły zatroszczyć się o pierwszorzędne wyposażenie.
– Czy mogę w czymś pomóc, doktorze Murdock? Odwrócił się ku młodemu patologowi w rękawiczkach, masce na szyi, okularach podniesionych na czoło. – Zakaźny przypadek? – spytał. – Gej heroinista – odparł rzeczowo tamten. Murdock pokiwał głową. AIDS panoszyło się wszędzie, a przy narkomanach homoseksualistach można było być prawie pewnym zakażenia. – Szukam doktor Blalock. Lekarz skinieniem głowy wskazał za siebie. – Ostatni stół po lewej. Murdock poszedł na tył sali, po drodze spoglądając na ciała w różnych stadiach rozkładu. Wydawały się nierzeczywiste, odczłowieczone, pokawałkowane i fragmentaryczne. Joanna Blalock pochylała się nad stołem i patrząc przez szkło powiększające, tłumaczyła coś otaczającym ją lekarzom. Niezmiennie wydawała się młoda; miała wprawdzie czterdzieści lat, ale śmiało mogła uchodzić za trzydziestolatkę. Pamiętał, jak pierwszy raz zjawiła się w Memorial, aby starać się o funkcję lekarza sądowego. Młoda, urodziwa, z regularnymi rysami patrycjuszki, jasne włosy gładko zaczesane do tyłu i spięte prostą klamrą. Zrazu ocenił ją jako lekarkę ogólną, ale już po pierwszych słowach zrozumiał, że musi byś kimś więcej. Płomienne pochwały z Johns Hopkins Hospital nie były przesadzone: bystra, przenikliwa, szybko podejmuje decyzje. Mimo wszystko wahał się, czy ją zatrudnić – była za ładna na tak wiele inteligencji. Nie miał racji: okazała się prawdziwym skarbem.
Stanął z boku i cierpliwie czekał, patrząc, jak Joanna bada palce stóp. Prawdziwy skarb, powtórzył w myśli, ale jednak nie chodząca doskonałość. Miała swoje wady: była zbyt samodzielna, a oddział medycyny sądowej traktowała tak, jakby funkcjonował niezależnie od całej reszty centrum. Także przesadnie ambitna i skupiona na sobie; zbyt wiele czasu spędzała poza Memorial jako konsultantka sądowa z płacą tysiąc dolarów dziennie. Stała się najemniczką, a on nie tak sobie wyobrażał swój personel. No i jeszcze jeden problem: nie lubił jej, i to ze wzajemnością. Nie było po temu żadnego konkretnego powodu, po prostu naturalna wzajemna niechęć, która z czasem rosła i umacniała się. Murdock chrząknął i zrobił krok w kierunku stołu. Joanna podniosła wzrok znad leżącego ciała. – O, Simon, co cię tu sprowadza? – Mały interes. Mogłabyś mi poświęcić chwilkę? – Jasne. – Przekazała szkło Emily Ryan, swej zastępczyni. – Chcę wiedzieć, gdzie się znajdował w dniu śmierci. Murdocka zaintrygowały te słowa. Znaki powinny znajdować się na ciele, ale gdzie? Wzrok przesunął się po nogach i korpusie, nie rejestrując niczego szczególnego. Potem dojrzał głowę i odwrócił spojrzenie. Nie było twarzy, żadnych rozpoznawalnych rysów. Przód głowy stanowiła czerwona miazga, bez oczu, czoła, zębów, z potrzaskanymi kośćmi. Murdock powstrzymał skurcz mdłości. – Co to za wypadek? – Żaden wypadek. Murdock się skrzywił.
– Wiesz, kto to taki? – Na razie nie. – Może pomogą odciski palców? Joanna pokręciła głową i uniosła jedną martwą dłoń: końce wszystkich palców obcięto. – O Boże!!! Murdock znowu poczuł w ustach smak żółci. Podeszli do wmontowanych w ścianę monitorów Roentgena. Rozległ się ostry, wysoki dźwięk piły elektrycznej tnącej kość. Odczekali chwilę. Joanna zerknęła na zegar. Ciekawe, czy kiedykolwiek uda jej się trzymać rozkładu zajęć. Przed sobą miała jeszcze dwie sekcje, wykład, próbki do zbadania, a teraz jeszcze na dodatek Simon Murdock. Z trudem stłumiła ziewnięcie i przyjrzała się rozmówcy. Wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych, wyrazistych rysach, ale siwizna i plamki na twarzy były wyraźniejsze niż zwykle. Wąskie brązowe oczy nadal rzucały ostre, lodowate spojrzenie. A Joanna całkowicie podzielała opinię, że oczy są zwierciadłem duszy. W zależności od osoby rozmówcy Simon Murdock stawał się Albertem Schweitzerem albo Niccoló Machiavellim. Dla zewnętrznego świata był niestrudzonym, ofiarnym lekarzem, którego pomysłowość i energia zamieniły Memorial w sławne na całym świecie centrum medyczne. Dla współpracowników był chytrym, zręcznym manipulatorem, niekiedy bezwzględnym i tyrańskim, który dla Memorial poświęciłby każdą rzecz i każdą osobę. Kim więc w końcu był: Schweitzerem czy Machiavellim, zastanawiała się Joanna. Zapewne po trochu i jednym, i drugim. Jak każdy człowiek, miał swoje dobre i złe strony. Tak czy owak, nie lubiła go wcale,
a jeszcze bardziej mu nie ufała. Elektryczna piła umilkła. – Ile zrobiłaś tych sekcji dla koronera? Wzruszyła ramieniem. – Około dziesięciu. – Udaje ci się to pogodzić z innymi obowiązkami w Memorial? – Z trudem. – Kiedy już zupełnie nie będziesz sobie dawać rady, poinformuj mnie. Joanna potaknęła, nie spuszczając wzroku z twarzy Murdocka. O co mu naprawdę chodziło? Pofatygował się na patologię nie po to, aby zadać pytanie o koronera. To mógł śmiało załatwić przez telefon. – Zdaje się, że umiejscowili źródło zakażenia. Rozsiewnik był w klimatyzacji. Przy odrobinie szczęścia ich kostnica ruszy za kilka dni. Najpóźniej za tydzień. – Dłużej – natychmiast zaoponowała Joanna. – Wszyscy specjaliści są w tej chwili chorzy, a po silnych dawkach antybiotyków trzeba długo dochodzić do siebie. Piła znowu podjęła pracę, a Murdock szybko wykonał obliczenia. Dziesięć sekcji na tydzień, pięćset dolarów każda. Pięć tysięcy tygodniowo, Memorial robił to od trzech tygodni, zarobił więc piętnaście tysięcy. Żałosna suma za taką pracę. Lepiej w ogóle nie brać nic. Zadzwoni do szefa komisji hrabstwa i wielkodusznie oznajmi, że Memorial nie chce pieniędzy za dopełnienie obywatelskiego obowiązku. Takiej właśnie trzeba użyć formuły, a zarazem zadbać, aby media dowiedziały się o postawie centrum. Dobry wizerunek wart był miliony dolarów. Co więcej, komisja i hrabstwo staną się dłużnikami Murdocka. Kiedyś to się z pewnością przyda.
Kiedy umilkł przenikliwy zgrzyt, Murdock powiedział: – Muszę cię prosić, Joanno, o jeszcze jedną przysługę. Lekko westchnęła. – Sama już nie wiem, w co ręce włożyć. – To ważne – surowo pouczył ją Murdock. – Nawet bardzo. – Zanim się zgodzę, muszę wiedzieć, o co chodzi. – Wczoraj przyjęliśmy młodą dziewczynę z leukemią. Nagły zgon. Rodzina żąda dokładnego śledztwa. – Ostra postać białaczki? – Zdaje się – przytaknął Murdock. – Ludzie niemal zawsze na to umierają, Simonie. – Znienacka? – I tak może się zdarzyć. Często mają bardzo mało płytek krwi i dostają rozległego krwotoku. – Joanna zrobiła lekceważący gest. – Sprawa wydaje się rutynowa. Czemu ktoś inny nie miałby się tym zająć? – Rodzina domaga się ciebie. Ojciec dziewczyny ma liczącą się w Los Angeles firmę prawniczą, która prowadzi także interesy Rhodesów. Mortimer Rhodes polecił ciebie. Joanna próbowała przypomnieć sobie Mortimera Rhodesa, którego nie widziała już od lat. Stary miliarder, właściciel złóż ropy i licznych posiadłości, o ogromnych wpływach politycznych. Jego wnuczka padła ofiarą seryjnego mordercy, którego Joanna pomogła wykryć. Jako wyraz wdzięczności Mortimer sfinansował Laboratorium Medycyny Sądowej im. Karen Rhodes i hojnie je wyposażył. – Dobrze, zajmę się tym. Prześlij mi jej kartę choroby. – Nie mamy żadnej karty. Umarła pół godziny po przyjęciu na oddział.
Lekarze nawet nie zdążyli jej zbadać. – Ale przecież musi być jakiś opis jej schorzeń. – Ma go z pewnością jej lekarz. Dowiem się, kto to taki. – Murdock wyjął z kieszeni kopertę i zrobił notatkę dla pamięci. – Będę wdzięczny za natychmiastową informację o wynikach sekcji. – Najwcześniej jutro po południu. – W porządku – rzekł wyrozumiale Murdock. – A teraz idę już, żeby ci nie przeszkadzać. Patrząc za nim, Joanna natychmiast pożałowała, że nie uparła się, aby ktoś inny zajął się tą sprawą. Śmierć białaczkowa to nie sprawa dla lekarza sądowego. Autopsję mógł wykonać ktokolwiek, a ona najwyżej przejrzałaby wyniki. Do diabła! Czemu nie była bardziej stanowcza? Miała już ponad godzinę opóźnienia, a chciała jeszcze trochę czasu poświęcić mężczyźnie bez twarzy i koniuszków palców. Zerknęła na monitor, na którym widniała czaszka ofiary. Kości wgniecione, niemal nie do rozpoznania, zachował się tylko fragment żuchwy i część łuku brwiowego. Czym tak zmiażdżono tę twarz? I dlaczego? Dlaczego mordercy zależało na tym, aby nie można było rozpoznać ofiary? Wyprostowała plecy, a potem rozejrzała się po sali. Przy wszystkich stołach trwała praca. Głosy tłumił dźwięk pił. Wzrok prześliznął się po rękawicach, na jednej zobaczyła małą dziurkę. Zaklęła pod nosem, ściągnęła rękawiczki i dokładnie obejrzała, czy nigdzie nie ma żadnego zadrapania. Na szczęście niczego nie zauważyła, wzięła więc nową parę i wróciła do stołu. Emily Ryan zerknęła na nią spod oka i kontynuowała swoją pracę.
Zaczęła od stóp i wolno posuwała się w górę nóg. Żadnych śladów na łydkach i udach, tylko na pośladku mały wytatuowany motyl. Opalony tułów z blizną po operacji wyrostka. Nie wróciła do twarzy – jeden raz wystarczył. Blalock sugerowała, że coś powinno ją poinformować, gdzie zamordowany znajdował się w dniu śmierci. Tatuaż? Opalenizna? Nie. To musiało być coś innego. – Co stwierdziłaś? – spytała Joanna. – Twarz zmiażdżona, końce palców obcięte. Ktokolwiek zabił, nie chciał, by ofiarę rozpoznano. Joanna ponownie spojrzała na miazgę twarzy i zadała sobie pytanie o narzędzie zbrodni. – Jakieś pozytywne ustalenia? – Mało. Dobra opalenizna, motyl wytatuowany na pośladku. – Zgoda – kiwnęła głową Joanna. – Ale to dopiero dwa z trzech znaków. – A trzeci? – Najważniejszy, bo ujawnia miejsce, gdzie był w dniu śmierci. – Może jakaś poszlaka? Joanna spojrzała na zegar. Wykład za godzinę, trzeba będzie zrezygnować z lunchu. – Zacznijmy od początku. Gdzie go znaleziono? – W małej grocie w Parku Narodowym Los Angeles. Joanna przez szkło powiększające starannie przyjrzała się palcom stóp i miejscom między nimi. Wydobyła kilka ziarenek piasku i roztarta między palcami. – Piasek. Biały piasek. Czy jest taki w Parku Narodowym? – Nie – natychmiast odpowiedziała Emily.
– A więc... – Joanna zawiesiła głos. Emily zmrużyła oczy w zamyśleniu. – Biały piasek – powtórzyła Joanna. – Plaża! – zawołała Emily. – Właśnie. Plaża. A na dodatek biała. Emily bezgłośnie poruszyła ustami, jak gdyby odpowiedź miała na końcu języka. – W Los Angeles – ciągnęła dalej Joanna – jest sporo plaż, a każda ma inny skład chemiczny. Na przykład na Huntington Beach jest znaczna domieszka substancji oleistych. Tych nie ma w piasku z Will Rogers Beach. – Analiza piasku pozwoli nam stwierdzić, gdzie był wcześniej, a może także, gdzie mieszkał – dodała Emily. – Otóż to. A teraz powiążmy piach z tatuażem. – Joanna cierpliwie czekała na odpowiedź. Zerknęła na zegar. Za trzydzieści sekund poda następną wskazówkę. – Gdzie wszyscy młodzi robią tatuaże? Cisza. – Gdzie jest najwięcej punktów tatuażu? – Venice. – Słusznie. I idę o zakład, że piasek z jego stóp pochodzi z Venice albo którejś z okolicznych plaż. Emily przytaknęła, myśląc, jak łatwo wszystko powiązać, gdy ktoś wskaże poszlaki. Biały piach między palcami stop. Taka ważna rzecz, a ona ją tak głupio przeoczyła! Sama obecność Joanny Blalock wpływała tak obezwładniająco na ludzi. – Jak myślisz, ile miał lat? – rozległo się pytanie, które wyrwało ją z
zamyślenia. – Trudno powiedzieć dokładnie, gdzieś między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć. – Odrobinę ściślej? Emily wzruszyła ramieniem. – Bez twarzy? – Przyjrzyj się skórze. Czy jest elastyczna? Widzisz zmarszczki? – Ale przecież nie ma twarzy! Joanna wskazała szyję i szczyt klatki piersiowej. – Skóra luźna czy napięta? Emily lekko uszczypnęła skórę na szyi. – Odrobinę luźna, pierwsze zarysy zmarszczek. A więc trzydziestolatek. – A plecy? – Silna opalenizna. – Zgoda. Co zatem mamy? Trzydziestolatek, brązowe włosy, mieszka koło plaży, na pośladku wytatuowany motyl. – To niedużo. – Emily ciężko westchnęła. – Gdybyśmy miały chociaż kawałek twarzy. – Będziemy miały – rzekła Joanna. Emily popatrzyła na nią z bezbrzeżnym zdumieniem. – Skąd? Chcesz coś wydobyć z tej miazgi? – Tak. – Jak? – Odtworzyć twarz. – To niemożliwe. Joanna podniosła do światła kawałek kości z brody, jak przypuszczała –