ROBERTS NORA
ZRODZONA Z OGNIA
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 1
SZANOWNY CZYTELNIKU
Przez całe Ŝycie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi
przodkowie przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze więc
mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w
zadymionym pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki.
Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróŜ z moją rodziną,
juŜ w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon
wiedziałam, Ŝe jestem w domu.
Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było
decyzją naturalną. Ziemia i ludzie inspirują, tam
oŜywają niestworzone historie. Chciałam napisać o
Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splatają się w
moim sercu. W kaŜdej ksiąŜce tej trylogii opowiadam o
jednej z trzech sióstr, tak róŜnych, lecz połączonych
więzami krwi. Ich Ŝycie róŜnie się potoczyło, ale
źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest
Irlandia.
Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret
Mary Concannon, najstarsza z sióstr, artystka tworząca
szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem
niezaleŜności, równie gwałtownym, co jej wybuchowy
temperament. Jest typem kobiety, która zarówno
znajduje siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią
rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do odkrycia
samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła
jest sztuką trudną, wymagającą precyzji. Maggie potrafi
tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest
kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą
niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i burzliwą
naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii.
Jej związek z wyrafinowanym znawcą sztuki,
właścicielem dublińskiej galerii, Roganem Sweeneyem,
nie będzie spokojny, mam jednak nadzieję, Ŝe wciągnie
i zaintryguje czytelnika.
Mam równieŜ nadzieję, Ŝe czytelnik tej pierwszej
ksiąŜki z mojej trylogii „Zrodzona z...” ucieszy się z
odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz,
dzikich urwisk skalnych i nieprzemijającego piękna.
Nora ROBERTS
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej
przecieŜ moŜe szukać schronienia i ciepła rozumny
męŜczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie?
Oczywiście, Ŝe nie w domu, przy własnym kominku!
Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest
rozumnym męŜczyzną i nie siedzi w domu.
Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych
przyjaciół. Uwielbia się pośmiać, pokrzyczeć i
wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go
nazwać zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie.
Wyjechała ryczącą cięŜarówką z ostatniego zakrętu
przed wsią Kilmihil. Nie dostrzegła Ŝywej duszy na
ulicy. Nic dziwnego, było juŜ dobrze po lunchu, a
pogoda bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od
Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, Ŝe nawet psa Ŝal by
wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeŜe Irlandii
dygotało z zimna i z utęsknieniem wypatrywało wiosny.
Pośród innych pojazdów rozpoznała
rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać, Ŝe tego
dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada.
Zaparkowała jak najbliŜej frontowego wejścia do pubu,
przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów.
Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach.
Wtuliła nos w koŜuszek, naciągnęła głębiej czarną,
wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu.
W powietrzu wisiało coś złowieszczego. Zanosi się na
nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed
zapadnięciem zmroku.
Nie przypominała sobie równie paskudnego
stycznia, a w kaŜdym razie nie pamiętała, kiedy ostatnio
hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata
zawierucha. Ogródek, który w pośpiechu mijała, drogo
juŜ za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od
wiatru i mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona
jakby w niemym błaganiu.
Zrobiło się jej Ŝal ogródka, ale wiadomość, jaką
miała w zanadrzu, była radosna, i przez chwilę dziwiło
ją nawet, Ŝe kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą
główek, domyślając się wiosny.
U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to
zaraz po przekroczeniu progu. Zapachniało rozpalonym
torfem, który Ŝarzył się wesoło w kominku, i gulaszem,
który Deirdre, Ŝona O’Malleya, ugotowała na lunch. A
takŜe tytoniem, piwem i unoszącą się w powietrzu
oleistą smugą aromatu smaŜonych frytek.
Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na
małym stoliku, z wyciągniętymi przed siebie nogami,
wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego
dźwięk tak doskonale współbrzmiał z jego słodkim
głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad
swoim piwem i porterem. Melodia była smutna, jak
wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i tkliwa
jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o
dorastaniu.
Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie.
Niesforne pasmo czarnych włosów opadło mu na brwi,
potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim
O'Malley stał za barem, brzuchaty męŜczyzna w
fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał
szeroką, pobruŜdŜoną twarz oraz oczy, które, kiedy się
śmiał, ginęły w fałdach skóry.
Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie
przerwał swojego zajęcia. Wiedział, Ŝe zachowa się jak
naleŜy i poczeka z zamówieniem do końca melodii.
Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z
jednego z amerykańskich papierosów, które brat
przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a takŜe zawsze
schludną panią Logan robiącą róŜową włóczką na
drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary
Johnny Conroy, zastygły w bezzębnym uśmiechu,
trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną
dłoń swojej pięćdziesięcioletniej Ŝony. Siedzieli obok
siebie jak para młodoŜeńców, zasłuchani w piosenkę
Murphy'ego.
Dźwięk stojącego na barze telewizora był
wyłączony, ale obraz zostawiono - połyskiwał teraz
brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z
lśniącymi włosami, rozprawiali gorączkowo wokół
duŜego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych
lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych,
kryształowych kieliszkach.
JakŜe odległe to były światy: pełna blasku
opowieść i mały pub z podniszczonym barem i
ciemnymi od dymu ścianami.
Pełna pogardy reakcja Maggie na widok
wyelegantowanych typów oddających się jałowej
dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i
automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdrości.
Pomyślała, Ŝe gdyby była tak bogata, choć
oczywiście nie zaleŜało jej na tym, wiedziałaby z
pewnością, jaki z tego uczynić poŜytek.
A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w
rogu. Nie Ŝeby był samotny, nic z tych rzeczy. Stanowił
tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło,
na którym siedział. Jedną rękę przełoŜył przez oparcie
krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiŜankę, w
której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę
zaprawioną irlandzką whisky.
Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań,
nieoczekiwanych zmian nastroju, ale znała go. Ze
wszystkich męŜczyzn jakich znała, Ŝadnego nie kochała
Ŝarliwiej od Toma Concannona.
Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła
głowę na jego ramieniu.
Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak
ogień, który grzeje, przenika na wskroś, lecz nigdy nie
spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do
siebie. Wargami musnął jej skroń.
Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła
jego dłoń i pocałowała.
- Wiedziałam, Ŝe cię tu znajdę.
- A skąd wiedziałaś, Ŝe myślę o tobie, moja śliczna
Maggie?
- MoŜe takŜe myślałam o tobie?
Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był
drobnym męŜczyzną, ale o mocnej budowie. „Jestem
jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim
grzmiącym śmiechem. W takich chwilach zmarszczki
wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych
wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste
włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a siwe pasemka
wyglądały jak smuŜki dymu pośród płomieni. Dla
Maggie był najbardziej porywającym męŜczyzną na
świecie.
Był jej ojcem.
- Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości.
- Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy.
MruŜąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona
wysypały się długie, ognistorude włosy. Zawsze lubił na
nie patrzeć, były takie lśniące i spręŜyste. Nigdy nie
zapomni, gdy po raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej
drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyraŜającej
niepohamowaną radość Ŝycia, i maleńkich, zaciśniętych
piąstek, wymachujących co sił na wszystkie strony. I jej
włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak.
Nie był rozczarowany, Ŝe to nie jest syn, pokornie
dziękował losowi, iŜ obdarował go córką.
- Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim.
- Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie
zimno.
Teraz, kiedy juŜ się tu znalazła, zapragnęła odwlec
przyjemność podzielenia się nowiną, delektować się nią
jak najdłuŜej.
- Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz,
a kto ogrzewa twoje krowy? - zawołała.
- Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda
utrzyma się dłuŜej, będę miał na wiosnę więcej cieląt,
niŜ zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory
bydło zabawia się podobnie jak wszyscy na tym
świecie.
- CzyŜby? Siedzi przy kominku z dobrą ksiąŜką w
ręku? - zawołała Maggie, a sala wybuchnęła śmiechem.
Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego do lektur nie
była tajemnicą.
- No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz,
jaką daje dobra literatura, ale krowy wolą oglądać
telewizję. - Postukał palcem w pustą szklanicę. - A ja
przyszedłem tutaj, Ŝeby odpocząć od twojego pieca,
który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego
nie jesteś w domu i nie bawisz się swoim szkłem?
- Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie
pierwszemu muszę to powiedzieć. Wiesz, Ŝe rano
zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu
McGuinnessa?
- No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. -
Powinnaś była powiedzieć, Ŝe się tam wybierasz,
dotrzymałbym ci towarzystwa.
- Chciałam to zrobić sama.
- Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej
prztyczka w nos.
- Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy
promieniały blaskiem. - Kupił cztery, bo tyle wzięłam
ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco.
- Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z
miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił nią w koło. -
Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja
córka, moja własna córka Margaret Mary, sprzedała
swoje szkła w Ennis.
Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria
pytań.
- U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a
rozglądał się, czy nie mam więcej. Dwa wazony, czarka
i... myślę, Ŝe tę ostatnią moŜna by nazwać przyciskiem
do papieru. - Roześmiała się, gdy Tim postawił na
kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca.
- A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. -
Za zdrowie Toma Concannona, który uwierzył we mnie.
- Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w
jego oczach pojawiły się łzy. - Za ciebie. Tylko za
ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do
gardła. - Rozgrzej to stare, kochane pudełko, Murphy.
Chcę zatańczyć z moją córką.
Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i
oklasków Tom poprowadził córkę po parkiecie. Deirdre
wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą
zarumienioną od gotowania porwała do tańca męŜa. Od
jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od
jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aŜ do
upadłego.
Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia
czasu w miłej kompanii, ściągnęli do pubu inni
bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się
rozniosła. Przed zapadnięciem zmierzchu wiedzieli juŜ
o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów.
Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy
marzyła o jeszcze większym.
- Och, juŜ nie mogę. - Opadła na krzesło i
wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze trochę, a
serce mi pęknie.
- Mnie teŜ. Z dumy, Ŝe mam taką córkę. - Uśmiech
Toma był promienny, lecz wzrok nieco mętny. -
Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie.
A takŜe twoją siostrę...
- Powiem o tym Briannie wieczorem.
Zesztywniała na wspomnienie matki.
- Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją
po policzku. - To twój wielki dzień, Maggie Mae i nic
go nie zakłóci.
- Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie
wydmuchała mojej pierwszej szklanej bańki.
- No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez
krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się duszno, jakoś
niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu
przed oczami, by zaraz po tym wszystko wróciło do
normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeŜego
powietrza dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na
przejaŜdŜkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy
pojedziesz ze mną?
- Oczywiście, Ŝe pojadę. - Podniosła się
natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie zimno i
wieje jak diabli. Jesteś pewien, Ŝe chcesz się znaleźć
teraz na skałach?
- Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął
szyję szalikiem i odwrócił się ku sali. Zdawało mu się,
iŜ wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed
jego oczami. Z przykrością pomyślał, Ŝe jest odrobinę
pijany. No ale przecieŜ była ku temu okazja! -
Urządzamy przyjęcie! - zawołał. - Jutro wieczorem.
Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i dobra muzyka.
Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich
moich przyjaciół!
Maggie odezwała się, gdy juŜ byli na dworze.
- Przyjęcie? Tatku, wiesz, Ŝe ona się na to nie
zgodzi.
- Na razie jeszcze jestem panem we własnym
domu. - Wysunął do przodu podbródek, w jakŜe
podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. -
Przyjęcie odbędzie się, Maggie. Dogadam się jakoś z
twoją matką. Mogłabyś juŜ ruszyć?
- Oczywiście.
Wiedziała, Ŝe nie ma co dyskutować z Tomem
Concannonem, kiedy wbił sobie coś do głowy. Była mu
wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie
dotarłaby do Wenecji i nie odbyła praktyki w hucie
szkła. Nigdy by teŜ nie wykorzystała tego, czego się
nauczyła i o czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej
pracowni. Wiedziała teŜ jaką cholerną cenę matka
kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze
na naukę. Ale on postawił twardo na swoim.
- Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz.
- To coś w rodzaju butelki. Chcę, Ŝeby była bardzo
wysoka i wąska. ZwęŜająca się ku górze, a następnie
mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo
delikatna w kolorze, jak wnętrze brzoskwini.
Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się
opisać mu jej kształt.
- Masz piękne rzeczy w głowie.
- Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe -
zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne dopiero w wyniku
cięŜkiej pracy.
- To ty sprawiasz, Ŝe stają się realne.
Poklepał ją lekko po ręku i pogrąŜył się w
milczeniu.
Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę
prowadzącą do morza. Z daleka, od zachodu, napływały
smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury.
Zagarniały jaśniejsze skrawki nieba, które po chwili
wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament
pośród ołowianej szarości.
Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną,
oplecioną jaskrawymi barwami, i w wyobraźni zaczęła
juŜ nadawać jej kształt.
Droga zakręciła, następnie wyprostowała się.
Krztusząca się cięŜarówka mijała poŜółkłe od zimna,
przewyŜszające człowieka Ŝywopłoty. Na krańcu wsi
wznosił się przydroŜny krzyŜ poświęcony Najświętszej
Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność, jej
ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego
powitania, u jej stóp postawiono wazon pełen
śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów.
Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku
niemu głowę. Wydał się jej odrobinę blady, miał trochę
podkrąŜone oczy.
- Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie
chcesz, Ŝebyśmy zawrócili do domu?
- Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie
postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć morze.
Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe
widowisko ze skał Loop Head.
- Ano będziemy.
Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła.
Maggie musiała skupić całą uwagę, by cięŜarówka ani o
milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W
ich stronę, pokonując z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło
ubrany męŜczyzna w towarzystwie wiernego psa, który
ze stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By
umoŜliwić przejazd, męŜczyzna i pies zeszli z drogi,
przywarli do Ŝywopłotu, a cięŜarówka mijała ich powoli
o włos od czubka butów męŜczyzny. Skinął im na
powitanie głową.
- Wiesz o czym myślałam, tato?
- A no o czym?
- Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk,
choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym sobie
zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać
się większą ilością kolorów, rozumiesz. Gdybym mogła
kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec
z ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale
potrzebowałabym na to więcej niŜ dwie setki.
- OdłoŜyłem trochę na boku.
- Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham
cię za to, ale ten piec kupię ze swoich własnych.
Poczuł się uraŜony i z zagniewaniem wpatrywał się
w fajkę.
- A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak
nie od dawania swoim dzieciom? Nie sprawiasz sobie
wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz
mieć piec, to będziesz go miała.
- I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama.
Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję pieniędzy, lecz
twojej wiary we mnie.
- Spłaciłaś mnie juŜ z nawiązką. - Oparł się
wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez którą, gdy
zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym
człowiekiem, Maggie. Mam dwie cudowne córki, kaŜda
jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby juŜ na
tym poprzestać, mam jeszcze dobry, solidny dom i
przyjaciół, na których mogę liczyć.
Maggie odnotowała, Ŝe do swej szkatułki ze
skarbami nie dołączył matki.
- I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany
dzban ze złotem.
- A jakŜe.
Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne
szałasy, opuszczone i bez dachów, stojące na skraju
popielatozielonych pól, bezkresnych i
nieprawdopodobnie pięknych w ciemnej poświacie. I
kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany
jedynie przez kilka pokręconych, bezlistnych drzew.
Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi
wydał się piękny. Nie podzielał zamiłowania Maggie do
samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na
nisko leŜące niebo i opustoszałą ziemię, między którymi
postać ludzka zdawała się być zaledwie punkcikiem,
zrozumiał ją.
Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł
zapach morza. Niegdyś marzył o przeprawieniu się
przez nie.
Niegdyś marzył o wielu rzeczach.
Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, Ŝe
to z własnej winy go nie znalazł. Był farmerem z
urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił
wszystko poza kilkoma akrami ziemi, dobrymi do
hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie
radziła sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi,
by mu przypominać o przegranej.
To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz,
gdy kolejne tęskne westchnienie wezbrało w jego piersi.
Jego Ŝona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno
pomysłów, ale nigdy smykałki czy szczęścia, aby je
zrealizować.
Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne
skupisko domów oraz budynek, którego właściciel
szczycił się tym, iŜ jego pub jest ostatnim przed Nowym
Jorkiem. Ten widok, jak zawsze, podniósł Toma na
duchu.
- Czy poŜeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i
zamówimy kufel piwa? - zapytał starym zwyczajem.
- Stawiam pierwszą kolejkę.
Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca
drogi, skąd moŜna juŜ było dojść do traw i skał, a
wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które
rozciągało się aŜ do Ameryki, poczuł nagle, Ŝe ma mało
czasu.
Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i
wody, bezlitośnie smagających najeŜone bloki skalne.
Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a
następnie, śmiejąc się, ruszyli przed siebie.
- To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień.
- Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze,
Maggie? Czujesz je? Chce nas stąd zdmuchnąć i
przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w
Dublinie?
- Widziałam Ŝonglera podrzucającego kolorowe
piłeczki. Tak mi się to strasznie spodobało, Ŝe sam
nauczyłeś się tej sztuczki.
Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze.
- Och, a ile jabłek porozwalałem!
- Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i
mus jabłeczny.
- A ja myślałem, Ŝe dzięki nowej umiejętności będę
mógł pojechać na jarmark do Galway i zarobić funta, a
moŜe nawet i dwa.
- I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty
dla mnie i dla Brianny.
ZauwaŜyła, Ŝe powrócił mu rumieniec i Ŝe znowu
błyszczą mu oczy. Ochoczo przebrnęli szarpaną przez
wicher ostrą trawę. A potem juŜ stali nad brzegiem
potęŜnego Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal,
uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z
łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając
dziesiątki małych kaskad rozlewających się wśród
szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krąŜyły
mewy, krąŜyły i krzyczały, a dźwięk ten odbijał się
długim echem od grzmiących fal.
Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko,
biała jak śnieg u podstawy, przejrzysta jak kryształ w
rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach.
Tego dnia na pofałdowanej powierzchni morza nie było
ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale
przemierzały ocean.
Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu
przychodzi. Czy zwarcie się morza i kamienia, ich
odwieczna walka, jest dla niego symbolem małŜeństwa?
A jego małŜeństwo było ustawiczną walką, wiecznym
rozgoryczeniem i złością Ŝony smagającą jego serce, by
stopniowo, jakŜe powoli, ułagodzić je i doprowadzić do
krótkiego zawieszenia broni.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku?
- Co? - Oderwał się od morza i od nieba.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła
Maggie. - Brie i ja jesteśmy juŜ dorosłe. Dlaczego nadal
przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy?
- Jest moją Ŝoną - odpowiedział zwyczajnie.
- I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? -
dopytywała się. - Dlaczego z tym nie skończysz?
Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii.
Odkąd pamiętam, czyniła piekło z twojego Ŝycia.
- Jesteś dla niej zbyt surowa.
ROBERTS NORA ZRODZONA Z OGNIA SAGA RODU CONCANNONÓW TOM 1
SZANOWNY CZYTELNIKU Przez całe Ŝycie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w zadymionym pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróŜ z moją rodziną, juŜ w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, Ŝe jestem w domu. Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną. Ziemia i ludzie inspirują, tam oŜywają niestworzone historie. Chciałam napisać o Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splatają się w moim sercu. W kaŜdej ksiąŜce tej trylogii opowiadam o jednej z trzech sióstr, tak róŜnych, lecz połączonych więzami krwi. Ich Ŝycie róŜnie się potoczyło, ale źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia. Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem
niezaleŜności, równie gwałtownym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do odkrycia samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną, wymagającą precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej związek z wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii, Roganem Sweeneyem, nie będzie spokojny, mam jednak nadzieję, Ŝe wciągnie i zaintryguje czytelnika. Mam równieŜ nadzieję, Ŝe czytelnik tej pierwszej ksiąŜki z mojej trylogii „Zrodzona z...” ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk skalnych i nieprzemijającego piękna. Nora ROBERTS
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecieŜ moŜe szukać schronienia i ciepła rozumny męŜczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie? Oczywiście, Ŝe nie w domu, przy własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest rozumnym męŜczyzną i nie siedzi w domu. Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia się pośmiać, pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go nazwać zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie. Wyjechała ryczącą cięŜarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kilmihil. Nie dostrzegła Ŝywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było juŜ dobrze po lunchu, a pogoda bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, Ŝe nawet psa Ŝal by wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeŜe Irlandii dygotało z zimna i z utęsknieniem wypatrywało wiosny. Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać, Ŝe tego
dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada. Zaparkowała jak najbliŜej frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów. Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w koŜuszek, naciągnęła głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu. W powietrzu wisiało coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w kaŜdym razie nie pamiętała, kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek, który w pośpiechu mijała, drogo juŜ za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona jakby w niemym błaganiu. Zrobiło się jej Ŝal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była radosna, i przez chwilę dziwiło ją nawet, Ŝe kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą główek, domyślając się wiosny.
U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu progu. Zapachniało rozpalonym torfem, który Ŝarzył się wesoło w kominku, i gulaszem, który Deirdre, Ŝona O’Malleya, ugotowała na lunch. A takŜe tytoniem, piwem i unoszącą się w powietrzu oleistą smugą aromatu smaŜonych frytek. Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z wyciągniętymi przed siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego dźwięk tak doskonale współbrzmiał z jego słodkim głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim piwem i porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o dorastaniu. Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych włosów opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim O'Malley stał za barem, brzuchaty męŜczyzna w fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał
szeroką, pobruŜdŜoną twarz oraz oczy, które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry. Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego zajęcia. Wiedział, Ŝe zachowa się jak naleŜy i poczeka z zamówieniem do końca melodii. Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z amerykańskich papierosów, które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a takŜe zawsze schludną panią Logan robiącą róŜową włóczką na drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy, zastygły w bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną dłoń swojej pięćdziesięcioletniej Ŝony. Siedzieli obok siebie jak para młodoŜeńców, zasłuchani w piosenkę Murphy'ego. Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz zostawiono - połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z lśniącymi włosami, rozprawiali gorączkowo wokół duŜego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych
lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych, kryształowych kieliszkach. JakŜe odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z podniszczonym barem i ciemnymi od dymu ścianami. Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddających się jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdrości. Pomyślała, Ŝe gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zaleŜało jej na tym, wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić poŜytek. A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie Ŝeby był samotny, nic z tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło, na którym siedział. Jedną rękę przełoŜył przez oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiŜankę, w której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky. Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań,
nieoczekiwanych zmian nastroju, ale znała go. Ze wszystkich męŜczyzn jakich znała, Ŝadnego nie kochała Ŝarliwiej od Toma Concannona. Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu. Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje, przenika na wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do siebie. Wargami musnął jej skroń. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i pocałowała. - Wiedziałam, Ŝe cię tu znajdę. - A skąd wiedziałaś, Ŝe myślę o tobie, moja śliczna Maggie? - MoŜe takŜe myślałam o tobie? Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym męŜczyzną, ale o mocnej budowie. „Jestem jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim grzmiącym śmiechem. W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych
wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a siwe pasemka wyglądały jak smuŜki dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej porywającym męŜczyzną na świecie. Był jej ojcem. - Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości. - Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy. MruŜąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie, ognistorude włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i spręŜyste. Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyraŜającej niepohamowaną radość Ŝycia, i maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na wszystkie strony. I jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak. Nie był rozczarowany, Ŝe to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iŜ obdarował go córką. - Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim. - Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie
zimno. Teraz, kiedy juŜ się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność podzielenia się nowiną, delektować się nią jak najdłuŜej. - Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? - zawołała. - Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda utrzyma się dłuŜej, będę miał na wiosnę więcej cieląt, niŜ zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory bydło zabawia się podobnie jak wszyscy na tym świecie. - CzyŜby? Siedzi przy kominku z dobrą ksiąŜką w ręku? - zawołała Maggie, a sala wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego do lektur nie była tajemnicą. - No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra literatura, ale krowy wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, Ŝeby odpocząć od twojego pieca, który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego
nie jesteś w domu i nie bawisz się swoim szkłem? - Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to powiedzieć. Wiesz, Ŝe rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa? - No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. - Powinnaś była powiedzieć, Ŝe się tam wybierasz, dotrzymałbym ci towarzystwa. - Chciałam to zrobić sama. - Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos. - Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy promieniały blaskiem. - Kupił cztery, bo tyle wzięłam ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco. - Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił nią w koło. - Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja własna córka Margaret Mary, sprzedała swoje szkła w Ennis. Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria
pytań. - U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a rozglądał się, czy nie mam więcej. Dwa wazony, czarka i... myślę, Ŝe tę ostatnią moŜna by nazwać przyciskiem do papieru. - Roześmiała się, gdy Tim postawił na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca. - A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. - Za zdrowie Toma Concannona, który uwierzył we mnie. - Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Za ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do gardła. - Rozgrzej to stare, kochane pudełko, Murphy. Chcę zatańczyć z moją córką. Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i oklasków Tom poprowadził córkę po parkiecie. Deirdre wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą zarumienioną od gotowania porwała do tańca męŜa. Od jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aŜ do upadłego.
Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia czasu w miłej kompanii, ściągnęli do pubu inni bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się rozniosła. Przed zapadnięciem zmierzchu wiedzieli juŜ o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów. Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy marzyła o jeszcze większym. - Och, juŜ nie mogę. - Opadła na krzesło i wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze trochę, a serce mi pęknie. - Mnie teŜ. Z dumy, Ŝe mam taką córkę. - Uśmiech Toma był promienny, lecz wzrok nieco mętny. - Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie. A takŜe twoją siostrę... - Powiem o tym Briannie wieczorem. Zesztywniała na wspomnienie matki. - Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją po policzku. - To twój wielki dzień, Maggie Mae i nic go nie zakłóci. - Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie
wydmuchała mojej pierwszej szklanej bańki. - No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się duszno, jakoś niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu przed oczami, by zaraz po tym wszystko wróciło do normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeŜego powietrza dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na przejaŜdŜkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy pojedziesz ze mną? - Oczywiście, Ŝe pojadę. - Podniosła się natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie zimno i wieje jak diabli. Jesteś pewien, Ŝe chcesz się znaleźć teraz na skałach? - Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął szyję szalikiem i odwrócił się ku sali. Zdawało mu się, iŜ wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed jego oczami. Z przykrością pomyślał, Ŝe jest odrobinę pijany. No ale przecieŜ była ku temu okazja! - Urządzamy przyjęcie! - zawołał. - Jutro wieczorem. Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i dobra muzyka.
Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich moich przyjaciół! Maggie odezwała się, gdy juŜ byli na dworze. - Przyjęcie? Tatku, wiesz, Ŝe ona się na to nie zgodzi. - Na razie jeszcze jestem panem we własnym domu. - Wysunął do przodu podbródek, w jakŜe podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. - Przyjęcie odbędzie się, Maggie. Dogadam się jakoś z twoją matką. Mogłabyś juŜ ruszyć? - Oczywiście. Wiedziała, Ŝe nie ma co dyskutować z Tomem Concannonem, kiedy wbił sobie coś do głowy. Była mu wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie dotarłaby do Wenecji i nie odbyła praktyki w hucie szkła. Nigdy by teŜ nie wykorzystała tego, czego się nauczyła i o czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej pracowni. Wiedziała teŜ jaką cholerną cenę matka kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze na naukę. Ale on postawił twardo na swoim.
- Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz. - To coś w rodzaju butelki. Chcę, Ŝeby była bardzo wysoka i wąska. ZwęŜająca się ku górze, a następnie mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo delikatna w kolorze, jak wnętrze brzoskwini. Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się opisać mu jej kształt. - Masz piękne rzeczy w głowie. - Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe - zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne dopiero w wyniku cięŜkiej pracy. - To ty sprawiasz, Ŝe stają się realne. Poklepał ją lekko po ręku i pogrąŜył się w milczeniu. Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę prowadzącą do morza. Z daleka, od zachodu, napływały smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury. Zagarniały jaśniejsze skrawki nieba, które po chwili wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament pośród ołowianej szarości.
Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną, oplecioną jaskrawymi barwami, i w wyobraźni zaczęła juŜ nadawać jej kształt. Droga zakręciła, następnie wyprostowała się. Krztusząca się cięŜarówka mijała poŜółkłe od zimna, przewyŜszające człowieka Ŝywopłoty. Na krańcu wsi wznosił się przydroŜny krzyŜ poświęcony Najświętszej Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność, jej ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego powitania, u jej stóp postawiono wazon pełen śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów. Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku niemu głowę. Wydał się jej odrobinę blady, miał trochę podkrąŜone oczy. - Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie chcesz, Ŝebyśmy zawrócili do domu? - Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć morze. Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe widowisko ze skał Loop Head.
- Ano będziemy. Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła. Maggie musiała skupić całą uwagę, by cięŜarówka ani o milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W ich stronę, pokonując z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło ubrany męŜczyzna w towarzystwie wiernego psa, który ze stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By umoŜliwić przejazd, męŜczyzna i pies zeszli z drogi, przywarli do Ŝywopłotu, a cięŜarówka mijała ich powoli o włos od czubka butów męŜczyzny. Skinął im na powitanie głową. - Wiesz o czym myślałam, tato? - A no o czym? - Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk, choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym sobie zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać się większą ilością kolorów, rozumiesz. Gdybym mogła kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec z ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale potrzebowałabym na to więcej niŜ dwie setki.
- OdłoŜyłem trochę na boku. - Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham cię za to, ale ten piec kupię ze swoich własnych. Poczuł się uraŜony i z zagniewaniem wpatrywał się w fajkę. - A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak nie od dawania swoim dzieciom? Nie sprawiasz sobie wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz mieć piec, to będziesz go miała. - I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama. Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję pieniędzy, lecz twojej wiary we mnie. - Spłaciłaś mnie juŜ z nawiązką. - Oparł się wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez którą, gdy zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym człowiekiem, Maggie. Mam dwie cudowne córki, kaŜda jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby juŜ na tym poprzestać, mam jeszcze dobry, solidny dom i przyjaciół, na których mogę liczyć. Maggie odnotowała, Ŝe do swej szkatułki ze
skarbami nie dołączył matki. - I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany dzban ze złotem. - A jakŜe. Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne szałasy, opuszczone i bez dachów, stojące na skraju popielatozielonych pól, bezkresnych i nieprawdopodobnie pięknych w ciemnej poświacie. I kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany jedynie przez kilka pokręconych, bezlistnych drzew. Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi wydał się piękny. Nie podzielał zamiłowania Maggie do samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na nisko leŜące niebo i opustoszałą ziemię, między którymi postać ludzka zdawała się być zaledwie punkcikiem, zrozumiał ją. Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł zapach morza. Niegdyś marzył o przeprawieniu się przez nie. Niegdyś marzył o wielu rzeczach.
Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, Ŝe to z własnej winy go nie znalazł. Był farmerem z urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił wszystko poza kilkoma akrami ziemi, dobrymi do hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie radziła sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi, by mu przypominać o przegranej. To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz, gdy kolejne tęskne westchnienie wezbrało w jego piersi. Jego Ŝona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno pomysłów, ale nigdy smykałki czy szczęścia, aby je zrealizować. Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne skupisko domów oraz budynek, którego właściciel szczycił się tym, iŜ jego pub jest ostatnim przed Nowym Jorkiem. Ten widok, jak zawsze, podniósł Toma na duchu. - Czy poŜeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa? - zapytał starym zwyczajem. - Stawiam pierwszą kolejkę.
Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca drogi, skąd moŜna juŜ było dojść do traw i skał, a wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które rozciągało się aŜ do Ameryki, poczuł nagle, Ŝe ma mało czasu. Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i wody, bezlitośnie smagających najeŜone bloki skalne. Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a następnie, śmiejąc się, ruszyli przed siebie. - To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień. - Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze, Maggie? Czujesz je? Chce nas stąd zdmuchnąć i przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w Dublinie? - Widziałam Ŝonglera podrzucającego kolorowe piłeczki. Tak mi się to strasznie spodobało, Ŝe sam nauczyłeś się tej sztuczki. Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze. - Och, a ile jabłek porozwalałem! - Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i
mus jabłeczny. - A ja myślałem, Ŝe dzięki nowej umiejętności będę mógł pojechać na jarmark do Galway i zarobić funta, a moŜe nawet i dwa. - I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty dla mnie i dla Brianny. ZauwaŜyła, Ŝe powrócił mu rumieniec i Ŝe znowu błyszczą mu oczy. Ochoczo przebrnęli szarpaną przez wicher ostrą trawę. A potem juŜ stali nad brzegiem potęŜnego Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal, uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając dziesiątki małych kaskad rozlewających się wśród szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krąŜyły mewy, krąŜyły i krzyczały, a dźwięk ten odbijał się długim echem od grzmiących fal. Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko, biała jak śnieg u podstawy, przejrzysta jak kryształ w rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach. Tego dnia na pofałdowanej powierzchni morza nie było
ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale przemierzały ocean. Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu przychodzi. Czy zwarcie się morza i kamienia, ich odwieczna walka, jest dla niego symbolem małŜeństwa? A jego małŜeństwo było ustawiczną walką, wiecznym rozgoryczeniem i złością Ŝony smagającą jego serce, by stopniowo, jakŜe powoli, ułagodzić je i doprowadzić do krótkiego zawieszenia broni. - Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku? - Co? - Oderwał się od morza i od nieba. - Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła Maggie. - Brie i ja jesteśmy juŜ dorosłe. Dlaczego nadal przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy? - Jest moją Ŝoną - odpowiedział zwyczajnie. - I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? - dopytywała się. - Dlaczego z tym nie skończysz? Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii. Odkąd pamiętam, czyniła piekło z twojego Ŝycia. - Jesteś dla niej zbyt surowa.