ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sama skomplikowała sobie życie.
Miranda siedziała na skale, pogrążona w niewesołych myślach. Wpatrywała się w
oblodzone jezioro, obojętna na fakt, że palce rąk i nóg drętwieją jej z zimna.
Wokół niej wznosiły się góry otulone śmiertelnym całunem lodu i śniegu, ale
pozostawała obojętna na ich piękno. Ważniejsze było, że mogła się tu schronić przed
błyszczącymi świątecznymi dekoracjami i innymi oznakami powszechnej radości.
Tutaj, w lodowej głuszy Krainy Jezior, Boże Narodzenie oznacza kilka godzin dziennego
światła bez żadnego symbolicznego znaczenia.
Nie powinna płakać.
Minęło sześć miesięcy. Sześć długich miesięcy. To wystarczająco dużo czasu, by przestać
opłakiwać przeszłość i zacząć żyć na nowo. Najwyższa pora, aby się rozgrzeszyć za
niewybaczalną głupotę i naiwność.
Wydawało jej się, że świetnie sobie radzi. Jest niezależna, dobrze zorientowana w
ciemnych stronach ludzkiej natury. Najwyraźniej się myliła. Zaśmiała się gorzko. Została
oszukana i porzucona. Była tak niemądra i łatwowierna! A teraz nienawidzi samej siebie za
to, że dała się nabrać.
Pociągnęła nosem i roztarta lodowate policzki przemarzniętymi palcami. Rozczulanie się
nic nie da. Rzadko sobie pozwalała na momenty słabości. Usiłowała powstrzymać płacz, ale
nie mogła odnaleźć w sobie zawziętej woli walki. Z jej oczu popłynęły łzy.
Na miłość boską! Niecierpliwie otarła je ręką. Co się z nią dzieje? Zazwyczaj się nie
rozkleja. Może Boże Narodzenie sprawiło, że widzi wszystko z innej perspektywy. Cała ta
afirmacja szczęśliwej rodziny! Śmieszne, że ją to wzrusza. Ona przecież dobrze wie, że
prawdziwe rodziny nigdy nie bywają idealne.
Nie chciała mieć rodziny!
Lepiej jej było samej.
Zapomniała o tym, na krótką chwilę straciła zdrowy rozsądek. I to ona, choć lepiej niż
inni zdawała sobie sprawę, że w życiu można liczyć tylko na siebie. Nigdy nie uzależniała się
od innych ludzi. Nigdy. A jednak...
Zacisnęła zęby. Nie będzie o tym myślała. Przeszłość nie ma znaczenia. Czyjej się to
podoba, czy nie, przeszłość nie ma już znaczenia. Liczy się tylko przyszłość. Nie wolno drugi
raz popełnić tego samego błędu.
Wyprostowała się i wyzywająco podniosła głowę.
Czas dorosnąć. Koniec z romantycznymi mrzonkami, trzeba się trzymać ziemi. To będzie
jej noworoczne postanowienie. W życiu nie ma książąt nadjeżdżających na ratunek na białym
koniu. Zwykli ludzie nie wygrywają milionów w totka. Normalne rodziny nie różnią się od
patologicznych i lepiej im się nie przyglądać z bliska. Boże Narodzenie to tylko jeden z
trzystu sześćdziesięciu pięciu dni roku i wkrótce minie.
Nie ma najmniejszego sensu siedzieć na skale na kompletnym pustkowiu i żałować
czegoś, co już nie istnieje. Musi się pozbierać i znaleźć lepsze strony swojej sytuacji.
Coś zimnego musnęło jej rękę. Ze zdziwieniem zauważyła padający śnieg. Po raz
pierwszy uświadomiła sobie, że przemarzła do szpiku kości. Kiedy podniosła głowę, ogarnął
ją nagły niepokój. Szczyty gór spowijała gęsta mgła.
Kiedy wychodziła ze swojego ciasnego, nieprzytulnego, wynajętego niedawno
mieszkanka, pogoda była znakomita.
Gdzie się podziało błękitne niebo i słońce?
W nagłym przypływie paniki uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.
Tak rozpaczliwie pragnęła się wyrwać na otwartą przestrzeń, zostawić daleko za sobą rzędy
domków z choinkami, ulice z bajkową świąteczną dekoracją, niemiły jej widok radosnych
rodzinnych spotkań, że po prostu wsiadła na odrapany używany rower i jechała tak długo, aż
pozostawiła miasteczko za sobą i znalazła się u stóp majestatycznych gór. Nie znała tej
okolicy, sprowadziła się tu zaledwie tydzień temu.
Zostawiła rower na opustoszałym parkingu i ruszyła szlakiem prosto przed siebie,
zwiedziona złudną obietnicą świeżego powietrza i błękitnego nieba. Tu, pośród szczytów, nic
nie przypominało jej o Bożym Narodzeniu. Nie czuła się jak jedyna na świecie osoba, która
musi samotnie przeżyć święta. Tutaj był to dzień jak każdy inny.
Pomijając fakt, że jej życie znalazło się w punkcie zwrotnym i musi je na nowo
przemyśleć.
Ale czas na refleksje minął. Stanęła się w obliczu bardziej palących problemów. Musi
dotrzeć na parking. Jeśli ma znaleźć drogę powrotną, nie ma ani chwili do stracenia.
Wstała i strząsnęła śnieg z adidasów. Uświadomiła sobie, że jej lekkie sportowe obuwie
jest w najwyższym stopniu nieodpowiednie.
Przez parę minut szła, usiłując odnaleźć szlak, jednak ścieżka zniknęła pod świeżą
warstwą śnieżnego puchu, który z minuty na minutę przykrywał ziemię coraz grubszym
kobiercem. Zdradziecka biel pochłonęła drogę do domu.
Jak mogła być tak nieodpowiedzialna?
Oczywiście, zna odpowiedź. Nie myślała o niczym innym, tylko o własnych kłopotach.
Tymczasem wyrósł przed nią prawdziwy problem – jak przeżyć. Temperatura wyraźnie
spadła, a ona zgubiła się w kompletnej dziczy i nie miała jak wezwać pomocy. Nikt nie wie,
dokąd poszła.
W tym momencie dotarła do niej cała groza sytuacji. Strach ścisnął jej serce i pozbawił
zdolności logicznego myślenia.
Pogoda pogarszała się, a ona nie miała pojęcia, jak przetrwać na bezludziu w zimowych
warunkach.
Jeśli będzie szła przed siebie, równie dobrze może trafić na skraj przepaści, prosto w
objęcia śmierci. Pozostanie w miejscu nie jest żadną alternatywą. Nie ma też ekwipunku
potrzebnego do wykopania jamy w śniegu, nie ma ze sobą nic ciepłego.
Wewnętrzny głos doradzał jej, by po prostu usiąść i się poddać. Ale coś się w niej
poruszyło. Coś jej przypomniało, że nie ma mowy o kapitulacji. Śmierć nie wchodzi w
rachubę. Musi żyć. Musi znaleźć drogę powrotną.
Przeżyje. A kiedy tego dokona, jeszcze raz przemyśli własne życie.
Jake szedł równym krokiem. Nagłe załamanie pogody skwitował uśmieszkiem
rozbawienia. Góry. Są jak kobiety – pomyślał, poprawiając plecak – nieprzewidywalne i
wymagające stałej uwagi i szacunku.
Pod wieloma względami wolał nieprzewidywalną surową pogodę niż słoneczne ciepło i
bezchmurne niebo. Piesze wędrówki i wspinaczka przedstawiały wtedy większe wyzwanie:
walkę ludzkiego rozumu z potęgą przyrody.
Śnieg chrzęścił pod jego butami, powietrze tamowało oddech w piersi, mróz szczypał w
policzki. W oddali słyszał bicie dzwonów na kościelnej wieży.
Boże Narodzenie.
Powinien być szczęśliwy.
Kiedy wychodził, jasno świeciło słońce. Zjadł świątecznego indyka w towarzystwie
swoich serdecznych przyjaciół. Widział, jak ich dzieci z piskiem radości otwierają prezenty
wyciągane spod ozdobionej świecidełkami choinki.
Dom promieniował radością i ciepłem. Alessandro i Christy wreszcie pokonali kryzys,
który zagroził ich małżeństwu.
Czuł ulgę. Cieszył się ich szczęściem. Jednak kiedy zamknął drzwi i odszedł,
pozostawiając za sobą ten sielankowy obrazek, dokuczało mu uczucie pustki. Nic tak
skutecznie nie przypomina człowiekowi o jego samotności jak Boże Narodzenie.
Nie brakowało wokół niego stosownych kandydatek. Nie był próżny, ale dobrze zdawał
sobie sprawę z tego, jak wiele znajomych lekarek i pielęgniarek chciałoby wyzwolić go z
okowów starokawalerstwa. Ale żadna z nich nie była tą wybraną. Oczywiście, umawiał się na
randki. Był zdrowym, młodym mężczyzną i nikt nie oczekiwał od niego, że będzie żył w
celibacie. Jednak niezależnie od tego, ile kobiet przewinęło się przez jego życie w ciągu
minionego roku, kolejne święta spędzał samotnie. Żadna z nich nie znalazła drogi do jego
serca.
Żadna poza Christy, ale ona wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela i od tej pory
skutecznie wybił ją sobie z głowy. Alessandro ma niebywałe szczęście. Christy jest
nadzwyczajną kobietą, a ich dzieci są takie ładne...
Zaklął pod nosem i przyspieszył kroku.
Co złego w tym, że jest sam? Nic. To święta Bożego Narodzenia z ich rodzinną tradycją
wywoływały niepożądane myśli. Dlatego właśnie wybrał się na długi spacer, zamiast wrócić
do swojego pustego domu. Mógłby pojechać na resztę dnia do szpitala, ale i tak spędzał tam
większość czasu. Trudno prowadzić jakiekolwiek życie towarzyskie, jeśli świątek piątek
człowiek tkwi na posterunku.
Szybki marsz poprawił mu nastrój. Wyliczał sobie w myślach powody, dla których
powinien czuć się szczęśliwy. Jest okazem zdrowia, ma świetną pracę w szpitalu, współpraca
z górskim ochotniczym pogotowiem ratunkowym przynosi mu satysfakcję. Nie powinien
narzekać.
Widoczność stale się pogarszała. Wiedział, że pora zawrócić. Dobrze znał okoliczne
szlaki i miał ze sobą cały potrzebny ekwipunek, ale wyprawy ratownicze nauczyły go
respektu do gór. Nie chciał, by koledzy pędzili mu na ratunek, oderwani od rodzinnej biesiady
przy świątecznym drzewku.
Już miał zawrócić, kiedy jego uwagę przykuło coś pod grubą warstwą śniegu. Kolorowy
błysk. Zmrużył oczy, ale nie mógł niczego wypatrzeć w śnieżnej bieli.
Mógł uznać, że ma do czynienia z wytworem wyobraźni, ale dwanaście lat praktyki w
ratownictwie górskim wyostrzyło jego czujność. Podszedł bliżej i stanął jak wryty.
Nieduża postać, zupełnie przysypana śniegiem, kuliła się w skalnej szczelinie. Dziecko?
Nagle podniosła głowę, a wtedy Jake dojrzał, że to była kobieta. W dodatku bardzo
piękna.
Nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział tak niezwykłe, egzotyczne oczy. Ciemne jak
owoc tarniny, ukryte pod długimi rzęsami podkreślającymi bladość skóry. Kosmyki
wilgotnych czarnych włosów otaczały twarz, której owal i wyraziste kości policzkowe
wydały mu się zbliżone do ideału. W tej twarzy przykuwały uwagę usta, pełne i wyraziste.
Ich kształt i intensywny jasnoróżowy kolor mógł doprowadzić do szaleństwa każdego
mężczyznę.
Wyglądała delikatnie i kobieco. Była ostatnią osobą, którą spodziewałby się znaleźć
podczas zamieci w górach.
Śnieg przyklejał się jej do włosów, a całe ciało dygotało. Wystarczyło jedno spojrzenie,
by pojąć grozę sytuacji. Kobieta z pewnością nie była doświadczoną turystką, przygotowaną
do wyprawy w góry. To było ostatnie miejsce, w jakim powinna się teraz znajdować.
Dreszcze są dobrym znakiem, powtarzał sobie, zrzucając plecak i wyciągając z niego
potrzebny ekwipunek. Kiedy ustają, ludzkie ciało nie jest w stanie dłużej wytwarzać ciepła.
Nie potrzebował lekarskiego dyplomu i praktyki ratownika, by zdawać sobie sprawę, że
dziewczyna jest ofiarą hipotermii.
Musi ją rozgrzać, zbadać i zdecydować, czy sam da radę ją sprowadzić, czy będzie
potrzebował pomocy ratowników.
– Co tu robisz sama? Gdzie reszta? – Nie było czasu na wymianę uprzejmości i formalne
prezentacje. Po odpowiedziach dziewczyny będzie mógł ocenić, na ile jest świadoma tego, co
się dzieje.
Czyjej znajomi zostawili ją i poszli po pomoc? Czy nie pomyśleli, że ktoś powinien z nią
zostać? A może i oni są w tarapatach? Przez dłuższy czas nie otrzymał żadnej odpowiedzi i
zaczął się obawiać, że jej stan jest dużo gorszy, niż mu się na początku wydawało.
– Jak masz na imię? – Przykucnął przy dziewczynie i ujął jej twarz w dłonie, zmuszając,
aby na niego spojrzała. – Powiedz, jak ci na imię.
Utkwiła w nim ciemne oczy, a on dostrzegł w ich głębi coś, co zmroziło mu krew w
żyłach. Pustkę i brak nadziei.
– Miranda. – Jej głos wydawał się cieniutki i bezradny, zanikał w zimowym pustkowiu. –
Jestem sama.
– Proszę, usiądź na tym. – Jake rzucił na śnieg grube ochraniacze. – Dobrze izolują.
Ubranie nie będzie nasiąkać wilgocią. Musisz coś zjeść.
Wiedział, że najważniejsze jest rozgrzać ją od środka. Musi jej podać glukozę i gorący
płyn oraz zapobiec dalszej utracie ciepła. Wcisnął jej do ręki batonik i włożył na głowę
wełnianą czapkę. Czekolada wyśliznęła się z jej palców, dziewczyna zamknęła oczy.
– Nie jestem głodna. Zmęczona... – wyszeptała.
– Musisz zjeść, Mirando. To cię rozgrzeje. Otworzyła oczy i spojrzała na czekoladę,
jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Niechętnie ugryzła kawałek.
Jake zdjął z niej nasiąkniętą wilgocią kurtkę. Stanowiła wątpliwą ochronę przed deszczem
w mieście, a co dopiero przed śnieżną nawałnicą w górach.
– Nie zabieraj mi – wymamrotała w bezsilnym proteście, ale mokre okrycie leżało już na
ziemi, a on wyjmował kolejne rzeczy z plecaka.
– Musisz się cieplej ubrać, w suche rzeczy. Włóż na siebie polar, a na wierzch kurtkę
przeciwdeszczową.
Spojrzała na ubrania, które rzucił jej na kolana, ale się nie poruszyła. Pozbierał je z
westchnieniem i zdecydował, że nie będzie czekał, aż ubierze się sama. Wciągnął jej bluzę
przez głowę, włożył ręce w rękawy, powtórzył tę czynność z kolejnym polarem i wreszcie
zapiął zamek błyskawiczny zapasowej kurtki.
Przypominało to ubieranie szmacianej lalki. Była zupełnie bezwładna, nie stawiała oporu.
Jego kurtka, choć o wiele za duża, była przynajmniej sucha i chroniła przed przejmującym
wiatrem. Owinął jej szalik wysoko wokół nosa, by ogrzać powietrze, którym oddychała.
Zastanawiał się, co dalej. Ewakuacja helikopterem? Nie wchodzi w grę przy tej pogodzie.
Wezwać ekipę ratunkową? Dotarcie na miejsce zajmie im parę godzin, a w tym czasie
Miranda zziębnie jeszcze bardziej.
– Dobrze – pochwalił ją, zadowolony, że zjadła batonik. Podał jej następny i sięgnął do
plecaka po termos. – Mamy następujący wybór. Możemy wezwać ekipę ratunkową,
wygrzebać dół w śniegu, rozebrać się i zaszyć się w jednym śpiworze, a potem czekać na
pomoc.
– Czy to ma być nieprzyzwoita propozycja? – spytała z nieoczekiwanym przebłyskiem
humoru.
Coś w jej z lekka cynicznym tonie wywołało jego uśmiech. Zażartowała, a to dobry znak.
– Wierz lub nie, nie ma w niej nic nieprzyzwoitego. Przemarzniętą ofiarę najszybciej
można rozgrzać, jeśli się ją rozbierze i przytuli do nagiego człowieka. Ludzkie ciepło działa
lepiej niż kaloryfer.
Zęby jej szczękały, gdy z wysiłkiem przeżuwała drugi batonik.
– To najbardziej oryginalny sposób podrywania, jaki zdarzyło mi się usłyszeć, a wierz mi,
mam pewne doświadczenie. – Głos miała słaby i chrapliwy. – I nie jestem żadną ofiarą.
Nie pora teraz na przekonywanie, że niewiele brakowało, aby się nią stała.
– Druga opcja to marsz w dół. Musiałabyś wstać i iść. Dasz radę?
– Oczywiście – odparła i wierzchem dłoni odgarnęła śnieg z twarzy. – Co ty sobie
myślisz? Że jestem całkiem do niczego?
Z ulgą pomyślał, że wyraźnie wraca do życia.
– Wyjaśnij w takim razie, co tu właściwie robisz w taki dzień? Szukasz śmierci?
– Nie. Rano było słońce. – Mimo kilku warstw ubrania nadal szczękała zębami. –
Wyszłam na przechadzkę, jak ty.
– Nie jak ja. – Spojrzał wymownie na jej stopy w lekkich sportowych półbutach.
– Nie mam innych. Myślałam, że mi wystarczą.
– Na szlaku przysypanym świeżym śniegiem? Rękawiczek też nie masz? – Z
westchnieniem sięgnął do plecaka. – Bez górskich butów nie należy wybierać się w góry,
zwłaszcza w środku zimy. Co właściwie sobie myślałaś?
Coś w wyrazie jej twarzy prowokowało go do dalszych pytań, ale przypomniał sobie, że
chwila zwłoki może drogo kosztować. Nie było czasu na grzecznościowe konwersacje. Podał
jej ciepłe rękawiczki.
– Włóż, zanim odmrozisz sobie palce. Czy wiesz, jaka jest dziś temperatura?
– Nie, ale na pewno nie są to Bahamy. Chociaż kiedy wychodziłam, świeciło słońce.
To często popełniany błąd, pomyślał Jake. Wiara, że bezchmurne niebo zapowiada piękną
pogodę na cały dzień.
– Jest Boże Narodzenie. Powinnaś siedzieć przy kominku razem z rodziną i jeść indyka. –
Miał ochotę ugryźć się w język, ale było już za późno. Zachował się jak słoń w składzie
porcelany. Jej słowa tylko to potwierdziły.
– Nie mam rodziny – oznajmiła, jakby nie stanowiło to większego problemu. – Ale
oczywiście masz rację. Nie powinnam wychodzić w góry. Zachowałam się głupio. Jednak
było tak pięknie i chciałam spokojnie pomyśleć...
– I nie chciałaś być sama w Boże Narodzenie. Nie musisz mi tego tłumaczyć. –
Uśmiechnął się krzywo. – Ludzie odpakowują prezenty, których wcale nie chcieli, od
krewnych, których nie widzieli przez okrągły rok i objadają się, by potem przez następne
miesiące pozbywać się zbędnych kilogramów.
– To właśnie tu robisz? Unikasz otwierania prezentów i przybrania na wadze? – Spojrzała
mu prosto w oczy.
Przez chwilę chęć zamknięcia jej ust pocałunkiem była tak przemożna, że zrobił krok do
tyłu. To nie jest właściwy czas ani miejsce. A może niewłaściwa kobieta. Nie wiedział, co ją
gnębi, ale wyraźnie ma problemy.
– Tak się składa, że kocham góry. To moje ulubione miejsce.
Wstała z trudem i mocno objęła się ramionami, żeby stłumić dygot.
– Miałam szczęście, że tędy przechodziłeś. Jeśli wskażesz mi kierunek, poradzę sobie.
Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot i zjadłam całą czekoladę. Może znajdziesz jej więcej pod
choinką.
Był rozdarty między uczuciem podziwu i politowania. Wiedział, że jest krańcowo
przemarznięta i zmęczona. Znane mu kobiety wpadłyby w histerię. Miranda była wyjątkowo
spokojna. Zbyt spokojna.
– To nie centrum handlowe. Czy zdajesz sobie sprawę, co może ci grozić?
– Tak. Wystarczająco dobrze. Zakładam, że panikowanie mi nie pomoże. Lepiej coś
postanowić i trzymać się planu.
– I właśnie to robiłaś, gdy znalazłem cię przy skale? Snułaś plany?
– Zastanawiałam się, która droga prowadzi w górę, a która w dół. Nie chciałam się
pomylić, a w tej bieli wszystko się zlewało. Nie było różnicy między niebem a ziemią.
– Zamieć i mgła. W górach to niebezpieczne połączenie. – Podał jej kubek i nalał z
termosu kremowy płyn. – Wypij.
– Co to jest? Nie pijam alkoholu, – A ja nie daję alkoholu ofiarom hipotermii. Mógłby je
zabić.
– Nie jestem żadną ofiarą. – Spojrzała na niego z gniewem. – Nie nazywaj mnie tak.
Zastanowiło go, dlaczego to jedno słowo wyprowadzają z równowagi bardziej niż
sytuacja, w której się znalazła.
– Będziesz ofiarą, jeśli się prędko nie rozgrzejesz. To gorąca czekolada. Dodaje energii.
Przestań gadać i Pij– Gorąca czekolada? Masz w plecaku niezwykle rzeczy. – Mocno
trzymała kubek i szczękała zębami. – Ubrania i gorące napoje. Kim jesteś? Świętym
Mikołajem?
– Dobrze wyposażonym alpinistą.
– Nie wszystkich stać na drogi sprzęt – wymamrotała.
– Nie chodzi o drogi sprzęt, tylko o bezpieczeństwo. Jeśli nie jesteś właściwie
wyposażona, nie powinnaś tu być. – Usłyszał ostre tony w swoim głosie i zamilkł. Co się z
nim dzieje? Każdy jest panem własnego losu. Ale to nie zmniejszało jego troski o Mirandę.
Otrząsnął się i pomyślał, że właściwie nie rozumie, skąd się wzięło nagłe poczucie
odpowiedzialności za zupełnie nieznajomą osobę.
– Och... – Przymknęła oczy i oblizała się. – Wspaniałe. Nigdy nie miałam w ustach
czegoś równie pysznego.
Widok jej długich rzęs i pięknych wydatnych ust podziałał na niego jak afrodyzjak.
Stanowczo powinien częściej umawiać się na randki. Jest żałosny, skoro odczuwa pożądanie
na widok półżywej kobiety.
Wypiła czekoladę, a on wyciągnął z plecaka linę i uprząż.
– Będziesz mnie opuszczał w dół? – spytała zaskoczona.
– Przywiążę cię, bo twoje buty nie mają kolców, a ziemia jest śliska. Jeśli się pośliźniesz,
to cię złapię.
– Mogę cię pociągnąć za sobą. Powstrzymał się od uwagi, że ma więcej mięśni w jednym
ramieniu, niż ona w całym ciele.
– To wykluczone.
Nabrała powietrza i uśmiechnęła się do niego w wymuszony, sztuczny sposób.
– Dziękuję za czekoladę i okrycia. Czuję się dobrze. Dam sobie radę sama. Jeśli podasz
mi adres, dostarczę ci rzeczy zaraz po świętach.
Patrzył na nią, nie wierząc własnym uszom.
– Dasz sobie radę sama?
Powinna czepiać się go kurczowo, błagając, by jej nie zostawiał. Tymczasem ona
odprawia go z kwitkiem. Widać, że przepełnia ją determinacja, by nie okazać najmniejszej
słabości.
– Jest mi już ciepło i nie potrzebuję pomocy, choć z przyjemnością pożyczyłabym
czapkę. Przepraszam za kłopot.
– Kłopot? – Z trudem nadążał za tokiem jej myśli. – Mirando, nie masz pojęcia, gdzie się
w tej chwili znajdujesz. Nie masz nic, co pozwoliłoby ci przetrwać kolejną godzinę przy tej
pogodzie. Jak sobie wyobrażasz schodzenie w dół o własnych siłach?
– Bądź tak miły i pokaż mi szlak. Powiedz, czy mam skręcić w lewo, czy w prawo.
Reszta będzie prosta.
– Szlak – rzekł łagodnie – jest pod kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Nie idzie ani
w lewo, ani w prawo, tylko zakosami. Jeśli zrobisz parę zbędnych kroków w lewo, znajdziesz
się na dnie doliny szybciej, niż planowałaś. Zboczysz ze szlaku z prawej strony, spadniesz w
przepaść.
– Jestem przekonana, że dam radę – upierała się, alę uśmiech znikł jej z twarzy.
– Ciekaw jestem, w jaki sposób. – Z trudem krył ironię.
– Umiem sobie radzić. I zawsze spadam na cztery łapy. – Coś w jej głosie zwróciło
uwagę Jake’a.
Czy stara się przekonać jego, czy samą siebie? Zaintrygowany i zbity z tropu potrząsnął
głową. Raz jest rozmowna, to znowu nieobecna duchem. Jakby przetrwanie nie było sprawą
najważniejszą.
Zignorował jej protesty i zapiął pas uprzęży w talii.
– Nie chcę, żebyś dla mnie rezygnował ze spaceru! Była nieustępliwa w swojej potrzebie
niezależności.
Potarł ręką brodę i odwołał się do innych argumentów.
– Schodzę już w dół. Chcesz czy nie, idziemy w jedną stronę.
– Jeśli rzeczywiście tak jest... – Ustąpiła. – Po co ci całe to wyposażenie?
– Zawodowe przyzwyczajenie.
– Jak to?
– Należę do górskiego pogotowia ratunkowego. Jeśli w tej chwili nie ruszymy w dół,
będziemy musieli wzywać ekipę, a dla mnie będzie to niebywale krępujące. Możesz iść?
Spojrzała z niechęcią na mgłę i śnieg przed nimi.
– Naturalnie. Jestem tylko przemarznięta. – Potupała nogami, by udowodnić, że nadal jej
służą. – Daleko do miasteczka?
– Nie zauważyłaś?
– Byłam zamyślona i po prostu szłam przed siebie. Coś w jej głosie znowu obudziło jego
czujność. Co ją tak zaabsorbowało, że straciła poczucie czasu i nie zauważyła załamania
pogody? Ale nie skomentował, tylko wskazał głową kierunek.
Dostosował do niej krok. Na trasie obserwował ją uważnie. Nie była już bliska śmierci z
przemarznięcia, jak wtedy, gdy ją znalazł. Znajdowali się w pobliżu parkingu. Nie ma
powodu do zmartwienia. Niepokoił go jednak pusty, nieobecny wyraz jej wielkich ciemnych
oczu. Kiedy ruszyli, pogrążyła się w milczeniu, patrzyła przed siebie i posłusznie szła tam,
gdzie jej wskazał. Intuicja mówiła mu, że coś jest nie w porządku. Czemu nie lubi świąt? Czy
stara się uniknąć widoku cudzego szczęścia?
Bez problemów dotarli na parking. Mgła podniosła się na tyle, że widać było pojedynczy
samochód. Jego własny.
– Gdzie stanęłaś?
– Tutaj. – Wskazała ręką.
– Ukradli ci auto! – wykrzyknął, gdy we wskazanym miejscu nie zauważył niczego. Na
opuszczonych parkingach takie sytuacje się zdarzają.
– Nie mam samochodu. Mam rower.
Teraz dostrzegł stary, przerdzewiały wehikuł oparty o drzewo. Zdjęła z głowy czapkę.
– Co robisz?
– Oddaję ci ubranie. Dziękuję za pomoc.
– Poczekaj. – Wcisnął jej czapkę na głowę i drgnął, gdy jedwabiste pasmo zawinęło się
wokół jego palca. – Nie możesz wracać na rowerze. Jesteś przemarznięta.
– Rozgrzeję się w... – zawahała się lekko – w domu.
Czy tylko wyobrażał sobie, że jej głos zadrżał, gdy wymówiła słowo „dom”? Wyłapywał
różne niepokojące sygnały i nie był pewien, co właściwie znaczą. Ale miał zamiar się
dowiedzieć.
– Jakie masz plany? Spędzasz resztę dnia z przyjaciółmi?
– Nie. Ale to bez znaczenia. Poradzę sobie. Dlaczego ktoś taki jak ona spędza święta
samotnie?
Nagle z całych sił zapragnął wyjaśnić, co się stało i dlaczego ma taki bezbrzeżny smutek
w oczach. A jeszcze bardziej pragnął wziąć ją w ramiona i całować te białe policzki, aż się
zaróżowią.
Nie pamiętał już, kiedy ostatnio tak silnie podziałała na niego jakaś kobieta. Chwycił ją za
rękę i pociągnął za sobą.
– Idziemy. – Otworzył przed nią drzwi samochodu. – Wskakuj. Przyniosę twój rower.
Popatrzyła na niego niepewnie, z wyraźnym oporem, ale on uśmiechnął się do niej
zniewalająco.
– To Boże Narodzenie, Mirando. Jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy nie mają
dziś towarzystwa. Proponuję, żebyśmy spędzili święta razem. Rozgrzejesz się, wyciągniemy
się na miękkiej kanapie i przez cały wieczór będziemy oglądać romantyczne komedie.
Spojrzała na niego chłodno i pokręciła głową.
– To nie jest nieprzyzwoita propozycja – zapewnił ją – tylko przyjacielska. Bez ukrytych
motywów.
– Każdy ma ukryte motywy.
– W porządku. Przyłapałaś mnie. Powody są czysto egoistyczne. Nie chcę sam spędzać
świąt. To mnie przygnębia. Uratowałem cię, teraz sam proszę o pomoc. Dotrzymaj mi
towarzystwa.
Jej opór wyraźnie osłabł. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić niepożądaną pokusę.
– To głupie. Ja...
Przekonanie jej wydało mu się teraz najważniejszą rzeczą na świecie. Nie pozwoli jej
odejść.
– Czy masz jakieś inne zobowiązania?
– Nie. – Piękne ciemne oczy zachmurzyły się. Utkwiła wzrok w oddali, a potem nagle
podjęła decyzję. – Dobrze. Na kilka godzin.
Reszta świąt wydała mu się nagle bardzo atrakcyjna.
ROZDZIAŁ DRUGI
Leżała w wannie wypełnionej gorącą wodą i rozkoszowała się ciepłem docierającym do
każdego zakamarka jej przemarzniętego ciała. Na krześle po drugiej stronie wielkiej łazienki
leżał stosik suchych ubrań przygotowanych przez tego mężczyznę.
Ten mężczyzna...
Świadomość, że do tej pory nie spytała go o imię, wywołała tylko lekki uśmiech na jej
twarzy. Pewnie powinno ją to martwić, ale tak nie było.
Nie bała się obcych. Z doświadczenia wiedziała, że ból zadają najbliżsi. Czyż policja nie
szuka sprawców morderstwa przede wszystkim wśród krewnych ofiary?
Nie czuła lęku przed obcymi, a zwłaszcza przed mężczyzną, który ją uratował.
Dobrze, że uległa niespodziewanemu impulsowi i przyjęła jego zaproszenie. Jest
pierwszy dzień świąt, a ona nienawidzi Bożego Narodzenia. Nie miała najmniejszego
powodu, by wracać do swojego pustego, nieprzytulnego mieszkania.
Nie rezygnowała z samowystarczalności. Zaproszenie jest tylko na jeden dzień. Zniknie
wraz z nadejściem zmierzchu i nigdy już tego mężczyzny nie zobaczy. Nie będzie mieć
najmniejszych wyrzutów sumienia, bo to on uparł się, że pragnie jej towarzystwa, gdyż
nienawidzi samotnych świąt.
Dlaczego tak atrakcyjny mężczyzna uskarża się na samotność? Już raczej by się
spodziewała, że kobiety będą się bić o jego towarzystwo.
Zycie nie zawsze sprawiedliwie rozdaje ludziom to, na co zasługują. Należy jak najlepiej
wykorzystać każdą chwilę. W tym momencie postępowała zgodnie z tą zasadą.
Kiedy już usprawiedliwiła we własnych oczach swoje postępowanie, mogła cieszyć się
luksusem pachnącej olejkami kąpieli. Nuciła pod nosem, by nie zapaść w drzemkę, ale
powieki jej same opadały.
Głupio by było uniknąć śmierci z wychłodzenia tylko po to, by utopić się w gorącej
kąpieli. Wyjęła korek i niechętnie wyszła z wanny. To jedyny sposób, by nie zasnąć.
Sięgnęła po pozostawiony na oparciu krzesła puszysty ręcznik. Jak cudowne jest uczucie
rozleniwiającego ciepła. Przyjrzała się przygotowanym ubraniom. Zdecydowała się na
wełniane spodnie od dresów i luźny sweter. Na swój widok w lustrze zaczęła się śmiać.
Wygląda jak kot w butach. Spodnie są o ćwierć metra za długie, a rękawy swetra zwisają
luźno za koniuszki palców.
To ją otrzeźwiło.
Co właściwie tu robi? Dlaczego przyjęła zaproszenie? Miała zamiar odmówić, ale w
mężczyźnie było coś, co sprawiło, że mu uległa.
Przetarła zaparowaną powierzchnię lustra i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu.
Pod oczami miała podkówki. Źle sypia i powinna coś z tym zrobić. Potrzebuje odpoczynku.
Musi przemyśleć...
– Mirando?
Jego głos po drugiej stronie drzwi wyrwał ją z zamyślenia tak nagle, że aż podskoczyła.
– Mogę wejść?
– Tak. Już się ubrałam.
Na jego widok serce jej podskoczyło. Taki mężczyzna musi przykuwać uwagę wszystkich
kobiet, i to nie tylko ze względu na widoczną siłę i sprawność fizyczną. Przebrał się w obcisłe
czarne dżinsy i niebieski sweter podkreślający błękit oczu. Wilgotne włosy świadczą o tym,
że wziął prysznic. Widocznie w domu jest jeszcze jedna łazienka.
Spojrzał na nią taksująco, a ona poczuła, że się czerwieni. Potem stwierdziła pulsowanie
płynnego ciepła gdzieś wewnątrz swojego ciała. Nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś
podobnego.
Mężczyzna przejechał dłonią po karku i zauważył z lekkim rozbawieniem:
– Nie mamy takiego samego rozmiaru.
– Nie szkodzi. – Podciągnęła rękawy. Ubranie ukrywa przed jego wzrokiem wszystko, co
chciała schować.
Nie miała ochoty na tłumaczenia.
– Podwiń nogawki, żebyś nie skręciła karku na schodach – poradził jej, wyciągając
kolejny ręcznik ze stosu czystych rzeczy. – Chodźmy. W salonie pali się ogień w kominku.
Będziesz mogła wysuszyć włosy.
Posłusznie poszła za nim, rozglądając się ciekawie. Dom jest ogromny, pomyślała z
zazdrością. Przestronny i piękny. Lśniące parkiety, puszyste dywany, wielkie okna. Całość
była stylowa i przyjazna.
– Moja siostra jest dekoratorką wnętrz – wyjaśnił, podchwytując jej spojrzenie. – Nie
mogła się oprzeć pokusie i urządziła mój dom. To się nazywa nadopiekuńczość.
– Masz szczęście. – Wiele by dała za to, by mieć równie troskliwe rodzeństwo, nawet
gdyby oznaczało to wtrącanie się do jej życia.
Okna salonu wychodziły na ogród i trawnik opadający aź do brzegu jeziora. Mgła
podniosła się, śnieg przestał prószyć i w oddali widać było góry, śnieżne i majestatycznie
piękne.
W kominku trzaskał ogień. Miranda poczuła nieodpartą pokusę, by położyć się przed nim
na puszystym owalnym dywaniku i mruczeć z ukontentowania jak kot.
Trudno było uwierzyć, że ludzie żyją w takich bajkowych warunkach, pomyślała,
skierowując uwagę na obrazy zawieszone na ścianie. Wszystko to wydawało się nierealne.
Przeciwieństwo jej normalnego życia.
Jedna z fotografii na kominku przedstawiała młodego mężczyznę tarzającego się w
śniegu z dwójką rozbawionych chłopców. Trudno było nie rozpoznać jej gospodarza po
figlarnym uśmiechu, błękitnych oczach i ciemnej czuprynie. Z trudem wydobyła z siebie głos:
– Jesteś żonaty? To twoje dzieci? – Nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Dlaczego przyszło
jej do głowy, że mężczyzna taki jak on jest wolny?
– To moi siostrzeńcy. Nie jestem żonaty. – Utkwił w niej wzrok, czujny i surowy. – Jak
mogłaś pomyśleć, że zaprosiłbym cię tutaj, gdybym miał rodzinę? Czy wyglądam na
żonatego?
– Pozory mylą. – Miała nadzieję, że nie zauważy nagłego drżenia jej rąk, gdy odstawiała
zdjęcie na kominek.
Powinnam natychmiast wyjść, pomyślała, zbita z tropu nieoczekiwaną huśtawką
nastrojów. Ale sama myśl o powrocie do lodowatej sypialni z gołymi ścianami, z których
obłazi farba, wystarczyła, aby odebrać jej wszelką ochotę do ruszenia się stąd. Nie spieszyło
jej się, by wracać do siebie.
Skoro nie jest żonaty, nic nie szkodzi zostać. Nie robi nikomu krzywdy.
Tylko na jeden dzień, obiecała sobie. Potem wróci do twardej rzeczywistości.
Sofa, na której usiadła, była miękka i wygodna, człowiek zapadał się w nią z przyjemnym
uczuciem, że może zwinąć się w kłębek i zasnąć.
– To piękny pokój.
– Dziękuję. Czego się napijesz? Wina? Szampana?
– Proszę o coś bez alkoholu. Sok, może tonik.
– To przecież święta. Naprawdę nie masz ochoty na coś mocniejszego?
– Dziękuję. Czeka mnie jeszcze jazda do domu. Piłeś, nie jedź. Nawet jeśli jest to
zardzewiały przedpotopowy rower.
Uśmiechnął się i podał jej pełną szklankę.
– Gdzie jest twój dom, Mirando, i dlaczego nie świętujesz Bożego Narodzenia?
– To nie jest moja ulubiona pora roku – wykręciła się i oboje wymienili nieśmiałe
porozumiewawcze uśmieszki.
– Za dużo rodzinnego szczęścia w medialnej propagandzie?
– To nonsens. Wszystko po to, żeby ludzie uwierzyli w mit rodzinnej sielanki wymyślony
przez specjalistów od reklamy. Wystarczy poskrobać po tej błyszczącej powierzchni, a
ukazuje się zupełnie inny obraz.
– Jaki?
– Każda rodzina ukrywa swój mroczny sekret. – Sączyła napój w zamyśleniu. – Weźmy
typową familię z reklamy jogurtu.
– Zdrowi, szczęśliwi i uśmiechnięci. Dwoje dzieci i pies. Słońce zawsze świeci nad ich
głowami, a nieba nie przykrywa najmniejsza chmurka.
– Właśnie. A chcesz znać prawdę? Ojciec rodziny najprawdopodobniej ma romans z
najlepszą przyjaciółką swojej żony. Ona jeszcze o tym nie wie albo jej to nie interesuje, bo
sama prowadzi podwójne życie. Pod nieobecność męża pracuje w agencji towarzyskiej i sypia
z przygodnymi mężczyznami. Przebywanie z nim nie sprawia jej przyjemności. Wyjątkiem są
chwile, kiedy razem jedzą jogurt przed całą ekipą filmową.
W jego oczach zamigotało rozbawienie. Przechylił głowę na bok i spojrzał na nią
przekornie.
– A dzieci?
Usadowiła się wygodniej na kanapie, zastanawiając się, dlaczego tak dobrze im się
rozmawia.
– Córka jest tak nieszczęśliwa z powodu braku zainteresowania ze strony rodziców, że
regularnie wyprawia się z bandą podobnych sobie wyrostków na drobne sklepowe kradzieże.
Pali papierosy w szkolnej toalecie i zaczyna eksperymentować z narkotykami. Jej młodszy
brat jest ofiarą okrucieństwa szkolnych kolegów, ale nie zwierzył się nikomu. Nikt z bliskich
tego nie zauważył, bo są zbyt zajęci ignorowaniem się nawzajem.
Zatrzymała się, by nabrać powietrza, a on uniósł brwi pytająco. Rozbawienie ustąpiło
miejsca skupieniu.
– A pies? Wygląda jak poczciwy, dobrze ułożony labrador. Chcesz powiedzieć, że
pogryzł sąsiadkę i potrzebuje konsultacji psiego psychiatry?
– Otrzymali niejedno oficjalne upomnienie od policji, bo zanieczyścił chodnik i w nocy
szczeka głośno, budząc sąsiadów. To, że sprawia wrażenie przyjacielskiego zwierzaka, nie
znaczy, że taki jest. Psy, tak jak ludzie, potrafią cię zaskoczyć.
– To prawda. – Przyjrzał jej się badawczo. – Nakreśliłaś portret prawdziwie piekielnej
rodzinki.
– Wydaje mi się, że raczej typowej rodziny z sąsiedztwa. – Przestała się uśmiechać. –
Chciałam tylko udowodnić, że medialny obrazek rozmija się z rzeczywistością. Rodzina
rzadko bywa idealna.
– Mówisz tak z doświadczenia?
Nagle uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo. Odsłoniła się bardziej, niż zamierzała.
Powoli obracał szklankę w palcach, wpatrując się w wirujący płyn.
– Zgadzam się, że życie rodzinne nie jest proste i łatwe – rzekł z namysłem. – Zgadzam
się też, że niełatwo znaleźć właściwego partnera i wspólnie pokonywać trudności. Sporo ich
piętrzy się przed ludźmi w dzisiejszym zabieganym, nastawionym na sukces i konsumpcję
świecie. Myślę też, że każdy ma trochę inną definicję szczęścia i czego innego poszukuje.
Dlatego tak ważne jest znaleźć drugą osobę, która podzielałaby twój sposób myślenia i z którą
można by wspólnie odnaleźć szczęście.
– Naprawdę sądzisz, że to możliwe? – Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Dlaczego nie?
– To romantyczna wizja związku.
– Nie zgadzam się. Myślę, że bardzo realistyczna.
– Wiara w rodzinne szczęście nie jest realistyczna.
– Najwyraźniej nie spotkałaś nigdy szczęśliwych par.
– Ty też. Nie możesz sądzić po pozorach. Musisz być w środku, żeby poznać prawdę.
Masz pewnie przyjaciół, którzy sprawiają wrażenie szczęśliwych. To nic nie znaczy.
Zmarszczył lekko brwi i dziwny cień przemknął po jego twarzy.
– Mam przyjaciół, którzy są szczęśliwi. I wiem o tym dobrze.
– Skąd ta pewność? Nie jesteś z nimi, kiedy zostają sam na sam. Co możesz wiedzieć o
kłótniach, które toczą w zaciszu sypialni?
– Nic, ale wiem wiele na temat kłótni, które toczą publicznie – zauważył sucho i sięgnął
po butelkę, żeby sobie dolać. – Ona jest Irlandką, a on Hiszpanem. Powiedzieć, że ich
małżeństwo jest burzliwe, i tak będzie eufemizmem. Ale uwierz mi, trudno o szczęśliwszych
ludzi. To, co innych by wystraszyło, znakomicie zdaje egzamin w przypadku tej pary.
Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem o konieczności znalezienia swojej połówki,
człowieka, który podobnie jak my rozumie i przeżywa świat. Szczęście jednej pary jest
piekłem innej.
Miranda poczuła zimny dreszcz. Wiedziała wystarczająco dużo o piekle. Zapadła cisza, a
potem sprężyny kanapy ugięły się, gdy usiadł obok.
– Opowiedz mi o sobie. O czym w tej chwili myślisz?
– O niczym szczególnym. – Powiedziała już wystarczająco dużo. Podała mu pustą
szklankę. – Jeśli jesteś takim romantykiem, czemu się do tej pory nie ożeniłeś?
– Nie jestem pewien, czy naprawdę jestem romantyczny. Nie mam żony, bo jestem
bardzo wybredny, jeśli chodzi o osobę, z którą miałbym dzielić życie.
Mgiełka w jego oczach na chwilę odebrała jej dech. Ze złością przywołała się do
porządku. Już raz straciła głowę dla człowieka z uroczym uśmiechem i gładką wymową. Nie
zamierzała ponawiać tego błędu.
– W moim odczuciu największym problemem jest rozziew między oczekiwaniami a
rzeczywistością. Wszyscy ludzie mają wady. Jeśli się spodziewasz, że twoja rodzina będzie
ich pozbawiona, jesteś skazana na rozczarowanie.
– Możliwe. – Przypomniała sobie nagle, że nic o nim nie wie. – Czy zdajesz sobie
sprawę, że nawet nie spytałam o twoje imię?
– Jake. Jake Blackwell. – Uśmiechnął się. Pasuje do niego, pomyślała z aprobatą.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mnie w górach, Jake.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze jest mieć towarzystwo w czasie świąt.
Obiecaj mi tylko, że nie wybierzesz się więcej w góry bez odpowiedniego wyposażenia i
samotnie.
– Mogę coś zrobić w sprawie ekwipunku, jednak nie mam wpływu na znalezienie
doświadczonego przewodnika. Niedawno się tu przeniosłam i nikogo jeszcze nie znam.
– Znasz mnie. – Ciche stwierdzenie zawisło w powietrzu.
Coś w jego oczach spowodowało, że serce jej zadrżało. Opanuj się, upomniała sama
siebie. Zdrowy rozsądek jest ważniejszy niż wzajemna chemia.
– Jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do roboty niż holowanie po górach kompletnej
nowicjuszki.
– Niezupełnie. – Zaśmiał się. – Ilekroć będziesz miała ochotę na górską wędrówkę,
chętnie będę twoim przewodnikiem.
– Dziękuję – odparła, nie patrząc mu w oczy. Nie chciała przyznać, że już się więcej nie
spotkają.
Jest to zupełnie wykluczone. Jej życie wystarczająco się skomplikowało i do tej pory nie
wie, czy uda się poskładać je w zborną całość. Zresztą z jego strony były to tylko
grzecznościowe deklaracje wobec świątecznego gościa.
– Czas na posiłek – zadeklarował. – Pobuszuję w kuchni i przygotuję coś na ząb, a potem
wyciągniemy się na kanapie i będziemy oglądać usypiająco nudny program telewizyjny.
Wkrótce przyniósł świąteczne dania i włączył telewizor. Więcej jednak rozmawiali, niż
oglądali. Miranda nie mogła się nadziwić, jak szybko mija czas.
Powinna już pójść, myślała niechętnie, ale jakoś trudno jej było się do tego zebrać. Nie
miała ochoty wracać do zimnego łóżka w wynajmowanym mieszkanku, w którym czuła się
źle i samotnie. Jedyną zaletą był niski czynsz, a w tej chwili to jest dla niej najważniejsze.
Kiedy Jake poszedł do kuchni po dokładkę różnych specjałów, przerzucała bezmyślnie
kanały, aż trafiła na ogłoszenie fundacji organizującej pomoc dla sierot. Z ekranu patrzyły na
telewidzów smutne oczy, a głos narratora informował, że to jedno z wielu dzieci czekających
na adopcję, które kolejną Gwiazdkę spędza bez rodziców.
Łzy zapiekły ją w oczach. Zamrugała ze złością powiekami. Co u licha się z nią dzieje?
Doskonale zna odpowiedź. Wie, jaki jest powód niestabilności emocjonalnej, która ją tak
denerwowała, ale wcale nie było jej z tym łatwiej.
– Płakałaś. Wyglądasz tak smutno. Coś się stało? – spytał z niepokojem Jake. Postawił na
stole tacę z ciastkami bakaliowymi i przysiadł obok niej.
Zawstydziła się swojego braku samokontroli i zmusiła do uśmiechu, niezadowolona, że
zobaczył ją w tym stanie.
– Nie płakałam. Jestem tylko zmęczona. – Po części było to prawdą. – Powinnam pójść
do domu.
– Z pewnością nie wyjdziesz stąd, zanim nie skosztujesz tych babeczek. A jeśli myślisz,
że wypuszczę cię w tym stanie, to mnie jeszcze nie znasz. Jest wcześnie. Mamy mnóstwo
czasu. Bardzo bym chciał, abyś mi szczerze powiedziała, co ci jest. Czy to świąteczna
depresja, czy coś innego?
– Nie. To zwykła głupota. – Mimo jej wysiłków z oczu znowu poleciały łzy. Przyciągnął
ją do siebie i przytulił.
Miał twarde mięśnie i emanował siłą i bezpieczeństwem. Trochę mimowolnie Miranda
pozwoliła sobie na moment słabości i luksus wsparcia się na cudzym ramieniu. Tylko na
chwilę, obiecała sobie. Nic złego się nie stanie.
Odsunął ją delikatnie i podniósł palcami jej brodę.
– Jesteś niewiarygodnie piękna.
Niski, zachrypnięty głos przejął ją dreszczem. Serce waliło jej w piersiach, gdy zatopiła
wzrok w błękicie jego oczu.
Uciekaj, Mirando, powtarzał jej wewnętrzny głos, ale nie była w stanie się ruszyć.
Jego wzrok osunął się na jej wargi. Jack wolno pochylił nad nią głowę, po czym ją
pocałował. Najpierw delikatnie, muskając tylko usta, później odważniej, smakując ją i kusząc.
Zamknęła oczy. Świat wirował wokół, a potem miała wrażenie, że spada i nie może się
zatrzymać. Słyszała tylko pulsowanie własnej krwi.
W całym dorosłym życiu nie czuła się tak jak w tej chwili. Nie pamiętała już, dlaczego
płakała. Nie pamiętała o niczym innym.
– Och. Co ty... Powinnam już iść – mamrotała w złudnej próbie odzyskania kontroli nad
sytuacją.
– Zostań. – Jego oddech musnął jej policzek. – Zostań na noc. Spędźmy razem jutrzejszy
dzień. Nie musisz nigdzie iść.
Odbierała go wszystkimi zmysłami. Nie chciała tego czuć. Uczucia oznaczają, że jest
bezbronna, a to prowadzi tylko do bólu.
– Jutro pracuję. Muszę wracać do domu – broniła się bez przekonania.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby domem koszmarnej nory z wilgotnymi
zaciekami na ścianach i zadeptanym chodnikiem na podłodze.
– Jutro – szeptał, szukając znowu jej ust. – Wrócisz do domu jutro.
Gdzie nauczył się całować tak, jakby świat miał się skończyć? Jego pocałunki przenosiły
ją w zupełnie inne miejsce. Znikały czynszowe kamienice z chodnikami zamiast dywanów i
ich gburowaci właściciele. Spowijał ją zmysłowy obłok erotycznej obietnicy. Wszystko nagle
wydawało się idealne, nawet jeśli rzeczywistość jest najdalsza od ideału.
– Na górę – poprosił Jake, próbując ściągnąć z niej sweter. Nagle zamarła i pokręciła
głową. Nie może mu na to pozwolić. Nie chce, by się zorientował.
– Nie możemy.
– Dlaczego? Przecież nikt na ciebie nie czeka. Jego ręce były takie ciepłe, gdy pieścił
delikatnie jej plecy. Odepchnęła go od siebie.
Chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie. Dlaczego pojawił się w jej życiu teraz, kiedy
absolutnie nie ma dla niego miejsca?
– Zapewne powinienem cię przeprosić – wyszeptał jej do ucha. – Ale nie będę tłumaczył
się z czegoś, co było dobre i właściwe.
Przygryzła wargi i czekała, aż serce przestanie jej walić w piersiach.
– Przyniosłeś przed chwilą ciastka, czy mi się tylko wydawało?
– Chcesz zmienić temat? – spytał z niedowierzaniem.
– Tak. – Mogła sobie tylko życzyć, żeby nie patrzył na nią tak prowokująco, bo gubiła
wątek. – Jestem głodna.
– Jak na drobną kobietkę masz monstrualny apetyt – skomentował, podając jej talerz. –
Można by pomyśleć, że nie jadłaś od miesiąca. Zaśmiała się i wzięła dokładkę.
– Pyszne. Sam piekłeś?
– Nie żartuj. Jestem tylko mężczyzną. Radzę sobie w kuchni, ale pieczenie ciastek z
bakaliowym nadzieniem przerasta moje możliwości. Zawdzięczamy to danie uprzejmości
mojej siostry. Podczas ostatniej wizyty napełniła lodówkę w kuchni.
– To ta, która jest matką dzieci z fotografii?
– Tak. Ma na imię Jessica.
Miranda westchnęła. Wiele by dała za siostrę, która przed świętami przywozi smakołyki
własnej roboty.
Zjadła kolejne dwie babeczki i zdecydowała, że następna dokładka stanowiłaby grzech
obżarstwa, więc opadła na kanapę, rozkosznie przejedzona i rozleniwiona.
– Pięć minut – zdecydowała, przymykając oczy. – Polezę pięć minut i pójdę do domu.
Ale zanim skończyła mówić, zapadła w głęboki sen.
ROZDZIAŁ TRZECI
Telefon wyrwał go z cudownego snu, w którym miękkie usta darzyły go pocałunkami, a
jedwabiste włosy przysłaniały świat. Protestując pod nosem, sięgnął po słuchawkę.
– Doktor Blackwell?
Rozpoznał głos starszej położnej z porodówki i z miejsca oprzytomniał.
– Ruth?
Rozejrzał się wokół i w tym momencie uświadomił sobie, że jest sam. Gdzie się podziała
Miranda? Zasnęła na kanapie, więc przykrył ją kocem i sam także się zdrzemnął. Ale teraz nie
było po niej śladu. Słabe zimowe słońce prześwitywało przez okna, a on uświadomił sobie, że
jest już ranek.
– Jestem, jestem – odrzekł, gdy ze słuchawki popłynął potok słów. – Co się dzieje?
– Mamy tu zupełny koszmar. Przed chwilą przyjęliśmy kobietę, która zamierzała rodzić w
domu. To jej piąte dziecko. Poprzednie urodziła przez cesarskie cięcie.
– Piąte dziecko? Cesarskie? – upewniał się, jeszcze zaspany. Przeciągnął się, by
rozprostować nogi. Od studenckich czasów nie spał na kanapie. – To nie jest dobra
kandydatka do porodu domowego.
– W dodatku nie zarejestrowała się u żadnej położnej – powiedziała Ruth wyraźnie
zdegustowana. – Przyjechała na święta do rodziców męża i teściowa zmusiła ją do zgłoszenia
się na oddział położniczy. Strasznie trudna pacjentka. Rozhisteryzowana. Nienawidzi szpitali.
Nie ufa lekarzom. Udało mi się namówić ją na zbadanie rytmu serca płodu i jestem
zaniepokojona lekką arytmią. Wesołych świąt, Jake.
– Coś jeszcze?
– Ale to ci się nie spodoba.
– Pierwsza wiadomość też mi się nie spodobała. Mów.
– Lucy Knight odeszły wody.
– Do diabła, to dopiero trzydziesty czwarty tydzień. Kiedy to się stało?
– Zadzwoniła rano. Jest już na miejscu. Doktor Hilton robił obchód i chciał ją obejrzeć,
ale powiedziałam, że jesteś w drodze.
– Dziękuję. Jesteś nieoceniona.
Taki kolega jak Edgar Hilton to wątpliwa korzyść. Był szanowanym położnikiem i
autorem licznych publikacji, ale znany był też z ingerowania w proces porodu niezależnie od
tego, czy istniała taka potrzeba, czy nie. Jake często spierał się z nim na ten temat.
– Ma skurcze? – Z telefonem przy uchu poszedł do kuchni, słuchając wyjaśnień położnej.
– Proszę ją monitorować. Będę tak szybko, jak to tylko możliwe.
Nigdzie nie było śladu Mirandy. Kiedy wyszła? W nocy czy rano? Ta kobieta
zaintrygowała go bardziej niż jakakolwiek inna. A teraz zniknęła jak sen. Czy był zbyt
natarczywy? Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Nie wziął adresu i telefonu, przekonany, że
będzie na to czas. Nie przewidział, że odejdzie bez słowa.
Niech to diabli!
Teraz musi pojechać do szpitala, by nie zostawiać swojej pacjentki na łasce Edgara
Hiltona. Nie podobała mu się też historia o wieloródce, która po cesarskim cięciu planowała
poród domowy. Zapowiadał się męczący dzień.
Przed domem stwierdził, że zardzewiały rower zniknął, a za wycieraczką jego samochodu
była zatknięta kartka z jednym słowem: „Dziękuję”.
Dziękuję za co? Za ratunek? Za pocałunki?
Żadnego nazwiska, telefonu, adresu.
Miranda.
Drugi raz w życiu zdarzyła mu się taka spontaniczna i silna fascynacja kobietą. Pierwszą,
wiele lat temu, była Christy. Stracił już nadzieję, że ponownie przeżyje oszałamiające i
cudowne uczucie zauroczenia. Do wczoraj.
Wszystko w Mirandzie go pociągało. Chodziło nie tylko o erotyczną atrakcyjność.
Zawsze uważał, że rozumie kobiety, tymczasem ona była zupełnie nieprzewidywalna.
Okazała siłę i odwagę w sytuacji, w której inne kobiety wpadłyby w panikę. Wygłaszała
cyniczne opinie o sprawach, które inne kobiety prowokują do demonstrowania ich
wrażliwości i uczuciowości. Rozmowa w górach świadczyła o tym, że nie ma bliskiej
rodziny, ale ludzie na ogół mają krewnych. Czyżby się z nimi pokłóciła? Zmarszczył brwi,
zgniótł kartkę i schował ją do kieszeni.
Postanowił odnaleźć Mirandę. Wyjaśnić źródło jej tajemniczości. Co skrywa i przed
czym się ukrywa? Czego się boi?
Odnajdzie ją, obiecał sobie, gdy zatrzymał samochód na szpitalnym parkingu.
Jest skomplikowaną osobą, ale między nimi nawiązało się coś silnego i spontanicznego.
Nie zamierzał tak łatwo zrezygnować.
Kilka minut później był już na oddziale położniczym. Ruth uśmiechnęła się na powitanie.
– Nowa fryzura? – zapytał, wskazując na błyszczącą zapinkę we włosach.
– Odświętna. I nie zamierzam się przejmować sarkastycznymi uwagami. Macie szczęście,
że staram się przynajmniej wyglądać uroczyście, zamiast siąść i płakać nad tym
pandemonium, z jakim mamy do czynienia.
– Czy ja bywam sarkastyczny? – zdziwił się Jake. Podniósł brwi na widok sterty
papierów na swoim biurku. Nie było go tylko jeden dzień. Skąd się wzięła taka masa
formularzy do wypełnienia? – Jak się czuje Lucy?
– Jest przerażona. Jej poprzednia ciąża zakończyła się urodzeniem martwego dziecka.
Długo nie mogła dojść do siebie. Boi się powtórki.
– Skoro odeszły wody, należy się spodziewać, że rozpocznie się poród. Jaka jest sytuacja
z łóżkami?
– Mam gotowy pokój. Sprawdziłam wcześniej, bo wiedziałam, że o to spytasz.
– Jestem taki przewidywalny?
– Jesteś taki przewidujący. Dlatego jesteś świetnym położnikiem. Każdą kobietę
traktujesz jak osobę, nie jak przypadek.
– Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie. Jak sytuacja z personelem? – Wiedział, że
cały szpital został zdziesiątkowany przez grypę i oddział położniczy nie różnił się pod tym
względem od innych.
– Panujemy nad sytuacją. Mamy nową położną na zastępstwo. Przemiła dziewczyna.
Uśmiechnięta i spokojna. Zostanie z nami jakiś czas.
– To dobrze. Lucy potrzebuje zrównoważonej położnej.
– Chciałaby, aby poród odbył się siłami natury.
– Wszyscy tego chcemy – westchnął Jake. – Uważam zresztą, że każde dziecko powinno
przychodzić na świat w ten sposób.
– To odkrywcze w ustach położnika – uśmiechnęła się Ruth.
– Nie wiem, czemu oczekujesz, że będziemy sobie przysparzać roboty – odrzekł.
– Chciałam tylko powiedzieć, że świetnie się pracuje z kimś, kto nadaje na tych samych
falach. Lucy też to czuje. Wystarczyła informacja, że wkrótce będziesz, by ją uspokoić.
Umieściłam ją w jedynce, bo są tam najbardziej domowe warunki. Nie krwawi, ale ma
niepokojące skurcze i bóle.
– Mąż jest z nią?
– Oczywiście. I denerwuje się bardziej niż żona.
– To zrozumiałe.
– A przy okazji, jak minęły ci święta?
Przez moment Jake widział przed sobą piękną tajemniczą nieznajomą z burzą ciemnych
włosów i delikatnymi wargami, które smakowały równie słodko, jak wyglądały.
– Interesująco.
– To znaczy? – spytała zdziwiona Ruth.
– Interesująco – powtórzył, pchnął drzwi do porodówki i stanął w miejscu, nie wierząc
własnym oczom. Przy łóżku siedziała Miranda i mówiła coś do Lucy.
Jego Miranda.
Przez chwilę myślał, że padł ofiarą halucynacji. Te same hebanowe włosy, blade policzki
i różowe usta.
Usta, które zdążył tak dobrze poznać.
Przez chwilę patrzył na nią bezmyślnie, starając się pojąć, skąd się tu wzięła. Nie mówił
jej, gdzie pracuje, więc nie mogła przyjść w ślad za nim.
– Oto Miranda Harding. – Wyraz twarzy Ruth świadczył o tym, że zarejestrowała szok
odbity na jego twarzy. – Jest położną i zastępuje nieobecny personel.
Położną? Miranda jest położną?
– Witaj, Mirando. – Udało mu się powstrzymać od zgryźliwego komentarza i z
satysfakcją zauważył rumieniec na jej policzkach. Nie jest zadowolona z tego spotkania.
Przygryzł wargi. Oczywiście, nie spodziewała się go tutaj spotkać. Gdyby wiedziała,
pewnie nie zadałaby sobie tyle trudu, by wymknąć się po kryjomu, nie zostawiając nawet
numeru telefonu. Będą musieli porozmawiać, obiecał sobie w duchu. Im szybciej, tym lepiej.
– Mirando, doktor Blackwell jest jednym z naszych lekarzy – przedstawiła go Ruth,
bacznie obserwując jego twarz. – Prowadzi ciążę Lucy.
Miranda odchrząknęła, ale to Lucy zaczęła mówić i napięcie między nimi stało się sprawą
drugorzędną.
– Panie doktorze, przykro mi, że wyciągnęłam pana z domu w czasie świąt. Na pewno
chciał pan być z rodziną.
– Niech się pani nie przejmuje, Lucy. Zjadłem swój świąteczny obiad i zrealizowałem
plan na ten rok. W zeszłym tygodniu czuła się pani świetnie. Kiedy zaczęły się problemy?
– W Wigilię robiłam jeszcze ostatnie zakupy w towarzystwie mojej mamy i miałam
lekkie bóle, ale nie przywiązywałam do nich wagi. Natomiast dziś rano odeszły mi wody.
– Były skurcze?
– Żadnych od Wigilii. Wczoraj leniuchowaliśmy, zjadłam za dużo indyka i wcześnie
położyłam się spać. Dzisiaj rano w łazience nagle trysnęło ze mnie na podłogę. Czułam się
taka bezradna i zakłopotana. – Przygryzła wargę i spojrzała na niego przerażonymi oczami. –
To niedobrze, prawda? Dziecko będzie wcześniakiem?
– Prawdopodobnie. Spróbujemy przetrzymać je w macicy, dopóki się da. Tymczasem
zrobimy zastrzyk, który powinien ułatwić dziecku oddychanie, jeśli urodzi się przedwcześnie.
Obawiam się, że będzie pani musiała zostać w szpitalu, żebyśmy mogli przeprowadzić
konieczne badania. – Zwrócił się do Mirandy sucho i oficjalnie. – Proszę zaraz zrobić
zastrzyk dwunastu miligramów betametazonu. Zatrzymamy pacjentkę na oddziale.
Unikała patrzenia mu prosto w oczy.
– Oczywiście. Czy mogę prosić o wpisanie polecenia do karty pacjentki?
Dlaczego na niego nie patrzy? Nie zrobili nic poza pocałunkami. Czy to tłumaczy jej
wyraźne zakłopotanie? Wpisał nazwę leku i podał kartkę Mirandzie.
– Nie będzie pan wywoływał porodu? – spytała Lucy.
– Na razie nie – odrzekł Jake. – Jeśli przetrzymamy jeszcze tydzień, będzie to z korzyścią
dla dziecka. Lepszy tydzień w łonie matki niż w inkubatorze.
Lucy kiwnęła głową z wymuszoną odwagą.
– Dobrze.
Usłyszał drżenie w je} głosie i przysiadł obok niej. Ręce miała kurczowo zaciśnięte.
Delikatnie zamknął je w swoich dłoniach.
– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Wiem, że się pani martwi, ale nie spuszczę z pani
oka, póki się nie upewnię, że nic złego się nie stanie. Tymczasem proszę odpoczywać. –
Ponownie zwrócił się do Mirandy, która stała, odwrócona do niego plecami. – Chciałbym
jeszcze zrobić USG.
– Chodź, Mirando, pokażę ci, gdzie mamy ultrasonograf – poleciła Ruth.
Jake obserwował Mirandę, zaskoczony, dlaczego odwróciła się do niego plecami. Gdy w
końcu stanęli twarzą w twarz, powód okazał się całkowicie oczywisty. Spojrzał na jej
zaokrąglony brzuch i z wysiłkiem wciągnął powietrze.
– Położne też bywają w ciąży. Przyszłe matki uwielbiają to. Mogą się wymieniać
doświadczeniami. Miranda jest w szóstym miesiącu, ale zgodziła się pracować w pełnym
wymiarze – wtrąciła Ruth.
Jake poczuł, że twarz mu kamienieje.
Jego Miranda jest w ciąży.
Jakim cudem niczego nie zauważył? Przecież jest ginekologiem położnikiem. Codziennie
ma do czynienia z ciężarnymi kobietami. Gościł we własnym domu dziewczynę w szóstym
miesiącu i nawet tego nie spostrzegł?
Dobra robota, Jake. Tak trzymać. Wszystkie objawy miał jak na tacy. Jej nadmierny
apetyt, wyraźne zmęczenie i senność, niespodziewany płacz bez wyraźnego powodu...
Ale co właściwie robiła sama w górach w Boże Narodzenie? I dlaczego się z nim
całowała, skoro nosiła pod sercem dziecko innego mężczyzny?
Był wściekły na siebie, a jeszcze bardziej na nią. Myślał, że jest piękna, tajemnicza i
pociągająca. Okazała się uwodzicielką bez skrupułów. To tłumaczyło cyniczne uwagi na
temat rodzinnego życia. Najwyraźniej pojęcie odpowiedzialności jest jej obce.
– Czy myśli pan, że dziecku nic nie będzie? Niespokojny głos Lucy wyrwał go z
zamyślenia.
Jake wziął się w garść i uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Sprawdzimy wszystko i będziemy monitorować panią i dziecko. Dobrze będzie, jeśli
zmartwienia zostawi pani mnie. W końcu za to mi płacą.
Miranda wróciła z ultrasonografem. Na jej widok Jake odczul nagłą potrzebę, by
wyciągnąć ją na korytarz i natychmiast zażądać wyjaśnień. Niestety, trzeba z tym poczekać na
stosowną okazję. Musi z nią porozmawiać, czy jej się to będzie podobało, czy nie.
Gdzie był ojciec jej dziecka, kiedy spędzała z nim Boże Narodzenie? Pokłócili się?
Musiał umierać ze zdenerwowania. Przynajmniej on nie mógłby znaleźć sobie miejsca, gdyby
jego dziewczyna czy żona zniknęła bez uprzedzenia.
Oczy Jake’a ześliznęły się na jej kształtny okrągły brzuszek i znowu zadał sobie pytanie,
jakim cudem nie zauważył go wcześniej. Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie
luźną kurtkę, którą zmieniła szybko na obszerną bluzę, przynajmniej sześć numerów za dużą.
Wystarczająco obszerną, by ukryć ciążę. Dlaczego kryła się ze swoim stanem?
Jake z wysiłkiem skoncentrował się na badaniu. Posmarował skórę śliskim
fizjologicznym żelem i przesunął przetwornikiem po zaokrąglonym brzuchu pacjentki.
Przyjrzał się uważnie obrazowi na ekranie.
– Nie ma powodu do obaw. Dziecko jest w dobrym stanie, ale i tak chcę mieć na panią
baczenie – oznajmił i wytarł jej brzuch papierowym ręcznikiem.
– To świetnie. Bo najchętniej zatrzymałabym pana do porodu w tym pokoju – wyznała
Lucy.
Jake przykrył pacjentkę kołdrą.
– Proszę się nie martwić – powiedział serdecznie i zwrócił się do Mirandy. – Chcę być
informowany, gdyby coś się zmieniło w odczytach. Wrócę tutaj, ale teraz muszę zobaczyć
drugą pacjentkę.
– Ulokowałam Gail pod dwójką – oznajmiła Ruth. Jake widział po zachowaniu położnej,
że spodziewa się problemów w trakcie tego badania. W chwili, gdy wszedł do gabinetu, jego
przypuszczenia się potwierdziły. Mężczyzna i kobieta siedzieli w milczeniu, ale atmosfera
była ciężka. Mąż kręcił się bezsilnie, a pacjentka opierała się o poduszkę, blada i spocona. Na
widok Jake’a wyraźnie zesztywniała.
– Chcę jasno powiedzieć, że jestem tu wbrew mojej woli i nie życzę sobie lekarskiej
interwencji.
– Nazywam się Jake Blackwell i jestem lekarzem położnikiem – odrzekł spokojnie. –
Słyszałem, że planowała pani poród domowy. Rozumiem, że pobyt w szpitalu jest dla pani
nieprzyjemnym szokiem.
– Urodziłam troje dzieci w domu i jedno w szpitalu. – Nagły grymas na jej twarzy
świadczył o bolesnym skurczu. Po chwili podjęła wątek. – Nie chcę powtarzać tego
doświadczenia. Wszędzie ekrany i mechaniczne odgłosy maszyn. Natura tak tego nie
zaplanowała.
– Zgadzam się z panią – potwierdził Jake. – Należy pozwolić działać siłom natury, chyba
że dzieje się coś, co zagraża życiu matki lub dziecka. Czasem niestety interwencja lekarza jest
konieczna. – Odwrócił się do Ruth i spojrzał pytająco. – Chciałbym zobaczyć wszystkie
wyniki badań.
– Dostałam je z rejonowego szpitala – szepnęła Ruth. – Przyślę tu Mirandę. Myślę, że jej
obecność dobrze wpłynie na pacjentkę.
Jake uważnie przyjrzał się podanym wydrukom. Odłożył je i z uwagą spojrzał na Gail,
wiedząc, że musi taktownie przeprowadzić tę rozmowę.
– Uważam, że moim pacjentkom należy się uczciwa i pełna informacja, więc nie będę
niczego przed panią ukrywał.
– Chce pan wywołać poród, żeby zwolnić łóżko dla kolejnej nieszczęsnej kobiety – rzekła
z otwartą wrogością.
– Nigdy nie przyspieszałem porodu sztucznie, jeśli życie dziecka nie było zagrożone –
odparł spokojnie. W tym momencie do pokoju weszła Miranda. – Z pewnością nigdy nie
posunąłbym się do tego, bo tak jest wygodniej personelowi albo potrzebne jest łóżko. Nie
zamierzam tego robić teraz ani nigdy.
– Mam w domu troje dzieci, które urodziłam bez lekarza. – Jej głos był na pograniczu
histerii, a mąż położył jej rękę na plecach, by się uspokoiła. – Przy czwartym miałam
przodujące łożysko i zrobili mi cesarskie cięcie. Co za partacze! Przyplątało się zakażenie i
ciężko to odchorowałam.
– Biedactwo! – Miranda pospiesznie przeszła przez pokój. – Świetnie rozumiem, czemu
tym razem chciała pani uniknąć szpitala. Musi się pani bardzo bać.
Jake spojrzał na nią z uznaniem. Pod pozorami kłótliwości i trudnego charakteru
zobaczyła przerażoną kobietę.
– Rozumiemy, że złe doświadczenia spowodowały uraz do porodu w szpitalu. Bardzo mi
przykro. To duża trauma.
– To był koszmar. – Gail spojrzała na swojego męża. – Nie powinnam być w szpitalu. I
nie byłabym, gdyby moja teściowa mnie do tego nie zmusiła.
– Nie chciała, żebyś rodziła w kuchni na podłodze – tłumaczył cierpliwie mąż, z
zakłopotaniem skubiąc sweter, jakby go uwierał pod szyją.
– Doprawdy bardzo mi przykro, że sprawiam wam wszystkim kłopot, ale teraz chcę już
iść do domu!
Miranda objęła ją za ramiona.
– Proszę, Gail, niech pani wysłucha doktora Blackwella. Obejrzy panią i przedstawi
swoje propozycje. Nikt nie będzie podejmował decyzji wbrew pani woli.
– Urodziłam troje dzieci w domu. Proszę podać mi jeden powód, dla którego powinnam
tu zostać! – GJos kobiety znowu podniósł się histerycznie.
– Cesarskie cięcie wykonane przy ostatniej ciąży stwarza niebezpieczeństwo, że blizna się
rozejdzie. To pierwszy powód. Drugim jest arytmia serca pani dziecka. Tutaj możemy wam w
każdej chwili pomóc.
– Nierównomierności w pracy serca pewnie występują często – odparowała Gail
wyzywająco – tylko przy porodach domowych nie widać ich na monitorze. A dziecko i tak
rodzi się zdrowe.
– Czasem tak jest – potwierdził Jake – ale nie zawsze. Chce pani wziąć na siebie ryzyko?
Proszę tylko, żeby pozwoliła pani Mirandzie na monitorowanie pracy serca płodu, żebym
upewnił się, jak reaguje na skurcze porodowe.
– A potem przy pierwszej sposobności zawleczecie mnie do sali operacyjnej i pokroicie,
bo tak wam wygodniej!
– Dużo rzadziej uciekam się do cesarskiego cięcia niż statystyczny położnik w naszym
kraju. Ale ja też nie będę narażał dziecka tylko po to, by mieć wyższy wskaźnik naturalnych
porodów. Nie mogę pani obiecać, że nie wykonam operacji, jeśli uznam ją za niezbędną. Ale
z pewnością skonsultuję z panią tę decyzję. Jeśli nie będzie żadnych przeszkód, poród może
się odbyć w tym pokoju. To nie jest dom, ale z pewnością zrobimy wszystko, żeby mogła się
pani zrelaksować.
Gail zawahała się. Popatrzyła na niego, potem na swojego męża, zmęczonego,
zdenerwowanego i całkowicie wytrąconego z równowagi.
– Sama już nie wiem – powiedziała niepewnie. – Czy rzeczywiście coś może dziecku
grozić?
– Nie mogę tego rozstrzygnąć bez dalszej obserwacji.
– Zostanę. Przynajmniej na razie – zgodziła się niechętnie. – Ale nie chcę, żeby się tu
kręciły tłumy praktykantów, którzy będą patrzeć na mnie jak na królika doświadczalnego.
– Będę tylko ja. Może pani na mnie liczyć przez cały czas – zapewniła uspokajająco
Miranda.
– Już to słyszałam – odparła Gail z goryczą. – Obie wiemy, że jeśli mój poród będzie
trwał dłużej niż pani zmiana, przyjdzie tu inna położna. W poprzednim szpitalu zmieniły się
aż trzy.
– Tym razem tak nie będzie. Nie odejdę od pani, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat.
Obiecuję.
Gail zaśmiała się z niedowierzaniem.
– Jest pani w ciąży. To drugi dzień świąt. Na pewno czeka na panią rodzina. Wystarczy,
że ma pani dyżur, a co dopiero godziny nadliczbowe.
– Obiecałam, że zostanę z panią do końca porodu. A teraz chciałabym, żeby się pani
wygodnie ułożyła i pozwoliła mi na monitorowanie serca dziecka.
Jake żałował, że Gail nie była bardziej obcesowa w swoich pytaniach. Może usłyszałby
Sarah Morgan Zimowy wieczór
ROZDZIAŁ PIERWSZY Sama skomplikowała sobie życie. Miranda siedziała na skale, pogrążona w niewesołych myślach. Wpatrywała się w oblodzone jezioro, obojętna na fakt, że palce rąk i nóg drętwieją jej z zimna. Wokół niej wznosiły się góry otulone śmiertelnym całunem lodu i śniegu, ale pozostawała obojętna na ich piękno. Ważniejsze było, że mogła się tu schronić przed błyszczącymi świątecznymi dekoracjami i innymi oznakami powszechnej radości. Tutaj, w lodowej głuszy Krainy Jezior, Boże Narodzenie oznacza kilka godzin dziennego światła bez żadnego symbolicznego znaczenia. Nie powinna płakać. Minęło sześć miesięcy. Sześć długich miesięcy. To wystarczająco dużo czasu, by przestać opłakiwać przeszłość i zacząć żyć na nowo. Najwyższa pora, aby się rozgrzeszyć za niewybaczalną głupotę i naiwność. Wydawało jej się, że świetnie sobie radzi. Jest niezależna, dobrze zorientowana w ciemnych stronach ludzkiej natury. Najwyraźniej się myliła. Zaśmiała się gorzko. Została oszukana i porzucona. Była tak niemądra i łatwowierna! A teraz nienawidzi samej siebie za to, że dała się nabrać. Pociągnęła nosem i roztarta lodowate policzki przemarzniętymi palcami. Rozczulanie się nic nie da. Rzadko sobie pozwalała na momenty słabości. Usiłowała powstrzymać płacz, ale nie mogła odnaleźć w sobie zawziętej woli walki. Z jej oczu popłynęły łzy. Na miłość boską! Niecierpliwie otarła je ręką. Co się z nią dzieje? Zazwyczaj się nie rozkleja. Może Boże Narodzenie sprawiło, że widzi wszystko z innej perspektywy. Cała ta afirmacja szczęśliwej rodziny! Śmieszne, że ją to wzrusza. Ona przecież dobrze wie, że prawdziwe rodziny nigdy nie bywają idealne. Nie chciała mieć rodziny! Lepiej jej było samej. Zapomniała o tym, na krótką chwilę straciła zdrowy rozsądek. I to ona, choć lepiej niż inni zdawała sobie sprawę, że w życiu można liczyć tylko na siebie. Nigdy nie uzależniała się od innych ludzi. Nigdy. A jednak... Zacisnęła zęby. Nie będzie o tym myślała. Przeszłość nie ma znaczenia. Czyjej się to podoba, czy nie, przeszłość nie ma już znaczenia. Liczy się tylko przyszłość. Nie wolno drugi raz popełnić tego samego błędu. Wyprostowała się i wyzywająco podniosła głowę. Czas dorosnąć. Koniec z romantycznymi mrzonkami, trzeba się trzymać ziemi. To będzie jej noworoczne postanowienie. W życiu nie ma książąt nadjeżdżających na ratunek na białym koniu. Zwykli ludzie nie wygrywają milionów w totka. Normalne rodziny nie różnią się od patologicznych i lepiej im się nie przyglądać z bliska. Boże Narodzenie to tylko jeden z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni roku i wkrótce minie. Nie ma najmniejszego sensu siedzieć na skale na kompletnym pustkowiu i żałować
czegoś, co już nie istnieje. Musi się pozbierać i znaleźć lepsze strony swojej sytuacji. Coś zimnego musnęło jej rękę. Ze zdziwieniem zauważyła padający śnieg. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że przemarzła do szpiku kości. Kiedy podniosła głowę, ogarnął ją nagły niepokój. Szczyty gór spowijała gęsta mgła. Kiedy wychodziła ze swojego ciasnego, nieprzytulnego, wynajętego niedawno mieszkanka, pogoda była znakomita. Gdzie się podziało błękitne niebo i słońce? W nagłym przypływie paniki uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Tak rozpaczliwie pragnęła się wyrwać na otwartą przestrzeń, zostawić daleko za sobą rzędy domków z choinkami, ulice z bajkową świąteczną dekoracją, niemiły jej widok radosnych rodzinnych spotkań, że po prostu wsiadła na odrapany używany rower i jechała tak długo, aż pozostawiła miasteczko za sobą i znalazła się u stóp majestatycznych gór. Nie znała tej okolicy, sprowadziła się tu zaledwie tydzień temu. Zostawiła rower na opustoszałym parkingu i ruszyła szlakiem prosto przed siebie, zwiedziona złudną obietnicą świeżego powietrza i błękitnego nieba. Tu, pośród szczytów, nic nie przypominało jej o Bożym Narodzeniu. Nie czuła się jak jedyna na świecie osoba, która musi samotnie przeżyć święta. Tutaj był to dzień jak każdy inny. Pomijając fakt, że jej życie znalazło się w punkcie zwrotnym i musi je na nowo przemyśleć. Ale czas na refleksje minął. Stanęła się w obliczu bardziej palących problemów. Musi dotrzeć na parking. Jeśli ma znaleźć drogę powrotną, nie ma ani chwili do stracenia. Wstała i strząsnęła śnieg z adidasów. Uświadomiła sobie, że jej lekkie sportowe obuwie jest w najwyższym stopniu nieodpowiednie. Przez parę minut szła, usiłując odnaleźć szlak, jednak ścieżka zniknęła pod świeżą warstwą śnieżnego puchu, który z minuty na minutę przykrywał ziemię coraz grubszym kobiercem. Zdradziecka biel pochłonęła drogę do domu. Jak mogła być tak nieodpowiedzialna? Oczywiście, zna odpowiedź. Nie myślała o niczym innym, tylko o własnych kłopotach. Tymczasem wyrósł przed nią prawdziwy problem – jak przeżyć. Temperatura wyraźnie spadła, a ona zgubiła się w kompletnej dziczy i nie miała jak wezwać pomocy. Nikt nie wie, dokąd poszła. W tym momencie dotarła do niej cała groza sytuacji. Strach ścisnął jej serce i pozbawił zdolności logicznego myślenia. Pogoda pogarszała się, a ona nie miała pojęcia, jak przetrwać na bezludziu w zimowych warunkach. Jeśli będzie szła przed siebie, równie dobrze może trafić na skraj przepaści, prosto w objęcia śmierci. Pozostanie w miejscu nie jest żadną alternatywą. Nie ma też ekwipunku potrzebnego do wykopania jamy w śniegu, nie ma ze sobą nic ciepłego. Wewnętrzny głos doradzał jej, by po prostu usiąść i się poddać. Ale coś się w niej poruszyło. Coś jej przypomniało, że nie ma mowy o kapitulacji. Śmierć nie wchodzi w rachubę. Musi żyć. Musi znaleźć drogę powrotną.
Przeżyje. A kiedy tego dokona, jeszcze raz przemyśli własne życie. Jake szedł równym krokiem. Nagłe załamanie pogody skwitował uśmieszkiem rozbawienia. Góry. Są jak kobiety – pomyślał, poprawiając plecak – nieprzewidywalne i wymagające stałej uwagi i szacunku. Pod wieloma względami wolał nieprzewidywalną surową pogodę niż słoneczne ciepło i bezchmurne niebo. Piesze wędrówki i wspinaczka przedstawiały wtedy większe wyzwanie: walkę ludzkiego rozumu z potęgą przyrody. Śnieg chrzęścił pod jego butami, powietrze tamowało oddech w piersi, mróz szczypał w policzki. W oddali słyszał bicie dzwonów na kościelnej wieży. Boże Narodzenie. Powinien być szczęśliwy. Kiedy wychodził, jasno świeciło słońce. Zjadł świątecznego indyka w towarzystwie swoich serdecznych przyjaciół. Widział, jak ich dzieci z piskiem radości otwierają prezenty wyciągane spod ozdobionej świecidełkami choinki. Dom promieniował radością i ciepłem. Alessandro i Christy wreszcie pokonali kryzys, który zagroził ich małżeństwu. Czuł ulgę. Cieszył się ich szczęściem. Jednak kiedy zamknął drzwi i odszedł, pozostawiając za sobą ten sielankowy obrazek, dokuczało mu uczucie pustki. Nic tak skutecznie nie przypomina człowiekowi o jego samotności jak Boże Narodzenie. Nie brakowało wokół niego stosownych kandydatek. Nie był próżny, ale dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele znajomych lekarek i pielęgniarek chciałoby wyzwolić go z okowów starokawalerstwa. Ale żadna z nich nie była tą wybraną. Oczywiście, umawiał się na randki. Był zdrowym, młodym mężczyzną i nikt nie oczekiwał od niego, że będzie żył w celibacie. Jednak niezależnie od tego, ile kobiet przewinęło się przez jego życie w ciągu minionego roku, kolejne święta spędzał samotnie. Żadna z nich nie znalazła drogi do jego serca. Żadna poza Christy, ale ona wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela i od tej pory skutecznie wybił ją sobie z głowy. Alessandro ma niebywałe szczęście. Christy jest nadzwyczajną kobietą, a ich dzieci są takie ładne... Zaklął pod nosem i przyspieszył kroku. Co złego w tym, że jest sam? Nic. To święta Bożego Narodzenia z ich rodzinną tradycją wywoływały niepożądane myśli. Dlatego właśnie wybrał się na długi spacer, zamiast wrócić do swojego pustego domu. Mógłby pojechać na resztę dnia do szpitala, ale i tak spędzał tam większość czasu. Trudno prowadzić jakiekolwiek życie towarzyskie, jeśli świątek piątek człowiek tkwi na posterunku. Szybki marsz poprawił mu nastrój. Wyliczał sobie w myślach powody, dla których powinien czuć się szczęśliwy. Jest okazem zdrowia, ma świetną pracę w szpitalu, współpraca z górskim ochotniczym pogotowiem ratunkowym przynosi mu satysfakcję. Nie powinien narzekać. Widoczność stale się pogarszała. Wiedział, że pora zawrócić. Dobrze znał okoliczne
szlaki i miał ze sobą cały potrzebny ekwipunek, ale wyprawy ratownicze nauczyły go respektu do gór. Nie chciał, by koledzy pędzili mu na ratunek, oderwani od rodzinnej biesiady przy świątecznym drzewku. Już miał zawrócić, kiedy jego uwagę przykuło coś pod grubą warstwą śniegu. Kolorowy błysk. Zmrużył oczy, ale nie mógł niczego wypatrzeć w śnieżnej bieli. Mógł uznać, że ma do czynienia z wytworem wyobraźni, ale dwanaście lat praktyki w ratownictwie górskim wyostrzyło jego czujność. Podszedł bliżej i stanął jak wryty. Nieduża postać, zupełnie przysypana śniegiem, kuliła się w skalnej szczelinie. Dziecko? Nagle podniosła głowę, a wtedy Jake dojrzał, że to była kobieta. W dodatku bardzo piękna. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział tak niezwykłe, egzotyczne oczy. Ciemne jak owoc tarniny, ukryte pod długimi rzęsami podkreślającymi bladość skóry. Kosmyki wilgotnych czarnych włosów otaczały twarz, której owal i wyraziste kości policzkowe wydały mu się zbliżone do ideału. W tej twarzy przykuwały uwagę usta, pełne i wyraziste. Ich kształt i intensywny jasnoróżowy kolor mógł doprowadzić do szaleństwa każdego mężczyznę. Wyglądała delikatnie i kobieco. Była ostatnią osobą, którą spodziewałby się znaleźć podczas zamieci w górach. Śnieg przyklejał się jej do włosów, a całe ciało dygotało. Wystarczyło jedno spojrzenie, by pojąć grozę sytuacji. Kobieta z pewnością nie była doświadczoną turystką, przygotowaną do wyprawy w góry. To było ostatnie miejsce, w jakim powinna się teraz znajdować. Dreszcze są dobrym znakiem, powtarzał sobie, zrzucając plecak i wyciągając z niego potrzebny ekwipunek. Kiedy ustają, ludzkie ciało nie jest w stanie dłużej wytwarzać ciepła. Nie potrzebował lekarskiego dyplomu i praktyki ratownika, by zdawać sobie sprawę, że dziewczyna jest ofiarą hipotermii. Musi ją rozgrzać, zbadać i zdecydować, czy sam da radę ją sprowadzić, czy będzie potrzebował pomocy ratowników. – Co tu robisz sama? Gdzie reszta? – Nie było czasu na wymianę uprzejmości i formalne prezentacje. Po odpowiedziach dziewczyny będzie mógł ocenić, na ile jest świadoma tego, co się dzieje. Czyjej znajomi zostawili ją i poszli po pomoc? Czy nie pomyśleli, że ktoś powinien z nią zostać? A może i oni są w tarapatach? Przez dłuższy czas nie otrzymał żadnej odpowiedzi i zaczął się obawiać, że jej stan jest dużo gorszy, niż mu się na początku wydawało. – Jak masz na imię? – Przykucnął przy dziewczynie i ujął jej twarz w dłonie, zmuszając, aby na niego spojrzała. – Powiedz, jak ci na imię. Utkwiła w nim ciemne oczy, a on dostrzegł w ich głębi coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Pustkę i brak nadziei. – Miranda. – Jej głos wydawał się cieniutki i bezradny, zanikał w zimowym pustkowiu. – Jestem sama. – Proszę, usiądź na tym. – Jake rzucił na śnieg grube ochraniacze. – Dobrze izolują. Ubranie nie będzie nasiąkać wilgocią. Musisz coś zjeść.
Wiedział, że najważniejsze jest rozgrzać ją od środka. Musi jej podać glukozę i gorący płyn oraz zapobiec dalszej utracie ciepła. Wcisnął jej do ręki batonik i włożył na głowę wełnianą czapkę. Czekolada wyśliznęła się z jej palców, dziewczyna zamknęła oczy. – Nie jestem głodna. Zmęczona... – wyszeptała. – Musisz zjeść, Mirando. To cię rozgrzeje. Otworzyła oczy i spojrzała na czekoladę, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Niechętnie ugryzła kawałek. Jake zdjął z niej nasiąkniętą wilgocią kurtkę. Stanowiła wątpliwą ochronę przed deszczem w mieście, a co dopiero przed śnieżną nawałnicą w górach. – Nie zabieraj mi – wymamrotała w bezsilnym proteście, ale mokre okrycie leżało już na ziemi, a on wyjmował kolejne rzeczy z plecaka. – Musisz się cieplej ubrać, w suche rzeczy. Włóż na siebie polar, a na wierzch kurtkę przeciwdeszczową. Spojrzała na ubrania, które rzucił jej na kolana, ale się nie poruszyła. Pozbierał je z westchnieniem i zdecydował, że nie będzie czekał, aż ubierze się sama. Wciągnął jej bluzę przez głowę, włożył ręce w rękawy, powtórzył tę czynność z kolejnym polarem i wreszcie zapiął zamek błyskawiczny zapasowej kurtki. Przypominało to ubieranie szmacianej lalki. Była zupełnie bezwładna, nie stawiała oporu. Jego kurtka, choć o wiele za duża, była przynajmniej sucha i chroniła przed przejmującym wiatrem. Owinął jej szalik wysoko wokół nosa, by ogrzać powietrze, którym oddychała. Zastanawiał się, co dalej. Ewakuacja helikopterem? Nie wchodzi w grę przy tej pogodzie. Wezwać ekipę ratunkową? Dotarcie na miejsce zajmie im parę godzin, a w tym czasie Miranda zziębnie jeszcze bardziej. – Dobrze – pochwalił ją, zadowolony, że zjadła batonik. Podał jej następny i sięgnął do plecaka po termos. – Mamy następujący wybór. Możemy wezwać ekipę ratunkową, wygrzebać dół w śniegu, rozebrać się i zaszyć się w jednym śpiworze, a potem czekać na pomoc. – Czy to ma być nieprzyzwoita propozycja? – spytała z nieoczekiwanym przebłyskiem humoru. Coś w jej z lekka cynicznym tonie wywołało jego uśmiech. Zażartowała, a to dobry znak. – Wierz lub nie, nie ma w niej nic nieprzyzwoitego. Przemarzniętą ofiarę najszybciej można rozgrzać, jeśli się ją rozbierze i przytuli do nagiego człowieka. Ludzkie ciepło działa lepiej niż kaloryfer. Zęby jej szczękały, gdy z wysiłkiem przeżuwała drugi batonik. – To najbardziej oryginalny sposób podrywania, jaki zdarzyło mi się usłyszeć, a wierz mi, mam pewne doświadczenie. – Głos miała słaby i chrapliwy. – I nie jestem żadną ofiarą. Nie pora teraz na przekonywanie, że niewiele brakowało, aby się nią stała. – Druga opcja to marsz w dół. Musiałabyś wstać i iść. Dasz radę? – Oczywiście – odparła i wierzchem dłoni odgarnęła śnieg z twarzy. – Co ty sobie myślisz? Że jestem całkiem do niczego? Z ulgą pomyślał, że wyraźnie wraca do życia. – Wyjaśnij w takim razie, co tu właściwie robisz w taki dzień? Szukasz śmierci?
– Nie. Rano było słońce. – Mimo kilku warstw ubrania nadal szczękała zębami. – Wyszłam na przechadzkę, jak ty. – Nie jak ja. – Spojrzał wymownie na jej stopy w lekkich sportowych półbutach. – Nie mam innych. Myślałam, że mi wystarczą. – Na szlaku przysypanym świeżym śniegiem? Rękawiczek też nie masz? – Z westchnieniem sięgnął do plecaka. – Bez górskich butów nie należy wybierać się w góry, zwłaszcza w środku zimy. Co właściwie sobie myślałaś? Coś w wyrazie jej twarzy prowokowało go do dalszych pytań, ale przypomniał sobie, że chwila zwłoki może drogo kosztować. Nie było czasu na grzecznościowe konwersacje. Podał jej ciepłe rękawiczki. – Włóż, zanim odmrozisz sobie palce. Czy wiesz, jaka jest dziś temperatura? – Nie, ale na pewno nie są to Bahamy. Chociaż kiedy wychodziłam, świeciło słońce. To często popełniany błąd, pomyślał Jake. Wiara, że bezchmurne niebo zapowiada piękną pogodę na cały dzień. – Jest Boże Narodzenie. Powinnaś siedzieć przy kominku razem z rodziną i jeść indyka. – Miał ochotę ugryźć się w język, ale było już za późno. Zachował się jak słoń w składzie porcelany. Jej słowa tylko to potwierdziły. – Nie mam rodziny – oznajmiła, jakby nie stanowiło to większego problemu. – Ale oczywiście masz rację. Nie powinnam wychodzić w góry. Zachowałam się głupio. Jednak było tak pięknie i chciałam spokojnie pomyśleć... – I nie chciałaś być sama w Boże Narodzenie. Nie musisz mi tego tłumaczyć. – Uśmiechnął się krzywo. – Ludzie odpakowują prezenty, których wcale nie chcieli, od krewnych, których nie widzieli przez okrągły rok i objadają się, by potem przez następne miesiące pozbywać się zbędnych kilogramów. – To właśnie tu robisz? Unikasz otwierania prezentów i przybrania na wadze? – Spojrzała mu prosto w oczy. Przez chwilę chęć zamknięcia jej ust pocałunkiem była tak przemożna, że zrobił krok do tyłu. To nie jest właściwy czas ani miejsce. A może niewłaściwa kobieta. Nie wiedział, co ją gnębi, ale wyraźnie ma problemy. – Tak się składa, że kocham góry. To moje ulubione miejsce. Wstała z trudem i mocno objęła się ramionami, żeby stłumić dygot. – Miałam szczęście, że tędy przechodziłeś. Jeśli wskażesz mi kierunek, poradzę sobie. Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot i zjadłam całą czekoladę. Może znajdziesz jej więcej pod choinką. Był rozdarty między uczuciem podziwu i politowania. Wiedział, że jest krańcowo przemarznięta i zmęczona. Znane mu kobiety wpadłyby w histerię. Miranda była wyjątkowo spokojna. Zbyt spokojna. – To nie centrum handlowe. Czy zdajesz sobie sprawę, co może ci grozić? – Tak. Wystarczająco dobrze. Zakładam, że panikowanie mi nie pomoże. Lepiej coś postanowić i trzymać się planu. – I właśnie to robiłaś, gdy znalazłem cię przy skale? Snułaś plany?
– Zastanawiałam się, która droga prowadzi w górę, a która w dół. Nie chciałam się pomylić, a w tej bieli wszystko się zlewało. Nie było różnicy między niebem a ziemią. – Zamieć i mgła. W górach to niebezpieczne połączenie. – Podał jej kubek i nalał z termosu kremowy płyn. – Wypij. – Co to jest? Nie pijam alkoholu, – A ja nie daję alkoholu ofiarom hipotermii. Mógłby je zabić. – Nie jestem żadną ofiarą. – Spojrzała na niego z gniewem. – Nie nazywaj mnie tak. Zastanowiło go, dlaczego to jedno słowo wyprowadzają z równowagi bardziej niż sytuacja, w której się znalazła. – Będziesz ofiarą, jeśli się prędko nie rozgrzejesz. To gorąca czekolada. Dodaje energii. Przestań gadać i Pij– Gorąca czekolada? Masz w plecaku niezwykle rzeczy. – Mocno trzymała kubek i szczękała zębami. – Ubrania i gorące napoje. Kim jesteś? Świętym Mikołajem? – Dobrze wyposażonym alpinistą. – Nie wszystkich stać na drogi sprzęt – wymamrotała. – Nie chodzi o drogi sprzęt, tylko o bezpieczeństwo. Jeśli nie jesteś właściwie wyposażona, nie powinnaś tu być. – Usłyszał ostre tony w swoim głosie i zamilkł. Co się z nim dzieje? Każdy jest panem własnego losu. Ale to nie zmniejszało jego troski o Mirandę. Otrząsnął się i pomyślał, że właściwie nie rozumie, skąd się wzięło nagłe poczucie odpowiedzialności za zupełnie nieznajomą osobę. – Och... – Przymknęła oczy i oblizała się. – Wspaniałe. Nigdy nie miałam w ustach czegoś równie pysznego. Widok jej długich rzęs i pięknych wydatnych ust podziałał na niego jak afrodyzjak. Stanowczo powinien częściej umawiać się na randki. Jest żałosny, skoro odczuwa pożądanie na widok półżywej kobiety. Wypiła czekoladę, a on wyciągnął z plecaka linę i uprząż. – Będziesz mnie opuszczał w dół? – spytała zaskoczona. – Przywiążę cię, bo twoje buty nie mają kolców, a ziemia jest śliska. Jeśli się pośliźniesz, to cię złapię. – Mogę cię pociągnąć za sobą. Powstrzymał się od uwagi, że ma więcej mięśni w jednym ramieniu, niż ona w całym ciele. – To wykluczone. Nabrała powietrza i uśmiechnęła się do niego w wymuszony, sztuczny sposób. – Dziękuję za czekoladę i okrycia. Czuję się dobrze. Dam sobie radę sama. Jeśli podasz mi adres, dostarczę ci rzeczy zaraz po świętach. Patrzył na nią, nie wierząc własnym uszom. – Dasz sobie radę sama? Powinna czepiać się go kurczowo, błagając, by jej nie zostawiał. Tymczasem ona odprawia go z kwitkiem. Widać, że przepełnia ją determinacja, by nie okazać najmniejszej słabości. – Jest mi już ciepło i nie potrzebuję pomocy, choć z przyjemnością pożyczyłabym
czapkę. Przepraszam za kłopot. – Kłopot? – Z trudem nadążał za tokiem jej myśli. – Mirando, nie masz pojęcia, gdzie się w tej chwili znajdujesz. Nie masz nic, co pozwoliłoby ci przetrwać kolejną godzinę przy tej pogodzie. Jak sobie wyobrażasz schodzenie w dół o własnych siłach? – Bądź tak miły i pokaż mi szlak. Powiedz, czy mam skręcić w lewo, czy w prawo. Reszta będzie prosta. – Szlak – rzekł łagodnie – jest pod kilkunastocentymetrową warstwą śniegu. Nie idzie ani w lewo, ani w prawo, tylko zakosami. Jeśli zrobisz parę zbędnych kroków w lewo, znajdziesz się na dnie doliny szybciej, niż planowałaś. Zboczysz ze szlaku z prawej strony, spadniesz w przepaść. – Jestem przekonana, że dam radę – upierała się, alę uśmiech znikł jej z twarzy. – Ciekaw jestem, w jaki sposób. – Z trudem krył ironię. – Umiem sobie radzić. I zawsze spadam na cztery łapy. – Coś w jej głosie zwróciło uwagę Jake’a. Czy stara się przekonać jego, czy samą siebie? Zaintrygowany i zbity z tropu potrząsnął głową. Raz jest rozmowna, to znowu nieobecna duchem. Jakby przetrwanie nie było sprawą najważniejszą. Zignorował jej protesty i zapiął pas uprzęży w talii. – Nie chcę, żebyś dla mnie rezygnował ze spaceru! Była nieustępliwa w swojej potrzebie niezależności. Potarł ręką brodę i odwołał się do innych argumentów. – Schodzę już w dół. Chcesz czy nie, idziemy w jedną stronę. – Jeśli rzeczywiście tak jest... – Ustąpiła. – Po co ci całe to wyposażenie? – Zawodowe przyzwyczajenie. – Jak to? – Należę do górskiego pogotowia ratunkowego. Jeśli w tej chwili nie ruszymy w dół, będziemy musieli wzywać ekipę, a dla mnie będzie to niebywale krępujące. Możesz iść? Spojrzała z niechęcią na mgłę i śnieg przed nimi. – Naturalnie. Jestem tylko przemarznięta. – Potupała nogami, by udowodnić, że nadal jej służą. – Daleko do miasteczka? – Nie zauważyłaś? – Byłam zamyślona i po prostu szłam przed siebie. Coś w jej głosie znowu obudziło jego czujność. Co ją tak zaabsorbowało, że straciła poczucie czasu i nie zauważyła załamania pogody? Ale nie skomentował, tylko wskazał głową kierunek. Dostosował do niej krok. Na trasie obserwował ją uważnie. Nie była już bliska śmierci z przemarznięcia, jak wtedy, gdy ją znalazł. Znajdowali się w pobliżu parkingu. Nie ma powodu do zmartwienia. Niepokoił go jednak pusty, nieobecny wyraz jej wielkich ciemnych oczu. Kiedy ruszyli, pogrążyła się w milczeniu, patrzyła przed siebie i posłusznie szła tam, gdzie jej wskazał. Intuicja mówiła mu, że coś jest nie w porządku. Czemu nie lubi świąt? Czy stara się uniknąć widoku cudzego szczęścia? Bez problemów dotarli na parking. Mgła podniosła się na tyle, że widać było pojedynczy
samochód. Jego własny. – Gdzie stanęłaś? – Tutaj. – Wskazała ręką. – Ukradli ci auto! – wykrzyknął, gdy we wskazanym miejscu nie zauważył niczego. Na opuszczonych parkingach takie sytuacje się zdarzają. – Nie mam samochodu. Mam rower. Teraz dostrzegł stary, przerdzewiały wehikuł oparty o drzewo. Zdjęła z głowy czapkę. – Co robisz? – Oddaję ci ubranie. Dziękuję za pomoc. – Poczekaj. – Wcisnął jej czapkę na głowę i drgnął, gdy jedwabiste pasmo zawinęło się wokół jego palca. – Nie możesz wracać na rowerze. Jesteś przemarznięta. – Rozgrzeję się w... – zawahała się lekko – w domu. Czy tylko wyobrażał sobie, że jej głos zadrżał, gdy wymówiła słowo „dom”? Wyłapywał różne niepokojące sygnały i nie był pewien, co właściwie znaczą. Ale miał zamiar się dowiedzieć. – Jakie masz plany? Spędzasz resztę dnia z przyjaciółmi? – Nie. Ale to bez znaczenia. Poradzę sobie. Dlaczego ktoś taki jak ona spędza święta samotnie? Nagle z całych sił zapragnął wyjaśnić, co się stało i dlaczego ma taki bezbrzeżny smutek w oczach. A jeszcze bardziej pragnął wziąć ją w ramiona i całować te białe policzki, aż się zaróżowią. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio tak silnie podziałała na niego jakaś kobieta. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. – Idziemy. – Otworzył przed nią drzwi samochodu. – Wskakuj. Przyniosę twój rower. Popatrzyła na niego niepewnie, z wyraźnym oporem, ale on uśmiechnął się do niej zniewalająco. – To Boże Narodzenie, Mirando. Jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy nie mają dziś towarzystwa. Proponuję, żebyśmy spędzili święta razem. Rozgrzejesz się, wyciągniemy się na miękkiej kanapie i przez cały wieczór będziemy oglądać romantyczne komedie. Spojrzała na niego chłodno i pokręciła głową. – To nie jest nieprzyzwoita propozycja – zapewnił ją – tylko przyjacielska. Bez ukrytych motywów. – Każdy ma ukryte motywy. – W porządku. Przyłapałaś mnie. Powody są czysto egoistyczne. Nie chcę sam spędzać świąt. To mnie przygnębia. Uratowałem cię, teraz sam proszę o pomoc. Dotrzymaj mi towarzystwa. Jej opór wyraźnie osłabł. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić niepożądaną pokusę. – To głupie. Ja... Przekonanie jej wydało mu się teraz najważniejszą rzeczą na świecie. Nie pozwoli jej odejść. – Czy masz jakieś inne zobowiązania?
– Nie. – Piękne ciemne oczy zachmurzyły się. Utkwiła wzrok w oddali, a potem nagle podjęła decyzję. – Dobrze. Na kilka godzin. Reszta świąt wydała mu się nagle bardzo atrakcyjna.
ROZDZIAŁ DRUGI Leżała w wannie wypełnionej gorącą wodą i rozkoszowała się ciepłem docierającym do każdego zakamarka jej przemarzniętego ciała. Na krześle po drugiej stronie wielkiej łazienki leżał stosik suchych ubrań przygotowanych przez tego mężczyznę. Ten mężczyzna... Świadomość, że do tej pory nie spytała go o imię, wywołała tylko lekki uśmiech na jej twarzy. Pewnie powinno ją to martwić, ale tak nie było. Nie bała się obcych. Z doświadczenia wiedziała, że ból zadają najbliżsi. Czyż policja nie szuka sprawców morderstwa przede wszystkim wśród krewnych ofiary? Nie czuła lęku przed obcymi, a zwłaszcza przed mężczyzną, który ją uratował. Dobrze, że uległa niespodziewanemu impulsowi i przyjęła jego zaproszenie. Jest pierwszy dzień świąt, a ona nienawidzi Bożego Narodzenia. Nie miała najmniejszego powodu, by wracać do swojego pustego, nieprzytulnego mieszkania. Nie rezygnowała z samowystarczalności. Zaproszenie jest tylko na jeden dzień. Zniknie wraz z nadejściem zmierzchu i nigdy już tego mężczyzny nie zobaczy. Nie będzie mieć najmniejszych wyrzutów sumienia, bo to on uparł się, że pragnie jej towarzystwa, gdyż nienawidzi samotnych świąt. Dlaczego tak atrakcyjny mężczyzna uskarża się na samotność? Już raczej by się spodziewała, że kobiety będą się bić o jego towarzystwo. Zycie nie zawsze sprawiedliwie rozdaje ludziom to, na co zasługują. Należy jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę. W tym momencie postępowała zgodnie z tą zasadą. Kiedy już usprawiedliwiła we własnych oczach swoje postępowanie, mogła cieszyć się luksusem pachnącej olejkami kąpieli. Nuciła pod nosem, by nie zapaść w drzemkę, ale powieki jej same opadały. Głupio by było uniknąć śmierci z wychłodzenia tylko po to, by utopić się w gorącej kąpieli. Wyjęła korek i niechętnie wyszła z wanny. To jedyny sposób, by nie zasnąć. Sięgnęła po pozostawiony na oparciu krzesła puszysty ręcznik. Jak cudowne jest uczucie rozleniwiającego ciepła. Przyjrzała się przygotowanym ubraniom. Zdecydowała się na wełniane spodnie od dresów i luźny sweter. Na swój widok w lustrze zaczęła się śmiać. Wygląda jak kot w butach. Spodnie są o ćwierć metra za długie, a rękawy swetra zwisają luźno za koniuszki palców. To ją otrzeźwiło. Co właściwie tu robi? Dlaczego przyjęła zaproszenie? Miała zamiar odmówić, ale w mężczyźnie było coś, co sprawiło, że mu uległa. Przetarła zaparowaną powierzchnię lustra i przyjrzała się krytycznie swojemu odbiciu. Pod oczami miała podkówki. Źle sypia i powinna coś z tym zrobić. Potrzebuje odpoczynku. Musi przemyśleć... – Mirando? Jego głos po drugiej stronie drzwi wyrwał ją z zamyślenia tak nagle, że aż podskoczyła.
– Mogę wejść? – Tak. Już się ubrałam. Na jego widok serce jej podskoczyło. Taki mężczyzna musi przykuwać uwagę wszystkich kobiet, i to nie tylko ze względu na widoczną siłę i sprawność fizyczną. Przebrał się w obcisłe czarne dżinsy i niebieski sweter podkreślający błękit oczu. Wilgotne włosy świadczą o tym, że wziął prysznic. Widocznie w domu jest jeszcze jedna łazienka. Spojrzał na nią taksująco, a ona poczuła, że się czerwieni. Potem stwierdziła pulsowanie płynnego ciepła gdzieś wewnątrz swojego ciała. Nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś podobnego. Mężczyzna przejechał dłonią po karku i zauważył z lekkim rozbawieniem: – Nie mamy takiego samego rozmiaru. – Nie szkodzi. – Podciągnęła rękawy. Ubranie ukrywa przed jego wzrokiem wszystko, co chciała schować. Nie miała ochoty na tłumaczenia. – Podwiń nogawki, żebyś nie skręciła karku na schodach – poradził jej, wyciągając kolejny ręcznik ze stosu czystych rzeczy. – Chodźmy. W salonie pali się ogień w kominku. Będziesz mogła wysuszyć włosy. Posłusznie poszła za nim, rozglądając się ciekawie. Dom jest ogromny, pomyślała z zazdrością. Przestronny i piękny. Lśniące parkiety, puszyste dywany, wielkie okna. Całość była stylowa i przyjazna. – Moja siostra jest dekoratorką wnętrz – wyjaśnił, podchwytując jej spojrzenie. – Nie mogła się oprzeć pokusie i urządziła mój dom. To się nazywa nadopiekuńczość. – Masz szczęście. – Wiele by dała za to, by mieć równie troskliwe rodzeństwo, nawet gdyby oznaczało to wtrącanie się do jej życia. Okna salonu wychodziły na ogród i trawnik opadający aź do brzegu jeziora. Mgła podniosła się, śnieg przestał prószyć i w oddali widać było góry, śnieżne i majestatycznie piękne. W kominku trzaskał ogień. Miranda poczuła nieodpartą pokusę, by położyć się przed nim na puszystym owalnym dywaniku i mruczeć z ukontentowania jak kot. Trudno było uwierzyć, że ludzie żyją w takich bajkowych warunkach, pomyślała, skierowując uwagę na obrazy zawieszone na ścianie. Wszystko to wydawało się nierealne. Przeciwieństwo jej normalnego życia. Jedna z fotografii na kominku przedstawiała młodego mężczyznę tarzającego się w śniegu z dwójką rozbawionych chłopców. Trudno było nie rozpoznać jej gospodarza po figlarnym uśmiechu, błękitnych oczach i ciemnej czuprynie. Z trudem wydobyła z siebie głos: – Jesteś żonaty? To twoje dzieci? – Nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Dlaczego przyszło jej do głowy, że mężczyzna taki jak on jest wolny? – To moi siostrzeńcy. Nie jestem żonaty. – Utkwił w niej wzrok, czujny i surowy. – Jak mogłaś pomyśleć, że zaprosiłbym cię tutaj, gdybym miał rodzinę? Czy wyglądam na żonatego? – Pozory mylą. – Miała nadzieję, że nie zauważy nagłego drżenia jej rąk, gdy odstawiała
zdjęcie na kominek. Powinnam natychmiast wyjść, pomyślała, zbita z tropu nieoczekiwaną huśtawką nastrojów. Ale sama myśl o powrocie do lodowatej sypialni z gołymi ścianami, z których obłazi farba, wystarczyła, aby odebrać jej wszelką ochotę do ruszenia się stąd. Nie spieszyło jej się, by wracać do siebie. Skoro nie jest żonaty, nic nie szkodzi zostać. Nie robi nikomu krzywdy. Tylko na jeden dzień, obiecała sobie. Potem wróci do twardej rzeczywistości. Sofa, na której usiadła, była miękka i wygodna, człowiek zapadał się w nią z przyjemnym uczuciem, że może zwinąć się w kłębek i zasnąć. – To piękny pokój. – Dziękuję. Czego się napijesz? Wina? Szampana? – Proszę o coś bez alkoholu. Sok, może tonik. – To przecież święta. Naprawdę nie masz ochoty na coś mocniejszego? – Dziękuję. Czeka mnie jeszcze jazda do domu. Piłeś, nie jedź. Nawet jeśli jest to zardzewiały przedpotopowy rower. Uśmiechnął się i podał jej pełną szklankę. – Gdzie jest twój dom, Mirando, i dlaczego nie świętujesz Bożego Narodzenia? – To nie jest moja ulubiona pora roku – wykręciła się i oboje wymienili nieśmiałe porozumiewawcze uśmieszki. – Za dużo rodzinnego szczęścia w medialnej propagandzie? – To nonsens. Wszystko po to, żeby ludzie uwierzyli w mit rodzinnej sielanki wymyślony przez specjalistów od reklamy. Wystarczy poskrobać po tej błyszczącej powierzchni, a ukazuje się zupełnie inny obraz. – Jaki? – Każda rodzina ukrywa swój mroczny sekret. – Sączyła napój w zamyśleniu. – Weźmy typową familię z reklamy jogurtu. – Zdrowi, szczęśliwi i uśmiechnięci. Dwoje dzieci i pies. Słońce zawsze świeci nad ich głowami, a nieba nie przykrywa najmniejsza chmurka. – Właśnie. A chcesz znać prawdę? Ojciec rodziny najprawdopodobniej ma romans z najlepszą przyjaciółką swojej żony. Ona jeszcze o tym nie wie albo jej to nie interesuje, bo sama prowadzi podwójne życie. Pod nieobecność męża pracuje w agencji towarzyskiej i sypia z przygodnymi mężczyznami. Przebywanie z nim nie sprawia jej przyjemności. Wyjątkiem są chwile, kiedy razem jedzą jogurt przed całą ekipą filmową. W jego oczach zamigotało rozbawienie. Przechylił głowę na bok i spojrzał na nią przekornie. – A dzieci? Usadowiła się wygodniej na kanapie, zastanawiając się, dlaczego tak dobrze im się rozmawia. – Córka jest tak nieszczęśliwa z powodu braku zainteresowania ze strony rodziców, że regularnie wyprawia się z bandą podobnych sobie wyrostków na drobne sklepowe kradzieże. Pali papierosy w szkolnej toalecie i zaczyna eksperymentować z narkotykami. Jej młodszy
brat jest ofiarą okrucieństwa szkolnych kolegów, ale nie zwierzył się nikomu. Nikt z bliskich tego nie zauważył, bo są zbyt zajęci ignorowaniem się nawzajem. Zatrzymała się, by nabrać powietrza, a on uniósł brwi pytająco. Rozbawienie ustąpiło miejsca skupieniu. – A pies? Wygląda jak poczciwy, dobrze ułożony labrador. Chcesz powiedzieć, że pogryzł sąsiadkę i potrzebuje konsultacji psiego psychiatry? – Otrzymali niejedno oficjalne upomnienie od policji, bo zanieczyścił chodnik i w nocy szczeka głośno, budząc sąsiadów. To, że sprawia wrażenie przyjacielskiego zwierzaka, nie znaczy, że taki jest. Psy, tak jak ludzie, potrafią cię zaskoczyć. – To prawda. – Przyjrzał jej się badawczo. – Nakreśliłaś portret prawdziwie piekielnej rodzinki. – Wydaje mi się, że raczej typowej rodziny z sąsiedztwa. – Przestała się uśmiechać. – Chciałam tylko udowodnić, że medialny obrazek rozmija się z rzeczywistością. Rodzina rzadko bywa idealna. – Mówisz tak z doświadczenia? Nagle uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo. Odsłoniła się bardziej, niż zamierzała. Powoli obracał szklankę w palcach, wpatrując się w wirujący płyn. – Zgadzam się, że życie rodzinne nie jest proste i łatwe – rzekł z namysłem. – Zgadzam się też, że niełatwo znaleźć właściwego partnera i wspólnie pokonywać trudności. Sporo ich piętrzy się przed ludźmi w dzisiejszym zabieganym, nastawionym na sukces i konsumpcję świecie. Myślę też, że każdy ma trochę inną definicję szczęścia i czego innego poszukuje. Dlatego tak ważne jest znaleźć drugą osobę, która podzielałaby twój sposób myślenia i z którą można by wspólnie odnaleźć szczęście. – Naprawdę sądzisz, że to możliwe? – Spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Dlaczego nie? – To romantyczna wizja związku. – Nie zgadzam się. Myślę, że bardzo realistyczna. – Wiara w rodzinne szczęście nie jest realistyczna. – Najwyraźniej nie spotkałaś nigdy szczęśliwych par. – Ty też. Nie możesz sądzić po pozorach. Musisz być w środku, żeby poznać prawdę. Masz pewnie przyjaciół, którzy sprawiają wrażenie szczęśliwych. To nic nie znaczy. Zmarszczył lekko brwi i dziwny cień przemknął po jego twarzy. – Mam przyjaciół, którzy są szczęśliwi. I wiem o tym dobrze. – Skąd ta pewność? Nie jesteś z nimi, kiedy zostają sam na sam. Co możesz wiedzieć o kłótniach, które toczą w zaciszu sypialni? – Nic, ale wiem wiele na temat kłótni, które toczą publicznie – zauważył sucho i sięgnął po butelkę, żeby sobie dolać. – Ona jest Irlandką, a on Hiszpanem. Powiedzieć, że ich małżeństwo jest burzliwe, i tak będzie eufemizmem. Ale uwierz mi, trudno o szczęśliwszych ludzi. To, co innych by wystraszyło, znakomicie zdaje egzamin w przypadku tej pary. Właśnie to miałem na myśli, kiedy mówiłem o konieczności znalezienia swojej połówki, człowieka, który podobnie jak my rozumie i przeżywa świat. Szczęście jednej pary jest
piekłem innej. Miranda poczuła zimny dreszcz. Wiedziała wystarczająco dużo o piekle. Zapadła cisza, a potem sprężyny kanapy ugięły się, gdy usiadł obok. – Opowiedz mi o sobie. O czym w tej chwili myślisz? – O niczym szczególnym. – Powiedziała już wystarczająco dużo. Podała mu pustą szklankę. – Jeśli jesteś takim romantykiem, czemu się do tej pory nie ożeniłeś? – Nie jestem pewien, czy naprawdę jestem romantyczny. Nie mam żony, bo jestem bardzo wybredny, jeśli chodzi o osobę, z którą miałbym dzielić życie. Mgiełka w jego oczach na chwilę odebrała jej dech. Ze złością przywołała się do porządku. Już raz straciła głowę dla człowieka z uroczym uśmiechem i gładką wymową. Nie zamierzała ponawiać tego błędu. – W moim odczuciu największym problemem jest rozziew między oczekiwaniami a rzeczywistością. Wszyscy ludzie mają wady. Jeśli się spodziewasz, że twoja rodzina będzie ich pozbawiona, jesteś skazana na rozczarowanie. – Możliwe. – Przypomniała sobie nagle, że nic o nim nie wie. – Czy zdajesz sobie sprawę, że nawet nie spytałam o twoje imię? – Jake. Jake Blackwell. – Uśmiechnął się. Pasuje do niego, pomyślała z aprobatą. – Nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mnie w górach, Jake. – Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze jest mieć towarzystwo w czasie świąt. Obiecaj mi tylko, że nie wybierzesz się więcej w góry bez odpowiedniego wyposażenia i samotnie. – Mogę coś zrobić w sprawie ekwipunku, jednak nie mam wpływu na znalezienie doświadczonego przewodnika. Niedawno się tu przeniosłam i nikogo jeszcze nie znam. – Znasz mnie. – Ciche stwierdzenie zawisło w powietrzu. Coś w jego oczach spowodowało, że serce jej zadrżało. Opanuj się, upomniała sama siebie. Zdrowy rozsądek jest ważniejszy niż wzajemna chemia. – Jestem pewna, że masz lepsze rzeczy do roboty niż holowanie po górach kompletnej nowicjuszki. – Niezupełnie. – Zaśmiał się. – Ilekroć będziesz miała ochotę na górską wędrówkę, chętnie będę twoim przewodnikiem. – Dziękuję – odparła, nie patrząc mu w oczy. Nie chciała przyznać, że już się więcej nie spotkają. Jest to zupełnie wykluczone. Jej życie wystarczająco się skomplikowało i do tej pory nie wie, czy uda się poskładać je w zborną całość. Zresztą z jego strony były to tylko grzecznościowe deklaracje wobec świątecznego gościa. – Czas na posiłek – zadeklarował. – Pobuszuję w kuchni i przygotuję coś na ząb, a potem wyciągniemy się na kanapie i będziemy oglądać usypiająco nudny program telewizyjny. Wkrótce przyniósł świąteczne dania i włączył telewizor. Więcej jednak rozmawiali, niż oglądali. Miranda nie mogła się nadziwić, jak szybko mija czas. Powinna już pójść, myślała niechętnie, ale jakoś trudno jej było się do tego zebrać. Nie miała ochoty wracać do zimnego łóżka w wynajmowanym mieszkanku, w którym czuła się
źle i samotnie. Jedyną zaletą był niski czynsz, a w tej chwili to jest dla niej najważniejsze. Kiedy Jake poszedł do kuchni po dokładkę różnych specjałów, przerzucała bezmyślnie kanały, aż trafiła na ogłoszenie fundacji organizującej pomoc dla sierot. Z ekranu patrzyły na telewidzów smutne oczy, a głos narratora informował, że to jedno z wielu dzieci czekających na adopcję, które kolejną Gwiazdkę spędza bez rodziców. Łzy zapiekły ją w oczach. Zamrugała ze złością powiekami. Co u licha się z nią dzieje? Doskonale zna odpowiedź. Wie, jaki jest powód niestabilności emocjonalnej, która ją tak denerwowała, ale wcale nie było jej z tym łatwiej. – Płakałaś. Wyglądasz tak smutno. Coś się stało? – spytał z niepokojem Jake. Postawił na stole tacę z ciastkami bakaliowymi i przysiadł obok niej. Zawstydziła się swojego braku samokontroli i zmusiła do uśmiechu, niezadowolona, że zobaczył ją w tym stanie. – Nie płakałam. Jestem tylko zmęczona. – Po części było to prawdą. – Powinnam pójść do domu. – Z pewnością nie wyjdziesz stąd, zanim nie skosztujesz tych babeczek. A jeśli myślisz, że wypuszczę cię w tym stanie, to mnie jeszcze nie znasz. Jest wcześnie. Mamy mnóstwo czasu. Bardzo bym chciał, abyś mi szczerze powiedziała, co ci jest. Czy to świąteczna depresja, czy coś innego? – Nie. To zwykła głupota. – Mimo jej wysiłków z oczu znowu poleciały łzy. Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Miał twarde mięśnie i emanował siłą i bezpieczeństwem. Trochę mimowolnie Miranda pozwoliła sobie na moment słabości i luksus wsparcia się na cudzym ramieniu. Tylko na chwilę, obiecała sobie. Nic złego się nie stanie. Odsunął ją delikatnie i podniósł palcami jej brodę. – Jesteś niewiarygodnie piękna. Niski, zachrypnięty głos przejął ją dreszczem. Serce waliło jej w piersiach, gdy zatopiła wzrok w błękicie jego oczu. Uciekaj, Mirando, powtarzał jej wewnętrzny głos, ale nie była w stanie się ruszyć. Jego wzrok osunął się na jej wargi. Jack wolno pochylił nad nią głowę, po czym ją pocałował. Najpierw delikatnie, muskając tylko usta, później odważniej, smakując ją i kusząc. Zamknęła oczy. Świat wirował wokół, a potem miała wrażenie, że spada i nie może się zatrzymać. Słyszała tylko pulsowanie własnej krwi. W całym dorosłym życiu nie czuła się tak jak w tej chwili. Nie pamiętała już, dlaczego płakała. Nie pamiętała o niczym innym. – Och. Co ty... Powinnam już iść – mamrotała w złudnej próbie odzyskania kontroli nad sytuacją. – Zostań. – Jego oddech musnął jej policzek. – Zostań na noc. Spędźmy razem jutrzejszy dzień. Nie musisz nigdzie iść. Odbierała go wszystkimi zmysłami. Nie chciała tego czuć. Uczucia oznaczają, że jest bezbronna, a to prowadzi tylko do bólu. – Jutro pracuję. Muszę wracać do domu – broniła się bez przekonania.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby domem koszmarnej nory z wilgotnymi zaciekami na ścianach i zadeptanym chodnikiem na podłodze. – Jutro – szeptał, szukając znowu jej ust. – Wrócisz do domu jutro. Gdzie nauczył się całować tak, jakby świat miał się skończyć? Jego pocałunki przenosiły ją w zupełnie inne miejsce. Znikały czynszowe kamienice z chodnikami zamiast dywanów i ich gburowaci właściciele. Spowijał ją zmysłowy obłok erotycznej obietnicy. Wszystko nagle wydawało się idealne, nawet jeśli rzeczywistość jest najdalsza od ideału. – Na górę – poprosił Jake, próbując ściągnąć z niej sweter. Nagle zamarła i pokręciła głową. Nie może mu na to pozwolić. Nie chce, by się zorientował. – Nie możemy. – Dlaczego? Przecież nikt na ciebie nie czeka. Jego ręce były takie ciepłe, gdy pieścił delikatnie jej plecy. Odepchnęła go od siebie. Chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie. Dlaczego pojawił się w jej życiu teraz, kiedy absolutnie nie ma dla niego miejsca? – Zapewne powinienem cię przeprosić – wyszeptał jej do ucha. – Ale nie będę tłumaczył się z czegoś, co było dobre i właściwe. Przygryzła wargi i czekała, aż serce przestanie jej walić w piersiach. – Przyniosłeś przed chwilą ciastka, czy mi się tylko wydawało? – Chcesz zmienić temat? – spytał z niedowierzaniem. – Tak. – Mogła sobie tylko życzyć, żeby nie patrzył na nią tak prowokująco, bo gubiła wątek. – Jestem głodna. – Jak na drobną kobietkę masz monstrualny apetyt – skomentował, podając jej talerz. – Można by pomyśleć, że nie jadłaś od miesiąca. Zaśmiała się i wzięła dokładkę. – Pyszne. Sam piekłeś? – Nie żartuj. Jestem tylko mężczyzną. Radzę sobie w kuchni, ale pieczenie ciastek z bakaliowym nadzieniem przerasta moje możliwości. Zawdzięczamy to danie uprzejmości mojej siostry. Podczas ostatniej wizyty napełniła lodówkę w kuchni. – To ta, która jest matką dzieci z fotografii? – Tak. Ma na imię Jessica. Miranda westchnęła. Wiele by dała za siostrę, która przed świętami przywozi smakołyki własnej roboty. Zjadła kolejne dwie babeczki i zdecydowała, że następna dokładka stanowiłaby grzech obżarstwa, więc opadła na kanapę, rozkosznie przejedzona i rozleniwiona. – Pięć minut – zdecydowała, przymykając oczy. – Polezę pięć minut i pójdę do domu. Ale zanim skończyła mówić, zapadła w głęboki sen.
ROZDZIAŁ TRZECI Telefon wyrwał go z cudownego snu, w którym miękkie usta darzyły go pocałunkami, a jedwabiste włosy przysłaniały świat. Protestując pod nosem, sięgnął po słuchawkę. – Doktor Blackwell? Rozpoznał głos starszej położnej z porodówki i z miejsca oprzytomniał. – Ruth? Rozejrzał się wokół i w tym momencie uświadomił sobie, że jest sam. Gdzie się podziała Miranda? Zasnęła na kanapie, więc przykrył ją kocem i sam także się zdrzemnął. Ale teraz nie było po niej śladu. Słabe zimowe słońce prześwitywało przez okna, a on uświadomił sobie, że jest już ranek. – Jestem, jestem – odrzekł, gdy ze słuchawki popłynął potok słów. – Co się dzieje? – Mamy tu zupełny koszmar. Przed chwilą przyjęliśmy kobietę, która zamierzała rodzić w domu. To jej piąte dziecko. Poprzednie urodziła przez cesarskie cięcie. – Piąte dziecko? Cesarskie? – upewniał się, jeszcze zaspany. Przeciągnął się, by rozprostować nogi. Od studenckich czasów nie spał na kanapie. – To nie jest dobra kandydatka do porodu domowego. – W dodatku nie zarejestrowała się u żadnej położnej – powiedziała Ruth wyraźnie zdegustowana. – Przyjechała na święta do rodziców męża i teściowa zmusiła ją do zgłoszenia się na oddział położniczy. Strasznie trudna pacjentka. Rozhisteryzowana. Nienawidzi szpitali. Nie ufa lekarzom. Udało mi się namówić ją na zbadanie rytmu serca płodu i jestem zaniepokojona lekką arytmią. Wesołych świąt, Jake. – Coś jeszcze? – Ale to ci się nie spodoba. – Pierwsza wiadomość też mi się nie spodobała. Mów. – Lucy Knight odeszły wody. – Do diabła, to dopiero trzydziesty czwarty tydzień. Kiedy to się stało? – Zadzwoniła rano. Jest już na miejscu. Doktor Hilton robił obchód i chciał ją obejrzeć, ale powiedziałam, że jesteś w drodze. – Dziękuję. Jesteś nieoceniona. Taki kolega jak Edgar Hilton to wątpliwa korzyść. Był szanowanym położnikiem i autorem licznych publikacji, ale znany był też z ingerowania w proces porodu niezależnie od tego, czy istniała taka potrzeba, czy nie. Jake często spierał się z nim na ten temat. – Ma skurcze? – Z telefonem przy uchu poszedł do kuchni, słuchając wyjaśnień położnej. – Proszę ją monitorować. Będę tak szybko, jak to tylko możliwe. Nigdzie nie było śladu Mirandy. Kiedy wyszła? W nocy czy rano? Ta kobieta zaintrygowała go bardziej niż jakakolwiek inna. A teraz zniknęła jak sen. Czy był zbyt natarczywy? Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Nie wziął adresu i telefonu, przekonany, że będzie na to czas. Nie przewidział, że odejdzie bez słowa. Niech to diabli!
Teraz musi pojechać do szpitala, by nie zostawiać swojej pacjentki na łasce Edgara Hiltona. Nie podobała mu się też historia o wieloródce, która po cesarskim cięciu planowała poród domowy. Zapowiadał się męczący dzień. Przed domem stwierdził, że zardzewiały rower zniknął, a za wycieraczką jego samochodu była zatknięta kartka z jednym słowem: „Dziękuję”. Dziękuję za co? Za ratunek? Za pocałunki? Żadnego nazwiska, telefonu, adresu. Miranda. Drugi raz w życiu zdarzyła mu się taka spontaniczna i silna fascynacja kobietą. Pierwszą, wiele lat temu, była Christy. Stracił już nadzieję, że ponownie przeżyje oszałamiające i cudowne uczucie zauroczenia. Do wczoraj. Wszystko w Mirandzie go pociągało. Chodziło nie tylko o erotyczną atrakcyjność. Zawsze uważał, że rozumie kobiety, tymczasem ona była zupełnie nieprzewidywalna. Okazała siłę i odwagę w sytuacji, w której inne kobiety wpadłyby w panikę. Wygłaszała cyniczne opinie o sprawach, które inne kobiety prowokują do demonstrowania ich wrażliwości i uczuciowości. Rozmowa w górach świadczyła o tym, że nie ma bliskiej rodziny, ale ludzie na ogół mają krewnych. Czyżby się z nimi pokłóciła? Zmarszczył brwi, zgniótł kartkę i schował ją do kieszeni. Postanowił odnaleźć Mirandę. Wyjaśnić źródło jej tajemniczości. Co skrywa i przed czym się ukrywa? Czego się boi? Odnajdzie ją, obiecał sobie, gdy zatrzymał samochód na szpitalnym parkingu. Jest skomplikowaną osobą, ale między nimi nawiązało się coś silnego i spontanicznego. Nie zamierzał tak łatwo zrezygnować. Kilka minut później był już na oddziale położniczym. Ruth uśmiechnęła się na powitanie. – Nowa fryzura? – zapytał, wskazując na błyszczącą zapinkę we włosach. – Odświętna. I nie zamierzam się przejmować sarkastycznymi uwagami. Macie szczęście, że staram się przynajmniej wyglądać uroczyście, zamiast siąść i płakać nad tym pandemonium, z jakim mamy do czynienia. – Czy ja bywam sarkastyczny? – zdziwił się Jake. Podniósł brwi na widok sterty papierów na swoim biurku. Nie było go tylko jeden dzień. Skąd się wzięła taka masa formularzy do wypełnienia? – Jak się czuje Lucy? – Jest przerażona. Jej poprzednia ciąża zakończyła się urodzeniem martwego dziecka. Długo nie mogła dojść do siebie. Boi się powtórki. – Skoro odeszły wody, należy się spodziewać, że rozpocznie się poród. Jaka jest sytuacja z łóżkami? – Mam gotowy pokój. Sprawdziłam wcześniej, bo wiedziałam, że o to spytasz. – Jestem taki przewidywalny? – Jesteś taki przewidujący. Dlatego jesteś świetnym położnikiem. Każdą kobietę traktujesz jak osobę, nie jak przypadek. – Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie. Jak sytuacja z personelem? – Wiedział, że cały szpital został zdziesiątkowany przez grypę i oddział położniczy nie różnił się pod tym
względem od innych. – Panujemy nad sytuacją. Mamy nową położną na zastępstwo. Przemiła dziewczyna. Uśmiechnięta i spokojna. Zostanie z nami jakiś czas. – To dobrze. Lucy potrzebuje zrównoważonej położnej. – Chciałaby, aby poród odbył się siłami natury. – Wszyscy tego chcemy – westchnął Jake. – Uważam zresztą, że każde dziecko powinno przychodzić na świat w ten sposób. – To odkrywcze w ustach położnika – uśmiechnęła się Ruth. – Nie wiem, czemu oczekujesz, że będziemy sobie przysparzać roboty – odrzekł. – Chciałam tylko powiedzieć, że świetnie się pracuje z kimś, kto nadaje na tych samych falach. Lucy też to czuje. Wystarczyła informacja, że wkrótce będziesz, by ją uspokoić. Umieściłam ją w jedynce, bo są tam najbardziej domowe warunki. Nie krwawi, ale ma niepokojące skurcze i bóle. – Mąż jest z nią? – Oczywiście. I denerwuje się bardziej niż żona. – To zrozumiałe. – A przy okazji, jak minęły ci święta? Przez moment Jake widział przed sobą piękną tajemniczą nieznajomą z burzą ciemnych włosów i delikatnymi wargami, które smakowały równie słodko, jak wyglądały. – Interesująco. – To znaczy? – spytała zdziwiona Ruth. – Interesująco – powtórzył, pchnął drzwi do porodówki i stanął w miejscu, nie wierząc własnym oczom. Przy łóżku siedziała Miranda i mówiła coś do Lucy. Jego Miranda. Przez chwilę myślał, że padł ofiarą halucynacji. Te same hebanowe włosy, blade policzki i różowe usta. Usta, które zdążył tak dobrze poznać. Przez chwilę patrzył na nią bezmyślnie, starając się pojąć, skąd się tu wzięła. Nie mówił jej, gdzie pracuje, więc nie mogła przyjść w ślad za nim. – Oto Miranda Harding. – Wyraz twarzy Ruth świadczył o tym, że zarejestrowała szok odbity na jego twarzy. – Jest położną i zastępuje nieobecny personel. Położną? Miranda jest położną? – Witaj, Mirando. – Udało mu się powstrzymać od zgryźliwego komentarza i z satysfakcją zauważył rumieniec na jej policzkach. Nie jest zadowolona z tego spotkania. Przygryzł wargi. Oczywiście, nie spodziewała się go tutaj spotkać. Gdyby wiedziała, pewnie nie zadałaby sobie tyle trudu, by wymknąć się po kryjomu, nie zostawiając nawet numeru telefonu. Będą musieli porozmawiać, obiecał sobie w duchu. Im szybciej, tym lepiej. – Mirando, doktor Blackwell jest jednym z naszych lekarzy – przedstawiła go Ruth, bacznie obserwując jego twarz. – Prowadzi ciążę Lucy. Miranda odchrząknęła, ale to Lucy zaczęła mówić i napięcie między nimi stało się sprawą drugorzędną.
– Panie doktorze, przykro mi, że wyciągnęłam pana z domu w czasie świąt. Na pewno chciał pan być z rodziną. – Niech się pani nie przejmuje, Lucy. Zjadłem swój świąteczny obiad i zrealizowałem plan na ten rok. W zeszłym tygodniu czuła się pani świetnie. Kiedy zaczęły się problemy? – W Wigilię robiłam jeszcze ostatnie zakupy w towarzystwie mojej mamy i miałam lekkie bóle, ale nie przywiązywałam do nich wagi. Natomiast dziś rano odeszły mi wody. – Były skurcze? – Żadnych od Wigilii. Wczoraj leniuchowaliśmy, zjadłam za dużo indyka i wcześnie położyłam się spać. Dzisiaj rano w łazience nagle trysnęło ze mnie na podłogę. Czułam się taka bezradna i zakłopotana. – Przygryzła wargę i spojrzała na niego przerażonymi oczami. – To niedobrze, prawda? Dziecko będzie wcześniakiem? – Prawdopodobnie. Spróbujemy przetrzymać je w macicy, dopóki się da. Tymczasem zrobimy zastrzyk, który powinien ułatwić dziecku oddychanie, jeśli urodzi się przedwcześnie. Obawiam się, że będzie pani musiała zostać w szpitalu, żebyśmy mogli przeprowadzić konieczne badania. – Zwrócił się do Mirandy sucho i oficjalnie. – Proszę zaraz zrobić zastrzyk dwunastu miligramów betametazonu. Zatrzymamy pacjentkę na oddziale. Unikała patrzenia mu prosto w oczy. – Oczywiście. Czy mogę prosić o wpisanie polecenia do karty pacjentki? Dlaczego na niego nie patrzy? Nie zrobili nic poza pocałunkami. Czy to tłumaczy jej wyraźne zakłopotanie? Wpisał nazwę leku i podał kartkę Mirandzie. – Nie będzie pan wywoływał porodu? – spytała Lucy. – Na razie nie – odrzekł Jake. – Jeśli przetrzymamy jeszcze tydzień, będzie to z korzyścią dla dziecka. Lepszy tydzień w łonie matki niż w inkubatorze. Lucy kiwnęła głową z wymuszoną odwagą. – Dobrze. Usłyszał drżenie w je} głosie i przysiadł obok niej. Ręce miała kurczowo zaciśnięte. Delikatnie zamknął je w swoich dłoniach. – Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Wiem, że się pani martwi, ale nie spuszczę z pani oka, póki się nie upewnię, że nic złego się nie stanie. Tymczasem proszę odpoczywać. – Ponownie zwrócił się do Mirandy, która stała, odwrócona do niego plecami. – Chciałbym jeszcze zrobić USG. – Chodź, Mirando, pokażę ci, gdzie mamy ultrasonograf – poleciła Ruth. Jake obserwował Mirandę, zaskoczony, dlaczego odwróciła się do niego plecami. Gdy w końcu stanęli twarzą w twarz, powód okazał się całkowicie oczywisty. Spojrzał na jej zaokrąglony brzuch i z wysiłkiem wciągnął powietrze. – Położne też bywają w ciąży. Przyszłe matki uwielbiają to. Mogą się wymieniać doświadczeniami. Miranda jest w szóstym miesiącu, ale zgodziła się pracować w pełnym wymiarze – wtrąciła Ruth. Jake poczuł, że twarz mu kamienieje. Jego Miranda jest w ciąży. Jakim cudem niczego nie zauważył? Przecież jest ginekologiem położnikiem. Codziennie
ma do czynienia z ciężarnymi kobietami. Gościł we własnym domu dziewczynę w szóstym miesiącu i nawet tego nie spostrzegł? Dobra robota, Jake. Tak trzymać. Wszystkie objawy miał jak na tacy. Jej nadmierny apetyt, wyraźne zmęczenie i senność, niespodziewany płacz bez wyraźnego powodu... Ale co właściwie robiła sama w górach w Boże Narodzenie? I dlaczego się z nim całowała, skoro nosiła pod sercem dziecko innego mężczyzny? Był wściekły na siebie, a jeszcze bardziej na nią. Myślał, że jest piękna, tajemnicza i pociągająca. Okazała się uwodzicielką bez skrupułów. To tłumaczyło cyniczne uwagi na temat rodzinnego życia. Najwyraźniej pojęcie odpowiedzialności jest jej obce. – Czy myśli pan, że dziecku nic nie będzie? Niespokojny głos Lucy wyrwał go z zamyślenia. Jake wziął się w garść i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Sprawdzimy wszystko i będziemy monitorować panią i dziecko. Dobrze będzie, jeśli zmartwienia zostawi pani mnie. W końcu za to mi płacą. Miranda wróciła z ultrasonografem. Na jej widok Jake odczul nagłą potrzebę, by wyciągnąć ją na korytarz i natychmiast zażądać wyjaśnień. Niestety, trzeba z tym poczekać na stosowną okazję. Musi z nią porozmawiać, czy jej się to będzie podobało, czy nie. Gdzie był ojciec jej dziecka, kiedy spędzała z nim Boże Narodzenie? Pokłócili się? Musiał umierać ze zdenerwowania. Przynajmniej on nie mógłby znaleźć sobie miejsca, gdyby jego dziewczyna czy żona zniknęła bez uprzedzenia. Oczy Jake’a ześliznęły się na jej kształtny okrągły brzuszek i znowu zadał sobie pytanie, jakim cudem nie zauważył go wcześniej. Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie luźną kurtkę, którą zmieniła szybko na obszerną bluzę, przynajmniej sześć numerów za dużą. Wystarczająco obszerną, by ukryć ciążę. Dlaczego kryła się ze swoim stanem? Jake z wysiłkiem skoncentrował się na badaniu. Posmarował skórę śliskim fizjologicznym żelem i przesunął przetwornikiem po zaokrąglonym brzuchu pacjentki. Przyjrzał się uważnie obrazowi na ekranie. – Nie ma powodu do obaw. Dziecko jest w dobrym stanie, ale i tak chcę mieć na panią baczenie – oznajmił i wytarł jej brzuch papierowym ręcznikiem. – To świetnie. Bo najchętniej zatrzymałabym pana do porodu w tym pokoju – wyznała Lucy. Jake przykrył pacjentkę kołdrą. – Proszę się nie martwić – powiedział serdecznie i zwrócił się do Mirandy. – Chcę być informowany, gdyby coś się zmieniło w odczytach. Wrócę tutaj, ale teraz muszę zobaczyć drugą pacjentkę. – Ulokowałam Gail pod dwójką – oznajmiła Ruth. Jake widział po zachowaniu położnej, że spodziewa się problemów w trakcie tego badania. W chwili, gdy wszedł do gabinetu, jego przypuszczenia się potwierdziły. Mężczyzna i kobieta siedzieli w milczeniu, ale atmosfera była ciężka. Mąż kręcił się bezsilnie, a pacjentka opierała się o poduszkę, blada i spocona. Na widok Jake’a wyraźnie zesztywniała. – Chcę jasno powiedzieć, że jestem tu wbrew mojej woli i nie życzę sobie lekarskiej
interwencji. – Nazywam się Jake Blackwell i jestem lekarzem położnikiem – odrzekł spokojnie. – Słyszałem, że planowała pani poród domowy. Rozumiem, że pobyt w szpitalu jest dla pani nieprzyjemnym szokiem. – Urodziłam troje dzieci w domu i jedno w szpitalu. – Nagły grymas na jej twarzy świadczył o bolesnym skurczu. Po chwili podjęła wątek. – Nie chcę powtarzać tego doświadczenia. Wszędzie ekrany i mechaniczne odgłosy maszyn. Natura tak tego nie zaplanowała. – Zgadzam się z panią – potwierdził Jake. – Należy pozwolić działać siłom natury, chyba że dzieje się coś, co zagraża życiu matki lub dziecka. Czasem niestety interwencja lekarza jest konieczna. – Odwrócił się do Ruth i spojrzał pytająco. – Chciałbym zobaczyć wszystkie wyniki badań. – Dostałam je z rejonowego szpitala – szepnęła Ruth. – Przyślę tu Mirandę. Myślę, że jej obecność dobrze wpłynie na pacjentkę. Jake uważnie przyjrzał się podanym wydrukom. Odłożył je i z uwagą spojrzał na Gail, wiedząc, że musi taktownie przeprowadzić tę rozmowę. – Uważam, że moim pacjentkom należy się uczciwa i pełna informacja, więc nie będę niczego przed panią ukrywał. – Chce pan wywołać poród, żeby zwolnić łóżko dla kolejnej nieszczęsnej kobiety – rzekła z otwartą wrogością. – Nigdy nie przyspieszałem porodu sztucznie, jeśli życie dziecka nie było zagrożone – odparł spokojnie. W tym momencie do pokoju weszła Miranda. – Z pewnością nigdy nie posunąłbym się do tego, bo tak jest wygodniej personelowi albo potrzebne jest łóżko. Nie zamierzam tego robić teraz ani nigdy. – Mam w domu troje dzieci, które urodziłam bez lekarza. – Jej głos był na pograniczu histerii, a mąż położył jej rękę na plecach, by się uspokoiła. – Przy czwartym miałam przodujące łożysko i zrobili mi cesarskie cięcie. Co za partacze! Przyplątało się zakażenie i ciężko to odchorowałam. – Biedactwo! – Miranda pospiesznie przeszła przez pokój. – Świetnie rozumiem, czemu tym razem chciała pani uniknąć szpitala. Musi się pani bardzo bać. Jake spojrzał na nią z uznaniem. Pod pozorami kłótliwości i trudnego charakteru zobaczyła przerażoną kobietę. – Rozumiemy, że złe doświadczenia spowodowały uraz do porodu w szpitalu. Bardzo mi przykro. To duża trauma. – To był koszmar. – Gail spojrzała na swojego męża. – Nie powinnam być w szpitalu. I nie byłabym, gdyby moja teściowa mnie do tego nie zmusiła. – Nie chciała, żebyś rodziła w kuchni na podłodze – tłumaczył cierpliwie mąż, z zakłopotaniem skubiąc sweter, jakby go uwierał pod szyją. – Doprawdy bardzo mi przykro, że sprawiam wam wszystkim kłopot, ale teraz chcę już iść do domu! Miranda objęła ją za ramiona.
– Proszę, Gail, niech pani wysłucha doktora Blackwella. Obejrzy panią i przedstawi swoje propozycje. Nikt nie będzie podejmował decyzji wbrew pani woli. – Urodziłam troje dzieci w domu. Proszę podać mi jeden powód, dla którego powinnam tu zostać! – GJos kobiety znowu podniósł się histerycznie. – Cesarskie cięcie wykonane przy ostatniej ciąży stwarza niebezpieczeństwo, że blizna się rozejdzie. To pierwszy powód. Drugim jest arytmia serca pani dziecka. Tutaj możemy wam w każdej chwili pomóc. – Nierównomierności w pracy serca pewnie występują często – odparowała Gail wyzywająco – tylko przy porodach domowych nie widać ich na monitorze. A dziecko i tak rodzi się zdrowe. – Czasem tak jest – potwierdził Jake – ale nie zawsze. Chce pani wziąć na siebie ryzyko? Proszę tylko, żeby pozwoliła pani Mirandzie na monitorowanie pracy serca płodu, żebym upewnił się, jak reaguje na skurcze porodowe. – A potem przy pierwszej sposobności zawleczecie mnie do sali operacyjnej i pokroicie, bo tak wam wygodniej! – Dużo rzadziej uciekam się do cesarskiego cięcia niż statystyczny położnik w naszym kraju. Ale ja też nie będę narażał dziecka tylko po to, by mieć wyższy wskaźnik naturalnych porodów. Nie mogę pani obiecać, że nie wykonam operacji, jeśli uznam ją za niezbędną. Ale z pewnością skonsultuję z panią tę decyzję. Jeśli nie będzie żadnych przeszkód, poród może się odbyć w tym pokoju. To nie jest dom, ale z pewnością zrobimy wszystko, żeby mogła się pani zrelaksować. Gail zawahała się. Popatrzyła na niego, potem na swojego męża, zmęczonego, zdenerwowanego i całkowicie wytrąconego z równowagi. – Sama już nie wiem – powiedziała niepewnie. – Czy rzeczywiście coś może dziecku grozić? – Nie mogę tego rozstrzygnąć bez dalszej obserwacji. – Zostanę. Przynajmniej na razie – zgodziła się niechętnie. – Ale nie chcę, żeby się tu kręciły tłumy praktykantów, którzy będą patrzeć na mnie jak na królika doświadczalnego. – Będę tylko ja. Może pani na mnie liczyć przez cały czas – zapewniła uspokajająco Miranda. – Już to słyszałam – odparła Gail z goryczą. – Obie wiemy, że jeśli mój poród będzie trwał dłużej niż pani zmiana, przyjdzie tu inna położna. W poprzednim szpitalu zmieniły się aż trzy. – Tym razem tak nie będzie. Nie odejdę od pani, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. Obiecuję. Gail zaśmiała się z niedowierzaniem. – Jest pani w ciąży. To drugi dzień świąt. Na pewno czeka na panią rodzina. Wystarczy, że ma pani dyżur, a co dopiero godziny nadliczbowe. – Obiecałam, że zostanę z panią do końca porodu. A teraz chciałabym, żeby się pani wygodnie ułożyła i pozwoliła mi na monitorowanie serca dziecka. Jake żałował, że Gail nie była bardziej obcesowa w swoich pytaniach. Może usłyszałby