Glen Cook
Ogień w jego dłoniach
Przełożył Jan Karłowski
Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas
wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.
Rozdział pierwszy
Narodziny mesjasza
Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone
wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej,
znużonej karawany składała się z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi.
Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą przeprawę przez Sahel, udając
się po kolejny ładunek soli.
Obserwowało ich dziewięć par oczu.
Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf Dhulquarneni i relikty epoki
imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza.
Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu
bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną
trasą.
Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą.
Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą mocą swego
blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień najgorętszego lata, jakie pamiętano.
Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu.
Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale.
Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by
pojąć, co się dzieje.
Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak
palące, a oazy tak suche.
W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować karawany z solą. Starożytne
prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których
usprawiedliwiał fakt, że kradli w imię króla.
Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby pożałować, że również nie zginął.
Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym
palenisku.
Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał.
Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych
i wadziły się o smaczniejsze kąski.
Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo kiepskim stanie. Przy każdym
ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi,
tylko uporczywie brnął w stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów.
Co chwila tracił przytomność.
Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa. Ból
łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął.
Z jego ust wydobył się żałosny pisk.
– Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to.
W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwykle starego. Pomarszczona dłoń
podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz.
Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu.
Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i przeznaczeniu, jakie staje przed
synami Hammad al Nakir.
Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami,
w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin
Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir,
Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły
swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg
wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy.
Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie
Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie.
* * *
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
1 / 89
Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały zachód.
Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie
o własnej korzyści.
A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc
dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą kobiety.
Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena.
Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do Shinsan. Uczył się pod
kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty.
Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał
najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze
Imperium wierni i zaprawieni w bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody.
Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą, kamienistą równinę. Koryta wielkich
rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie
królów – obróceni w drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o błotniste dziury
nazywane oazami.
Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na
terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona
zaczęły wznosić niewielkie osady i odnawiać stare świątynie.
Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę
zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg
pewnego dnia zlituje się i przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z życiem.
Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i mieszkańców miast. Hierarchie
teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się
coraz bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować dogmatów do
warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci.
* * *
Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku. Zbliżająca się jesień nie niosła
żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów.
Narastał chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych napaści
i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew,
całkowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie czaiło się
w każdym cieniu.
Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru.
A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem
i uświęceniem.
Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w kapłaństwie, obecnie był
zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego.
Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się
władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał
zamiaru nic w tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem.
Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie
miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los, jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu prowadzić.
Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli
zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę.
El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib.
Masyw Świątyni i klasztoru, w którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor
stanowił miejsce, w którym u schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni.
Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec.
Al Assad pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze słuchem niźli spojrzeniem pokrytych
kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur.
Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu.
Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” – nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł. Bardziej z tego, co
wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zobaczył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni.
Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę.
– Dziecko – wymruczał. – I to nie z El Aquila.
Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły, wysysając nie tylko
ciało, lecz i ducha.
– Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha.
Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie
był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie,
które jednak zadziwiająco układało się w słowa:
– Wędrowałem z Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. – Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al Assad
nie potrafił podnieść go znowu.
Starzec pokonał całą długą i bolesną drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów, aby
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
2 / 89
zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia, przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu
potrzebującego pomocy dziecka.
Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już niedługo Śmierć weźmie go w swe
ramiona.
Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej udręki, jaki
znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek.
Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na jego
barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapłanów.
Śmierć usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w przyszłości bogatsze żniwa.
Opat z początku mu nie uwierzył i nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku.
– To sztuczka el Habib. W tej chwili z pewnością kradną nam wodę – stwierdził. Ale al Assad przekonał go, co
bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. – Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia.
– „Mieliście chleb i nie nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A więc powiadam wam...”
– Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. – Opat pokręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej
po al Assada odczuwał delikatne dreszcze radosnego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością stawał się już naprawdę zbyt
uciążliwy. – Zobacz. Już go niosą.
Bracia opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie potrafił ukryć odrazy.
– To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. – I z tymi słowami zdjęła go groza.
– Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak el Habib znaleźli karawanę! – protestował jeden z braci. – Nikt nie byłby
w stanie tak długo przeżyć na pustyni.
– Mówił, że opiekował się nim anioł – powiedział al Assad. – Mówił, że widział mury Raju.
Opat spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
– Stary ma rację – oznajmił jeden z braci. – Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś mamrotał. O tym, że widział złote
sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł pokazał mu szeroki świat, a także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł
Wybranych na powrót do Prawdy.
Cień przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa.
– Może rzeczywiście widział anioła – zasugerował któryś z mnichów.
– Nie bądź głupi – zdenerwował się opat.
– On żyje – przypomniał mu al Assad. – Chociaż nie miał najmniejszych szans, by przeżyć.
– Był z bandytami.
– Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady.
– A więc z kimś innym.
– Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie?
– Oczywiście, że wierzę – pośpiesznie odparł opat. – Po prostu nie sądzę, że objawiają się synom kupców solnych.
Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapomni o wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. – Opat rozejrzał się dookoła. I nie
był zadowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się wokół chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał
pragnienie wiary. – Achmed, zawołaj do mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś chłopca. Ty pójdziesz do
wioski.
– Ale dlaczego?
Opatowi przyszło do głowy formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposobem wyjścia z kłopotów, których
chłopak już zdążył przysporzyć.
– Nie możemy się tutaj nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy mogli go wyświęcić, musi poczuć
się lepiej.
Al Assad popatrzył złym okiem na swego przełożonego. Potem, przepełniony gniewem, który tłumił jego ból i znużenie,
wyruszył do wioski El Aquila.
Ataman plemienia el Habib był nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł, niźli wcześniej opat.
– A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To nie moja sprawa.
– Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą – pouczył go al Assad. – Na ten temat właśnie opat chciałby z tobą
osobiście porozmawiać.
Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej replikę na identyczne zastrzeżenie. Potem zacytował jakieś
pismo. Mustaf odpowiedział fragmentem, do którego wcześniej odwołał się al Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy.
– Nie jest wyświęcony.
– Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola.
– Nie możemy tego zrobić, póki nie odzyska pełni władz umysłowych.
– Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze mniej.
Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni, odkąd Mustaf zwrócił się do opata z prośbą
o pozwolenie na zaczerpnięcie wody ze źródła Świątyni. Opat odmówił.
Al Assad natomiast wcześniej chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na
gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie był więc w szczególnie odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia.
Opat natomiast znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się
zlekceważyć jej na oczach swych braci, zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony, bynajmniej
nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich szaleństw w miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego
owieczek.
– Mój drogi przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskutowaliśmy ostatnio. Być może zbyt
pochopnie podjąłem decyzję.
Na obliczu Mustafa pojawił się drapieżny uśmiech.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
3 / 89
– Może.
– Dwadzieścia beczek wody? – zaproponował opat.
Mustaf ruszył w kierunku drzwi.
Al Assad ze smutkiem pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy chłopak leży umierający.
Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej celi.
Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani.
* * *
Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele czasu. Ostatnie w miarę jasne wspomnienia
dotyczyły wędrówki u boku ojca, kiedy to karawana pokonywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki... cios... ból... pamięć
szaleństwa. Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz? Dlaczego nie umarł? Anioł... Przypomniał sobie anioła.
Powracały urywki wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wybranych. Adeptem.
Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko dysząc, przez kilka minut, zanim odnalazł w sobie dość
siły, by podczołgać się do klapy namiotu.
El Habib zamknęli go w namiocie. Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wypowiadane w malignie słowa
przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć krew i ból za zasłoną tak szaleńczych rojeń.
Micah uniósł klapę.
Promienie popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramieniem, krzyknął. Ten diabelski glob
znowu próbował go zamordować.
– Ty idioto! – usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do namiotu. – Chcesz oślepnąć?
Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się nieco bardziej delikatny. Po widoki powoli gasły przed oczyma. Okazało
się, że ma przed sobą dziewczynę.
Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła zasłony.
Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej ojciec go zabije...
– Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. – Młodzieniec, może szesnastoletni, wślizgnął się do namiotu. Micah
próbował schować się w kącie.
Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim charakterze się tu znalazł. Spoczęła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem.
Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości.
– Nasz podrzutek napatrzył się na słońce. – Dziewczyna lekko musnęła ramię Micaha. Drgnął i odsunął się.
– Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w stanie sobie z nimi poradzić – skarcił ją
młodzieniec, następnie zaś zwrócił się do Micaha: – Jest ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją. Nawet morderstwo
pewnie by się jej upiekło. Meryem, mogę cię prosić? Zasłona!
– Gdzie ja jestem? – zapytał Micah.
– W El Aquila – odparł młodzieniec. – W namiocie obok domu Mustafa abd-Racima ibn Farida el Habiba. Znaleźli cię
kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przekazali cię mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. –
Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. – Mamy się tobą opiekować.
W jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu.
– Dla nich stanowiłeś zbyt wielki kłopot – dodała dziewczyna. – Dlatego właśnie przekazali cię ojcu – zakończyła
z goryczą.
– Co?
– Nasza oaza wysycha. Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas do swego prawa wody. Święte
ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią pragnienie.
Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego targu pana ojca.
– Naprawdę widziałeś anioła? – zapytała Meryem.
– Tak. Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do mnie w godzinie mej rozpaczy
i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz Prawdę. I złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy, która
uwolni ich od więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami będą mogli zanieść Słowo niewiernym.
Nassef rzucił pełne sarkazmu spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je natychmiast.
– Ty również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz rozkwit Królestwa Pokoju. Albowiem Pan
przywrócił mnie do życia z misją stworzenia jego Królestwa na ziemi.
W czasach, które miały dopiero nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe spory nad sensem tych uwag El
Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu?
Sam nigdy nie wyjaśni, o co mu wówczas chodziło.
Nassef przymknął powieki. Był cztery lata starszy od tego naiwnego chłopca; te lata stanowiły nieprzekraczalną
przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem.
– Uchyl odrobinę klapę namiotu, Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami słońca, aby wreszcie mógł
swobodnie popatrzeć na świat.
Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała:
– Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach nic treściwego.
– Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie da sobie jeszcze z tym rady. – Nassef widział już wcześniej
ofiary pustyni.
– Pomóż mi przynieść jedzenie.
– W porządku. Odpoczywaj spokojnie, znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w sobie apetyt. – Wyszedł z namiotu
w ślad za siostrą.
Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp. Ściszając głos, zapytała:
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
4 / 89
– On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż?
– W anioła? Jest szalony.
– Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia. Ponieważ chcę uwierzyć. To, co on mówi... Wydaje mi się, że wielu
ludzi chętnie go wysłucha... Myślę, że opat odesłał go do nas, ponieważ sam bał się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go
trzymać w domu.
– Meryem...
– A jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co wtedy?
Nassef przystanął, zamyślony.
– To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić, nieprawdaż?
– Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie.
El Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym chłopcem, Micahem al Rhami, leżał,
patrząc w płachtę namiotu ponad głową. Pozwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu oczy. Czuł, jak
narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć kazać. Stłumił go w sobie. Wiedział, że zanim podejmie
przeznaczone mu zadanie, musi całkowicie odzyskać siły.
Ale targała nim taka niecierpliwość!
W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne nawyki Wybranych. Jego misją było natchnienie ich Prawdą
najszybciej jak to możliwe. Każde życie, które teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało kolejną duszę straconą na rzecz
Złego.
Zacznie od El Aquila i Al Ghabha. Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by nieśli światło swym sąsiadom. On
sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek leżących przy trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób
na to, by dostarczyć im sól...
– Już jesteśmy – obwieściła Meryem. W jej głosie pobrzmiewały dźwięczne tony, które Micah uznał za rzecz osobliwą
u dziewczyny tak młodej. – Znowu zupa, ale tym razem przyniosłam ci trochę chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć.
Usiądź. Odtąd będziesz już sam się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani zbyt dużo naraz.
– Jesteś bardzo miła, Meryem.
– Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym bachorem.
– Pan kocha cię nawet taką. – Między kolejnymi kęsami zaczął mówić, cicho, przekonująco. Meryem słuchała, zdjęta
nagłym uniesieniem.
* * *
Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających oazę el Habib. Niewiele oprócz błota pozostało
z tego ongiś niezawodnego źródła wody, a nawet i błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił więc oazę tematem
przypowieści o wysychających wodach wiary w Pana.
Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami, pokazywał im, jak należy myśleć, uczył wiary. Byli
wśród nich mężczyźni liczący sobie po czterykroć tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i jasność myśli.
Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego rozumowania pułapki subtelnych kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał
ich argumenty niby barbarzyńska horda niszcząca słabo bronione miasto.
Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam podejrzewał.
Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby zaczęli sami rozmawiać między sobą o tym,
co powiedział, mimowolnie tworząc odpowiedni klimat dla przyszłych kazań, które dopiero przysporzą mu wiernych.
Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W jego słowach wyczuli bowiem pierwsze iskry płomienia zdolnego pochłonąć
synów Hammad al Nakir.
Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa.
– Co stało się z karawaną mojego ojca? – zapytał wodza. Mustaf żachnął się, ponieważ przemówił doń jak do równego
sobie, nie tak, jak przystało dziecku zwracającemu się do dorosłego.
– Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To doprawdy smutna godzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też
musiałem dożyć dnia, kiedy ludzie napadają na solne karawany!
W sposobie, w jaki przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zrobiły się rozbiegane.
– Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że ścigali bandytów.
– To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju niewiernych z zachodu.
Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah pomyślał, że chyba wie dlaczego. Ataman był zasadniczo
człowiekiem honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili sprawiedliwości za życie rodziny al Rhami. Jednak w każdym
z synów Hammad al Nakir tkwi coś z rozbójnika.
– A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na imię Wielki Jamal. I inny, który obraca łeb, gdy zawołać na
niego Kaktus. Czy może być kwestią czystego zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą imiona identyczne jak wielbłądy
należące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg okoliczności uznać należy, że mają identyczne piętna?
Przez niemalże minutę Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko, jego oczy rozgorzały gniewem.
W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony, musząc tłumaczyć się przed dzieckiem.
– Spostrzegawczy jesteś, synu al Rhamiego – odrzekł wreszcie. – To są zwierzęta twojego ojca. Kiedy dotarły do nas
wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlepsze konie i pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia
tak odrażająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie twojego ojca nie należeli do el Habib, pochodzili
przecież z Wybranych. Byli kupcami handlującymi solą. Chroniące ich prawa są starsze niż Imperium.
– I był jeszcze łup do wzięcia.
– I był jeszcze łup, chociaż twój ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego majątek ledwie starczył na opłacenie
kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludzkich.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
5 / 89
Micah uśmiechnął się. Mustaf zdradził wreszcie strategię, jaką przejmie podczas targu.
– Pomściliście moją rodzinę?
– Mimo iż pościg zawiódł nas aż poza Sahel. Złapaliśmy ich tuż pod samymi palisadami pogańskich handlarzy. Tylko
dwóm udało się dostać za bramy niewiernych. Postąpiliśmy jak szlachetni mężowie – nie spaliliśmy ich drewnianych murów,
nie zarżnęliśmy mężczyzn i nie zniewoliliśmy kobiet. Paktowaliśmy natomiast z radą faktorów, którzy z dawien dawna znali
twoją rodzinę. Przedstawiliśmy dowody. Wzięli sobie nasze słowa do serca i wydali bandytów na naszą łaskę. Nie okazaliśmy
litości. Wiele dni minęło, zanim umarli, stając się odstraszającym przykładem dla innych, którzy zechcieliby złamać prawa
starsze niźli pustynia. Może hieny wciąż jeszcze włóczą ich kości.
– Za to należą ci się moje podziękowania, Mustaf. A co z moją ojcowizną?
– Układaliśmy się z faktorami. Być może nas oszukali. Kim wszak dla nich jesteśmy, jak nie głupimi piaskowymi
diabłami? A może jednak postąpili uczciwie. Mieliśmy wszak w dłoniach szable, wciąż jeszcze ociekające krwią tych, którzy
zło nam wyrządzili.
– Wątpię, by was oszukali, Mustaf. Oni nie zachowują się w ten sposób. A ponadto, jak rzekłeś, musieli być przerażeni.
– Została skromna suma w złocie i srebrze. Wielbłądy ich nie interesowały.
– Jakie były wasze straty?
– Jeden człowiek. A mój syn, Nassef, odniósł ranę. Co za chłopak! Musiałbyś go widzieć! Walczył niczym lew! Mej
dumy nic nie prześcignie. Że też takiego syna zrodziły moje lędźwie! Prawdziwy lew pustyni, ten mój Nassef. Będzie z niego
kiedyś wielki wojownik, jeśli oczywiście uda mu się przeżyć porywczą młodość. Własnymi rękoma zarzezał trzech spośród
tamtych. – Oczy wodza aż jaśniały dumą.
– A konie? Wspominałeś coś o koniach.
– Trzy. Trzy nasze wierzchowce padły. Jechaliśmy szybko i ostro. I jeszcze posłaniec, którego wysłaliśmy do ludu twego
ojca, aby dowiedzieli się o wszystkim i mogli wystąpić z roszczeniami. Jak dotąd nie powrócił.
– Miał przed sobą długą podróż. Jeśli chodzi o majątek, wszystko należy do ciebie, Mustaf. Wszystko jest twoje. Ja
proszę tylko o konia i niewielką sumę pieniędzy, z którą mógłbym zacząć posługę wiary.
Mustaf był najwyraźniej zaskoczony.
– Micah...
– Odtąd nazywam się El Murid. Micah al Rhami już nie istnieje. Był chłopcem, który umarł na pustyni. Z ognistej kuźni
powróciłem jako Adept.
– Mówisz zupełnie poważnie, nieprawdaż? El Murid był zaskoczony, że w ogóle mogą istnieć jakieś wątpliwości.
– W imię przyjaźni, jaka łączyła mnie z twoim ojcem, wysłuchaj mnie teraz. Porzuć tę drogę. Nic z niej nie będzie, tylko
smutek i łzy.
– Muszę, Mustaf. Sam Pan mi nakazał.
– Powinienem cię powstrzymać. Nie zrobię tego. Może duch twojego ojca mi wybaczy. Wybiorę ci konia.
– Białego konia, jeśli takowy się znajdzie.
– Mam takiego.
Następnego ranka El Murid znowu nauczał pod palmami. Mówił z pasją o ledwie hamowanym gniewie Boga, który
powoli traci cierpliwość, jaką miał jeszcze dla uchylających się przed pełnieniem swych obowiązków Wybranych. Argument
z pustej oazy trudny był do odrzucenia. Żar lata wszystkim dawał się we znaki. Kilku spośród jego młodszych słuchaczy
pozostało później, by uczestniczyć w bardziej zaawansowanej sesji pytań i odpowiedzi.
Trzy dni później za klapą namiotu El Murida rozległ się szept Nassefa.
– Micah? Mogę wejść?
– Wejdź. Nassef, mogę cię prosić? El Murid, tak?
– Przepraszam. Oczywiście. – Młodzieniec rozsiadł się naprzeciwko niego. – Pokłóciłem się z ojcem. O ciebie.
– Przykro mi to słyszeć. To niedobrze.
– Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka, Meryem również. Pozostali rodzice wkrótce zrobią to samo. Powoli narasta
w nich wściekłość – zbyt wiele ugruntowanych idei kwestionujesz. Skłonni byli cię tolerować, póki sądzili, że to tylko gadanie
szaleńca pustyni. Ale teraz nazywają cię heretykiem.
El Murid poczuł się ogłuszony.
– Mnie? Adepta? Oskarżają o herezję? Jak mogą? – Czy nie został wybrany przez Pana?
– Stawiasz pod znakiem zapytania dawny sposób życia. Ich sposób. Ty ich oskarżasz. Oskarżasz kapłanów z Al Ghabhy.
A oni przywiązali się do swej tradycji; nie możesz oczekiwać, że powiedzą teraz: „Tak, to nasza wina”.
Nie przewidział, że Zły będzie do tego stopnia podstępny i chytry, aby zwrócić jego własne argumenty przeciwko
niemu. Nie docenił swego Wroga.
– Dziękuję, Nassef. Jesteś prawdziwym przyjacielem, wdzięczny ci jestem, że mnie ostrzegłeś. Nie zapomnę ci tego.
Ale, Nassef... tego się nie spodziewałem.
– Myślę, że nie.
– Idź więc. Nie przysparzaj swemu ojcu powodów do zmartwień. Porozmawiam z tobą później.
Nassef powstał i wyszedł. Delikatny, nieznaczny uśmiech igrał na jego ustach.
El Murid modlił się przez wiele godzin. Wycofał się głęboko w toń swego młodego umysłu. W końcu zrozumiał, jaka
jest wola Pana.
* * *
Popatrzył w górę długiego, kamienistego stoku, na którym wznosiła się Al Ghabha. Niskie wzgórze było całkowicie
obnażone, jakby spowijająca je ciemność w każdej chwili mogła spłynąć w dół, by pożreć wszelkie otaczające je dobro.
To właśnie tutaj musiał odnieść swe pierwsze i najważniejsze zwycięstwo. Jakiż sens miałoby zdobycie dusz el Habib,
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
6 / 89
skoro kiedy tylko by odjechał, dawni duchowi pasterze z powrotem zagnaliby wszystkich na ścieżki zła?
– Udaję się do Świątyni – oznajmił jednemu z mężczyzn z wioski, który przyszedł zobaczyć, co zamierza. – Wygłoszę
tam kazanie. Muszę ukazać im Prawdę. Potem niech otwarcie zarzucą mi herezję i zaryzykują gniew Pana.
– Czy to na pewno mądre?
– Nie ma innego wyjścia. Muszą określić, czy stoją po stronie prawości, czy też stanowią narzędzia w rękach Złego.
– Powiem pozostałym.
Religia pustyni nie znała żadnej poważniejszej personifikacji diabła, póki El Murid nie nazwał go z imienia. Zło
stanowiło domenę zastępów demonów, widm i upadłych duchów. Natomiast patriarchalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił
właściwie roli innej niż ojca rodziny bogów, podejrzanie przypominającej liczne rodziny Imperium i pustynnych plemion.
Głównym utrapieniem Pana był jego brat, czarna owca rodu, który politykował wyłącznie dla samej przyjemności
wprowadzania zamieszania. Nadto religia zachowała jeszcze ślady animizmu, wiary w reinkarnację i kultu przodków.
Uczeni Uniwersytetu Rebsameńskiego w Hellin Daimiel w postaciach pustynnych bogów widzieli dalekie odbicia
członków rodziny, która zjednoczyła pierwotnie żyjące na tych terenach Siedem Plemion, a potem wytyczyła kierunek ich
migracji na ziemie mające pewnego dnia stać się terytorium Imperium, później zaś Hammad al Nakir.
W swych kazaniach El Murid obłożył anatemą animizm, kult przodków i reinkarnację. W jego naukach ojciec rodziny
wyniesiony został do roli Wszechmogącego, Jedynie Prawdziwego Boga. Jego bracia, żony i dzieci stali się zwykłymi
aniołami.
A kłopotliwy brat stał się Złym, panem dżinsów i ifrytów oraz patronem czarowników. El Murid sprzeciwiał się czarom
z zaciekłością, której nie potrafili pojąć słuchacze. Wedle zasadniczej linii jego argumentacji, to właśnie czary sprowadziły
zagładę na Imperium. Temat chwały Ukazani i nadzieja wskrzeszenia go z ruin przewijały się przez wszystkie jego kazania.
Zasadniczym punktem wywodów w El Aquila był całkowity zakaz modlenia się do pomniejszych bogów. El Murid
oskarżył swoich słuchaczy o zanoszenie błagalnych modłów do bóstw wyspecjalizowanych. Zwłaszcza do Muhraina, patrona
regionu, któremu poświęcona była Świątynia Al Ghabha.
Droga jednak zaprowadziła go nie do Al Ghabha, ale do miejsca, gdzie znalazł go imam Ridyah. Z początku nie miał
pojęcia, co go tam ciągnie. Potem zrozumiał, że czegoś szuka.
Zostawił tu bowiem coś, o czym dawno zdążył już zapomnieć. Podarunek od anioła, który ukrył w ostatniej chwili
przytomności.
Wizje niosące ze sobą wspomnienia amuletu powracały doń w strzępach. Potężny amulet w kształcie bransolety,
z osadzonym w niej żywym kamieniem. Będzie stanowił dowód, powiedział mu anioł, który przekona niedowiarków.
Ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go schował.
Grzebał w otoczeniu koryta wadi, przez które wcześniej nie zdołał o własnych siłach przedostać się do El Aquila.
– Co ty tam u diaska robisz? – dobiegł go z góry głos Nassefa.
– Przestraszyłeś mnie, Nassef.
– Co ty tam robisz?
– Szukam czegoś. Czegoś, co tu schowałem. Oni niczego nie znaleźli, nieprawdaż? Czy może jednak?
– Kto? Kapłani? Tylko wycieńczonego, nieomal już zabitego przez pustynię syna kupca solnego. Co tu schowałeś?
– Teraz już sobie przypominam. Skała, która wygląda jak skorupa żółwia.
– Jest taka niedaleko.
Skała znajdowała się nie dalej jak jard od miejsca, gdzie znalazł go al Assad. Spróbował ją unieść, jednak nie miał dość
siły.
– Pomóż mi – poprosił Nassefa.
Ten delikatnie odsunął go na bok. Równocześnie jednak rozdarł rękaw na cierniu wyschniętego pustynnego krzewu.
– Och, matka przetrzepie mi skórę.
– Pomóż mi.
– Ojciec również, jeśli się dowie, że tu byłem.
– Nassef!
– W porządku! Już – wsparł dłonie o kamień. – Jak ci się udało poruszyć go wcześniej?
– Nie mam pojęcia.
Razem przewrócili głaz. Nassef zapytał:
– Och, a cóż to jest?
El Murid delikatnie wydobył amulet z kamienistej gleby, potem usunął piasek z bransolety. Kamień lśnił nawet na tle
nieba zalanego blaskiem jaskrawego porannego słońca.
– Anioł mi go dał. Aby stanowił dowód mogący przekonać wątpiących.
Na Nassefie najwyraźniej wywarło to stosowne wrażenie, chociaż zdradzał więcej chyba zakłopotania niźli uniesienia.
Po chwili nerwowo zaproponował:
– Lepiej już chodźmy. Cała wioska zbiera się w Świątyni.
– Spodziewają się zabawy? Nassef bez przekonania odparł:
– Sądzą, że to może być interesujące.
El Murid już wcześniej dostrzegł jego wahanie. Nassef nie miał zamiaru dać się przyszpilić. W żadnej sprawie.
Ruszyli w stronę Al Ghabha. Nassef trochę się ociągał, El Murid potrafił mu jednak to wybaczyć, ponieważ go rozumiał.
Nassef musiał dalej żyć z Mustafem.
Wszyscy zgromadzili się już na miejscu, i ci z El Aquila, i ci z Al Ghabha. Atmosfera ogrodów Świątyni była
świąteczna, ale on zobaczył nieliczne tylko życzliwe uśmiechy.
Pod powierzchownym rozbawieniem krążyły ciemne nurty złości. Przyszli tu, by zobaczyć, jak komuś stanie się
krzywda.
Początkowo sądził, że potrafi ich nauczać, że wyzwie opata na debatę i ujawni szaleństwo ukryte w starych dogmatach
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
7 / 89
oraz tradycyjnym sposobie życia. Ale teraz wyczuwał wyraźnie wezbrane do granic możliwości uczucia zebranych,
domagające się namiętnego wyzwania, emocjonalnego dowodu.
Podjął decyzję błyskawicznie. Przez następnych kilka minut równie dobrze mógłby być kolejnym widzem
przyglądającym się wystąpieniu El Murida.
Wyrzucił ramiona w górę i zawołał:
– Moc Pana jest ze mną! Duch Boży przeze mnie przemawia! Słuchajcie, wy bałwochwalcy, wy niegodziwcy pełni
grzechu i słabej wiary! Godziny nieprzyjaciół Pana są policzone! Jest tylko jeden Bóg, a ja jestem jego Adeptem! Chodźcie za
mną albo będziecie na wieki smażyć się w Piekle!
Wykonał taki ruch dłonią, jakby rzucał coś na ziemię. Kamień jego amuletu rozgorzał wściekłym blaskiem. Grom
uderzył z jasnego nieba, które od miesięcy nie widziało chmur. Błyskawica wypaliła poszarpaną bliznę w zieleni ogrodów
Świątyni. Zwęglone płatki kwiatów zawirowały w powietrzu. Grzmot przetoczył się po niebie. Kobiety wrzeszczały, mężczyźni
zatykali uszy. Kolejnych sześć błyskawic runęło w dół niczym szybkie pchnięcia krótkiej włóczni. Urocze kwietniki zostały co
do jednego spalone i zniszczone.
W całkowitej ciszy El Murid opuścił teren Świątyni równym odmierzonym krokiem. W tym momencie nie był już
dzieckiem, nie był mężczyzną, lecz siłą równie przerażającą jak tornado. Odszedł do El Aquila.
Tłum popłynął za nim, zdjęty strachem, równocześnie jednak nie mogąc się oprzeć fascynacji. Bracia ze Świątyni poszli
także, a oni przecież niezwykle rzadko opuszczali Al Ghabha. El Murid szedł w stronę wyschniętej oazy. Zatrzymał się
w miejscu, gdzie kiedyś tryskały słodkie wody, pieszcząc pnie daktylowych palm.
– Jam jest Adept! – krzyknął. – Ja jestem Narzędziem Pana! Ja jestem Chwałą i Mocą Wcieloną! – Schwycił kamień,
który musiał ważyć dobrze ponad sto funtów, i bez wysiłku uniósł go nad głową, a potem cisnął w wyschniętą glinę.
Bezchmurne niebo znowu rozdarły łomoty gromów. Błyskawice dźgały pustynię, kobiety krzyczały, mężczyźni zakryli
oczy, a spieczona glina poczęła ciemnieć od wilgoci.
El Murid odwrócił się do Mustafa i opata.
– A więc nazywacie mnie głupcem i heretykiem? Przemówcie, raby Piekła. Pokażcie mi moc, którą w sobie macie.
Garstka nawróconych, których serca zdobył wcześniej, zebrała się po jednej stronie. Ich oblicza jaśniały lękiem i czymś
w rodzaju nabożnej czci. Nassef wahał się w opustoszałej przestrzeni między dwoma grupami. Nie zdecydował jeszcze, po
czyjej stronie naprawdę chce się opowiedzieć. Opat jednak najwyraźniej nie miał zamiaru przyjąć do wiadomości tego, co się
stało. Jego wyzywająca postawa wskazywała jednoznacznie, że nie przemówi doń żaden tego rodzaju dowód. Warknął:
– To wszystko oszukańcze sztuczki, moc tego Złego, o którym tyle głosisz... nie dokonałeś niczego, czego nie potrafiłby
zrobić zdolny czarownik.
Zakazane słowo ciśnięte zostało w twarz El Murida niczym rękawica. Wszystkie wcześniejsze nauki młodzieńca
przepełniała irracjonalna nienawiść do czarowników. To właśnie ta część jego doktryny wprawiała słuchaczy w największe
zmieszanie, ponieważ trudno było się w niej doszukać związków z pozostałymi naukami.
El Murid zatrząsł się ze wściekłości.
– Jak śmiesz?
– Niewierny! – krzyknął ktoś. Reszta podchwyciła: – Heretyk!
El Murid odwrócił się na pięcie. Z niego szydzili?
Jego wyznawcy krzyczeli na opata.
Jeden z nich cisnął kamień. Trafiony w czoło, opat osunął się na kolana, na jego twarzy, pojawiła się krew. Za tym
pierwszym poleciał grad następnych kamieni. Większość mieszkańców wioski uciekła, członkowie osobistego orszaku opata –
dwaj opóźnieni umysłowo bracia, młodsi znacznie od pozostałych – pochwycili go za ramiona i odciągnęli na bok. Wierni El
Murida pognali za nimi, wciąż ciskając kamienie.
Mustaf zebrał garstkę ludzi i zagrodził im drogę. W powietrzu skrzyżowały się gniewne słowa. Pięści poszły w ruch.
Noże błysnęły w kierowanych złością dłoniach.
– Stać! – krzyknął El Murid.
Były to pierwsze z całej fali niepokojów, która przez całe lata szła za nim niczym posiew zarazy. Tylko jego interwencja
powstrzymała rozlew krwi.
– Stać! – zagrzmiał, unosząc zaciśniętą pięść ku niebu. Amulet rozbłysnął, kłując oczy złotą poświatą. – Odłóżcie broń
i udajcie się do domów – nakazał swym wyznawcom.
Wciąż czuł przepełniającą go moc. Nie był już dzieckiem. Rozkazującemu tonowi jego głosu nie sposób było się oprzeć.
Wyznawcy wsunęli więc noże do pochew i wycofali się. Przyjrzał się im przelotnie: wszyscy byli młodzi, niektórzy nawet
młodsi od niego.
– Nie przyszedłem między was, żebyście z mego powodu rozlewali krew – odwrócił się do wodza el Habib. – Mustaf,
przyjmij moje przeprosiny. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło.
– Głosisz wojnę. Świętą wojnę.
– Przeciwko niewiernym. Przeciwko pogańskim narodom, które zdradziły Imperium. Nie chcę, by brat walczył
z bratem, ani Wybrani przeciwko Wybranym – zerknął w stronę młodych ludzi. Zaskoczyło go, że spostrzegł wśród nich kilka
dziewcząt. – Ani siostra przeciw bratu, ani syn przeciwko ojcu. Przyszedłem, aby mocą Pana zjednoczyć na powrót Święte
Imperium, aby Wybrani znów mogli cieszyć się zasłużonym miejscem pośród narodów, bezpieczni w swej miłości do jedynego
prawdziwego Boga, którego będą czcić tak, jak przystało.
Mustaf pokręcił głową.
– Myślę, że może chcesz dobrze. Ale niepokoje i niezgoda będą szły za tobą, dokądkolwiek się udasz, Micahu al Rhami.
– Jestem El Murid. Jestem Adeptem.
– Waśń będzie ci towarzyszem podróży, Micahu. A twoja podróż właśnie się zaczęła. Nie ścierpię czegoś takiego wśród
el Habib. Nie podejmę też żadnego bardziej zdecydowanego działania, niźli wygnanie cię na wieczność z naszych ziem,
ponieważ szanuję twoją rodzinę i wiem, co musiałeś przejść na pustyni. – Były też zapewne i inne powody, ale nie zostały
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
8 / 89
powiedziane głośno; El Murid nadal trzymał w dłoni amulet.
– Jestem El Murid!
– Nie dbam o to. Ani kim, ani czym jesteś. Nie pozwolę, byś szerzył przemoc na moich ziemiach. Dam ci konia
i pieniądze, o które prosiłeś, oraz wszystko, czego będziesz potrzebować w podróży. Jeszcze tego popołudnia opuścisz El
Aquila. Ja, Mustaf abd-Racim Farid el Habib, rzekłem. Nie próbuj mi się sprzeciwiać.
– Ojcze, nie możesz...
– Bądź cicho, Meryem. Co ty robisz z tym motłochem? Dlaczego nie jesteś z matką?
Dziewczyna próbowała się wykłócać. Mustaf uciął krótko:
– Byłem głupcem. Zaczynasz już sobie chyba wyobrażać, że jesteś mężczyzną. To się musi skończyć, Meryem. Od tej
chwili będziesz pozostawała wyłącznie z kobietami oraz wykonywała pracę kobiet.
– Ojcze!
– Słyszałeś mnie, Micah. Ty też mnie słyszałaś. Ruszajcie.
Jego wyznawcy gotowi byli już na nowo podjąć bójkę. Rozczarował ich.
– Nie – powiedział. – Nie nadszedł jeszcze czas, aby Królestwo Pokoju rzuciło wyzwanie tym, którzy piastują ziemską
władzę, niezależnie od tego, jak bardzo są zepsuci. Ale wytrwajcie. Nasza godzina wybije.
Mustaf poczerwieniał.
– Chłopcze, nie prowokuj mnie...
El Murid odwrócił się do niego. Spojrzał prosto w oczy wodzowi el Habib, splótł dłonie przed sobą, prawą kładąc na
lewą, tak że kamień w jego amulecie błysnął przed oczami Mustafa. Potem w całkowitym milczeniu patrzył mu długo w oczy,
nawet nie mrugnąwszy. Mustaf poddał się pierwszy, jego spojrzenie pomknęło do amuletu. Z wysiłkiem przełknął ślinę i ruszył
w kierunku wioski. El Murid poszedł za nim powoli. Jego akolici kręcili się wokół, ich usta przepełniały pocieszające
obietnice. Większość z nich całkowicie ignorował. Uwagę bez reszty skupił na Nassefie, który nadal niepewnie krążył między
grupkami, niezdolny dokonać wyboru.
Intuicja podpowiedziała mu, że potrzebuje Nassefa. Młodzieniec mógł stać się kamieniem węgielnym całej jego
przyszłości. Musiał zdobyć jego duszę, zanim stąd odjedzie. El Murid żywił wobec Nassefa równie ambiwalentne uczucia, co
syn Mustafa wobec niego. Nassef był bystry, nieustraszony, twardy i zdolny, ale nosił w sobie jakiś mrok, który przerażał
Adepta. W synu Mustafa tkwiły takież same możliwości zwrócenia się ku złu, jak ku dobru.
– Nie, nie sprzeciwię się Mustafowi – oznajmił błagającym go towarzyszom. – Odzyskałem już siły po chorobie. Pora,
abym ruszał w drogę. Wrócę, kiedy nastanie czas; prowadźcie dalej moje dzieło, gdy mnie nie będzie. Powróciwszy, chcę
zobaczyć idealną wioskę.
A potem rozpoczęła się jedna z jego łagodnych katechez, w czasie których próbował wyposażyć ich w narzędzia
nieodzowne dla skutecznych misjonarzy.
* * *
Wyjeżdżając z El Aquila, ani razu nie obejrzał się za siebie. Jednego tylko żałował: nie znalazł sposobności, by skusić
Nassefa kolejnymi argumentami. Niemniej, El Aquila to był dopiero początek. Nie tak dobry początek wszak, na jaki miał
nadzieję. Nie udało mu się poruszyć nikogo spośród tych, którzy się liczyli. Kapłani i ludzie władzy zwyczajnie go
lekceważyli. Będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by otworzyć ich uszy i serca.
Wybrał szlak, którym wędrował po raz pierwszy i ostatni z karawaną ojca. Chciał jeszcze na chwilę przystanąć
w miejscu, gdzie zginęła jego rodzina.
Anioł uprzedzał, że jego trud będzie wielki, że napotka opór tych, którzy nie będą chcieli porzucić dawnego sposobu
życia. Nie uwierzył. Jak mogliby oprzeć się Prawdzie? Była tak oczywista i piękna, że winna zniewalać każdego.
Znajdował się dwie mile na wschód od El Aquila, kiedy usłyszał tętent koni. Zerknął za siebie – doganiali go dwaj
jeźdźcy. Nie od razu ich rozpoznał; wcześniej widział ich tylko przelotnie, kiedy pomagali kamienowanemu opatowi uciec
z oazy. Czego chcieli? Postanowił ich zignorować, zwrócił spojrzenie znowu na wschód, jednak niepokój go nie opuścił.
Szybko stało się jasne, że podążają za nim. Kiedy spojrzał znowu w ich stronę, stwierdził, iż są już w odległości kilkunastu
jardów. W ich dłoniach błysnęła obnażona stal. Wbił pięty w boki konia. Biały ogier skoczył naprzód, niemalże strącając go na
ziemię. Pochylił się i przylgnął do szyi zwierzęcia, nie próbując nawet odzyskać nad nim panowania. Jeźdźcy pognali za nim.
Teraz wreszcie poznał strach, którego nie miał czasu przeżyć podczas napaści na karawanę ojca. Nie potrafił uwierzyć, że
poplecznicy Złego tak szybko poczują się zagrożeni.
Droga ucieczki zawiodła go do wąwozu, w którym zginęła jego rodzina. Wjechał do środka, okrążył formację jakichś
dziwacznie ukształtowanych głazów. Jeźdźcy już na niego czekali. Koń przysiadł na zadzie, chcąc uniknąć zderzenia. El Murid
zsunął się z jego grzbietu. Potoczył się po zbitej ziemi, a potem gramolił w poszukiwaniu kryjówki. Nie miał broni. Zaufał
ochronie, jaką dał mu Pan... Zaczął się modlić.
W wąwozie zadudniły końskie kopyta, rozległy się krzyki mężczyzn, stal uderzyła o stal. Ktoś przeciągle jęknął,
a potem wszystko się skończyło.
– Chodź, Micah – krzyknął ktoś w zapadłej z nagła ciszy.
Zerknął przez szczelinę między głazami. Zobaczył dwa konie bez jeźdźców i dwa ciała leżące na ziemi. Nad nimi
majaczyła sylwetka Nassefa siedzącego na wielkim, czarnym rumaku. W prawej dłoni ściskał ociekające krwią ostrze. Za nim
zobaczył jeszcze trzech młodzieńców z El Aquila, Meryem oraz jeszcze jedną dziewczynę.
Wypełzł z kryjówki.
– Skąd się tu wzięliście?
– Postanowiliśmy pojechać z tobą. – Nassef zeskoczył z konia. Z pogardą wytarł klingę o kaftan na piersi jednego
z mężczyzn. – Kapłani. Wysłali półgłówków, żeby cię zamordowali.
Braciszkowie sami nie byli kapłanami, tylko strażnikami Świątyni, którymi opat opiekował się w zamian za
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
9 / 89
oporządzanie osłów i drobne prace przy klasztorze.
– Ale jak za mną trafiliście? – dopytywał się wciąż El Murid.
– Meryem zobaczyła, jak wyruszyli za tobą w pościg. Wcześniej niektórzy z nas zastanawiali się, co robić dalej, ale
dzięki temu decyzja zapadła ostatecznie. Znam ścieżkę antylop, która biegnie prosto przez wzgórza, zamiast je okrążać.
Ruszyłem ścieżką, narzucając ostre tempo. Jasne było, że pozwolą ci odjechać dość daleko, a potem urządzą wszystko tak, by
wyglądało, że znowu napadli cię bandyci.
El Murid stał nad ciałami martwych braci. Łzy napłynęły mu do oczu; byli przecież tylko narzędziami w rękach Złego,
biedne istoty. Ukląkł i odmówił modlitwę za ich dusze, chociaż niewielką miał nadzieję, by Pan zechciał okazać bodaj odrobinę
miłosierdzia. Jego Bóg był zazdrosny i mściwy.
Kiedy skończył, zapytał:
– Zamierzacie wrócić i donieść o wszystkim swemu ojcu?
– Nie. Jedziemy z tobą.
– Ale...
– Potrzebujesz kogoś, Micah. Czyż właśnie nie przekonałeś się o tym?
El Murid przystanął i zamyślił się, po chwili otoczył ramionami Nassefa.
– Cieszę się, że zdążyłeś, Nassef. Martwiłem się o ciebie.
Nassef poczerwieniał. Synowie Hammad al Nakir często nie hamowali bynajmniej swoich uczuć, rzadko jednak
zdradzali subtelniejsze emocje.
– Ruszajmy – powiedział. – Mamy długą drogę do przebycia, jeśli nie chcemy spędzić nocy na pustyni.
El Murid uściskał go ponownie.
– Dziękuję ci, Nassef. Chciałbym, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy. – Potem obszedł wszystkich wokoło, podając
im dłonie i całując ręce dziewcząt.
– A ja co, nie zasłużyłam na uścisk? – docięła mu Meryem. – Bardziej kochasz Nassefa?
Zmieszał się. Meryem nigdy chyba nie zaprzestanie tych swoich gierek.
Postanowił ją sprawdzić.
– Chodź tutaj.
Podeszła i wtedy ją przytulił. To rozzłościło Nassefa i całkowicie skonfundowało dziewczynę. El Murid zaśmiał się
w głos.
Jeden z młodszych chłopców przyprowadził jego konia; podziękował mu.
Tak więc było ich siedmioro, siedmioro ludzi, którzy wstąpili na długą drogę, drogę trwającą całe lata. El Murid uważał
siódemkę za liczbę pomyślną, im jednak nie przyniosła szczęścia. Miał niezliczone noce cierpieć zawiedziony i pogrążony
w rozpaczy, nim jego posłannictwo zrodziło pierwsze owoce. Zbyt wielu synów Hammad al Nakir odrzucało go albo
zwyczajnie okazywało się ślepych na Prawdę.
Jednak trwał przy swoim. A za każdym razem, gdy wygłaszał kazanie, zdobywał serce lub dwa. Szeregi wyznawców
rosły powoli i oni dalej nieśli jego nowinę.
Rozdział drugi
Ziarna nienawiści, korzenie wojny
Haroun miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy spotkał El Murida.
Jego brat Ali znalazł jakąś szczelinę w starym murze otaczającym ogród.
– Na brodę Boga! – pisnął Ali. – Khedah, Mustaf, Haroun! Chodźcie i popatrzcie na to!
Ich nauczyciel, Megelin Radetic, zmarszczył czoło.
– Ali, złaź zaraz na dół.
Chłopak nie zwrócił uwagi na jego słowa.
– Jakim to niby sposobem mam wbić cokolwiek do głowy tym małym dzikusom? – wymruczał Radetic. – Może coś
zrobisz? – zapytał ich wuja Fuada.
Surowy grymas ust Fuada zmienił się w nieznaczny, nieprzyjemny uśmieszek. „Mógłbym, ale nie chcę” – tak należało
go odczytać. Uważał, że jego brat Yousif zachowuje się jak głupiec, wyrzucając pieniądze na jakiegoś ciotowatego nauczyciela
z obcych stron. – To Disharhun. Czego się spodziewałeś?
Radetic pokręcił głową. Ostatnimi czasy Fuad tym zdaniem zwyczajowo kończył wszystkie odpowiedzi, jakich mu
udzielał. Te barbarzyńskie święta. Znowu kolejne stracone tygodnie w, i tak już z góry skazanym na porażkę, zadaniu
kształcenia bachorów waliego. Musieli przebyć chyba trzysta przeklętych mil, z samego el Aswad aż do Al Rhemish, na święto
i modlitwy. Głupota. Ale, rzecz jasna, za kulisami oficjalnych uroczystości można będzie załatwić różne polityczne interesy.
Uczeni z Hellin Daimiel byli niepoprawnymi sceptykami. Wszelka wiara w ich oczach stanowiła wyłącznie farsę lub
szalbierstwo. Megelin Radetic zaś był jeszcze bardziej nieprzejednanym sceptykiem niż większość jego kolegów. Dzięki tej
postawie wywołał już kilka zapalczywych kłótni ze swoim pracodawcą, Yousifem, walim el Aswad. W ich wyniku na scenie
pojawił się Fuad; młodszy brat Yousifa i główny zbir w rodzinie miał być pod ręką i zadbać o to, żeby dzieci nie ucierpiały
zanadto od co groźniejszych herezji Hellin Daimiel.
– Pośpieszcie się! – nalegał Ali. – Inaczej nic nie zobaczycie.
Cały ruch uliczny przechodzący przez tereny Królewskiej Posiadłości od obozów pielgrzymów do Najświętszej
Świątyni Mrazkin przebiegał tą jedyną zakurzoną ulicą tuż za murem zaimprowizowanej na dziedzińcu klasy Radetica. Tego
roku po raz pierwszy któremukolwiek z jego uczniów nadarzyła się okazja towarzyszenia ojcu podczas Disharhun. Nigdy
przedtem żaden z nich nie widział Al Rhemish ani jego świątecznych pokazów.
– Wielki Święty Tydzień – wymruczał kwaśno Radetic. – Wiosenna Komunia. Komu to potrzebne?
Jednak dla niego była to również pierwsza wizyta. Na swój cichy sposób był podekscytowany tak samo jak dzieci.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
10 / 89
Posadę nauczyciela przyjął po to, aby móc bezpośrednio obserwować procesy polityczne zachodzące w głębi Sahel.
Bezprecedensowe wyzwanie, jakie dla istniejących struktur władzy stanowiła mesjanistyczna postać El Murida, stwarzało
interesującą sposobność badania kultury poddanej poważnym napięciom. Radetic specjalizował się bowiem w ewolucyjnej
historii idei rządzenia, szczególnie zaś upodobał sobie tematykę etatystycznego państwa, które próbuje przetrwać w obliczu
szerzących się wśród jego poddanych przekonań, iż zostali politycznie wydziedziczeni. Było to bardzo subtelne i ryzykowne
pole dociekań, a wszelkie formułowane dotychczas teorie nieodmiennie stawały się obiektem czyjejś krytyki.
Przez jego kolegów Rebsameńczyków umowa z Yousifem została uznana za wielki sukces. Tajemnicze ludy z Hammad
al Nakir stanowiły dziewicze terytorium badań akademickich. Radetic wszakże zaczynał już wątpić, czy owa rzekomo
wspaniała sposobność warta była ponoszonych cierpień.
Tylko mały Haroun zachował skupienie. Pozostali pobiegli za Alim, przepychając się w poszukiwaniu najlepszego
miejsca do obserwacji.
– Och, idź też – powiedział Radetic do swego najpilniejszego ucznia.
Haroun stanowił jedyny jaśniejszy – w sensie intelektualnym – punkt, jaki Radetic odkrył na pogrążonym w mrokach
barbarzyństwa pustkowiu. Tylko osoba Harouna powstrzymywała go przed oświadczeniem Yousifowi, aby zabrał swoje
przesądy i tyłek prosto do Piekła. Dzieciak był niesamowicie obiecujący.
A reszta? Bracia i kuzyni Harouna oraz dzieci faworyzowanych zwolenników Yousifa? Skazani. Zmienią się w kopie
swoich ojców. Ignoranckie, przesądne, krwiożercze dzikusy. Nowi miecznicy w niekończącej się kawalkadzie najazdów
i potyczek, które ci dzicy ludzie uważali za sens życia.
Radetic nie przyznałby się do tego przed nikim, a już na pewno nie przed sobą, ale kochał to małe diablę o imieniu
Haroun. Poszedł za chłopcem, po raz tysięczny zastanawiając się nad tajemnicą waliego.
Pozycja Yousifa odpowiadała mniej więcej pozycji księcia. Był kuzynem króla Abouda. Miał wszelkie powody, żeby
bronić status quo, bowiem każda zmiana mogła przynieść tylko pogorszenie jego sytuacji. Jednak śnił o położeniu kresu
nieustannemu zabijaniu, starym sposobom życia na pustyni – przynajmniej w granicach własnych dóbr. Na swój cichy,
znacznie mniej agresywny sposób był w równym stopniu rewolucjonistą co El Murid.
Jeden ze starszych chłopców podsadził Harouna na szczyt muru. Ten zapatrzył się, jakby porażony przecudnym
widokiem. Ulubieniec Radetica był szczupły, smagły, ciemnooki, na jego obliczu wyraźnie zaznaczał się już kształt
jastrzębiego nosa – był dziecięcym wizerunkiem swego rodzica. Nawet w wieku sześciu lat zdawał sobie dokładnie sprawę ze
swej pozycji. Jako czwarty syn z kolei, Haroun skazany był na zostanie głównym shaghunem prowincji, dowódcą garstki
żołnierzy-czarowników służących w kawalerii rodziny. Waliat Yousifa był bardzo rozległy, a jego wojska liczne, ponieważ
nominalnie w ich skład wchodzili wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni. Zakres odpowiedzialności Harouna będzie
więc ogromny, a wtajemniczenie w sztukę głębokie.
Nawet obecnie Radetic musiał dzielić się swym uczniem z instruktorami czarów z Jebal al Alf Dhulquarneni, jak
najbardziej stosownie zwanej Górą Tysiąca Czarowników. Najwięksi jej adepci niemalże zawsze rozpoczynali swe nauki już
w okresie, gdy uczyli się mówić, jednak rzadko osiągali pełnię swych mocy wcześniej niż po upływie kilku pierwszych lat
dojrzałości. Młode lata okazywały się decydujące w kształtowaniu samodyscypliny, którą należało wpoić przed początkiem
okresu pokwitania i związanych z nim pokus.
Radetic próbował wcisnąć się w gromadkę dzieci.
– Niech mnie diabli porwą!
Fuad odciągnął go do tyłu.
– Na to z pewnością możesz liczyć. – Zajął miejsce Radetica. – Święty!... Kobieta z obnażoną twarzą! Nauczycielu,
równie dobrze możesz ich rozpuścić, teraz już się nie uspokoją. Lepiej powiem Yousifowi, że przybyli. – Oblicze Fuada
przybrało wyraz właściwy samcom na rykowisku; Radetic nie wątpił, że tamten ma erekcję.
Zaiste dziwne są zasady pustynnego życia, pomyślał.
Posiadłość Królewska już wiele dni wcześniej trzęsła się od spekulacji. Czy El Murid naprawdę odważy się przybyć do
Świątyni?
Radetic znowu wcisnął się w opróżnioną przez tamtego szczelinę i patrzył.
Kobieta była młodsza, niźli oczekiwał. Dosiadała wysokiego białego wielbłąda. Wrażenie, jakie wywierała jej obnażona
twarz, całkowicie zaćmiewało obecność młodzieńca o dzikim spojrzeniu, siedzącego na grzbiecie białej klaczy. A jeśli już
o tym mowa, El Murid i tak wydawał się całkowicie niepozorny obok drugiego mężczyzny jadącego na wielkim czarnym
ogierze. „To z pewnością będzie Nassef” – pomyślał Radetic. Awanturnik, który dowodził strażą przyboczną El Murida,
noszącą dramatyczne miano Niezwyciężonych, brat żony Adepta.
– El Murid. Jesteś odważnym bandytą, synu – wymruczał pod nosem Radetic. Przyłapał się na tym, że podziwia
arogancję młodzieńca. Każdy, kto odważał się wściubiać nos w sprawy kapłaństwa, mógł liczyć na sympatię Megelina
Radetica. – Chłopcy. Zejdźcie na dół, idźcie poszukać swoich ojców. Chcecie zarobić chłostę?
Taka właśnie kara groziła za spoglądanie na obnażoną twarz kobiety. Jego uczniowie uciekli.
Wszyscy prócz Harouna.
– Czy to naprawdę El Murid? Ten, którego ojciec nazywa Małym Diabłem?
Radetic skinął głową:
– To on.
Haroun pognał za swoimi braćmi i kuzynami.
– Ali! Czekaj. Pamiętasz, jak Sabbah przybył do el Aswad?
Megelin podejrzewał, że szykuje się jakieś diabelstwo. Nic prócz złej krwi nie wyniknęło z tej zrodzonej pod niedobrą
gwiazdą konferencji pokojowej z Sabbahem i Hassanem. Powędrował więc w ślad za swymi uczniami.
Ostrzegał Yousifa. Stawiał horoskop za horoskopem, a każdy był bardziej czarny od poprzednich. Ale Yousif odrzucał
naukowe podejście do własnego życia.
W synach Hammad al Nakir było jakieś wrodzone, aczkolwiek zarazem niewinne okrucieństwo. Nawet w ich języku
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
11 / 89
brakowało słowa na wyrażenie pojęcia „okrucieństwo wobec wroga”.
Haroun obejrzał się za siebie. Przystanął, kiedy spostrzegł, że Radetic go obserwuje. Ale pragnienie olśnienia braci
przeważyło nad zdrowym rozsądkiem. Pochwycił po drodze swój podstawowy rynsztunek shaghuna i dołączył do
wybiegających w pośpiechu na ulicę. Radetic poszedł za nimi. Nie przeszkodzi im w psotach, ale być może zdoła uchylić choć
rąbka tajemnicy otaczającej zerwanie negocjacji z Sabbahem i Hassanem.
Wyjaśnienie okazało się przerażające w swej prostocie.
Shaghun był w takim samym stopniu scenicznym magikiem jak prawdziwym czarodziejem. Haroun spędzał codziennie
godzinę, ćwicząc zręczność dłoni, która pewnego dnia napełni zdumieniem naiwnych. Wśród jego prostych narzędzi
znajdowała się rurka do plucia grochem. Mógł ją ukryć w dłoni, i symulując kaszlniecie, wystrzelić z niej pocisk w ognisko
obozowe lub strzałkę w niczego nie spodziewającego się wroga.
Haroun wybrał strzałkę i dmuchnął, celując w bok białej klaczy.
Wspięła się na zadzie i kwiknęła. El Murid upadł wprost pod stopy Harouna. Ich oczy się spotkały. El Murid wydawał
się zmieszany; próbował się podnieść, ale upadł ponownie. Pękła mu kostka. Bracia Harouna zaczęli szydzić i wyśmiewać się
z okaleczonego młodzieńca. Jakiś przytomny kapłan krzyknął:
– Omen! Fałszywi prorocy zawsze muszą upaść.
Pozostali podjęli ten okrzyk. Od dawna przyczajeni, wypatrywali szansy ośmieszenia El Murida. Między frakcjami
wywiązała się przepychanka.
Haroun oraz El Murid wciąż patrzyli na siebie, jakby w tym momencie przed ich oczami odsłoniła się przyszłość
i zobaczyli, jaka będzie ponura.
Nassef wyśledził tego, który strzelał z rurki. Jego miecz zaświstał, opuszczając pochwę. Czubek ostrza płytko rozciął
skórę o cal ponad prawym okiem Harouna. Chłopak zginąłby niechybnie, gdyby nie szybka reakcja Radetica. Stronnictwo
Rojalistyczne zawyło jak jeden mąż. Znienacka w dłoniach zmaterializowała się broń.
– Zapowiada się na brzydką awanturę. Ty mały głupcze, chodź tutaj – Radetic uniósł Harouna i przerzucił przez ramię,
a potem pognał do namiotu swego pracodawcy. Podczas Disharhun wszyscy, niezależnie od tego, czy pielgrzymowali do Al
Rhemish, czy nie, żyli przez tydzień w namiotach.
Fuada spotkali na ulicy. Dotarła już do niego przesadzona plotka o zabójstwie. Był wściekły. Wielki mężczyzna
o przerażającej reputacji – Fuad w gniewie stanowił widok zaiste dziki. W dłoni ściskał swą klingę bojową – wyglądała, jakby
jednym jej ciosem można było pozbawić łba wołu.
– Co się stało, nauczycielu? Z nim wszystko w porządku?
– Tylko najadł się strachu. Lepiej porozmawiam z Yousifem – próbował ukryć krwawiącą ranę. Fuad miał znacznie
słabszą samokontrolę niźli większość i tak bardzo gwałtownych tubylców.
– Czeka.
– Powinienem chyba zabierać ze sobą skaleczone dziecko za każdym razem, gdy się do niego wybieram.
Fuad obrzucił go jadowitym spojrzeniem.
Początkowe wrzaski i wymachiwanie nożami w tłumie otaczającym El Murida zaczynały zamieniać się w naprawdę
paskudną awanturę. Podczas Disharhun walki były wprawdzie zakazane, jednak Synowie Hammad al Nakir nie należeli do
ludzi, którzy pozwoliliby, aby prawa krępowały ich emocje. Na miejsce przybyli jeźdźcy z okrągłymi czarnymi tarczami,
ozdobionymi ostro zarysowaną sylwetką czerwonego orła Domu Królewskiego.
Radetic pośpiesznie wszedł do kwatery swego pracodawcy.
– Co się stało? – zapytał Yousif, gdy tylko zorientował Się, że rana Harouna nie należy do poważnych. Wyprosił
z namiotu jak zwykle licznie zgromadzonych pochlebców. – Haroun, ty opowiedz najpierw.
Chłopiec był zbyt wystraszony, by próbować zmyślać.
– Ja... ja dmuchnąłem z mojej rurki. Chciałem trafić konia. Nie miałem pojęcia, że mu się coś stanie.
– Megelin?
– Tak to mniej więcej było. Żart sytuacyjny w kiepskim guście. Winiłbym tu starszych, którzy dają młodym zły
przykład. Ja wszelako słyszałem wcześniej wymienione imię Sabbaha i Hassana.
– Jak to?
– W kontekście, jak mniemam, podobnego psikusa. Wasze dzieci, sam rozumiesz, są jeszcze bardziej prymitywne
i bezpośrednie niźli ludzie dojrzali.
– Haroun? Czy to prawda?
– Hę?
– Czy to samo zrobiłeś Sabbahowi i Hassanowi?
Radetic uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak chłopiec zmaga się z kłamstwem, które niby kierowane własną wolą,
próbowało się wyrwać z jego ust.
– Tak, ojcze.
Do namiotu wrócił Fuad. Najwyraźniej zdążył się już uspokoić.
– Nauczycielu?
– Wali?
– Co oni, u diabła, robili na ulicy? Mieli mieć lekcję w klasie.
– Bądź poważny, Yousif – wtrącił się Fuad. – Nie mów mi, że do tego stopnia się zestarzałeś, by nie pamiętać własnej
młodości. – Wali liczył sobie czterdzieści jeden lat. – To jest Disharhun. Kobieta nie miała zasłony na twarzy. Sądzisz, że twój
człowiek jest cudotwórcą?
Radetic poczuł, jak ogarnia go zdumienie. Fuad wcześniej jasno dał do zrozumienia, że każdy nauczyciel, który nie uczy
posługiwania się bronią, jest jego zdaniem całkowicie zbyteczny. Dowódca wojsk nie potrzebował żadnego innego
wykształcenia. Pisarzy i księgowych zaś można było kupić jako niewolników. Ponadto Fuad nie lubił Radetica. Co też mogło
wprawić go w tak dobry nastrój? Radetic nie potrafił stłumić niedobrych przeczuć.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
12 / 89
– Haroun.
Chłopak niechętnie podszedł do ojca, a potem zniósł lanie bez jednego krzyku. I bez choćby śladu skruchy.
Yousif był zły. Nigdy nie karał swoich dzieci w obecności obcych. A jednak... Radetic podejrzewał, że jego pracodawca
nie jest bynajmniej tak do końca niezadowolony.
– Teraz idź i poszukaj swoich braci. Powiedz im, że mają natychmiast tu przyjść i trzymać się z dala od kłopotów.
Chłopiec wybiegł z namiotu. Yousif spojrzał na Fuada.
– Bezczelny mały szczeniak, no nie?
– Nieodrodny syn swego ojca, jak należy sądzić. Ty byłeś taki sam.
Było jasne, że Haroun jest ulubieńcem Yousifa, aczkolwiek wali dobrze skrywał swe uczucia. Radetic podejrzewał, że
wynajęto go specjalnie po to, by on jeden skorzystał z jego nauk, a pozostali zostali włączeni do jego klasy w próżnej nadziei,
że być może jakimś cudem przylgnie do nich jednak drobina wiedzy. Harounowi podobałoby się z pewnością życie
akademickie. Kiedy w pobliżu nie było starszych braci, zdradzał wszystkie oznaki właściwego temperamentu. Po prawdzie,
pewnego razu sam przyznał się Radeticowi, że kiedy dorośnie, chce być taki jak on. Usłyszawszy to, Megelin poczuł
jednocześnie radość i zakłopotanie. Jak na sześciolatka, Haroun zdradzał niemałą determinację, mierząc się z przeznaczeniem
przypisanym mu na mocy urodzenia. Zachowywał się tak, jakby miał co najmniej dwa razy więcej lat. Rządził nim duch
niewzruszonego, solidnego fatalizmu, rzadko spotykany u osób przed trzydziestką. Megelin Radetic cierpiał niemało,
zastanawiając się nad losem dziecka. Fuad mówił dalej:
– Yousif, to jest przełom, na który czekaliśmy. Tym razem dostarczył nam dobrego, niewzruszonego niczym skała
pretekstu.
Radetic poczuł przypływ zaskoczenia, kiedy zdał sobie sprawę, że Fuad mówi o El Muridzie. To było niczym
objawienie. Nie podejrzewał, że potężni ludzie piastujący władzę naprawdę obawiają się Adepta. Piętnastolatka, który, jak oni
sami, przybył do Al Rhemish, aby uczestniczyć w obchodach Disharhun i zobaczyć, jak jego nowo narodzona córka zostanie
ochrzczona w Najświętszej Świątyni Mrazkin. Okłamywali go. I siebie samych być może również. Wszystko to było tylko
zwykłe staromodne dodawanie sobie ducha w obliczu niebezpieczeństwa. A całe to zamieszanie o religijną bzdurę.
– Wali, to jest absurdalne. Barbarzyńskie – narzekał Radetic. – Wręcz żałosne. Ten chłopiec jest szaleńcem. Krzyżuje się
za każdym razem, gdy głosi kazanie. Nie musisz fabrykować przeciwko niemu żadnych oskarżeń. Niech ma ten swój Wielki
Święty Tydzień. Dajcie mu mówić, jeśli chce. Wyśmieją go z Al Rhemish.
– Pozwól mi skopać tego alfonsa o rybim pysku – warknął Fuad.
Yousif uniósł dłoń w geście nakazującym milczenie.
– Uspokój się. Ma prawo do wyrażenia swojej opinii, nawet jeśli jest błędna.
Fuad zamknął się.
Yousif całkowicie zdominował swego młodszego brata. W jego obecności Fuad wydawał się zupełnie pozbawiony
wyobraźni i aspiracji, był zwierciadłem Yousifa, prawą ręką waliego, młotem służącym wykuwaniu cudzych snów. On i Yousif
niekiedy kłócili się gorąco, zwłaszcza gdy ten drugi chciał wprowadzić w czyn jakieś nowe rozwiązanie. Niekiedy nawet
Fuadowi udawało się dowieść swej racji. Gdy jednak decyzja raz zapadła, gotów był trwać przy niej aż do śmierci.
– Wali...
– Bądź przez chwilę cicho, Megelin. Pozwól, że ci wytłumaczę, w którym punkcie się mylisz – Yousif rozłożył swe
poduszki. – Trochę to niestety potrwa. Rozgość się.
W oczach Radetica namiot Yousifa był przykładem krzykliwego, barbarzyńskiego smaku. Synowie Hammad al Nakir,
przynajmniej ci, których było na to stać, lubili przebywać w otoczeniu bardzo intensywnych barw. Zestawienie czerwieni,
zieleni, żółci i błękitów w otoczeniu Yousifa było tak rażące, że Radetic niemalże mógł usłyszeć, jak barwy kłócą się ze sobą.
– Fuad, poszukaj czegoś do picia, ja natomiast zacznę oświecać naszego nauczyciela. Megelin, mylisz się, ponieważ
jesteś za bardzo przekonany o słuszności swego punktu widzenia. Kiedy rozglądasz się wokół siebie, nie widzisz kultury.
Widzisz barbarzyńców. Wsłuchujesz się w nasze spory religijne i nie potrafisz zrozumieć, że traktujemy je poważnie, ponieważ
ty nie potrafisz ich w ten sposób traktować. Zapewniam cię, wielu moich ludzi myśli podobnie jak ty. Jednak większość jest
innego zdania. Jeśli chodzi o El Murida oraz jego przybocznego mordercę, ty widzisz tylko zbłąkanego chłopca i bandytę, ja
zaś postrzegam wielki problem. Chłopak mówi rzeczy, których wszyscy chcą słuchać. I w które chcą wierzyć. A Nassef być
może akurat jest obdarzony talentem, który pozwoli mu wykroić dla El Murida nowe Imperium. Razem mogą stanowić
nieprawdopodobną wręcz atrakcję w oczach naszych dzieci. Naszymi dziećmi bowiem nie kieruje żadna inna nadzieja, jak
tylko podeptania naszych wczorajszych nadziei.
Widzisz w Nassefie bandytę, ponieważ łupił karawany. To, co czyni zeń człowieka godnego uwagi i niebezpiecznego, to
nie jego zbrodnie, lecz zręczność, z jaką zostały popełnione. Jeśli kiedykolwiek wzniesie się od rabunku w imię Boga do wojny
w imię Boga, wówczas tylko Bóg będzie w stanie nas uratować, ponieważ wtedy prawdopodobnie nas zniszczy. Megelin, nikt
nie będzie się śmiał, kiedy przemówi El Murid. Nikt. A jako mówca jest równie niebezpieczny jak Nassef w walce. Jego
kazania wykuwają broń potrzebną Nassefowi do stania się kimś więcej niźli zwykłym bandytą. Ruch stworzony przez tego
chłopaka znalazł się na rozdrożu, i on o tym wie. Dlatego właśnie przybył tego roku do Al Rhemish. Po Disharhun albo
zostanie odrzucony i zapomniany, albo przemknie przez pustynię niczym piaskowa burza. Gdybyśmy musieli sfabrykować
zarzuty i dowody przeciw niemu, aby do tego nie dopuścić, zrobilibyśmy to.
Fuad powrócił i przyniósł jakiś napój przypominający lemoniadę. Megelin i Yousif przyjęli od niego kielichy. Potem
Fuad usiadł w milczeniu, z boku.
Radetic wiercił się przez chwilę na szkarłatnej poduszce, wreszcie powiedział:
– A Fuad się dziwi, że uważam was za barbarzyńców.
– Mój brat nigdy w życiu nie odwiedził Hellin Daimiel. Ja tam byłem. Potrafię sobie wyobrazić, że mesjasz umarłby od
śmiechu twoich ludzi. Jesteście wszyscy cynikami i nie potrzebujecie tego rodzaju przywódcy. My jednak potrzebujemy,
Megelin. Moje serce łaknie słów El Murida. Mówi dokładnie to, czego chcę słuchać. Chcę wierzyć, że jesteśmy Ludem
Wybranym. Chcę wierzyć, że naszym przeznaczeniem jest rządzić światem. Chcę czegoś, czegokolwiek, co nada sens
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
13 / 89
wszystkim tym stuleciom, jakie minęły od Upadku. Ja chcę wierzyć, że sam Upadek był dziełem Złego. Fuad chce w to
wierzyć. Mój kuzyn, król, z pewnością również chętnie by uwierzył. Niestety, jesteśmy na tyle starzy, żeby dostrzec, iż ten
chłopak swoimi słowami buduje zamki w chmurach. Zamki, które mogą później zwalić się na nasze głowy. Megelin, ten
chłopiec jest handlarzem śmierci. Sprzedaje ją w eleganckim opakowaniu, ale w istocie zapowiada kolejny Upadek. Jeśli
pójdziemy za nim, jeśli wyrwiemy się z Hammad al Nakir, aby nawracać tych pogan i wskrzesić Imperium, zostaniemy
zniszczeni. Ci z nas, którzy byli po drugiej stronie Sahel, zdają sobie sprawę, że tamtejszy świat nie jest już tym, który niegdyś
podbił Ilkazar. Nie dysponujemy ludźmi, zasobami, bronią, lub choćby dyscypliną zachodnich królestw.
Radetic pokiwał głową. Ci ludzie znaleźliby się w obliczu beznadziejnej przewagi wroga, gdyby przyszło im wszcząć
wojnę z Zachodem. Sztuka wojenna, jak wszystko inne, ewoluuje. Styl walki synów Hammad al Nakir ewoluował w kierunku
odpowiednim wyłącznie dla pustyni.
– Ale dżihad przezeń głoszona jeszcze mnie nie przeraża. Do niej długa droga – ciągnął dalej Yousif. – Na razie
zdejmuje mnie strach przed walką, która tutaj się rozpęta. Albowiem on najpierw musi podbić swoją ojczyznę. Ażeby tego
dokonać, rozedrze podbrzusze Hammad al Nakir. Tak więc... Chcę zawczasu wyrwać mu kły. Uczciwymi lub nieuczciwymi
środkami.
– Żyjecie wedle innych reguł – zauważył Radetic. Powoli ta kwestia stawała się jego ulubionym powiedzeniem. –
Muszę się przez jakiś czas zastanowić nad tym, co powiedziałeś. – Skończył napój, powstał, skinął głową Fuadowi i wyszedł.
Potem rozsiadł się pod płachtą namiotu w postawie medytacyjnej. Słuchał, jak Yousif instruował Fuada na temat sposobu
przekazania królowi Aboudowi wieści o nadarzającej się sposobności. Na myśl o głupocie tego postępowania,
o niesprawiedliwości, jaką za sobą pociągało, poczuł taką gorycz, że zupełnie zamknął uszy na rozmowę tamtych i zajął się
kontemplacją otoczenia.
Posiadłość Królewska zajmowała pięć akrów graniczących z południowo-zachodnią flanką Świątyni Mrazkin, która
stanowiła religijne serce Hammad al Nakir. Ponieważ trwał Disharhun, posiadłość pełna była królewskich krewnych,
poszukiwaczy łaski pańskiej i pochlebców. Większość wodzów, szejków i walich przyprowadziła ze sobą wszystkich
domowników. Handlarze i rzemieślnicy, w nadziei osiągnięcia niewielkiej choćby przewagi nad konkurencją, praktycznie rzecz
biorąc, oblegali granice Posiadłości. Ambasadorowie i obcy faktorzy handlowi kręcili się wszędzie. Zapach wypełniający
powietrze przytłaczał. Ludzie, zwierzęta, maszyny i insekty wydawały odgłosy zlewające się w jeden przemożny zgiełk.
A poza granicami tego oszalałego mrowiska rozłożyły się namioty wielkich obozowisk zwykłych pielgrzymów.
Namioty wspinały się aż na zbocza doliny w kształcie misy, w której centrum znajdowały się stolica i Świątynia. Tego roku
niezliczone rzesze ludzi, tysiące więcej niż zazwyczaj, udały się w podróż – ponieważ plotki o wizycie El Murida krążyły już
od miesięcy. Przybyli, gdyż nie chcieli przegapić nieuchronnego starcia dysydenta z władzami.
Radetic zrozumiał, że Yousif igra z ogniem, obserwując, jak Fuad kroczy w kierunku namiotu-pałacu Abouda. Ta
monarchia, inaczej niźli jej poprzedniczki w Ilkazarze, nie znała sztuki zarządzania przez dekrety. Dzisiaj nawet najbardziej
odrażający demagog, postawiony przed sądem, nie mógł zostać pozbawiony możliwości wypowiedzenia się w swej obronie.
Pojawił się Haroun i nieśmiało usiadł obok swego nauczyciela. Wsunął dłoń w rękę Radetica.
– Niekiedy, Haroun, okazujesz zbyt dużo zręczności, żeby ci to mogło wyjść na dobre. – W głosie Radetica nie brzmiała
jednak przygana. Ten gest go ujął, niezależnie od tego, czy był szczery, czy też nie całkiem.
– Zrobiłem źle, Megelin?
– W tej kwestii pojawiły się odmienne zdania – Radetic przelotnym spojrzeniem objął ludzką ciżbę. – Powinieneś
najpierw pomyśleć, Haroun. Nie możesz od razu przechodzić do działania. To najbardziej niekorzystna cecha waszych ludzi –
poddawanie się każdemu impulsowi bez oglądania się na konsekwencje.
– Przykro mi, Megelin.
– Akurat. Przykro ci, że cię przyłapano. W ogóle cię nie obchodzi, jak wielką krzywdę wyrządziłeś tamtemu
człowiekowi.
– Jest naszym wrogiem.
– Skąd to możesz wiedzieć? Nigdy przedtem go nie widziałeś. Nigdy z nim nie rozmawiałeś. Nigdy ci nic nie zrobił.
– Ali powiedział...
– Ali jest jak twój wujek Fuad. Dużo mówi. Jego usta są zawsze otwarte. I dlatego też pewnego dnia ktoś inny, kto
w ogóle nie myśli, z pewnością wepchnie mu pięść głęboko do gardła. Jak często Ali ma rację, a ile razy najczystsza głupota
wypływa z jego rozwartych ust?
Radetic pofolgował swej frustracji. Nigdy w życiu nie spotkał ucznia bardziej opornie poddającego się praktykom
pedagogicznym niźli Ali bin Yousif.
– A więc on nie jest naszym wrogiem?
– Tego nie powiedziałem. Oczywiście że jest waszym najbardziej zawziętym wrogiem. Ale nie dlatego, że Ali tak
powiedział. El Murid jest wrogiem w sensie ideowym. Nie sądzę, aby miał zamiar skrzywdzić was fizycznie, nawet gdyby
nadarzyła się okazja. Po prostu obrabowałby was ze wszystkiego, co jest wam drogie. Pewnego dnia, mam nadzieję,
zrozumiesz, jak wielką pomyłką był twój głupi żart.
– Fuad wraca.
– Zaiste. I wygląda niczym stary kocur oblizujący śmietanę z wąsów. Dobrze poszło, Fuad?
– Znakomicie, nauczycielu. Stary Aboud nie jest taki głupi, za jakiego go uważałem. Natychmiast dostrzegł szansę. –
Uśmiech Fuada zniknął. – Być może zostaniesz powołany na świadka.
– A wtedy nie będziemy już dłużej przyjaciółmi. Ja jestem z Rebsamen, Fuad. Nie potrafię kłamać.
– A czy kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi? – zapytał Fuad i wszedł do namiotu.
Radetic poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu. Nie był człowiekiem szczególnie odważnym. Poczuł niesmak do
samego siebie. Wiedział, że skłamie, jeśli Yousif będzie nań naciskał dostatecznie mocno.
* * *
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
14 / 89
Sąd Dziewięciu, najwyższa władza sądownicza Hammad al Nakir, zebrał się zgodnie z tradycyjnymi zasadami. Trzech
sędziów powoływał Dom Królewski, kolejnych trzech kapłani Świątyni. Ostatnią trójkę stanowili zwykli pielgrzymi, wybrani
przypadkowo spośród tych, którzy przybyli na Wielki Święty Tydzień.
Był to sąd całkowicie stronniczy. Przeciwko El Muridowi padło osiem głosów, zanim jeszcze przedstawiono bodaj cień
dowodów.
Ktoś mocno obandażował Harouna. Poinstruowany został szybko i dobrze. Kłamał z niewzruszoną twarzą, dzielnie
stawiając czoło spojrzeniom El Murida oraz Nassefa. Radetic niemalże wrzasnął z oburzenia, kiedy sąd oddalił prośbę
o pozwolenie na zbadanie ofiary. Po tym, jak Haroun zszedł na dół, przyszła kolej na zeznania całego orszaku pielgrzymów.
Żadne z nich nie były nawet minimalnie zbliżone do prawdy o wydarzeniach, jakie rzeczywiście miały miejsce. Świadkowie
najwyraźniej kierowali się wyłącznie preferencjami religijnymi, nikt nawet nie wspomniał, by widział rurkę lub strzałkę.
Radetic zdążył już wcześniej dobrze poznać tę fazę pustynnej sprawiedliwości. Pisywał już sprawozdania z posiedzeń sądu w el
Aswad. Wyroki w większości spraw zależały od tego, która ze stron była w stanie zmobilizować więcej krewnych i przyjaciół
gotowych dlań kłamać.
Oszczędzono mu też ostatecznego konfliktu sumienia. Nie zostanie powołany na świadka. Siedział teraz niespokojnie
i aż kipiał wewnętrznie. Co za parodia! Ostateczny wyrok nawet przez moment nie budził wątpliwości. Decyzja o jego treści
została podjęta, zanim sędziowie wysłuchali zarzutów...
Jakie właściwie były zarzuty? Radetic zdał sobie nagle sprawę, że nie zostały formalnie postawione.
Sądzili El Murida. Zarzuty nie miały znaczenia.
El Murid powstał.
– Wniosek, panowie sędziowie.
Główny sędzia, jeden z braci Abouda, wyglądał na bez reszty znudzonego.
– O co chodzi tym razem?
– O pozwolenie na powołanie dodatkowych świadków.
Sędzia westchnął i wytarł czoło grzbietem lewej dłoni:
– To się może ciągnąć przez cały dzień – mówił do siebie, ale wszyscy wyraźnie go słyszeli. – Kogo?
– Moją żonę.
– Kobietę?
Pomruk rozbawienia przetoczył się po galerii.
– Jest córką wodza. Urodziła się wśród el Habib, którzy są z tej samej krwi co Quesani.
– Niemniej to kobieta. Na dodatek wydziedziczona przez swoją rodzinę. Czy w ten sposób chcesz szydzić z sądu? Czy
pragniesz skryć swe zbrodnie za fasadą farsy uczynionej z wymiaru sprawiedliwości? Twój wniosek zostaje oddalony.
Radetic omalże nie dostał mdłości z obrzydzenia. A jednak... Ku swemu rozbawieniu stwierdził, że nawet frakcją El
Murida publiczności wstrząsnęła propozycja proroka. Megelin ze smutkiem pokręcił głową. Nie było nadziei dla tych
dzikusów. Fuad dźgnął go wyprostowanym palcem pod żebra:
– Zachowuj się, nauczycielu.
Główny sędzia powstał niecałe dwie godziny po tym, jak posiedzenie sądu się rozpoczęło. Nie naradziwszy się nawet na
osobności ze swoimi kolegami, oznajmił:
– Micahu al Rhami, Nassefie niegdyś ibn Mustaf el Habib. Wyrokiem obecnego Sądu Dziewięciu ogłasza się was
winnymi. Niniejszym Sąd Dziewięciu skazuje was na wieczną banicję z ziem królewskich i pozbawia ich ochrony,
z wszystkich miejsc świętych i pozbawia azylu, jakiego mogą udzielić, oraz spod Łaski Boga... chyba, że posiedzenie
przyszłego Sądu Dziewięciu znajdzie powód dla udzielenia wam łaski.
Radetic uśmiechnął się sardonicznie. Wyrok równał się politycznej i religijnej ekskomunice – krótko i szybko.
Wszystko, co El Murid musiał zrobić, to wyrzec się swych przekonań. Gdyby chodziło o jakiekolwiek rzeczywiste
przestępstwo, wyrok zostałby skrytykowany za brak surowości. Była to przecież ziemia, gdzie obcinano dłonie, stopy, jądra,
uszy, oraz, znacznie częściej, głowy. Jednak ten wyrok spełnił swoje zadanie. Jeśli wejdzie w życie natychmiast, El Murid nie
będzie mógł modlić się podczas Disharhun w obecności szerokich rzesz, jakie ściągnął tego roku Wielki Święty Tydzień.
Radetic zachichotał cicho. Ktoś śmiertelnie bał się tego chłopaka. Fuad znowu go skarcił.
– Moi panowie! Dlaczegoście mi to uczynili? – zapytał cicho El Murid, skłoniwszy głowę.
Zrobił to nieźle, ocenił Radetic. Patos, jaki zawarł w tych słowach, mógł przysporzyć mu kolejnych zwolenników.
Nagle El Murid wyprostował się dumnie i spojrzał głównemu sędziemu prosto w oczy.
– Sługa Twój słucha i jest posłuszny, o Prawo. Bowiem czy nie powiada Pan: „Bądź posłuszny Prawu, bowiem Jam jest
Prawo”? Disharhun skończy się, a El Murid zniknie w piaskach pustkowi.
W tłumie można było usłyszeć westchnienia. Wyglądało na to, że stary porządek odniósł jednak zwycięstwo. Nassef
rzucił El Muridowi spojrzenie pełne najczystszego jadu.
Dlaczego, zadawał sobie w duchu pytanie Radetic, Nassef nie powiedział ani słowa w ich obronie? Jaką grę prowadził?
A jeśli już o tym mowa, jaką grę prowadził obecnie El Murid? Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zdenerwowany, kiedy
tak stał, czekając na dalsze poniżenia.
– Sąd Dziewięciu nakazuje, aby wyrok wykonano natychmiast.
Nikogo to nie zaskoczyło. Jak inaczej można było powstrzymać El Murida przed mówieniem?
– Za godzinę od tej chwili szeryfowie króla otrzymają rozkazy, by ująć każdego z podsądnych oraz członków ich rodzin,
którzy znajdować się będą na zakazanych terenach.
– To – wymamrotał Megelin – jest już za dużo. – Fuad dźgnął go znowu.
Rzadko się zdarza, aby zwrotny punkt dziejów można było zidentyfikować jako taki w momencie, gdy oznaczające go
wydarzenie właśnie następuje. Radetic jednak zrozumiał, co się święci. Grupa przerażonych ludzi podjęła rozpaczliwą obronę,
ale o jednym zapomnieli. Próbowali pozbawić El Murida bezcennego ojcowskiego przywileju, a równocześnie niezbywalnego
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
15 / 89
prawa: ochrzczenia swego dziecka w Najświętszych Świątyniach Mrazkin podczas Disharhun. El Murid zdążył już oznajmić
wszem i wobec, że poświęci swą córkę Bogu w Mashad, który był ostatnim i najważniejszym ze wszystkich Wielkich Świętych
Dni. Radetic nie musiał być nekromantą, żeby przewidzieć rezultaty takiego działania. Najbardziej pokorny ze zrodzonych na
pustyni czułby się zmuszony, by zareagować.
W późniejszych czasach wyznawcy El Murida powiedzą, że była to chwila, w której ponura prawda o rzeczywistości
wreszcie przebiła się przez zasłonę ideałów oślepiających młodych na hipokryzję tego świata. Radetic podejrzewał, że to
„objawienie” przyszło im do głowy nieco wcześniej. Młodzieniec zdawał się być w istocie skrycie zadowolony z wyroku,
niemniej poczerwieniał, a mięśnie karku napięły mu się.
– Taka zatem musi być wola Boga. Może Pan dostarczy swemu Adeptowi sposobności odwdzięczenia się za Jego łaskę.
Mówił cicho, jednak te słowa niosły w sobie groźbę, obietnicę i deklarację schizmy. Odtąd Królestwo Pokoju nie
spocznie już w wojowaniu z heretykami i wrogami zagrażającymi jego przyszłości. Radetic mógł niemalże wyczuć woń krwi
i dymu; wiedział, że oto nadchodzą niespokojne lata. Nie potrafił pojąć, że wrogowie El Murida nie zdają sobie sprawy, co
właśnie uczynili. Stary cynik przypatrywał się El Muridowi badawczo; oprócz najzupełniej szczerego gniewu dostrzegł oznaki
wskazujące, że młodzieniec spodziewał się takiego rozstrzygnięcia. Nie umknęła mu także ledwie skrywana wesołość Nassefa.
El Murid opuścił Al Rhemish w pokorze, ale Meryem rozpuściła plotkę, że jej córka nie będzie nosić żadnego imienia,
póki nie otrzyma go w Świątyni Mrazkin. Fuad śmiał się, kiedy o tym usłyszał.
– Kobieta rzucająca groźby? – pytał. – Prędzej wielbłądy zaczną latać, nim oni znowu zobaczą Al Rhemish.
Yousif nie był tak pewny siebie. Złośliwości Megelina zmusiły go do myślenia i nie spodobały mu się wnioski, do jakich
doszedł.
Zamieszki zaczęły się, zanim jeszcze kurz osiadł na drodze, którą odjechał El Murid. Zginęła ponad setka pielgrzymów.
Jeszcze przed końcem Disharhun partyzanci El Murida oszpecili napisami ściany samej Świątyni.
Yousif i Fuad byli zdumieni.
– Zaczęło się – oznajmił Megelin swemu pracodawcy. – Powinniście byli ich zamordować. Wówczas wszystko trwałoby
może z tydzień, a za rok nikt by już nie pamiętał o El Muridzie.
Mimo mowy, jaką wcześniej wygłosił na temat zaangażowanych w sprawę emocji, Yousif wydawał się całkowicie
ogłuszony reakcją wyznawców El Murida. Nie potrafił pojąć, dlaczego ludzie, którzy w ogóle go nie znali, tak go nienawidzą.
Takimi właśnie drogami kroczy ludzka tragedia – ludzie nienawidzą innych, nie próbując ich zrozumieć, i niezdolni są z kolei
pojąć, dlaczego sami są nienawidzeni.
Pod koniec tygodnia Radetic ostrzegł swego pracodawcę:
– Wszystkie te działania zostały dokładnie zaplanowane. Przewidzieli, jaki ruch wykonasz. Czy zauważyłeś, że żaden
z nich tak naprawdę nie próbował się bronić, zwłaszcza Nassef? Nie powiedział ani słowa w trakcie całego procesu. Sądzę, że
udało ci się stworzyć dwóch męczenników, i sądzę też, że postąpiłeś dokładnie w taki sposób, jakiego sobie życzyli.
– Słuchasz, Haroun? – zapytał wali. Trzymał chłopca blisko siebie – na ulicach było wielu ludzi, którzy chętnie
dostaliby go w swe ręce. – Nassef. On jest bardziej niebezpieczny.
– Te zamieszki będą się rozszerzać – przewidywał Radetic. – Wkrótce zaczną w nich dochodzić do głosu elementy walki
klasowej. Pospólstwo, rzemieślnicy i kupcy przeciwko kapłanom i szlachcie.
Yousif spojrzał na niego dziwnym wzrokiem.
– Być może nie rozumiem wiary, Yousif. Ale znam się na polityce, ciemnych interesach chronionych przez prawo
i obietnicach, których spełnienie odkłada się do jutra.
– Co oni mogą zrobić? – zapytał Fuad. – Przecież to garstka banitów, rozproszeni wyznawcy Małego Diabła. Będziemy
ich ścigać niczym zranione szakale.
– Obawiam się jednak, że Megelin może mieć rację, Fuad. Sądzę, że Aboud przedobrzył. Zranił ich dumę, a nie wolno
tego zrobić mężczyźnie, trzeba dać mu jakąś szansę uratowania twarzy. A my odpędziliśmy ich niczym zbite psy. Nie mają
innego wyjścia, muszą się zemścić, a przynajmniej Nassef musi. On ma poczucie własnej wartości. Pomyśl, co byś zrobił,
gdyby coś takiego przytrafiło się tobie?
Fuad nie myślał długo. Po chwili rzekł:
– Rozumiem.
Radetic dodał:
– Mesjasze, jak sądzę, skłonni są wykorzystywać wszystko, co im wpadnie w ręce. Z własnej krzywdy chętnie uczynią
okazję, by dać świadectwo. Powoli zaczyna mi się wydawać, że dżihad, którą wysławia El Murid, stanowi pojęcie
metaforyczne, że tak naprawdę on wcale nie widzi jej w kategoriach krwi i śmierci. Natomiast Nassef z pewnością będzie
inaczej patrzył na całą sprawę.
– Nadal jednak – powiedział Fuad – wystarczy ich zabić, jeśli czegoś spróbują.
– Sądzę – zareplikował Yousif – a właściwie mogę niemalże zagwarantować, że Nassef spróbuje. Pozostaje nam tylko
ocenić jego siłę i spróbować przewidzieć posunięcia. Oraz, rzecz jasna, próbować go zabić. Jednak gdzieś w głębi czuję, że to
się nie uda. Dziś wieczorem mam audiencję u Abouda. Lepiej będzie, jeśli trochę go postraszę.
Król jednak przychylał się do zdania Fuada. W jego odczuciu sprawa El Murida była zamknięta.
Yousif i Radetic denerwowali się i zamartwiali, jednak mimo to, kiedy wreszcie spadł cios, zaskoczył ich zupełnie.
Okazało się, że nawet oni poważnie nie docenili Nassefa.
Rozdział trzeci
Drobna potyczka w innym miejscu i czasie
Dwudziestu trzech wojowników brnęło w podmuchach śnieżycy osadzającej na ich ramionach czapy bieli. Lód zamarzł
na wąsach tych, którzy je mieli. Szczyty wysokich sosen majaczyły w oddali, teraz jednak szli przez matecznik pradawnych
dębów, wyglądających niczym synod poskręcanych rogatych olbrzymów, którzy przykucnęli na chwilę, śniąc o krwi i ogniu.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
16 / 89
Śnieg całkiem przysypał kamienny ołtarz, na którym kapłani Dawnych Bogów wydzierali niegdyś serca dziewicom. Dwaj
chłopcy, Bragi i Haaken, wtulili głowy w ramiona i szybko przeszli mimo. Wytyczający szlak w kamiennym milczeniu
przedzierali się przez głęboki, sypki, świeży śnieg. Arktyczny wiatr wcinał się sztyletami lodu pod najgrubsze ubranie.
Bragi i Haaken byli w wieku, gdy właśnie zaczynali zapuszczać rzadkie brody. Włosy niektórych ich towarzyszy były
i białe niczym strój zimy. Harald Półczłowiek nie miał ramienia, na którym mógłby zawiesić tarczę. Jednak głowę każdego
z mężczyzn przykrywał rogaty hełm. Starzy czy młodzi, byli wojownikami.
Mieli sprawę do załatwienia.
Wiatr zawodził, przynosząc z oddali smutne wycie wilków. Bragi zadrżał. Niektórzy z towarzyszy wkrótce staną się ich
karmą.
Jego ojciec, Ragnar, uniósł dłoń. Zatrzymali się.
– Dym – oznajmił człowiek, znany na całym obszarze Trolledyngji jako Wilk z Draukenbring.
Woń przesączała się słabo między sosnami. Znajdowali się niedaleko długiego domu thana Hjarlma. Jak jeden mąż
klapnęli na pośladki, by zaczerpnąć oddechu. Minuty mijały.
– Czas – oznajmił Ragnar. Powszechnie mówiono nań Ragnar Szalony, był bowiem szalonym zabójcą znanym na
przestrzeni tysiąca mil.
Mężczyźni dokonali ostatniego przeglądu tarcz i broni. Ragnar podzielił ich na dwie grupy – jedna miała pójść na
prawo, druga na lewo. Syn Ragnara Bragi, jego przyszywany syn Haaken oraz przyjaciel Bjorn naradzali się z nim przez
chwilę. Chłopcy nieśli gliniane naczynia, w których żarzyły się troskliwie strzeżone węgle. W ich duszach natomiast płonęła
uraza. Ojciec zakazał im brać udziału w walce. Ragnar wymruczał słowa przestrogi i otuchy.
– Haaken, pójdziesz z Bjornem i Svenem. Bragi, zostajesz ze mną.
Ostatnie pół mili pokonali w najwolniejszym jak dotąd tempie. Bragi nie potrafił nie wspominać bardziej przyjacielskich
wizyt, zwłaszcza tej ostatniego lata, gdy spotkał córkę thana Inger, i żywiołowych, potajemnych uścisków. Teraz jednak stary
król nie żył; trwała walka o sukcesję. Hjarlma zdeklarował się po stronie Pretendenta. Siła, jaką dysponował, onieśmielała
większość sąsiadów. Tylko jeden Ragnar, Ragnar Szalony, pozostał jawnie wierny Starej Dynastii. Wojna domowa ukazała
prawdziwe oblicze trolledynjańskiego społeczeństwa: przyjaciel zabijał przyjaciela, krewny krewnego. Rodzony ojciec
Ragnara służył Pretendentowi. Rodziny, których członkowie od pokoleń rzucali się sobie do gardła przy najmniejszej
sposobności, teraz stały ramię w ramię w bitewnym szeregu.
Bragi pamiętał, jak każdej wiosny jego ojciec udawał się z Hjarlmą na łupieżcze wyprawy. Żeglując burta w burtę, ich
smocze drakkary spadały niczym grom na południowe wybrzeża. Wiele razy ratowali sobie nawzajem życie, świętowali
wspólnie zdobyte łupy. A później w tych samych łańcuchach dzielili rozpacz niewoli u itaskiańskiego króla. Teraz próbowali
wzajemnie się pozabijać, gnani najbardziej zawziętą żądzą krwi, jaką tylko polityka potrafi wzbudzić w ludzkich sercach.
Wieści dotarły już na południe, pędząc na bystrych skrzydłach plotki – Pretendent zajął Tonderhofn. Oznaczało to
koniec Starej Dynastii.
Ludzie Hjarlmy będą świętować. Jednak dziwny pochód poruszał się ostrożnie – pozostawały jeszcze żony, dzieci
i niewolnicy żołnierzy Hjarlmy, a oni będą trzeźwi. Przeniknęli rowy i palisady. Przeszli przez zabudowania zewnętrzne.
Pięćdziesiąt stóp od miejsca, gdzie stał długi dom, Bragi odwrócił się plecami do wiatru. Wrzucił do swego dzbana trochę
wyschniętego mchu i kory drzewa, dmuchnął delikatnie. Pozostali cicho polewali oliwą ściany długiego domu. Pod każdym
oknem miał stanąć jeden człowiek, a najlepsi wojownicy zabarykadować drzwi. Pijani buntownicy wpadną pod ostrza ich
mieczy, gdy będą próbowali uciec. Na pięć minut przed północą sprawa Starej Dynastii odżyje tu, pod górującymi ponad
horyzontem, ściśniętymi szponami lodowców pomocnymi stokami Gór Kracznodiańskich. Taki był plan Ragnara Szalonego.
Równie śmiały i dziki jak inne uderzenia zaplanowane przez Wilka. Wszystko wskazywało na to, że się uda.
Jednak Hjarlmą czekał już na nich. Tak czy siak, rzeź była straszliwa. Hjarlmą ostrzeżony został kilka sekund przedtem,
zanim spadł cios. Jego ludzie wciąż jeszcze nie potrafili pojąć, co się stało, wciąż jeszcze próbowali otrząsnąć głowy ciężkie od
miodu i znaleźć swą broń. Jęzory ognia skoczyły do wnętrza przez wybite toporami okna.
– Zostań tam! – warknął Ragnar na Bragiego. – Do mnie! – zagrzmiał do pozostałych.
– Aj! To Ragnar! – zawył jeden z ludzi Hjarlmy.
Olbrzym o blond włosach zaatakował, trzymając miecz w jednej ręce i topór w drugiej. Nie na darmo nazywano go
Ragnarem Szalonym. Natychmiast wpadł w morderczą wściekłość bitewną, zmienił się w maszynę do zabijania, której nic nie
mogło powstrzymać. Szeptana plotka głosiła, że jego żona, wiedźma Helga, obłożyła go zaklęciem gwarantującym
niezwyciężoność. Już po trzech, czterech, pięciu pijanych powalił każdy z ludzi Ragnara. A jednak nie mógł zwyciężyć; tamci
posiadali miażdżącą przewagę liczebną. Pożar ostatecznie okazał się niedogodnością. Gdyby nie zmusił ich do obrony
własnych rodzin, ludzie Hjarlmy być może by się poddali.
Bragi poszedł szukać Haakena.
Myśli brata biegły tym samym torem co jego. Już zdążył zdobyć miecz. Nie pozwolono im przynieść własnej broni –
Ragnar obawiał się, że wpadną na jakiś niebezpieczny pomysł.
– Co teraz? – zapytał Haaken.
– Ojciec nie ucieknie. Jeszcze nie.
– Skąd tamci wiedzieli?
– Ktoś zdradził. Hjarlmą musiał przekupić kogoś z Draukenbring. Patrz!
Buntownik, prawie zupełnie już wypatroszony, pełzł w ich stronę.
– Osłaniaj mnie, a ja zabiorę mu miecz.
Zrobili, co zrobić było trzeba, ale potem poczuli przerażenie.
– Kto nas sprzedał?
– Nie mam pojęcia. Ale znajdziemy go.
W następnym momencie byli już zbyt zajęci, żeby się dalej zastanawiać. Kilku buntowników wygramoliło się przez
okno, którego nikt już nie bronił, i teraz chwiejnie szli w ich stronę.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
17 / 89
Długi dom płonął trzaskającym ogniem. Z wnętrza dobiegały wrzaski kobiet, dzieci i niewolników. Szereg ludzi
Ragnara ugiął się pod naporem ogarniętej paniką tłuszczy.
W przelotnym zwarciu Bragi i Haaken zarżnęli z zasadzki trzech ludzi, czwartemu udało się zbiec między sosny.
Odnieśli pierwsze męskie rany.
– Połowa z naszych już leży – zauważył Bragi, po tym jak przez chwilę obserwował szał głównego starcia. – Bors.
Rafnir. Tor. Trygva. Obaj Haraldowie. Gdzie jest Bjorn?
Ragnar, wyjący i roześmiany, górował ponad zamętem bitwy niczym jaskiniowy niedźwiedź otoczony sforą psów.
Wokół niego leżała sterta ciał.
– Powinniśmy pomóc.
– Jak? – Z Haakena był żaden myśliciel. Był tym, który postępuje za innymi i robi, co mu każą. Chłopak o sztywnym
karku, niewzruszony, solidny.
Bragi natomiast odziedziczył po matce całą jej przemyślność, niewiele zaś szaleńczej odwagi ojca. Jednak sytuacja go
przerastała, nie miał pojęcia, co począć. Chciał uciec. Nie uciekł. Wydał z siebie wrzask będący kiepską imitacją ryku Ragnara
i zaszarżował. Los zdecydował za niego.
Wtedy okazało się, gdzie jest Bjorn. Porucznik Ragnara rzucił się na niego z tyłu.
Żadne ostrzeżenie nie było w stanie dotrzeć do zaślepionego krwią mózgu. Wszystko, co Bragi mógł zrobić, to dotrzeć
do niego szybciej niźli Bjorn.
Spóźnił się o krok, udało mu się jednak częściowo zablokować cios zdrajcy, w przeciwnym wypadku byłby z pewnością
śmiertelny. Klinga ześlizgnęła się i wbiła w grzbiet Ragnara na wysokości nerek. Ten zawył i skręcił się. Potężne uderzenie
drzewcem topora wbiło Bjorna w zaspę śniegu. Chwilę później pod Wilkiem ugięły się kolana. Buntownicy wrzasnęli radośnie
i zaatakowali ze zdwojonym animuszem. Bragi i Haaken wkrótce stali się zbyt zajęci, by myśleć o pomszczeniu ojca. Jednak
niedługo lament poniósł się po grupie dwudziestu buntowników. Ragnar powstał. Zawył niczym jeden z wielkich trolli
zamieszkujących górne partie Kracznodianów. Zapanowała chwila ciszy, gdy przeciwnicy mierzyli się nawzajem wzrokiem.
Ból rozproszył nieco mgłę szaleństwa okrywającą umysł Ragnara.
– Takim sposobem straciliśmy tu dzisiaj koronę – wymruczał. – Zdrada zawsze rodzi kolejną zdradę. Niczego więcej nie
zdziałamy. Zbierzcie rannych.
Przez czas jakiś buntownicy opatrywali rany i zajmowali się gaszeniem pożaru. Jednak napastnicy obciążeni rannymi
zdobyli na starcie tylko kilka mil przewagi. Nils Stromber padł i nie potrafił się podnieść. Jego synowie, Thorkel i Olaf, nie
pozwolili go zostawić. Ragnar krzyczał na całą trójkę, ale nie dali się przekonać. Zostali, patrząc w kierunku łuny płonącego
długiego domu. Żaden mężczyzna nie miał prawa odbierać innemu sposobu umierania, jaki tamten wybrał. Chudy Lars
Greyhame upadł następny. Potem Thake Jednoręki. Sześć mil na południe od dworu Hjarlmy Anders Miklasson ześlizgnął się
z oblodzonego brzegu do strumienia, który właśnie przekraczali. Lód załamał się pod nim i utonął, nim pozostali zdążyli
wyrąbać przerębel. I tak by zamarzł. Było straszliwie zimno, a nie odważyliby się zatrzymać dla rozpalenia ogniska.
– Jeden po drugim – warczał Ragnar, gdy pospiesznie układali z kamieni kurhan. – Wkrótce nie będzie nas dość, by
odpędzić wilki.
Nie miał bynajmniej na myśli ludzi Hjarlmy; sfora szła w ślad za nimi. Przewodnik zdążył już zaatakować Jarla
Kindsona, który nie nadążał za resztą.
Bragi był całkiem wyczerpany. Rany, chociaż zasadniczo niegroźne, kłuły niczym cięcia rzeźnickiego noża w rękach
sprawnego kata. Jednak nic nie mówił. Nie okaże się przecież gorszy od ojca, który odniósł znacznie poważniejsze obrażenia.
Bragi, Haaken, Ragnar i wszyscy pozostali członkowie wyprawy – a było ich już tylko pięciu – żyli już wyłącznie po to,
by ujrzeć świt. Uciekli Hjarlmie i odpędzili wilki. Potem Ragnar zatrzymał się w jakiejś jaskini. Wysłał Bragiego i Haakena na
zwiady do pobliskiego lasu. Ścigający minęli chłopców, ale nawet na chwilę nie zwolnili tempa marszu. Bragi obserwował, jak
przechodzą – Bjorn, than oraz piętnastu zdrowych, gnanych gniewem wojowników. Nie rozglądali się za ściganymi,
rozmawiali o tym, by zaczekać na Ragnara w Draukenbring.
– Hjarlma nie jest głupi – powiedział Ragnar, gdy mu o tym donieśli. – Po co ścigać wilka po lasach, skoro wiadomo, że
wróci na swe leże?
– Matka...
– Da sobie radę. Hjarlma boi się jej niczym Złego.
Bragi próbował odczytać wyraz ojcowskiej twarzy, skrytej za gęstą brodą. Ojciec mówił cicho, z wysiłkiem, jakby go
bardzo bolało.
– Wojna już się skończyła – ciągnął Ragnar. – Zrozum, pretendent zwyciężył. Jesteśmy świadkami zmierzchu Starej
Dynastii. Walka nie ma już sensu. Tylko głupiec by nie odstąpił.
Bragi bezbłędnie zrozumiał słowa ojca. Nie wolno mu marnować życia w obronie przegranej sprawy. Miał piętnaście lat
praktyki w odczytywaniu mądrości skrytej w lapidarnych uwagach Ragnara.
– Opuszczą go równie szybko, jak teraz doń przybiegli. W końcu. Powiadają... – wstrząsnął nim dreszcz. – Powiadają,
że na południu chętnie witają Trolledyngjan. Za górami. Za krainą łuczników. Za sąsiednimi królestwami. Szykuje się wojna.
Śmiałym, bystrym chłopcom może nieźle się powodzić w oczekiwaniu na restaurację.
Kraj łuczników to była Itaskia. Sąsiadujące królestwa stanowiły łańcuszek państw-miast, skupionych wzdłuż wybrzeża
aż do Simballawein. Od kilkunastu pokoleń, gdy tylko lody puściły na Tonderhofn i Torshofn, drakkary Trolledyngjan
wyruszały, by rzucić wyzwanie Językom Ognia i złupić wschodnie wybrzeże.
– Pod sosnową deską, obok górnego zawieszenia. Od strony północno-zachodniej. Znakiem jest stary, pęknięty kamień
węgielny. Znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. Miedziany amulet zaniesiesz Yalmarowi w gospodzie „Czerwony Rogacz”
w Itaskii.
– Matka...
– Potrafi o siebie zadbać, rzekłem. Nie będzie szczególnie szczęśliwa, ale da sobie radę. Żałuję tylko, że nie będę mógł
odesłać jej do domu.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
18 / 89
Bragi w końcu pojął. Ojciec umierał. Sam Ragnar zdawał sobie z tego sprawę już od dawna. Bragi poczuł łzy
nabrzmiewające pod powiekami. Ale Haaken i Soren patrzyli w ich stronę; trzeba im pokazać, że potrafi nad sobą panować,
zwłaszcza Haakenowi, na którego zdaniu zależało mu bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
– Dobrze się przygotuj do drogi – powiedział Ragnar. – O tej porze roku przeprawa przez przełęcze będzie podła.
– Co z Bjornem? – dopytywał się Haaken. Bękart, którego Ragnar Szalony znalazł w lesie porzuconego na pastwę
wilków, był zbyt dumny, by zdradzić targające nim uczucia. – Ragnar, traktowałeś mnie jak rodzonego syna. Nawet w chudych
latach, kiedy nie starczało jadła dla potomków twej krwi. Zawsze szanowałem cię i słuchałem, jakbyś był moim rodzonym
ojcem. Teraz również winienem ci posłuszeństwo, jednak nie spocznę, póki żyje Bjorn Nikczemny. Choćby me kości miały
rozwlec wilki, choćby ma dusza na wieczne potępienie miała pędzić z Dzikim Gonem, nie odejdę stąd, póki nie pomszczę
zdrady Bjorna.
To była dumna, śmiała przysięga, godna syna Wilka. Ragnar i Bragi słuchali w milczeniu, Soren z podziwem pokiwał
głową. Dla samego zaś Haakena, który stał napięty niemalże do granic całkowitej zatraty w samym sobie, mowa tej długości
równała się całkowitemu obnażeniu duszy. Rzadko przez cały dzień udawało mu się wypowiedzieć w sumie tyle słów.
– Nie zapomniałem Bjorna. Tylko obraz jego twarzy, kiedy uśmiecha się i udaje przyjaźń, a równocześnie bierze od
Hjarlmy pieniądze, trzyma mnie na nogach. On umrze wcześniej niż ja, Haaken. Będzie niósł pochodnię, przyświecając mi po
drodze do Piekła. Ach, widzę już agonię w jego oczach. Potrafię wyczuć woń jego strachu. Słyszę, jak popędza Hjarlmę, by szli
szybciej, chce zastawić pułapkę w Draukenbring. Wilk żyje. A on zna Wilka i jego młode. Wie, że odtąd przekleństwo idzie za
nim krok w krok.
– Odejdziemy rankiem, kiedy już pogrzebiemy starego Svena.
Bragi wzdrygnął się. Myślał, że sędziwy wojownik śpi.
– Smutny to koniec dla ciebie, przyjacielu mego ojca – wymruczał Ragnar na pożegnanie zmarłego.
Sven służył ich rodzinie, kiedy dziadek Bragiego był jeszcze dzieckiem. Przez czterdzieści lat pozostawał ze starym
w przyjaźni. A potem rozstali się w nienawiści.
– Oby przyjęto ich w Komnacie Bohaterów – wymamrotał Bragi.
Sven był tęgim wojownikiem, który nauczył Ragnara, jak posługiwać się bronią, a potem towarzyszył mu w wyprawach
na południe. Ostatnio wprowadzał w tajniki sztuki walki Bragiego i Haakena. Powinno się go opłakać i odbyć stosowną żałobę,
nawet za liniami wroga.
– Jak Bjornowi udało się ich ostrzec? – zapytał Haaken.
– Dowiemy się – obiecał Ragnar. – Teraz odpocznijcie, chłopcy. Czeka nas ciężka przeprawa. Niektórzy jej nie przeżyją.
Do Draukenbring dotarło sześciu.
Ragnar okrążył posiadłość szerokim łukiem, prowadząc ich przez góry, potem podeszli do domu od południa, pokonując
szczyt, który nazwali Kamer Strotheide. Była to przeprawa tak trudna, że nawet Hjarlmie i Bjornowi nie przyszłoby do głowy
obserwować tej trasy. Hjarlma czekał na nich. Z góry mogli dostrzec jego warty.
Bragi patrzył w dół na tyle długo, aby upewnić się, że Hjarlma nie pozwolił niczego niszczyć. Czary jego matki
napawały grozą wszystkich w okolicy. Nie potrafił zrozumieć dlaczego – była kobietą tak ciepłą i pełną zrozumienia, jak żadna
inna spośród tych, które znał.
Ześlizgując się i obsuwając po zboczu, dotarli na połoninę, gdzie latem wypasano bydło Draukenbring. Potem ruszyli
w stronę długiego domu przez las i parów. Przystanęli w leśnej przecince, sto jardów od najbliższych zabudowań; czekali
zmroku, marznąc niemiłosiernie. Bierność najbardziej dała się we znaki Ragnarowi, który cały zesztywniał. Bragi martwił się.
Ojciec robił się taki blady... Myśli krążyły, wiodąc go to ku rozpaczy, to ku nadziei. Ragnar mówił, że umiera, jednak wciąż
szedł; najwyraźniej siła woli trzymała go przy życiu. Ściemniało się. Ragnar rzekł:
– Bragi, wędzarnia. Pośrodku podłogi, pod trocinami. Metalowy pierścień. Otwórz klapę. Tunel prowadzi do domu. Nie
marnuj czasu. Za minutę poślę Sorena.
Z obnażonym mieczem Bragi pobiegł do wędzarni, szybko wymacał pod warstwą przetłuszczonych trocin pierścień,
stanowiący uchwyt klapy. Pod nią zobaczył drabinę prowadzącą do tunelu. Pokręcił głową; nie miał pojęcia o jego istnieniu.
Ragnar potrafił dochować tajemnicy nawet przed swoimi. Powinni mówić na niego Lis, a nie Wilk. Do wędzarni wślizgnął się
Soren. Bragi wyjaśnił mu wszystko. Za chwilę dołączyli do nich Haaken, Sigurd i Sturla, jednak Ragnar się nie pojawił – Sturla
przyniósł ostatnie rozkazy Wilka.
Tunel był nisko sklepiony i ciemny. W pewnym momencie dłoń Bragiego natrafiła na coś małego i futrzastego, co
pisnęło i wykręciło się spod jego ręki. Później miał wspominać to przejście jako najgorszy etap podróży do domu. Tunel
skończył się za ścianą piwnicy, wyjście z niego maskowała potężna beczka, którą musieli odtoczyć na bok. Tej beczki Ragnar
nigdy nie otwierał, twierdząc, że chce ją zachować na specjalną okazję. Schodami dotarli z piwnicy do spiżarni, gdzie pod
powałą, poza zasięgiem gryzoni, zawieszono warzywa i mięso. Bragi skradał się dalej. Ktoś, przeklinając, wszedł do
pomieszczenia znajdującego nad jego głową. Bragi zamarł. Przekleństwo zostało rzucone pod adresem matki Bragiego, Helgi.
Nie chciała współpracować z ludźmi Hjarlmy. Mieli za sobą trudy przeprawy przez las, byli całkowicie wykończeni, a ona nie
chciała im nic ugotować.
Bragi słuchał uważnie. W głosie matki nie wyczuł strachu. Jej nic nie było w stanie w widoczny sposób wyprowadzić
z równowagi, zawsze pozostawała tą samą spokojną, pełną wdzięku, niekiedy wyniosłą damą. Przed obcymi.
Nawet w gronie bliskich rzadko okazywała cokolwiek prócz miłości i czułości.
– Bandytyzm ci nie służy, Snorri. Cywilizowany człowiek nawet w domu wroga zachowuje się grzecznie. Czy Ragnar
splądrował dom Hjarlmy? – Znajdowała się w tej chwili dokładnie nad jego głową.
Bragi nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Jasna sprawa, że Ragnar splądrowałby dom Hjarlmy, gdyby miał okazję. Aż
do ostatniego żelaznego garnka. Jednak Snorri wymruczał przeprosiny i wyczłapał z pomieszczenia.
Klapa w podłodze uniosła się, zanim jeszcze ustały poruszenia zasłony z sarniej skóry odgarniętej przez Snorriego.
– Możesz wyjść – wyszeptała Helga. – Szybko. Masz najwyżej minutę.
– Skąd wiedziałaś?
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
19 / 89
– Cii. Pośpiesz się. Hjarlma, Bjorn i jeszcze trzej są przy wielkim kominku. Pili i narzekali, że twojemu ojcu powrót
zajmuje tak dużo czasu. – Jej twarz pociemniała, kiedy Haaken zamknął za sobą klapę. Bragi obserwował, jak jej nadzieja
umiera z każdym następnym mężczyzną wychodzącym na górę. – Trzej następni śpią na stryszku. Hjarlma wysłał pozostałych
w poszukiwaniu waszego obozu. Spodziewa się, że dotrzecie tu przed świtem.
Towarzysze Bragiego przygotowywali się do ataku. Położyła mu dłoń na ramieniu, potem dotknęła Haakena.
– Uważajcie. Nie chcę wszystkiego stracić.
O niezwykłości Helgi stanowiły rozmaite względy, nie tylko fakt, że powiła jedno dziecko w kraju, gdzie kobiety
właściwie cały czas były w ciąży.
Przelotnie uściskała Bragiego.
– Miał dobrą śmierć?
Nienawidził wszelkiego zwodzenia.
– Cios w plecy. Bjorn.
Emocje na moment wykrzywiły jej rysy. I w tej chwili Bragi zdołał w niej przelotnie dostrzec to, czego inni tak się bali.
Ognie Piekła rozbłyskujące w oczach.
– Idźcie – zarządziła.
Z sercem tłukącym się w piersiach Bragi poprowadził atak. Piętnaście stóp dzieliło go od wroga. Trzej buntownicy nie
mieli nawet szans wyciągnąć broni. Ale Hjarlma był szybki niczym śmierć, Bjorn zaś ułamek sekundy tylko wolniejszy. Than
powstał niczym wieloryb-zabójca wynurzający się z głębin, kopniakiem posłał pod nogi Bragiego stół, przy którym zasiadał,
potem rzucił się ku ścianie, gdzie wisiały trofea bitewne Ragnara. Schwycił topór.
Usiłując utrzymać równowagę, Bragi pojął, że z zaskoczenia nic nie wyszło. Hjarlma i Bjorn byli gotowi do walki.
Haaken, Sigurd i Soren byli już na stryszku. Zostali tylko on i Sturla Ormesson, wojownik mocno już posunięty w latach,
a naprzeciw siebie mieli dwóch najbardziej paskudnych trolledyngjańskich zabijaków.
– Szczeniak tak szalony jak jego pan – zauważył Hjarlma, z łatwością parując cios miecza. – Nie pozwól się zabić,
chłopcze, Inger nigdy by mi tego nie wybaczyła. – Jego uwaga stanowiła smutny komentarz do natury ludzkiej. Gdyby Stary
Król nie umarł całkowicie niespodzianie, Hjarlma zostałby teściem Bragiego; zeszłego lata porozumiano się w kwestii
ostatnich szczegółów.
Nie myśl, nakazywał sobie Bragi. Nie słuchaj. Stary Sven i ojciec wbili mu do głowy te lekcje ciosami stępionych
mieczy. Nie odpowiadaj. Albo walcz w całkowitym milczeniu, albo, jak Ragnar, wrzeszcz bez przerwy.
Hjarlma dobrze znał styl walki Ragnara; wiele razy wojowali ramię przy ramieniu. Teraz z łatwością dostrzegał
ojcowską technikę w ciosach syna. Bragi nie miał wielkich złudzeń. Than był większy, silniejszy, lepiej wyszkolony i znacznie
bardziej doświadczony. Jedynym celem stało się więc wytrwanie do czasu, aż Haaken skończy z tymi na stryszku. Sturla
najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, jednak Bjorn okazał się dla niego za szybki. Klinga zdrajcy przeszła przez gardę. Sturla
zachwiał się.
Bragi poczuł na sobie spojrzenie dwu par lodowato niebieskich oczu.
– Zabij szczenię – warknął Bjorn. W jego głosie wyraźnie słychać było strach.
Statecznie niczym jedna z karawel, które drakkary ścigały wzdłuż południowych wybrzeży, Helga wsunęła się między
nich.
– Zejdź z drogi, wiedźmo.
Helga spojrzała thanowi prosto w oczy. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie. Hjarlma nie cofnął się wprawdzie, ale też
dłużej nie parł do przodu. Odwrócił się do Bjorna. Zdrajca zbladł jak ściana, nie potrafił spojrzeć w te straszne oczy. Haaken
zeskoczył ze stryszku i porwał włócznię stojącą pod ścianą, Soren i Sigur złazili po drabinie, ale nawet w połowie nie tak
szybko.
– Nasz czas dobiegł końca – zauważył lakonicznie Hjarlma. – Musimy iść. – Popchnął Bjorna w stronę drzwi. –
Powinienem się spodziewać, że ominą straże. – Wyprowadził cios topora, omijając Helgę, i wytrącił miecz z dłoni Bragiego,
powrotnym wymachem przeciął mu policzek. – Bądź grzeczniejszy, chłopcze, gdy wrócę. Albo niech cię tu nie będzie.
Bragi westchnął, myśląc o oddalającym się łopocie skrzydeł śmierci. Hjarlma nie śmiał zrobić nic więcej ze względu na
starą przyjaźń.
Przez całą walkę strach przed Ragnarem nie opuszczał Bjorna. Bez przerwy rozglądał się po pomieszczeniu, jakby
czekając, że w każdej chwili Wilk zmaterializuje się wprost z dymu zalegającego salę. Miał ochotę wziąć nogi za pas. On
i Hjarlma rozpłynęli się w ciemnościach nocy, wśród tumanów śniegu, który znowu zaczął sypać.
Helga zajęła się opatrzeniem policzka Bragiego i łajaniem go, że nie zabił Bjorna.
– Bjorn jeszcze nie wymknął się z ramion burzy – powiedział Bragi.
Haaken, Soren i Sigurd zaczaili się przy drzwiach. Rozwarli je odrobinę. Kobiety, dzieci i starcy obecni w posiadłości,
którzy podczas potyczki robili wszystko, żeby jak najmniej rzucać się w oczy, teraz zajęli się Sturlą i opłakiwaniem tych,
którzy nie wrócili. Nie było radości w domu Ragnara, tylko otępienie następujące zawsze po katastrofie. Oto nadszedł kres
Draukenbring, choć nie wszyscy jeszcze zdawali sobie z tego sprawę. Ocalałych czekało wygnanie, emigracja i prześladowania
ze strony zwolenników Pretendenta.
Padający śnieg tłumił krzyki i szczęk broni, ale nie do końca.
– Masz – zwrócił się Bragi do matki. Jeden z przeraźliwych bitewnych okrzyków jego ojca rozdarł ciszę nocy.
I wkrótce sam Ragnar wtoczył się przez drzwi, pokryty krwią od brody do kolan. Większość krwi była jego;
z rozprutego brzucha wylewały się flaki. Zanosząc się szaleńczym śmiechem, uniósł wysoko w górę głowę Bjorna, jakby chciał
przyświecić sobie lampą pośród nocy. Przerażenie wciąż ścinało rysy twarzy zabitego. Ragnar wydał swój ostatni okrzyk
i upadł. Bragi, Haaken oraz Helga w jednej chwili uklękli przy jego boku, ale było już za późno. Wola życia potężnego
wojownika w końcu została złamana. Helga wybrała lód z jego włosów i brody, delikatnie przebiegała palcami po twarzy. Łza
spłynęła po jej policzku. Bragi i Haaken odeszli na bok. Nawet zdruzgotana poczuciem straty branka z południa nie potrafiła
zapomnieć o dumie, zdradzić całej głębi swych uczuć.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
20 / 89
Bragi i Haaken przykucnęli blisko siebie przed kominkiem, dzieląc ból i zgryzotę.
* * *
Obrzędów pogrzebowych dopełniono pośpiesznie, ceremonia miała charakter prowizoryczny, zupełnie niegodna była
zmarłego, niemniej spieszyli się, bowiem Hjarlma z pewnością wróci. A przecież powinien to być pochówek godny wojownika,
ze stosem i ogniskami, towarzyszącymi trwającym co najmniej tydzień obrzędom żałobnym. Zamiast tego Bragi, Haaken,
Sigurd i Soren zanieśli Ragnara w górę Kamer Strotheide, ponad linię kosodrzewiny i wiecznego śniegu, a potem pochowali
ciało w pozycji siedzącej w kamiennym kurhanie, z którego dostrzec można było zarówno Draukenbring, jak i znacznie
bardziej odległy Tonderhofn.
– Któregoś dnia... – przyrzekł Bragi, kiedy on i Haaken kładli ostatni głaz – któregoś dnia wrócę tu i zrobię wszystko
porządnie.
– Któregoś dnia – zgodził się Haaken.
Wiedzieli, że nie nastąpi to szybko.
Uronili łzę, stojąc tam tak samotnie, a potem zeszli z góry, by rozpocząć nowe życie.
* * *
– Oto, jak mu się udało – powiedziała Helga, obserwując synów rozbijających zmarzniętą ziemię przy pękniętym
kamieniu węgielnym. Trzymała w dłoni złotą bransoletę, cienką, jednak niezwykle misternej roboty. – Ta jest jedna od pary,
Hjarlma nosił drugą. Reagowały na swoją bliskość. Kiedy Bjorn podszedł, Hjarlma wiedział już, że Ragnar nadchodzi.
Bragi chrząknął. Teraz wcale go już to nie obchodziło.
– Chyba coś mam – powiedział Haaken.
Bragi zaczął dłońmi wygarniać ziemię. Wkrótce odkopał niewielką skrzynkę. Pojawili się Sigur i Soren, już z workami
na plecach. Czterej ocaleli wojownicy pójdą na południe, gdy tylko Bragi i Haaken uporają się z zawartością schowka pod
sosnową deską. Skrzynka okazała się płytka i lekka. Nie miała zanika. Zawartość też nie była szczególnie imponująca. Mała
sakiewka pełna monet używanych na południu, druga z nie oszlifowanymi kamieniami, ozdobny sztylet, fragment zwiniętego
pergaminu, na którym ktoś pośpiesznie wyrysował mapę. I miedziany amulet.
– Zatrzymaj kosztowności – zwrócił się Bragi do matki.
– Nie. Ragnar miał widać powody, by wszystkie te rzeczy trzymać razem. A dla mnie zostało jeszcze dużo w innych
miejscach.
Bragi zastanawiał się przez chwilę. Jego ojciec był człowiekiem tajemniczym; las wokół Draukenbring mógł być pełen
zakopanych garnków ze złotem.
– W porządku – włożył wszystko do worka.
Potem nadeszła chwila, której tak się obawiał – czas, by odejść na południe. Popatrzył na matkę, odpowiedziała mu
podobnym spojrzeniem. Haaken wbił wzrok w ziemię. Tę więź niełatwo było zerwać. Po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią,
Helga publicznie zdradziła swe uczucia – chociaż nie można powiedzieć, żeby się zupełnie rozkleiła. Przytuliła Haakena,
trzymała go w objęciach przez blisko dwie minuty, szepcząc coś do ucha. Bragi dostrzegł błysk łzy, starła ją zirytowana,
odsuwając równocześnie przybranego syna. Zakłopotany, Bragi umknął spojrzeniem w bok. Ale nie sposób było odsunąć na
bok uczuć. Sigurd i Soren po raz kolejny żegnali się z własnymi rodzinami.
Utonął w objęciach matki. Ściskała go mocno, z siłą zadziwiającą u tak drobnej, kruchej kobiety.
– Uważaj na siebie – powiedziała. A cóż mniej banalnego było do powiedzenia? Przy takim pożegnaniu,
prawdopodobnie na zawsze, nie było słów, którymi można przekazać prawdziwe uczucia. Język jest narzędziem wymiany, nie
miłości.
– I dbaj o Haakena. Przywieź go do domu. – Bez wątpienia Haakenowi powiedziała to samo. Odsunęła się, odpięła
medalik, który nosiła, od kiedy Bragi sięgał pamięcią. Potem zapięła go na jego szyi. – Jeśli nie będzie już żadnej innej nadziei,
pokaż go w Domu Bastanos na Ulicy Lalek w Hellin Daimiel. Daj go odźwiernemu, niech przekaże swemu panu. On przekaże
go dalej. Jeden ze wspólników przyjdzie, aby cię przepytać. Powiedz mu te słowa:
„Elhabe an dantice, elhabe an cawine. Ci hibde clarice, elhabe an savan. Ci magden trebil, elhabe din bachel”.
On zrozumie.
Kazała mu powtarzać wiersz, póki nie upewniła się, że dobrze zapamiętał.
– To już wszystko. Nie ufaj nikomu, komu nie będziesz musiał zaufać. I wróć do domu tak szybko, jak to tylko będzie
możliwe. Będę tu, będę czekać.
Pocałowała go. Przy wszystkich. Nie robiła tego odkąd przestał być dzieckiem. Potem pocałowała również Haakena,
czego w ogóle nigdy nie robiła. Zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować, rozkazała:
– Idźcie już, póki jeszcze możecie, zanim zaczniemy wszyscy wyglądać jeszcze głupiej niż w tej chwili.
Bragi zarzucił worek na ramię i ruszył w stronę Kamer Strotheide. Droga wiodła przez jego zbocze. Od czasu do czasu
spoglądał w górę, na kurhan Ragnara; za siebie obejrzał się tylko raz. Kobiety, dzieci i starcy opuszczali schronienie, które od
pokoleń stanowiło ich dom. Większość ucieknie do krewnych mieszkających w innych krainach. Wielu ludzi wędrowało tak,
szukając nowego dachu nad głową. Pewnie uda im się umknąć przed prześladowaniem i szykanami ludzi Pretendenta.
Zastanawiał się, dokąd pójdzie matka...
Później już zawsze żałował, że tak jak Haaken nie chciał oglądać się za siebie. Być może wówczas w jego pamięci
Draukenbring przetrwałoby jako miejsce pełne życia, jako ostatnia nadzieja na bezpieczne schronienie oczekujące go na
północy.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
21 / 89
Rozdział czwarty
Świst szabli
Nassef raz tylko obejrzał się za siebie. W drżącym od upału powietrzu Al Rhemish wyglądało niczym miasto namiotów
wijące się pod stopami tańczących duchów. Stłumiona wrzawa echem niosła się po dolinie. Uśmiechnął się.
– Karim! – zawołał cicho.
Mężczyzna wyglądający na okrutnika, o twarzy poznaczonej śladami ospy, podszedł do niego.
– Panie?
– Wrócisz tam. Znajdziesz naszych ludzi. Tych, którzy wyszli nam na spotkanie, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Powiedz
im, żeby podsycali zamieszki. Powiedz im, że mają trwać tak długo, jak tylko się da. I nakaż, aby wybrali spośród siebie pięć
setek chętnych wojowników i posłali ich za nami. W małych grupkach, by nie przyciągać uwagi. Zrozumiałeś?
– Tak – Karim uśmiechnął się. Brakowało mu dwu zębów na przedzie. Kolejny, ułamany, szczerzył się ostrym pieńkiem.
Był starym zabijaką, widział wiele bitew. Nawet pasma siwizny w jego brodzie wyglądały niczym ofiary wojny.
Nassef obserwował, jak Karim schodzi po kamienistym stoku. Dawny bandyta był jednym z najbardziej cennych
w obecnej sytuacji wiernych. Nassef nie miał wątpliwości, iż Karim zyska na wartości, w miarę jak bój będzie się stawał coraz
bardziej bezwzględny i wzrośnie jego skala. Zawrócił rumaka i puścił się truchtem w ślad za siostrą i szwagrem.
Oddział El Murida liczył prawie pięćdziesięciu ludzi. Większość stanowili członkowie straży osobistej, jego odziani
w biel Niezwyciężeni, którym gwarantowano miejsce w Raju, jeśli polegną w służbie El Murida. Ich widok wywoływał
w Nassefie niepokój: w ich oczach błyszczało jeszcze większe szaleństwo niźli w oczach proroka. Byli mu fanatycznie oddani.
Po procesie El Murid musiał odwołać się do całej potęgi swej woli, aby powstrzymać ich przed natychmiastowym szturmem na
Posiadłość Królewską.
Nassef zajął swe miejsce po prawej ręce El Murida.
– Poszło lepiej niż oczekiwaliśmy – powiedział. – Chyba sam Bóg nam zesłał tego chłopaka.
– Zaiste tak było. Jeśli chcesz znać prawdę, Nassefie, to z początku miałem opory, aby to zrobić na twój sposób. Jednak
tylko interwencja samego Pana mogła sprawić, że wszystko poszło tak gładko. Tylko On mógł sprawić, że staliśmy się
przedmiotem napaści w tak dogodnej chwili.
– Przykro mi z powodu twojej kostki. Bardzo ci jeszcze dokucza?
– Boli mnie potwornie, ale potrafię to znieść. Yassir dał mi zioła na uśmierzenie bólu i obandażował ją. Muszę ją
oszczędzać, a wkrótce będzie jak nowa.
– Podczas tej farsy procesu... Przez moment myślałem, że chcesz się poddać.
– Przez krótką chwilę tak było. Podobnie jak wszyscy inni, mogę paść ofiarą podstępów Złego. Ale odnalazłem w sobie
siłę, by im się oprzeć, a ta chwila słabości uczyniła ostateczny i triumf jeszcze słodszym. Teraz już rozumiesz, jak Pan
powoduje nami wedle swej woli? Uczestniczymy w Jego dziele, nawet gdy nam się wydaje, żeśmy się odwrócili do Niego
plecami.
Nassef patrzył na nagie wzgórza. Wreszcie odrzekł:
– Niełatwo zaakceptować porażkę, opierając się tylko na wierze, że któregoś dnia zrodzi ona większe zwycięstwo. Mój
– przyjacielu, mój proroku, dzisiaj podpisali na siebie wyrok śmierci.
– Nie jestem żadnym prorokiem, Nassefie. Jestem tylko Adeptem Drogi Pana. I nie chcę żadnych śmierci, których
można uniknąć. Nawet król Aboud i Najwyżsi Kapłani mogą któregoś dnia ujrzeć ścieżkę prawości.
– Oczywiście. To była jedynie metafora – chciałem rzec, iż przez swe działania pogrążyli własną sprawę.
– Często tak bywa w przypadku służalców Złego. Im bardziej wytrwale się starają, tym więcej wnoszą do dzieła Pana.
Co z pościgiem? Jesteś naprawdę pewien, że damy radę uciec?
– Posłałem Karima z powrotem do Al Rhemish. Jeśli nasi ludzie spełnią moją prośbę, jeśli będą dalej podsycać
zamieszki i wyślą pięciuset wojowników, uda się. Nikt nie będzie w stanie nas powstrzymać. Wszyscy lordowie przybyli dziś
do Al Rhemish, aby oglądać nasze poniżenie. Zamieszki całkowicie zaprzątną ich uwagę, zanim nie upłynie Mashad, będziemy
więc mieli tydzień przewagi.
– Żałuję tylko, że nie mogliśmy ochrzcić dziecka.
– Rzeczywiście szkoda. Wrócimy tu jednak, panie, podczas któregoś kolejnego Mashad. Obiecuję, że zadbam, aby tak
się stało.
Choć raz w słowach Nassefa brzmiała całkowita szczerość, absolutne przekonanie.
Pustynne boczne drogi były długie, samotne i ciągnęły się w nieskończoność, zwłaszcza dla człowieka odseparowanego
od innych ludzi. El Murid nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, z kim mógłby śnić własne sny; jedna tylko Meryem mu
pozostała. Niezwyciężonych napawał zbyt wielką grozą, za bardzo go czcili. Nassef i garstka jego zwolenników pogrążyła się
bez reszty w układaniu planów przyszłych walk. Jeźdźcy, którzy dogonili ich wreszcie, dziesiątkami, dwudziestkami
przybywając z Al Rhemish, byli obcy. Wierni przyjaciele, których nawrócił jako pierwszych, oraz pozostali, którzy wyszli za
nim z El Aquila, znaleźli świętość w śmierci. Wojna, jaką Nassef prowadził w jego imieniu, zbierała swoje żniwo.
Adept jechał obok białego wielbłąda, trzymając swoje dziecko na kolanach.
– Ona jest taką spokojną, drobną istotką – zachwycał się. – Istny cud. Pan okazał się dla nas łaskawy, Meryem. –
Skrzywił się.
– Twoja kostka?
– Tak.
– Lepiej oddaj małą, niech ją wezmą z powrotem.
– Nie. Takie chwile już są zbyt rzadkie, a z pewnością staną się jeszcze rzadsze. – Dłuższą chwilę siedział w milczeniu,
pogrążony we własnych myślach, a potem zapytał: – Ile jeszcze czasu minie, zanim będę mógł odesłać ich wszystkich?
– Co masz na myśli?
– Ile czasu minie, zanim wypełnię swe powołanie? Kiedy będę mógł osiąść gdzieś i wieść normalne życie, tylko z tobą
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
22 / 89
i z nią? Od trzech lat już wędrujemy tymi bezdrożami, a wydaje się, jakby to było trzydzieści.
– Nigdy, mój kochany. Nigdy. Jako twej żonie z trudem przychodzą mi te słowa. Ale od kiedy przemówił do ciebie
anioł, na zawsze stałeś się El Muridem. Tak długo, jak długo z woli Pana będziesz pozostawał wśród żywych, będziesz musiał
być Adeptem.
– Wiem. Wiem. To po prostu śmiertelnik, który we mnie mieszka, pragnie czegoś, czego mieć nie mogę.
Przez czas jakiś jechali w milczeniu. Potem El Murid powiedział:
– Meryem, czuję się samotny. Nie mam nikogo prócz ciebie.
– Masz za sobą połowę pustyni. Kto dostarcza nam z osad żywność i wodę? Kto niesie Prawdę na prowincje, których
nigdy na oczy nawet nie widzieliśmy?
– Chodzi mi o przyjaciela. Prostego, zwykłego, osobistego przyjaciela. Kogoś, kto traktowałby mnie nie do końca
poważnie, jak traktowano mnie w czasach, gdy byłem dzieckiem. Kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Z kim mógłbym
dzielić lęki i nadzieje człowieka, nie zaś kogoś, kto ugiął kolana przed marzeniami El Murida. Z pewnością podzielasz me
uczucia, odkąd Fata umarła.
– Tak. Los kobiety El Murida również oznacza samotność. – Po chwili zaś dodała: – Ale ty masz przecież Nassefa.
– Nassef jest twoim bratem. Nie chcę w twej obecności wyrażać się o nim źle. Naprawdę go kocham, jakby był moim
rodzonym bratem, wybaczam mu jak bratu. Ale nigdy nie zostaniemy prawdziwymi przyjaciółmi, Meryem. Będziemy tylko
sojusznikami.
Meryem nie zaprotestowała. Wiedziała, że mówi prawdę. Nassef też nie miał nikogo, przed kim mógłby się otworzyć.
A żadna przyjaźń nie rozkwitnie między jej mężem i bratem, póki nie będą do końca mogli być siebie pewni.
* * *
To była długa, wyczerpująca podróż. Pod koniec Nassef zaczął narzucać ostre tempo. Wszyscy byli wykończeni, prócz
samego Nassefa, najwyraźniej niewrażliwego na skutki zmęczenia.
– I oto ona – wyszeptał zdjęty zachwytem El Murid. Na moment zupełnie zapomniał o bólu w kostce. – Sebil el Selib.
Poświata księżyca w trzeciej kwadrze spływała na położoną wśród gór łąkę, która zajmowała drugie miejsce w sercach
synów Hammad al Nakir, zaraz po Al Rhemish. Dawno temu, zdaniem ich imperialnych przodków, ustępowała wyłącznie
samemu Ilkazarowi. Nad łąką górowała stara forteca, w jej murach schronienie znalazła świątynia i klasztory. Nigdzie nie
paliło się ani jedno światło. Nazwa łąki, Sebil el Selib, oznaczała Drogę Krzyżową. Nadana jej została dla upamiętnienia
zdarzenia, na cześć którego wzniesiono również świątynię. To właśnie na tej łące, pierwszego dnia pierwszego roku według
kalendarza powszechnego, zrodziło się Imperium. Zaś pierwszy imperator zadbał o bezpieczeństwo swej władzy, krzyżując tu
tysiąc swych przeciwników. Droga z nazwy była szlakiem wijącym się przez przełęcz, po którym skazani szlachcice musieli
nieść narzędzia swej kaźni. Wychodzący z łąki trakt szerokimi zakosami łączył dawne Prowincje Wewnętrzne z miastami
leżącymi na wybrzeżu morza Kotsum. Zrujnowana forteca, pochodząca jeszcze z wczesnej epoki imperialnej, strzegła
pierwotnie przełęczy, nie zaś świątyni i klasztorów, nad którymi majaczyła teraz niczym cień.
– Tutaj na świat przyszedł ojciec naszych snów – zwrócił się El Murid do Nassefa. – Tutaj zrodziło się Pierwsze
Imperium. Niech i nasze zachłyśnie się pierwszym oddechem na tym samym posłaniu.
Nassef nie odrzekł ani słowa. Patrzył z mieszaniną lęku i pona legendarne miejsce. Wydawało się zbyt zwyczajne, zbyt
proste, aby być tak ważne. Al Rhemish zresztą wzbudziło nim identyczne uczucia; zdumiewało go, jakim sposobem zwykłe
miejsca mogą z czasem zdobyć tak wielką władzę nad ludzką wyobraźnią.
– Nassefie.
– Tak?
– Jesteśmy gotowi?
– Tak. Najpierw Karim poprowadzi na dół Niezwyciężonych. Wespną się na mury i otworzą pozostałym bramy. Mniej
liczne siły wyślę, by zdobyły świątynię i klasztor.
– Nassefie.
– Słucham cię.
– Żaden ze mnie wojownik, żaden generał. Jestem tylko narzędziem w rękach Pana. Ale chciałbym wprowadzić drobną
poprawkę do twoich planów. Chciałbym, żebyś zamknął drogę na wybrzeże i zostawił oddział rezerwowy pod moim
dowództwem. Muszę mieć pewność, że nikomu nie uda się uciec.
Nassefowi wydawało się, że źle zrozumiał. El Murid zawsze męczył go nieustannymi napomnieniami, by oszczędzać
wrogów i im przebaczać.
– Myślałem o tym przez całą drogę. Nie ma żadnych przyjaciół Pana w tym miejscu, są tylko żołnierze króla i akolici
fałszywej wiary. A nadto wszystkim tym, którzy ulegają powabom Złego, należy wysłać jasną, jednoznaczną wiadomość.
Ostatniej nocy modliłem się o wskazówkę i wtedy naszła mnie myśl, że Drugie Imperium również narodzić się musi w krwi
swych wrogów, na tym samym miejscu, które było świadkiem powstania Pierwszego Imperium.
Nassef był zaskoczony, ale bynajmniej nie niezadowolony.
– Jak powiadasz, tak się też i stanie.
– Zarżnij ich wszystkich, Nassefie. Nawet dzieci, które jeszcze nie potrafią chodzić. Niech żaden człowiek, od dziś po
wieki wieków, nie sądzi, że uda mu się ujść przed gniewem Pana.
– Jak powiadasz.
– Możesz zaczynać. – Zanim jednak Nassef zrobił choćby dziesięć kroków, El Murid zawołał go ponownie: – Nassefie!
– Tak?
– W tej chwili, nim zaczął się zbrojny bój, mianuję cię dowódcą mych wojsk. Nadaję ci imię Bicz Boży. Godnie noś
swój tytuł.
– Tak się stanie. Nie obawiaj się.
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
23 / 89
Atak przeprowadzony został z szybkością i precyzją, które znamionowały wcześniej wszystkie napaści Nassefa na
karawany. Wielu żołnierzy garnizonu fortecy umarło na swych posłaniach.
El Murid zatrzymał swego konia na wzniesieniu i czekał na uciekinierów albo na wieści. W jego sercu drzemało czarne
ziarno strachu. Jeśli tu mu się nie uda, jeśli obrońcy fortecy odeprą atak, może to oznaczać ostateczny kres jego misji. Na
ludziach pustyni nic nie wywierało takiego wrażenia jak śmiałość zwycięstwa. I nic nie zrażało ich bardziej niźli porażka.
Nie było żadnych uciekinierów, nie dotarły też doń żadne wieści, aż wreszcie, gdy świt już zaczynał barwić niebo nad
górami przed jego oczami, przyjechał człowiek Nassefa, Karim.
– Mój Adepcie – powiedział – dowódca twych wojsk wysłał mnie, abym ci doniósł, że forteca, świątynia i wszystkie
klasztory są w naszych rękach. Wrogowie nasi, którzy ocaleli, zostali zebrani na łące. Błaga cię, abyś przyjął ich jako dar
miłości.
– Dziękuję, Karim. Powiedz mu, że już jadę.
Nassef czekał na pagórku górującym ponad tłumem jeńców. Było ich przynajmniej dwa tysiące, wielu z fortecy,
większość jednak z klasztorów, niewinni pielgrzymi, którzy przybyli tu na obchody Disharhun i którzy nie zdążyli jeszcze
wyruszyć w drogę powrotną do domów.
Garnizon, którym obsadzono fortecę, należał do silniejszych. Najbliższa możliwa do pokonania przełęcz przez Jebal al
Alf Dhulquarneni znajdowała się w odległości setek mil na pomoc. Ukryci nie pozwalali ich przekraczać nigdzie indziej.
Liczebność garnizonu była tak duża, ponieważ myto stanowiło ważną część budżetu Korony. Obrońcy warowni spędzali w niej
całe swoje życie. Genealogia niektórych rodzin żołnierzy garnizonu sięgała korzeniami jeszcze czasów imperialnych. Kobiety
i dzieci żyły w zamku razem z mężczyznami.
El Murid spojrzał w dół na jeńców. Oni popatrzyli na niego, unosząc w górę głowy. Niewielu go rozpoznało, póki
Meryem – bez zasłony – nie podjechała na białym wielbłądzie, zatrzymując się u jego boku. Zaczęli szemrać w podnieceniu.
Pewien oficer garnizonu wykrzyknął pojednawcze słowa, dopraszając się parolu dla swoich żołnierzy. El Murid spojrzał na
niego. Szukał miłosierdzia w swym sercu. Nie znalazł go. Dał Nassefowi znak, by ten zaczynał.
Jeźdźcy zaczęli krążyć wokół jeńców, tnąc szablami. Ci wrzeszczeli i próbowali uciekać, nie było jednak dokąd – mogli
tylko wspinać się na siebie wzajem. Niektórym udawało się przerwać krąg śmierci, ale tylko po to, by paść od ciosów pikiet
czekających na zewnątrz. Kilku wojowników rzuciło się na konnych, by przynajmniej znaleźć bardziej honorowy koniec.
I zdarzyło się tak, że człowiek imieniem Beloul umknął powszechnej rzezi. Był jednym z młodszych oficerów
garnizonu, mniej więcej w wieku Nassefa. Pochodził z rodziny, która datowała swe początki głęboko na czasy imperialne.
Walcząc niczym demon, Beloul zdobył zarówno konia, jak i broń, a potem wyciął sobie drogę przez pikiety. Udał, że szarżuje
w stronę El Murida. Kiedy Niezwyciężeni rzucili się, by bronić swego proroka, pogalopował przez przełęcz na pustynię. Nassef
posłał za nim czterech ludzi. Żaden nie powrócił. Beloul zaniósł wieści do el Aswad. Z zamku waliego natychmiast wyruszyli
gońcy.
– Czy to naprawdę konieczne? – zapytała Meryem, kiedy połowa jeńców już nie żyła.
– Tak mi się wydaje. Sądzę, że dla moich wrogów... wrogów Pana, będzie to dobra nauczka.
Wszystko zdawało się trwać znacznie dłużej, niźli z początku oczekiwał, a ostatecznie okazało się, że jest to więcej, niż
może znieść jego żołądek. Zawrócił i odjechał akurat w chwili, gdy Niezwyciężeni zsiadali z koni, by odciągnąć ciała matek
i wydobyć spod nich dzieci, żywe dlatego, że tamte do ostatniej chwili je osłaniały.
– Zobaczmy, jak wygląda świątynia – powiedział. – Chcę ujrzeć mój tron.
Gdy klęczał, modląc się przed Malachitowym Tronem, pojawił się Nassef, by zdać raport.
Starożytni rzemieślnicy wyrzeźbili siedzisko z głazu, na którym zasiadł pierwszy imperator, przyglądając się
ukrzyżowaniu swych wrogów. Był to drugi najpotężniejszy symbol władzy Hammad al Nakir. Tylko Pawi Tron, wydobyty spod
ruin Ukazani i przetransportowany do Al Rhemish, więcej znaczył w oczach ludzi.
Nassef czekał cierpliwie. Kiedy El Murid skończył modlitwy, dowódca jego wojsk rzekł:
– Dokonało się. Zarządziłem odpoczynek. Za kilka godzin zaczną grzebać ciała. Wieczorem wyślę zwiadowców na
pustynię.
El Murid zmarszczył brwi.
– Dlaczego?
– Znajdujemy się na terenach waliego z el Aswad. Powiadają, że jest to człowiek zdecydowany i bystry. Zaatakuje nas,
gdy tylko usłyszy, co się stało.
– Znasz go?
– Z widzenia, podobnie jak ty. To jego syn napadł na ciebie w Al Rhemish. Yousif był tym, który zaaranżował nasz
proces.
– Pamiętam go. Szczupły człowiek o okrutnej twarzy, oczy czarne jak węgle i twarde niby diamenty. Prawdziwy
orędownik Złego.
– Mój lordzie Adepcie, czy zdajesz sobie sprawę, co udało nam się dzisiaj osiągnąć? – nagły lęk wkradł się w słowa
Nassefa.
– Zdobyliśmy Malachitowy Tron.
– Więcej. Znacznie, znacznie więcej. Dzisiaj staliśmy się jedną z głównych sił na Hammad al Nakir. Póki trzymamy
Sebil el Selib, stanowimy czynnik, z którym muszą się liczyć, podejmując każdą decyzję w Al Rhemish. Póki przełęcz
pozostaje w naszych rękach, praktycznie rzecz biorąc, panujemy nad komunikacją prowincji pustynnych z wybrzeżem morza
Kotsum. Odcięliśmy Abouda od wszelkiej siły i bogactwa, jakich będzie potrzebował w swych usiłowaniach przeciwstawienia
się woli Pana.
Nassef miał rację. Wybrzeże stanowiło jedyny obszar rdzennych ziem Imperium, który nie ucierpiał znacznie podczas
Upadku. Nie zmienił się w pustynię. W czasach nowożytnych jego miasta były, praktycznie rzecz biorąc, jednostkami
autonomicznymi, chociaż i język, i dziedzictwo kulturowe dzieliły z Hammad al Nakir. Formalnie uznawały zwierzchnictwo
króla Abouda oraz rodziny Quesani i płaciły daninę lenną, głównie jednak po to, by zapewnić sobie spokój ze strony dzikich
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
24 / 89
kuzynów z pustyni. Politycznie niewiele mogły zyskać, przeciwstawiając się El Muridowi, natomiast udzielając mu poparcia,
wiele by straciły. Jeśli opowiedzą się za nim, a on przegra, narażą się na nienawiść rządzącego rodu Quesani. Jeśli jednak poprą
go, a on zwycięży, wówczas z pewnością roztrwonią swe bogactwa i siły ludzkie w świętej wojnie przeciwko krajom
niewiernych sąsiadującym z Hammad al Nakir. Należało więc liczyć na to, że przynajmniej przez jakiś czas znajdą się poza
bilansem władzy. Decyzja Nassefa, by jako pierwszą twierdzę wziąć Sebil al Selib, okazała się najlepszą z możliwych. Jeśli
nawet odłożyć na bok kwestie geopolityczne i ekonomiczne, zwycięstwo musiało wywrzeć poważny efekt psychologiczny.
Tysiące będą garnąć się do El Murida. Kolejne tysiące ochłoną w swych uczuciach do sprawy rojalistycznej.
– Mam jedno pytanie, Nassef. Czy uda nam się utrzymać to, co zdobyliśmy?
– Ci ludzie gotowi są umrzeć za ciebie.
– Wiem. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Na zewnątrz masz całe pole zaścielone ciałami ludzi, którzy umarli
za Abouda. Nie utrzymali przełęczy.
– Nie wezmą nas z zaskoczenia.
Nassef tylko w połowie miał rację. Wali z el Aswad zareagował szybciej niż oczekiwali. Zwiadowcy ledwie zdążyli
wyruszyć, kiedy jeden już powrócił na spienionym koniu, by donieść, że ściga go co najmniej kilka setek ludzi. Nadjeżdżali
w dół z północnego zachodu. Nassef spodziewał się ataku od strony el Aswad, tak więc rozmieścił swe posterunki
i harcowników od południowego zachodu. Ale Yousif dowiedział się o Sebil el Selib, wracając do domu z Al Rhemish.
Postanowił natychmiast przypuścić kontratak, polegając wyłącznie na siłach swej eskorty. Szybki cios, podstępne uderzenie,
zwarcie i ucieczka stanowiły tradycyjną pustynną taktykę wojskową, głęboko zakorzenioną w świadomości ludzi po długich
wiekach plemiennych waśni.
Yousif przybył na długo przedtem, zanim można było odwołać posterunki, a tym samym pozbawił Nassefa jednej
czwartej części jego sił. Walki rozgorzały już na przełęczy, potem przeniosły się na łąkę. Wojownicy Yousifa byli to dobrze
wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze regularnych jednostek, którzy spędzili całe życie na ćwiczeniach i manewrach. Wali
był mistrzem taktyki lekkiej kawalerii. Wkrótce liczniejsze siły Nassefa zostały wyparte za mury fortecy i do klasztorów. El
Murid i jego Niezwyciężeni zostali odcięci w świątyni, broniąc Malachitowego Tronu. Gdy tylko Yousif zorientował się
w miejscu pobytu Adepta, całą siłę swego ataku rzucił przeciwko świątyni. Chciał odciąć łeb wężowi.
Stojąc naprzeciwko waliego, ponad dwudziestoma stopami zakrwawionej posadzki, El Murid krzyczał:
– Prędzej umrzemy, niż cofniemy się choćby o cal, sługusie Piekieł. Choćby nawet pan twój przysłał wszystkie diabły ze
swej ognistej czeluści... Tak, choćby rzucił przeciw nam wszystkie legiony przeklętych, nie ulękniemy się. Pan jest z nami. Do
nas należy wiara i prawość, pewność tych, którzy są zbawieni.
Wielki, umięśniony mężczyzna powiedział do waliego:
– Niech mnie cholera. Yousif, on naprawdę wierzy w ten bełkot.
– Oczywiście, że wierzy, Fuad. Wiara w samego siebie jest tym, co czyni szaleńca niebezpiecznym.
El Murida ogarnęła konsternacja. Czyżby wątpili w jego szczerość? Prawda była samą Prawdą. Mogą ją przyjąć lub
odrzucić, ale nie mogą nazywać jej kłamstwem.
– Zarżnąć ich – nakazał Niezwyciężonym, chociaż ci znacznie ustępowali przeciwnikom liczebnie. Pan ich wesprze.
Jego fanatycy zaatakowali niczym stado oszalałych z głodu wilków. Wojownicy Yousifa padali jak kłosy pszenicy pod
cięciami kos. Sam wali osunął się na kolana, krwawiąc od poważnej rany. Szeregi jego oddziału zachwiały się. Fuad podrywał
ich do walki bojowymi okrzykami. Ostrze jego szabli migotało niczym lśnienie fatamorgany, tak szybko ciął i zadawał
pchnięcia. Niezwyciężeni walczyli, jak im El Murid nakazał – nie oddali choćby cala z zajętego terenu. Nie cofali się, jednak
umierali.
Ostrożnie, wciąż wierząc w to, że Pan go wesprze, El Murid zszedł z Malachitowego Tronu. Podjął z posadzki
porzuconą klingę. Teraz to Niezwyciężeni padali niczym łany zboża w czasie żniw. El Murid zaczął już wątpić... Nie wolno
mu! Jeśli pisana mu męczeńska śmierć na tym miejscu, taka widocznie była wola Pana. Żałował tylko, że będzie musiał
opuścić ten padół, nie zobaczywszy już Meryem i córki. Zostały uwięzione w fortecy razem z Nassefem...
Jednak Nassef nie był już uwięziony. Atak Yousifa na świątynię dał mu czas na przeformowanie szyków. Ruszył do
ataku i jego wycieczka rozbiła siły Yousifa na łące. On i Karim wraz z garstką najlepszych wojowników wpadli do świątyni.
Front walki zmienił kierunek.
– Bóg jest miłosierny! – zagrzmiał El Murid, ośmielając się skrzyżować ostrze z jakimś wojownikiem. Tamten
z łatwością wybił mu broń z ręki. Ale Nassef znalazł się przy nim w jednej chwili i zablokował atak. Fuad odciągnął tamtego na
bok i stanął twarzą w twarz z Nassefem.
– Zobaczymy, jaki kolor mają twoje flaki, bandyto.
Nassef zaatakował. Na jego twarzy zastygł nieznaczny, okrutny, pełen ufności w zwycięstwo uśmiech. Ich ostrza
tańczyły w śmiertelnym morisco. Żadnemu nie udawało się przedrzeć przez zasłonę. Jeden i drugi wyraźnie zdumiony był
zręcznością przeciwnika.
– Fuad. Fuad – szepnął urywanym głosem Yousif, którego musieli podtrzymywać dwaj żołnierze. – Odpuść.
Fuad dał krok do tyłu. Otarł pot z twarzy.
– Pozwól mi z nim skończyć.
– Musimy iść. Póki jeszcze mamy siły, aby zabrać ze sobą rannych.
– Yousif...
– Już, Fuad. Pobili nas. Zostając tu, możemy tylko umrzeć. A to nie ma sensu. Chodź.
– Do następnego razu, bandyto – warknął Fuad. – Dostrzegłem usterkę twej techniki. – Splunął Nassefowi w twarz.
Ludzie pustyni potrafią zachowywać się doprawdy afektowanie, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy nienawiści i wojny.
– Nie pożyjesz dostatecznie długo, by z tego skorzystać, synu szakala. – Kiedy intensywność gniewu Nassefa
przekraczała określoną granicę, ogarniał go dziwny, lodowaty spokój. Teraz tak właśnie było. Wyraźnie chcąc, aby usłyszeli go
wszyscy obecni w sali, rzekł: – Karim, wyślij asasyna do el Aswad. Niech ten stos wielbłądziego gówna stanie się jego celem.
Ty, sługo piekła, Fuadzie, pomyśl o tym. Zastanawiaj się, kiedy on... lub ona... uderzy. – Uśmiechnął się nieznacznym,
Glen Cook - Ogień w jego dłoniach
25 / 89
Glen Cook Ogień w jego dłoniach Przełożył Jan Karłowski Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą. Rozdział pierwszy Narodziny mesjasza Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku krokami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej karawany składała się z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi. Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu podejmą przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli. Obserwowało ich dziewięć par oczu. Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf Dhulquarneni i relikty epoki imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Zapłatą za towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza. Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną trasą. Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą. Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień najgorętszego lata, jakie pamiętano. Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu. Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale. Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje. Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak palące, a oazy tak suche. W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować karawany z solą. Starożytne prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których usprawiedliwiał fakt, że kradli w imię króla. Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym palenisku. Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał. Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych i wadziły się o smaczniejsze kąski. Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w bardzo kiepskim stanie. Przy każdym ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko uporczywie brnął w stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów. Co chwila tracił przytomność. Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa. Ból łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z jego ust wydobył się żałosny pisk. – Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to. W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwykle starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz. Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu. Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu i przeznaczeniu, jakie staje przed synami Hammad al Nakir. Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami, w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy. Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie. * * * Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 1 / 89
Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o własnej korzyści. A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą kobiety. Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena. Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty. Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze Imperium wierni i zaprawieni w bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe narody. Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą, kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie królów – obróceni w drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w maleńkich krwawych waśniach o błotniste dziury nazywane oazami. Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona zaczęły wznosić niewielkie osady i odnawiać stare świątynie. Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia zlituje się i przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z życiem. Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci. * * * Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku. Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów. Narastał chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w błędnym kręgu wzajemnych napaści i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, całkowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wydmach. Niezadowolenie czaiło się w każdym cieniu. Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru. A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem i uświęceniem. Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego. Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał zamiaru nic w tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem. Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los, jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu prowadzić. Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę. El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib. Masyw Świątyni i klasztoru, w którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor stanowił miejsce, w którym u schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni. Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec. Al Assad pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze słuchem niźli spojrzeniem pokrytych kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur. Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu. Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” – nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł. Bardziej z tego, co wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zobaczył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni. Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę. – Dziecko – wymruczał. – I to nie z El Aquila. Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły, wysysając nie tylko ciało, lecz i ducha. – Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha. Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie, które jednak zadziwiająco układało się w słowa: – Wędrowałem z Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. – Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al Assad nie potrafił podnieść go znowu. Starzec pokonał całą długą i bolesną drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów, aby Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 2 / 89
zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia, przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu potrzebującego pomocy dziecka. Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już niedługo Śmierć weźmie go w swe ramiona. Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej udręki, jaki znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek. Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na jego barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapłanów. Śmierć usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w przyszłości bogatsze żniwa. Opat z początku mu nie uwierzył i nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku. – To sztuczka el Habib. W tej chwili z pewnością kradną nam wodę – stwierdził. Ale al Assad przekonał go, co bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. – Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia. – „Mieliście chleb i nie nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A więc powiadam wam...” – Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. – Opat pokręcił głową. Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej po al Assada odczuwał delikatne dreszcze radosnego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością stawał się już naprawdę zbyt uciążliwy. – Zobacz. Już go niosą. Bracia opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie potrafił ukryć odrazy. – To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. – I z tymi słowami zdjęła go groza. – Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak el Habib znaleźli karawanę! – protestował jeden z braci. – Nikt nie byłby w stanie tak długo przeżyć na pustyni. – Mówił, że opiekował się nim anioł – powiedział al Assad. – Mówił, że widział mury Raju. Opat spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. – Stary ma rację – oznajmił jeden z braci. – Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś mamrotał. O tym, że widział złote sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł pokazał mu szeroki świat, a także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł Wybranych na powrót do Prawdy. Cień przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa. – Może rzeczywiście widział anioła – zasugerował któryś z mnichów. – Nie bądź głupi – zdenerwował się opat. – On żyje – przypomniał mu al Assad. – Chociaż nie miał najmniejszych szans, by przeżyć. – Był z bandytami. – Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady. – A więc z kimś innym. – Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie? – Oczywiście, że wierzę – pośpiesznie odparł opat. – Po prostu nie sądzę, że objawiają się synom kupców solnych. Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapomni o wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. – Opat rozejrzał się dookoła. I nie był zadowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się wokół chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał pragnienie wiary. – Achmed, zawołaj do mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś chłopca. Ty pójdziesz do wioski. – Ale dlaczego? Opatowi przyszło do głowy formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposobem wyjścia z kłopotów, których chłopak już zdążył przysporzyć. – Nie możemy się tutaj nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy mogli go wyświęcić, musi poczuć się lepiej. Al Assad popatrzył złym okiem na swego przełożonego. Potem, przepełniony gniewem, który tłumił jego ból i znużenie, wyruszył do wioski El Aquila. Ataman plemienia el Habib był nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł, niźli wcześniej opat. – A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To nie moja sprawa. – Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą – pouczył go al Assad. – Na ten temat właśnie opat chciałby z tobą osobiście porozmawiać. Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej replikę na identyczne zastrzeżenie. Potem zacytował jakieś pismo. Mustaf odpowiedział fragmentem, do którego wcześniej odwołał się al Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy. – Nie jest wyświęcony. – Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola. – Nie możemy tego zrobić, póki nie odzyska pełni władz umysłowych. – Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze mniej. Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni, odkąd Mustaf zwrócił się do opata z prośbą o pozwolenie na zaczerpnięcie wody ze źródła Świątyni. Opat odmówił. Al Assad natomiast wcześniej chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie był więc w szczególnie odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia. Opat natomiast znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się zlekceważyć jej na oczach swych braci, zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony, bynajmniej nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich szaleństw w miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego owieczek. – Mój drogi przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskutowaliśmy ostatnio. Być może zbyt pochopnie podjąłem decyzję. Na obliczu Mustafa pojawił się drapieżny uśmiech. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 3 / 89
– Może. – Dwadzieścia beczek wody? – zaproponował opat. Mustaf ruszył w kierunku drzwi. Al Assad ze smutkiem pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy chłopak leży umierający. Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej celi. Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani. * * * Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele czasu. Ostatnie w miarę jasne wspomnienia dotyczyły wędrówki u boku ojca, kiedy to karawana pokonywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki... cios... ból... pamięć szaleństwa. Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz? Dlaczego nie umarł? Anioł... Przypomniał sobie anioła. Powracały urywki wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wybranych. Adeptem. Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko dysząc, przez kilka minut, zanim odnalazł w sobie dość siły, by podczołgać się do klapy namiotu. El Habib zamknęli go w namiocie. Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wypowiadane w malignie słowa przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć krew i ból za zasłoną tak szaleńczych rojeń. Micah uniósł klapę. Promienie popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramieniem, krzyknął. Ten diabelski glob znowu próbował go zamordować. – Ty idioto! – usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do namiotu. – Chcesz oślepnąć? Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się nieco bardziej delikatny. Po widoki powoli gasły przed oczyma. Okazało się, że ma przed sobą dziewczynę. Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła zasłony. Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej ojciec go zabije... – Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. – Młodzieniec, może szesnastoletni, wślizgnął się do namiotu. Micah próbował schować się w kącie. Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim charakterze się tu znalazł. Spoczęła na nim dłoń Pana. Stał się Adeptem. Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości. – Nasz podrzutek napatrzył się na słońce. – Dziewczyna lekko musnęła ramię Micaha. Drgnął i odsunął się. – Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w stanie sobie z nimi poradzić – skarcił ją młodzieniec, następnie zaś zwrócił się do Micaha: – Jest ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją. Nawet morderstwo pewnie by się jej upiekło. Meryem, mogę cię prosić? Zasłona! – Gdzie ja jestem? – zapytał Micah. – W El Aquila – odparł młodzieniec. – W namiocie obok domu Mustafa abd-Racima ibn Farida el Habiba. Znaleźli cię kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przekazali cię mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. – Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. – Mamy się tobą opiekować. W jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu. – Dla nich stanowiłeś zbyt wielki kłopot – dodała dziewczyna. – Dlatego właśnie przekazali cię ojcu – zakończyła z goryczą. – Co? – Nasza oaza wysycha. Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas do swego prawa wody. Święte ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią pragnienie. Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego targu pana ojca. – Naprawdę widziałeś anioła? – zapytała Meryem. – Tak. Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do mnie w godzinie mej rozpaczy i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz Prawdę. I złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy, która uwolni ich od więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami będą mogli zanieść Słowo niewiernym. Nassef rzucił pełne sarkazmu spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je natychmiast. – Ty również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz rozkwit Królestwa Pokoju. Albowiem Pan przywrócił mnie do życia z misją stworzenia jego Królestwa na ziemi. W czasach, które miały dopiero nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe spory nad sensem tych uwag El Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na myśli tylko odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu? Sam nigdy nie wyjaśni, o co mu wówczas chodziło. Nassef przymknął powieki. Był cztery lata starszy od tego naiwnego chłopca; te lata stanowiły nieprzekraczalną przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle dobrze wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem. – Uchyl odrobinę klapę namiotu, Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami słońca, aby wreszcie mógł swobodnie popatrzeć na świat. Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała: – Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach nic treściwego. – Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie da sobie jeszcze z tym rady. – Nassef widział już wcześniej ofiary pustyni. – Pomóż mi przynieść jedzenie. – W porządku. Odpoczywaj spokojnie, znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w sobie apetyt. – Wyszedł z namiotu w ślad za siostrą. Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp. Ściszając głos, zapytała: Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 4 / 89
– On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż? – W anioła? Jest szalony. – Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia. Ponieważ chcę uwierzyć. To, co on mówi... Wydaje mi się, że wielu ludzi chętnie go wysłucha... Myślę, że opat odesłał go do nas, ponieważ sam bał się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go trzymać w domu. – Meryem... – A jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co wtedy? Nassef przystanął, zamyślony. – To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić, nieprawdaż? – Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie. El Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym chłopcem, Micahem al Rhami, leżał, patrząc w płachtę namiotu ponad głową. Pozwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu oczy. Czuł, jak narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć kazać. Stłumił go w sobie. Wiedział, że zanim podejmie przeznaczone mu zadanie, musi całkowicie odzyskać siły. Ale targała nim taka niecierpliwość! W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne nawyki Wybranych. Jego misją było natchnienie ich Prawdą najszybciej jak to możliwe. Każde życie, które teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało kolejną duszę straconą na rzecz Złego. Zacznie od El Aquila i Al Ghabha. Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by nieśli światło swym sąsiadom. On sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek leżących przy trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób na to, by dostarczyć im sól... – Już jesteśmy – obwieściła Meryem. W jej głosie pobrzmiewały dźwięczne tony, które Micah uznał za rzecz osobliwą u dziewczyny tak młodej. – Znowu zupa, ale tym razem przyniosłam ci trochę chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć. Usiądź. Odtąd będziesz już sam się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani zbyt dużo naraz. – Jesteś bardzo miła, Meryem. – Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym bachorem. – Pan kocha cię nawet taką. – Między kolejnymi kęsami zaczął mówić, cicho, przekonująco. Meryem słuchała, zdjęta nagłym uniesieniem. * * * Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających oazę el Habib. Niewiele oprócz błota pozostało z tego ongiś niezawodnego źródła wody, a nawet i błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił więc oazę tematem przypowieści o wysychających wodach wiary w Pana. Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami, pokazywał im, jak należy myśleć, uczył wiary. Byli wśród nich mężczyźni liczący sobie po czterykroć tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i jasność myśli. Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego rozumowania pułapki subtelnych kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał ich argumenty niby barbarzyńska horda niszcząca słabo bronione miasto. Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam podejrzewał. Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby zaczęli sami rozmawiać między sobą o tym, co powiedział, mimowolnie tworząc odpowiedni klimat dla przyszłych kazań, które dopiero przysporzą mu wiernych. Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W jego słowach wyczuli bowiem pierwsze iskry płomienia zdolnego pochłonąć synów Hammad al Nakir. Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa. – Co stało się z karawaną mojego ojca? – zapytał wodza. Mustaf żachnął się, ponieważ przemówił doń jak do równego sobie, nie tak, jak przystało dziecku zwracającemu się do dorosłego. – Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To doprawdy smutna godzina w dziejach Hammad al Nakir. Że też musiałem dożyć dnia, kiedy ludzie napadają na solne karawany! W sposobie, w jaki przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zrobiły się rozbiegane. – Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że ścigali bandytów. – To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju niewiernych z zachodu. Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah pomyślał, że chyba wie dlaczego. Ataman był zasadniczo człowiekiem honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili sprawiedliwości za życie rodziny al Rhami. Jednak w każdym z synów Hammad al Nakir tkwi coś z rozbójnika. – A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na imię Wielki Jamal. I inny, który obraca łeb, gdy zawołać na niego Kaktus. Czy może być kwestią czystego zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą imiona identyczne jak wielbłądy należące wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg okoliczności uznać należy, że mają identyczne piętna? Przez niemalże minutę Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko, jego oczy rozgorzały gniewem. W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony, musząc tłumaczyć się przed dzieckiem. – Spostrzegawczy jesteś, synu al Rhamiego – odrzekł wreszcie. – To są zwierzęta twojego ojca. Kiedy dotarły do nas wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlepsze konie i pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia tak odrażająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie twojego ojca nie należeli do el Habib, pochodzili przecież z Wybranych. Byli kupcami handlującymi solą. Chroniące ich prawa są starsze niż Imperium. – I był jeszcze łup do wzięcia. – I był jeszcze łup, chociaż twój ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego majątek ledwie starczył na opłacenie kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludzkich. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 5 / 89
Micah uśmiechnął się. Mustaf zdradził wreszcie strategię, jaką przejmie podczas targu. – Pomściliście moją rodzinę? – Mimo iż pościg zawiódł nas aż poza Sahel. Złapaliśmy ich tuż pod samymi palisadami pogańskich handlarzy. Tylko dwóm udało się dostać za bramy niewiernych. Postąpiliśmy jak szlachetni mężowie – nie spaliliśmy ich drewnianych murów, nie zarżnęliśmy mężczyzn i nie zniewoliliśmy kobiet. Paktowaliśmy natomiast z radą faktorów, którzy z dawien dawna znali twoją rodzinę. Przedstawiliśmy dowody. Wzięli sobie nasze słowa do serca i wydali bandytów na naszą łaskę. Nie okazaliśmy litości. Wiele dni minęło, zanim umarli, stając się odstraszającym przykładem dla innych, którzy zechcieliby złamać prawa starsze niźli pustynia. Może hieny wciąż jeszcze włóczą ich kości. – Za to należą ci się moje podziękowania, Mustaf. A co z moją ojcowizną? – Układaliśmy się z faktorami. Być może nas oszukali. Kim wszak dla nich jesteśmy, jak nie głupimi piaskowymi diabłami? A może jednak postąpili uczciwie. Mieliśmy wszak w dłoniach szable, wciąż jeszcze ociekające krwią tych, którzy zło nam wyrządzili. – Wątpię, by was oszukali, Mustaf. Oni nie zachowują się w ten sposób. A ponadto, jak rzekłeś, musieli być przerażeni. – Została skromna suma w złocie i srebrze. Wielbłądy ich nie interesowały. – Jakie były wasze straty? – Jeden człowiek. A mój syn, Nassef, odniósł ranę. Co za chłopak! Musiałbyś go widzieć! Walczył niczym lew! Mej dumy nic nie prześcignie. Że też takiego syna zrodziły moje lędźwie! Prawdziwy lew pustyni, ten mój Nassef. Będzie z niego kiedyś wielki wojownik, jeśli oczywiście uda mu się przeżyć porywczą młodość. Własnymi rękoma zarzezał trzech spośród tamtych. – Oczy wodza aż jaśniały dumą. – A konie? Wspominałeś coś o koniach. – Trzy. Trzy nasze wierzchowce padły. Jechaliśmy szybko i ostro. I jeszcze posłaniec, którego wysłaliśmy do ludu twego ojca, aby dowiedzieli się o wszystkim i mogli wystąpić z roszczeniami. Jak dotąd nie powrócił. – Miał przed sobą długą podróż. Jeśli chodzi o majątek, wszystko należy do ciebie, Mustaf. Wszystko jest twoje. Ja proszę tylko o konia i niewielką sumę pieniędzy, z którą mógłbym zacząć posługę wiary. Mustaf był najwyraźniej zaskoczony. – Micah... – Odtąd nazywam się El Murid. Micah al Rhami już nie istnieje. Był chłopcem, który umarł na pustyni. Z ognistej kuźni powróciłem jako Adept. – Mówisz zupełnie poważnie, nieprawdaż? El Murid był zaskoczony, że w ogóle mogą istnieć jakieś wątpliwości. – W imię przyjaźni, jaka łączyła mnie z twoim ojcem, wysłuchaj mnie teraz. Porzuć tę drogę. Nic z niej nie będzie, tylko smutek i łzy. – Muszę, Mustaf. Sam Pan mi nakazał. – Powinienem cię powstrzymać. Nie zrobię tego. Może duch twojego ojca mi wybaczy. Wybiorę ci konia. – Białego konia, jeśli takowy się znajdzie. – Mam takiego. Następnego ranka El Murid znowu nauczał pod palmami. Mówił z pasją o ledwie hamowanym gniewie Boga, który powoli traci cierpliwość, jaką miał jeszcze dla uchylających się przed pełnieniem swych obowiązków Wybranych. Argument z pustej oazy trudny był do odrzucenia. Żar lata wszystkim dawał się we znaki. Kilku spośród jego młodszych słuchaczy pozostało później, by uczestniczyć w bardziej zaawansowanej sesji pytań i odpowiedzi. Trzy dni później za klapą namiotu El Murida rozległ się szept Nassefa. – Micah? Mogę wejść? – Wejdź. Nassef, mogę cię prosić? El Murid, tak? – Przepraszam. Oczywiście. – Młodzieniec rozsiadł się naprzeciwko niego. – Pokłóciłem się z ojcem. O ciebie. – Przykro mi to słyszeć. To niedobrze. – Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka, Meryem również. Pozostali rodzice wkrótce zrobią to samo. Powoli narasta w nich wściekłość – zbyt wiele ugruntowanych idei kwestionujesz. Skłonni byli cię tolerować, póki sądzili, że to tylko gadanie szaleńca pustyni. Ale teraz nazywają cię heretykiem. El Murid poczuł się ogłuszony. – Mnie? Adepta? Oskarżają o herezję? Jak mogą? – Czy nie został wybrany przez Pana? – Stawiasz pod znakiem zapytania dawny sposób życia. Ich sposób. Ty ich oskarżasz. Oskarżasz kapłanów z Al Ghabhy. A oni przywiązali się do swej tradycji; nie możesz oczekiwać, że powiedzą teraz: „Tak, to nasza wina”. Nie przewidział, że Zły będzie do tego stopnia podstępny i chytry, aby zwrócić jego własne argumenty przeciwko niemu. Nie docenił swego Wroga. – Dziękuję, Nassef. Jesteś prawdziwym przyjacielem, wdzięczny ci jestem, że mnie ostrzegłeś. Nie zapomnę ci tego. Ale, Nassef... tego się nie spodziewałem. – Myślę, że nie. – Idź więc. Nie przysparzaj swemu ojcu powodów do zmartwień. Porozmawiam z tobą później. Nassef powstał i wyszedł. Delikatny, nieznaczny uśmiech igrał na jego ustach. El Murid modlił się przez wiele godzin. Wycofał się głęboko w toń swego młodego umysłu. W końcu zrozumiał, jaka jest wola Pana. * * * Popatrzył w górę długiego, kamienistego stoku, na którym wznosiła się Al Ghabha. Niskie wzgórze było całkowicie obnażone, jakby spowijająca je ciemność w każdej chwili mogła spłynąć w dół, by pożreć wszelkie otaczające je dobro. To właśnie tutaj musiał odnieść swe pierwsze i najważniejsze zwycięstwo. Jakiż sens miałoby zdobycie dusz el Habib, Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 6 / 89
skoro kiedy tylko by odjechał, dawni duchowi pasterze z powrotem zagnaliby wszystkich na ścieżki zła? – Udaję się do Świątyni – oznajmił jednemu z mężczyzn z wioski, który przyszedł zobaczyć, co zamierza. – Wygłoszę tam kazanie. Muszę ukazać im Prawdę. Potem niech otwarcie zarzucą mi herezję i zaryzykują gniew Pana. – Czy to na pewno mądre? – Nie ma innego wyjścia. Muszą określić, czy stoją po stronie prawości, czy też stanowią narzędzia w rękach Złego. – Powiem pozostałym. Religia pustyni nie znała żadnej poważniejszej personifikacji diabła, póki El Murid nie nazwał go z imienia. Zło stanowiło domenę zastępów demonów, widm i upadłych duchów. Natomiast patriarchalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił właściwie roli innej niż ojca rodziny bogów, podejrzanie przypominającej liczne rodziny Imperium i pustynnych plemion. Głównym utrapieniem Pana był jego brat, czarna owca rodu, który politykował wyłącznie dla samej przyjemności wprowadzania zamieszania. Nadto religia zachowała jeszcze ślady animizmu, wiary w reinkarnację i kultu przodków. Uczeni Uniwersytetu Rebsameńskiego w Hellin Daimiel w postaciach pustynnych bogów widzieli dalekie odbicia członków rodziny, która zjednoczyła pierwotnie żyjące na tych terenach Siedem Plemion, a potem wytyczyła kierunek ich migracji na ziemie mające pewnego dnia stać się terytorium Imperium, później zaś Hammad al Nakir. W swych kazaniach El Murid obłożył anatemą animizm, kult przodków i reinkarnację. W jego naukach ojciec rodziny wyniesiony został do roli Wszechmogącego, Jedynie Prawdziwego Boga. Jego bracia, żony i dzieci stali się zwykłymi aniołami. A kłopotliwy brat stał się Złym, panem dżinsów i ifrytów oraz patronem czarowników. El Murid sprzeciwiał się czarom z zaciekłością, której nie potrafili pojąć słuchacze. Wedle zasadniczej linii jego argumentacji, to właśnie czary sprowadziły zagładę na Imperium. Temat chwały Ukazani i nadzieja wskrzeszenia go z ruin przewijały się przez wszystkie jego kazania. Zasadniczym punktem wywodów w El Aquila był całkowity zakaz modlenia się do pomniejszych bogów. El Murid oskarżył swoich słuchaczy o zanoszenie błagalnych modłów do bóstw wyspecjalizowanych. Zwłaszcza do Muhraina, patrona regionu, któremu poświęcona była Świątynia Al Ghabha. Droga jednak zaprowadziła go nie do Al Ghabha, ale do miejsca, gdzie znalazł go imam Ridyah. Z początku nie miał pojęcia, co go tam ciągnie. Potem zrozumiał, że czegoś szuka. Zostawił tu bowiem coś, o czym dawno zdążył już zapomnieć. Podarunek od anioła, który ukrył w ostatniej chwili przytomności. Wizje niosące ze sobą wspomnienia amuletu powracały doń w strzępach. Potężny amulet w kształcie bransolety, z osadzonym w niej żywym kamieniem. Będzie stanowił dowód, powiedział mu anioł, który przekona niedowiarków. Ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go schował. Grzebał w otoczeniu koryta wadi, przez które wcześniej nie zdołał o własnych siłach przedostać się do El Aquila. – Co ty tam u diaska robisz? – dobiegł go z góry głos Nassefa. – Przestraszyłeś mnie, Nassef. – Co ty tam robisz? – Szukam czegoś. Czegoś, co tu schowałem. Oni niczego nie znaleźli, nieprawdaż? Czy może jednak? – Kto? Kapłani? Tylko wycieńczonego, nieomal już zabitego przez pustynię syna kupca solnego. Co tu schowałeś? – Teraz już sobie przypominam. Skała, która wygląda jak skorupa żółwia. – Jest taka niedaleko. Skała znajdowała się nie dalej jak jard od miejsca, gdzie znalazł go al Assad. Spróbował ją unieść, jednak nie miał dość siły. – Pomóż mi – poprosił Nassefa. Ten delikatnie odsunął go na bok. Równocześnie jednak rozdarł rękaw na cierniu wyschniętego pustynnego krzewu. – Och, matka przetrzepie mi skórę. – Pomóż mi. – Ojciec również, jeśli się dowie, że tu byłem. – Nassef! – W porządku! Już – wsparł dłonie o kamień. – Jak ci się udało poruszyć go wcześniej? – Nie mam pojęcia. Razem przewrócili głaz. Nassef zapytał: – Och, a cóż to jest? El Murid delikatnie wydobył amulet z kamienistej gleby, potem usunął piasek z bransolety. Kamień lśnił nawet na tle nieba zalanego blaskiem jaskrawego porannego słońca. – Anioł mi go dał. Aby stanowił dowód mogący przekonać wątpiących. Na Nassefie najwyraźniej wywarło to stosowne wrażenie, chociaż zdradzał więcej chyba zakłopotania niźli uniesienia. Po chwili nerwowo zaproponował: – Lepiej już chodźmy. Cała wioska zbiera się w Świątyni. – Spodziewają się zabawy? Nassef bez przekonania odparł: – Sądzą, że to może być interesujące. El Murid już wcześniej dostrzegł jego wahanie. Nassef nie miał zamiaru dać się przyszpilić. W żadnej sprawie. Ruszyli w stronę Al Ghabha. Nassef trochę się ociągał, El Murid potrafił mu jednak to wybaczyć, ponieważ go rozumiał. Nassef musiał dalej żyć z Mustafem. Wszyscy zgromadzili się już na miejscu, i ci z El Aquila, i ci z Al Ghabha. Atmosfera ogrodów Świątyni była świąteczna, ale on zobaczył nieliczne tylko życzliwe uśmiechy. Pod powierzchownym rozbawieniem krążyły ciemne nurty złości. Przyszli tu, by zobaczyć, jak komuś stanie się krzywda. Początkowo sądził, że potrafi ich nauczać, że wyzwie opata na debatę i ujawni szaleństwo ukryte w starych dogmatach Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 7 / 89
oraz tradycyjnym sposobie życia. Ale teraz wyczuwał wyraźnie wezbrane do granic możliwości uczucia zebranych, domagające się namiętnego wyzwania, emocjonalnego dowodu. Podjął decyzję błyskawicznie. Przez następnych kilka minut równie dobrze mógłby być kolejnym widzem przyglądającym się wystąpieniu El Murida. Wyrzucił ramiona w górę i zawołał: – Moc Pana jest ze mną! Duch Boży przeze mnie przemawia! Słuchajcie, wy bałwochwalcy, wy niegodziwcy pełni grzechu i słabej wiary! Godziny nieprzyjaciół Pana są policzone! Jest tylko jeden Bóg, a ja jestem jego Adeptem! Chodźcie za mną albo będziecie na wieki smażyć się w Piekle! Wykonał taki ruch dłonią, jakby rzucał coś na ziemię. Kamień jego amuletu rozgorzał wściekłym blaskiem. Grom uderzył z jasnego nieba, które od miesięcy nie widziało chmur. Błyskawica wypaliła poszarpaną bliznę w zieleni ogrodów Świątyni. Zwęglone płatki kwiatów zawirowały w powietrzu. Grzmot przetoczył się po niebie. Kobiety wrzeszczały, mężczyźni zatykali uszy. Kolejnych sześć błyskawic runęło w dół niczym szybkie pchnięcia krótkiej włóczni. Urocze kwietniki zostały co do jednego spalone i zniszczone. W całkowitej ciszy El Murid opuścił teren Świątyni równym odmierzonym krokiem. W tym momencie nie był już dzieckiem, nie był mężczyzną, lecz siłą równie przerażającą jak tornado. Odszedł do El Aquila. Tłum popłynął za nim, zdjęty strachem, równocześnie jednak nie mogąc się oprzeć fascynacji. Bracia ze Świątyni poszli także, a oni przecież niezwykle rzadko opuszczali Al Ghabha. El Murid szedł w stronę wyschniętej oazy. Zatrzymał się w miejscu, gdzie kiedyś tryskały słodkie wody, pieszcząc pnie daktylowych palm. – Jam jest Adept! – krzyknął. – Ja jestem Narzędziem Pana! Ja jestem Chwałą i Mocą Wcieloną! – Schwycił kamień, który musiał ważyć dobrze ponad sto funtów, i bez wysiłku uniósł go nad głową, a potem cisnął w wyschniętą glinę. Bezchmurne niebo znowu rozdarły łomoty gromów. Błyskawice dźgały pustynię, kobiety krzyczały, mężczyźni zakryli oczy, a spieczona glina poczęła ciemnieć od wilgoci. El Murid odwrócił się do Mustafa i opata. – A więc nazywacie mnie głupcem i heretykiem? Przemówcie, raby Piekła. Pokażcie mi moc, którą w sobie macie. Garstka nawróconych, których serca zdobył wcześniej, zebrała się po jednej stronie. Ich oblicza jaśniały lękiem i czymś w rodzaju nabożnej czci. Nassef wahał się w opustoszałej przestrzeni między dwoma grupami. Nie zdecydował jeszcze, po czyjej stronie naprawdę chce się opowiedzieć. Opat jednak najwyraźniej nie miał zamiaru przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Jego wyzywająca postawa wskazywała jednoznacznie, że nie przemówi doń żaden tego rodzaju dowód. Warknął: – To wszystko oszukańcze sztuczki, moc tego Złego, o którym tyle głosisz... nie dokonałeś niczego, czego nie potrafiłby zrobić zdolny czarownik. Zakazane słowo ciśnięte zostało w twarz El Murida niczym rękawica. Wszystkie wcześniejsze nauki młodzieńca przepełniała irracjonalna nienawiść do czarowników. To właśnie ta część jego doktryny wprawiała słuchaczy w największe zmieszanie, ponieważ trudno było się w niej doszukać związków z pozostałymi naukami. El Murid zatrząsł się ze wściekłości. – Jak śmiesz? – Niewierny! – krzyknął ktoś. Reszta podchwyciła: – Heretyk! El Murid odwrócił się na pięcie. Z niego szydzili? Jego wyznawcy krzyczeli na opata. Jeden z nich cisnął kamień. Trafiony w czoło, opat osunął się na kolana, na jego twarzy, pojawiła się krew. Za tym pierwszym poleciał grad następnych kamieni. Większość mieszkańców wioski uciekła, członkowie osobistego orszaku opata – dwaj opóźnieni umysłowo bracia, młodsi znacznie od pozostałych – pochwycili go za ramiona i odciągnęli na bok. Wierni El Murida pognali za nimi, wciąż ciskając kamienie. Mustaf zebrał garstkę ludzi i zagrodził im drogę. W powietrzu skrzyżowały się gniewne słowa. Pięści poszły w ruch. Noże błysnęły w kierowanych złością dłoniach. – Stać! – krzyknął El Murid. Były to pierwsze z całej fali niepokojów, która przez całe lata szła za nim niczym posiew zarazy. Tylko jego interwencja powstrzymała rozlew krwi. – Stać! – zagrzmiał, unosząc zaciśniętą pięść ku niebu. Amulet rozbłysnął, kłując oczy złotą poświatą. – Odłóżcie broń i udajcie się do domów – nakazał swym wyznawcom. Wciąż czuł przepełniającą go moc. Nie był już dzieckiem. Rozkazującemu tonowi jego głosu nie sposób było się oprzeć. Wyznawcy wsunęli więc noże do pochew i wycofali się. Przyjrzał się im przelotnie: wszyscy byli młodzi, niektórzy nawet młodsi od niego. – Nie przyszedłem między was, żebyście z mego powodu rozlewali krew – odwrócił się do wodza el Habib. – Mustaf, przyjmij moje przeprosiny. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło. – Głosisz wojnę. Świętą wojnę. – Przeciwko niewiernym. Przeciwko pogańskim narodom, które zdradziły Imperium. Nie chcę, by brat walczył z bratem, ani Wybrani przeciwko Wybranym – zerknął w stronę młodych ludzi. Zaskoczyło go, że spostrzegł wśród nich kilka dziewcząt. – Ani siostra przeciw bratu, ani syn przeciwko ojcu. Przyszedłem, aby mocą Pana zjednoczyć na powrót Święte Imperium, aby Wybrani znów mogli cieszyć się zasłużonym miejscem pośród narodów, bezpieczni w swej miłości do jedynego prawdziwego Boga, którego będą czcić tak, jak przystało. Mustaf pokręcił głową. – Myślę, że może chcesz dobrze. Ale niepokoje i niezgoda będą szły za tobą, dokądkolwiek się udasz, Micahu al Rhami. – Jestem El Murid. Jestem Adeptem. – Waśń będzie ci towarzyszem podróży, Micahu. A twoja podróż właśnie się zaczęła. Nie ścierpię czegoś takiego wśród el Habib. Nie podejmę też żadnego bardziej zdecydowanego działania, niźli wygnanie cię na wieczność z naszych ziem, ponieważ szanuję twoją rodzinę i wiem, co musiałeś przejść na pustyni. – Były też zapewne i inne powody, ale nie zostały Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 8 / 89
powiedziane głośno; El Murid nadal trzymał w dłoni amulet. – Jestem El Murid! – Nie dbam o to. Ani kim, ani czym jesteś. Nie pozwolę, byś szerzył przemoc na moich ziemiach. Dam ci konia i pieniądze, o które prosiłeś, oraz wszystko, czego będziesz potrzebować w podróży. Jeszcze tego popołudnia opuścisz El Aquila. Ja, Mustaf abd-Racim Farid el Habib, rzekłem. Nie próbuj mi się sprzeciwiać. – Ojcze, nie możesz... – Bądź cicho, Meryem. Co ty robisz z tym motłochem? Dlaczego nie jesteś z matką? Dziewczyna próbowała się wykłócać. Mustaf uciął krótko: – Byłem głupcem. Zaczynasz już sobie chyba wyobrażać, że jesteś mężczyzną. To się musi skończyć, Meryem. Od tej chwili będziesz pozostawała wyłącznie z kobietami oraz wykonywała pracę kobiet. – Ojcze! – Słyszałeś mnie, Micah. Ty też mnie słyszałaś. Ruszajcie. Jego wyznawcy gotowi byli już na nowo podjąć bójkę. Rozczarował ich. – Nie – powiedział. – Nie nadszedł jeszcze czas, aby Królestwo Pokoju rzuciło wyzwanie tym, którzy piastują ziemską władzę, niezależnie od tego, jak bardzo są zepsuci. Ale wytrwajcie. Nasza godzina wybije. Mustaf poczerwieniał. – Chłopcze, nie prowokuj mnie... El Murid odwrócił się do niego. Spojrzał prosto w oczy wodzowi el Habib, splótł dłonie przed sobą, prawą kładąc na lewą, tak że kamień w jego amulecie błysnął przed oczami Mustafa. Potem w całkowitym milczeniu patrzył mu długo w oczy, nawet nie mrugnąwszy. Mustaf poddał się pierwszy, jego spojrzenie pomknęło do amuletu. Z wysiłkiem przełknął ślinę i ruszył w kierunku wioski. El Murid poszedł za nim powoli. Jego akolici kręcili się wokół, ich usta przepełniały pocieszające obietnice. Większość z nich całkowicie ignorował. Uwagę bez reszty skupił na Nassefie, który nadal niepewnie krążył między grupkami, niezdolny dokonać wyboru. Intuicja podpowiedziała mu, że potrzebuje Nassefa. Młodzieniec mógł stać się kamieniem węgielnym całej jego przyszłości. Musiał zdobyć jego duszę, zanim stąd odjedzie. El Murid żywił wobec Nassefa równie ambiwalentne uczucia, co syn Mustafa wobec niego. Nassef był bystry, nieustraszony, twardy i zdolny, ale nosił w sobie jakiś mrok, który przerażał Adepta. W synu Mustafa tkwiły takież same możliwości zwrócenia się ku złu, jak ku dobru. – Nie, nie sprzeciwię się Mustafowi – oznajmił błagającym go towarzyszom. – Odzyskałem już siły po chorobie. Pora, abym ruszał w drogę. Wrócę, kiedy nastanie czas; prowadźcie dalej moje dzieło, gdy mnie nie będzie. Powróciwszy, chcę zobaczyć idealną wioskę. A potem rozpoczęła się jedna z jego łagodnych katechez, w czasie których próbował wyposażyć ich w narzędzia nieodzowne dla skutecznych misjonarzy. * * * Wyjeżdżając z El Aquila, ani razu nie obejrzał się za siebie. Jednego tylko żałował: nie znalazł sposobności, by skusić Nassefa kolejnymi argumentami. Niemniej, El Aquila to był dopiero początek. Nie tak dobry początek wszak, na jaki miał nadzieję. Nie udało mu się poruszyć nikogo spośród tych, którzy się liczyli. Kapłani i ludzie władzy zwyczajnie go lekceważyli. Będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by otworzyć ich uszy i serca. Wybrał szlak, którym wędrował po raz pierwszy i ostatni z karawaną ojca. Chciał jeszcze na chwilę przystanąć w miejscu, gdzie zginęła jego rodzina. Anioł uprzedzał, że jego trud będzie wielki, że napotka opór tych, którzy nie będą chcieli porzucić dawnego sposobu życia. Nie uwierzył. Jak mogliby oprzeć się Prawdzie? Była tak oczywista i piękna, że winna zniewalać każdego. Znajdował się dwie mile na wschód od El Aquila, kiedy usłyszał tętent koni. Zerknął za siebie – doganiali go dwaj jeźdźcy. Nie od razu ich rozpoznał; wcześniej widział ich tylko przelotnie, kiedy pomagali kamienowanemu opatowi uciec z oazy. Czego chcieli? Postanowił ich zignorować, zwrócił spojrzenie znowu na wschód, jednak niepokój go nie opuścił. Szybko stało się jasne, że podążają za nim. Kiedy spojrzał znowu w ich stronę, stwierdził, iż są już w odległości kilkunastu jardów. W ich dłoniach błysnęła obnażona stal. Wbił pięty w boki konia. Biały ogier skoczył naprzód, niemalże strącając go na ziemię. Pochylił się i przylgnął do szyi zwierzęcia, nie próbując nawet odzyskać nad nim panowania. Jeźdźcy pognali za nim. Teraz wreszcie poznał strach, którego nie miał czasu przeżyć podczas napaści na karawanę ojca. Nie potrafił uwierzyć, że poplecznicy Złego tak szybko poczują się zagrożeni. Droga ucieczki zawiodła go do wąwozu, w którym zginęła jego rodzina. Wjechał do środka, okrążył formację jakichś dziwacznie ukształtowanych głazów. Jeźdźcy już na niego czekali. Koń przysiadł na zadzie, chcąc uniknąć zderzenia. El Murid zsunął się z jego grzbietu. Potoczył się po zbitej ziemi, a potem gramolił w poszukiwaniu kryjówki. Nie miał broni. Zaufał ochronie, jaką dał mu Pan... Zaczął się modlić. W wąwozie zadudniły końskie kopyta, rozległy się krzyki mężczyzn, stal uderzyła o stal. Ktoś przeciągle jęknął, a potem wszystko się skończyło. – Chodź, Micah – krzyknął ktoś w zapadłej z nagła ciszy. Zerknął przez szczelinę między głazami. Zobaczył dwa konie bez jeźdźców i dwa ciała leżące na ziemi. Nad nimi majaczyła sylwetka Nassefa siedzącego na wielkim, czarnym rumaku. W prawej dłoni ściskał ociekające krwią ostrze. Za nim zobaczył jeszcze trzech młodzieńców z El Aquila, Meryem oraz jeszcze jedną dziewczynę. Wypełzł z kryjówki. – Skąd się tu wzięliście? – Postanowiliśmy pojechać z tobą. – Nassef zeskoczył z konia. Z pogardą wytarł klingę o kaftan na piersi jednego z mężczyzn. – Kapłani. Wysłali półgłówków, żeby cię zamordowali. Braciszkowie sami nie byli kapłanami, tylko strażnikami Świątyni, którymi opat opiekował się w zamian za Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 9 / 89
oporządzanie osłów i drobne prace przy klasztorze. – Ale jak za mną trafiliście? – dopytywał się wciąż El Murid. – Meryem zobaczyła, jak wyruszyli za tobą w pościg. Wcześniej niektórzy z nas zastanawiali się, co robić dalej, ale dzięki temu decyzja zapadła ostatecznie. Znam ścieżkę antylop, która biegnie prosto przez wzgórza, zamiast je okrążać. Ruszyłem ścieżką, narzucając ostre tempo. Jasne było, że pozwolą ci odjechać dość daleko, a potem urządzą wszystko tak, by wyglądało, że znowu napadli cię bandyci. El Murid stał nad ciałami martwych braci. Łzy napłynęły mu do oczu; byli przecież tylko narzędziami w rękach Złego, biedne istoty. Ukląkł i odmówił modlitwę za ich dusze, chociaż niewielką miał nadzieję, by Pan zechciał okazać bodaj odrobinę miłosierdzia. Jego Bóg był zazdrosny i mściwy. Kiedy skończył, zapytał: – Zamierzacie wrócić i donieść o wszystkim swemu ojcu? – Nie. Jedziemy z tobą. – Ale... – Potrzebujesz kogoś, Micah. Czyż właśnie nie przekonałeś się o tym? El Murid przystanął i zamyślił się, po chwili otoczył ramionami Nassefa. – Cieszę się, że zdążyłeś, Nassef. Martwiłem się o ciebie. Nassef poczerwieniał. Synowie Hammad al Nakir często nie hamowali bynajmniej swoich uczuć, rzadko jednak zdradzali subtelniejsze emocje. – Ruszajmy – powiedział. – Mamy długą drogę do przebycia, jeśli nie chcemy spędzić nocy na pustyni. El Murid uściskał go ponownie. – Dziękuję ci, Nassef. Chciałbym, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy. – Potem obszedł wszystkich wokoło, podając im dłonie i całując ręce dziewcząt. – A ja co, nie zasłużyłam na uścisk? – docięła mu Meryem. – Bardziej kochasz Nassefa? Zmieszał się. Meryem nigdy chyba nie zaprzestanie tych swoich gierek. Postanowił ją sprawdzić. – Chodź tutaj. Podeszła i wtedy ją przytulił. To rozzłościło Nassefa i całkowicie skonfundowało dziewczynę. El Murid zaśmiał się w głos. Jeden z młodszych chłopców przyprowadził jego konia; podziękował mu. Tak więc było ich siedmioro, siedmioro ludzi, którzy wstąpili na długą drogę, drogę trwającą całe lata. El Murid uważał siódemkę za liczbę pomyślną, im jednak nie przyniosła szczęścia. Miał niezliczone noce cierpieć zawiedziony i pogrążony w rozpaczy, nim jego posłannictwo zrodziło pierwsze owoce. Zbyt wielu synów Hammad al Nakir odrzucało go albo zwyczajnie okazywało się ślepych na Prawdę. Jednak trwał przy swoim. A za każdym razem, gdy wygłaszał kazanie, zdobywał serce lub dwa. Szeregi wyznawców rosły powoli i oni dalej nieśli jego nowinę. Rozdział drugi Ziarna nienawiści, korzenie wojny Haroun miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy spotkał El Murida. Jego brat Ali znalazł jakąś szczelinę w starym murze otaczającym ogród. – Na brodę Boga! – pisnął Ali. – Khedah, Mustaf, Haroun! Chodźcie i popatrzcie na to! Ich nauczyciel, Megelin Radetic, zmarszczył czoło. – Ali, złaź zaraz na dół. Chłopak nie zwrócił uwagi na jego słowa. – Jakim to niby sposobem mam wbić cokolwiek do głowy tym małym dzikusom? – wymruczał Radetic. – Może coś zrobisz? – zapytał ich wuja Fuada. Surowy grymas ust Fuada zmienił się w nieznaczny, nieprzyjemny uśmieszek. „Mógłbym, ale nie chcę” – tak należało go odczytać. Uważał, że jego brat Yousif zachowuje się jak głupiec, wyrzucając pieniądze na jakiegoś ciotowatego nauczyciela z obcych stron. – To Disharhun. Czego się spodziewałeś? Radetic pokręcił głową. Ostatnimi czasy Fuad tym zdaniem zwyczajowo kończył wszystkie odpowiedzi, jakich mu udzielał. Te barbarzyńskie święta. Znowu kolejne stracone tygodnie w, i tak już z góry skazanym na porażkę, zadaniu kształcenia bachorów waliego. Musieli przebyć chyba trzysta przeklętych mil, z samego el Aswad aż do Al Rhemish, na święto i modlitwy. Głupota. Ale, rzecz jasna, za kulisami oficjalnych uroczystości można będzie załatwić różne polityczne interesy. Uczeni z Hellin Daimiel byli niepoprawnymi sceptykami. Wszelka wiara w ich oczach stanowiła wyłącznie farsę lub szalbierstwo. Megelin Radetic zaś był jeszcze bardziej nieprzejednanym sceptykiem niż większość jego kolegów. Dzięki tej postawie wywołał już kilka zapalczywych kłótni ze swoim pracodawcą, Yousifem, walim el Aswad. W ich wyniku na scenie pojawił się Fuad; młodszy brat Yousifa i główny zbir w rodzinie miał być pod ręką i zadbać o to, żeby dzieci nie ucierpiały zanadto od co groźniejszych herezji Hellin Daimiel. – Pośpieszcie się! – nalegał Ali. – Inaczej nic nie zobaczycie. Cały ruch uliczny przechodzący przez tereny Królewskiej Posiadłości od obozów pielgrzymów do Najświętszej Świątyni Mrazkin przebiegał tą jedyną zakurzoną ulicą tuż za murem zaimprowizowanej na dziedzińcu klasy Radetica. Tego roku po raz pierwszy któremukolwiek z jego uczniów nadarzyła się okazja towarzyszenia ojcu podczas Disharhun. Nigdy przedtem żaden z nich nie widział Al Rhemish ani jego świątecznych pokazów. – Wielki Święty Tydzień – wymruczał kwaśno Radetic. – Wiosenna Komunia. Komu to potrzebne? Jednak dla niego była to również pierwsza wizyta. Na swój cichy sposób był podekscytowany tak samo jak dzieci. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 10 / 89
Posadę nauczyciela przyjął po to, aby móc bezpośrednio obserwować procesy polityczne zachodzące w głębi Sahel. Bezprecedensowe wyzwanie, jakie dla istniejących struktur władzy stanowiła mesjanistyczna postać El Murida, stwarzało interesującą sposobność badania kultury poddanej poważnym napięciom. Radetic specjalizował się bowiem w ewolucyjnej historii idei rządzenia, szczególnie zaś upodobał sobie tematykę etatystycznego państwa, które próbuje przetrwać w obliczu szerzących się wśród jego poddanych przekonań, iż zostali politycznie wydziedziczeni. Było to bardzo subtelne i ryzykowne pole dociekań, a wszelkie formułowane dotychczas teorie nieodmiennie stawały się obiektem czyjejś krytyki. Przez jego kolegów Rebsameńczyków umowa z Yousifem została uznana za wielki sukces. Tajemnicze ludy z Hammad al Nakir stanowiły dziewicze terytorium badań akademickich. Radetic wszakże zaczynał już wątpić, czy owa rzekomo wspaniała sposobność warta była ponoszonych cierpień. Tylko mały Haroun zachował skupienie. Pozostali pobiegli za Alim, przepychając się w poszukiwaniu najlepszego miejsca do obserwacji. – Och, idź też – powiedział Radetic do swego najpilniejszego ucznia. Haroun stanowił jedyny jaśniejszy – w sensie intelektualnym – punkt, jaki Radetic odkrył na pogrążonym w mrokach barbarzyństwa pustkowiu. Tylko osoba Harouna powstrzymywała go przed oświadczeniem Yousifowi, aby zabrał swoje przesądy i tyłek prosto do Piekła. Dzieciak był niesamowicie obiecujący. A reszta? Bracia i kuzyni Harouna oraz dzieci faworyzowanych zwolenników Yousifa? Skazani. Zmienią się w kopie swoich ojców. Ignoranckie, przesądne, krwiożercze dzikusy. Nowi miecznicy w niekończącej się kawalkadzie najazdów i potyczek, które ci dzicy ludzie uważali za sens życia. Radetic nie przyznałby się do tego przed nikim, a już na pewno nie przed sobą, ale kochał to małe diablę o imieniu Haroun. Poszedł za chłopcem, po raz tysięczny zastanawiając się nad tajemnicą waliego. Pozycja Yousifa odpowiadała mniej więcej pozycji księcia. Był kuzynem króla Abouda. Miał wszelkie powody, żeby bronić status quo, bowiem każda zmiana mogła przynieść tylko pogorszenie jego sytuacji. Jednak śnił o położeniu kresu nieustannemu zabijaniu, starym sposobom życia na pustyni – przynajmniej w granicach własnych dóbr. Na swój cichy, znacznie mniej agresywny sposób był w równym stopniu rewolucjonistą co El Murid. Jeden ze starszych chłopców podsadził Harouna na szczyt muru. Ten zapatrzył się, jakby porażony przecudnym widokiem. Ulubieniec Radetica był szczupły, smagły, ciemnooki, na jego obliczu wyraźnie zaznaczał się już kształt jastrzębiego nosa – był dziecięcym wizerunkiem swego rodzica. Nawet w wieku sześciu lat zdawał sobie dokładnie sprawę ze swej pozycji. Jako czwarty syn z kolei, Haroun skazany był na zostanie głównym shaghunem prowincji, dowódcą garstki żołnierzy-czarowników służących w kawalerii rodziny. Waliat Yousifa był bardzo rozległy, a jego wojska liczne, ponieważ nominalnie w ich skład wchodzili wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni. Zakres odpowiedzialności Harouna będzie więc ogromny, a wtajemniczenie w sztukę głębokie. Nawet obecnie Radetic musiał dzielić się swym uczniem z instruktorami czarów z Jebal al Alf Dhulquarneni, jak najbardziej stosownie zwanej Górą Tysiąca Czarowników. Najwięksi jej adepci niemalże zawsze rozpoczynali swe nauki już w okresie, gdy uczyli się mówić, jednak rzadko osiągali pełnię swych mocy wcześniej niż po upływie kilku pierwszych lat dojrzałości. Młode lata okazywały się decydujące w kształtowaniu samodyscypliny, którą należało wpoić przed początkiem okresu pokwitania i związanych z nim pokus. Radetic próbował wcisnąć się w gromadkę dzieci. – Niech mnie diabli porwą! Fuad odciągnął go do tyłu. – Na to z pewnością możesz liczyć. – Zajął miejsce Radetica. – Święty!... Kobieta z obnażoną twarzą! Nauczycielu, równie dobrze możesz ich rozpuścić, teraz już się nie uspokoją. Lepiej powiem Yousifowi, że przybyli. – Oblicze Fuada przybrało wyraz właściwy samcom na rykowisku; Radetic nie wątpił, że tamten ma erekcję. Zaiste dziwne są zasady pustynnego życia, pomyślał. Posiadłość Królewska już wiele dni wcześniej trzęsła się od spekulacji. Czy El Murid naprawdę odważy się przybyć do Świątyni? Radetic znowu wcisnął się w opróżnioną przez tamtego szczelinę i patrzył. Kobieta była młodsza, niźli oczekiwał. Dosiadała wysokiego białego wielbłąda. Wrażenie, jakie wywierała jej obnażona twarz, całkowicie zaćmiewało obecność młodzieńca o dzikim spojrzeniu, siedzącego na grzbiecie białej klaczy. A jeśli już o tym mowa, El Murid i tak wydawał się całkowicie niepozorny obok drugiego mężczyzny jadącego na wielkim czarnym ogierze. „To z pewnością będzie Nassef” – pomyślał Radetic. Awanturnik, który dowodził strażą przyboczną El Murida, noszącą dramatyczne miano Niezwyciężonych, brat żony Adepta. – El Murid. Jesteś odważnym bandytą, synu – wymruczał pod nosem Radetic. Przyłapał się na tym, że podziwia arogancję młodzieńca. Każdy, kto odważał się wściubiać nos w sprawy kapłaństwa, mógł liczyć na sympatię Megelina Radetica. – Chłopcy. Zejdźcie na dół, idźcie poszukać swoich ojców. Chcecie zarobić chłostę? Taka właśnie kara groziła za spoglądanie na obnażoną twarz kobiety. Jego uczniowie uciekli. Wszyscy prócz Harouna. – Czy to naprawdę El Murid? Ten, którego ojciec nazywa Małym Diabłem? Radetic skinął głową: – To on. Haroun pognał za swoimi braćmi i kuzynami. – Ali! Czekaj. Pamiętasz, jak Sabbah przybył do el Aswad? Megelin podejrzewał, że szykuje się jakieś diabelstwo. Nic prócz złej krwi nie wyniknęło z tej zrodzonej pod niedobrą gwiazdą konferencji pokojowej z Sabbahem i Hassanem. Powędrował więc w ślad za swymi uczniami. Ostrzegał Yousifa. Stawiał horoskop za horoskopem, a każdy był bardziej czarny od poprzednich. Ale Yousif odrzucał naukowe podejście do własnego życia. W synach Hammad al Nakir było jakieś wrodzone, aczkolwiek zarazem niewinne okrucieństwo. Nawet w ich języku Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 11 / 89
brakowało słowa na wyrażenie pojęcia „okrucieństwo wobec wroga”. Haroun obejrzał się za siebie. Przystanął, kiedy spostrzegł, że Radetic go obserwuje. Ale pragnienie olśnienia braci przeważyło nad zdrowym rozsądkiem. Pochwycił po drodze swój podstawowy rynsztunek shaghuna i dołączył do wybiegających w pośpiechu na ulicę. Radetic poszedł za nimi. Nie przeszkodzi im w psotach, ale być może zdoła uchylić choć rąbka tajemnicy otaczającej zerwanie negocjacji z Sabbahem i Hassanem. Wyjaśnienie okazało się przerażające w swej prostocie. Shaghun był w takim samym stopniu scenicznym magikiem jak prawdziwym czarodziejem. Haroun spędzał codziennie godzinę, ćwicząc zręczność dłoni, która pewnego dnia napełni zdumieniem naiwnych. Wśród jego prostych narzędzi znajdowała się rurka do plucia grochem. Mógł ją ukryć w dłoni, i symulując kaszlniecie, wystrzelić z niej pocisk w ognisko obozowe lub strzałkę w niczego nie spodziewającego się wroga. Haroun wybrał strzałkę i dmuchnął, celując w bok białej klaczy. Wspięła się na zadzie i kwiknęła. El Murid upadł wprost pod stopy Harouna. Ich oczy się spotkały. El Murid wydawał się zmieszany; próbował się podnieść, ale upadł ponownie. Pękła mu kostka. Bracia Harouna zaczęli szydzić i wyśmiewać się z okaleczonego młodzieńca. Jakiś przytomny kapłan krzyknął: – Omen! Fałszywi prorocy zawsze muszą upaść. Pozostali podjęli ten okrzyk. Od dawna przyczajeni, wypatrywali szansy ośmieszenia El Murida. Między frakcjami wywiązała się przepychanka. Haroun oraz El Murid wciąż patrzyli na siebie, jakby w tym momencie przed ich oczami odsłoniła się przyszłość i zobaczyli, jaka będzie ponura. Nassef wyśledził tego, który strzelał z rurki. Jego miecz zaświstał, opuszczając pochwę. Czubek ostrza płytko rozciął skórę o cal ponad prawym okiem Harouna. Chłopak zginąłby niechybnie, gdyby nie szybka reakcja Radetica. Stronnictwo Rojalistyczne zawyło jak jeden mąż. Znienacka w dłoniach zmaterializowała się broń. – Zapowiada się na brzydką awanturę. Ty mały głupcze, chodź tutaj – Radetic uniósł Harouna i przerzucił przez ramię, a potem pognał do namiotu swego pracodawcy. Podczas Disharhun wszyscy, niezależnie od tego, czy pielgrzymowali do Al Rhemish, czy nie, żyli przez tydzień w namiotach. Fuada spotkali na ulicy. Dotarła już do niego przesadzona plotka o zabójstwie. Był wściekły. Wielki mężczyzna o przerażającej reputacji – Fuad w gniewie stanowił widok zaiste dziki. W dłoni ściskał swą klingę bojową – wyglądała, jakby jednym jej ciosem można było pozbawić łba wołu. – Co się stało, nauczycielu? Z nim wszystko w porządku? – Tylko najadł się strachu. Lepiej porozmawiam z Yousifem – próbował ukryć krwawiącą ranę. Fuad miał znacznie słabszą samokontrolę niźli większość i tak bardzo gwałtownych tubylców. – Czeka. – Powinienem chyba zabierać ze sobą skaleczone dziecko za każdym razem, gdy się do niego wybieram. Fuad obrzucił go jadowitym spojrzeniem. Początkowe wrzaski i wymachiwanie nożami w tłumie otaczającym El Murida zaczynały zamieniać się w naprawdę paskudną awanturę. Podczas Disharhun walki były wprawdzie zakazane, jednak Synowie Hammad al Nakir nie należeli do ludzi, którzy pozwoliliby, aby prawa krępowały ich emocje. Na miejsce przybyli jeźdźcy z okrągłymi czarnymi tarczami, ozdobionymi ostro zarysowaną sylwetką czerwonego orła Domu Królewskiego. Radetic pośpiesznie wszedł do kwatery swego pracodawcy. – Co się stało? – zapytał Yousif, gdy tylko zorientował Się, że rana Harouna nie należy do poważnych. Wyprosił z namiotu jak zwykle licznie zgromadzonych pochlebców. – Haroun, ty opowiedz najpierw. Chłopiec był zbyt wystraszony, by próbować zmyślać. – Ja... ja dmuchnąłem z mojej rurki. Chciałem trafić konia. Nie miałem pojęcia, że mu się coś stanie. – Megelin? – Tak to mniej więcej było. Żart sytuacyjny w kiepskim guście. Winiłbym tu starszych, którzy dają młodym zły przykład. Ja wszelako słyszałem wcześniej wymienione imię Sabbaha i Hassana. – Jak to? – W kontekście, jak mniemam, podobnego psikusa. Wasze dzieci, sam rozumiesz, są jeszcze bardziej prymitywne i bezpośrednie niźli ludzie dojrzali. – Haroun? Czy to prawda? – Hę? – Czy to samo zrobiłeś Sabbahowi i Hassanowi? Radetic uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak chłopiec zmaga się z kłamstwem, które niby kierowane własną wolą, próbowało się wyrwać z jego ust. – Tak, ojcze. Do namiotu wrócił Fuad. Najwyraźniej zdążył się już uspokoić. – Nauczycielu? – Wali? – Co oni, u diabła, robili na ulicy? Mieli mieć lekcję w klasie. – Bądź poważny, Yousif – wtrącił się Fuad. – Nie mów mi, że do tego stopnia się zestarzałeś, by nie pamiętać własnej młodości. – Wali liczył sobie czterdzieści jeden lat. – To jest Disharhun. Kobieta nie miała zasłony na twarzy. Sądzisz, że twój człowiek jest cudotwórcą? Radetic poczuł, jak ogarnia go zdumienie. Fuad wcześniej jasno dał do zrozumienia, że każdy nauczyciel, który nie uczy posługiwania się bronią, jest jego zdaniem całkowicie zbyteczny. Dowódca wojsk nie potrzebował żadnego innego wykształcenia. Pisarzy i księgowych zaś można było kupić jako niewolników. Ponadto Fuad nie lubił Radetica. Co też mogło wprawić go w tak dobry nastrój? Radetic nie potrafił stłumić niedobrych przeczuć. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 12 / 89
– Haroun. Chłopak niechętnie podszedł do ojca, a potem zniósł lanie bez jednego krzyku. I bez choćby śladu skruchy. Yousif był zły. Nigdy nie karał swoich dzieci w obecności obcych. A jednak... Radetic podejrzewał, że jego pracodawca nie jest bynajmniej tak do końca niezadowolony. – Teraz idź i poszukaj swoich braci. Powiedz im, że mają natychmiast tu przyjść i trzymać się z dala od kłopotów. Chłopiec wybiegł z namiotu. Yousif spojrzał na Fuada. – Bezczelny mały szczeniak, no nie? – Nieodrodny syn swego ojca, jak należy sądzić. Ty byłeś taki sam. Było jasne, że Haroun jest ulubieńcem Yousifa, aczkolwiek wali dobrze skrywał swe uczucia. Radetic podejrzewał, że wynajęto go specjalnie po to, by on jeden skorzystał z jego nauk, a pozostali zostali włączeni do jego klasy w próżnej nadziei, że być może jakimś cudem przylgnie do nich jednak drobina wiedzy. Harounowi podobałoby się z pewnością życie akademickie. Kiedy w pobliżu nie było starszych braci, zdradzał wszystkie oznaki właściwego temperamentu. Po prawdzie, pewnego razu sam przyznał się Radeticowi, że kiedy dorośnie, chce być taki jak on. Usłyszawszy to, Megelin poczuł jednocześnie radość i zakłopotanie. Jak na sześciolatka, Haroun zdradzał niemałą determinację, mierząc się z przeznaczeniem przypisanym mu na mocy urodzenia. Zachowywał się tak, jakby miał co najmniej dwa razy więcej lat. Rządził nim duch niewzruszonego, solidnego fatalizmu, rzadko spotykany u osób przed trzydziestką. Megelin Radetic cierpiał niemało, zastanawiając się nad losem dziecka. Fuad mówił dalej: – Yousif, to jest przełom, na który czekaliśmy. Tym razem dostarczył nam dobrego, niewzruszonego niczym skała pretekstu. Radetic poczuł przypływ zaskoczenia, kiedy zdał sobie sprawę, że Fuad mówi o El Muridzie. To było niczym objawienie. Nie podejrzewał, że potężni ludzie piastujący władzę naprawdę obawiają się Adepta. Piętnastolatka, który, jak oni sami, przybył do Al Rhemish, aby uczestniczyć w obchodach Disharhun i zobaczyć, jak jego nowo narodzona córka zostanie ochrzczona w Najświętszej Świątyni Mrazkin. Okłamywali go. I siebie samych być może również. Wszystko to było tylko zwykłe staromodne dodawanie sobie ducha w obliczu niebezpieczeństwa. A całe to zamieszanie o religijną bzdurę. – Wali, to jest absurdalne. Barbarzyńskie – narzekał Radetic. – Wręcz żałosne. Ten chłopiec jest szaleńcem. Krzyżuje się za każdym razem, gdy głosi kazanie. Nie musisz fabrykować przeciwko niemu żadnych oskarżeń. Niech ma ten swój Wielki Święty Tydzień. Dajcie mu mówić, jeśli chce. Wyśmieją go z Al Rhemish. – Pozwól mi skopać tego alfonsa o rybim pysku – warknął Fuad. Yousif uniósł dłoń w geście nakazującym milczenie. – Uspokój się. Ma prawo do wyrażenia swojej opinii, nawet jeśli jest błędna. Fuad zamknął się. Yousif całkowicie zdominował swego młodszego brata. W jego obecności Fuad wydawał się zupełnie pozbawiony wyobraźni i aspiracji, był zwierciadłem Yousifa, prawą ręką waliego, młotem służącym wykuwaniu cudzych snów. On i Yousif niekiedy kłócili się gorąco, zwłaszcza gdy ten drugi chciał wprowadzić w czyn jakieś nowe rozwiązanie. Niekiedy nawet Fuadowi udawało się dowieść swej racji. Gdy jednak decyzja raz zapadła, gotów był trwać przy niej aż do śmierci. – Wali... – Bądź przez chwilę cicho, Megelin. Pozwól, że ci wytłumaczę, w którym punkcie się mylisz – Yousif rozłożył swe poduszki. – Trochę to niestety potrwa. Rozgość się. W oczach Radetica namiot Yousifa był przykładem krzykliwego, barbarzyńskiego smaku. Synowie Hammad al Nakir, przynajmniej ci, których było na to stać, lubili przebywać w otoczeniu bardzo intensywnych barw. Zestawienie czerwieni, zieleni, żółci i błękitów w otoczeniu Yousifa było tak rażące, że Radetic niemalże mógł usłyszeć, jak barwy kłócą się ze sobą. – Fuad, poszukaj czegoś do picia, ja natomiast zacznę oświecać naszego nauczyciela. Megelin, mylisz się, ponieważ jesteś za bardzo przekonany o słuszności swego punktu widzenia. Kiedy rozglądasz się wokół siebie, nie widzisz kultury. Widzisz barbarzyńców. Wsłuchujesz się w nasze spory religijne i nie potrafisz zrozumieć, że traktujemy je poważnie, ponieważ ty nie potrafisz ich w ten sposób traktować. Zapewniam cię, wielu moich ludzi myśli podobnie jak ty. Jednak większość jest innego zdania. Jeśli chodzi o El Murida oraz jego przybocznego mordercę, ty widzisz tylko zbłąkanego chłopca i bandytę, ja zaś postrzegam wielki problem. Chłopak mówi rzeczy, których wszyscy chcą słuchać. I w które chcą wierzyć. A Nassef być może akurat jest obdarzony talentem, który pozwoli mu wykroić dla El Murida nowe Imperium. Razem mogą stanowić nieprawdopodobną wręcz atrakcję w oczach naszych dzieci. Naszymi dziećmi bowiem nie kieruje żadna inna nadzieja, jak tylko podeptania naszych wczorajszych nadziei. Widzisz w Nassefie bandytę, ponieważ łupił karawany. To, co czyni zeń człowieka godnego uwagi i niebezpiecznego, to nie jego zbrodnie, lecz zręczność, z jaką zostały popełnione. Jeśli kiedykolwiek wzniesie się od rabunku w imię Boga do wojny w imię Boga, wówczas tylko Bóg będzie w stanie nas uratować, ponieważ wtedy prawdopodobnie nas zniszczy. Megelin, nikt nie będzie się śmiał, kiedy przemówi El Murid. Nikt. A jako mówca jest równie niebezpieczny jak Nassef w walce. Jego kazania wykuwają broń potrzebną Nassefowi do stania się kimś więcej niźli zwykłym bandytą. Ruch stworzony przez tego chłopaka znalazł się na rozdrożu, i on o tym wie. Dlatego właśnie przybył tego roku do Al Rhemish. Po Disharhun albo zostanie odrzucony i zapomniany, albo przemknie przez pustynię niczym piaskowa burza. Gdybyśmy musieli sfabrykować zarzuty i dowody przeciw niemu, aby do tego nie dopuścić, zrobilibyśmy to. Fuad powrócił i przyniósł jakiś napój przypominający lemoniadę. Megelin i Yousif przyjęli od niego kielichy. Potem Fuad usiadł w milczeniu, z boku. Radetic wiercił się przez chwilę na szkarłatnej poduszce, wreszcie powiedział: – A Fuad się dziwi, że uważam was za barbarzyńców. – Mój brat nigdy w życiu nie odwiedził Hellin Daimiel. Ja tam byłem. Potrafię sobie wyobrazić, że mesjasz umarłby od śmiechu twoich ludzi. Jesteście wszyscy cynikami i nie potrzebujecie tego rodzaju przywódcy. My jednak potrzebujemy, Megelin. Moje serce łaknie słów El Murida. Mówi dokładnie to, czego chcę słuchać. Chcę wierzyć, że jesteśmy Ludem Wybranym. Chcę wierzyć, że naszym przeznaczeniem jest rządzić światem. Chcę czegoś, czegokolwiek, co nada sens Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 13 / 89
wszystkim tym stuleciom, jakie minęły od Upadku. Ja chcę wierzyć, że sam Upadek był dziełem Złego. Fuad chce w to wierzyć. Mój kuzyn, król, z pewnością również chętnie by uwierzył. Niestety, jesteśmy na tyle starzy, żeby dostrzec, iż ten chłopak swoimi słowami buduje zamki w chmurach. Zamki, które mogą później zwalić się na nasze głowy. Megelin, ten chłopiec jest handlarzem śmierci. Sprzedaje ją w eleganckim opakowaniu, ale w istocie zapowiada kolejny Upadek. Jeśli pójdziemy za nim, jeśli wyrwiemy się z Hammad al Nakir, aby nawracać tych pogan i wskrzesić Imperium, zostaniemy zniszczeni. Ci z nas, którzy byli po drugiej stronie Sahel, zdają sobie sprawę, że tamtejszy świat nie jest już tym, który niegdyś podbił Ilkazar. Nie dysponujemy ludźmi, zasobami, bronią, lub choćby dyscypliną zachodnich królestw. Radetic pokiwał głową. Ci ludzie znaleźliby się w obliczu beznadziejnej przewagi wroga, gdyby przyszło im wszcząć wojnę z Zachodem. Sztuka wojenna, jak wszystko inne, ewoluuje. Styl walki synów Hammad al Nakir ewoluował w kierunku odpowiednim wyłącznie dla pustyni. – Ale dżihad przezeń głoszona jeszcze mnie nie przeraża. Do niej długa droga – ciągnął dalej Yousif. – Na razie zdejmuje mnie strach przed walką, która tutaj się rozpęta. Albowiem on najpierw musi podbić swoją ojczyznę. Ażeby tego dokonać, rozedrze podbrzusze Hammad al Nakir. Tak więc... Chcę zawczasu wyrwać mu kły. Uczciwymi lub nieuczciwymi środkami. – Żyjecie wedle innych reguł – zauważył Radetic. Powoli ta kwestia stawała się jego ulubionym powiedzeniem. – Muszę się przez jakiś czas zastanowić nad tym, co powiedziałeś. – Skończył napój, powstał, skinął głową Fuadowi i wyszedł. Potem rozsiadł się pod płachtą namiotu w postawie medytacyjnej. Słuchał, jak Yousif instruował Fuada na temat sposobu przekazania królowi Aboudowi wieści o nadarzającej się sposobności. Na myśl o głupocie tego postępowania, o niesprawiedliwości, jaką za sobą pociągało, poczuł taką gorycz, że zupełnie zamknął uszy na rozmowę tamtych i zajął się kontemplacją otoczenia. Posiadłość Królewska zajmowała pięć akrów graniczących z południowo-zachodnią flanką Świątyni Mrazkin, która stanowiła religijne serce Hammad al Nakir. Ponieważ trwał Disharhun, posiadłość pełna była królewskich krewnych, poszukiwaczy łaski pańskiej i pochlebców. Większość wodzów, szejków i walich przyprowadziła ze sobą wszystkich domowników. Handlarze i rzemieślnicy, w nadziei osiągnięcia niewielkiej choćby przewagi nad konkurencją, praktycznie rzecz biorąc, oblegali granice Posiadłości. Ambasadorowie i obcy faktorzy handlowi kręcili się wszędzie. Zapach wypełniający powietrze przytłaczał. Ludzie, zwierzęta, maszyny i insekty wydawały odgłosy zlewające się w jeden przemożny zgiełk. A poza granicami tego oszalałego mrowiska rozłożyły się namioty wielkich obozowisk zwykłych pielgrzymów. Namioty wspinały się aż na zbocza doliny w kształcie misy, w której centrum znajdowały się stolica i Świątynia. Tego roku niezliczone rzesze ludzi, tysiące więcej niż zazwyczaj, udały się w podróż – ponieważ plotki o wizycie El Murida krążyły już od miesięcy. Przybyli, gdyż nie chcieli przegapić nieuchronnego starcia dysydenta z władzami. Radetic zrozumiał, że Yousif igra z ogniem, obserwując, jak Fuad kroczy w kierunku namiotu-pałacu Abouda. Ta monarchia, inaczej niźli jej poprzedniczki w Ilkazarze, nie znała sztuki zarządzania przez dekrety. Dzisiaj nawet najbardziej odrażający demagog, postawiony przed sądem, nie mógł zostać pozbawiony możliwości wypowiedzenia się w swej obronie. Pojawił się Haroun i nieśmiało usiadł obok swego nauczyciela. Wsunął dłoń w rękę Radetica. – Niekiedy, Haroun, okazujesz zbyt dużo zręczności, żeby ci to mogło wyjść na dobre. – W głosie Radetica nie brzmiała jednak przygana. Ten gest go ujął, niezależnie od tego, czy był szczery, czy też nie całkiem. – Zrobiłem źle, Megelin? – W tej kwestii pojawiły się odmienne zdania – Radetic przelotnym spojrzeniem objął ludzką ciżbę. – Powinieneś najpierw pomyśleć, Haroun. Nie możesz od razu przechodzić do działania. To najbardziej niekorzystna cecha waszych ludzi – poddawanie się każdemu impulsowi bez oglądania się na konsekwencje. – Przykro mi, Megelin. – Akurat. Przykro ci, że cię przyłapano. W ogóle cię nie obchodzi, jak wielką krzywdę wyrządziłeś tamtemu człowiekowi. – Jest naszym wrogiem. – Skąd to możesz wiedzieć? Nigdy przedtem go nie widziałeś. Nigdy z nim nie rozmawiałeś. Nigdy ci nic nie zrobił. – Ali powiedział... – Ali jest jak twój wujek Fuad. Dużo mówi. Jego usta są zawsze otwarte. I dlatego też pewnego dnia ktoś inny, kto w ogóle nie myśli, z pewnością wepchnie mu pięść głęboko do gardła. Jak często Ali ma rację, a ile razy najczystsza głupota wypływa z jego rozwartych ust? Radetic pofolgował swej frustracji. Nigdy w życiu nie spotkał ucznia bardziej opornie poddającego się praktykom pedagogicznym niźli Ali bin Yousif. – A więc on nie jest naszym wrogiem? – Tego nie powiedziałem. Oczywiście że jest waszym najbardziej zawziętym wrogiem. Ale nie dlatego, że Ali tak powiedział. El Murid jest wrogiem w sensie ideowym. Nie sądzę, aby miał zamiar skrzywdzić was fizycznie, nawet gdyby nadarzyła się okazja. Po prostu obrabowałby was ze wszystkiego, co jest wam drogie. Pewnego dnia, mam nadzieję, zrozumiesz, jak wielką pomyłką był twój głupi żart. – Fuad wraca. – Zaiste. I wygląda niczym stary kocur oblizujący śmietanę z wąsów. Dobrze poszło, Fuad? – Znakomicie, nauczycielu. Stary Aboud nie jest taki głupi, za jakiego go uważałem. Natychmiast dostrzegł szansę. – Uśmiech Fuada zniknął. – Być może zostaniesz powołany na świadka. – A wtedy nie będziemy już dłużej przyjaciółmi. Ja jestem z Rebsamen, Fuad. Nie potrafię kłamać. – A czy kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi? – zapytał Fuad i wszedł do namiotu. Radetic poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu. Nie był człowiekiem szczególnie odważnym. Poczuł niesmak do samego siebie. Wiedział, że skłamie, jeśli Yousif będzie nań naciskał dostatecznie mocno. * * * Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 14 / 89
Sąd Dziewięciu, najwyższa władza sądownicza Hammad al Nakir, zebrał się zgodnie z tradycyjnymi zasadami. Trzech sędziów powoływał Dom Królewski, kolejnych trzech kapłani Świątyni. Ostatnią trójkę stanowili zwykli pielgrzymi, wybrani przypadkowo spośród tych, którzy przybyli na Wielki Święty Tydzień. Był to sąd całkowicie stronniczy. Przeciwko El Muridowi padło osiem głosów, zanim jeszcze przedstawiono bodaj cień dowodów. Ktoś mocno obandażował Harouna. Poinstruowany został szybko i dobrze. Kłamał z niewzruszoną twarzą, dzielnie stawiając czoło spojrzeniom El Murida oraz Nassefa. Radetic niemalże wrzasnął z oburzenia, kiedy sąd oddalił prośbę o pozwolenie na zbadanie ofiary. Po tym, jak Haroun zszedł na dół, przyszła kolej na zeznania całego orszaku pielgrzymów. Żadne z nich nie były nawet minimalnie zbliżone do prawdy o wydarzeniach, jakie rzeczywiście miały miejsce. Świadkowie najwyraźniej kierowali się wyłącznie preferencjami religijnymi, nikt nawet nie wspomniał, by widział rurkę lub strzałkę. Radetic zdążył już wcześniej dobrze poznać tę fazę pustynnej sprawiedliwości. Pisywał już sprawozdania z posiedzeń sądu w el Aswad. Wyroki w większości spraw zależały od tego, która ze stron była w stanie zmobilizować więcej krewnych i przyjaciół gotowych dlań kłamać. Oszczędzono mu też ostatecznego konfliktu sumienia. Nie zostanie powołany na świadka. Siedział teraz niespokojnie i aż kipiał wewnętrznie. Co za parodia! Ostateczny wyrok nawet przez moment nie budził wątpliwości. Decyzja o jego treści została podjęta, zanim sędziowie wysłuchali zarzutów... Jakie właściwie były zarzuty? Radetic zdał sobie nagle sprawę, że nie zostały formalnie postawione. Sądzili El Murida. Zarzuty nie miały znaczenia. El Murid powstał. – Wniosek, panowie sędziowie. Główny sędzia, jeden z braci Abouda, wyglądał na bez reszty znudzonego. – O co chodzi tym razem? – O pozwolenie na powołanie dodatkowych świadków. Sędzia westchnął i wytarł czoło grzbietem lewej dłoni: – To się może ciągnąć przez cały dzień – mówił do siebie, ale wszyscy wyraźnie go słyszeli. – Kogo? – Moją żonę. – Kobietę? Pomruk rozbawienia przetoczył się po galerii. – Jest córką wodza. Urodziła się wśród el Habib, którzy są z tej samej krwi co Quesani. – Niemniej to kobieta. Na dodatek wydziedziczona przez swoją rodzinę. Czy w ten sposób chcesz szydzić z sądu? Czy pragniesz skryć swe zbrodnie za fasadą farsy uczynionej z wymiaru sprawiedliwości? Twój wniosek zostaje oddalony. Radetic omalże nie dostał mdłości z obrzydzenia. A jednak... Ku swemu rozbawieniu stwierdził, że nawet frakcją El Murida publiczności wstrząsnęła propozycja proroka. Megelin ze smutkiem pokręcił głową. Nie było nadziei dla tych dzikusów. Fuad dźgnął go wyprostowanym palcem pod żebra: – Zachowuj się, nauczycielu. Główny sędzia powstał niecałe dwie godziny po tym, jak posiedzenie sądu się rozpoczęło. Nie naradziwszy się nawet na osobności ze swoimi kolegami, oznajmił: – Micahu al Rhami, Nassefie niegdyś ibn Mustaf el Habib. Wyrokiem obecnego Sądu Dziewięciu ogłasza się was winnymi. Niniejszym Sąd Dziewięciu skazuje was na wieczną banicję z ziem królewskich i pozbawia ich ochrony, z wszystkich miejsc świętych i pozbawia azylu, jakiego mogą udzielić, oraz spod Łaski Boga... chyba, że posiedzenie przyszłego Sądu Dziewięciu znajdzie powód dla udzielenia wam łaski. Radetic uśmiechnął się sardonicznie. Wyrok równał się politycznej i religijnej ekskomunice – krótko i szybko. Wszystko, co El Murid musiał zrobić, to wyrzec się swych przekonań. Gdyby chodziło o jakiekolwiek rzeczywiste przestępstwo, wyrok zostałby skrytykowany za brak surowości. Była to przecież ziemia, gdzie obcinano dłonie, stopy, jądra, uszy, oraz, znacznie częściej, głowy. Jednak ten wyrok spełnił swoje zadanie. Jeśli wejdzie w życie natychmiast, El Murid nie będzie mógł modlić się podczas Disharhun w obecności szerokich rzesz, jakie ściągnął tego roku Wielki Święty Tydzień. Radetic zachichotał cicho. Ktoś śmiertelnie bał się tego chłopaka. Fuad znowu go skarcił. – Moi panowie! Dlaczegoście mi to uczynili? – zapytał cicho El Murid, skłoniwszy głowę. Zrobił to nieźle, ocenił Radetic. Patos, jaki zawarł w tych słowach, mógł przysporzyć mu kolejnych zwolenników. Nagle El Murid wyprostował się dumnie i spojrzał głównemu sędziemu prosto w oczy. – Sługa Twój słucha i jest posłuszny, o Prawo. Bowiem czy nie powiada Pan: „Bądź posłuszny Prawu, bowiem Jam jest Prawo”? Disharhun skończy się, a El Murid zniknie w piaskach pustkowi. W tłumie można było usłyszeć westchnienia. Wyglądało na to, że stary porządek odniósł jednak zwycięstwo. Nassef rzucił El Muridowi spojrzenie pełne najczystszego jadu. Dlaczego, zadawał sobie w duchu pytanie Radetic, Nassef nie powiedział ani słowa w ich obronie? Jaką grę prowadził? A jeśli już o tym mowa, jaką grę prowadził obecnie El Murid? Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zdenerwowany, kiedy tak stał, czekając na dalsze poniżenia. – Sąd Dziewięciu nakazuje, aby wyrok wykonano natychmiast. Nikogo to nie zaskoczyło. Jak inaczej można było powstrzymać El Murida przed mówieniem? – Za godzinę od tej chwili szeryfowie króla otrzymają rozkazy, by ująć każdego z podsądnych oraz członków ich rodzin, którzy znajdować się będą na zakazanych terenach. – To – wymamrotał Megelin – jest już za dużo. – Fuad dźgnął go znowu. Rzadko się zdarza, aby zwrotny punkt dziejów można było zidentyfikować jako taki w momencie, gdy oznaczające go wydarzenie właśnie następuje. Radetic jednak zrozumiał, co się święci. Grupa przerażonych ludzi podjęła rozpaczliwą obronę, ale o jednym zapomnieli. Próbowali pozbawić El Murida bezcennego ojcowskiego przywileju, a równocześnie niezbywalnego Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 15 / 89
prawa: ochrzczenia swego dziecka w Najświętszych Świątyniach Mrazkin podczas Disharhun. El Murid zdążył już oznajmić wszem i wobec, że poświęci swą córkę Bogu w Mashad, który był ostatnim i najważniejszym ze wszystkich Wielkich Świętych Dni. Radetic nie musiał być nekromantą, żeby przewidzieć rezultaty takiego działania. Najbardziej pokorny ze zrodzonych na pustyni czułby się zmuszony, by zareagować. W późniejszych czasach wyznawcy El Murida powiedzą, że była to chwila, w której ponura prawda o rzeczywistości wreszcie przebiła się przez zasłonę ideałów oślepiających młodych na hipokryzję tego świata. Radetic podejrzewał, że to „objawienie” przyszło im do głowy nieco wcześniej. Młodzieniec zdawał się być w istocie skrycie zadowolony z wyroku, niemniej poczerwieniał, a mięśnie karku napięły mu się. – Taka zatem musi być wola Boga. Może Pan dostarczy swemu Adeptowi sposobności odwdzięczenia się za Jego łaskę. Mówił cicho, jednak te słowa niosły w sobie groźbę, obietnicę i deklarację schizmy. Odtąd Królestwo Pokoju nie spocznie już w wojowaniu z heretykami i wrogami zagrażającymi jego przyszłości. Radetic mógł niemalże wyczuć woń krwi i dymu; wiedział, że oto nadchodzą niespokojne lata. Nie potrafił pojąć, że wrogowie El Murida nie zdają sobie sprawy, co właśnie uczynili. Stary cynik przypatrywał się El Muridowi badawczo; oprócz najzupełniej szczerego gniewu dostrzegł oznaki wskazujące, że młodzieniec spodziewał się takiego rozstrzygnięcia. Nie umknęła mu także ledwie skrywana wesołość Nassefa. El Murid opuścił Al Rhemish w pokorze, ale Meryem rozpuściła plotkę, że jej córka nie będzie nosić żadnego imienia, póki nie otrzyma go w Świątyni Mrazkin. Fuad śmiał się, kiedy o tym usłyszał. – Kobieta rzucająca groźby? – pytał. – Prędzej wielbłądy zaczną latać, nim oni znowu zobaczą Al Rhemish. Yousif nie był tak pewny siebie. Złośliwości Megelina zmusiły go do myślenia i nie spodobały mu się wnioski, do jakich doszedł. Zamieszki zaczęły się, zanim jeszcze kurz osiadł na drodze, którą odjechał El Murid. Zginęła ponad setka pielgrzymów. Jeszcze przed końcem Disharhun partyzanci El Murida oszpecili napisami ściany samej Świątyni. Yousif i Fuad byli zdumieni. – Zaczęło się – oznajmił Megelin swemu pracodawcy. – Powinniście byli ich zamordować. Wówczas wszystko trwałoby może z tydzień, a za rok nikt by już nie pamiętał o El Muridzie. Mimo mowy, jaką wcześniej wygłosił na temat zaangażowanych w sprawę emocji, Yousif wydawał się całkowicie ogłuszony reakcją wyznawców El Murida. Nie potrafił pojąć, dlaczego ludzie, którzy w ogóle go nie znali, tak go nienawidzą. Takimi właśnie drogami kroczy ludzka tragedia – ludzie nienawidzą innych, nie próbując ich zrozumieć, i niezdolni są z kolei pojąć, dlaczego sami są nienawidzeni. Pod koniec tygodnia Radetic ostrzegł swego pracodawcę: – Wszystkie te działania zostały dokładnie zaplanowane. Przewidzieli, jaki ruch wykonasz. Czy zauważyłeś, że żaden z nich tak naprawdę nie próbował się bronić, zwłaszcza Nassef? Nie powiedział ani słowa w trakcie całego procesu. Sądzę, że udało ci się stworzyć dwóch męczenników, i sądzę też, że postąpiłeś dokładnie w taki sposób, jakiego sobie życzyli. – Słuchasz, Haroun? – zapytał wali. Trzymał chłopca blisko siebie – na ulicach było wielu ludzi, którzy chętnie dostaliby go w swe ręce. – Nassef. On jest bardziej niebezpieczny. – Te zamieszki będą się rozszerzać – przewidywał Radetic. – Wkrótce zaczną w nich dochodzić do głosu elementy walki klasowej. Pospólstwo, rzemieślnicy i kupcy przeciwko kapłanom i szlachcie. Yousif spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. – Być może nie rozumiem wiary, Yousif. Ale znam się na polityce, ciemnych interesach chronionych przez prawo i obietnicach, których spełnienie odkłada się do jutra. – Co oni mogą zrobić? – zapytał Fuad. – Przecież to garstka banitów, rozproszeni wyznawcy Małego Diabła. Będziemy ich ścigać niczym zranione szakale. – Obawiam się jednak, że Megelin może mieć rację, Fuad. Sądzę, że Aboud przedobrzył. Zranił ich dumę, a nie wolno tego zrobić mężczyźnie, trzeba dać mu jakąś szansę uratowania twarzy. A my odpędziliśmy ich niczym zbite psy. Nie mają innego wyjścia, muszą się zemścić, a przynajmniej Nassef musi. On ma poczucie własnej wartości. Pomyśl, co byś zrobił, gdyby coś takiego przytrafiło się tobie? Fuad nie myślał długo. Po chwili rzekł: – Rozumiem. Radetic dodał: – Mesjasze, jak sądzę, skłonni są wykorzystywać wszystko, co im wpadnie w ręce. Z własnej krzywdy chętnie uczynią okazję, by dać świadectwo. Powoli zaczyna mi się wydawać, że dżihad, którą wysławia El Murid, stanowi pojęcie metaforyczne, że tak naprawdę on wcale nie widzi jej w kategoriach krwi i śmierci. Natomiast Nassef z pewnością będzie inaczej patrzył na całą sprawę. – Nadal jednak – powiedział Fuad – wystarczy ich zabić, jeśli czegoś spróbują. – Sądzę – zareplikował Yousif – a właściwie mogę niemalże zagwarantować, że Nassef spróbuje. Pozostaje nam tylko ocenić jego siłę i spróbować przewidzieć posunięcia. Oraz, rzecz jasna, próbować go zabić. Jednak gdzieś w głębi czuję, że to się nie uda. Dziś wieczorem mam audiencję u Abouda. Lepiej będzie, jeśli trochę go postraszę. Król jednak przychylał się do zdania Fuada. W jego odczuciu sprawa El Murida była zamknięta. Yousif i Radetic denerwowali się i zamartwiali, jednak mimo to, kiedy wreszcie spadł cios, zaskoczył ich zupełnie. Okazało się, że nawet oni poważnie nie docenili Nassefa. Rozdział trzeci Drobna potyczka w innym miejscu i czasie Dwudziestu trzech wojowników brnęło w podmuchach śnieżycy osadzającej na ich ramionach czapy bieli. Lód zamarzł na wąsach tych, którzy je mieli. Szczyty wysokich sosen majaczyły w oddali, teraz jednak szli przez matecznik pradawnych dębów, wyglądających niczym synod poskręcanych rogatych olbrzymów, którzy przykucnęli na chwilę, śniąc o krwi i ogniu. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 16 / 89
Śnieg całkiem przysypał kamienny ołtarz, na którym kapłani Dawnych Bogów wydzierali niegdyś serca dziewicom. Dwaj chłopcy, Bragi i Haaken, wtulili głowy w ramiona i szybko przeszli mimo. Wytyczający szlak w kamiennym milczeniu przedzierali się przez głęboki, sypki, świeży śnieg. Arktyczny wiatr wcinał się sztyletami lodu pod najgrubsze ubranie. Bragi i Haaken byli w wieku, gdy właśnie zaczynali zapuszczać rzadkie brody. Włosy niektórych ich towarzyszy były i białe niczym strój zimy. Harald Półczłowiek nie miał ramienia, na którym mógłby zawiesić tarczę. Jednak głowę każdego z mężczyzn przykrywał rogaty hełm. Starzy czy młodzi, byli wojownikami. Mieli sprawę do załatwienia. Wiatr zawodził, przynosząc z oddali smutne wycie wilków. Bragi zadrżał. Niektórzy z towarzyszy wkrótce staną się ich karmą. Jego ojciec, Ragnar, uniósł dłoń. Zatrzymali się. – Dym – oznajmił człowiek, znany na całym obszarze Trolledyngji jako Wilk z Draukenbring. Woń przesączała się słabo między sosnami. Znajdowali się niedaleko długiego domu thana Hjarlma. Jak jeden mąż klapnęli na pośladki, by zaczerpnąć oddechu. Minuty mijały. – Czas – oznajmił Ragnar. Powszechnie mówiono nań Ragnar Szalony, był bowiem szalonym zabójcą znanym na przestrzeni tysiąca mil. Mężczyźni dokonali ostatniego przeglądu tarcz i broni. Ragnar podzielił ich na dwie grupy – jedna miała pójść na prawo, druga na lewo. Syn Ragnara Bragi, jego przyszywany syn Haaken oraz przyjaciel Bjorn naradzali się z nim przez chwilę. Chłopcy nieśli gliniane naczynia, w których żarzyły się troskliwie strzeżone węgle. W ich duszach natomiast płonęła uraza. Ojciec zakazał im brać udziału w walce. Ragnar wymruczał słowa przestrogi i otuchy. – Haaken, pójdziesz z Bjornem i Svenem. Bragi, zostajesz ze mną. Ostatnie pół mili pokonali w najwolniejszym jak dotąd tempie. Bragi nie potrafił nie wspominać bardziej przyjacielskich wizyt, zwłaszcza tej ostatniego lata, gdy spotkał córkę thana Inger, i żywiołowych, potajemnych uścisków. Teraz jednak stary król nie żył; trwała walka o sukcesję. Hjarlma zdeklarował się po stronie Pretendenta. Siła, jaką dysponował, onieśmielała większość sąsiadów. Tylko jeden Ragnar, Ragnar Szalony, pozostał jawnie wierny Starej Dynastii. Wojna domowa ukazała prawdziwe oblicze trolledynjańskiego społeczeństwa: przyjaciel zabijał przyjaciela, krewny krewnego. Rodzony ojciec Ragnara służył Pretendentowi. Rodziny, których członkowie od pokoleń rzucali się sobie do gardła przy najmniejszej sposobności, teraz stały ramię w ramię w bitewnym szeregu. Bragi pamiętał, jak każdej wiosny jego ojciec udawał się z Hjarlmą na łupieżcze wyprawy. Żeglując burta w burtę, ich smocze drakkary spadały niczym grom na południowe wybrzeża. Wiele razy ratowali sobie nawzajem życie, świętowali wspólnie zdobyte łupy. A później w tych samych łańcuchach dzielili rozpacz niewoli u itaskiańskiego króla. Teraz próbowali wzajemnie się pozabijać, gnani najbardziej zawziętą żądzą krwi, jaką tylko polityka potrafi wzbudzić w ludzkich sercach. Wieści dotarły już na południe, pędząc na bystrych skrzydłach plotki – Pretendent zajął Tonderhofn. Oznaczało to koniec Starej Dynastii. Ludzie Hjarlmy będą świętować. Jednak dziwny pochód poruszał się ostrożnie – pozostawały jeszcze żony, dzieci i niewolnicy żołnierzy Hjarlmy, a oni będą trzeźwi. Przeniknęli rowy i palisady. Przeszli przez zabudowania zewnętrzne. Pięćdziesiąt stóp od miejsca, gdzie stał długi dom, Bragi odwrócił się plecami do wiatru. Wrzucił do swego dzbana trochę wyschniętego mchu i kory drzewa, dmuchnął delikatnie. Pozostali cicho polewali oliwą ściany długiego domu. Pod każdym oknem miał stanąć jeden człowiek, a najlepsi wojownicy zabarykadować drzwi. Pijani buntownicy wpadną pod ostrza ich mieczy, gdy będą próbowali uciec. Na pięć minut przed północą sprawa Starej Dynastii odżyje tu, pod górującymi ponad horyzontem, ściśniętymi szponami lodowców pomocnymi stokami Gór Kracznodiańskich. Taki był plan Ragnara Szalonego. Równie śmiały i dziki jak inne uderzenia zaplanowane przez Wilka. Wszystko wskazywało na to, że się uda. Jednak Hjarlmą czekał już na nich. Tak czy siak, rzeź była straszliwa. Hjarlmą ostrzeżony został kilka sekund przedtem, zanim spadł cios. Jego ludzie wciąż jeszcze nie potrafili pojąć, co się stało, wciąż jeszcze próbowali otrząsnąć głowy ciężkie od miodu i znaleźć swą broń. Jęzory ognia skoczyły do wnętrza przez wybite toporami okna. – Zostań tam! – warknął Ragnar na Bragiego. – Do mnie! – zagrzmiał do pozostałych. – Aj! To Ragnar! – zawył jeden z ludzi Hjarlmy. Olbrzym o blond włosach zaatakował, trzymając miecz w jednej ręce i topór w drugiej. Nie na darmo nazywano go Ragnarem Szalonym. Natychmiast wpadł w morderczą wściekłość bitewną, zmienił się w maszynę do zabijania, której nic nie mogło powstrzymać. Szeptana plotka głosiła, że jego żona, wiedźma Helga, obłożyła go zaklęciem gwarantującym niezwyciężoność. Już po trzech, czterech, pięciu pijanych powalił każdy z ludzi Ragnara. A jednak nie mógł zwyciężyć; tamci posiadali miażdżącą przewagę liczebną. Pożar ostatecznie okazał się niedogodnością. Gdyby nie zmusił ich do obrony własnych rodzin, ludzie Hjarlmy być może by się poddali. Bragi poszedł szukać Haakena. Myśli brata biegły tym samym torem co jego. Już zdążył zdobyć miecz. Nie pozwolono im przynieść własnej broni – Ragnar obawiał się, że wpadną na jakiś niebezpieczny pomysł. – Co teraz? – zapytał Haaken. – Ojciec nie ucieknie. Jeszcze nie. – Skąd tamci wiedzieli? – Ktoś zdradził. Hjarlmą musiał przekupić kogoś z Draukenbring. Patrz! Buntownik, prawie zupełnie już wypatroszony, pełzł w ich stronę. – Osłaniaj mnie, a ja zabiorę mu miecz. Zrobili, co zrobić było trzeba, ale potem poczuli przerażenie. – Kto nas sprzedał? – Nie mam pojęcia. Ale znajdziemy go. W następnym momencie byli już zbyt zajęci, żeby się dalej zastanawiać. Kilku buntowników wygramoliło się przez okno, którego nikt już nie bronił, i teraz chwiejnie szli w ich stronę. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 17 / 89
Długi dom płonął trzaskającym ogniem. Z wnętrza dobiegały wrzaski kobiet, dzieci i niewolników. Szereg ludzi Ragnara ugiął się pod naporem ogarniętej paniką tłuszczy. W przelotnym zwarciu Bragi i Haaken zarżnęli z zasadzki trzech ludzi, czwartemu udało się zbiec między sosny. Odnieśli pierwsze męskie rany. – Połowa z naszych już leży – zauważył Bragi, po tym jak przez chwilę obserwował szał głównego starcia. – Bors. Rafnir. Tor. Trygva. Obaj Haraldowie. Gdzie jest Bjorn? Ragnar, wyjący i roześmiany, górował ponad zamętem bitwy niczym jaskiniowy niedźwiedź otoczony sforą psów. Wokół niego leżała sterta ciał. – Powinniśmy pomóc. – Jak? – Z Haakena był żaden myśliciel. Był tym, który postępuje za innymi i robi, co mu każą. Chłopak o sztywnym karku, niewzruszony, solidny. Bragi natomiast odziedziczył po matce całą jej przemyślność, niewiele zaś szaleńczej odwagi ojca. Jednak sytuacja go przerastała, nie miał pojęcia, co począć. Chciał uciec. Nie uciekł. Wydał z siebie wrzask będący kiepską imitacją ryku Ragnara i zaszarżował. Los zdecydował za niego. Wtedy okazało się, gdzie jest Bjorn. Porucznik Ragnara rzucił się na niego z tyłu. Żadne ostrzeżenie nie było w stanie dotrzeć do zaślepionego krwią mózgu. Wszystko, co Bragi mógł zrobić, to dotrzeć do niego szybciej niźli Bjorn. Spóźnił się o krok, udało mu się jednak częściowo zablokować cios zdrajcy, w przeciwnym wypadku byłby z pewnością śmiertelny. Klinga ześlizgnęła się i wbiła w grzbiet Ragnara na wysokości nerek. Ten zawył i skręcił się. Potężne uderzenie drzewcem topora wbiło Bjorna w zaspę śniegu. Chwilę później pod Wilkiem ugięły się kolana. Buntownicy wrzasnęli radośnie i zaatakowali ze zdwojonym animuszem. Bragi i Haaken wkrótce stali się zbyt zajęci, by myśleć o pomszczeniu ojca. Jednak niedługo lament poniósł się po grupie dwudziestu buntowników. Ragnar powstał. Zawył niczym jeden z wielkich trolli zamieszkujących górne partie Kracznodianów. Zapanowała chwila ciszy, gdy przeciwnicy mierzyli się nawzajem wzrokiem. Ból rozproszył nieco mgłę szaleństwa okrywającą umysł Ragnara. – Takim sposobem straciliśmy tu dzisiaj koronę – wymruczał. – Zdrada zawsze rodzi kolejną zdradę. Niczego więcej nie zdziałamy. Zbierzcie rannych. Przez czas jakiś buntownicy opatrywali rany i zajmowali się gaszeniem pożaru. Jednak napastnicy obciążeni rannymi zdobyli na starcie tylko kilka mil przewagi. Nils Stromber padł i nie potrafił się podnieść. Jego synowie, Thorkel i Olaf, nie pozwolili go zostawić. Ragnar krzyczał na całą trójkę, ale nie dali się przekonać. Zostali, patrząc w kierunku łuny płonącego długiego domu. Żaden mężczyzna nie miał prawa odbierać innemu sposobu umierania, jaki tamten wybrał. Chudy Lars Greyhame upadł następny. Potem Thake Jednoręki. Sześć mil na południe od dworu Hjarlmy Anders Miklasson ześlizgnął się z oblodzonego brzegu do strumienia, który właśnie przekraczali. Lód załamał się pod nim i utonął, nim pozostali zdążyli wyrąbać przerębel. I tak by zamarzł. Było straszliwie zimno, a nie odważyliby się zatrzymać dla rozpalenia ogniska. – Jeden po drugim – warczał Ragnar, gdy pospiesznie układali z kamieni kurhan. – Wkrótce nie będzie nas dość, by odpędzić wilki. Nie miał bynajmniej na myśli ludzi Hjarlmy; sfora szła w ślad za nimi. Przewodnik zdążył już zaatakować Jarla Kindsona, który nie nadążał za resztą. Bragi był całkiem wyczerpany. Rany, chociaż zasadniczo niegroźne, kłuły niczym cięcia rzeźnickiego noża w rękach sprawnego kata. Jednak nic nie mówił. Nie okaże się przecież gorszy od ojca, który odniósł znacznie poważniejsze obrażenia. Bragi, Haaken, Ragnar i wszyscy pozostali członkowie wyprawy – a było ich już tylko pięciu – żyli już wyłącznie po to, by ujrzeć świt. Uciekli Hjarlmie i odpędzili wilki. Potem Ragnar zatrzymał się w jakiejś jaskini. Wysłał Bragiego i Haakena na zwiady do pobliskiego lasu. Ścigający minęli chłopców, ale nawet na chwilę nie zwolnili tempa marszu. Bragi obserwował, jak przechodzą – Bjorn, than oraz piętnastu zdrowych, gnanych gniewem wojowników. Nie rozglądali się za ściganymi, rozmawiali o tym, by zaczekać na Ragnara w Draukenbring. – Hjarlma nie jest głupi – powiedział Ragnar, gdy mu o tym donieśli. – Po co ścigać wilka po lasach, skoro wiadomo, że wróci na swe leże? – Matka... – Da sobie radę. Hjarlma boi się jej niczym Złego. Bragi próbował odczytać wyraz ojcowskiej twarzy, skrytej za gęstą brodą. Ojciec mówił cicho, z wysiłkiem, jakby go bardzo bolało. – Wojna już się skończyła – ciągnął Ragnar. – Zrozum, pretendent zwyciężył. Jesteśmy świadkami zmierzchu Starej Dynastii. Walka nie ma już sensu. Tylko głupiec by nie odstąpił. Bragi bezbłędnie zrozumiał słowa ojca. Nie wolno mu marnować życia w obronie przegranej sprawy. Miał piętnaście lat praktyki w odczytywaniu mądrości skrytej w lapidarnych uwagach Ragnara. – Opuszczą go równie szybko, jak teraz doń przybiegli. W końcu. Powiadają... – wstrząsnął nim dreszcz. – Powiadają, że na południu chętnie witają Trolledyngjan. Za górami. Za krainą łuczników. Za sąsiednimi królestwami. Szykuje się wojna. Śmiałym, bystrym chłopcom może nieźle się powodzić w oczekiwaniu na restaurację. Kraj łuczników to była Itaskia. Sąsiadujące królestwa stanowiły łańcuszek państw-miast, skupionych wzdłuż wybrzeża aż do Simballawein. Od kilkunastu pokoleń, gdy tylko lody puściły na Tonderhofn i Torshofn, drakkary Trolledyngjan wyruszały, by rzucić wyzwanie Językom Ognia i złupić wschodnie wybrzeże. – Pod sosnową deską, obok górnego zawieszenia. Od strony północno-zachodniej. Znakiem jest stary, pęknięty kamień węgielny. Znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. Miedziany amulet zaniesiesz Yalmarowi w gospodzie „Czerwony Rogacz” w Itaskii. – Matka... – Potrafi o siebie zadbać, rzekłem. Nie będzie szczególnie szczęśliwa, ale da sobie radę. Żałuję tylko, że nie będę mógł odesłać jej do domu. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 18 / 89
Bragi w końcu pojął. Ojciec umierał. Sam Ragnar zdawał sobie z tego sprawę już od dawna. Bragi poczuł łzy nabrzmiewające pod powiekami. Ale Haaken i Soren patrzyli w ich stronę; trzeba im pokazać, że potrafi nad sobą panować, zwłaszcza Haakenowi, na którego zdaniu zależało mu bardziej, niż byłby skłonny przyznać. – Dobrze się przygotuj do drogi – powiedział Ragnar. – O tej porze roku przeprawa przez przełęcze będzie podła. – Co z Bjornem? – dopytywał się Haaken. Bękart, którego Ragnar Szalony znalazł w lesie porzuconego na pastwę wilków, był zbyt dumny, by zdradzić targające nim uczucia. – Ragnar, traktowałeś mnie jak rodzonego syna. Nawet w chudych latach, kiedy nie starczało jadła dla potomków twej krwi. Zawsze szanowałem cię i słuchałem, jakbyś był moim rodzonym ojcem. Teraz również winienem ci posłuszeństwo, jednak nie spocznę, póki żyje Bjorn Nikczemny. Choćby me kości miały rozwlec wilki, choćby ma dusza na wieczne potępienie miała pędzić z Dzikim Gonem, nie odejdę stąd, póki nie pomszczę zdrady Bjorna. To była dumna, śmiała przysięga, godna syna Wilka. Ragnar i Bragi słuchali w milczeniu, Soren z podziwem pokiwał głową. Dla samego zaś Haakena, który stał napięty niemalże do granic całkowitej zatraty w samym sobie, mowa tej długości równała się całkowitemu obnażeniu duszy. Rzadko przez cały dzień udawało mu się wypowiedzieć w sumie tyle słów. – Nie zapomniałem Bjorna. Tylko obraz jego twarzy, kiedy uśmiecha się i udaje przyjaźń, a równocześnie bierze od Hjarlmy pieniądze, trzyma mnie na nogach. On umrze wcześniej niż ja, Haaken. Będzie niósł pochodnię, przyświecając mi po drodze do Piekła. Ach, widzę już agonię w jego oczach. Potrafię wyczuć woń jego strachu. Słyszę, jak popędza Hjarlmę, by szli szybciej, chce zastawić pułapkę w Draukenbring. Wilk żyje. A on zna Wilka i jego młode. Wie, że odtąd przekleństwo idzie za nim krok w krok. – Odejdziemy rankiem, kiedy już pogrzebiemy starego Svena. Bragi wzdrygnął się. Myślał, że sędziwy wojownik śpi. – Smutny to koniec dla ciebie, przyjacielu mego ojca – wymruczał Ragnar na pożegnanie zmarłego. Sven służył ich rodzinie, kiedy dziadek Bragiego był jeszcze dzieckiem. Przez czterdzieści lat pozostawał ze starym w przyjaźni. A potem rozstali się w nienawiści. – Oby przyjęto ich w Komnacie Bohaterów – wymamrotał Bragi. Sven był tęgim wojownikiem, który nauczył Ragnara, jak posługiwać się bronią, a potem towarzyszył mu w wyprawach na południe. Ostatnio wprowadzał w tajniki sztuki walki Bragiego i Haakena. Powinno się go opłakać i odbyć stosowną żałobę, nawet za liniami wroga. – Jak Bjornowi udało się ich ostrzec? – zapytał Haaken. – Dowiemy się – obiecał Ragnar. – Teraz odpocznijcie, chłopcy. Czeka nas ciężka przeprawa. Niektórzy jej nie przeżyją. Do Draukenbring dotarło sześciu. Ragnar okrążył posiadłość szerokim łukiem, prowadząc ich przez góry, potem podeszli do domu od południa, pokonując szczyt, który nazwali Kamer Strotheide. Była to przeprawa tak trudna, że nawet Hjarlmie i Bjornowi nie przyszłoby do głowy obserwować tej trasy. Hjarlma czekał na nich. Z góry mogli dostrzec jego warty. Bragi patrzył w dół na tyle długo, aby upewnić się, że Hjarlma nie pozwolił niczego niszczyć. Czary jego matki napawały grozą wszystkich w okolicy. Nie potrafił zrozumieć dlaczego – była kobietą tak ciepłą i pełną zrozumienia, jak żadna inna spośród tych, które znał. Ześlizgując się i obsuwając po zboczu, dotarli na połoninę, gdzie latem wypasano bydło Draukenbring. Potem ruszyli w stronę długiego domu przez las i parów. Przystanęli w leśnej przecince, sto jardów od najbliższych zabudowań; czekali zmroku, marznąc niemiłosiernie. Bierność najbardziej dała się we znaki Ragnarowi, który cały zesztywniał. Bragi martwił się. Ojciec robił się taki blady... Myśli krążyły, wiodąc go to ku rozpaczy, to ku nadziei. Ragnar mówił, że umiera, jednak wciąż szedł; najwyraźniej siła woli trzymała go przy życiu. Ściemniało się. Ragnar rzekł: – Bragi, wędzarnia. Pośrodku podłogi, pod trocinami. Metalowy pierścień. Otwórz klapę. Tunel prowadzi do domu. Nie marnuj czasu. Za minutę poślę Sorena. Z obnażonym mieczem Bragi pobiegł do wędzarni, szybko wymacał pod warstwą przetłuszczonych trocin pierścień, stanowiący uchwyt klapy. Pod nią zobaczył drabinę prowadzącą do tunelu. Pokręcił głową; nie miał pojęcia o jego istnieniu. Ragnar potrafił dochować tajemnicy nawet przed swoimi. Powinni mówić na niego Lis, a nie Wilk. Do wędzarni wślizgnął się Soren. Bragi wyjaśnił mu wszystko. Za chwilę dołączyli do nich Haaken, Sigurd i Sturla, jednak Ragnar się nie pojawił – Sturla przyniósł ostatnie rozkazy Wilka. Tunel był nisko sklepiony i ciemny. W pewnym momencie dłoń Bragiego natrafiła na coś małego i futrzastego, co pisnęło i wykręciło się spod jego ręki. Później miał wspominać to przejście jako najgorszy etap podróży do domu. Tunel skończył się za ścianą piwnicy, wyjście z niego maskowała potężna beczka, którą musieli odtoczyć na bok. Tej beczki Ragnar nigdy nie otwierał, twierdząc, że chce ją zachować na specjalną okazję. Schodami dotarli z piwnicy do spiżarni, gdzie pod powałą, poza zasięgiem gryzoni, zawieszono warzywa i mięso. Bragi skradał się dalej. Ktoś, przeklinając, wszedł do pomieszczenia znajdującego nad jego głową. Bragi zamarł. Przekleństwo zostało rzucone pod adresem matki Bragiego, Helgi. Nie chciała współpracować z ludźmi Hjarlmy. Mieli za sobą trudy przeprawy przez las, byli całkowicie wykończeni, a ona nie chciała im nic ugotować. Bragi słuchał uważnie. W głosie matki nie wyczuł strachu. Jej nic nie było w stanie w widoczny sposób wyprowadzić z równowagi, zawsze pozostawała tą samą spokojną, pełną wdzięku, niekiedy wyniosłą damą. Przed obcymi. Nawet w gronie bliskich rzadko okazywała cokolwiek prócz miłości i czułości. – Bandytyzm ci nie służy, Snorri. Cywilizowany człowiek nawet w domu wroga zachowuje się grzecznie. Czy Ragnar splądrował dom Hjarlmy? – Znajdowała się w tej chwili dokładnie nad jego głową. Bragi nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Jasna sprawa, że Ragnar splądrowałby dom Hjarlmy, gdyby miał okazję. Aż do ostatniego żelaznego garnka. Jednak Snorri wymruczał przeprosiny i wyczłapał z pomieszczenia. Klapa w podłodze uniosła się, zanim jeszcze ustały poruszenia zasłony z sarniej skóry odgarniętej przez Snorriego. – Możesz wyjść – wyszeptała Helga. – Szybko. Masz najwyżej minutę. – Skąd wiedziałaś? Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 19 / 89
– Cii. Pośpiesz się. Hjarlma, Bjorn i jeszcze trzej są przy wielkim kominku. Pili i narzekali, że twojemu ojcu powrót zajmuje tak dużo czasu. – Jej twarz pociemniała, kiedy Haaken zamknął za sobą klapę. Bragi obserwował, jak jej nadzieja umiera z każdym następnym mężczyzną wychodzącym na górę. – Trzej następni śpią na stryszku. Hjarlma wysłał pozostałych w poszukiwaniu waszego obozu. Spodziewa się, że dotrzecie tu przed świtem. Towarzysze Bragiego przygotowywali się do ataku. Położyła mu dłoń na ramieniu, potem dotknęła Haakena. – Uważajcie. Nie chcę wszystkiego stracić. O niezwykłości Helgi stanowiły rozmaite względy, nie tylko fakt, że powiła jedno dziecko w kraju, gdzie kobiety właściwie cały czas były w ciąży. Przelotnie uściskała Bragiego. – Miał dobrą śmierć? Nienawidził wszelkiego zwodzenia. – Cios w plecy. Bjorn. Emocje na moment wykrzywiły jej rysy. I w tej chwili Bragi zdołał w niej przelotnie dostrzec to, czego inni tak się bali. Ognie Piekła rozbłyskujące w oczach. – Idźcie – zarządziła. Z sercem tłukącym się w piersiach Bragi poprowadził atak. Piętnaście stóp dzieliło go od wroga. Trzej buntownicy nie mieli nawet szans wyciągnąć broni. Ale Hjarlma był szybki niczym śmierć, Bjorn zaś ułamek sekundy tylko wolniejszy. Than powstał niczym wieloryb-zabójca wynurzający się z głębin, kopniakiem posłał pod nogi Bragiego stół, przy którym zasiadał, potem rzucił się ku ścianie, gdzie wisiały trofea bitewne Ragnara. Schwycił topór. Usiłując utrzymać równowagę, Bragi pojął, że z zaskoczenia nic nie wyszło. Hjarlma i Bjorn byli gotowi do walki. Haaken, Sigurd i Soren byli już na stryszku. Zostali tylko on i Sturla Ormesson, wojownik mocno już posunięty w latach, a naprzeciw siebie mieli dwóch najbardziej paskudnych trolledyngjańskich zabijaków. – Szczeniak tak szalony jak jego pan – zauważył Hjarlma, z łatwością parując cios miecza. – Nie pozwól się zabić, chłopcze, Inger nigdy by mi tego nie wybaczyła. – Jego uwaga stanowiła smutny komentarz do natury ludzkiej. Gdyby Stary Król nie umarł całkowicie niespodzianie, Hjarlma zostałby teściem Bragiego; zeszłego lata porozumiano się w kwestii ostatnich szczegółów. Nie myśl, nakazywał sobie Bragi. Nie słuchaj. Stary Sven i ojciec wbili mu do głowy te lekcje ciosami stępionych mieczy. Nie odpowiadaj. Albo walcz w całkowitym milczeniu, albo, jak Ragnar, wrzeszcz bez przerwy. Hjarlma dobrze znał styl walki Ragnara; wiele razy wojowali ramię przy ramieniu. Teraz z łatwością dostrzegał ojcowską technikę w ciosach syna. Bragi nie miał wielkich złudzeń. Than był większy, silniejszy, lepiej wyszkolony i znacznie bardziej doświadczony. Jedynym celem stało się więc wytrwanie do czasu, aż Haaken skończy z tymi na stryszku. Sturla najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, jednak Bjorn okazał się dla niego za szybki. Klinga zdrajcy przeszła przez gardę. Sturla zachwiał się. Bragi poczuł na sobie spojrzenie dwu par lodowato niebieskich oczu. – Zabij szczenię – warknął Bjorn. W jego głosie wyraźnie słychać było strach. Statecznie niczym jedna z karawel, które drakkary ścigały wzdłuż południowych wybrzeży, Helga wsunęła się między nich. – Zejdź z drogi, wiedźmo. Helga spojrzała thanowi prosto w oczy. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie. Hjarlma nie cofnął się wprawdzie, ale też dłużej nie parł do przodu. Odwrócił się do Bjorna. Zdrajca zbladł jak ściana, nie potrafił spojrzeć w te straszne oczy. Haaken zeskoczył ze stryszku i porwał włócznię stojącą pod ścianą, Soren i Sigur złazili po drabinie, ale nawet w połowie nie tak szybko. – Nasz czas dobiegł końca – zauważył lakonicznie Hjarlma. – Musimy iść. – Popchnął Bjorna w stronę drzwi. – Powinienem się spodziewać, że ominą straże. – Wyprowadził cios topora, omijając Helgę, i wytrącił miecz z dłoni Bragiego, powrotnym wymachem przeciął mu policzek. – Bądź grzeczniejszy, chłopcze, gdy wrócę. Albo niech cię tu nie będzie. Bragi westchnął, myśląc o oddalającym się łopocie skrzydeł śmierci. Hjarlma nie śmiał zrobić nic więcej ze względu na starą przyjaźń. Przez całą walkę strach przed Ragnarem nie opuszczał Bjorna. Bez przerwy rozglądał się po pomieszczeniu, jakby czekając, że w każdej chwili Wilk zmaterializuje się wprost z dymu zalegającego salę. Miał ochotę wziąć nogi za pas. On i Hjarlma rozpłynęli się w ciemnościach nocy, wśród tumanów śniegu, który znowu zaczął sypać. Helga zajęła się opatrzeniem policzka Bragiego i łajaniem go, że nie zabił Bjorna. – Bjorn jeszcze nie wymknął się z ramion burzy – powiedział Bragi. Haaken, Soren i Sigurd zaczaili się przy drzwiach. Rozwarli je odrobinę. Kobiety, dzieci i starcy obecni w posiadłości, którzy podczas potyczki robili wszystko, żeby jak najmniej rzucać się w oczy, teraz zajęli się Sturlą i opłakiwaniem tych, którzy nie wrócili. Nie było radości w domu Ragnara, tylko otępienie następujące zawsze po katastrofie. Oto nadszedł kres Draukenbring, choć nie wszyscy jeszcze zdawali sobie z tego sprawę. Ocalałych czekało wygnanie, emigracja i prześladowania ze strony zwolenników Pretendenta. Padający śnieg tłumił krzyki i szczęk broni, ale nie do końca. – Masz – zwrócił się Bragi do matki. Jeden z przeraźliwych bitewnych okrzyków jego ojca rozdarł ciszę nocy. I wkrótce sam Ragnar wtoczył się przez drzwi, pokryty krwią od brody do kolan. Większość krwi była jego; z rozprutego brzucha wylewały się flaki. Zanosząc się szaleńczym śmiechem, uniósł wysoko w górę głowę Bjorna, jakby chciał przyświecić sobie lampą pośród nocy. Przerażenie wciąż ścinało rysy twarzy zabitego. Ragnar wydał swój ostatni okrzyk i upadł. Bragi, Haaken oraz Helga w jednej chwili uklękli przy jego boku, ale było już za późno. Wola życia potężnego wojownika w końcu została złamana. Helga wybrała lód z jego włosów i brody, delikatnie przebiegała palcami po twarzy. Łza spłynęła po jej policzku. Bragi i Haaken odeszli na bok. Nawet zdruzgotana poczuciem straty branka z południa nie potrafiła zapomnieć o dumie, zdradzić całej głębi swych uczuć. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 20 / 89
Bragi i Haaken przykucnęli blisko siebie przed kominkiem, dzieląc ból i zgryzotę. * * * Obrzędów pogrzebowych dopełniono pośpiesznie, ceremonia miała charakter prowizoryczny, zupełnie niegodna była zmarłego, niemniej spieszyli się, bowiem Hjarlma z pewnością wróci. A przecież powinien to być pochówek godny wojownika, ze stosem i ogniskami, towarzyszącymi trwającym co najmniej tydzień obrzędom żałobnym. Zamiast tego Bragi, Haaken, Sigurd i Soren zanieśli Ragnara w górę Kamer Strotheide, ponad linię kosodrzewiny i wiecznego śniegu, a potem pochowali ciało w pozycji siedzącej w kamiennym kurhanie, z którego dostrzec można było zarówno Draukenbring, jak i znacznie bardziej odległy Tonderhofn. – Któregoś dnia... – przyrzekł Bragi, kiedy on i Haaken kładli ostatni głaz – któregoś dnia wrócę tu i zrobię wszystko porządnie. – Któregoś dnia – zgodził się Haaken. Wiedzieli, że nie nastąpi to szybko. Uronili łzę, stojąc tam tak samotnie, a potem zeszli z góry, by rozpocząć nowe życie. * * * – Oto, jak mu się udało – powiedziała Helga, obserwując synów rozbijających zmarzniętą ziemię przy pękniętym kamieniu węgielnym. Trzymała w dłoni złotą bransoletę, cienką, jednak niezwykle misternej roboty. – Ta jest jedna od pary, Hjarlma nosił drugą. Reagowały na swoją bliskość. Kiedy Bjorn podszedł, Hjarlma wiedział już, że Ragnar nadchodzi. Bragi chrząknął. Teraz wcale go już to nie obchodziło. – Chyba coś mam – powiedział Haaken. Bragi zaczął dłońmi wygarniać ziemię. Wkrótce odkopał niewielką skrzynkę. Pojawili się Sigur i Soren, już z workami na plecach. Czterej ocaleli wojownicy pójdą na południe, gdy tylko Bragi i Haaken uporają się z zawartością schowka pod sosnową deską. Skrzynka okazała się płytka i lekka. Nie miała zanika. Zawartość też nie była szczególnie imponująca. Mała sakiewka pełna monet używanych na południu, druga z nie oszlifowanymi kamieniami, ozdobny sztylet, fragment zwiniętego pergaminu, na którym ktoś pośpiesznie wyrysował mapę. I miedziany amulet. – Zatrzymaj kosztowności – zwrócił się Bragi do matki. – Nie. Ragnar miał widać powody, by wszystkie te rzeczy trzymać razem. A dla mnie zostało jeszcze dużo w innych miejscach. Bragi zastanawiał się przez chwilę. Jego ojciec był człowiekiem tajemniczym; las wokół Draukenbring mógł być pełen zakopanych garnków ze złotem. – W porządku – włożył wszystko do worka. Potem nadeszła chwila, której tak się obawiał – czas, by odejść na południe. Popatrzył na matkę, odpowiedziała mu podobnym spojrzeniem. Haaken wbił wzrok w ziemię. Tę więź niełatwo było zerwać. Po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią, Helga publicznie zdradziła swe uczucia – chociaż nie można powiedzieć, żeby się zupełnie rozkleiła. Przytuliła Haakena, trzymała go w objęciach przez blisko dwie minuty, szepcząc coś do ucha. Bragi dostrzegł błysk łzy, starła ją zirytowana, odsuwając równocześnie przybranego syna. Zakłopotany, Bragi umknął spojrzeniem w bok. Ale nie sposób było odsunąć na bok uczuć. Sigurd i Soren po raz kolejny żegnali się z własnymi rodzinami. Utonął w objęciach matki. Ściskała go mocno, z siłą zadziwiającą u tak drobnej, kruchej kobiety. – Uważaj na siebie – powiedziała. A cóż mniej banalnego było do powiedzenia? Przy takim pożegnaniu, prawdopodobnie na zawsze, nie było słów, którymi można przekazać prawdziwe uczucia. Język jest narzędziem wymiany, nie miłości. – I dbaj o Haakena. Przywieź go do domu. – Bez wątpienia Haakenowi powiedziała to samo. Odsunęła się, odpięła medalik, który nosiła, od kiedy Bragi sięgał pamięcią. Potem zapięła go na jego szyi. – Jeśli nie będzie już żadnej innej nadziei, pokaż go w Domu Bastanos na Ulicy Lalek w Hellin Daimiel. Daj go odźwiernemu, niech przekaże swemu panu. On przekaże go dalej. Jeden ze wspólników przyjdzie, aby cię przepytać. Powiedz mu te słowa: „Elhabe an dantice, elhabe an cawine. Ci hibde clarice, elhabe an savan. Ci magden trebil, elhabe din bachel”. On zrozumie. Kazała mu powtarzać wiersz, póki nie upewniła się, że dobrze zapamiętał. – To już wszystko. Nie ufaj nikomu, komu nie będziesz musiał zaufać. I wróć do domu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Będę tu, będę czekać. Pocałowała go. Przy wszystkich. Nie robiła tego odkąd przestał być dzieckiem. Potem pocałowała również Haakena, czego w ogóle nigdy nie robiła. Zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować, rozkazała: – Idźcie już, póki jeszcze możecie, zanim zaczniemy wszyscy wyglądać jeszcze głupiej niż w tej chwili. Bragi zarzucił worek na ramię i ruszył w stronę Kamer Strotheide. Droga wiodła przez jego zbocze. Od czasu do czasu spoglądał w górę, na kurhan Ragnara; za siebie obejrzał się tylko raz. Kobiety, dzieci i starcy opuszczali schronienie, które od pokoleń stanowiło ich dom. Większość ucieknie do krewnych mieszkających w innych krainach. Wielu ludzi wędrowało tak, szukając nowego dachu nad głową. Pewnie uda im się umknąć przed prześladowaniem i szykanami ludzi Pretendenta. Zastanawiał się, dokąd pójdzie matka... Później już zawsze żałował, że tak jak Haaken nie chciał oglądać się za siebie. Być może wówczas w jego pamięci Draukenbring przetrwałoby jako miejsce pełne życia, jako ostatnia nadzieja na bezpieczne schronienie oczekujące go na północy. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 21 / 89
Rozdział czwarty Świst szabli Nassef raz tylko obejrzał się za siebie. W drżącym od upału powietrzu Al Rhemish wyglądało niczym miasto namiotów wijące się pod stopami tańczących duchów. Stłumiona wrzawa echem niosła się po dolinie. Uśmiechnął się. – Karim! – zawołał cicho. Mężczyzna wyglądający na okrutnika, o twarzy poznaczonej śladami ospy, podszedł do niego. – Panie? – Wrócisz tam. Znajdziesz naszych ludzi. Tych, którzy wyszli nam na spotkanie, gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Powiedz im, żeby podsycali zamieszki. Powiedz im, że mają trwać tak długo, jak tylko się da. I nakaż, aby wybrali spośród siebie pięć setek chętnych wojowników i posłali ich za nami. W małych grupkach, by nie przyciągać uwagi. Zrozumiałeś? – Tak – Karim uśmiechnął się. Brakowało mu dwu zębów na przedzie. Kolejny, ułamany, szczerzył się ostrym pieńkiem. Był starym zabijaką, widział wiele bitew. Nawet pasma siwizny w jego brodzie wyglądały niczym ofiary wojny. Nassef obserwował, jak Karim schodzi po kamienistym stoku. Dawny bandyta był jednym z najbardziej cennych w obecnej sytuacji wiernych. Nassef nie miał wątpliwości, iż Karim zyska na wartości, w miarę jak bój będzie się stawał coraz bardziej bezwzględny i wzrośnie jego skala. Zawrócił rumaka i puścił się truchtem w ślad za siostrą i szwagrem. Oddział El Murida liczył prawie pięćdziesięciu ludzi. Większość stanowili członkowie straży osobistej, jego odziani w biel Niezwyciężeni, którym gwarantowano miejsce w Raju, jeśli polegną w służbie El Murida. Ich widok wywoływał w Nassefie niepokój: w ich oczach błyszczało jeszcze większe szaleństwo niźli w oczach proroka. Byli mu fanatycznie oddani. Po procesie El Murid musiał odwołać się do całej potęgi swej woli, aby powstrzymać ich przed natychmiastowym szturmem na Posiadłość Królewską. Nassef zajął swe miejsce po prawej ręce El Murida. – Poszło lepiej niż oczekiwaliśmy – powiedział. – Chyba sam Bóg nam zesłał tego chłopaka. – Zaiste tak było. Jeśli chcesz znać prawdę, Nassefie, to z początku miałem opory, aby to zrobić na twój sposób. Jednak tylko interwencja samego Pana mogła sprawić, że wszystko poszło tak gładko. Tylko On mógł sprawić, że staliśmy się przedmiotem napaści w tak dogodnej chwili. – Przykro mi z powodu twojej kostki. Bardzo ci jeszcze dokucza? – Boli mnie potwornie, ale potrafię to znieść. Yassir dał mi zioła na uśmierzenie bólu i obandażował ją. Muszę ją oszczędzać, a wkrótce będzie jak nowa. – Podczas tej farsy procesu... Przez moment myślałem, że chcesz się poddać. – Przez krótką chwilę tak było. Podobnie jak wszyscy inni, mogę paść ofiarą podstępów Złego. Ale odnalazłem w sobie siłę, by im się oprzeć, a ta chwila słabości uczyniła ostateczny i triumf jeszcze słodszym. Teraz już rozumiesz, jak Pan powoduje nami wedle swej woli? Uczestniczymy w Jego dziele, nawet gdy nam się wydaje, żeśmy się odwrócili do Niego plecami. Nassef patrzył na nagie wzgórza. Wreszcie odrzekł: – Niełatwo zaakceptować porażkę, opierając się tylko na wierze, że któregoś dnia zrodzi ona większe zwycięstwo. Mój – przyjacielu, mój proroku, dzisiaj podpisali na siebie wyrok śmierci. – Nie jestem żadnym prorokiem, Nassefie. Jestem tylko Adeptem Drogi Pana. I nie chcę żadnych śmierci, których można uniknąć. Nawet król Aboud i Najwyżsi Kapłani mogą któregoś dnia ujrzeć ścieżkę prawości. – Oczywiście. To była jedynie metafora – chciałem rzec, iż przez swe działania pogrążyli własną sprawę. – Często tak bywa w przypadku służalców Złego. Im bardziej wytrwale się starają, tym więcej wnoszą do dzieła Pana. Co z pościgiem? Jesteś naprawdę pewien, że damy radę uciec? – Posłałem Karima z powrotem do Al Rhemish. Jeśli nasi ludzie spełnią moją prośbę, jeśli będą dalej podsycać zamieszki i wyślą pięciuset wojowników, uda się. Nikt nie będzie w stanie nas powstrzymać. Wszyscy lordowie przybyli dziś do Al Rhemish, aby oglądać nasze poniżenie. Zamieszki całkowicie zaprzątną ich uwagę, zanim nie upłynie Mashad, będziemy więc mieli tydzień przewagi. – Żałuję tylko, że nie mogliśmy ochrzcić dziecka. – Rzeczywiście szkoda. Wrócimy tu jednak, panie, podczas któregoś kolejnego Mashad. Obiecuję, że zadbam, aby tak się stało. Choć raz w słowach Nassefa brzmiała całkowita szczerość, absolutne przekonanie. Pustynne boczne drogi były długie, samotne i ciągnęły się w nieskończoność, zwłaszcza dla człowieka odseparowanego od innych ludzi. El Murid nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, z kim mógłby śnić własne sny; jedna tylko Meryem mu pozostała. Niezwyciężonych napawał zbyt wielką grozą, za bardzo go czcili. Nassef i garstka jego zwolenników pogrążyła się bez reszty w układaniu planów przyszłych walk. Jeźdźcy, którzy dogonili ich wreszcie, dziesiątkami, dwudziestkami przybywając z Al Rhemish, byli obcy. Wierni przyjaciele, których nawrócił jako pierwszych, oraz pozostali, którzy wyszli za nim z El Aquila, znaleźli świętość w śmierci. Wojna, jaką Nassef prowadził w jego imieniu, zbierała swoje żniwo. Adept jechał obok białego wielbłąda, trzymając swoje dziecko na kolanach. – Ona jest taką spokojną, drobną istotką – zachwycał się. – Istny cud. Pan okazał się dla nas łaskawy, Meryem. – Skrzywił się. – Twoja kostka? – Tak. – Lepiej oddaj małą, niech ją wezmą z powrotem. – Nie. Takie chwile już są zbyt rzadkie, a z pewnością staną się jeszcze rzadsze. – Dłuższą chwilę siedział w milczeniu, pogrążony we własnych myślach, a potem zapytał: – Ile jeszcze czasu minie, zanim będę mógł odesłać ich wszystkich? – Co masz na myśli? – Ile czasu minie, zanim wypełnię swe powołanie? Kiedy będę mógł osiąść gdzieś i wieść normalne życie, tylko z tobą Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 22 / 89
i z nią? Od trzech lat już wędrujemy tymi bezdrożami, a wydaje się, jakby to było trzydzieści. – Nigdy, mój kochany. Nigdy. Jako twej żonie z trudem przychodzą mi te słowa. Ale od kiedy przemówił do ciebie anioł, na zawsze stałeś się El Muridem. Tak długo, jak długo z woli Pana będziesz pozostawał wśród żywych, będziesz musiał być Adeptem. – Wiem. Wiem. To po prostu śmiertelnik, który we mnie mieszka, pragnie czegoś, czego mieć nie mogę. Przez czas jakiś jechali w milczeniu. Potem El Murid powiedział: – Meryem, czuję się samotny. Nie mam nikogo prócz ciebie. – Masz za sobą połowę pustyni. Kto dostarcza nam z osad żywność i wodę? Kto niesie Prawdę na prowincje, których nigdy na oczy nawet nie widzieliśmy? – Chodzi mi o przyjaciela. Prostego, zwykłego, osobistego przyjaciela. Kogoś, kto traktowałby mnie nie do końca poważnie, jak traktowano mnie w czasach, gdy byłem dzieckiem. Kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Z kim mógłbym dzielić lęki i nadzieje człowieka, nie zaś kogoś, kto ugiął kolana przed marzeniami El Murida. Z pewnością podzielasz me uczucia, odkąd Fata umarła. – Tak. Los kobiety El Murida również oznacza samotność. – Po chwili zaś dodała: – Ale ty masz przecież Nassefa. – Nassef jest twoim bratem. Nie chcę w twej obecności wyrażać się o nim źle. Naprawdę go kocham, jakby był moim rodzonym bratem, wybaczam mu jak bratu. Ale nigdy nie zostaniemy prawdziwymi przyjaciółmi, Meryem. Będziemy tylko sojusznikami. Meryem nie zaprotestowała. Wiedziała, że mówi prawdę. Nassef też nie miał nikogo, przed kim mógłby się otworzyć. A żadna przyjaźń nie rozkwitnie między jej mężem i bratem, póki nie będą do końca mogli być siebie pewni. * * * To była długa, wyczerpująca podróż. Pod koniec Nassef zaczął narzucać ostre tempo. Wszyscy byli wykończeni, prócz samego Nassefa, najwyraźniej niewrażliwego na skutki zmęczenia. – I oto ona – wyszeptał zdjęty zachwytem El Murid. Na moment zupełnie zapomniał o bólu w kostce. – Sebil el Selib. Poświata księżyca w trzeciej kwadrze spływała na położoną wśród gór łąkę, która zajmowała drugie miejsce w sercach synów Hammad al Nakir, zaraz po Al Rhemish. Dawno temu, zdaniem ich imperialnych przodków, ustępowała wyłącznie samemu Ilkazarowi. Nad łąką górowała stara forteca, w jej murach schronienie znalazła świątynia i klasztory. Nigdzie nie paliło się ani jedno światło. Nazwa łąki, Sebil el Selib, oznaczała Drogę Krzyżową. Nadana jej została dla upamiętnienia zdarzenia, na cześć którego wzniesiono również świątynię. To właśnie na tej łące, pierwszego dnia pierwszego roku według kalendarza powszechnego, zrodziło się Imperium. Zaś pierwszy imperator zadbał o bezpieczeństwo swej władzy, krzyżując tu tysiąc swych przeciwników. Droga z nazwy była szlakiem wijącym się przez przełęcz, po którym skazani szlachcice musieli nieść narzędzia swej kaźni. Wychodzący z łąki trakt szerokimi zakosami łączył dawne Prowincje Wewnętrzne z miastami leżącymi na wybrzeżu morza Kotsum. Zrujnowana forteca, pochodząca jeszcze z wczesnej epoki imperialnej, strzegła pierwotnie przełęczy, nie zaś świątyni i klasztorów, nad którymi majaczyła teraz niczym cień. – Tutaj na świat przyszedł ojciec naszych snów – zwrócił się El Murid do Nassefa. – Tutaj zrodziło się Pierwsze Imperium. Niech i nasze zachłyśnie się pierwszym oddechem na tym samym posłaniu. Nassef nie odrzekł ani słowa. Patrzył z mieszaniną lęku i pona legendarne miejsce. Wydawało się zbyt zwyczajne, zbyt proste, aby być tak ważne. Al Rhemish zresztą wzbudziło nim identyczne uczucia; zdumiewało go, jakim sposobem zwykłe miejsca mogą z czasem zdobyć tak wielką władzę nad ludzką wyobraźnią. – Nassefie. – Tak? – Jesteśmy gotowi? – Tak. Najpierw Karim poprowadzi na dół Niezwyciężonych. Wespną się na mury i otworzą pozostałym bramy. Mniej liczne siły wyślę, by zdobyły świątynię i klasztor. – Nassefie. – Słucham cię. – Żaden ze mnie wojownik, żaden generał. Jestem tylko narzędziem w rękach Pana. Ale chciałbym wprowadzić drobną poprawkę do twoich planów. Chciałbym, żebyś zamknął drogę na wybrzeże i zostawił oddział rezerwowy pod moim dowództwem. Muszę mieć pewność, że nikomu nie uda się uciec. Nassefowi wydawało się, że źle zrozumiał. El Murid zawsze męczył go nieustannymi napomnieniami, by oszczędzać wrogów i im przebaczać. – Myślałem o tym przez całą drogę. Nie ma żadnych przyjaciół Pana w tym miejscu, są tylko żołnierze króla i akolici fałszywej wiary. A nadto wszystkim tym, którzy ulegają powabom Złego, należy wysłać jasną, jednoznaczną wiadomość. Ostatniej nocy modliłem się o wskazówkę i wtedy naszła mnie myśl, że Drugie Imperium również narodzić się musi w krwi swych wrogów, na tym samym miejscu, które było świadkiem powstania Pierwszego Imperium. Nassef był zaskoczony, ale bynajmniej nie niezadowolony. – Jak powiadasz, tak się też i stanie. – Zarżnij ich wszystkich, Nassefie. Nawet dzieci, które jeszcze nie potrafią chodzić. Niech żaden człowiek, od dziś po wieki wieków, nie sądzi, że uda mu się ujść przed gniewem Pana. – Jak powiadasz. – Możesz zaczynać. – Zanim jednak Nassef zrobił choćby dziesięć kroków, El Murid zawołał go ponownie: – Nassefie! – Tak? – W tej chwili, nim zaczął się zbrojny bój, mianuję cię dowódcą mych wojsk. Nadaję ci imię Bicz Boży. Godnie noś swój tytuł. – Tak się stanie. Nie obawiaj się. Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 23 / 89
Atak przeprowadzony został z szybkością i precyzją, które znamionowały wcześniej wszystkie napaści Nassefa na karawany. Wielu żołnierzy garnizonu fortecy umarło na swych posłaniach. El Murid zatrzymał swego konia na wzniesieniu i czekał na uciekinierów albo na wieści. W jego sercu drzemało czarne ziarno strachu. Jeśli tu mu się nie uda, jeśli obrońcy fortecy odeprą atak, może to oznaczać ostateczny kres jego misji. Na ludziach pustyni nic nie wywierało takiego wrażenia jak śmiałość zwycięstwa. I nic nie zrażało ich bardziej niźli porażka. Nie było żadnych uciekinierów, nie dotarły też doń żadne wieści, aż wreszcie, gdy świt już zaczynał barwić niebo nad górami przed jego oczami, przyjechał człowiek Nassefa, Karim. – Mój Adepcie – powiedział – dowódca twych wojsk wysłał mnie, abym ci doniósł, że forteca, świątynia i wszystkie klasztory są w naszych rękach. Wrogowie nasi, którzy ocaleli, zostali zebrani na łące. Błaga cię, abyś przyjął ich jako dar miłości. – Dziękuję, Karim. Powiedz mu, że już jadę. Nassef czekał na pagórku górującym ponad tłumem jeńców. Było ich przynajmniej dwa tysiące, wielu z fortecy, większość jednak z klasztorów, niewinni pielgrzymi, którzy przybyli tu na obchody Disharhun i którzy nie zdążyli jeszcze wyruszyć w drogę powrotną do domów. Garnizon, którym obsadzono fortecę, należał do silniejszych. Najbliższa możliwa do pokonania przełęcz przez Jebal al Alf Dhulquarneni znajdowała się w odległości setek mil na pomoc. Ukryci nie pozwalali ich przekraczać nigdzie indziej. Liczebność garnizonu była tak duża, ponieważ myto stanowiło ważną część budżetu Korony. Obrońcy warowni spędzali w niej całe swoje życie. Genealogia niektórych rodzin żołnierzy garnizonu sięgała korzeniami jeszcze czasów imperialnych. Kobiety i dzieci żyły w zamku razem z mężczyznami. El Murid spojrzał w dół na jeńców. Oni popatrzyli na niego, unosząc w górę głowy. Niewielu go rozpoznało, póki Meryem – bez zasłony – nie podjechała na białym wielbłądzie, zatrzymując się u jego boku. Zaczęli szemrać w podnieceniu. Pewien oficer garnizonu wykrzyknął pojednawcze słowa, dopraszając się parolu dla swoich żołnierzy. El Murid spojrzał na niego. Szukał miłosierdzia w swym sercu. Nie znalazł go. Dał Nassefowi znak, by ten zaczynał. Jeźdźcy zaczęli krążyć wokół jeńców, tnąc szablami. Ci wrzeszczeli i próbowali uciekać, nie było jednak dokąd – mogli tylko wspinać się na siebie wzajem. Niektórym udawało się przerwać krąg śmierci, ale tylko po to, by paść od ciosów pikiet czekających na zewnątrz. Kilku wojowników rzuciło się na konnych, by przynajmniej znaleźć bardziej honorowy koniec. I zdarzyło się tak, że człowiek imieniem Beloul umknął powszechnej rzezi. Był jednym z młodszych oficerów garnizonu, mniej więcej w wieku Nassefa. Pochodził z rodziny, która datowała swe początki głęboko na czasy imperialne. Walcząc niczym demon, Beloul zdobył zarówno konia, jak i broń, a potem wyciął sobie drogę przez pikiety. Udał, że szarżuje w stronę El Murida. Kiedy Niezwyciężeni rzucili się, by bronić swego proroka, pogalopował przez przełęcz na pustynię. Nassef posłał za nim czterech ludzi. Żaden nie powrócił. Beloul zaniósł wieści do el Aswad. Z zamku waliego natychmiast wyruszyli gońcy. – Czy to naprawdę konieczne? – zapytała Meryem, kiedy połowa jeńców już nie żyła. – Tak mi się wydaje. Sądzę, że dla moich wrogów... wrogów Pana, będzie to dobra nauczka. Wszystko zdawało się trwać znacznie dłużej, niźli z początku oczekiwał, a ostatecznie okazało się, że jest to więcej, niż może znieść jego żołądek. Zawrócił i odjechał akurat w chwili, gdy Niezwyciężeni zsiadali z koni, by odciągnąć ciała matek i wydobyć spod nich dzieci, żywe dlatego, że tamte do ostatniej chwili je osłaniały. – Zobaczmy, jak wygląda świątynia – powiedział. – Chcę ujrzeć mój tron. Gdy klęczał, modląc się przed Malachitowym Tronem, pojawił się Nassef, by zdać raport. Starożytni rzemieślnicy wyrzeźbili siedzisko z głazu, na którym zasiadł pierwszy imperator, przyglądając się ukrzyżowaniu swych wrogów. Był to drugi najpotężniejszy symbol władzy Hammad al Nakir. Tylko Pawi Tron, wydobyty spod ruin Ukazani i przetransportowany do Al Rhemish, więcej znaczył w oczach ludzi. Nassef czekał cierpliwie. Kiedy El Murid skończył modlitwy, dowódca jego wojsk rzekł: – Dokonało się. Zarządziłem odpoczynek. Za kilka godzin zaczną grzebać ciała. Wieczorem wyślę zwiadowców na pustynię. El Murid zmarszczył brwi. – Dlaczego? – Znajdujemy się na terenach waliego z el Aswad. Powiadają, że jest to człowiek zdecydowany i bystry. Zaatakuje nas, gdy tylko usłyszy, co się stało. – Znasz go? – Z widzenia, podobnie jak ty. To jego syn napadł na ciebie w Al Rhemish. Yousif był tym, który zaaranżował nasz proces. – Pamiętam go. Szczupły człowiek o okrutnej twarzy, oczy czarne jak węgle i twarde niby diamenty. Prawdziwy orędownik Złego. – Mój lordzie Adepcie, czy zdajesz sobie sprawę, co udało nam się dzisiaj osiągnąć? – nagły lęk wkradł się w słowa Nassefa. – Zdobyliśmy Malachitowy Tron. – Więcej. Znacznie, znacznie więcej. Dzisiaj staliśmy się jedną z głównych sił na Hammad al Nakir. Póki trzymamy Sebil el Selib, stanowimy czynnik, z którym muszą się liczyć, podejmując każdą decyzję w Al Rhemish. Póki przełęcz pozostaje w naszych rękach, praktycznie rzecz biorąc, panujemy nad komunikacją prowincji pustynnych z wybrzeżem morza Kotsum. Odcięliśmy Abouda od wszelkiej siły i bogactwa, jakich będzie potrzebował w swych usiłowaniach przeciwstawienia się woli Pana. Nassef miał rację. Wybrzeże stanowiło jedyny obszar rdzennych ziem Imperium, który nie ucierpiał znacznie podczas Upadku. Nie zmienił się w pustynię. W czasach nowożytnych jego miasta były, praktycznie rzecz biorąc, jednostkami autonomicznymi, chociaż i język, i dziedzictwo kulturowe dzieliły z Hammad al Nakir. Formalnie uznawały zwierzchnictwo króla Abouda oraz rodziny Quesani i płaciły daninę lenną, głównie jednak po to, by zapewnić sobie spokój ze strony dzikich Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 24 / 89
kuzynów z pustyni. Politycznie niewiele mogły zyskać, przeciwstawiając się El Muridowi, natomiast udzielając mu poparcia, wiele by straciły. Jeśli opowiedzą się za nim, a on przegra, narażą się na nienawiść rządzącego rodu Quesani. Jeśli jednak poprą go, a on zwycięży, wówczas z pewnością roztrwonią swe bogactwa i siły ludzkie w świętej wojnie przeciwko krajom niewiernych sąsiadującym z Hammad al Nakir. Należało więc liczyć na to, że przynajmniej przez jakiś czas znajdą się poza bilansem władzy. Decyzja Nassefa, by jako pierwszą twierdzę wziąć Sebil al Selib, okazała się najlepszą z możliwych. Jeśli nawet odłożyć na bok kwestie geopolityczne i ekonomiczne, zwycięstwo musiało wywrzeć poważny efekt psychologiczny. Tysiące będą garnąć się do El Murida. Kolejne tysiące ochłoną w swych uczuciach do sprawy rojalistycznej. – Mam jedno pytanie, Nassef. Czy uda nam się utrzymać to, co zdobyliśmy? – Ci ludzie gotowi są umrzeć za ciebie. – Wiem. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Na zewnątrz masz całe pole zaścielone ciałami ludzi, którzy umarli za Abouda. Nie utrzymali przełęczy. – Nie wezmą nas z zaskoczenia. Nassef tylko w połowie miał rację. Wali z el Aswad zareagował szybciej niż oczekiwali. Zwiadowcy ledwie zdążyli wyruszyć, kiedy jeden już powrócił na spienionym koniu, by donieść, że ściga go co najmniej kilka setek ludzi. Nadjeżdżali w dół z północnego zachodu. Nassef spodziewał się ataku od strony el Aswad, tak więc rozmieścił swe posterunki i harcowników od południowego zachodu. Ale Yousif dowiedział się o Sebil el Selib, wracając do domu z Al Rhemish. Postanowił natychmiast przypuścić kontratak, polegając wyłącznie na siłach swej eskorty. Szybki cios, podstępne uderzenie, zwarcie i ucieczka stanowiły tradycyjną pustynną taktykę wojskową, głęboko zakorzenioną w świadomości ludzi po długich wiekach plemiennych waśni. Yousif przybył na długo przedtem, zanim można było odwołać posterunki, a tym samym pozbawił Nassefa jednej czwartej części jego sił. Walki rozgorzały już na przełęczy, potem przeniosły się na łąkę. Wojownicy Yousifa byli to dobrze wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze regularnych jednostek, którzy spędzili całe życie na ćwiczeniach i manewrach. Wali był mistrzem taktyki lekkiej kawalerii. Wkrótce liczniejsze siły Nassefa zostały wyparte za mury fortecy i do klasztorów. El Murid i jego Niezwyciężeni zostali odcięci w świątyni, broniąc Malachitowego Tronu. Gdy tylko Yousif zorientował się w miejscu pobytu Adepta, całą siłę swego ataku rzucił przeciwko świątyni. Chciał odciąć łeb wężowi. Stojąc naprzeciwko waliego, ponad dwudziestoma stopami zakrwawionej posadzki, El Murid krzyczał: – Prędzej umrzemy, niż cofniemy się choćby o cal, sługusie Piekieł. Choćby nawet pan twój przysłał wszystkie diabły ze swej ognistej czeluści... Tak, choćby rzucił przeciw nam wszystkie legiony przeklętych, nie ulękniemy się. Pan jest z nami. Do nas należy wiara i prawość, pewność tych, którzy są zbawieni. Wielki, umięśniony mężczyzna powiedział do waliego: – Niech mnie cholera. Yousif, on naprawdę wierzy w ten bełkot. – Oczywiście, że wierzy, Fuad. Wiara w samego siebie jest tym, co czyni szaleńca niebezpiecznym. El Murida ogarnęła konsternacja. Czyżby wątpili w jego szczerość? Prawda była samą Prawdą. Mogą ją przyjąć lub odrzucić, ale nie mogą nazywać jej kłamstwem. – Zarżnąć ich – nakazał Niezwyciężonym, chociaż ci znacznie ustępowali przeciwnikom liczebnie. Pan ich wesprze. Jego fanatycy zaatakowali niczym stado oszalałych z głodu wilków. Wojownicy Yousifa padali jak kłosy pszenicy pod cięciami kos. Sam wali osunął się na kolana, krwawiąc od poważnej rany. Szeregi jego oddziału zachwiały się. Fuad podrywał ich do walki bojowymi okrzykami. Ostrze jego szabli migotało niczym lśnienie fatamorgany, tak szybko ciął i zadawał pchnięcia. Niezwyciężeni walczyli, jak im El Murid nakazał – nie oddali choćby cala z zajętego terenu. Nie cofali się, jednak umierali. Ostrożnie, wciąż wierząc w to, że Pan go wesprze, El Murid zszedł z Malachitowego Tronu. Podjął z posadzki porzuconą klingę. Teraz to Niezwyciężeni padali niczym łany zboża w czasie żniw. El Murid zaczął już wątpić... Nie wolno mu! Jeśli pisana mu męczeńska śmierć na tym miejscu, taka widocznie była wola Pana. Żałował tylko, że będzie musiał opuścić ten padół, nie zobaczywszy już Meryem i córki. Zostały uwięzione w fortecy razem z Nassefem... Jednak Nassef nie był już uwięziony. Atak Yousifa na świątynię dał mu czas na przeformowanie szyków. Ruszył do ataku i jego wycieczka rozbiła siły Yousifa na łące. On i Karim wraz z garstką najlepszych wojowników wpadli do świątyni. Front walki zmienił kierunek. – Bóg jest miłosierny! – zagrzmiał El Murid, ośmielając się skrzyżować ostrze z jakimś wojownikiem. Tamten z łatwością wybił mu broń z ręki. Ale Nassef znalazł się przy nim w jednej chwili i zablokował atak. Fuad odciągnął tamtego na bok i stanął twarzą w twarz z Nassefem. – Zobaczymy, jaki kolor mają twoje flaki, bandyto. Nassef zaatakował. Na jego twarzy zastygł nieznaczny, okrutny, pełen ufności w zwycięstwo uśmiech. Ich ostrza tańczyły w śmiertelnym morisco. Żadnemu nie udawało się przedrzeć przez zasłonę. Jeden i drugi wyraźnie zdumiony był zręcznością przeciwnika. – Fuad. Fuad – szepnął urywanym głosem Yousif, którego musieli podtrzymywać dwaj żołnierze. – Odpuść. Fuad dał krok do tyłu. Otarł pot z twarzy. – Pozwól mi z nim skończyć. – Musimy iść. Póki jeszcze mamy siły, aby zabrać ze sobą rannych. – Yousif... – Już, Fuad. Pobili nas. Zostając tu, możemy tylko umrzeć. A to nie ma sensu. Chodź. – Do następnego razu, bandyto – warknął Fuad. – Dostrzegłem usterkę twej techniki. – Splunął Nassefowi w twarz. Ludzie pustyni potrafią zachowywać się doprawdy afektowanie, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy nienawiści i wojny. – Nie pożyjesz dostatecznie długo, by z tego skorzystać, synu szakala. – Kiedy intensywność gniewu Nassefa przekraczała określoną granicę, ogarniał go dziwny, lodowaty spokój. Teraz tak właśnie było. Wyraźnie chcąc, aby usłyszeli go wszyscy obecni w sali, rzekł: – Karim, wyślij asasyna do el Aswad. Niech ten stos wielbłądziego gówna stanie się jego celem. Ty, sługo piekła, Fuadzie, pomyśl o tym. Zastanawiaj się, kiedy on... lub ona... uderzy. – Uśmiechnął się nieznacznym, Glen Cook - Ogień w jego dłoniach 25 / 89