GDZIEŚ W CENTRUM MIASTA.
DOWNTOWN. SOBOTNIA NOC
W XX WIEKU. ROK 1984
Mam na imię Lestat i jestem wampirem.
Jestem nieśmiertelny. Można tak powiedzieć,
mniej więcej. Światło słońca, długotrwały
kontakt z żarem intensywnego ognia mogą
mnie zniszczyć, choć z drugiej strony wcale nie
jest to takie pewne.
Mam sześć stóp wysokości, co było całkiem
imponujące w roku 1780, kiedy byłem jeszcze
śmiertelnym młodym człowiekiem. Nawet teraz
nie jest pod tym względem źle. Mam gęste,
jasne włosy, sięgające nieco powyżej ramion,
raczej kręcone. W świetle wydają się zupełnie
białe. Moje oczy są szare, ale nabierają kolorów
niebieskiego i fioletowego pod wpływem
otoczenia. Mam dość krótki, wąski nos i
kształtne usta, choć chyba zbyt duże w
stosunku do twarzy. Może to sprawiać pewne
wrażenie niegodziwości. Zawsze jednak są
bardzo zmysłowe. Zresztą, twarz zawsze
odzwierciedla przeżyte emocje i wewnętrzny
stosunek do świata. Moja twarz nigdy nie
przestaje być pełna wyrazu.
Natura wampira tkwiąca we mnie objawia się
nadzwyczaj białą połyskującą skórą, którą
muszę przypudrowywać, kiedy staję naprzeciw
obiektywów aparatów fotograficznych.
Gdy pragnę krwi, gdy jestem wygłodzony,
wyglądam wtedy naprawdę strasznie – skóra mi
się marszczy, żyły nabrzmiewają. Teraz jednak
już nie pozwalam sobie na to. Właściwie, w
obecnej chwili, jedynym znakiem tego, że nie
jestem człowiekiem śmiertelnym, są moje
paznokcie. To normalne u wszystkich
wampirów. Nasze paznokcie sprawiają
wrażenie szklanych. Niektórzy ludzie
spostrzegają to, kiedy nie widzą już nic innego.
Aktualnie jestem kimś, kogo tu, w Ameryce,
nazywa się supergwiazdą rocka. Mój pierwszy
album rozszedł się w czterech milionach
egzemplarzy. Wybieram się właśnie z nowym
zespołem do San Francisco na pierwszy
promocyjny koncert trasy, która obejmuje cały
kraj, od wybrzeża do wybrzeża. MTV, rockowa
telewizja kablowa już od dwóch tygodni
pokazuje moje teledyski. Jednocześnie
pokazywane są w Anglii w programie „Top of the
Pops”, w Europie, a nawet prawdopodobnie w
niektórych częściach Azji i w Japonii. Wideo-
kasety z całą serią naszych występów już
dawno zalały rynek na całym świecie.
Jestem również autorem własnej biografii,
która dopiero co została opublikowana.
Języka angielskiego, którym się posługuję i w
którym napisałem książkę, nauczyłem się około
200 lat temu od wodniaków przewożących
towary rzeką Missisipi aż do Nowego Orleanu.
Później dopiero poznałem wielkich angielskich i
amerykańskich pisarzy – każdego, od Szekspira
przez Marka Twaina do H. Rider Haggarda,
których czytałem w miarę upływu dziesięcioleci.
Wreszcie, mój język wzbogaciła lektura
detektywistycznych nowelek z początku XX
wieku, zamieszczanych w czasopiśmie „Czarna
Maska”. Przygody Sama Spade'a, publikowane
przez Dashiella Hammetta w „Czarnej Masce”,
były ostatnimi do chwili, kiedy dosłownie i w
przenośni zszedłem do podziemia.
Było to w Nowym Orleanie w roku 1929.
Kiedy piszę, zdarza mi się nadużywać słów,
które byłyby jak najbardziej normalne w wieku
XVIII, zwrotów używanych przez autorów,
których sam czytałem. Poza jednak moim
wyczuwalnym akcentem francuskim, mówię
właściwie po angielsku, łącząc w sobie język
prostego przewoźnika znad Missisipi z językiem
detektywa Sama Spade'a. Mam więc nadzieję,
że wybaczysz mi, drogi czytelniku, gdy styl mój
będzie nieco niespójny, kiedy nieopatrznie i od
czasu do czasu niszczę nastrój i atmosferę
osiemnastowiecznej sceny.
Wyszedłem z podziemia w wiek XX w
zeszłym roku. Sprowadziły mnie tutaj dwie
rzeczy. Po pierwsze – informacje, które
odbierałem ze wzmocnionych elektrycznym
zasilaniem głosów, rozpoczynających już swą
kakofonię w powietrzu w czasie, gdy
zaczynałem układać się do snu. Mam na myśli
oczywiście odgłosy radia, gramofonów, a
później i odbiorników telewizyjnych. Słyszałem
głosy płynące z odbiorników radiowych aut
przemierzających ulice starej dzielnicy Garden
District, niedaleko miejsca, w którym
spoczywałem ukryty pod ziemią. Słyszałem
gramofony i odbiorniki TV z budynków, które
otaczały mój dom.
Otóż kiedy wampir schodzi do podziemia, jak
my to nazywamy – kiedy przestaje pić krew i po
prostu zakopuje się w ziemi – wkrótce staje się
już zbyt słaby, aby sam siebie wskrzesić do
życia i przechodzi w stan zupełnego odrętwienia
i snu.
Będąc w takim właśnie stanie, wchłaniałem
odgłosy dobiegające mnie ze świata
zewnętrznego. Byłem otoczony nimi, razem z
wizjami podobnymi do tych, które przydarzają
się podczas snu człowiekowi śmiertelnemu. W
pewnym momencie jednak, podczas tych 55 lat,
zacząłem „zapamiętywać” to, co słyszałem,
zacząłem wsłuchiwać się w programy
rozrywkowe, dzienniki radiowe i telewizyjne,
słowa i rytmy popularnych przebojów.
Stopniowo zacząłem pojmować rozmiar
zmian, które nastąpiły w świecie. Zacząłem
uważnie słuchać doniesień dziennikarskich
poświęconych wojnom albo wynalazkom,
zacząłem pojmować pewne nowe wzory i style
mówienia.
Pod wpływem tego wytworzyła się i rozwinęła
we mnie pewna świadomość. Zdałem sobie
sprawę, że już nie śnię. Myślałem o tym, co
słyszałem. Byłem już zupełnie rozbudzony.
Leżałem w ziemi i wzrastało we mnie pragnienie
żywej krwi. Zacząłem wierzyć, że być może
wszystkie stare rany, które odniosłem do tej
pory, już się zupełnie zagoiły, a moja moc i siła
wróciły. Może nawet stałem się silniejszy w
miarę upływu czasu, jak gdybym nigdy nie był
ranny. Chciałem to sprawdzić.
Obsesyjnie myślałem o ludzkiej krwi.
Inną rzeczą, która sprowadziła mnie tutaj, i
chyba ta właśnie była decydująca, okazała się
nagła obecność obok mnie zespołu młodych
piosenkarzy rockowych, którzy sami nazwali się
dziwacznie: „Nocny Spacer Szatana”.
Wprowadzili się do domu przy Szóstej Ulicy –
zaledwie przecznicę od miejsca, gdzie byłem
pogrążony w drzemce pod moim własnym
domem przy Pyrania Street, w pobliżu
cmentarza Lafayete – i gdzieś około roku 1984
zaczęli swoje próby na poddaszu.
Słyszałem ich skomlące gitary elektryczne,
ich oszalały śpiew. Mniej więcej to samo
słyszałem w radiu i ze stereofonicznych
głośników w okolicy, i w rzeczy samej było to
nawet bardziej melodyjne niż większość tamtej
produkcji. Była w tym nawet jakaś romantyka,
pomimo tych dudniących bębnów. Pianino
elektryczne brzmiało zupełnie jak klawikord.
Potrafiłem odbierać obrazy z myśli muzyków,
co pozwoliło mi poznać ich wygląd i wiedzieć,
co widzieli, gdy spoglądali jeden na drugiego
bądź w lustro. Ogólnie rzecz biorąc – byli
smukłymi i muskularnymi, ślicznymi,
śmiertelnymi, młodymi ludźmi, czarująco
dowcipnymi, a nawet nieco dzikimi w swych
ubraniach i ruchach. Zespół składał się z dwóch
chłopaków i jednej dziewczyny.
Gdy rozpoczynała się próba, zagłuszali
większość pozostałych odgłosów, które
dochodziły do mnie. Ale mnie nawet się to
podobało.
Chciałem wstać i przyłączyć się do grupy
zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Chciałem
śpiewać i tańczyć. Nie mogę jednak
zaprzeczyć, że na początku towarzyszyła temu
inna myśl. Nie, to był raczej impuls,
wystarczająco jednak silny, by sprowadzić mnie
ponownie na ziemię.
Byłem oczarowany światem muzyki rockowej,
sposobem, w jaki piosenkarze mogli krzyczeć o
dobru i złu, proklamować siebie aniołami lub
diabłami; byłem oczarowany śmiertelnymi
ludźmi, którzy podczas koncertów wstawali z
miejsc, wznosząc okrzyki i czasem zdawali się
być czystym uosobieniem szaleństwa.
Technicznie byli oszałamiający. Ich występy były
barbarzyńskie i intelektualne zarazem, na
sposób, którego, jak mi się wydaje, świat nigdy
dotąd nie widział.
Oczywiście to była metafora, szaleństwo,
majaki. Żaden z nich nie wierzył w anioły czy
diabły, bez względu na to, jak bardzo potrafili
wczuć się w ich role. Aktorzy starej włoskiej
komedii del'arte byli równie szokujący, równie
pomysłowi i równie zmysłowo lubieżni.
A jednak było to coś zupełnie nowego,
granice, do których to doprowadzili, brutalność i
prowokacja i jeszcze ten sposób, w jaki
obejmował ich świat, od tych bardzo bogatych
do tych bardzo biednych.
W ich muzyce było też coś wampirycznego.
Musiała brzmieć nieziemsko nawet dla tych,
którzy nie wierzyli w moce nadprzyrodzone.
Mam na myśli to, że elektryczność potrafi
wydłużyć i rozciągnąć pojedynczą nutę w
nieskończoność, a harmonia muzyki może być
nakładana na siebie warstwowo, aż zaczynałeś
czuć się roztapiany w dźwięku. Tak bardzo
wymowna w swej niesamowitości była ta
muzyka. Świat do tej pory nie doznał czegoś
podobnego.
Tak, chciałem się do tego zbliżyć. Chciałem to
robić. Może sprawić, by mały, nie znany
specjalnie zespół o nazwie „Nocny Spacer
Szatana” stał się sławny. Byłem gotów do
ponownego wyjścia na ziemię. Zajęło mi to całe
tygodnie. Zacząłem więc karmić się krwią
małych zwierząt, które żyły pod ziemią, a które
mogłem pochwycić. Potem, powoli zacząłem
wygrzebywać się na powierzchnię, gdzie
mogłem już dosięgnąć szczurów. Stąd nie było
już trudno dobrać się do kotów, a wreszcie trafić
na ludzką ofiarę, choć musiałem długo czekać
na jej szczególny typ, na ofiarę, która była
właśnie tym, czego chciałem – nikczemnikiem
zabijającym innych ludzi bez żadnych wyrzutów
sumienia.
Wreszcie trafiłem na kogoś odpowiedniego.
Szedł wzdłuż płotu okalającego posesję, na
której stał mój dom. Młody mężczyzna o
posiwiałej brodzie, który pozbawił życia innego
mężczyznę w jakimś odległym stąd miejscu, na
drugim końcu świata. Tak, był to prawdziwy
zabójca. Czułem już niemal namacalnie ten
pierwszy smak jego oszalałej, rozpaczliwej,
bezskutecznej walki i smak ludzkiej krwi!
Kradnąc ubranie z sąsiednich domów i
wyciągając nieco złota i kosztowności ze
skrytek, które porobiłem sobie na cmentarzu
Lafayette, byłem już gotów do podjęcia życia na
nowo.
Oczywiście, od czasu do czasu, przerażały
mnie różne rzeczy. Smród chemikaliów i
benzyny przyprawiał mnie o mdłości.
Monotonne brzęczenie wylotów
klimatyzacyjnych i gwizd samolotów
odrzutowych nad głową raniły moje uszy. Po
trzeciej nocy byłem jednak gotów wyjść na
miasto, przejechać się po Nowym Orleanie na
wielkim czarnym Harley-Davidsonie, samemu
zresztą czyniąc sporo hałasu. Szukałem
zabójców, by móc się nimi pożywić. Miałem na
sobie wspaniałe skórzane ubranie, które
skompletowałem po moich ofiarach. W kieszeń
wsunąłem małego walkmana Sony, który
poprzez słuchawki dostarczał moim uszom
Bachowskie Kunst der Fuge, gdy przemykałem
ulicami miasta.
Znów byłem wampirem Lestatem. Znów w
działaniu. Nowy Orlean znów stał się moim
terenem łowieckim.
Co do mojej siły, no cóż, czułem się co
najmniej trzykrotnie silniejszy niż poprzednio,
potrafiłem wskoczyć z ulicy na dach
czteropiętrowego budynku. Potrafiłem z
łatwością wyrywać żelazne okratowania okien.
Podwójnie zginałem miedziany mały pieniążek.
Słyszałem, gdy tylko było to potrzebne, głosy
ludzkie i ich myśli na kilka dobrych przecznic
dookoła.
Do końca pierwszego tygodnia miałem już
swojego prawnika, piękną kobietę urzędującą w
drapaczu chmur ze stali i szkła w centrum
miasta, która pomogła mi uzyskać dobre i
legalne świadectwo urodzenia, kartę
ubezpieczeniową i prawo jazdy. Spory zapas
mojego wcześniejszego bogactwa był już w
drodze do Nowego Orleanu prosto z
zakodowanych rachunków nieśmiertelnego
Bank of London: z Banku Rothschilda.
Co jeszcze ważniejsze – akumulowałem
coraz to nowe wrażenia, poruszałem się jak
ryba w wodzie w tym nowym świecie.
Wiedziałem już, że wszystko, co usłyszałem
poprzez media o wieku dwudziestym, było
prawdą.
Oto co ujrzałem przemierzając ulice Nowego
Orleanu w roku 1984.
Mroczny i przerażający świat, który
opuściłem, kładąc się do snu, wypalił się już
całkowicie, a stara mieszczańska pruderia i
konformizm przestały być obowiązujące w
amerykańskich umysłach.
Ludzie na powrót stali się ciekawi przygód i
wyswobodzeni seksualnie, tak jak to było za
dawnych czasów, przed wielką rewolucją klas
średnich w końcu XVIII wieku. Nawet wyglądali
tak, jak w owych czasach.
Mężczyźni nie mieli już na sobie uniformów
Sama Spade'a, identycznych koszul, krawatów,
szarych garniturów i szarych kapeluszy.
Ponownie przerzucili się na jedwab i aksamit,
na błyszczące kolory, jeśli tylko mieli na to
ochotę. Nie musieli już dłużej przystrzygać
włosów na modłę rzymskich żołnierzy; nosili je
tak, jak im się to podobało.
A kobiety – och, kobiety były wspaniałe. Nagie
w wiosennym cieple, jak za czasów egipskich
faraonów, w skąpych, krótkich spódniczkach,
przypominających tuniki sukienkach, nosiły też
przylegające do ciała męskie spodnie,
opinające ich kształtne nogi. Malowały się i
przyozdabiały złotem i srebrem nawet wtedy,
gdy szły do pobliskiego sklepu spożywczego.
Albo wychodziły wyszorowane, czyste i bez
ozdób – nie miało to po prostu znaczenia.
Skręcały włosy w kędziory jak Maria Antonina
albo obcinały je krótko lub pozwalały im opadać
luźno na ramiona. Być może po raz pierwszy w
historii były równie silne i równie interesujące
jak mężczyźni.
A byli to zwykli ludzie w Ameryce. Nie tylko ci
bogaci, którzy zawsze osiągali pewien
hermafrodytyzm swojego rozwoju, joire de vivre,
które rewolucjoniści klasy średniej w przeszłości
zwali dekadencją. Odwieczna arystokratyczna
zmysłowość teraz należała do wszystkich.
Znalazła się w wianie obietnic rewolucji klas
średnich i wszyscy ludzie mieli prawo do miłości
i do luksusu, do rzeczy pięknych.
Wielkie domy handlowe stały się pałacami
prawie orientalnego przepychu – towary
wystawiano pośród miękkiej wykładziny,
niesamowitej muzyki, bursztynowego światła. W
otwartych całą noc sklepach, butelki fioletowego
i zielonego szamponu mieniły się jak drogie
kamienie na błyszczących szklanych półkach.
Kelnerki podjeżdżały do pracy smukłymi
samochodami ze skórzaną tapicerką. Robotnicy
portowi wracali w nocy do domu, by wygrzać
kości w podgrzewanych basenach na
zapleczach swych domów. Sprzątaczki i
hydraulicy przebierali się po pracy w
wyśmienicie skrojone, fabrycznie gotowe
ubrania.
W rzeczy samej ubóstwo i brud, które były
czymś zwykłym w wielkich miastach na ziemi od
czasów niepamiętnych, prawie całkowicie
zniknęły. Po prostu nie widziało się biednych
emigrantów padających z głodu i umierających
w uliczkach. Nie było slumsów, gdzie ludzie
spali w ośmiu i dziesięciu w jednym pokoju. Nikt
nie wylewał pomyj do rynsztoków. Żebracy,
kaleki, sieroty i beznadziejnie chorzy trafiali się
w tak niewielkiej liczbie, że prawie się ich nie
dostrzegało na ulicach. Nawet pijacy i wariaci,
którzy spali na ławkach w parku i na dworcach
autobusowych, jedli regularnie i mieli nawet
radioodbiorniki a ich ubrania były regularnie
prane.
A przecież było to jednak i tak tylko
zewnętrzne, powierzchowne. Byłem zdumiony
zmianami o wiele głębszymi... Na przykład, coś
zupełnie magicznego wydarzyło się z czasem.
Stare nie było już rutynowo wymieniane na
nowe. Przeciwnie, nawet język angielski, którym
mówiono dookoła, był taki sam jak w XIX wieku.
Nawet te same stare wyrażenia w rodzaju
„jasna sprawa!” czy „a to pech” bądź wreszcie
„o to chodzi!” były nadal w użyciu. A przecież
powstały fascynujące, zupełnie nowe zwroty, jak
„zrobili ci wodę z mózgu” czy „to tak
freudowskie” lub „nie mogę się pod tym
podpisać” i były one na ustach wszystkich.
W świecie sztuki i rozrywce wszystko, co
poprzedzało teraźniejszość, przetwarzano teraz
na nowo. Muzycy wykonywali Mozarta równie
dobrze jak muzykę rockową, ludzie jednego
wieczora chodzili oglądać Szekspira, by
następnego wybrać się na nowy francuski film.
W wielkich, oświetlonych światłem neonów
sklepach można było kupić taśmy z nagranymi
średniowiecznymi madrygałami i odtwarzać je
sobie na swoich stereofonicznych
odtwarzaczach w samochodzie, gdy mknęło się
autostradą z prędkością 150 km. W
księgarniach poezja renesansowa sprzedawana
była obok powieści Dickensa czy E.
Hemingwaya. Poradniki seksuologiczne leżały
na tych samych stolikach co egipska Księga
Zmarłych.
Czasami bogactwo i czystość, które widać
było dookoła, stawały się jakby halucynacją.
Zdawało mi się wtedy, że tracę zmysły.
Przez okna wystawowe gapiłem się w
zdumieniu na komputery i telefony tak czyste w
formie i kolorze, jak stworzone przez naturę
najbardziej egzotyczne muszle. Gargantuiczne
srebrne limuzyny z trudem znajdowały drogę w
wąskich uliczkach dzielnicy łacińskiej,
przypominając niezniszczalne potwory morskie.
Błyszczące wieże olbrzymich biurowców wbijały
się w nocne niebo jak egipskie obeliski nad
pochylonymi, ceglanymi budynkami przy starej
Canal Street. Niezliczona ilość programów
telewizyjnych tłoczyła się nie kończącym
obrazem w każdym klimatyzowanym pokoju
hotelowym.
Nie była to jednak seria halucynacji. Ten wiek
był spadkobiercą ziemi w każdym wymiarze
(sensie). A niemałą rolę w tym niemożliwym do
przewidzenia cudzie odgrywała specyficzna
niewinność tych ludzi, tkwiąca w samym
centrum ich wolności i bogactwa. Chrześcijański
Bóg był równie martwy jak w XVIII wieku. A
żadna nowa religia nie powstała, by zastąpić
starą. Przeciwnie, najprostsi ludzie tego wieku
kierowali się świeckimi zasadami moralnymi,
równie silnymi jak jakakolwiek moralność, którą
kiedykolwiek znałem. Intelektualiści dźwigali na
swych barkach odpowiedzialność za standardy,
ale i całkiem zwyczajni, pojedynczy ludzie nie
pozostawali obojętni na takie pojęcia, jak
„pokój”, „bieda” czy „planeta”, jak gdyby
kierowani jakąś mistyczną gorliwością.
Postawiono sobie za cel w tym wieku
usunięcie głodu raz na zawsze. Choroby
chciano zniszczyć, nie zwracając uwagi na
koszty. Wściekle dyskutowano i kłócono się nad
sprawą kary śmierci dla zatwardziałych
kryminalistów, aborcją nie narodzonych dzieci,
nad zagrożeniami zanieczyszczenia środowiska
i wojną totalną. Z holocaustem walczono z taką
samą zimną zawziętością, jak w wiekach
poprzednich z czarownicami i heretykami.
Co do życia erotycznego –już dawno
przestało być sprawą przesądów i strachu.
Likwidowano ostatnie niedomówienia. Dlatego
właśnie ludzie spacerowali wokoło prawie
zupełnie nadzy. Dlatego całowali się i pieścili
bez żenady na ulicach. Sami teraz dyskutowali
na tematy etyki, odpowiedzialności i piękna
ciała. Prokreację i choroby weneryczne mieli
pod swoją kontrolą.
Ach, ten XX wiek. Koło zatoczyło pełny obrót.
Przekroczyło to najśmielsze sny i marzenia,
taka przyszłość. Z ponurych proroków wieków
minionych nowy wiek uczynił głupców.
Wiele myślałem o tej pozbawionej pojęcia
grzechu świeckiej moralności, o tym wieku
optymizmu. O tym wspaniale oświeconym
świecie, w którym wartość ludzkiego życia była
większa niż kiedykolwiek przedtem.
W bursztynowym, elektrycznym półmroku
mojego pokoju hotelowego oglądałem na
ekranie odbiornika TV nadzwyczajnie sprawnie
zrobiony film wojenny zatytułowany Czas
Apokalipsy. Był symfonią dźwięków i kolorów, i
śpiewał o odwiecznej wojnie świata
zachodniego ze złem. „Z przerażenia i
moralnego horroru musisz uczynić sobie
przyjaciela” – mówi szalony dowódca w dzikim
buszu Kambodży, na co człowiek Zachodu
odpowiada jak zawsze: Nie!
Nie. Przerażenie (horror) i moralny terror
nigdy nie mogą zostać uniewinnione. Nie mają
realnej wartości. Czyste zło nie ma
prawdziwego miejsca zamieszkania. A to
oznacza, że i dla mnie nie ma tu już miejsca.
Czyż nie jest to logiczne?
To było wystarczające, aby spowodować
powrót ze Starego Świata na ziemię potwora, ta
ogłuszająca wręcz obojętność wobec
potężnego planu rzeczy, wystarczająca, by
załamać go, zmusić do płaczu. Albo
wystarczająca, by uczynić z niego piosenkarza
rockowego.
Gdzie podziały się potwory i demony starego
świata? Byłem tego bardzo ciekaw. W jaki
sposób inne wampiry mogły istnieć w świecie, w
którym każda śmierć była odnotowana w
olbrzymich elektronicznych komputerach, a
ciała odwożono do lodówek. Prawdopodobnie
ukrywają się jak odrażające insekty w cieniu, bo
tak zawsze czynili, bez względu na to, jaką
filozofię wyznawali i ile grup czy klanów tworzyli.
No cóż, kiedy zacząłem krzyczeć i wołać
donośnie wraz z zespolikiem zwanym „Nocny
Spacer Szatana”, byłem już pewny, że chcę
wydostać ich na światło wystarczająco szybko.
Kontynuowałem naukę. Rozmawiałem ze
śmiertelnymi ludźmi na przystankach
autobusowych, stacjach benzynowych i w
eleganckich kawiarniach. Czytałem książki.
Przystroiłem siebie w migocące, błyszczące
skóry, dostarczane przez modne sklepy.
Nosiłem białe koszule o sztywnych
kołnierzykach i sportowe marynarki typu safari
w kolorze khaki bądź soczyste, szare, pluszowe
kurtki sportowe z kaszmirowymi szalami.
Przypudrowałem twarz tak, aby móc pokazywać
się w oświetlonych sztucznym światłem
supermarketach, otwartych całą noc, a także w
tanich lokalach serwujących hamburgery czy w
hulaszczych zaułkach miasta zwanych nocnymi
klubami.
Uczyłem się. Byłem zakochany.
Jedyna trudność, z którą musiałem się
borykać, to mordercy, którzy służyli mi za ofiary.
Było ich niewielu. W tym błyszczącym świecie
niewinności i dostatku, uprzejmości, wesołości i
pełnych żołądków pospolite rzezimieszki z lat
minionych prawie już nie istnieli, podobnie jak
ich kryjówki w okolicach portu.
Żeby przeżyć, musiałem więc nieźle się
napracować. Zawsze jednak byłem urodzonym
myśliwym. Lubiłem zadymione, przyczernione
salki bilardowe z pojedynczym światłem
świecącym prosto na zielony plusz, gdy
wytatuowani byli więźniowie zbierali się wokół
stołu do snookera, lubiłem również pełne
migotliwego światła, wykładane atłasem nocne
kluby wielkich, betonowych hoteli. Poznawałem
coraz lepiej moich zabójców – handlarzy
narkotyków, sutenerów, morderców, którzy
znajdowali schronienie w gangach
motocyklowych.
Bardziej niż kiedykolwiek przedtem – byłem
zdecydowany nie pić krwi niewinnych ludzi.
Wreszcie nadszedł czas odwiedzin moich
starych sąsiadów, grupy rockowej zwanej
„Nocny Spacer Szatana”. Pewnego sobotniego
wieczoru, gorącego i parnego, zadzwoniłem o
godzinie 6,30 do drzwi wejściowych studia
muzycznego mieszczącego się na poddaszu.
Piękni młodzi śmiertelnicy siedzieli niedbale
rozparci w kolorowych jak tęcza koszulach i
obcisłych jeansach, palili papierosy
nafaszerowane haszyszem i utyskiwali na
parszywe szczęście podczas koncertów gdzieś
na południu.
Z długimi i czystymi włosami i kocimi ruchami
swych młodych ciał wyglądali jak biblijni
aniołowie, a ich biżuteria była egipska. Nawet
na próby malowali sobie twarze i oczy.
Zawładnęły mną podniecenie i miłość, kiedy
na nich patrzyłem – na Alexa i Larrego, na
soczystą, małą Tough Cookie.
W pewnym niesamowitym momencie, kiedy
cały świat zdawał się stać pode mną
nieruchomy, powiedziałem im, kim jestem.
Słowo „wampir” nie było dla nich żadną
nowością. W świecie, w którym się znajdowali,
tysiące innych piosenkarzy zakładało teatralne
kły i czarną pelerynę. A jednak poczułem się
dziwnie, wypowiadając głośno do śmiertelnych
tę zakazaną prawdę. Nigdy w ciągu dwustu
minionych lat nie mówiłem tego nikomu, kto nie
był naznaczony piętnem zostania jednym z nas.
Nie wyznałem tego nawet moim ofiarom, zanim
zamknęli na zawsze oczy. A teraz tym młodym
ludziom powiedziałem to wyraźnie i jasno.
Powiedziałem im, że chcę z nimi śpiewać i jeśli
mi zaufają, wszyscy będziemy bogaci i sławni,
że na nadprzyrodzonej fali i ambicji
pozbawionej skrupułów wyprowadzę ich z tych
pokojów prosto do wielkiego świata.
Ich oczy rozszerzyły się, gdy spojrzeli na
mnie, a potem dwudziestowieczne wnętrze
pokoju zatrzęsło się od ich śmiechu i
rozbawienia.
Byłem cierpliwy. Bo w końcu dlaczego nie?
Wiedziałem, że jestem demonem, który
potrafiłby naśladować każdy ludzki głos czy
ruch. Jak mogłem oczekiwać, że oni to
zrozumieją? Podszedłem do elektrycznego
pianina i zacząłem grać i śpiewać. Początkowo
naśladowałem styl piosenek rockowych, później
przerzuciłem się na stare melodie i słowa, które
pamiętałem – francuskie piosenki głęboko
utkwiły w mojej głowie, nigdy ich nie
zapomniałem. Poddałem je brutalnemu rytmowi,
widząc przed oczyma obraz sprzed wieków –
maleńki, zatłoczony paryski teatrzyk. Wybuchły
we mnie niekontrolowane uczucia. Zagroziło to
mojej równowadze. To niebezpieczne, że tak
prędko się odezwały. A jednak śpiewałem dalej,
uderzając w gładkie klawisze elektrycznego
instrumentu. W mojej duszy coś otworzyło się.
To nic, że jestem teraz wśród tych niedojrzałych
młokosów, którzy i tak mnie nie zrozumieją.
To, co grałem, wystarczyło jednak, żeby byli
zachwyceni, że ulegli czarowi strasznej i pełnej
grozy chaotycznej muzyki, którą słyszeli.
Wrzeszczeli z radości, jakby dostrzegli lepszą
dla siebie przyszłość, a także siłę i impet,
których przedtem im brakowało. Podłączyli
natychmiast instrumenty i zaczęliśmy grać
razem. Rozpoczął się „dżem”, jak oni to
nazywali. Maleńkie studio wypełnione było
zapachem ich krwi i naszymi gromkimi głosami.
Właśnie wtedy zdarzyło się coś, czego raczej
Anne Rice Wampir Lestat
GDZIEŚ W CENTRUM MIASTA. DOWNTOWN. SOBOTNIA NOC W XX WIEKU. ROK 1984 Mam na imię Lestat i jestem wampirem. Jestem nieśmiertelny. Można tak powiedzieć, mniej więcej. Światło słońca, długotrwały kontakt z żarem intensywnego ognia mogą mnie zniszczyć, choć z drugiej strony wcale nie jest to takie pewne. Mam sześć stóp wysokości, co było całkiem imponujące w roku 1780, kiedy byłem jeszcze śmiertelnym młodym człowiekiem. Nawet teraz nie jest pod tym względem źle. Mam gęste, jasne włosy, sięgające nieco powyżej ramion, raczej kręcone. W świetle wydają się zupełnie białe. Moje oczy są szare, ale nabierają kolorów niebieskiego i fioletowego pod wpływem otoczenia. Mam dość krótki, wąski nos i kształtne usta, choć chyba zbyt duże w stosunku do twarzy. Może to sprawiać pewne wrażenie niegodziwości. Zawsze jednak są bardzo zmysłowe. Zresztą, twarz zawsze
odzwierciedla przeżyte emocje i wewnętrzny stosunek do świata. Moja twarz nigdy nie przestaje być pełna wyrazu. Natura wampira tkwiąca we mnie objawia się nadzwyczaj białą połyskującą skórą, którą muszę przypudrowywać, kiedy staję naprzeciw obiektywów aparatów fotograficznych. Gdy pragnę krwi, gdy jestem wygłodzony, wyglądam wtedy naprawdę strasznie – skóra mi się marszczy, żyły nabrzmiewają. Teraz jednak już nie pozwalam sobie na to. Właściwie, w obecnej chwili, jedynym znakiem tego, że nie jestem człowiekiem śmiertelnym, są moje paznokcie. To normalne u wszystkich wampirów. Nasze paznokcie sprawiają wrażenie szklanych. Niektórzy ludzie spostrzegają to, kiedy nie widzą już nic innego. Aktualnie jestem kimś, kogo tu, w Ameryce, nazywa się supergwiazdą rocka. Mój pierwszy album rozszedł się w czterech milionach egzemplarzy. Wybieram się właśnie z nowym zespołem do San Francisco na pierwszy promocyjny koncert trasy, która obejmuje cały kraj, od wybrzeża do wybrzeża. MTV, rockowa telewizja kablowa już od dwóch tygodni
pokazuje moje teledyski. Jednocześnie pokazywane są w Anglii w programie „Top of the Pops”, w Europie, a nawet prawdopodobnie w niektórych częściach Azji i w Japonii. Wideo- kasety z całą serią naszych występów już dawno zalały rynek na całym świecie. Jestem również autorem własnej biografii, która dopiero co została opublikowana. Języka angielskiego, którym się posługuję i w którym napisałem książkę, nauczyłem się około 200 lat temu od wodniaków przewożących towary rzeką Missisipi aż do Nowego Orleanu. Później dopiero poznałem wielkich angielskich i amerykańskich pisarzy – każdego, od Szekspira przez Marka Twaina do H. Rider Haggarda, których czytałem w miarę upływu dziesięcioleci. Wreszcie, mój język wzbogaciła lektura detektywistycznych nowelek z początku XX wieku, zamieszczanych w czasopiśmie „Czarna Maska”. Przygody Sama Spade'a, publikowane przez Dashiella Hammetta w „Czarnej Masce”, były ostatnimi do chwili, kiedy dosłownie i w przenośni zszedłem do podziemia. Było to w Nowym Orleanie w roku 1929. Kiedy piszę, zdarza mi się nadużywać słów,
które byłyby jak najbardziej normalne w wieku XVIII, zwrotów używanych przez autorów, których sam czytałem. Poza jednak moim wyczuwalnym akcentem francuskim, mówię właściwie po angielsku, łącząc w sobie język prostego przewoźnika znad Missisipi z językiem detektywa Sama Spade'a. Mam więc nadzieję, że wybaczysz mi, drogi czytelniku, gdy styl mój będzie nieco niespójny, kiedy nieopatrznie i od czasu do czasu niszczę nastrój i atmosferę osiemnastowiecznej sceny. Wyszedłem z podziemia w wiek XX w zeszłym roku. Sprowadziły mnie tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze – informacje, które odbierałem ze wzmocnionych elektrycznym zasilaniem głosów, rozpoczynających już swą kakofonię w powietrzu w czasie, gdy zaczynałem układać się do snu. Mam na myśli oczywiście odgłosy radia, gramofonów, a później i odbiorników telewizyjnych. Słyszałem głosy płynące z odbiorników radiowych aut przemierzających ulice starej dzielnicy Garden District, niedaleko miejsca, w którym spoczywałem ukryty pod ziemią. Słyszałem gramofony i odbiorniki TV z budynków, które
otaczały mój dom. Otóż kiedy wampir schodzi do podziemia, jak my to nazywamy – kiedy przestaje pić krew i po prostu zakopuje się w ziemi – wkrótce staje się już zbyt słaby, aby sam siebie wskrzesić do życia i przechodzi w stan zupełnego odrętwienia i snu. Będąc w takim właśnie stanie, wchłaniałem odgłosy dobiegające mnie ze świata zewnętrznego. Byłem otoczony nimi, razem z wizjami podobnymi do tych, które przydarzają się podczas snu człowiekowi śmiertelnemu. W pewnym momencie jednak, podczas tych 55 lat, zacząłem „zapamiętywać” to, co słyszałem, zacząłem wsłuchiwać się w programy rozrywkowe, dzienniki radiowe i telewizyjne, słowa i rytmy popularnych przebojów. Stopniowo zacząłem pojmować rozmiar zmian, które nastąpiły w świecie. Zacząłem uważnie słuchać doniesień dziennikarskich poświęconych wojnom albo wynalazkom, zacząłem pojmować pewne nowe wzory i style mówienia. Pod wpływem tego wytworzyła się i rozwinęła we mnie pewna świadomość. Zdałem sobie
sprawę, że już nie śnię. Myślałem o tym, co słyszałem. Byłem już zupełnie rozbudzony. Leżałem w ziemi i wzrastało we mnie pragnienie żywej krwi. Zacząłem wierzyć, że być może wszystkie stare rany, które odniosłem do tej pory, już się zupełnie zagoiły, a moja moc i siła wróciły. Może nawet stałem się silniejszy w miarę upływu czasu, jak gdybym nigdy nie był ranny. Chciałem to sprawdzić. Obsesyjnie myślałem o ludzkiej krwi. Inną rzeczą, która sprowadziła mnie tutaj, i chyba ta właśnie była decydująca, okazała się nagła obecność obok mnie zespołu młodych piosenkarzy rockowych, którzy sami nazwali się dziwacznie: „Nocny Spacer Szatana”. Wprowadzili się do domu przy Szóstej Ulicy – zaledwie przecznicę od miejsca, gdzie byłem pogrążony w drzemce pod moim własnym domem przy Pyrania Street, w pobliżu cmentarza Lafayete – i gdzieś około roku 1984 zaczęli swoje próby na poddaszu. Słyszałem ich skomlące gitary elektryczne, ich oszalały śpiew. Mniej więcej to samo słyszałem w radiu i ze stereofonicznych głośników w okolicy, i w rzeczy samej było to
nawet bardziej melodyjne niż większość tamtej produkcji. Była w tym nawet jakaś romantyka, pomimo tych dudniących bębnów. Pianino elektryczne brzmiało zupełnie jak klawikord. Potrafiłem odbierać obrazy z myśli muzyków, co pozwoliło mi poznać ich wygląd i wiedzieć, co widzieli, gdy spoglądali jeden na drugiego bądź w lustro. Ogólnie rzecz biorąc – byli smukłymi i muskularnymi, ślicznymi, śmiertelnymi, młodymi ludźmi, czarująco dowcipnymi, a nawet nieco dzikimi w swych ubraniach i ruchach. Zespół składał się z dwóch chłopaków i jednej dziewczyny. Gdy rozpoczynała się próba, zagłuszali większość pozostałych odgłosów, które dochodziły do mnie. Ale mnie nawet się to podobało. Chciałem wstać i przyłączyć się do grupy zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Chciałem śpiewać i tańczyć. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że na początku towarzyszyła temu inna myśl. Nie, to był raczej impuls, wystarczająco jednak silny, by sprowadzić mnie ponownie na ziemię. Byłem oczarowany światem muzyki rockowej,
sposobem, w jaki piosenkarze mogli krzyczeć o dobru i złu, proklamować siebie aniołami lub diabłami; byłem oczarowany śmiertelnymi ludźmi, którzy podczas koncertów wstawali z miejsc, wznosząc okrzyki i czasem zdawali się być czystym uosobieniem szaleństwa. Technicznie byli oszałamiający. Ich występy były barbarzyńskie i intelektualne zarazem, na sposób, którego, jak mi się wydaje, świat nigdy dotąd nie widział. Oczywiście to była metafora, szaleństwo, majaki. Żaden z nich nie wierzył w anioły czy diabły, bez względu na to, jak bardzo potrafili wczuć się w ich role. Aktorzy starej włoskiej komedii del'arte byli równie szokujący, równie pomysłowi i równie zmysłowo lubieżni. A jednak było to coś zupełnie nowego, granice, do których to doprowadzili, brutalność i prowokacja i jeszcze ten sposób, w jaki obejmował ich świat, od tych bardzo bogatych do tych bardzo biednych. W ich muzyce było też coś wampirycznego. Musiała brzmieć nieziemsko nawet dla tych, którzy nie wierzyli w moce nadprzyrodzone. Mam na myśli to, że elektryczność potrafi
wydłużyć i rozciągnąć pojedynczą nutę w nieskończoność, a harmonia muzyki może być nakładana na siebie warstwowo, aż zaczynałeś czuć się roztapiany w dźwięku. Tak bardzo wymowna w swej niesamowitości była ta muzyka. Świat do tej pory nie doznał czegoś podobnego. Tak, chciałem się do tego zbliżyć. Chciałem to robić. Może sprawić, by mały, nie znany specjalnie zespół o nazwie „Nocny Spacer Szatana” stał się sławny. Byłem gotów do ponownego wyjścia na ziemię. Zajęło mi to całe tygodnie. Zacząłem więc karmić się krwią małych zwierząt, które żyły pod ziemią, a które mogłem pochwycić. Potem, powoli zacząłem wygrzebywać się na powierzchnię, gdzie mogłem już dosięgnąć szczurów. Stąd nie było już trudno dobrać się do kotów, a wreszcie trafić na ludzką ofiarę, choć musiałem długo czekać na jej szczególny typ, na ofiarę, która była właśnie tym, czego chciałem – nikczemnikiem zabijającym innych ludzi bez żadnych wyrzutów sumienia. Wreszcie trafiłem na kogoś odpowiedniego. Szedł wzdłuż płotu okalającego posesję, na
której stał mój dom. Młody mężczyzna o posiwiałej brodzie, który pozbawił życia innego mężczyznę w jakimś odległym stąd miejscu, na drugim końcu świata. Tak, był to prawdziwy zabójca. Czułem już niemal namacalnie ten pierwszy smak jego oszalałej, rozpaczliwej, bezskutecznej walki i smak ludzkiej krwi! Kradnąc ubranie z sąsiednich domów i wyciągając nieco złota i kosztowności ze skrytek, które porobiłem sobie na cmentarzu Lafayette, byłem już gotów do podjęcia życia na nowo. Oczywiście, od czasu do czasu, przerażały mnie różne rzeczy. Smród chemikaliów i benzyny przyprawiał mnie o mdłości. Monotonne brzęczenie wylotów klimatyzacyjnych i gwizd samolotów odrzutowych nad głową raniły moje uszy. Po trzeciej nocy byłem jednak gotów wyjść na miasto, przejechać się po Nowym Orleanie na wielkim czarnym Harley-Davidsonie, samemu zresztą czyniąc sporo hałasu. Szukałem zabójców, by móc się nimi pożywić. Miałem na sobie wspaniałe skórzane ubranie, które skompletowałem po moich ofiarach. W kieszeń
wsunąłem małego walkmana Sony, który poprzez słuchawki dostarczał moim uszom Bachowskie Kunst der Fuge, gdy przemykałem ulicami miasta. Znów byłem wampirem Lestatem. Znów w działaniu. Nowy Orlean znów stał się moim terenem łowieckim. Co do mojej siły, no cóż, czułem się co najmniej trzykrotnie silniejszy niż poprzednio, potrafiłem wskoczyć z ulicy na dach czteropiętrowego budynku. Potrafiłem z łatwością wyrywać żelazne okratowania okien. Podwójnie zginałem miedziany mały pieniążek. Słyszałem, gdy tylko było to potrzebne, głosy ludzkie i ich myśli na kilka dobrych przecznic dookoła. Do końca pierwszego tygodnia miałem już swojego prawnika, piękną kobietę urzędującą w drapaczu chmur ze stali i szkła w centrum miasta, która pomogła mi uzyskać dobre i legalne świadectwo urodzenia, kartę ubezpieczeniową i prawo jazdy. Spory zapas mojego wcześniejszego bogactwa był już w drodze do Nowego Orleanu prosto z zakodowanych rachunków nieśmiertelnego
Bank of London: z Banku Rothschilda. Co jeszcze ważniejsze – akumulowałem coraz to nowe wrażenia, poruszałem się jak ryba w wodzie w tym nowym świecie. Wiedziałem już, że wszystko, co usłyszałem poprzez media o wieku dwudziestym, było prawdą. Oto co ujrzałem przemierzając ulice Nowego Orleanu w roku 1984. Mroczny i przerażający świat, który opuściłem, kładąc się do snu, wypalił się już całkowicie, a stara mieszczańska pruderia i konformizm przestały być obowiązujące w amerykańskich umysłach. Ludzie na powrót stali się ciekawi przygód i wyswobodzeni seksualnie, tak jak to było za dawnych czasów, przed wielką rewolucją klas średnich w końcu XVIII wieku. Nawet wyglądali tak, jak w owych czasach. Mężczyźni nie mieli już na sobie uniformów Sama Spade'a, identycznych koszul, krawatów, szarych garniturów i szarych kapeluszy. Ponownie przerzucili się na jedwab i aksamit, na błyszczące kolory, jeśli tylko mieli na to ochotę. Nie musieli już dłużej przystrzygać
włosów na modłę rzymskich żołnierzy; nosili je tak, jak im się to podobało. A kobiety – och, kobiety były wspaniałe. Nagie w wiosennym cieple, jak za czasów egipskich faraonów, w skąpych, krótkich spódniczkach, przypominających tuniki sukienkach, nosiły też przylegające do ciała męskie spodnie, opinające ich kształtne nogi. Malowały się i przyozdabiały złotem i srebrem nawet wtedy, gdy szły do pobliskiego sklepu spożywczego. Albo wychodziły wyszorowane, czyste i bez ozdób – nie miało to po prostu znaczenia. Skręcały włosy w kędziory jak Maria Antonina albo obcinały je krótko lub pozwalały im opadać luźno na ramiona. Być może po raz pierwszy w historii były równie silne i równie interesujące jak mężczyźni. A byli to zwykli ludzie w Ameryce. Nie tylko ci bogaci, którzy zawsze osiągali pewien hermafrodytyzm swojego rozwoju, joire de vivre, które rewolucjoniści klasy średniej w przeszłości zwali dekadencją. Odwieczna arystokratyczna zmysłowość teraz należała do wszystkich. Znalazła się w wianie obietnic rewolucji klas średnich i wszyscy ludzie mieli prawo do miłości
i do luksusu, do rzeczy pięknych. Wielkie domy handlowe stały się pałacami prawie orientalnego przepychu – towary wystawiano pośród miękkiej wykładziny, niesamowitej muzyki, bursztynowego światła. W otwartych całą noc sklepach, butelki fioletowego i zielonego szamponu mieniły się jak drogie kamienie na błyszczących szklanych półkach. Kelnerki podjeżdżały do pracy smukłymi samochodami ze skórzaną tapicerką. Robotnicy portowi wracali w nocy do domu, by wygrzać kości w podgrzewanych basenach na zapleczach swych domów. Sprzątaczki i hydraulicy przebierali się po pracy w wyśmienicie skrojone, fabrycznie gotowe ubrania. W rzeczy samej ubóstwo i brud, które były czymś zwykłym w wielkich miastach na ziemi od czasów niepamiętnych, prawie całkowicie zniknęły. Po prostu nie widziało się biednych emigrantów padających z głodu i umierających w uliczkach. Nie było slumsów, gdzie ludzie spali w ośmiu i dziesięciu w jednym pokoju. Nikt nie wylewał pomyj do rynsztoków. Żebracy, kaleki, sieroty i beznadziejnie chorzy trafiali się
w tak niewielkiej liczbie, że prawie się ich nie dostrzegało na ulicach. Nawet pijacy i wariaci, którzy spali na ławkach w parku i na dworcach autobusowych, jedli regularnie i mieli nawet radioodbiorniki a ich ubrania były regularnie prane. A przecież było to jednak i tak tylko zewnętrzne, powierzchowne. Byłem zdumiony zmianami o wiele głębszymi... Na przykład, coś zupełnie magicznego wydarzyło się z czasem. Stare nie było już rutynowo wymieniane na nowe. Przeciwnie, nawet język angielski, którym mówiono dookoła, był taki sam jak w XIX wieku. Nawet te same stare wyrażenia w rodzaju „jasna sprawa!” czy „a to pech” bądź wreszcie „o to chodzi!” były nadal w użyciu. A przecież powstały fascynujące, zupełnie nowe zwroty, jak „zrobili ci wodę z mózgu” czy „to tak freudowskie” lub „nie mogę się pod tym podpisać” i były one na ustach wszystkich. W świecie sztuki i rozrywce wszystko, co poprzedzało teraźniejszość, przetwarzano teraz na nowo. Muzycy wykonywali Mozarta równie dobrze jak muzykę rockową, ludzie jednego wieczora chodzili oglądać Szekspira, by
następnego wybrać się na nowy francuski film. W wielkich, oświetlonych światłem neonów sklepach można było kupić taśmy z nagranymi średniowiecznymi madrygałami i odtwarzać je sobie na swoich stereofonicznych odtwarzaczach w samochodzie, gdy mknęło się autostradą z prędkością 150 km. W księgarniach poezja renesansowa sprzedawana była obok powieści Dickensa czy E. Hemingwaya. Poradniki seksuologiczne leżały na tych samych stolikach co egipska Księga Zmarłych. Czasami bogactwo i czystość, które widać było dookoła, stawały się jakby halucynacją. Zdawało mi się wtedy, że tracę zmysły. Przez okna wystawowe gapiłem się w zdumieniu na komputery i telefony tak czyste w formie i kolorze, jak stworzone przez naturę najbardziej egzotyczne muszle. Gargantuiczne srebrne limuzyny z trudem znajdowały drogę w wąskich uliczkach dzielnicy łacińskiej, przypominając niezniszczalne potwory morskie. Błyszczące wieże olbrzymich biurowców wbijały się w nocne niebo jak egipskie obeliski nad pochylonymi, ceglanymi budynkami przy starej
Canal Street. Niezliczona ilość programów telewizyjnych tłoczyła się nie kończącym obrazem w każdym klimatyzowanym pokoju hotelowym. Nie była to jednak seria halucynacji. Ten wiek był spadkobiercą ziemi w każdym wymiarze (sensie). A niemałą rolę w tym niemożliwym do przewidzenia cudzie odgrywała specyficzna niewinność tych ludzi, tkwiąca w samym centrum ich wolności i bogactwa. Chrześcijański Bóg był równie martwy jak w XVIII wieku. A żadna nowa religia nie powstała, by zastąpić starą. Przeciwnie, najprostsi ludzie tego wieku kierowali się świeckimi zasadami moralnymi, równie silnymi jak jakakolwiek moralność, którą kiedykolwiek znałem. Intelektualiści dźwigali na swych barkach odpowiedzialność za standardy, ale i całkiem zwyczajni, pojedynczy ludzie nie pozostawali obojętni na takie pojęcia, jak „pokój”, „bieda” czy „planeta”, jak gdyby kierowani jakąś mistyczną gorliwością. Postawiono sobie za cel w tym wieku usunięcie głodu raz na zawsze. Choroby chciano zniszczyć, nie zwracając uwagi na koszty. Wściekle dyskutowano i kłócono się nad
sprawą kary śmierci dla zatwardziałych kryminalistów, aborcją nie narodzonych dzieci, nad zagrożeniami zanieczyszczenia środowiska i wojną totalną. Z holocaustem walczono z taką samą zimną zawziętością, jak w wiekach poprzednich z czarownicami i heretykami. Co do życia erotycznego –już dawno przestało być sprawą przesądów i strachu. Likwidowano ostatnie niedomówienia. Dlatego właśnie ludzie spacerowali wokoło prawie zupełnie nadzy. Dlatego całowali się i pieścili bez żenady na ulicach. Sami teraz dyskutowali na tematy etyki, odpowiedzialności i piękna ciała. Prokreację i choroby weneryczne mieli pod swoją kontrolą. Ach, ten XX wiek. Koło zatoczyło pełny obrót. Przekroczyło to najśmielsze sny i marzenia, taka przyszłość. Z ponurych proroków wieków minionych nowy wiek uczynił głupców. Wiele myślałem o tej pozbawionej pojęcia grzechu świeckiej moralności, o tym wieku optymizmu. O tym wspaniale oświeconym świecie, w którym wartość ludzkiego życia była większa niż kiedykolwiek przedtem. W bursztynowym, elektrycznym półmroku
mojego pokoju hotelowego oglądałem na ekranie odbiornika TV nadzwyczajnie sprawnie zrobiony film wojenny zatytułowany Czas Apokalipsy. Był symfonią dźwięków i kolorów, i śpiewał o odwiecznej wojnie świata zachodniego ze złem. „Z przerażenia i moralnego horroru musisz uczynić sobie przyjaciela” – mówi szalony dowódca w dzikim buszu Kambodży, na co człowiek Zachodu odpowiada jak zawsze: Nie! Nie. Przerażenie (horror) i moralny terror nigdy nie mogą zostać uniewinnione. Nie mają realnej wartości. Czyste zło nie ma prawdziwego miejsca zamieszkania. A to oznacza, że i dla mnie nie ma tu już miejsca. Czyż nie jest to logiczne? To było wystarczające, aby spowodować powrót ze Starego Świata na ziemię potwora, ta ogłuszająca wręcz obojętność wobec potężnego planu rzeczy, wystarczająca, by załamać go, zmusić do płaczu. Albo wystarczająca, by uczynić z niego piosenkarza rockowego.
Gdzie podziały się potwory i demony starego świata? Byłem tego bardzo ciekaw. W jaki sposób inne wampiry mogły istnieć w świecie, w którym każda śmierć była odnotowana w olbrzymich elektronicznych komputerach, a ciała odwożono do lodówek. Prawdopodobnie ukrywają się jak odrażające insekty w cieniu, bo tak zawsze czynili, bez względu na to, jaką filozofię wyznawali i ile grup czy klanów tworzyli. No cóż, kiedy zacząłem krzyczeć i wołać donośnie wraz z zespolikiem zwanym „Nocny Spacer Szatana”, byłem już pewny, że chcę wydostać ich na światło wystarczająco szybko. Kontynuowałem naukę. Rozmawiałem ze śmiertelnymi ludźmi na przystankach autobusowych, stacjach benzynowych i w eleganckich kawiarniach. Czytałem książki. Przystroiłem siebie w migocące, błyszczące skóry, dostarczane przez modne sklepy. Nosiłem białe koszule o sztywnych kołnierzykach i sportowe marynarki typu safari w kolorze khaki bądź soczyste, szare, pluszowe kurtki sportowe z kaszmirowymi szalami. Przypudrowałem twarz tak, aby móc pokazywać się w oświetlonych sztucznym światłem
supermarketach, otwartych całą noc, a także w tanich lokalach serwujących hamburgery czy w hulaszczych zaułkach miasta zwanych nocnymi klubami. Uczyłem się. Byłem zakochany. Jedyna trudność, z którą musiałem się borykać, to mordercy, którzy służyli mi za ofiary. Było ich niewielu. W tym błyszczącym świecie niewinności i dostatku, uprzejmości, wesołości i pełnych żołądków pospolite rzezimieszki z lat minionych prawie już nie istnieli, podobnie jak ich kryjówki w okolicach portu. Żeby przeżyć, musiałem więc nieźle się napracować. Zawsze jednak byłem urodzonym myśliwym. Lubiłem zadymione, przyczernione salki bilardowe z pojedynczym światłem świecącym prosto na zielony plusz, gdy wytatuowani byli więźniowie zbierali się wokół stołu do snookera, lubiłem również pełne migotliwego światła, wykładane atłasem nocne kluby wielkich, betonowych hoteli. Poznawałem coraz lepiej moich zabójców – handlarzy narkotyków, sutenerów, morderców, którzy znajdowali schronienie w gangach motocyklowych.
Bardziej niż kiedykolwiek przedtem – byłem zdecydowany nie pić krwi niewinnych ludzi. Wreszcie nadszedł czas odwiedzin moich starych sąsiadów, grupy rockowej zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Pewnego sobotniego wieczoru, gorącego i parnego, zadzwoniłem o godzinie 6,30 do drzwi wejściowych studia muzycznego mieszczącego się na poddaszu. Piękni młodzi śmiertelnicy siedzieli niedbale rozparci w kolorowych jak tęcza koszulach i obcisłych jeansach, palili papierosy nafaszerowane haszyszem i utyskiwali na parszywe szczęście podczas koncertów gdzieś na południu. Z długimi i czystymi włosami i kocimi ruchami swych młodych ciał wyglądali jak biblijni aniołowie, a ich biżuteria była egipska. Nawet na próby malowali sobie twarze i oczy. Zawładnęły mną podniecenie i miłość, kiedy na nich patrzyłem – na Alexa i Larrego, na soczystą, małą Tough Cookie. W pewnym niesamowitym momencie, kiedy cały świat zdawał się stać pode mną nieruchomy, powiedziałem im, kim jestem. Słowo „wampir” nie było dla nich żadną
nowością. W świecie, w którym się znajdowali, tysiące innych piosenkarzy zakładało teatralne kły i czarną pelerynę. A jednak poczułem się dziwnie, wypowiadając głośno do śmiertelnych tę zakazaną prawdę. Nigdy w ciągu dwustu minionych lat nie mówiłem tego nikomu, kto nie był naznaczony piętnem zostania jednym z nas. Nie wyznałem tego nawet moim ofiarom, zanim zamknęli na zawsze oczy. A teraz tym młodym ludziom powiedziałem to wyraźnie i jasno. Powiedziałem im, że chcę z nimi śpiewać i jeśli mi zaufają, wszyscy będziemy bogaci i sławni, że na nadprzyrodzonej fali i ambicji pozbawionej skrupułów wyprowadzę ich z tych pokojów prosto do wielkiego świata. Ich oczy rozszerzyły się, gdy spojrzeli na mnie, a potem dwudziestowieczne wnętrze pokoju zatrzęsło się od ich śmiechu i rozbawienia. Byłem cierpliwy. Bo w końcu dlaczego nie? Wiedziałem, że jestem demonem, który potrafiłby naśladować każdy ludzki głos czy ruch. Jak mogłem oczekiwać, że oni to zrozumieją? Podszedłem do elektrycznego pianina i zacząłem grać i śpiewać. Początkowo
naśladowałem styl piosenek rockowych, później przerzuciłem się na stare melodie i słowa, które pamiętałem – francuskie piosenki głęboko utkwiły w mojej głowie, nigdy ich nie zapomniałem. Poddałem je brutalnemu rytmowi, widząc przed oczyma obraz sprzed wieków – maleńki, zatłoczony paryski teatrzyk. Wybuchły we mnie niekontrolowane uczucia. Zagroziło to mojej równowadze. To niebezpieczne, że tak prędko się odezwały. A jednak śpiewałem dalej, uderzając w gładkie klawisze elektrycznego instrumentu. W mojej duszy coś otworzyło się. To nic, że jestem teraz wśród tych niedojrzałych młokosów, którzy i tak mnie nie zrozumieją. To, co grałem, wystarczyło jednak, żeby byli zachwyceni, że ulegli czarowi strasznej i pełnej grozy chaotycznej muzyki, którą słyszeli. Wrzeszczeli z radości, jakby dostrzegli lepszą dla siebie przyszłość, a także siłę i impet, których przedtem im brakowało. Podłączyli natychmiast instrumenty i zaczęliśmy grać razem. Rozpoczął się „dżem”, jak oni to nazywali. Maleńkie studio wypełnione było zapachem ich krwi i naszymi gromkimi głosami. Właśnie wtedy zdarzyło się coś, czego raczej