Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 419
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 465

Dzuma w Nowym Jorku - Gwyneth Cravens, John S. Marr

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Dzuma w Nowym Jorku - Gwyneth Cravens, John S. Marr.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 1

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 2

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 3 Dżuma była jedną z największych klęsk, jakich ludzkość kiedykolwiek doznała. W historii wielokrotnie zabijała miliony ludzi, niszcząc miasta a nawet niwecząc państwa. Czy dziś, w cywilizowanym świecie, mogłaby się zdarzyć taka "średnio- wieczna" klęska ? A jeśli tak, jak mogłaby ona wyglądać ? Realistycznym odtworzeniem takiego wyimaginowanego kataklizmu jest właśnie powieść Dżuma w Nowym Jorku, napi- sana przez znaną amerykańską dziennikarkę Gwyneth Cravens oraz Johna S. Marra, lekarza epidemiologa, dyrektora Biura Medycyny Prewencyjnej miasta Nowy Jork. Z medycznego punktu widzenia leczenie dżumy nie przed- stawia dziś właściwie żadnych trudności. Natomiast mechani- zmy epidemii - czego dowiodła np. historia głośnej gorączki Las- sa - wymykają się często kontroli. Na dodatek, jak uchwycić i na czas zneutralizować epidemię w tak gigantycznym skupisku ludzkim jak Nowy Jork, przeżywający doda- tkową klęskę w po- staci strajku śmieciarzy?

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 4 DZIEŃ PIERWSZY Sobota, 2 września - Witaj w Nowym Jorku! Czy mogę pani pomóc założyć plecak - szepnął mężczyzna. - Podróż chyba nie była dobra. Potrzebuje pani pomocy, to widać. Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową, próbując wto- pić się w tłum, ale był tak gęsty w korytarzu Port Authority Bus Terminal, że blokował ją zewsząd. - Kochana, ja jestem dobrym psychologiem - ciągnął da- lej mężczyzna. - Zgaduję, że uciekłaś z domu. Me przejmuj się, nikogo nie zawiadomię. Założę się, że jesteś z Minnesoty, no nie? Wy- glądasz na milutką dziewczynkę z Minnesoty. - Przysunął swo- ją długą czarną twarz do jej twarzy. Pachniał wodą kolońską i kosmetykami. Miał mieniące się zielone ubranie i takiż kape- lusz z szerokim rondem. - Chcesz, żeby Flash pożyczył ci tro- chę pieniędzy? Flash może ci pomóc ... Wiesz, pomogłem nie- jednej zagubionej owieczce odnaleźć właściwą drogę... Dziewczyna, która miała okrągłą, pokrytą piegami, twarz i półdługie brunatne włosy, poprawiła pasy ciężkiego plecaka i przerażona rozejrzała się wkoło. Była blada i spocona. Nagle w

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 5 jej piersiach wybuchł atak kaszlu, najpierw Jeden, potem dru- gi. Kaszlała bez przerwy. Nie mogła się uspokoić. Mężczyzna odsunął się i otrzepał oplute klapy ubrania. - Mała żmijo! - zawołał. - Cóż ty próbujesz mi zrobić? Znalazła jakąś szczerbę w tłumie i biegiem ruszyła po schodach do wyjścia, choć ciężki plecak uwierał ją w ramiona i szyję. Wskoczyła de pustej taksówki i kaszląc, opadła na tylne siedzenie. - Róg 83 i Piątej Alei! - zawołała ohrypliwie przez szybę oddzielającą kierowcę. Gdy taksówka opuszczała cień końcowego przystanku, słońce późnego popołudnia rzuciło jej promień, pod którym zadrżała. Cóż za okropny powrót da domu — pomyślała. Od- była właśnie swoją pierwszą w życiu samodzielną podróż. Chciała wrócić wcześniej, żeby spędzić kilka dni samotnie, oczekując powrotu rodziców z Europy. Jim może już wrócił z Przylądka. Ale na razie miała tylko jedno pragnienie - położyć się do łóżka. Czuła się mała, opuszczona, chora. Miasto, w którym spędziła większą część życia, wydało jej się dziwne i zgniłe. Góry czarnych plastikowych, niezwiąza- nych worków ze śmieciami, odpadki wysypujące się z pojem- ników na rogach ulic napełniały powietrze zapachem rozgrza- nej zgnilizny. Chodniki zdawały się zaludnione złowrogimi i podejrzanymi kreaturami, sutenerami, dusicielami, sadystami. Nawet taksówkarz, mógł ją zaatakować; cieszyła się, że roz- dziela ich płyta z pleksiglasu. Gdy wjechali do Central Parku poczuła się trochę lepiej. Wytarła nos, przetarła ręce i oparła policzek o zimną szybę.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 6 Tak, będzie miała katar; pulsowało jej w skroniach, bolały mięśnie szyi, miała podrażnione gardło 1 odczuwała znajome strzykanie w kościach. Przykra historia, a zdarzyła się w obwi- li, kiedy po raz pierwszy od trzech miesięcy miała zobaczyć się z Jimem! Czy on już wrócił? Gdy taksówka zatrzymała się przed jej domem, odczuła bolesne napięcie skóry. Jakaś nieznana postać, ktoś, kogo nie poznawała, pomógł Jej wysiąść z taksówki. Wspomnienie mężczyzny z końcowego przystanku było jeszcze żywe, więc odsunęła się teraz od innego osobnika o ciemnej skórze, który chciał odnieść jej plecak. Ale ten był życzliwy, mówiąc coś do niej i miał na sobie szary uniform. Jak inni portierzy i dozorcy, których znała. Tłumiąc napad kaszlu, zostawiła plecak i ruszyła za nim do windy. Mieszkanie było ciemne i duszne. Zrzuciła plecak w przedpokoju i przebiegła długi korytarz prowadzący do jej pokoju. Też był ciemny i niedowietrzony. Po pustym, słonecz- nym i bielonym pomieszczeniu, jakie zajmowała przez całe lato, pokój wydał jej się mdły i dziecinny. Łóżko z baldachi- mem, pluszowe zwierzęta, różowe firanki z falbankami, propo- rczyk Brearley zupełnie do siebie nie pasowały. Ozdobi okna roślinami i pomaluje ściany na biało. Odsłoniła firanki i podniosła story. Do pokoju wpadł lekki powiew. Wychyliła się na zewnątrz. Metropolitan Muzeum wyglądało jak wielki szary transatlantyk, który osiadł wśród zakurzonych i wykrzywionych platanów. Na schodach budyn- ku muzycy w osobliwych - chyba średniowiecznych - kostiu- mach grali na jakichś dziwnych instrumentach.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 7 Dobrze, że wróciła. Usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon. Wykręciwszy nu- mer dłuższą chwilę czekała. Potem odłożyła słuchawkę i kasz- ląc przeszła do hallu. Wyciągnęła z plecaka paczkę listów związanych czerwoną wstążką wróciła do pokoju i schowała je pod materac. Zdjęła ubranie i przejrzała się w lustrze wiszą- cym nad komodą. Opalone nogi były niezłe, ale w talii miała jeszcze zbyt wiele dziecięcej okrągłości, a piersi trochę za ma- łe. Jim wprawdzie powiedział, że na to gwiżdże, ale... Rzuciła się na łóżko i zapadła w sen, po raz tysięczny ma- rząc o chwili, kiedy straci dziewictwo.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 8 DZIEŃ DRUGI Niedziela, 3 września W niedzielę rano muzycy powrócili na schody muzeum, a sprzedawcy klejnotów, rycin, koszyków i pasków rozłożyli płachty z towarem na pobliskich podestach. Purpurowy napis udrapowany na fasadzie muzeum in- formował o wystawie średniowiecznego malarstwa. Żywe ko- lory i radosne miny zebranych tu ludzi nadawały wszystkiemu wygląd średniowiecznego targu. Rozbrzmiewały nuty fletu, a jakaś kobieta zaczęła śpiewać. Urywki pleśni dotarły do pokoju, gdzie spała młoda dziewczyna i obudziły ją. Chwilę trwało nim zebrała myśli i odnalazła się w tym pustym mieszkaniu. Przypomniała sobie długą podróż, dworzec autobusowy i straszliwego mężczyznę. Podniosła rękę do gardła. Bardzo bolało. Głowę miała ciężką, plecy obolałe, a brzuch wrażliwy z obu stron. Ramiona i plecy były gorące i spocone. Chciało jej się pić.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 9 Wstała i nagły ból uderzył ją w potylicę, powodując Jakby wybuch w głowie. Oszołomiona, opadła na łóżko. Przeczekała, po czym znów spróbowała wstać. Stojąc już na nogach, nie wiedziała dlaczego wstała. Poszła do pokoju rodziców. Coś żółtego przenikało przez szparę w storach. Lekkie wspomnie- nie zapachu perfum matki unosiło się w powietrzu. Dywan był gruby i puszysty, fotele miękkie, na łóżku leżała sterta podu- szek. Dziewczyna zawsze lubiła ten pokój, ale teraz wydał jej się za ciepły, za ciemny, brakowało w nim powietrza. Jej matka była o sześć tysięcy kilometrów stąd. Dziewczyna padła na łóżko i zaczęła płakać. Łkania prze- kształciły się głęboki kaszel rozdzierający płuca. Z ulicy dobiegł śmiech i oklaski. Wyciągnęła rękę do tele- fonu, i znów wykręciła numer Jima. Ile czasu zabierze mu po- wrót z rodzicami z Przylądka? Ależ oczywiście... to weekend Labor Day. Zapewne nie wróci przed wtorkiem! Jeszcze trochę płakała, wciąż słuchając powtarzającego się dalekiego dzwon- ka telefonu. Nie odłożywszy słuchawki przechyliła się w tył między poduszki i nagle zapadła w długi i męczący sen. Dusiła się pod taflą lodu. Brakowało jej powietrza, a usta powtarzały wciąż i "Na pomoc, na pomoc!", z daleka nad lodem matka spoglądała na nią z miłym i roztargnionym wyrazem twarzy. Późnym popołudniem młoda dziewczyna obudziła się tryskając energią. Musi zaraz wstać! Dlaczego spała cały dzień? Chciała przejść się po parku! Ma włosy w strasznym stanie... musi je zaraz umyć! Telefon skrzeczał... Czemu pod- niosła słuchawkę? Odłożyła ją, a potem postanowiła zadzwo- nić do przyjaciółki, Missy. Próbowała nakręcić numer Missy,

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 10 ale już go nie pamiętała. Powinien być zapisany w małym no- tesie mamy. Poszła do gabinetu i stanęła przed biureczkiem mamy, w miejscu, gdzie nogi łączyły się z korpusem, dziewczyna odczu- ła ostry ból. Zaczęła drżeć cała. Zapomniała po co przyszła do gabinetu. Wybiegła z pokoju. W czaszce warczał jej jakby sil- nik, każąc ruszać się, biegać, krzyczeć. Coś rozchodziło się po jej ciele, walczyło z nim. Dzwoniąc zębami pobiegła do szafy matki i wyciągnęła długi ciepły płaszcz. Pójdzie się przejść, porozmawia z ludźmi, z byle kim, odnajdzie matkę. Pusta winda jechała w górę całą wieczność, całą wiecz- ność zjeżdżała w dół. Nim znalazła się na parterze, dziewczyna osunęła się na ziemię, a jej głowa uderzała o ścianę kabiny, podczas gdy numery rozbłyskiwały nad drzwiami. Nareszcie parter, hall, sień. Zerwała się jednym susem, wydając rozdzierający krzyk. Niewzruszone lustra odbijały jej kredowo bladą twarz, rozczochrane włosy, ręce wywijające w powietrzu. Portier, który poprzedniego wieczoru pomógł jej odnieść plecak, cofnął się przerażony. Jakaś wariatka dostała się do domu - pomyślał, jakaś narkomanka, szmata. - Hej, ty tam! - zawołał. Przemknęła obok i zatrzymała się na przeszklonych drzwiach. W STANIE NIEWAŻKOŚCI unosiła się w zielonkawym i przeźroczystym pomieszczeniu. Czyżby była pod wodą? Jakieś przedmioty, jakieś głowy kołysały się nad nią. Zgłuszone kro- ki, głosy.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 11 - Ona ma końską gorączkę. Pewnie zapalenie płuc. Na dodatek z infekcją. Nagle oślepiły ją światła. Czyjeś ręce zdjęły z niej ubranie. - Zaraz zrobię elektrokardiogram. Proszę zauważyć te ślady po zastrzykach na wewnętrznej stronie przedramienia. Spróbujemy zrobić badania plwociny barwnikiem Grama. I test serologiczny. Trzeba by też pobrać krew i sprawdzić, ozy nie ma śladu barbituratów i heroiny. Kafelki niskiego sufitu kryły tysiące błyszczących igieł. Coś w jej ciele rwało się ku nim, tańcząc. Jej pierś, gardło, nos, głowa wypełniały się płynem. Nie trzeba krzyczeć - przypo- mniała sobie. - Spójrz, odzyskuje przytomność. Jak się nazywasz, ma- ła? Odpowiedziała głębokim i mokrym kaszlem. Wypełnił ca- łe pomieszczenie, Jej twarz pokryły drobniutkie kropelki śliny. Dziewczyna drżała z zimna. - Kochanie, powiedz nam tylko, jak się nazywasz. Kaszlała bez przerwy, a przy każdym ataku pomieszcze- nie jakby się kurczyło. Niebawem stało się już tylko drgającym ciałem, otoczonym ciemnością. Do jej nozdrzy wprowadzono plastikowe sondy i tlen wypełnił płuca. Poczuła, że brutalnie wbijają jej coś w lewe ramię, potem w prawe. Ból w pachwinie przybierał na sile. Czy rzeczywiście zrobiła coś tak okropnego? Przenoszono ją potem jeszcze raz. Wydawało jej się, że jest powietrzem, zmarszczkami na wodzie. Teraz znajdowała się w podobnym do pudełka, malutkim pomieszczeniu. Tlen rozświetlił otaczające ją morze. Nad nią, dnem do góry, zawie- szono plastikową butelkę. Srebrne krople wydostawały się z

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 12 niej jedna po drugiej i długą plastikową rurką wsączały w jej żyły. Matka była bardzo daleko, nawet nie pamiętała gdzie. Nic, tylko czarne twarze w tym pokoiku. Inne miejsce, znów zielone ściany i czerwone światło pa- dające ukosem z olbrzymiego nieba. - Proszę zawołać doktora Lipsky’ego. Szybko! Spadła w ciężki sen, ożywiony gorączką. Jakieś ręce doty- kały jej szyi , piersi. Ktoś uniósł jej powiekę. Ułożono ją na bo- ku, a do pleców przyłożono worek z lodem. Klepano ją po klat- ce piersiowej, co wywołało nowy atak kaszlu. Jakieś igły wbiły się w ramię. Na ustach położono wilgotną gazę. Wreszcie została sama w pokoju wyłożonym kafelkami, z rzędem okien przysłoniętych storami z szarego papieru i od- grodzonym ścianą szkła. Plastikowe rurki przeniknęły jej nozdrza i przeguby. Tyl- ko drobna cząsteczka niej samej wiedziała, gdzie jest. Otaczali ją lekarze, zaopiekują się nią, musi tylko leżeć spokojnie i nie krzyczeć. Ale skąd bierze się ten ból w brzuchu? Stała się znów odłączonym od świata niemowlęciem... Zapadła w głęboki sen. KILKA BLOKÓW na północ, w suterenie domu dzielnicy Panisk Harlem, Domingo Ortiz, zlany potem, obudził się z koszmaru, którego główną postacią była dziewczyna z hallu. Różowa piana toczyła się z jej ust. Zrobił wszystko co w jego mocy. Wezwał karetkę. Co mógł jeszcze zrobić? Po co przyje- chał do tego straszliwego kraju? Bóg chce mnie ukarać, pomy- ślał. Powinienem był zostać w Cienfuegos i zajmować się bled- ną chorą babką. - Madre! - szepnął siadając przeżegnał się.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 13 DZIEŃ TRZECI Poniedziałek, 4 września Kiedy pielęgniarka skończyła mierzyć puls dziewczynie, przystanęła chwilę, by się jej przyjrzeć. Leżała nieruchomo na wznak, ciężko oddychając. Nic nowego - pomyślała pielęgniar- ka, W gruncie rzeczy nie ma jej nawet wśród nas. Zarazek, jaki się w nią wślizgnął przez pierwszą linię obrony, skórę, znał dobrze wewnętrzne obiegi jej ciała. Wie-

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 14 dział, że bez trudu znajdzie miejsce, które mu najbardziej od- powiada. Zarazek ledwie kilka sekund pozostał pod skórą dziewczyny. Natychmiast białe ciałka, kontrolujące wnętrze całego ciała w razie inwazji, odnalazły go, pochłonęły część jego komórek, a potem rozpoznawszy ich obecność, zabiły je. Inni spośród najeźdźców zostali otoczeni i przeniesieni przez leukocyty w układ limfatyczny, przez kanały tak cienkie jak włos aż do rejonów węzłów limfatycznych pod pachami i w pachwinach. Tutaj, wewnętrzna czujność immunologiczna ciała dziewczyny odczytała informację na powierzchni obcych komórek i zaalarmowała cały system: pojawił się dawny, straszliwy wróg i trzeba zniszczyć go za wszelką cenę. Ze swej strony najeźdźca wiedział, że po dziesiątkach lat spędzonych w wilgotnych szczurzych norach, po wiekach nie- obecności i letargu na spalonych stepach Azji, po tysiącach ki- lometrów podróży i setkach postojów znalazł się oto we wspaniałym i żyznym królestwie. Umiał czekać, a tych kilka godzin nie miało znaczenia. Organizm dziewczyny niemal w całości pochłonięty był szukaniem wroga. Na drugiej linii obrony gruczołów limfa- tycznych białe ciałka zalewały obce komórki, próbując je oto- czyć i unieruchomić. Szpik kostny, śledziona i wątroba, wy- twarzały dodatkowe ilości limfocytów, gruczoły alifatyczne rozrastały się boleśnie. Najeźdźca mnożył swoje komór- ki szybciej niż niszczyć je mogły białe ciałka. Uczepione limfo- cytów bakterie przebijały sobie drogę małymi naczyniami wo- kół gruczołów, póki nie przedostały się do cieniutkich naczyń krwionośnych płuc. Organizm próbując zatrzymać wroga, za-

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 15 ciskał naczynia włosowate. Zarazek zdołał się jednak wy- mknąć i opanował pęcherzyki płucne. Pęcherzyki ciepłe, nasycone cukrami i tlenem, były wła- śnie tym, czego najeźdźca szukał, aby zacząć się mnożyć. Roz- począł się proces rozwojowy. Każda komórka podzieliła się na dwie, te dwie części na cztery, te cztery z kolei... PIELĘGNIARKA, silna, grubokoścista kobieta, zdecydo- wanym ruchem zamknęła kartę chorego, nalała sobie filiżankę kawy, poprawiła perukę i weszła do pomieszczenia, gdzie inne pielęgniarki, salowe i lekarze ODDZIAŁU INTENSYWNEJ TE- RAPII zbierali na kawę. Daniels opadła na bujany fotel. Natychmiast zapaliła pa- pierosa i rzuciła zapałkę na wypastowaną podłogę, - Zostało tylko nam jedno łóżko - powiedziała asysten- towi, doktorowi Lipsky’emu, mężczyźnie o sowiej twarzy. - To ja powinienem Je zająć - wtrącił Bergman. Był stu- dentem IV roku w New York Medical College i został przyjęty na oddział medycyny ogólnej Metropolitan Hospital, aby tam jednocześnie uczyć się i pracować. Dziś wieczorem miał pierwszy dyżur - od 8 rano w niedzielę do 19 w poniedziałek - nie bardzo zachwycała go ta sytuacja. Jeszcze dwie godziny do świtu i czternaście godzin, nim wreszcie będzie mógł dowlec się do domu. Naprawdę ohydny sposób spędzania weekendu Labor Day. Doktor Lipsky, który ukończył studia medyczne przed ro- kiem, spojrzał na niego zmęczony i niezadowolony. Trzeba jeszcze poczekać, zanim ten dureń zacznie dyżurować co noc przez trzy miesiące. On sam, Lipsky, miał tego jeszcze dwa dni i dwie noce, najpierw z własnym zespołem, potem zastępując

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 16 kolegę, który chciał wyjechać na ten długi weekend. Zaczął w niedzielę rano i wróci do domu dopiero we wtorek po połu- dniu. I pomyśleć, że ten skunks jęczy, bo spędzi jedną bezsen- ną noo... — Najgorsze, co może się nam dzisiaj zdarzyć, to ja- kiś nowy przypadek - mówiła dalej Daniels, patrząc na Bergmana, ale Jakby go nie dostrzegając. - Ta Jane Doe * jest bardzo chora. Czy wyjdzie z tego! - Myślę, że tak. - Lipsky, siedząc w fotelu, rozprostował nogi. -Rentgen nie jest taki zły. Wyniki gazometryczne krwi nie szczególne, ale pobierzemy nowe próbki o piątej, żeby zo- baczyć, czy się nie poprawiło. Ma podniesione białe ciałka - trzydzieści pięć tysięcy, głównie wielojądrzaste. Powiecie, że to raczej dobrze, bo produkuje leukocyty. Gorzej gdyby miała tylko trzy i pół tysiąca. - Taka młoda - powiedziała Daniels. - A przy tym ładna. - Prawdę mówiąc, nie wiem, co się z nią dzieje. Ma jakieś zadrapania, na rękach. Na izbie przyjęć powiedziano, że to śla- dy zastrzyku, ale nie jestem przekonany. Zresztą nie ma śladu barbituranów we krwi. - Może to jej pierwsze doświadczenie - powiedział Bergman. * Żeńska forma od John Doe, mitycznej postaci średniego ame- rykanina. - Możliwe. Ale prawdziwym problemem Jest to zapale- nie płuc. Raczej ostre. Może spowodowane inhalacją jakiegoś toksycznego gazu, choć to mało prawdopodobne. - Lipsky wpatrywał się przez okno w rozsiane wzdłuż Kast River świa- tła, próbując je złożyć w jakiś rysunek. - Ale wtedy zajęte by miała raczej szczyty i to z lewej strony, a to jest obustronne,

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 17 więc przypuszczam, że wywołane wewnętrzną infekcją. Mo- że serce... Ale jest miarowe, nie opuchnięte nogi. Ma nienagan- ne zęby i dziąsła. To była zdrowa dziewczyna. Bóg jeden wie, jakie jest pochodzenie bakterii. Gentamycyna i keflina powin- ny zadziałaś na każde świństwo. Bergman chrząknął i podjął expose Lipsky'ego, zwracając się do Daniels surowym tonem, jakby już był lekarzem. - To zapalenie spowodowane bakteriami Gram ujemnymi. Może Esoherichla coli, albo jakimiś kokami. - Miranda! - ryknęła w stronę korytarza Daniels. - Miran- da, co ty tam robisz? Cienki głosik o hiszpańskim akcencie dobiegł z sąsiednie- go pomieszczenia. - Już idę. Ścielę łóżko Baretty. Znowu się zmoczyła. Nalej- cie ml kawy, dobrze? - Od Jak dawna pani w Met? - Zapytał Bergman pielę- gniarkę Daniels w nadziei, że ją ugłaszcze. - Hmmm... - Pogardliwie spojrzała na tego medyka, ponu- rego kretyna. - Pracowałam tu jeszcze przed pańskim urodzeniem. Na- wet otwierałam szpital. Jestem tu chyba od 53. Tak, to w 53 przyjęto Biblie i tu umarła. Zapadło milczenie. Pielęgniarka kiwała się na fotelu, a Jej twarz rozświetlał wewnętrzny uśmiech. Czy to jej tajemnica? - Pomyślał Lipsky. - Czy dlatego nie wyszła za mąż. Może to jakiś kochanek, którego pielęgnowała i nie zdołała uratować. - Panno Daniels - zapytał łagodnie - kto to był Billie?

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 18 - Billie Holiday, oczywiście. Umarła tutaj, w Metropoli- tan, na skutek komplikacji. Miała siedemset pięćdziesiąt dola- rów w małych odcinkach przyczepionych do biednej starej nogi. Przyszli aż tutaj, żeby aresztować ją pod zarzutem uży- wania narkotyków. Policjant stał za drzwiami. To, co pisały o niej gazety, to nieprawda. Oczywiście, była narkomanką, ale miała zapalenie płuc. Kiedy ją tu przywieziono była komplet- nie odwodniona i chora jak zwierzę: kaszlała, bredzi- ła. Dokładnie jak ta Jane Doe. Umarła nazajutrz rano. - Daniels przechyliła się do tyłu i zaciągnęła dymem. - Napatrzyłam się tutaj, nie uwierzylibyście - powiedziała jakby w przestrzeń. Na progu stanęła pani Miranda, drobniutka kobieta o kę- dzierzawych włosach, zebranych w niezwykle skomplikowany węzeł. - Wszyscy śpią, wszystkie kroplówki są OK. - Dobrze, staruszko. Siadaj. Właśnie opowiadamy dokto- rowi Lipsky’emu i temu młodzieńcowi, co się dzieje w tym obłąkanym miejscu. - Dios mio, tysiące rzeczy. W większości złych. Wiele cierpienia. Odgłos kaszlu dobiegł z jednej z separatek i Miranda wy- szła. - Spojrzałam na tę dziewczynę, doktorze - powiedziała wróciwszy. -Nie bardzo dobrze wygląda. Oddycha z trudem. Lipsky wstał. Skoro dziewczyna była w sinicy, trzeba bę- dzie zrobić tracheotomię. Może nie dziś w nocy - pomyślał. Pochylając się nad drobnym, zwiniętym w kłębek, kształ- tem dziewczyny stwierdził z ulgą, że ani paznokcie, ani jej

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 19 wargi nie były sine. Ale oddychała z trudem, a obrzęki krtani i płuc wzrosły. - Gazy krwi o pierwszej były raczej dobre - powiedziała Miranda. - Zobaczymy może jak to teraz wygląda. - Ujął rękę dziewczyny. Ułożyła się miękko w jego dłoni niby delikatna morska alga i na chwilę pomyślał o własnej córeczce, jeszcze niemowlęciu. Miranda podała strzykawkę. Wbił igłę w pulsu- jącą żyłę nadgarstka. Dziewczyna poruszyła się, kiedy wyjął igłę. Wbił ją w ko- rek i odłożył strzykawkę do pojemnika z kostkami lodu. Wyszedł na korytarz, niosąc pojemnik ze strzykawką, go- tów udać się do laboratorium gazów krwi na 11 piętrze. - Bergman - powiedział. - Niech pan spojrzy na tę Jane Doe, ja idę do laboratorium. Z nią jest gorzej. Brudna szyby Oddziału Intensywnej Terapii przepuszcza- ły światło świtu, który napełniał pokój czerwonawym cieniem. - Jeszcze jeden upalny dzień - pomyślał Bergman, wyob- rażając sobie siebie na piaszczystej plaży. - Skalpel - rzucił Lipsky. Klatka piersiowa dziewczyny podnosiła się i opadała. Walczyła z całych sił. Jej systemy obronne były dużo silniejsze i bardziej skomplikowane niż uzbrojenie napastnika. A prze- cież musiała większość sił zużywać na samo oddychanie. Ci- śnienie tętnicze krwi opadło. Brakowało jej tlenu, a palce si- niały. LIPSKY ZRĘCZNIE wbił skalpel w skórę, tuż poniżej jabłka Adama.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 20 Krew trysnęła maleńkimi fontannami. Bergman zacisnął naczynia przy pomocy małych metalowych szczypiec. Lipsky oddzielił skórę od mięśnia pokrywającego krtań, potem ostrożnie przebił skalpelem. Pojawiła się różowa piana. Wzbi- ła się wysoko fontanną bulgocących kropelek. Kropelki malowały delikatne krzywe na białych fartu- chach obu mężczyzn, rozpościerały różowy obłok na przeście- radle; unosiły się ponad łóżkiem i tańczyły w powietrzu. Lipsky wprowadził plastikową rurkę w kształcie litery L do otworu, jaki zrobił skalpelem. Wprowadzenie kaniuli wy- wołało u chorej długi atak kaszlu. ZARAZEK pływał w małych cząsteczkach wilgoci. Przy- ciągnięty pulsującym ciepłem obu mężczyzn wsunął się w ich ślinę, uczepił wilgotnych powierzchni nosa i gardła. Przygo- towywał następny etap swojej podróży. ŚCIENNY WENTYLATOR szumiał. Głośnik zawieszony nad łóżkiem dziewczyny wzmacniał bicie jej serca i ukazywał je pod postacią krzywej z wychyleniami o regularnych inter- wałach. Zapis szedł nieprzerwanie na kratkowanym papierze, który wypluwała maszyna. Lipsky przyglądał się zapisowi i obserwował chorą. Obejrzał zdjęcia rentgenowskie pod świa- tło. Coś tu było nie w porządku, ale co? Wciąż tego nie wiedział. Posiewy plwociny muszą odcze- kać kilka godzin, nim będzie można je przeanalizować w labo- ratorium. Dziewczynę poddano prawie wszystkim badaniom krew, mocz, analizy plwocin na bakterie, rentgen, pełne badanie kli-

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 21 niczne... Zajął się nią najlepiej jak mógł. Miała zapalenie płuc, ale co było jego przyczyną? Jej stan się wciąż pogarszał. Możliwe było jeszcze jedno badanie. - Bergman! - ryknął. - Niech pan tu przyjdzie. Zrobimy jej punkcję płucną. - Do diaska! Nigdy tego nie robiłem! - Bergman wszedł nieco przytomniejszy po krótkiej drzemce w dyżurce. Podnieśli łóżko tak, że dziewczyna znalazła się niemal w pozycji siedzącej. Bergman pochylił się do przodu i odchylił szpitalną przepoconą koszulę, odsłaniając plecy. - Zobacz! - zawołał. - Tu i tam pod gładką powierzchnią skóry pojawiają się sine i czerwone plamy. Bardzo dziwne! - Mój Boże! To skaza krwotoczna! - rzekł Lipsy. - Ma za- pewne zespół wewnątrznaczyniowego wykrzepienia. Powin- niśmy pobrać jej krew do punkcji płucnej. Lipsky odnalazł miejsce tuż pod żebrem i wstrzyknął no- wokainę. Czekał chwilę, aż strefa zostanie znieczulona, po czym wolno wbił grubą igłę przez skórę i mięsień aż do prze- strzeni, w której mieściły się płuca. W strzykawce pojawił się czerwono żółtawy płyn. - Jestem w przestrzeni płucnej. Wyciągnął igłę i podał strzykawkę Bergmanowi. - Część materiału daj do szybkiego barwienia metodą Grama, a resztę do hodowli. Trzeba zobaczyć, ozy to to samo, czym pluje - bakterie Gram ujemne. Jeśli tak, niezależnie od tego, jaka to Jest bakteria, Jest ona we wnętrzu płuc jej, a także na zewnątrz, a ona kaszląc wypluwa ją wszędzie. NAJEŹDŹCA ROZPRZESTRZENIAŁ się w płucach, a immu- nologiczne odpowiedzi chorej były coraz słabsze: trzeba za

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 22 wszelką cenę pozbyć się zajętych już komórek. Płuca wypeł- niały się, dusząc dziewczynę. W głębi jej nieświadomości po- wstał głęboki sen. Świat skurczył się do wymiarów jej ciała, a cała świado- mość - z wyjątkiem jednej cząsteczki - mieściła się wewnątrz słabego pola energii, które niemal nie sięgało poza jej skórę. Ten odruch świadomości tlił się u podstawy jej czaszki. Czu- wał. Niedostrzegalny dla krzątających się wokół, obserwował ich jakby z wysokości. Snuł ich działania, pokój, uśmiech splamionych krwią warg. Dostrzegał, jak bardzo czuli się skrępowani tą duszącą, rozdzierającą walką, jaką obserwowa- li. Dla chorej, której obecność dzięki tej cząsteczce świado- mości była pełna, wewnętrzność i zewnętrzuość nie różniły się niczym. Nie wiedziała ani gdzie się zaczyna, ani gdzie się kończy. Czas mijał. Światło przemieszczało się w rogach pokoju i mija- ły niemal identyczne chwile. Każda przynosiła dziewczynie zadowolenie i pełnię. Krzą- tający się wokół mężczyźni i kobiety nie byli tego świadomi. Żywili jeszcze nadzieję. Nie widzieli jej taką jaką była - zakoń- czona. Ci mężczyźni, te kobiety, te lekarstwa, te maszyny... nie mogły już nic dać. Niczego nie pragnęła. W ciągu lat ta odro- bina wytworzyła ciało, nad którym czuwała, które dostrzegała, którym się posługiwała, niosła je przez świat, robiąc to, co ro- bić powinna, aby widzieć, słyszeć, żyć. To wystarczało. Energia, która kazała jej przejść od stanu embriona do stanu niemowlęcia i objawić na tyra świecie światła, hałasu i

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 23 oddechu, teraz szeptała jej, aby odczepiła swoją świadomość od tych komórek, mięśni organów, systemów, Jakie wytworzy- ła w ciągu swojej podróży w czasie. Usłuchała. Zrezygnowała ze wszystkiego. Przestała oddychać. ROZLEGŁ SIĘ DZWONEK. Słychać było bieganinę. Przy- czepiono kauczukowy czarny worek na końcu tuby w kształcie litery L, wsuniętej w krtań, i naciskano go rytmicznie. Przyto- czono do łóżka zieloną maszynę z zegarami i gumowymi tu- bami i połączono ją z wypuszczonymi w ścianę zaworem z na- pisem "tlen". Zdjęto czarny worek i pośpiesznie włączono ma- szynę. Lipsky podniósł powiekę dziewczyny. Spostrzegł, że mia- ła szaroniebieskie oczy. Wydawała mu się zaintrygowana i jakby rozbawiona, choć wiedział, że była nieprzytomna. - Kod 99! - rzucił jakiś kobiecy głos do mikrofonu. Koryta- rze szpitalne powtórzyły echem to wezwanie. - Kod 99, Od- dział Intensywnej Terapii. Kod 991 Oddział Intensywnej Tera- pii! Nastawiając zegary zielonej maszyny Lipsky obserwował przebieg krzywej, przerwanej, na ekranie rejestrującym. Miga- jąca linia Jakby się zawahała. Pokój zaczął wypełniać się ludźmi w bieli, którzy usłyszeli wezwanie alarmowego kodu. Przyszli nieść pomoc, której wzywano. Lipski podniósł ubraną w rękawiczkę dłoń i mocno naci- snął mostek chorej. Spojrzał na ekran kontrolny. Żadnej zmia- ny w przebiegu krzywej. Znów nacisnął mostek.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 24 Wprowadzono cewnik do żyły ręki i przywiązano do niej plastikowy worek, do którego kropla po kropli spływać miała chemiczna substancja podobna do adrenaliny wytwarzanej w jej ciele. Ponieważ serce szalało, jego skurcze zwiększyły licz- bę wychyleń na ekranie. Przytoczono nową maszynę do łóżka, przy którym na- tychmiast wyrosło sześć osób zaczęły dopasowywać elek- tryczne druty, rury i tarcze zegarów urządzenia. Lipsky umie- ścił dwie elektrody na piersi dziewczyny. Gdy nacisnął guzik, sześć osób cofnęło się tym samym ruchem. Elektrody przesłały wstrząs elektryczny do olała dziew- czyny. Mięśnie skurczyły się gwałtownie: podczas gdy kręgosłup napinał się, a nogi zesztywniały, jej ciało skręciło się i uniosło. Lipsky uświadomił sobie, że sam przestał oddychać. Te- raz wciągnął głęboki oddech. Zapis na ekranie kontrolnym był niemal całkiem płaski. Znowu uderzenie pięścią w mostek i szok elektryczny w sercu. Lipsky i inni upierali się, wykonywali gesty, które wyda- wały im się konieczne. Po dziesięciu minutach intensywnych wysiłków zapis na ekranie pozostawał bez zmian... całkiem płaski. - Nie ma się co upierać - powiedział wreszcie Lipsky. - Umarła. Delikatnie zamknął jej oczy i wyszedł z pokoju. Jakaś rur- ka, która upadła na ziemię, zachrzęściła pod jego butem. Pozostali wyszli kolejno. Pielęgniarka wyłączyła maszyny.

Dżuma w Nowym Jorku waldi0055 Strona 25 Jedna po drugiej 80 bilionów komórek ciała dziewczyny przestało żyć. Miastu potrzeba będzie trochę czasu, aby do- wiedzieć się, że to ten organizm został zwyciężony. DZIEŃ CZWARTY Wtorek, 5 września - Nie ma kryzysu w Nowym Jorku - powiedziała kobieta do mężczyzny który mijał jej ławkę w parku. - Nie ma proble- mów. Po prostu Bóg pragnie, abyśmy wyrazili mu wdzięcz- ność. Chcesz, odsłonię ci boski plan. Było to rankiem w Central Parku. Mężczyzna przystanął o kilka kroków od ławki, czekając na zmianę świateł, aby przejść przez Park Drive. - Jaki Jest boski plan? - zapytał, przyglądając się kobiecie z zaciekawieniem. Miał łagodny głos, Jasne falujące włosy, za oprawnymi w metal szkłami - błękitne oczy o żywym spojrze- niu. Jego niebieskie ubranie z cienkiego prążkowanego mate- riału było pogniecione, teczka lekko zniszczona i sprawiał wrażenie, Jakby w nocy nie zmrużył oczu.