WOLFSGARDs

  • Dokumenty26
  • Odsłony5 081
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów227.5 MB
  • Ilość pobrań1 927

Rice Anne - 02 - Wampir Lestat

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Rice Anne - 02 - Wampir Lestat.pdf

WOLFSGARDs EBooki
Użytkownik WOLFSGARDs wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1236 stron)

Anne Rice Wampir Lestat

GDZIEŚ W CENTRUM MIASTA. DOWNTOWN. SOBOTNIA NOC W XX WIEKU. ROK 1984 Mam na imię Lestat i jestem wampirem. Jestem nieśmiertelny. Można tak powiedzieć, mniej więcej. Światło słońca, długotrwały kontakt z żarem intensywnego ognia mogą mnie zniszczyć, choć z drugiej strony wcale nie jest to takie pewne. Mam sześć stóp wysokości, co było całkiem imponujące w roku 1780, kiedy byłem jeszcze śmiertelnym młodym człowiekiem. Nawet teraz nie jest pod tym względem źle. Mam gęste, jasne włosy, sięgające nieco powyżej ramion, raczej kręcone. W świetle wydają się zupełnie białe. Moje oczy są szare, ale nabierają kolorów niebieskiego i fioletowego pod wpływem otoczenia. Mam dość krótki, wąski nos i kształtne usta, choć chyba zbyt duże w stosunku do twarzy. Może to sprawiać pewne wrażenie niegodziwości. Zawsze jednak są bardzo zmysłowe. Zresztą, twarz zawsze

odzwierciedla przeżyte emocje i wewnętrzny stosunek do świata. Moja twarz nigdy nie przestaje być pełna wyrazu. Natura wampira tkwiąca we mnie objawia się nadzwyczaj białą połyskującą skórą, którą muszę przypudrowywać, kiedy staję naprzeciw obiektywów aparatów fotograficznych. Gdy pragnę krwi, gdy jestem wygłodzony, wyglądam wtedy naprawdę strasznie – skóra mi się marszczy, żyły nabrzmiewają. Teraz jednak już nie pozwalam sobie na to. Właściwie, w obecnej chwili, jedynym znakiem tego, że nie jestem człowiekiem śmiertelnym, są moje paznokcie. To normalne u wszystkich wampirów. Nasze paznokcie sprawiają wrażenie szklanych. Niektórzy ludzie spostrzegają to, kiedy nie widzą już nic innego. Aktualnie jestem kimś, kogo tu, w Ameryce, nazywa się supergwiazdą rocka. Mój pierwszy album rozszedł się w czterech milionach egzemplarzy. Wybieram się właśnie z nowym zespołem do San Francisco na pierwszy promocyjny koncert trasy, która obejmuje cały kraj, od wybrzeża do wybrzeża. MTV, rockowa telewizja kablowa już od dwóch tygodni

pokazuje moje teledyski. Jednocześnie pokazywane są w Anglii w programie „Top of the Pops”, w Europie, a nawet prawdopodobnie w niektórych częściach Azji i w Japonii. Wideo- kasety z całą serią naszych występów już dawno zalały rynek na całym świecie. Jestem również autorem własnej biografii, która dopiero co została opublikowana. Języka angielskiego, którym się posługuję i w którym napisałem książkę, nauczyłem się około 200 lat temu od wodniaków przewożących towary rzeką Missisipi aż do Nowego Orleanu. Później dopiero poznałem wielkich angielskich i amerykańskich pisarzy – każdego, od Szekspira przez Marka Twaina do H. Rider Haggarda, których czytałem w miarę upływu dziesięcioleci. Wreszcie, mój język wzbogaciła lektura detektywistycznych nowelek z początku XX wieku, zamieszczanych w czasopiśmie „Czarna Maska”. Przygody Sama Spade'a, publikowane przez Dashiella Hammetta w „Czarnej Masce”, były ostatnimi do chwili, kiedy dosłownie i w przenośni zszedłem do podziemia. Było to w Nowym Orleanie w roku 1929. Kiedy piszę, zdarza mi się nadużywać słów,

które byłyby jak najbardziej normalne w wieku XVIII, zwrotów używanych przez autorów, których sam czytałem. Poza jednak moim wyczuwalnym akcentem francuskim, mówię właściwie po angielsku, łącząc w sobie język prostego przewoźnika znad Missisipi z językiem detektywa Sama Spade'a. Mam więc nadzieję, że wybaczysz mi, drogi czytelniku, gdy styl mój będzie nieco niespójny, kiedy nieopatrznie i od czasu do czasu niszczę nastrój i atmosferę osiemnastowiecznej sceny. Wyszedłem z podziemia w wiek XX w zeszłym roku. Sprowadziły mnie tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze – informacje, które odbierałem ze wzmocnionych elektrycznym zasilaniem głosów, rozpoczynających już swą kakofonię w powietrzu w czasie, gdy zaczynałem układać się do snu. Mam na myśli oczywiście odgłosy radia, gramofonów, a później i odbiorników telewizyjnych. Słyszałem głosy płynące z odbiorników radiowych aut przemierzających ulice starej dzielnicy Garden District, niedaleko miejsca, w którym spoczywałem ukryty pod ziemią. Słyszałem gramofony i odbiorniki TV z budynków, które

otaczały mój dom. Otóż kiedy wampir schodzi do podziemia, jak my to nazywamy – kiedy przestaje pić krew i po prostu zakopuje się w ziemi – wkrótce staje się już zbyt słaby, aby sam siebie wskrzesić do życia i przechodzi w stan zupełnego odrętwienia i snu. Będąc w takim właśnie stanie, wchłaniałem odgłosy dobiegające mnie ze świata zewnętrznego. Byłem otoczony nimi, razem z wizjami podobnymi do tych, które przydarzają się podczas snu człowiekowi śmiertelnemu. W pewnym momencie jednak, podczas tych 55 lat, zacząłem „zapamiętywać” to, co słyszałem, zacząłem wsłuchiwać się w programy rozrywkowe, dzienniki radiowe i telewizyjne, słowa i rytmy popularnych przebojów. Stopniowo zacząłem pojmować rozmiar zmian, które nastąpiły w świecie. Zacząłem uważnie słuchać doniesień dziennikarskich poświęconych wojnom albo wynalazkom, zacząłem pojmować pewne nowe wzory i style mówienia. Pod wpływem tego wytworzyła się i rozwinęła we mnie pewna świadomość. Zdałem sobie

sprawę, że już nie śnię. Myślałem o tym, co słyszałem. Byłem już zupełnie rozbudzony. Leżałem w ziemi i wzrastało we mnie pragnienie żywej krwi. Zacząłem wierzyć, że być może wszystkie stare rany, które odniosłem do tej pory, już się zupełnie zagoiły, a moja moc i siła wróciły. Może nawet stałem się silniejszy w miarę upływu czasu, jak gdybym nigdy nie był ranny. Chciałem to sprawdzić. Obsesyjnie myślałem o ludzkiej krwi. Inną rzeczą, która sprowadziła mnie tutaj, i chyba ta właśnie była decydująca, okazała się nagła obecność obok mnie zespołu młodych piosenkarzy rockowych, którzy sami nazwali się dziwacznie: „Nocny Spacer Szatana”. Wprowadzili się do domu przy Szóstej Ulicy – zaledwie przecznicę od miejsca, gdzie byłem pogrążony w drzemce pod moim własnym domem przy Pyrania Street, w pobliżu cmentarza Lafayete – i gdzieś około roku 1984 zaczęli swoje próby na poddaszu. Słyszałem ich skomlące gitary elektryczne, ich oszalały śpiew. Mniej więcej to samo słyszałem w radiu i ze stereofonicznych głośników w okolicy, i w rzeczy samej było to

nawet bardziej melodyjne niż większość tamtej produkcji. Była w tym nawet jakaś romantyka, pomimo tych dudniących bębnów. Pianino elektryczne brzmiało zupełnie jak klawikord. Potrafiłem odbierać obrazy z myśli muzyków, co pozwoliło mi poznać ich wygląd i wiedzieć, co widzieli, gdy spoglądali jeden na drugiego bądź w lustro. Ogólnie rzecz biorąc – byli smukłymi i muskularnymi, ślicznymi, śmiertelnymi, młodymi ludźmi, czarująco dowcipnymi, a nawet nieco dzikimi w swych ubraniach i ruchach. Zespół składał się z dwóch chłopaków i jednej dziewczyny. Gdy rozpoczynała się próba, zagłuszali większość pozostałych odgłosów, które dochodziły do mnie. Ale mnie nawet się to podobało. Chciałem wstać i przyłączyć się do grupy zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Chciałem śpiewać i tańczyć. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że na początku towarzyszyła temu inna myśl. Nie, to był raczej impuls, wystarczająco jednak silny, by sprowadzić mnie ponownie na ziemię. Byłem oczarowany światem muzyki rockowej,

sposobem, w jaki piosenkarze mogli krzyczeć o dobru i złu, proklamować siebie aniołami lub diabłami; byłem oczarowany śmiertelnymi ludźmi, którzy podczas koncertów wstawali z miejsc, wznosząc okrzyki i czasem zdawali się być czystym uosobieniem szaleństwa. Technicznie byli oszałamiający. Ich występy były barbarzyńskie i intelektualne zarazem, na sposób, którego, jak mi się wydaje, świat nigdy dotąd nie widział. Oczywiście to była metafora, szaleństwo, majaki. Żaden z nich nie wierzył w anioły czy diabły, bez względu na to, jak bardzo potrafili wczuć się w ich role. Aktorzy starej włoskiej komedii del'arte byli równie szokujący, równie pomysłowi i równie zmysłowo lubieżni. A jednak było to coś zupełnie nowego, granice, do których to doprowadzili, brutalność i prowokacja i jeszcze ten sposób, w jaki obejmował ich świat, od tych bardzo bogatych do tych bardzo biednych. W ich muzyce było też coś wampirycznego. Musiała brzmieć nieziemsko nawet dla tych, którzy nie wierzyli w moce nadprzyrodzone. Mam na myśli to, że elektryczność potrafi

wydłużyć i rozciągnąć pojedynczą nutę w nieskończoność, a harmonia muzyki może być nakładana na siebie warstwowo, aż zaczynałeś czuć się roztapiany w dźwięku. Tak bardzo wymowna w swej niesamowitości była ta muzyka. Świat do tej pory nie doznał czegoś podobnego. Tak, chciałem się do tego zbliżyć. Chciałem to robić. Może sprawić, by mały, nie znany specjalnie zespół o nazwie „Nocny Spacer Szatana” stał się sławny. Byłem gotów do ponownego wyjścia na ziemię. Zajęło mi to całe tygodnie. Zacząłem więc karmić się krwią małych zwierząt, które żyły pod ziemią, a które mogłem pochwycić. Potem, powoli zacząłem wygrzebywać się na powierzchnię, gdzie mogłem już dosięgnąć szczurów. Stąd nie było już trudno dobrać się do kotów, a wreszcie trafić na ludzką ofiarę, choć musiałem długo czekać na jej szczególny typ, na ofiarę, która była właśnie tym, czego chciałem – nikczemnikiem zabijającym innych ludzi bez żadnych wyrzutów sumienia. Wreszcie trafiłem na kogoś odpowiedniego. Szedł wzdłuż płotu okalającego posesję, na

której stał mój dom. Młody mężczyzna o posiwiałej brodzie, który pozbawił życia innego mężczyznę w jakimś odległym stąd miejscu, na drugim końcu świata. Tak, był to prawdziwy zabójca. Czułem już niemal namacalnie ten pierwszy smak jego oszalałej, rozpaczliwej, bezskutecznej walki i smak ludzkiej krwi! Kradnąc ubranie z sąsiednich domów i wyciągając nieco złota i kosztowności ze skrytek, które porobiłem sobie na cmentarzu Lafayette, byłem już gotów do podjęcia życia na nowo. Oczywiście, od czasu do czasu, przerażały mnie różne rzeczy. Smród chemikaliów i benzyny przyprawiał mnie o mdłości. Monotonne brzęczenie wylotów klimatyzacyjnych i gwizd samolotów odrzutowych nad głową raniły moje uszy. Po trzeciej nocy byłem jednak gotów wyjść na miasto, przejechać się po Nowym Orleanie na wielkim czarnym Harley-Davidsonie, samemu zresztą czyniąc sporo hałasu. Szukałem zabójców, by móc się nimi pożywić. Miałem na sobie wspaniałe skórzane ubranie, które skompletowałem po moich ofiarach. W kieszeń

wsunąłem małego walkmana Sony, który poprzez słuchawki dostarczał moim uszom Bachowskie Kunst der Fuge, gdy przemykałem ulicami miasta. Znów byłem wampirem Lestatem. Znów w działaniu. Nowy Orlean znów stał się moim terenem łowieckim. Co do mojej siły, no cóż, czułem się co najmniej trzykrotnie silniejszy niż poprzednio, potrafiłem wskoczyć z ulicy na dach czteropiętrowego budynku. Potrafiłem z łatwością wyrywać żelazne okratowania okien. Podwójnie zginałem miedziany mały pieniążek. Słyszałem, gdy tylko było to potrzebne, głosy ludzkie i ich myśli na kilka dobrych przecznic dookoła. Do końca pierwszego tygodnia miałem już swojego prawnika, piękną kobietę urzędującą w drapaczu chmur ze stali i szkła w centrum miasta, która pomogła mi uzyskać dobre i legalne świadectwo urodzenia, kartę ubezpieczeniową i prawo jazdy. Spory zapas mojego wcześniejszego bogactwa był już w drodze do Nowego Orleanu prosto z zakodowanych rachunków nieśmiertelnego

Bank of London: z Banku Rothschilda. Co jeszcze ważniejsze – akumulowałem coraz to nowe wrażenia, poruszałem się jak ryba w wodzie w tym nowym świecie. Wiedziałem już, że wszystko, co usłyszałem poprzez media o wieku dwudziestym, było prawdą. Oto co ujrzałem przemierzając ulice Nowego Orleanu w roku 1984. Mroczny i przerażający świat, który opuściłem, kładąc się do snu, wypalił się już całkowicie, a stara mieszczańska pruderia i konformizm przestały być obowiązujące w amerykańskich umysłach. Ludzie na powrót stali się ciekawi przygód i wyswobodzeni seksualnie, tak jak to było za dawnych czasów, przed wielką rewolucją klas średnich w końcu XVIII wieku. Nawet wyglądali tak, jak w owych czasach. Mężczyźni nie mieli już na sobie uniformów Sama Spade'a, identycznych koszul, krawatów, szarych garniturów i szarych kapeluszy. Ponownie przerzucili się na jedwab i aksamit, na błyszczące kolory, jeśli tylko mieli na to ochotę. Nie musieli już dłużej przystrzygać

włosów na modłę rzymskich żołnierzy; nosili je tak, jak im się to podobało. A kobiety – och, kobiety były wspaniałe. Nagie w wiosennym cieple, jak za czasów egipskich faraonów, w skąpych, krótkich spódniczkach, przypominających tuniki sukienkach, nosiły też przylegające do ciała męskie spodnie, opinające ich kształtne nogi. Malowały się i przyozdabiały złotem i srebrem nawet wtedy, gdy szły do pobliskiego sklepu spożywczego. Albo wychodziły wyszorowane, czyste i bez ozdób – nie miało to po prostu znaczenia. Skręcały włosy w kędziory jak Maria Antonina albo obcinały je krótko lub pozwalały im opadać luźno na ramiona. Być może po raz pierwszy w historii były równie silne i równie interesujące jak mężczyźni. A byli to zwykli ludzie w Ameryce. Nie tylko ci bogaci, którzy zawsze osiągali pewien hermafrodytyzm swojego rozwoju, joire de vivre, które rewolucjoniści klasy średniej w przeszłości zwali dekadencją. Odwieczna arystokratyczna zmysłowość teraz należała do wszystkich. Znalazła się w wianie obietnic rewolucji klas średnich i wszyscy ludzie mieli prawo do miłości

i do luksusu, do rzeczy pięknych. Wielkie domy handlowe stały się pałacami prawie orientalnego przepychu – towary wystawiano pośród miękkiej wykładziny, niesamowitej muzyki, bursztynowego światła. W otwartych całą noc sklepach, butelki fioletowego i zielonego szamponu mieniły się jak drogie kamienie na błyszczących szklanych półkach. Kelnerki podjeżdżały do pracy smukłymi samochodami ze skórzaną tapicerką. Robotnicy portowi wracali w nocy do domu, by wygrzać kości w podgrzewanych basenach na zapleczach swych domów. Sprzątaczki i hydraulicy przebierali się po pracy w wyśmienicie skrojone, fabrycznie gotowe ubrania. W rzeczy samej ubóstwo i brud, które były czymś zwykłym w wielkich miastach na ziemi od czasów niepamiętnych, prawie całkowicie zniknęły. Po prostu nie widziało się biednych emigrantów padających z głodu i umierających w uliczkach. Nie było slumsów, gdzie ludzie spali w ośmiu i dziesięciu w jednym pokoju. Nikt nie wylewał pomyj do rynsztoków. Żebracy, kaleki, sieroty i beznadziejnie chorzy trafiali się

w tak niewielkiej liczbie, że prawie się ich nie dostrzegało na ulicach. Nawet pijacy i wariaci, którzy spali na ławkach w parku i na dworcach autobusowych, jedli regularnie i mieli nawet radioodbiorniki a ich ubrania były regularnie prane. A przecież było to jednak i tak tylko zewnętrzne, powierzchowne. Byłem zdumiony zmianami o wiele głębszymi... Na przykład, coś zupełnie magicznego wydarzyło się z czasem. Stare nie było już rutynowo wymieniane na nowe. Przeciwnie, nawet język angielski, którym mówiono dookoła, był taki sam jak w XIX wieku. Nawet te same stare wyrażenia w rodzaju „jasna sprawa!” czy „a to pech” bądź wreszcie „o to chodzi!” były nadal w użyciu. A przecież powstały fascynujące, zupełnie nowe zwroty, jak „zrobili ci wodę z mózgu” czy „to tak freudowskie” lub „nie mogę się pod tym podpisać” i były one na ustach wszystkich. W świecie sztuki i rozrywce wszystko, co poprzedzało teraźniejszość, przetwarzano teraz na nowo. Muzycy wykonywali Mozarta równie dobrze jak muzykę rockową, ludzie jednego wieczora chodzili oglądać Szekspira, by

następnego wybrać się na nowy francuski film. W wielkich, oświetlonych światłem neonów sklepach można było kupić taśmy z nagranymi średniowiecznymi madrygałami i odtwarzać je sobie na swoich stereofonicznych odtwarzaczach w samochodzie, gdy mknęło się autostradą z prędkością 150 km. W księgarniach poezja renesansowa sprzedawana była obok powieści Dickensa czy E. Hemingwaya. Poradniki seksuologiczne leżały na tych samych stolikach co egipska Księga Zmarłych. Czasami bogactwo i czystość, które widać było dookoła, stawały się jakby halucynacją. Zdawało mi się wtedy, że tracę zmysły. Przez okna wystawowe gapiłem się w zdumieniu na komputery i telefony tak czyste w formie i kolorze, jak stworzone przez naturę najbardziej egzotyczne muszle. Gargantuiczne srebrne limuzyny z trudem znajdowały drogę w wąskich uliczkach dzielnicy łacińskiej, przypominając niezniszczalne potwory morskie. Błyszczące wieże olbrzymich biurowców wbijały się w nocne niebo jak egipskie obeliski nad pochylonymi, ceglanymi budynkami przy starej

Canal Street. Niezliczona ilość programów telewizyjnych tłoczyła się nie kończącym obrazem w każdym klimatyzowanym pokoju hotelowym. Nie była to jednak seria halucynacji. Ten wiek był spadkobiercą ziemi w każdym wymiarze (sensie). A niemałą rolę w tym niemożliwym do przewidzenia cudzie odgrywała specyficzna niewinność tych ludzi, tkwiąca w samym centrum ich wolności i bogactwa. Chrześcijański Bóg był równie martwy jak w XVIII wieku. A żadna nowa religia nie powstała, by zastąpić starą. Przeciwnie, najprostsi ludzie tego wieku kierowali się świeckimi zasadami moralnymi, równie silnymi jak jakakolwiek moralność, którą kiedykolwiek znałem. Intelektualiści dźwigali na swych barkach odpowiedzialność za standardy, ale i całkiem zwyczajni, pojedynczy ludzie nie pozostawali obojętni na takie pojęcia, jak „pokój”, „bieda” czy „planeta”, jak gdyby kierowani jakąś mistyczną gorliwością. Postawiono sobie za cel w tym wieku usunięcie głodu raz na zawsze. Choroby chciano zniszczyć, nie zwracając uwagi na koszty. Wściekle dyskutowano i kłócono się nad

sprawą kary śmierci dla zatwardziałych kryminalistów, aborcją nie narodzonych dzieci, nad zagrożeniami zanieczyszczenia środowiska i wojną totalną. Z holocaustem walczono z taką samą zimną zawziętością, jak w wiekach poprzednich z czarownicami i heretykami. Co do życia erotycznego –już dawno przestało być sprawą przesądów i strachu. Likwidowano ostatnie niedomówienia. Dlatego właśnie ludzie spacerowali wokoło prawie zupełnie nadzy. Dlatego całowali się i pieścili bez żenady na ulicach. Sami teraz dyskutowali na tematy etyki, odpowiedzialności i piękna ciała. Prokreację i choroby weneryczne mieli pod swoją kontrolą. Ach, ten XX wiek. Koło zatoczyło pełny obrót. Przekroczyło to najśmielsze sny i marzenia, taka przyszłość. Z ponurych proroków wieków minionych nowy wiek uczynił głupców. Wiele myślałem o tej pozbawionej pojęcia grzechu świeckiej moralności, o tym wieku optymizmu. O tym wspaniale oświeconym świecie, w którym wartość ludzkiego życia była większa niż kiedykolwiek przedtem. W bursztynowym, elektrycznym półmroku

mojego pokoju hotelowego oglądałem na ekranie odbiornika TV nadzwyczajnie sprawnie zrobiony film wojenny zatytułowany Czas Apokalipsy. Był symfonią dźwięków i kolorów, i śpiewał o odwiecznej wojnie świata zachodniego ze złem. „Z przerażenia i moralnego horroru musisz uczynić sobie przyjaciela” – mówi szalony dowódca w dzikim buszu Kambodży, na co człowiek Zachodu odpowiada jak zawsze: Nie! Nie. Przerażenie (horror) i moralny terror nigdy nie mogą zostać uniewinnione. Nie mają realnej wartości. Czyste zło nie ma prawdziwego miejsca zamieszkania. A to oznacza, że i dla mnie nie ma tu już miejsca. Czyż nie jest to logiczne? To było wystarczające, aby spowodować powrót ze Starego Świata na ziemię potwora, ta ogłuszająca wręcz obojętność wobec potężnego planu rzeczy, wystarczająca, by załamać go, zmusić do płaczu. Albo wystarczająca, by uczynić z niego piosenkarza rockowego.

Gdzie podziały się potwory i demony starego świata? Byłem tego bardzo ciekaw. W jaki sposób inne wampiry mogły istnieć w świecie, w którym każda śmierć była odnotowana w olbrzymich elektronicznych komputerach, a ciała odwożono do lodówek. Prawdopodobnie ukrywają się jak odrażające insekty w cieniu, bo tak zawsze czynili, bez względu na to, jaką filozofię wyznawali i ile grup czy klanów tworzyli. No cóż, kiedy zacząłem krzyczeć i wołać donośnie wraz z zespolikiem zwanym „Nocny Spacer Szatana”, byłem już pewny, że chcę wydostać ich na światło wystarczająco szybko. Kontynuowałem naukę. Rozmawiałem ze śmiertelnymi ludźmi na przystankach autobusowych, stacjach benzynowych i w eleganckich kawiarniach. Czytałem książki. Przystroiłem siebie w migocące, błyszczące skóry, dostarczane przez modne sklepy. Nosiłem białe koszule o sztywnych kołnierzykach i sportowe marynarki typu safari w kolorze khaki bądź soczyste, szare, pluszowe kurtki sportowe z kaszmirowymi szalami. Przypudrowałem twarz tak, aby móc pokazywać się w oświetlonych sztucznym światłem

supermarketach, otwartych całą noc, a także w tanich lokalach serwujących hamburgery czy w hulaszczych zaułkach miasta zwanych nocnymi klubami. Uczyłem się. Byłem zakochany. Jedyna trudność, z którą musiałem się borykać, to mordercy, którzy służyli mi za ofiary. Było ich niewielu. W tym błyszczącym świecie niewinności i dostatku, uprzejmości, wesołości i pełnych żołądków pospolite rzezimieszki z lat minionych prawie już nie istnieli, podobnie jak ich kryjówki w okolicach portu. Żeby przeżyć, musiałem więc nieźle się napracować. Zawsze jednak byłem urodzonym myśliwym. Lubiłem zadymione, przyczernione salki bilardowe z pojedynczym światłem świecącym prosto na zielony plusz, gdy wytatuowani byli więźniowie zbierali się wokół stołu do snookera, lubiłem również pełne migotliwego światła, wykładane atłasem nocne kluby wielkich, betonowych hoteli. Poznawałem coraz lepiej moich zabójców – handlarzy narkotyków, sutenerów, morderców, którzy znajdowali schronienie w gangach motocyklowych.

Bardziej niż kiedykolwiek przedtem – byłem zdecydowany nie pić krwi niewinnych ludzi. Wreszcie nadszedł czas odwiedzin moich starych sąsiadów, grupy rockowej zwanej „Nocny Spacer Szatana”. Pewnego sobotniego wieczoru, gorącego i parnego, zadzwoniłem o godzinie 6,30 do drzwi wejściowych studia muzycznego mieszczącego się na poddaszu. Piękni młodzi śmiertelnicy siedzieli niedbale rozparci w kolorowych jak tęcza koszulach i obcisłych jeansach, palili papierosy nafaszerowane haszyszem i utyskiwali na parszywe szczęście podczas koncertów gdzieś na południu. Z długimi i czystymi włosami i kocimi ruchami swych młodych ciał wyglądali jak biblijni aniołowie, a ich biżuteria była egipska. Nawet na próby malowali sobie twarze i oczy. Zawładnęły mną podniecenie i miłość, kiedy na nich patrzyłem – na Alexa i Larrego, na soczystą, małą Tough Cookie. W pewnym niesamowitym momencie, kiedy cały świat zdawał się stać pode mną nieruchomy, powiedziałem im, kim jestem. Słowo „wampir” nie było dla nich żadną

nowością. W świecie, w którym się znajdowali, tysiące innych piosenkarzy zakładało teatralne kły i czarną pelerynę. A jednak poczułem się dziwnie, wypowiadając głośno do śmiertelnych tę zakazaną prawdę. Nigdy w ciągu dwustu minionych lat nie mówiłem tego nikomu, kto nie był naznaczony piętnem zostania jednym z nas. Nie wyznałem tego nawet moim ofiarom, zanim zamknęli na zawsze oczy. A teraz tym młodym ludziom powiedziałem to wyraźnie i jasno. Powiedziałem im, że chcę z nimi śpiewać i jeśli mi zaufają, wszyscy będziemy bogaci i sławni, że na nadprzyrodzonej fali i ambicji pozbawionej skrupułów wyprowadzę ich z tych pokojów prosto do wielkiego świata. Ich oczy rozszerzyły się, gdy spojrzeli na mnie, a potem dwudziestowieczne wnętrze pokoju zatrzęsło się od ich śmiechu i rozbawienia. Byłem cierpliwy. Bo w końcu dlaczego nie? Wiedziałem, że jestem demonem, który potrafiłby naśladować każdy ludzki głos czy ruch. Jak mogłem oczekiwać, że oni to zrozumieją? Podszedłem do elektrycznego pianina i zacząłem grać i śpiewać. Początkowo

naśladowałem styl piosenek rockowych, później przerzuciłem się na stare melodie i słowa, które pamiętałem – francuskie piosenki głęboko utkwiły w mojej głowie, nigdy ich nie zapomniałem. Poddałem je brutalnemu rytmowi, widząc przed oczyma obraz sprzed wieków – maleńki, zatłoczony paryski teatrzyk. Wybuchły we mnie niekontrolowane uczucia. Zagroziło to mojej równowadze. To niebezpieczne, że tak prędko się odezwały. A jednak śpiewałem dalej, uderzając w gładkie klawisze elektrycznego instrumentu. W mojej duszy coś otworzyło się. To nic, że jestem teraz wśród tych niedojrzałych młokosów, którzy i tak mnie nie zrozumieją. To, co grałem, wystarczyło jednak, żeby byli zachwyceni, że ulegli czarowi strasznej i pełnej grozy chaotycznej muzyki, którą słyszeli. Wrzeszczeli z radości, jakby dostrzegli lepszą dla siebie przyszłość, a także siłę i impet, których przedtem im brakowało. Podłączyli natychmiast instrumenty i zaczęliśmy grać razem. Rozpoczął się „dżem”, jak oni to nazywali. Maleńkie studio wypełnione było zapachem ich krwi i naszymi gromkimi głosami. Właśnie wtedy zdarzyło się coś, czego raczej