Jennifer Lewis
Taniec z
nieznajomym
Tytuł oryginału: The Heir's Scandalous Arfair
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Parna, gorąca noc w nieznanym mieście. Samantha Hardcastle miała
wrażenie, że już od wielu godzin kluczy ulicami, próbując znaleźć powrotną dro-
gę do hotelu. Wyszła z niego, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie, i
beztrosko zapuściła się w labirynt uliczek Dzielnicy Francuskiej. W świetle dnia
Nowy Orlean wydawał się niemalże tak oswojony jak Nowy Jork. Ale gdy tylko
zapadł zmrok, miasto ukazało swoje dzikie, egzotyczne oblicze. Latarnie uliczne
i neony wszelkich kolorów i kształtów oświetlały rozbawiony tłum. Ludzie
spacerowali grupami, przystawali przy straganach, żeby kupić przekąski i wielkie
kufle piwa. Muzyka, śmiechy i nawoływania rozbrzmiewały w gorącym
powietrzu przesyconym wonią grillowanego mięsa i korzennych przypraw. Piwo
lało się strumieniami, a ci, którzy orzeźwili się już pierwszym kuflem, rozglądali
się za lokalem, gdzie grano do tańca, lub po prostu puszczali się w tany na
chodnikach, ku uciesze ulicznych grajków.
Samantha uparcie wędrowała przed siebie, choć nie było to łatwe.
Roześmiani, zagadani lub zataczający się przechodnie ciągle ją potrącali, tak że z
trudem łapała równowagę, stąpając ostrożnie na wysokich szpilkach. Co ją
podkusiło, żeby włożyć na spacer po mieście dopiero co kupione czerwone
sandałki od Christiana Louboutina? Przypominały raczej wyrób jubilerski niż
obuwie i stanowiły bez wątpienia niezłą lokatę kapitału, ale zupełnie nie
nadawały się do chodzenia po staromiejskim bruku Nowego Orleanu.
Potknęła się o wystający kamień i zrobiła kilka chaotycznych kroków,
próbując odzyskać równowagę. Na próżno. Nie przewróciła się tylko dlatego, że
na jej drodze niespodziewanie stanęła szorstka, ceglana ściana budynku. Wpadła
na nią z bolesnym impetem, który pozbawił ją tchu. Przygryzła wargę opierając
dłonie o mur, wciąż jeszcze nagrzany po słonecznym dniu. Kiedy chciała ruszyć
TL
R
2
dalej, zorientowała się, że nie może zrobić kroku. Nogi miała jak z waty, głowę
dziwnie lekką. W dół pleców spłynął jej nieprzyjemny, zimny dreszcz, budząc
falę mdlącej słabości. Na czoło wystąpiły jej krople potu, a przed oczami
zatańczyły czarne plamy.
To pewnie z głodu, pomyślała mętnie. Rano zdołała przełknąć tylko
filiżankę kawy, nic nie zjadła ani w samolocie, ani w hotelu. A potem wypuściła
się samotnie na miasto, mając na nogach idiotyczne sandałki, które nie były
przeznaczone do chodzenia, i ubrana w cieniutką jedwabną sukienkę o
sugestywnym kroju haleczki. Jak dziecko zachwyciła się zabytkową architekturą
Dzielnicy Francuskiej, kolorowymi elewacjami, balkonami wspartymi na ozdob-
nych kolumnach, barwnym życiem wypełniającym ulice. Zupełnie zapomniała,
że jej orientacja w terenie pozostawia wiele do życzenia, i oczywiście zabłądziła.
Na domiar złego zrobiło jej się słabo. Prawdopodobnie zaraz zemdleje, osunie się
na chodnik, pod nogi podchmielonych przechodniów... Cóż za porażka. Od
śmierci męża wszystko, czego się podejmowała, szło na opak. Obawiała się, że
każdy dzień zbliża ją nieubłaganie do chwili, kiedy osiągnie kres wytrzymałości i
ostatecznie się załamie.
– Hej, wszystko w porządku? – usłyszała tuż za sobą głęboki głos. –
Dobrze się pani czuje?
– Tak, oczywiście, dziękuję. – Odruchowo ściągnęła łopatki i uniosła
głowę. Ale nie odważyła się puścić muru. Ulica przed jej oczami wirowała, kolo-
rowe światła rozmywały się, tworząc chaotyczne, zygzakowate linie.
– Nie wydaje mi się. – W męskim głosie brzmiała troska. – Proszę wejść do
środka. Powinna pani na chwilę usiąść.
– Nie, naprawdę nie trzeba... – Przed oczami zamajaczyły jej otwarte drzwi,
a za nimi wnętrze wypełnione ciepłym światłem. Poczuła, jak silne ramię
obejmuje jej talię, i napięła mięśnie w mimowolnym proteście.
TL
R
3
– Nie ma się czego bać. To jest zwykła knajpka, nie jaskinia zbójców. –
Mężczyzna łagodnie poprowadził ją do wejścia. Samantha z westchnieniem
wsparła się na jego ramieniu. Nie miała siły walczyć, a wnętrze lokalu kusiło
spokojem, przyjemnym chłodem i melodyjnymi dźwiękami gitary.
– Proszę, niech pani siada. – Stanowczość w głosie nieznajomego działała
na Samanthę kojąco. Z ulgą opadła na wygodny fotel i rozejrzała się dookoła.
Pomieszczenie utrzymane było w poetycznym, odrealnionym stylu fin de
siecle'u. Ciepłe światło zdawało się pieścić ozdobne, po kociemu miękkie linie
gzymsów i mebli. Kolory i ornamenty były stonowane, przyjazna przestrzeń
zachęcała do relaksu i zabawy.
– Dziękuję, już mi lepiej. – Samantha uśmiechnęła się z zażenowaniem. –
Sama nie wiem, co się ze mną stało.
– Teraz musi pani odpocząć i się posilić. Proszę tu poczekać, przyniosę
pani coś do zjedzenia.
– Ależ ja nie... – zaczęła, niezdarnie próbując wstać. Niestety, kolana wciąż
miała zupełnie miękkie.
– Owszem, tak – uciął zdecydowanie.
Zdawało jej się, że słyszy nutę rozbawienia w jego głosie. Może faktycznie
powinna coś zjeść. Ostatnio ciągle zapominała o posiłkach. Od miesięcy jadła
wyłącznie z rozsądku. Żyła jak automat napędzany poczuciem obowiązku. Już
nawet nie pamiętała, co to znaczy mieć apetyt... na cokolwiek.
Wtuliła się w miękkie oparcie fotela i zamknęła oczy. Otoczyła ją miła dla
ucha muzyka restauracyjnego wnętrza. Przytłumiony gwar rozmów, brzęk
sztućców i kieliszków, perliste solo gitary, któremu odpowiadał tęskny śpiew
klarnetu.
TL
R
4
– Proszę. Filet z soli na świeżym szpinaku i dziki ryż. Pożywny i
lekkostrawny posiłek, tak jak zalecił lekarz. – Duża męska dłoń, opalona na złoty
brąz, postawiła przed nią półmisek, z którego unosił się apetyczny zapach.
– Dziękuję. To niezwykle miłe z pana strony. – Spojrzała w górę na
właściciela głębokiego głosu i opalonej dłoni. Przedtem za bardzo kręciło jej się
w głowie, żeby się mogła przyjrzeć jego twarzy.
– Pochlebia mi pani. Tak naprawdę wcale nie jestem miły. – W oczach o
barwie ciemnego miodu zatańczyły złociste iskierki humoru. – Po prostu nie
życzę sobie, żeby ludzie mdleli pod drzwiami mojego lokalu. To mogłoby
odstraszyć klientów.
– A widok słaniających się na nogach kobiet, które wciąga pan do środka,
jest na tyle intrygujący, by przywabić tłumy? – pozwoliła sobie na żartobliwą
ripostę.
Odpowiedział jej uśmiechem, którego serdeczność ją zaskoczyła. Miał
pociągłą twarz o rysach tak harmonijnych, jakby wyszły spod dłuta gotyckiego
mistrza. Gęste, lekko kędzierzawe włosy o głębokiej barwie hebanu,
zmierzwione nad wysokim czołem, nadawały mu wygląd artysty. Pod śmiało
zarysowanymi brwiami ciemne, mieniące się złociście oczy patrzyły na nią w
skupieniu. Był o wiele za bardzo przystojny, by mogła mu zaufać.
– Czemu pan mi się tak przygląda? – spytała podejrzliwie.
– Czekam, aż weźmie pani widelec i zacznie jeść.
Posłusznie nabrała na widelec kawałek ryby i uniosła do ust. Wciąż czując
na sobie uważne spojrzenie mężczyzny, zmusiła się, by zacząć gryźć. Ryba była
soczysta i cudownie delikatna, przyprawiona lekkim sosem, w którym można
było wyczuć cierpkość limonki, pikantny świeżo mielony pieprz i rześki, lekko
korzenny koper.
TL
R
5
– Mmm – wymruczała. – To jest przepyszne. Nieznajomy uśmiechnął się
szerzej i pokiwał głową, jakby się zgadzał z oczywistą prawdą.
– Czego miałaby pani ochotę się napić? – spytał, spoglądając na nią
uważnie swoimi ciemnozłotymi tygrysimi oczami.
Czy jej się zdawało, czy rzeczywiście usłyszała uwodzicielską nutę w jego
głosie? Poczuła, jak mięśnie jej ramion napinają się mimowolnie. Nie chciała,
żeby z nią flirtowano. Myśl, że po raz kolejny wróciła na rynek singli, nie była
przyjemna. Gorzej – budziła w niej dreszcze przerażenia.
– Szklankę wody, jeśli można prosić – odpowiedziała mu chłodnym,
wyniosłym spojrzeniem, godnym zamożnej nowojorskiej damy, którą podobno
była.
Mężczyzna zniknął bez słowa, a Samantha nie zwlekając, rzuciła się na
jedzenie. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Miała za sobą naprawdę
długi i męczący dzień. W dodatku niewiele wskórała. Przyjechała do Nowego
Orleanu, żeby odszukać człowieka, który mógł być nieślubnym synem jej
zmarłego męża. Niejaki Louis DuLac, prawdopodobnie owoc jednego z
młodzieńczych romansów Tarranta Hardcastle'a, od miesięcy ignorował jej mejle
i telefony. Postanowiła więc pofatygować się osobiście do jego rezydencji przy
Royal Street, ale nie zastała go, pomimo że próbowała dwukrotnie – po drodze z
lotniska i później, po południu. Za drugim razem zniecierpliwiona gosposia
zamknęła jej drzwi przed nosem gestem, którego nawet przy najlepszych
chęciach nie można było uznać za uprzejmy. Samantha nie przejęła się tym
zbytnio. Louis DuLac był właścicielem sieci luksusowych restauracji i z
pewnością nie miał czasu, żeby przesiadywać w domu. Może następnego dnia
będzie miała więcej szczęścia i zastanie go przy porannej kawie.
Dźwięk odkorkowywanej butelki wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę
i aż jęknęła w duchu, rozpoznając pękatą butlę o smukłej szyjce. Najwyraźniej
TL
R
6
nieznajomy uznał, że stacją na to, żeby zapłacić siedemset dolarów za butelkę
słynnego Krug Clos du Mesnil.
Pretensje mogła mieć tylko do siebie. Kto jej kazał wychodzić na miasto w
sandałkach od Louboutina? Równie dobrze mogła napisać sobie na czole, że jest
nieprzyzwoicie bogata.
– Naprawdę nie... – Zrobiła dłonią stanowczy gest.
– Na koszt firmy. – Ignorując jej protest, postawił przed nią kieliszek i
napełnił go musującym płynem o barwie promieni słońca.
– Dlaczego...? – Samantha zamrugała, zdumiona. Nie przypominała sobie,
by kiedykolwiek widziała sommeliera lekką ręką oferującego za darmo butelkę
Krug. Nawet tak ważnemu klientowi jak Tarrant.
– Dlaczego? – posłał jej intensywne złociste spojrzenie. – Żeby coś
zaradzić na ten smutek, który widzę w pani ślicznych oczach.
– Nie przyszło panu do głowy, że może mam powód, by się smucić?
– Owszem, przyszło. – Zajął miejsce naprzeciwko niej. – Czy jest pani
umierająca? – spytał z absolutną powagą.
– Nie – wyjąkała. – W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo.
– To wspaniale! – W głosie nieznajomego zabrzmiała wyraźna ulga. – Oto
wiadomość, za którą warto wypić.
Uniósł kieliszek, a ona powtórzyła jego gest. Kryształ stuknął o kryształ z
dźwięczną czystą nutą. Samantha upiła łyk kosztownego trunku. Smakował
rześko i rozkosznie niczym poranne słońce.
– Co by pan zrobił, gdybym powiedziała, że jestem umierająca? – spytała,
autentycznie zaciekawiona.
– Zasugerowałbym, żeby maksymalnie wykorzystała pani każdy dzień,
każdą chwilę. Uważam,że to dobra rada, w każdej sytuacji. – Iskierki zamigotały
w jego oczach.
TL
R
7
– Święta racja – przytaknęła, uśmiechając się do wspomnień. Jej mąż
Tarrant miał w sobie taką pasję życia, że zadziwił lekarzy, walcząc ze śmiertelną
chorobą o wiele dłużej, niż przewidywały nawet najbardziej optymistyczne
diagnozy. Kiedy odchodził pokonany, ale nie złamany, kazał żonie obiecać, że
będzie czerpała z życia pełnymi garściami. Samantha obiecała, ale jak dotąd, nie
była w stanie dotrzymać słowa.
Upiła kolejny łyk musującego trunku. Bąbelki zaszczypały ją w język i
połaskotały w podniebienie. Może kieliszek szampana dzielony z przystojnym
nieznajomym gorącą nocą w obcym mieście był dobrym początkiem?
– Za pierwszy dzień reszty życia. – Unosząc kieliszek, spojrzała prosto w
oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Pomyślała nagle, że te oczy przy-
pominają ślepia tygrysa: złociste, czujne i skupione pomimo pozornego
rozleniwienia.
– Niech każdy dzień będzie świętem. – Zasalutował jej kieliszkiem i
odpowiedział spojrzeniem, a ona poczuła w głębi duszy jakieś nieśmiałe, miłe
drgnienie. Pewnie szampan zaczynał już działać.
– Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy zatańczyli. – Nieznajomy podniósł
się i wyciągnął do niej rękę.
Spłoszona, popatrzyła ponad jego ramieniem na scenę, gdzie kwartet
jazzowy zaczął właśnie grać tęskną, lecz zarazem porywająco energetyczną
melodię. Parkiet w jednej chwili zaroił się od tańczących par. Samantha wbrew
sobie poczuła, jak adrenalina przenika jej ciało dreszczem, a krew zaczyna
pulsować w rytm muzyki.
– Och, nie – powiedziała słabo. Nie mogę...
Była wdową. Nie nosiła żałoby, bo Tarrant prosił ją, żeby nawet na jego
pogrzeb nie wkładała czarnej sukni. Uważał, że do twarzy jej tylko w
świetlistych, pastelowych ubraniach. Jak zwykle zastosowała się do jego
TL
R
8
życzenia. Dziś też miała na sobie sukienkę w subtelnym kolorze, jakim
zachodzące słońce barwi piasek tropikalnych plaż. Nieznajomy nie mógł się więc
domyślić, że pochowała męża zaledwie pół roku temu.
Znacząco spojrzała na swoje sandałki na wysokich szpilkach. Podążył za jej
spojrzeniem, w lot łapiąc niewypowiedzianą myśl.
– Christian byłby zdruzgotany, gdyby się dowiedział, że jakaś kobieta
potraktowała jego dzieło jako pretekst, żeby się wykręcić od tańca.
– Zna pan Louboutina? – Samantha popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Poznaliśmy się, kiedy mieszkałem w Paryżu.
– Niewiele osób potrafiłoby rozpoznać jego styl.
– Możliwe– przyznał. – Cóż, ja po prostu jestem spostrzegawczy. I potrafię
docenić piękno.
Powiedział to tonem swobodnej pogawędki, ale jego spojrzenie powoli,
uważnie przesunęło się po jej twarzy, włosach i figurze. Nie było w nim
natarczywości, tylko otwarcie wyrażone uznanie. Po raz pierwszy od bardzo,
bardzo dawna Samantha poczuła się... pożądana. Ze wstydem zwalczyła budzące
się w niej przyjemne emocje.
– Tylko niech pan nie mówi Christianowi, że tak znieważyłam jego
arcydzieło – uśmiechnęła się, zmieniając temat.
– Niestety, będę musiał mu donieść. – Nieznajomy pokręcił głową, robiąc
komicznie srogi grymas.
– Chyba że zgodzi się pani ze mną zatańczyć. Myślę, że tyle przynajmniej
może pani dla mnie zrobić po tym, jak przygarnąłem panią, błąkającą się po
ulicy, i nakarmiłem.
– To brzmi, jakbym była zgubionym pieskiem.
– Samantha parsknęła śmiechem.
– Pieskiem w pantoflach od Louboutina.
TL
R
9
– Uśmiechnął się także, a potem zdecydowanie ujął jej dłoń. Wstała
odruchowo. Lata treningu na stanowisku małżonki miliardera zrobiły swoje.
Uprzejme, towarzyskie zachowania i zasady savoir vivre'u miała opanowane do
perfekcji, gorzej było z jej asertywnością.
Muzyka intensywniała, uwodziła południowym, rozkołysanym rytmem. Co
złego mogło być w jednym tańcu? – pomyślała Samantha, pozwalając po-
prowadzić się na parkiet. Ostatecznie Tarrant sam jej powiedział, że ma używać
życia. Spełni tylko życzenie zmarłego męża...
Nieznajomy objął ją w talii i obrócił ku sobie delikatnym, ale
zdecydowanym gestem. Położyła dłoń na jego ramieniu, dopiero teraz
zauważając,jak bardzo jest wysoki. Musiał mieć co najmniej metr
dziewięćdziesiąt wzrostu. Był smukły i gibki, a jego ruchy, płynne i pewne jak u
dzikiego kota, świadczyły o drzemiącej w nim sile. Kiedy poprowadził ją po
parkiecie, dostosowała kroki do zmysłowego rytmu mambo. Miała wrażenie, że
muzyka gęstnieje wokół nich jak dym, przesłaniając cały świat. Widziała tylko
jego szerokie ramiona, kołnierzyk białej koszuli uszytej z materiału o ciekawym
dyskretnym wzorze z nieregularnie ułożonych prążków.
Skupiła się na tym, by zachować prawidłową postawę i nie pomylić
kroków. „Głowa do góry, brzuch wciągnięty" – niemal słyszała komendy
wydawane suchym tonem przez pannę Walentynę, jej dawną nauczycielkę tańca.
– Ma pan ładną koszulę – zagadnęła.
Jego tygrysie oczy zwęziły się w wyrazie lekkiej kpiny.
– Nie musi mnie pani zabawiać kurtuazyjną rozmową. Wiem, że jest pani
miłą osobą.
– Skąd może pan to wiedzieć? – zdumiała się.
– Potrafię odczytywać ludzkie charaktery – uśmiechnął się tajemniczo. –
Babcia mnie nauczyła. Miała zwyczaj wróżyć z fusów. Zdradziła mi, że jej sekret
TL
R
10
polega na tym, żeby uważnie przyglądać się ludziom, kiedy oni wpatrywali się w
fusy.
– Jak to robiła?
– Ludzka twarz jest jak księga. Każda zmarszczka, bruzda czy nawet
dołeczek coś znaczą. Tak zapisują się nasze przeżycia, emocje, usposobienie.
– Ojej. – Uważne spojrzenie nieznajomego sprawiło, że Samantha
skurczyła się w sobie. W wieku trzydziestu jeden lat nie miała złudzeń co do
tego, że temat zmarszczek już niebawem stanie jej się bliski. Uroda, dzięki której
wygrała więcej konkursów piękności, niż mogła spamiętać, niedługo przeminie,
zostawiając ją... z niczym.
– Ma pani urocze dołeczki w policzkach, które powstały dlatego, że często
się pani uśmiecha. – Mężczyzna obrócił ją w tańcu, potem przyciągnął do siebie i
z bliska przyjrzał się jej twarzy. – Ale w kącikach oczu nie zaznaczyły się
zmarszczki, które pojawiają się, kiedy uśmiech jest spontaniczny. Bywa, że
uśmiecha się pani, choć nie jest szczęśliwa. Robi to pani, żeby sprawić
przyjemność innym.
– To prawda – powiedziała cicho. – Ktoś mi już mówił, że za bardzo się
staram przypodobać ludziom. Jestem zawsze na „tak" – zaśmiała się nerwowo.
– Ale ma pani silny charakter – ciągnął nieznajomy, nie spuszczając z niej
uważnego spojrzenia. – Widać to po sposobie, w jaki trzyma pani głowę. Jest
pani delikatna, ale wytrwała i konsekwentna. Pani gesty są oszczędne,
precyzyjne i pewne. Przywiązuje pani wielką wagę do wszystkiego, co pani robi.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Czy
rzeczywiście taka była prawda o niej? Czy były to tylko pozory, wyuczona
maniera, która pozwoliła jej latami prześlizgiwać się przez życie?
TL
R
11
Ostatnio bardzo się starała dojrzeć. Wreszcie dorosnąć. Wyciągnęła
wnioski ze swoich nieudanych małżeństw i zrobiła wszystko, żeby uczynić
ostatnie lata życia Tarranta tak szczęśliwymi, jak tylko było to możliwe.
– I jest pani bardzo, bardzo smutna – wymruczał, pochylając się i zbliżając
usta do jej ucha.
– Dobrze, że nie powiedział pan „żałosna" – usiłowała żartować, ignorując
ciepło bijące od jego ciała.
– Och, nie jest pani ani trochę żałosna. – Przesunął dłonią wzdłuż jej
sztywno wyprostowanych pleców. – Ale moja babcia powiedziałaby, że nie
powinna pani zapominać o oddychaniu.
Jak on się miło uśmiecha, pomyślała Samantha. Serdecznie i szczerze,
jakby widział w niej człowieka, a nie tylko blond lalkę, po której można się
spodziewać wyłącznie głupkowatych chichotów w odpowiedzi na mniej lub
bardziej niewybredne jednoznaczne aluzje. Zbyt często spotykała mężczyzn,
którzy traktowali ją w ten irytujący sposób. Wyprowadzanie ich z błędu było
nużącym, w większości wypadków beznadziejnym przedsięwzięciem.
– Proszę, niech pani oddycha.
Skupiła się na tym, żeby nie pomylić kroków.
– Przecież oddycham.
– Ale byle jak. Za szybko, za płytko. Jakby była pani ściśnięta
niewidzialnym gorsetem. Zdziwiłaby się pani, jak wielu ludzi nie zdaje sobie
sprawy, że podświadomie przez cały czas wstrzymują oddech.
– Wprowadził ją w kolejny, zawrotny piruet. Wirując, mimowolnie
wciągnęła głęboki haust powietrza.
– Właśnie o to mi chodziło – ucieszył się. – Oddychać trzeba tak, jakby się
chciało wchłonąć całą rzeczywistość. To, co dobre, i to, co złe.
– To, co złe? – powtórzyła, zdumiona.
TL
R
12
– Nie inaczej. Jeśli skupimy się na unikaniu rzeczy nieprzyjemnych, nigdy
w pełni nie poczujemy smaku tego, co w życiu najlepsze.
Zastanawiając się nad jego słowami, wykonała kolejną taneczną figurę.
– Zajmuje się pani tańcem zawodowo? – spytał nagle.
– Nie... – Poczuła, że się rumieni. – Swego czasu brałam udział w paru
konkursach, ale...
– To widać. Kontroluje pani każdy, najdrobniejszy ruch. Pani taniec jest
bezbłędny i bardzo efektowny, jak zresztą cała pani postawa.
Zwalczyła odruchową chęć, żeby zerknąć w dół i upewnić się, że sukienka
leży nienagannie. To fakt, stale się kontrolowała. Perfekcyjna prezencja należała
do jej obowiązków jako żony Tarranta Hardcastle'a. Jej dni mijały na
poddawaniu się zabiegom stylistów, wizażystów, fryzjerów i kosmetyczek,
którzy dbali o każdy, najdrobniejszy detal jej wyglądu. Podczas licznych
lunchów, kolacji i rautów była wystawiona na bezlitosne, taksujące spojrzenia
nowojorskiej socjety. Tak bardzo przywykła do noszenia kreacji od
najsłynniejszych projektantów, idealnie dopracowanych fryzur i starannego
makijażu, że nie miała pojęcia, jak wyglądałaby bez tego wszystkiego. Może pod
maską pozorów, którą nosiła od lat, była tylko pustka?
Dziś jednak nie chciała o tym myśleć. W złocistych oczach mężczyzny,
który prowadził ją w tańcu, lśniła akceptacja i szczery podziw. Zupełnie nie
wyglądało na to, by zamierzał doszukiwać się niedociągnięć w jej wyglądzie czy
potknięć w zachowaniu. Kiedy wprowadził ją w kolejny obrót, splótł palce z jej
palcami. W jego dużej dłoni jej dłoń sprawiała wrażenie drobnej i dziwnie nagiej,
bez okazałego pierścionka, który Tarrant uroczyście wsunął na jej palec przed
czterema laty. Brylant, umieszczony w misternym koszyku z platyny, na
obrączce ze złota najczystszej próby był tak wielki, że gdy wychodziła z domu,
musiał towarzyszyć jej uzbrojony ochroniarz. Tarrant nalegał, żeby nosiła
TL
R
13
pierścionek zawsze, w dzień i w nocy, jako symbol łączącej ich więzi, a ona, jak
zwykle, uczyniła zadość jego życzeniom. Kiedy owdowiała, z pewną ulgą
zamknęła kosztowny klejnot w sejfie.
– Zamyśliła się pani. – Głęboki głos nieznajomego przywołał ją do
rzeczywistości.
– Wspomnienia. – Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.
Małżeństwo z Tarrantem było dla niej azylem, dawało nadzieję na to, że ona też
ma szansę zbudować udany związek. Nie wiedziała, jak sobie poradzi bez męża.
– Wspomnienia są ważne, nie przeczę – powiedział cicho. – Ale życie
toczy się tu i teraz.
Miał niezaprzeczalnie rację. On sam z całą pewnością żył chwilą obecną.
Wystarczyło popatrzeć, jak tańczy. Poruszał się płynnie, jakby muzyka pul-
sowała w jego ciele, wypełniając go od czubka kształtnej głowy, poprzez
szerokie ramiona, płaski brzuch i wąskie biodra, aż po mocne nogi, obleczone w
czarne lniane spodnie. Był wspaniale zbudowany i choć w żaden sposób tego nie
podkreślał, musiał być w znakomitej formie. Czuła bijącą od niego siłę.
Ile mógł mieć lat? Pewnie niewiele ponad trzydzieści, a więc byli w
podobnym wieku. Tylko że ona ostatnio czuła się tak, jakby miała
dziewięćdziesiątkę na karku.
Patrzył jej prosto w oczy, nie próbował ukradkiem zaglądać w dekolt jak
wielu dżentelmenów, często bardzo nobliwych, z którymi zdarzało jej się tańczyć
na eleganckich przyjęciach. W jego wzroku widziała inteligencję i autentyczne,
życzliwe zainteresowanie. Czuła, jak nawiązuje się między nimi coraz silniejsza
nić porozumienia.
Nawet nie wiem, jak mu na imię, pomyślała.
TL
R
14
To było... dziwne. Dotykała go, patrzyła mu w oczy. Piła z nim szampana,
rozmawiała i śmiała się z jego żartów, choć nie wiedziała o nim zupełnie nic.
Cała sytuacja wydawała jej się trochę nierzeczywista.
Może powinna go zapytać...?
Nie. Nie chciała niczego zmieniać. Gdyby go spytała, jak się nazywa, sama
też musiałaby się przedstawić, a wolała, żeby nie wiedział, że ma do czynienia z
Samanthą Hardcastle, żoną niedawno zmarłego Tarranta Hardcastle'a,
nowojorskiego multimilionera. Może tutaj, w Nowym Orleanie, nie była tak
znana, ale w jej mieście plotkarskie pisma od miesięcy prześcigały się w
publikowaniu mniej lub bardziej wyssanych z palca artykułów, których była
główną bohaterką. Obwołano ją wesołą wdówką, sprytną kobietką, która
poślubiła dwa razy starszego od siebie bogacza, a kiedy ten zmarł, zgarnęła jego
majątek. Niektórzy dziennikarze dawali upust swojemu zgorszeniu jej
wyrachowaniem, inni niemal otwarcie jej gratulowali, jakby trafiła szóstkę w
totolotka. Nikt nie miał wątpliwości, że była łowczynią fortun, która nie wahała
się wyjść za mąż dla pieniędzy.
– Hej, czym się pani zadręcza? – Obrócił ją w tańcu tak, że oparła się o
jego szeroki tors. – Znów zapomina pani oddychać.
– Och, rzeczywiście. – Zaciągnęła się głęboko powietrzem. Kiedy
wypuściła je z głośnym westchnieniem ulgi, oboje się zaśmiali.
Muzycy zmienili tempo. Rozkołysane, miękkie mambo przeszło płynnie w
gorącą sambę. Kilka par dłoni wybijało na bongosach zawrotny, hipnotyczny
rytm. Samantha poczuła, jak muzyka wypełnia ją czystą, szaloną energią, nie
pozostawiając miejsca na zmartwienia, obawy czy obsesyjną samokontrolę.
Wciągnęła powietrze głęboko w piersi, odrzuciła głowę w tył, swobodnie
zakołysała biodrami. Muzyka tętniła w jej krwi, a nogi poruszały się same,
posłuszne coraz szybszemu, coraz bardziej ognistemu rytmowi. Uniosła ręce,
TL
R
15
zawirowała, nagle lekka, jakby płynęła nad ziemią unoszona przez huk bębnów,
oszalały świergot fletów i dziki śpiew gitary. Świat dookoła niej zatracił kontury,
rozmył się, zamienił w wir świetlistych plam. Zaśmiała się głośno, radośnie.
Włosy fruwały złocistymi pasmami wokół jej twarzy. Kiedy muzycy zakończyli
utwór popisową, ozdobną kodą, padła w ramiona partnera.
– To było... niesamowite – wydyszała.
Objął ją ze śmiechem, a gdy zespół zaczął grać tęskną, bluesową melodię,
posuwiście ruszył po parkiecie, nie wypuszczając jej z ramion.
– Uwielbiam ten kawałek – wymruczał wprost w jej ucho. Jego niski ciepły
głos był jak nieuchwytna pieszczota. Poczuła niespodziewany rozkoszny dreszcz
spływający w dół karku. – Kojarzy mi się z leniwym popołudniem na
rozlewiskach. Słońce złoci spokojną wodę, w której przegląda się jasno–błękitne
niebo, żurawie nawołują się melancholijnie i gdzieniegdzie co jakiś czas z
głośnym pluskiem rzuci się ryba.
Zasłuchana w niespieszny dialog gitary i harmonijki, wyobraziła sobie
scenę, którą tak sugestywnie opisał. Serce ścisnęło jej się nagłą tęsknotą za
przestrzenią, ciszą, zapachem wody i szerokim horyzontem.
– Często jeździ pan na rozlewisko?
– Tak często, jak tylko mogę.
Objął ją mocniej i przygarnął bliżej do siebie. Kiedy pochylił twarz ku jej
twarzy, poczuła na policzku szorstki dotyk jego podbródka. Odetchnęła głęboko,
zaciągając się męskim, korzennym zapachem. Już prawie zapomniała, czym jest
bliskość mężczyzny. Prawie, ale nie do końca – w głębi jej ciała obudziło się
nieśmiałe pulsowanie pożądania. Jej skóra stała się nagle bardzo wrażliwa na
dotyk, zamrowiła tam, gdzie jego duże, silne dłonie obejmowały jej talię. Objęła
jego kark ramionami i zanim zdołała się powstrzymać, jej palce zaczęły głaskać
jego mocne, szerokie barki. Kiedy nabrała powietrza, koniuszki jej piersi
TL
R
16
musnęły jego tors. Poczuła gorący dreszcz, który przeniknął ją na wskroś.
Rozchyliła usta w jakimś niemym, żarliwym wołaniu. Czuła, że zginie, jeśli nie
poczuje smaku jego warg.
Odpowiedział natychmiast, przykrywając ustami jej usta. Jego wargi były
gorące, aksamitne w dotyku i przyjemnie jędrne, Oboje w tym samym momencie
rozchylili usta. Ich języki spotkały się, musnęły nieśmiało, a potem splotły z
gwałtowną namiętnością. Samantha nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek –
tęskna muzyka, przyćmione światła i bliskość mężczyzny sprawiły, że straciła
poczucie rzeczywistości. Zmysłowe doznania otuliły ją jak kokon, czuła tylko
pieszczotę jego warg, subtelną, lecz jednocześnie przeszywającą jej ciało niczym
rozpalony grot.
– Chodź ze mną – wymruczał wprost w jej usta. Nie odezwała się, ale
zobaczył odpowiedź w błysku jej oczu, usłyszał ją w nagłym westchnieniu. Nie
czekał. Objął ją mocno w talii i poprowadził w głąb sali.
Co się ze mną dzieje? – pomyślała gorączkowo Samantha. Pod cienką
sukienką jej ciało, niczym wrażliwy instrument, wibrowało zmysłową energią.
Nie wiedziała, czy byłaby w stanie iść, gdyby ramię nieznajomego nie otaczało
jej talii. Może uniosłaby się w powietrze, popłynęła w strumieniu głębokich,
przydymionych dźwięków saksofonu, który zastąpił harmonijkę? Mijali barwnie
ubranych, roześmianych gości i zaaferowanych kelnerów w białych koszulach i
długich fartuchach, którzy roznosili tace pełne kolorowych drinków. Samantha
nie wiedziała, dokąd idą, i właściwie było jej to obojętne. Nie zdziwiła się w
ogóle, kiedy otworzył drzwi wiodące na zaplecze i poprowadził ją przez tonący
w półmroku korytarz ku wysokim drzwiom z ciemnego drewna.
– Tu będziemy mieli trochę spokoju – wymruczał, przepuszczając ją w
progu.
TL
R
17
– Czy to jest twoje mieszkanie? – spytała, unosząc głowę i popatrując na
niego przez ramię.
– Nie, mieszkam gdzie indziej. Tutaj urządziłem biuro i nocuję czasami,
kiedy mam dużo pracy.
Samantha rozejrzała się ciekawie.
Wnętrze było przestronne, urządzone w podobnym stylu co sam bar. W
ciepłym świetle stojącej lampy o witrażowym kloszu miękkie linie antycznych
mebli lśniły ciemnym złotem.
– Czy to lampa od Tiffany'ego? – spytała Samantha, zapatrzona w piękny
świetlisty wzór ułożony z małych kawałeczków szkła, barwą przypominających
bursztyny.
– Tak. Moja mama je kolekcjonowała.
– I trzyma ją pan tutaj, w otwartym pokoju, bez ochrony? – Zrobiła wielkie
oczy. – Słyszałam, że takie lampy są warte setki tysięcy dolarów.
– Są cenne, to fakt. Ale przede wszystkim są piękne. Pięknem trzeba się
cieszyć, a nie trzymać je pod kluczem.
– Coś mi się zdaje, że potrafi się pan cieszyć wieloma rzeczami –
uśmiechnęła się. – Przyjemnie się pan tu urządził.
– Te meble stały tu już w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku,
kiedy rozwścieczona kochanka podziurawiła kulami pierwszego właściciela tego
lokalu.
– Dlaczego to zrobiła?! – Samantha rozejrzała się wokół nieufnie, jakby
szukając śladów po strzałach.
– Bo facet miał czelność przespać się ze swoją żoną – odparł ze śmiertelną
powagą.
– To faktycznie mogło rozsierdzić kochankę – zachichotała Samantha.
– Lubię pani śmiech. – Nie odrywał wzroku od jej ust.
TL
R
18
– Dzięki, ja też go lubię, chociaż ostatnio nie miałam wielu powodów do
radości...
Odnalazła spojrzeniem jego złociste oczy i nagle straciła poczucie
rzeczywistości. Westchnęła bezwiednie, gdy poczuła, jak wzbiera w niej dawno
zapomniane, niecierpliwe pragnienie, jak potężnieje niczym niebezpieczny wir,
gotów wciągnąć ją w nieznaną głębię.
Nie miała siły walczyć. Nie pamiętała o rozsądku, o ostrożności, o
jakichkolwiek obawach. Rozchyliła usta. Chciała dotyku jego warg na swoich,
pieszczoty jego języka. Była głodna, dojmująco głodna pocałunku tego obcego
mężczyzny.
Nie kazał jej czekać. Przez jeden krótki, pełen napięcia moment mierzył ją
swoim tygrysim spojrzeniem, którego zmysłowa drapieżność była odpowiedzią
na jej żarliwe pragnienie. W następnej chwili znalazł się przy niej i przykrył jej
usta swoimi, tłumiąc jej kolejne westchnienie. Oplotła ramionami jego szyję i
odwzajemniła pocałunek, czując, że jej ciało staje w ogniu niczym wiązka
chrustu.
Louis DuLac spotkał w życiu wiele pięknych kobiet. Nieraz miał okazję
gładzić palcami gładką skórę, zaglądać głęboko w oczy pociemniałe z pragnie-
nia, całować gorące, chętne usta.
Jednak to, co przeżywał w tej chwili, było zupełnie nowym
doświadczeniem.
Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, która potrafiłaby spojrzeniem
dosięgnąć dna jego duszy, z którą mógłby prowadzić dialog spojrzeń i gestów
harmonijny jak utwór muzyczny, bez jednej fałszywej nuty.
Tajemnicza nieznajoma była jasną blondynką o szarobłękitnych oczach, co
samo w sobie nie czyniło z niej osoby wyróżniającej się w tłumie. Była wysoka,
ale tak szczuplutka, że gdyby przedstawiono ją jego babci, ta bezceremonialnie
TL
R
19
uszczypnęłaby ją w zbyt chudy pośladek, a potem, cmokając z dezaprobatą,
postawiłaby przed nią talerz pełen aromatycznej, pożywnej strawy i
przypilnowała, by zjadła wszystko, bez grymaszenia. Louis z pewnym
rozbawieniem pomyślał, że postąpił podobnie, choć na szczypanie oczywiście
nie mógł sobie pozwolić. Ostatecznie był dżentelmenem. A ona była damą.
Gdyby nie to, że omal nie zasłabła przed wejściem do jego lokalu, mógłby
nie zauważyć drzemiącej w niej tajemniczej głębi. Prawdziwej natury, którą
umiejętnie ukrywała pod osłoną kosztownej elegancji i lekko usztywnionego,
nienagannie uprzejmego sposobu bycia. Ale w chwili, kiedy ją objął i
podtrzymał, a ona wsparła się na nim, bezradna i szczerze wdzięczna, poczuł
wyraźnie, że przeskoczyła między nimi jakaś iskra. Zaintrygowany, postanowił
dotrzymać jej towarzystwa. Poprosił ją nawet do tańca i patrzył urzeczony, jak
pod wpływem żywej, zmysłowej muzyki jego tajemnicza nieznajoma uwalnia się
z krępującego ją niewidzialnego gorsetu. Jej ruchy straciły wystudiowaną
sztuczność, by przemienić się w spontaniczną ekspresję cudownej radości życia.
A potem się pocałowali i wtedy poczuł, że iskra, która przeskoczyła między
nimi, zamienia się w pożar ogarniający ich oboje z jednakową gwałtownością.
Widzieli się po raz pierwszy w życiu, lecz potrafili dostroić się do siebie
niczym zgrani partnerzy.
A kiedy zaprowadził ją do przylegającej do biurowego pomieszczenia
sypialni, w której królowało wielkie mahoniowe łoże pod baldachimem zdobnym
w zawiłe etniczne motywy, odkrył z zachwytem, że i tutaj potrafią prowadzić
dialog bez słów, pełen szczerej, nieskrępowanej namiętności.
– Czemu się uśmiechasz? – spytała, odgarniając włosy z twarzy. Usta miała
obrzmiałe od pocałunków.
– Każdy by się uśmiechał, gdyby miał szczęście podziwiać taki widok –
wymruczał w odpowiedzi. Jasnowłosa leżała przed nim naga jak syrena pośród
TL
R
20
wzburzonych, satynowych fal pościeli. W przyćmionym, nastrojowym świetle
lampy o rubinowym kloszu jej ciało rysowało się zmysłowymi, pięknymi
liniami. Miała długą szyję i delikatne ramiona. Jej piersi były jędrne i strome,
uroczo dziewczęce, a wąska talia i cudownie zaokrąglone biodra emanowały
hojną kobiecością. Nogi miała długie i bajecznie zgrabne.
Pochylił się nad nią i pocałował tam, gdzie pod lewą piersią jej serce biło
szybko, mocno. Pozwolił dłoni wędrować leniwie w dół jej gładkiego brzucha,
ku miejscu, gdzie w złączeniu ud skryta pod trójkątem złotych kędziorków
rozkwitała jej kobiecość.
Rozchylił palcami delikatne płatki zwilżone gorącą rosą podniecenia i
przykrył ustami jej usta. Poruszyła biodrami, otwierając się dla niego, chłonąc
jego pieszczotę. Smakowała czystym pożądaniem. Jej ciało pachniało słodko i
dziko jak rozgrzany słońcem tajemniczy ogród. Wciągnął tę woń głęboko w
płuca, czując, że ogarnia go szaleństwo.
Kiedy wplotła drżące z niecierpliwości palce w jego włosy, przyciągnęła go
do siebie zaborczo i zamknęła jego biodra w gorącym, aksamitnym uścisku
swoich długich nóg, zatracił się w niej bez reszty, czując, że trzyma w ramionach
tajemnicę.
Nic o niej nie wiedział. Przypuszczał, że jest wolna, bo przecież
spacerowała sama po mieście, a jej szczupłych, zadbanych dłoni nie zdobiła
ślubna obrączka ani nawet żaden pierścionek. Jeden rzut oka na jej strój
wystarczył, żeby stwierdzić, że należy do świata wielkich pieniędzy i luksusu, o
którym większości śmiertelników nawet się nie śniło. Sandałki i sukienka były,
lekko licząc, warte tyle co przyzwoity rodzinny samochód. A jednocześnie... w
jej zachowaniu naprawdę było coś, co upodobniało ją do zbłąkanego szczeniaka,
złaknionego ludzkiej bliskości i pozytywnych emocji. Choć potrafiła panować
nad sobą jak księżniczka od dzieciństwa trenowana w bezbłędnym stosowaniu
TL
R
21
się do zasad etykiety, tylko pozbawiony empatii ślepiec mógłby nie zauważyć, że
nosi w duszy smutek, który wysysa z niej energię niczym kosmiczna czarna
dziura. W łóżku była skromna, wręcz nieśmiała, lecz okazywała również
żywiołową, szczerą namiętność. Bardzo, bardzo intrygująca kombinacja.
Nie powinien był przyprowadzać jej tutaj.
Była zbyt wrażliwa, zbyt delikatna. W jakiś niebezpieczny sposób skłaniała
go do myślenia o rzeczach, na które dotąd w jego życiu nie było miejsca. A on
nie chciał, żeby ta sytuacja uległa zmianie. Miał niepokojące przeczucie, że jeśli
dotknie tajemnic, które skrywała, otworzy puszkę Pandory i spokojne życie,
które tak lubił, pogrąży się w chaosie. Nie był jednak w stanie się cofnąć.
TL
R
22
ROZDZIAŁ DRUGI
Samantha obudziła się nagle i otworzyła oczy, czując, jak dziwny niepokój
narasta w niej elektryzującą falą. Otaczała ją zupełna ciemność. Obok niej ktoś
oddychał spokojnie, miarowo. Od śpiącego promieniowało ciepło. Tarrant,
pomyślała z westchnieniem ulgi, ale w następnej chwili niepokój powrócił
gwałtownym dreszczem.
Jej mąż nie żył od pół roku.
Poderwała się błyskawicznie. Kołdra zsunęła się z niej i poczuła na
piersiach powiew chłodnego powietrza.
Była naga.
Serce zaczęło niemal boleśnie kołatać w jej piersi, kiedy powróciły do niej
wspomnienia ostatnich godzin. Nieznajomy o złotych tygrysich oczach, w któ-
rych widziała zachwyt i drapieżne, nieskrywane pożądanie... jego piękne,
zmysłowe usta uśmiechające się do niej triumfująco i czule zarazem... jego
męskie, silne ramiona obejmujące ją zaborczo, dłonie pieszczące jej ciało, jego
pełna żaru namiętność, która wypełniała ją niewypowiedzianą rozkoszą...
Uprawiała seks z mężczyzną, którego w ogóle nie znała. Jej ciało, wciąż
miło zmęczone i pulsujące spełnieniem, przypominało jej dobitnie o tym, co
zrobiła.
Musiała zwariować.
Nieznajomy poruszył się i wymruczał coś przez sen. Samanthę nagle
ogarnęła panika. Nie byłaby w stanie spojrzeć mu w oczy, gdyby się obudził...
Musiała uciekać. Jak najszybciej. Gnana strachem i wyrzutami sumienia, cicho
wymknęła się z łóżka i ubrała błyskawicznie niczym strażak zbudzony do
pożaru. Wygładziła na sobie trochę pomiętą sukienkę, chwyciła sandałki i na
palcach podeszła do drzwi. Kiedy nacisnęła klamkę, ciężkie skrzydło uchyliło się
TL
R
23
z cichym skrzypieniem i Samantha poczuła, jak pot występuje jej na czoło.
Odwróciła się gwałtownie, ale śpiący nawet nie drgnął. Osłabła z ulgi, na
miękkich nogach ruszyła przez cichy, ciemny hol, zostawiając za sobą kochanka
i swoją wstydliwą chwilę zapomnienia. Chwilę, podczas której po raz pierwszy
od dawna poczuła się jak żywy człowiek.
Na szczęście drzwi do baru też nie były zamknięte. Z dziwnym uczuciem
żalu przemknęła przez opustoszałe wnętrze, które jeszcze niedawno tętniło
beztroskim życiem, a teraz było ciche, pełne tajemniczych cieni. Czego
żałowała? Że powrócił jej rozsądek, kładąc kres szaleństwu? Wiedziała przecież,
że jej obowiązkiem jest wypełnienie obietnicy, którą złożyła umierającemu
mężowi. Powinna się wstydzić, że myśli o rozrywkach, zamiast skoncentrować
się na zadaniu, jakim było odnalezienie syna Tarranta.
Gdy ulicą przejechał samochód, omiatając światłami wnętrze baru,
zanurkowała pod najbliższy stolik jak włamywacz, który boi się przyłapania na
gorącym uczynku. Odważyła się poruszyć, dopiero kiedy warkot silnika ucichł w
oddali. Wyszła na ulicę, zupełnie wyludnioną o tej wczesnej godzinie, gdy niebo
na wschodzie dopiero zaczynało szarzeć. Minęła dwie przecznice, zanim włożyła
sandałki. Stukot obcasów rozległ się echem w ciszy przedświtu. Samantha
przycisnęła do piersi małą, absurdalnie kosztowną torebkę, w której miała o
wiele za dużo pieniędzy jak na samotne spacery nocą po nieznanym mieście. Nie
wiedziała, czy uda jej się bezpiecznie wrócić do hotelu i do swojego dawnego
życia. Może już całą wieczność będzie się błąkać po labiryncie pustych ulic...
Pewnie na to właśnie zasługiwała.
Leniwie dryfując w półśnie, Louis wyciągnął rękę i sięgnął na drugą stronę
łóżka. Kiedy zasypiał, trzymał w ramionach kobietę... cudowną istotę o ciele
stworzonym do miłości i gorącym temperamencie. Teraz, nie otwierając oczu,
TL
R
Jennifer Lewis Taniec z nieznajomym Tytuł oryginału: The Heir's Scandalous Arfair
1 ROZDZIAŁ PIERWSZY Parna, gorąca noc w nieznanym mieście. Samantha Hardcastle miała wrażenie, że już od wielu godzin kluczy ulicami, próbując znaleźć powrotną dro- gę do hotelu. Wyszła z niego, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie, i beztrosko zapuściła się w labirynt uliczek Dzielnicy Francuskiej. W świetle dnia Nowy Orlean wydawał się niemalże tak oswojony jak Nowy Jork. Ale gdy tylko zapadł zmrok, miasto ukazało swoje dzikie, egzotyczne oblicze. Latarnie uliczne i neony wszelkich kolorów i kształtów oświetlały rozbawiony tłum. Ludzie spacerowali grupami, przystawali przy straganach, żeby kupić przekąski i wielkie kufle piwa. Muzyka, śmiechy i nawoływania rozbrzmiewały w gorącym powietrzu przesyconym wonią grillowanego mięsa i korzennych przypraw. Piwo lało się strumieniami, a ci, którzy orzeźwili się już pierwszym kuflem, rozglądali się za lokalem, gdzie grano do tańca, lub po prostu puszczali się w tany na chodnikach, ku uciesze ulicznych grajków. Samantha uparcie wędrowała przed siebie, choć nie było to łatwe. Roześmiani, zagadani lub zataczający się przechodnie ciągle ją potrącali, tak że z trudem łapała równowagę, stąpając ostrożnie na wysokich szpilkach. Co ją podkusiło, żeby włożyć na spacer po mieście dopiero co kupione czerwone sandałki od Christiana Louboutina? Przypominały raczej wyrób jubilerski niż obuwie i stanowiły bez wątpienia niezłą lokatę kapitału, ale zupełnie nie nadawały się do chodzenia po staromiejskim bruku Nowego Orleanu. Potknęła się o wystający kamień i zrobiła kilka chaotycznych kroków, próbując odzyskać równowagę. Na próżno. Nie przewróciła się tylko dlatego, że na jej drodze niespodziewanie stanęła szorstka, ceglana ściana budynku. Wpadła na nią z bolesnym impetem, który pozbawił ją tchu. Przygryzła wargę opierając dłonie o mur, wciąż jeszcze nagrzany po słonecznym dniu. Kiedy chciała ruszyć TL R
2 dalej, zorientowała się, że nie może zrobić kroku. Nogi miała jak z waty, głowę dziwnie lekką. W dół pleców spłynął jej nieprzyjemny, zimny dreszcz, budząc falę mdlącej słabości. Na czoło wystąpiły jej krople potu, a przed oczami zatańczyły czarne plamy. To pewnie z głodu, pomyślała mętnie. Rano zdołała przełknąć tylko filiżankę kawy, nic nie zjadła ani w samolocie, ani w hotelu. A potem wypuściła się samotnie na miasto, mając na nogach idiotyczne sandałki, które nie były przeznaczone do chodzenia, i ubrana w cieniutką jedwabną sukienkę o sugestywnym kroju haleczki. Jak dziecko zachwyciła się zabytkową architekturą Dzielnicy Francuskiej, kolorowymi elewacjami, balkonami wspartymi na ozdob- nych kolumnach, barwnym życiem wypełniającym ulice. Zupełnie zapomniała, że jej orientacja w terenie pozostawia wiele do życzenia, i oczywiście zabłądziła. Na domiar złego zrobiło jej się słabo. Prawdopodobnie zaraz zemdleje, osunie się na chodnik, pod nogi podchmielonych przechodniów... Cóż za porażka. Od śmierci męża wszystko, czego się podejmowała, szło na opak. Obawiała się, że każdy dzień zbliża ją nieubłaganie do chwili, kiedy osiągnie kres wytrzymałości i ostatecznie się załamie. – Hej, wszystko w porządku? – usłyszała tuż za sobą głęboki głos. – Dobrze się pani czuje? – Tak, oczywiście, dziękuję. – Odruchowo ściągnęła łopatki i uniosła głowę. Ale nie odważyła się puścić muru. Ulica przed jej oczami wirowała, kolo- rowe światła rozmywały się, tworząc chaotyczne, zygzakowate linie. – Nie wydaje mi się. – W męskim głosie brzmiała troska. – Proszę wejść do środka. Powinna pani na chwilę usiąść. – Nie, naprawdę nie trzeba... – Przed oczami zamajaczyły jej otwarte drzwi, a za nimi wnętrze wypełnione ciepłym światłem. Poczuła, jak silne ramię obejmuje jej talię, i napięła mięśnie w mimowolnym proteście. TL R
3 – Nie ma się czego bać. To jest zwykła knajpka, nie jaskinia zbójców. – Mężczyzna łagodnie poprowadził ją do wejścia. Samantha z westchnieniem wsparła się na jego ramieniu. Nie miała siły walczyć, a wnętrze lokalu kusiło spokojem, przyjemnym chłodem i melodyjnymi dźwiękami gitary. – Proszę, niech pani siada. – Stanowczość w głosie nieznajomego działała na Samanthę kojąco. Z ulgą opadła na wygodny fotel i rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie utrzymane było w poetycznym, odrealnionym stylu fin de siecle'u. Ciepłe światło zdawało się pieścić ozdobne, po kociemu miękkie linie gzymsów i mebli. Kolory i ornamenty były stonowane, przyjazna przestrzeń zachęcała do relaksu i zabawy. – Dziękuję, już mi lepiej. – Samantha uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Sama nie wiem, co się ze mną stało. – Teraz musi pani odpocząć i się posilić. Proszę tu poczekać, przyniosę pani coś do zjedzenia. – Ależ ja nie... – zaczęła, niezdarnie próbując wstać. Niestety, kolana wciąż miała zupełnie miękkie. – Owszem, tak – uciął zdecydowanie. Zdawało jej się, że słyszy nutę rozbawienia w jego głosie. Może faktycznie powinna coś zjeść. Ostatnio ciągle zapominała o posiłkach. Od miesięcy jadła wyłącznie z rozsądku. Żyła jak automat napędzany poczuciem obowiązku. Już nawet nie pamiętała, co to znaczy mieć apetyt... na cokolwiek. Wtuliła się w miękkie oparcie fotela i zamknęła oczy. Otoczyła ją miła dla ucha muzyka restauracyjnego wnętrza. Przytłumiony gwar rozmów, brzęk sztućców i kieliszków, perliste solo gitary, któremu odpowiadał tęskny śpiew klarnetu. TL R
4 – Proszę. Filet z soli na świeżym szpinaku i dziki ryż. Pożywny i lekkostrawny posiłek, tak jak zalecił lekarz. – Duża męska dłoń, opalona na złoty brąz, postawiła przed nią półmisek, z którego unosił się apetyczny zapach. – Dziękuję. To niezwykle miłe z pana strony. – Spojrzała w górę na właściciela głębokiego głosu i opalonej dłoni. Przedtem za bardzo kręciło jej się w głowie, żeby się mogła przyjrzeć jego twarzy. – Pochlebia mi pani. Tak naprawdę wcale nie jestem miły. – W oczach o barwie ciemnego miodu zatańczyły złociste iskierki humoru. – Po prostu nie życzę sobie, żeby ludzie mdleli pod drzwiami mojego lokalu. To mogłoby odstraszyć klientów. – A widok słaniających się na nogach kobiet, które wciąga pan do środka, jest na tyle intrygujący, by przywabić tłumy? – pozwoliła sobie na żartobliwą ripostę. Odpowiedział jej uśmiechem, którego serdeczność ją zaskoczyła. Miał pociągłą twarz o rysach tak harmonijnych, jakby wyszły spod dłuta gotyckiego mistrza. Gęste, lekko kędzierzawe włosy o głębokiej barwie hebanu, zmierzwione nad wysokim czołem, nadawały mu wygląd artysty. Pod śmiało zarysowanymi brwiami ciemne, mieniące się złociście oczy patrzyły na nią w skupieniu. Był o wiele za bardzo przystojny, by mogła mu zaufać. – Czemu pan mi się tak przygląda? – spytała podejrzliwie. – Czekam, aż weźmie pani widelec i zacznie jeść. Posłusznie nabrała na widelec kawałek ryby i uniosła do ust. Wciąż czując na sobie uważne spojrzenie mężczyzny, zmusiła się, by zacząć gryźć. Ryba była soczysta i cudownie delikatna, przyprawiona lekkim sosem, w którym można było wyczuć cierpkość limonki, pikantny świeżo mielony pieprz i rześki, lekko korzenny koper. TL R
5 – Mmm – wymruczała. – To jest przepyszne. Nieznajomy uśmiechnął się szerzej i pokiwał głową, jakby się zgadzał z oczywistą prawdą. – Czego miałaby pani ochotę się napić? – spytał, spoglądając na nią uważnie swoimi ciemnozłotymi tygrysimi oczami. Czy jej się zdawało, czy rzeczywiście usłyszała uwodzicielską nutę w jego głosie? Poczuła, jak mięśnie jej ramion napinają się mimowolnie. Nie chciała, żeby z nią flirtowano. Myśl, że po raz kolejny wróciła na rynek singli, nie była przyjemna. Gorzej – budziła w niej dreszcze przerażenia. – Szklankę wody, jeśli można prosić – odpowiedziała mu chłodnym, wyniosłym spojrzeniem, godnym zamożnej nowojorskiej damy, którą podobno była. Mężczyzna zniknął bez słowa, a Samantha nie zwlekając, rzuciła się na jedzenie. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Miała za sobą naprawdę długi i męczący dzień. W dodatku niewiele wskórała. Przyjechała do Nowego Orleanu, żeby odszukać człowieka, który mógł być nieślubnym synem jej zmarłego męża. Niejaki Louis DuLac, prawdopodobnie owoc jednego z młodzieńczych romansów Tarranta Hardcastle'a, od miesięcy ignorował jej mejle i telefony. Postanowiła więc pofatygować się osobiście do jego rezydencji przy Royal Street, ale nie zastała go, pomimo że próbowała dwukrotnie – po drodze z lotniska i później, po południu. Za drugim razem zniecierpliwiona gosposia zamknęła jej drzwi przed nosem gestem, którego nawet przy najlepszych chęciach nie można było uznać za uprzejmy. Samantha nie przejęła się tym zbytnio. Louis DuLac był właścicielem sieci luksusowych restauracji i z pewnością nie miał czasu, żeby przesiadywać w domu. Może następnego dnia będzie miała więcej szczęścia i zastanie go przy porannej kawie. Dźwięk odkorkowywanej butelki wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę i aż jęknęła w duchu, rozpoznając pękatą butlę o smukłej szyjce. Najwyraźniej TL R
6 nieznajomy uznał, że stacją na to, żeby zapłacić siedemset dolarów za butelkę słynnego Krug Clos du Mesnil. Pretensje mogła mieć tylko do siebie. Kto jej kazał wychodzić na miasto w sandałkach od Louboutina? Równie dobrze mogła napisać sobie na czole, że jest nieprzyzwoicie bogata. – Naprawdę nie... – Zrobiła dłonią stanowczy gest. – Na koszt firmy. – Ignorując jej protest, postawił przed nią kieliszek i napełnił go musującym płynem o barwie promieni słońca. – Dlaczego...? – Samantha zamrugała, zdumiona. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała sommeliera lekką ręką oferującego za darmo butelkę Krug. Nawet tak ważnemu klientowi jak Tarrant. – Dlaczego? – posłał jej intensywne złociste spojrzenie. – Żeby coś zaradzić na ten smutek, który widzę w pani ślicznych oczach. – Nie przyszło panu do głowy, że może mam powód, by się smucić? – Owszem, przyszło. – Zajął miejsce naprzeciwko niej. – Czy jest pani umierająca? – spytał z absolutną powagą. – Nie – wyjąkała. – W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. – To wspaniale! – W głosie nieznajomego zabrzmiała wyraźna ulga. – Oto wiadomość, za którą warto wypić. Uniósł kieliszek, a ona powtórzyła jego gest. Kryształ stuknął o kryształ z dźwięczną czystą nutą. Samantha upiła łyk kosztownego trunku. Smakował rześko i rozkosznie niczym poranne słońce. – Co by pan zrobił, gdybym powiedziała, że jestem umierająca? – spytała, autentycznie zaciekawiona. – Zasugerowałbym, żeby maksymalnie wykorzystała pani każdy dzień, każdą chwilę. Uważam,że to dobra rada, w każdej sytuacji. – Iskierki zamigotały w jego oczach. TL R
7 – Święta racja – przytaknęła, uśmiechając się do wspomnień. Jej mąż Tarrant miał w sobie taką pasję życia, że zadziwił lekarzy, walcząc ze śmiertelną chorobą o wiele dłużej, niż przewidywały nawet najbardziej optymistyczne diagnozy. Kiedy odchodził pokonany, ale nie złamany, kazał żonie obiecać, że będzie czerpała z życia pełnymi garściami. Samantha obiecała, ale jak dotąd, nie była w stanie dotrzymać słowa. Upiła kolejny łyk musującego trunku. Bąbelki zaszczypały ją w język i połaskotały w podniebienie. Może kieliszek szampana dzielony z przystojnym nieznajomym gorącą nocą w obcym mieście był dobrym początkiem? – Za pierwszy dzień reszty życia. – Unosząc kieliszek, spojrzała prosto w oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Pomyślała nagle, że te oczy przy- pominają ślepia tygrysa: złociste, czujne i skupione pomimo pozornego rozleniwienia. – Niech każdy dzień będzie świętem. – Zasalutował jej kieliszkiem i odpowiedział spojrzeniem, a ona poczuła w głębi duszy jakieś nieśmiałe, miłe drgnienie. Pewnie szampan zaczynał już działać. – Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy zatańczyli. – Nieznajomy podniósł się i wyciągnął do niej rękę. Spłoszona, popatrzyła ponad jego ramieniem na scenę, gdzie kwartet jazzowy zaczął właśnie grać tęskną, lecz zarazem porywająco energetyczną melodię. Parkiet w jednej chwili zaroił się od tańczących par. Samantha wbrew sobie poczuła, jak adrenalina przenika jej ciało dreszczem, a krew zaczyna pulsować w rytm muzyki. – Och, nie – powiedziała słabo. Nie mogę... Była wdową. Nie nosiła żałoby, bo Tarrant prosił ją, żeby nawet na jego pogrzeb nie wkładała czarnej sukni. Uważał, że do twarzy jej tylko w świetlistych, pastelowych ubraniach. Jak zwykle zastosowała się do jego TL R
8 życzenia. Dziś też miała na sobie sukienkę w subtelnym kolorze, jakim zachodzące słońce barwi piasek tropikalnych plaż. Nieznajomy nie mógł się więc domyślić, że pochowała męża zaledwie pół roku temu. Znacząco spojrzała na swoje sandałki na wysokich szpilkach. Podążył za jej spojrzeniem, w lot łapiąc niewypowiedzianą myśl. – Christian byłby zdruzgotany, gdyby się dowiedział, że jakaś kobieta potraktowała jego dzieło jako pretekst, żeby się wykręcić od tańca. – Zna pan Louboutina? – Samantha popatrzyła na niego ze zdumieniem. – Poznaliśmy się, kiedy mieszkałem w Paryżu. – Niewiele osób potrafiłoby rozpoznać jego styl. – Możliwe– przyznał. – Cóż, ja po prostu jestem spostrzegawczy. I potrafię docenić piękno. Powiedział to tonem swobodnej pogawędki, ale jego spojrzenie powoli, uważnie przesunęło się po jej twarzy, włosach i figurze. Nie było w nim natarczywości, tylko otwarcie wyrażone uznanie. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna Samantha poczuła się... pożądana. Ze wstydem zwalczyła budzące się w niej przyjemne emocje. – Tylko niech pan nie mówi Christianowi, że tak znieważyłam jego arcydzieło – uśmiechnęła się, zmieniając temat. – Niestety, będę musiał mu donieść. – Nieznajomy pokręcił głową, robiąc komicznie srogi grymas. – Chyba że zgodzi się pani ze mną zatańczyć. Myślę, że tyle przynajmniej może pani dla mnie zrobić po tym, jak przygarnąłem panią, błąkającą się po ulicy, i nakarmiłem. – To brzmi, jakbym była zgubionym pieskiem. – Samantha parsknęła śmiechem. – Pieskiem w pantoflach od Louboutina. TL R
9 – Uśmiechnął się także, a potem zdecydowanie ujął jej dłoń. Wstała odruchowo. Lata treningu na stanowisku małżonki miliardera zrobiły swoje. Uprzejme, towarzyskie zachowania i zasady savoir vivre'u miała opanowane do perfekcji, gorzej było z jej asertywnością. Muzyka intensywniała, uwodziła południowym, rozkołysanym rytmem. Co złego mogło być w jednym tańcu? – pomyślała Samantha, pozwalając po- prowadzić się na parkiet. Ostatecznie Tarrant sam jej powiedział, że ma używać życia. Spełni tylko życzenie zmarłego męża... Nieznajomy objął ją w talii i obrócił ku sobie delikatnym, ale zdecydowanym gestem. Położyła dłoń na jego ramieniu, dopiero teraz zauważając,jak bardzo jest wysoki. Musiał mieć co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Był smukły i gibki, a jego ruchy, płynne i pewne jak u dzikiego kota, świadczyły o drzemiącej w nim sile. Kiedy poprowadził ją po parkiecie, dostosowała kroki do zmysłowego rytmu mambo. Miała wrażenie, że muzyka gęstnieje wokół nich jak dym, przesłaniając cały świat. Widziała tylko jego szerokie ramiona, kołnierzyk białej koszuli uszytej z materiału o ciekawym dyskretnym wzorze z nieregularnie ułożonych prążków. Skupiła się na tym, by zachować prawidłową postawę i nie pomylić kroków. „Głowa do góry, brzuch wciągnięty" – niemal słyszała komendy wydawane suchym tonem przez pannę Walentynę, jej dawną nauczycielkę tańca. – Ma pan ładną koszulę – zagadnęła. Jego tygrysie oczy zwęziły się w wyrazie lekkiej kpiny. – Nie musi mnie pani zabawiać kurtuazyjną rozmową. Wiem, że jest pani miłą osobą. – Skąd może pan to wiedzieć? – zdumiała się. – Potrafię odczytywać ludzkie charaktery – uśmiechnął się tajemniczo. – Babcia mnie nauczyła. Miała zwyczaj wróżyć z fusów. Zdradziła mi, że jej sekret TL R
10 polega na tym, żeby uważnie przyglądać się ludziom, kiedy oni wpatrywali się w fusy. – Jak to robiła? – Ludzka twarz jest jak księga. Każda zmarszczka, bruzda czy nawet dołeczek coś znaczą. Tak zapisują się nasze przeżycia, emocje, usposobienie. – Ojej. – Uważne spojrzenie nieznajomego sprawiło, że Samantha skurczyła się w sobie. W wieku trzydziestu jeden lat nie miała złudzeń co do tego, że temat zmarszczek już niebawem stanie jej się bliski. Uroda, dzięki której wygrała więcej konkursów piękności, niż mogła spamiętać, niedługo przeminie, zostawiając ją... z niczym. – Ma pani urocze dołeczki w policzkach, które powstały dlatego, że często się pani uśmiecha. – Mężczyzna obrócił ją w tańcu, potem przyciągnął do siebie i z bliska przyjrzał się jej twarzy. – Ale w kącikach oczu nie zaznaczyły się zmarszczki, które pojawiają się, kiedy uśmiech jest spontaniczny. Bywa, że uśmiecha się pani, choć nie jest szczęśliwa. Robi to pani, żeby sprawić przyjemność innym. – To prawda – powiedziała cicho. – Ktoś mi już mówił, że za bardzo się staram przypodobać ludziom. Jestem zawsze na „tak" – zaśmiała się nerwowo. – Ale ma pani silny charakter – ciągnął nieznajomy, nie spuszczając z niej uważnego spojrzenia. – Widać to po sposobie, w jaki trzyma pani głowę. Jest pani delikatna, ale wytrwała i konsekwentna. Pani gesty są oszczędne, precyzyjne i pewne. Przywiązuje pani wielką wagę do wszystkiego, co pani robi. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Czy rzeczywiście taka była prawda o niej? Czy były to tylko pozory, wyuczona maniera, która pozwoliła jej latami prześlizgiwać się przez życie? TL R
11 Ostatnio bardzo się starała dojrzeć. Wreszcie dorosnąć. Wyciągnęła wnioski ze swoich nieudanych małżeństw i zrobiła wszystko, żeby uczynić ostatnie lata życia Tarranta tak szczęśliwymi, jak tylko było to możliwe. – I jest pani bardzo, bardzo smutna – wymruczał, pochylając się i zbliżając usta do jej ucha. – Dobrze, że nie powiedział pan „żałosna" – usiłowała żartować, ignorując ciepło bijące od jego ciała. – Och, nie jest pani ani trochę żałosna. – Przesunął dłonią wzdłuż jej sztywno wyprostowanych pleców. – Ale moja babcia powiedziałaby, że nie powinna pani zapominać o oddychaniu. Jak on się miło uśmiecha, pomyślała Samantha. Serdecznie i szczerze, jakby widział w niej człowieka, a nie tylko blond lalkę, po której można się spodziewać wyłącznie głupkowatych chichotów w odpowiedzi na mniej lub bardziej niewybredne jednoznaczne aluzje. Zbyt często spotykała mężczyzn, którzy traktowali ją w ten irytujący sposób. Wyprowadzanie ich z błędu było nużącym, w większości wypadków beznadziejnym przedsięwzięciem. – Proszę, niech pani oddycha. Skupiła się na tym, żeby nie pomylić kroków. – Przecież oddycham. – Ale byle jak. Za szybko, za płytko. Jakby była pani ściśnięta niewidzialnym gorsetem. Zdziwiłaby się pani, jak wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że podświadomie przez cały czas wstrzymują oddech. – Wprowadził ją w kolejny, zawrotny piruet. Wirując, mimowolnie wciągnęła głęboki haust powietrza. – Właśnie o to mi chodziło – ucieszył się. – Oddychać trzeba tak, jakby się chciało wchłonąć całą rzeczywistość. To, co dobre, i to, co złe. – To, co złe? – powtórzyła, zdumiona. TL R
12 – Nie inaczej. Jeśli skupimy się na unikaniu rzeczy nieprzyjemnych, nigdy w pełni nie poczujemy smaku tego, co w życiu najlepsze. Zastanawiając się nad jego słowami, wykonała kolejną taneczną figurę. – Zajmuje się pani tańcem zawodowo? – spytał nagle. – Nie... – Poczuła, że się rumieni. – Swego czasu brałam udział w paru konkursach, ale... – To widać. Kontroluje pani każdy, najdrobniejszy ruch. Pani taniec jest bezbłędny i bardzo efektowny, jak zresztą cała pani postawa. Zwalczyła odruchową chęć, żeby zerknąć w dół i upewnić się, że sukienka leży nienagannie. To fakt, stale się kontrolowała. Perfekcyjna prezencja należała do jej obowiązków jako żony Tarranta Hardcastle'a. Jej dni mijały na poddawaniu się zabiegom stylistów, wizażystów, fryzjerów i kosmetyczek, którzy dbali o każdy, najdrobniejszy detal jej wyglądu. Podczas licznych lunchów, kolacji i rautów była wystawiona na bezlitosne, taksujące spojrzenia nowojorskiej socjety. Tak bardzo przywykła do noszenia kreacji od najsłynniejszych projektantów, idealnie dopracowanych fryzur i starannego makijażu, że nie miała pojęcia, jak wyglądałaby bez tego wszystkiego. Może pod maską pozorów, którą nosiła od lat, była tylko pustka? Dziś jednak nie chciała o tym myśleć. W złocistych oczach mężczyzny, który prowadził ją w tańcu, lśniła akceptacja i szczery podziw. Zupełnie nie wyglądało na to, by zamierzał doszukiwać się niedociągnięć w jej wyglądzie czy potknięć w zachowaniu. Kiedy wprowadził ją w kolejny obrót, splótł palce z jej palcami. W jego dużej dłoni jej dłoń sprawiała wrażenie drobnej i dziwnie nagiej, bez okazałego pierścionka, który Tarrant uroczyście wsunął na jej palec przed czterema laty. Brylant, umieszczony w misternym koszyku z platyny, na obrączce ze złota najczystszej próby był tak wielki, że gdy wychodziła z domu, musiał towarzyszyć jej uzbrojony ochroniarz. Tarrant nalegał, żeby nosiła TL R
13 pierścionek zawsze, w dzień i w nocy, jako symbol łączącej ich więzi, a ona, jak zwykle, uczyniła zadość jego życzeniom. Kiedy owdowiała, z pewną ulgą zamknęła kosztowny klejnot w sejfie. – Zamyśliła się pani. – Głęboki głos nieznajomego przywołał ją do rzeczywistości. – Wspomnienia. – Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne. Małżeństwo z Tarrantem było dla niej azylem, dawało nadzieję na to, że ona też ma szansę zbudować udany związek. Nie wiedziała, jak sobie poradzi bez męża. – Wspomnienia są ważne, nie przeczę – powiedział cicho. – Ale życie toczy się tu i teraz. Miał niezaprzeczalnie rację. On sam z całą pewnością żył chwilą obecną. Wystarczyło popatrzeć, jak tańczy. Poruszał się płynnie, jakby muzyka pul- sowała w jego ciele, wypełniając go od czubka kształtnej głowy, poprzez szerokie ramiona, płaski brzuch i wąskie biodra, aż po mocne nogi, obleczone w czarne lniane spodnie. Był wspaniale zbudowany i choć w żaden sposób tego nie podkreślał, musiał być w znakomitej formie. Czuła bijącą od niego siłę. Ile mógł mieć lat? Pewnie niewiele ponad trzydzieści, a więc byli w podobnym wieku. Tylko że ona ostatnio czuła się tak, jakby miała dziewięćdziesiątkę na karku. Patrzył jej prosto w oczy, nie próbował ukradkiem zaglądać w dekolt jak wielu dżentelmenów, często bardzo nobliwych, z którymi zdarzało jej się tańczyć na eleganckich przyjęciach. W jego wzroku widziała inteligencję i autentyczne, życzliwe zainteresowanie. Czuła, jak nawiązuje się między nimi coraz silniejsza nić porozumienia. Nawet nie wiem, jak mu na imię, pomyślała. TL R
14 To było... dziwne. Dotykała go, patrzyła mu w oczy. Piła z nim szampana, rozmawiała i śmiała się z jego żartów, choć nie wiedziała o nim zupełnie nic. Cała sytuacja wydawała jej się trochę nierzeczywista. Może powinna go zapytać...? Nie. Nie chciała niczego zmieniać. Gdyby go spytała, jak się nazywa, sama też musiałaby się przedstawić, a wolała, żeby nie wiedział, że ma do czynienia z Samanthą Hardcastle, żoną niedawno zmarłego Tarranta Hardcastle'a, nowojorskiego multimilionera. Może tutaj, w Nowym Orleanie, nie była tak znana, ale w jej mieście plotkarskie pisma od miesięcy prześcigały się w publikowaniu mniej lub bardziej wyssanych z palca artykułów, których była główną bohaterką. Obwołano ją wesołą wdówką, sprytną kobietką, która poślubiła dwa razy starszego od siebie bogacza, a kiedy ten zmarł, zgarnęła jego majątek. Niektórzy dziennikarze dawali upust swojemu zgorszeniu jej wyrachowaniem, inni niemal otwarcie jej gratulowali, jakby trafiła szóstkę w totolotka. Nikt nie miał wątpliwości, że była łowczynią fortun, która nie wahała się wyjść za mąż dla pieniędzy. – Hej, czym się pani zadręcza? – Obrócił ją w tańcu tak, że oparła się o jego szeroki tors. – Znów zapomina pani oddychać. – Och, rzeczywiście. – Zaciągnęła się głęboko powietrzem. Kiedy wypuściła je z głośnym westchnieniem ulgi, oboje się zaśmiali. Muzycy zmienili tempo. Rozkołysane, miękkie mambo przeszło płynnie w gorącą sambę. Kilka par dłoni wybijało na bongosach zawrotny, hipnotyczny rytm. Samantha poczuła, jak muzyka wypełnia ją czystą, szaloną energią, nie pozostawiając miejsca na zmartwienia, obawy czy obsesyjną samokontrolę. Wciągnęła powietrze głęboko w piersi, odrzuciła głowę w tył, swobodnie zakołysała biodrami. Muzyka tętniła w jej krwi, a nogi poruszały się same, posłuszne coraz szybszemu, coraz bardziej ognistemu rytmowi. Uniosła ręce, TL R
15 zawirowała, nagle lekka, jakby płynęła nad ziemią unoszona przez huk bębnów, oszalały świergot fletów i dziki śpiew gitary. Świat dookoła niej zatracił kontury, rozmył się, zamienił w wir świetlistych plam. Zaśmiała się głośno, radośnie. Włosy fruwały złocistymi pasmami wokół jej twarzy. Kiedy muzycy zakończyli utwór popisową, ozdobną kodą, padła w ramiona partnera. – To było... niesamowite – wydyszała. Objął ją ze śmiechem, a gdy zespół zaczął grać tęskną, bluesową melodię, posuwiście ruszył po parkiecie, nie wypuszczając jej z ramion. – Uwielbiam ten kawałek – wymruczał wprost w jej ucho. Jego niski ciepły głos był jak nieuchwytna pieszczota. Poczuła niespodziewany rozkoszny dreszcz spływający w dół karku. – Kojarzy mi się z leniwym popołudniem na rozlewiskach. Słońce złoci spokojną wodę, w której przegląda się jasno–błękitne niebo, żurawie nawołują się melancholijnie i gdzieniegdzie co jakiś czas z głośnym pluskiem rzuci się ryba. Zasłuchana w niespieszny dialog gitary i harmonijki, wyobraziła sobie scenę, którą tak sugestywnie opisał. Serce ścisnęło jej się nagłą tęsknotą za przestrzenią, ciszą, zapachem wody i szerokim horyzontem. – Często jeździ pan na rozlewisko? – Tak często, jak tylko mogę. Objął ją mocniej i przygarnął bliżej do siebie. Kiedy pochylił twarz ku jej twarzy, poczuła na policzku szorstki dotyk jego podbródka. Odetchnęła głęboko, zaciągając się męskim, korzennym zapachem. Już prawie zapomniała, czym jest bliskość mężczyzny. Prawie, ale nie do końca – w głębi jej ciała obudziło się nieśmiałe pulsowanie pożądania. Jej skóra stała się nagle bardzo wrażliwa na dotyk, zamrowiła tam, gdzie jego duże, silne dłonie obejmowały jej talię. Objęła jego kark ramionami i zanim zdołała się powstrzymać, jej palce zaczęły głaskać jego mocne, szerokie barki. Kiedy nabrała powietrza, koniuszki jej piersi TL R
16 musnęły jego tors. Poczuła gorący dreszcz, który przeniknął ją na wskroś. Rozchyliła usta w jakimś niemym, żarliwym wołaniu. Czuła, że zginie, jeśli nie poczuje smaku jego warg. Odpowiedział natychmiast, przykrywając ustami jej usta. Jego wargi były gorące, aksamitne w dotyku i przyjemnie jędrne, Oboje w tym samym momencie rozchylili usta. Ich języki spotkały się, musnęły nieśmiało, a potem splotły z gwałtowną namiętnością. Samantha nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek – tęskna muzyka, przyćmione światła i bliskość mężczyzny sprawiły, że straciła poczucie rzeczywistości. Zmysłowe doznania otuliły ją jak kokon, czuła tylko pieszczotę jego warg, subtelną, lecz jednocześnie przeszywającą jej ciało niczym rozpalony grot. – Chodź ze mną – wymruczał wprost w jej usta. Nie odezwała się, ale zobaczył odpowiedź w błysku jej oczu, usłyszał ją w nagłym westchnieniu. Nie czekał. Objął ją mocno w talii i poprowadził w głąb sali. Co się ze mną dzieje? – pomyślała gorączkowo Samantha. Pod cienką sukienką jej ciało, niczym wrażliwy instrument, wibrowało zmysłową energią. Nie wiedziała, czy byłaby w stanie iść, gdyby ramię nieznajomego nie otaczało jej talii. Może uniosłaby się w powietrze, popłynęła w strumieniu głębokich, przydymionych dźwięków saksofonu, który zastąpił harmonijkę? Mijali barwnie ubranych, roześmianych gości i zaaferowanych kelnerów w białych koszulach i długich fartuchach, którzy roznosili tace pełne kolorowych drinków. Samantha nie wiedziała, dokąd idą, i właściwie było jej to obojętne. Nie zdziwiła się w ogóle, kiedy otworzył drzwi wiodące na zaplecze i poprowadził ją przez tonący w półmroku korytarz ku wysokim drzwiom z ciemnego drewna. – Tu będziemy mieli trochę spokoju – wymruczał, przepuszczając ją w progu. TL R
17 – Czy to jest twoje mieszkanie? – spytała, unosząc głowę i popatrując na niego przez ramię. – Nie, mieszkam gdzie indziej. Tutaj urządziłem biuro i nocuję czasami, kiedy mam dużo pracy. Samantha rozejrzała się ciekawie. Wnętrze było przestronne, urządzone w podobnym stylu co sam bar. W ciepłym świetle stojącej lampy o witrażowym kloszu miękkie linie antycznych mebli lśniły ciemnym złotem. – Czy to lampa od Tiffany'ego? – spytała Samantha, zapatrzona w piękny świetlisty wzór ułożony z małych kawałeczków szkła, barwą przypominających bursztyny. – Tak. Moja mama je kolekcjonowała. – I trzyma ją pan tutaj, w otwartym pokoju, bez ochrony? – Zrobiła wielkie oczy. – Słyszałam, że takie lampy są warte setki tysięcy dolarów. – Są cenne, to fakt. Ale przede wszystkim są piękne. Pięknem trzeba się cieszyć, a nie trzymać je pod kluczem. – Coś mi się zdaje, że potrafi się pan cieszyć wieloma rzeczami – uśmiechnęła się. – Przyjemnie się pan tu urządził. – Te meble stały tu już w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, kiedy rozwścieczona kochanka podziurawiła kulami pierwszego właściciela tego lokalu. – Dlaczego to zrobiła?! – Samantha rozejrzała się wokół nieufnie, jakby szukając śladów po strzałach. – Bo facet miał czelność przespać się ze swoją żoną – odparł ze śmiertelną powagą. – To faktycznie mogło rozsierdzić kochankę – zachichotała Samantha. – Lubię pani śmiech. – Nie odrywał wzroku od jej ust. TL R
18 – Dzięki, ja też go lubię, chociaż ostatnio nie miałam wielu powodów do radości... Odnalazła spojrzeniem jego złociste oczy i nagle straciła poczucie rzeczywistości. Westchnęła bezwiednie, gdy poczuła, jak wzbiera w niej dawno zapomniane, niecierpliwe pragnienie, jak potężnieje niczym niebezpieczny wir, gotów wciągnąć ją w nieznaną głębię. Nie miała siły walczyć. Nie pamiętała o rozsądku, o ostrożności, o jakichkolwiek obawach. Rozchyliła usta. Chciała dotyku jego warg na swoich, pieszczoty jego języka. Była głodna, dojmująco głodna pocałunku tego obcego mężczyzny. Nie kazał jej czekać. Przez jeden krótki, pełen napięcia moment mierzył ją swoim tygrysim spojrzeniem, którego zmysłowa drapieżność była odpowiedzią na jej żarliwe pragnienie. W następnej chwili znalazł się przy niej i przykrył jej usta swoimi, tłumiąc jej kolejne westchnienie. Oplotła ramionami jego szyję i odwzajemniła pocałunek, czując, że jej ciało staje w ogniu niczym wiązka chrustu. Louis DuLac spotkał w życiu wiele pięknych kobiet. Nieraz miał okazję gładzić palcami gładką skórę, zaglądać głęboko w oczy pociemniałe z pragnie- nia, całować gorące, chętne usta. Jednak to, co przeżywał w tej chwili, było zupełnie nowym doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, która potrafiłaby spojrzeniem dosięgnąć dna jego duszy, z którą mógłby prowadzić dialog spojrzeń i gestów harmonijny jak utwór muzyczny, bez jednej fałszywej nuty. Tajemnicza nieznajoma była jasną blondynką o szarobłękitnych oczach, co samo w sobie nie czyniło z niej osoby wyróżniającej się w tłumie. Była wysoka, ale tak szczuplutka, że gdyby przedstawiono ją jego babci, ta bezceremonialnie TL R
19 uszczypnęłaby ją w zbyt chudy pośladek, a potem, cmokając z dezaprobatą, postawiłaby przed nią talerz pełen aromatycznej, pożywnej strawy i przypilnowała, by zjadła wszystko, bez grymaszenia. Louis z pewnym rozbawieniem pomyślał, że postąpił podobnie, choć na szczypanie oczywiście nie mógł sobie pozwolić. Ostatecznie był dżentelmenem. A ona była damą. Gdyby nie to, że omal nie zasłabła przed wejściem do jego lokalu, mógłby nie zauważyć drzemiącej w niej tajemniczej głębi. Prawdziwej natury, którą umiejętnie ukrywała pod osłoną kosztownej elegancji i lekko usztywnionego, nienagannie uprzejmego sposobu bycia. Ale w chwili, kiedy ją objął i podtrzymał, a ona wsparła się na nim, bezradna i szczerze wdzięczna, poczuł wyraźnie, że przeskoczyła między nimi jakaś iskra. Zaintrygowany, postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Poprosił ją nawet do tańca i patrzył urzeczony, jak pod wpływem żywej, zmysłowej muzyki jego tajemnicza nieznajoma uwalnia się z krępującego ją niewidzialnego gorsetu. Jej ruchy straciły wystudiowaną sztuczność, by przemienić się w spontaniczną ekspresję cudownej radości życia. A potem się pocałowali i wtedy poczuł, że iskra, która przeskoczyła między nimi, zamienia się w pożar ogarniający ich oboje z jednakową gwałtownością. Widzieli się po raz pierwszy w życiu, lecz potrafili dostroić się do siebie niczym zgrani partnerzy. A kiedy zaprowadził ją do przylegającej do biurowego pomieszczenia sypialni, w której królowało wielkie mahoniowe łoże pod baldachimem zdobnym w zawiłe etniczne motywy, odkrył z zachwytem, że i tutaj potrafią prowadzić dialog bez słów, pełen szczerej, nieskrępowanej namiętności. – Czemu się uśmiechasz? – spytała, odgarniając włosy z twarzy. Usta miała obrzmiałe od pocałunków. – Każdy by się uśmiechał, gdyby miał szczęście podziwiać taki widok – wymruczał w odpowiedzi. Jasnowłosa leżała przed nim naga jak syrena pośród TL R
20 wzburzonych, satynowych fal pościeli. W przyćmionym, nastrojowym świetle lampy o rubinowym kloszu jej ciało rysowało się zmysłowymi, pięknymi liniami. Miała długą szyję i delikatne ramiona. Jej piersi były jędrne i strome, uroczo dziewczęce, a wąska talia i cudownie zaokrąglone biodra emanowały hojną kobiecością. Nogi miała długie i bajecznie zgrabne. Pochylił się nad nią i pocałował tam, gdzie pod lewą piersią jej serce biło szybko, mocno. Pozwolił dłoni wędrować leniwie w dół jej gładkiego brzucha, ku miejscu, gdzie w złączeniu ud skryta pod trójkątem złotych kędziorków rozkwitała jej kobiecość. Rozchylił palcami delikatne płatki zwilżone gorącą rosą podniecenia i przykrył ustami jej usta. Poruszyła biodrami, otwierając się dla niego, chłonąc jego pieszczotę. Smakowała czystym pożądaniem. Jej ciało pachniało słodko i dziko jak rozgrzany słońcem tajemniczy ogród. Wciągnął tę woń głęboko w płuca, czując, że ogarnia go szaleństwo. Kiedy wplotła drżące z niecierpliwości palce w jego włosy, przyciągnęła go do siebie zaborczo i zamknęła jego biodra w gorącym, aksamitnym uścisku swoich długich nóg, zatracił się w niej bez reszty, czując, że trzyma w ramionach tajemnicę. Nic o niej nie wiedział. Przypuszczał, że jest wolna, bo przecież spacerowała sama po mieście, a jej szczupłych, zadbanych dłoni nie zdobiła ślubna obrączka ani nawet żaden pierścionek. Jeden rzut oka na jej strój wystarczył, żeby stwierdzić, że należy do świata wielkich pieniędzy i luksusu, o którym większości śmiertelników nawet się nie śniło. Sandałki i sukienka były, lekko licząc, warte tyle co przyzwoity rodzinny samochód. A jednocześnie... w jej zachowaniu naprawdę było coś, co upodobniało ją do zbłąkanego szczeniaka, złaknionego ludzkiej bliskości i pozytywnych emocji. Choć potrafiła panować nad sobą jak księżniczka od dzieciństwa trenowana w bezbłędnym stosowaniu TL R
21 się do zasad etykiety, tylko pozbawiony empatii ślepiec mógłby nie zauważyć, że nosi w duszy smutek, który wysysa z niej energię niczym kosmiczna czarna dziura. W łóżku była skromna, wręcz nieśmiała, lecz okazywała również żywiołową, szczerą namiętność. Bardzo, bardzo intrygująca kombinacja. Nie powinien był przyprowadzać jej tutaj. Była zbyt wrażliwa, zbyt delikatna. W jakiś niebezpieczny sposób skłaniała go do myślenia o rzeczach, na które dotąd w jego życiu nie było miejsca. A on nie chciał, żeby ta sytuacja uległa zmianie. Miał niepokojące przeczucie, że jeśli dotknie tajemnic, które skrywała, otworzy puszkę Pandory i spokojne życie, które tak lubił, pogrąży się w chaosie. Nie był jednak w stanie się cofnąć. TL R
22 ROZDZIAŁ DRUGI Samantha obudziła się nagle i otworzyła oczy, czując, jak dziwny niepokój narasta w niej elektryzującą falą. Otaczała ją zupełna ciemność. Obok niej ktoś oddychał spokojnie, miarowo. Od śpiącego promieniowało ciepło. Tarrant, pomyślała z westchnieniem ulgi, ale w następnej chwili niepokój powrócił gwałtownym dreszczem. Jej mąż nie żył od pół roku. Poderwała się błyskawicznie. Kołdra zsunęła się z niej i poczuła na piersiach powiew chłodnego powietrza. Była naga. Serce zaczęło niemal boleśnie kołatać w jej piersi, kiedy powróciły do niej wspomnienia ostatnich godzin. Nieznajomy o złotych tygrysich oczach, w któ- rych widziała zachwyt i drapieżne, nieskrywane pożądanie... jego piękne, zmysłowe usta uśmiechające się do niej triumfująco i czule zarazem... jego męskie, silne ramiona obejmujące ją zaborczo, dłonie pieszczące jej ciało, jego pełna żaru namiętność, która wypełniała ją niewypowiedzianą rozkoszą... Uprawiała seks z mężczyzną, którego w ogóle nie znała. Jej ciało, wciąż miło zmęczone i pulsujące spełnieniem, przypominało jej dobitnie o tym, co zrobiła. Musiała zwariować. Nieznajomy poruszył się i wymruczał coś przez sen. Samanthę nagle ogarnęła panika. Nie byłaby w stanie spojrzeć mu w oczy, gdyby się obudził... Musiała uciekać. Jak najszybciej. Gnana strachem i wyrzutami sumienia, cicho wymknęła się z łóżka i ubrała błyskawicznie niczym strażak zbudzony do pożaru. Wygładziła na sobie trochę pomiętą sukienkę, chwyciła sandałki i na palcach podeszła do drzwi. Kiedy nacisnęła klamkę, ciężkie skrzydło uchyliło się TL R
23 z cichym skrzypieniem i Samantha poczuła, jak pot występuje jej na czoło. Odwróciła się gwałtownie, ale śpiący nawet nie drgnął. Osłabła z ulgi, na miękkich nogach ruszyła przez cichy, ciemny hol, zostawiając za sobą kochanka i swoją wstydliwą chwilę zapomnienia. Chwilę, podczas której po raz pierwszy od dawna poczuła się jak żywy człowiek. Na szczęście drzwi do baru też nie były zamknięte. Z dziwnym uczuciem żalu przemknęła przez opustoszałe wnętrze, które jeszcze niedawno tętniło beztroskim życiem, a teraz było ciche, pełne tajemniczych cieni. Czego żałowała? Że powrócił jej rozsądek, kładąc kres szaleństwu? Wiedziała przecież, że jej obowiązkiem jest wypełnienie obietnicy, którą złożyła umierającemu mężowi. Powinna się wstydzić, że myśli o rozrywkach, zamiast skoncentrować się na zadaniu, jakim było odnalezienie syna Tarranta. Gdy ulicą przejechał samochód, omiatając światłami wnętrze baru, zanurkowała pod najbliższy stolik jak włamywacz, który boi się przyłapania na gorącym uczynku. Odważyła się poruszyć, dopiero kiedy warkot silnika ucichł w oddali. Wyszła na ulicę, zupełnie wyludnioną o tej wczesnej godzinie, gdy niebo na wschodzie dopiero zaczynało szarzeć. Minęła dwie przecznice, zanim włożyła sandałki. Stukot obcasów rozległ się echem w ciszy przedświtu. Samantha przycisnęła do piersi małą, absurdalnie kosztowną torebkę, w której miała o wiele za dużo pieniędzy jak na samotne spacery nocą po nieznanym mieście. Nie wiedziała, czy uda jej się bezpiecznie wrócić do hotelu i do swojego dawnego życia. Może już całą wieczność będzie się błąkać po labiryncie pustych ulic... Pewnie na to właśnie zasługiwała. Leniwie dryfując w półśnie, Louis wyciągnął rękę i sięgnął na drugą stronę łóżka. Kiedy zasypiał, trzymał w ramionach kobietę... cudowną istotę o ciele stworzonym do miłości i gorącym temperamencie. Teraz, nie otwierając oczu, TL R