Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 091
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 342

Przeznaczenie Jedi V - Sojusznicy - Christie Golden

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :937.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Przeznaczenie Jedi V - Sojusznicy - Christie Golden.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

Przekład Anna Hikiert Błażej Niedziński Aleksandra Jagiełowicz Redakcja stylistyczna Magdalena Stachowicz Korekta Jolanta Gomółka Elżbieta Steglińska Projekt graficzny okładki Ian Keltie, David Stevenson Ilustracja na okładce Ian Keltie Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. Tytuł oryginału Fate of the Jedi #5: Allies Copyright © 2010 by Lucasfilm Ltd. & ® or ™ where indicated. All Rights Reserved. Used Under Authorization. For the Polish translation Copyright © 2011 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-4143-2 Warszawa 2011. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 22620 40 13,22620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Jeffreyowi R. Kirby'emu, z powodów liczniejszych niż gwiazdy na niebie

BOHATEROWIE POWIEŚCI Allana Solo - dziewczynka Ben Skywalker - Rycerz Jedi (mężczyzna) Han Solo - kapitan „Sokoła Millenium” (mężczyzna) Gavar Khai - Miecz Sithów (mężczyzna) Jagged Fel - przywódca Galaktycznego Imperium (mężczyzna) Jaina Solo - Rycerz Jedi (kobieta) Lando Calrissian - przedsiębiorca (mężczyzna) Leia Organa Solo - Rycerz Jedi (kobieta) Luke Skywalker - Wielki Mistrz Jedi (mężczyzna) Madhi Vaandt - dziennikarka (Devaronianka) Natasi Daala - przywódczyni Galaktycznego Sojuszu (kobieta) Sarasu Taalon - Arcylord Sithów (Keshiri) Tahiri Veila - była Rycerz Jedi (kobieta) Vestara Khai - uczennica Sithów (kobieta) Wynn Dorvan - asystent admirał Daali (mężczyzna)

ROZDZIAŁ 1 Na pokładzie „Cienia Jade" Ben zastanawiał się, czy zanim wszystko zacznie się układać po jego myśli z przyczyn innych niż szczęśliwy zbieg okoliczności, osiągnie wiek własnego ojca. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie będzie sporo starszy. Co prawda te kilka lat po wojnie upłynęło im względnie spokojnie, ale dobre czasy szybko się skończyły; jego ojciec został aresztowany i skazany na dziesięć lat wygnania. Jakby tego było mało, Jedi, którzy w młodości przebywali w położonej w Otchłani stacji kosmicznej Schronienie (a Ben miał nieszczęście być jednym z nich), zaczynali popadać w obłęd. Jakiś czas temu wraz z ojcem odkryli, że za szaleństwo dotykające Jedi odpowiada najprawdopodobniej jakaś mroczna i potężna istota, a kiedy postanowili złożyć jej wizytę wewnątrz Otchłani, natknęli się na... Sithów. Tej jedynej, która przeżyła konfrontację z nimi, nie można było co prawda odmówić wdzięku, ale nie zmieniało to faktu, że jest Sithanką, pochodzącą z planety zamieszkiwanej przez liczne plemię jej pobratymców. Sithanką, która wciąż dotrzymywała im towarzystwa. W tej właśnie chwili dziewczyna stała u ich boku i uśmiechała się złośliwie, ich statek zaś otaczało kilkanaście fregat z jej ziomkami na pokładach. Hm, cóż... zdecydował po krótkim namyśle Ben. Zanim wszystko się jako tako ułoży, będzie miał na pewno o wiele więcej lat niż jego własny ojciec. Luke postąpił zgodnie z instrukcjami przekazanymi mu przez tajemniczego Sitha, dowódcę „Czarnej Fali”, i sprowadził „Cień” na orbitę Dathomiry. W gruncie rzeczy nie miał wyboru - co innego mógł zrobić, otoczony jedenastoma fregatami typu ChaseMaster, gotowymi w każdej chwili otworzyć do nich ogień? - Mądry wybór - pochwaliła Vestara. - Bardzo sobie cenię własne życie, więc cieszę się, że postanowiliście z nami współpracować. Gdybyście spróbowali ucieczki, nasi nie zawahaliby się was zniszczyć. Ani przez chwilę. Luke przyjrzał jej się z namysłem. Najwyraźniej wcale nie był taki pewien, czy postąpił słusznie. - Może wiesz - podjął Ben - co oni zamierzają z nami zrobić? Będziemy główną atrakcją jakiejś rytualnej sithańskiej imprezki? - Nie mam pojęcia - odparła Vestara, Ben jednak nie umiałby zgadnąć, czy kłamie, czy też mówi prawdę. - Doceniamy waszą chęć współpracy, Mistrzu Skywalkerze - rozległ się głos, który wcześniej ich przywitał. Ben i Luke wymienili spojrzenia, obaj zbici z tropu. Vestara nie omieszkała najwyraźniej poinformować swoich przełożonych o tym, kto ją więzi, ale skąd w takim razie te przejawy szacunku i wszystkie formalności? - Nazywam się Sarasu Talon. Jestem Arcylordem Sithów i dowódcą tej floty - ciągnął głos. - Sporo słyszeliśmy o waszych czynach. Obserwowaliśmy ciebie i twojego syna i wiele o was wiemy. - Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o was - odparł Luke. - Nic nie wiem o tobie ani o twoim ludzie, Arcylordzie Taalonie. - Zgadza się, nie wiesz - przyznał Sith. - Jestem jednak gotów temu zaradzić... w miarę moich skromnych możliwości. Twój statek ma na pokładzie Headhuntera Z-95, zgadza się? - Dokładnie - przyznał Luke. - Domyślam się, że poprosisz mnie o przybycie na twój statek flagowy i rozmowę przy szklaneczce... czegoś, co tam Sithowie piją. - Razem z Vestarą - uściślił Taalon. - Będziesz ją musiał oczywiście nam zostawić. Jestem pewien, że zdołamy to rozwiązać w pokojowej atmosferze. - Dziękuję, ale nie skorzystam z twojej propozycji - odparł grzecznie Luke. - Wszystko, co masz mi do powiedzenia, można przekazać na odległość. Vestara wcale nie jest takim złym

towarzyszem podróży. Trafiałem znacznie gorzej. Sądzę, że zostanie z nami jeszcze przez jakiś czas. Ben znów zerknął na Sithankę. Jego ojciec miał rację. Ves wcale nie była najgorszym towarzyszem... - Wrócimy do tej kwestii za chwilę - zapowiedział Taalon. - Uczennica Vestara Khai świetnie się spisała, informując nas o wszystkim, ale jestem pewien, że sam już do tego doszedłeś. Wiemy, że masz... problem z niektórymi Jedi wychowanymi w Otchłani. Jesteśmy przekonani, że zostało to spowodowane interwencją istoty znanej nam jako Abeloth. Vestara miała z nią do czynienia osobiście. Wielu naszych uczniów wykazuje objawy podobne do tych wykazywanych przez waszych młodych Jedi. - Wasi Sithowie też przebywali w Otchłani? - zdziwił się Luke. - Nie, ale podobne odchylenia w zachowaniu nie mogą być spowodowane niczym innym. Ben nie był tego wcale taki pewny, jednak nie zamierzał wyciągać pochopnych wniosków. Napotkał wzrok ojca, a Luke wzruszył lekko ramionami. Cóż, może ci Sithowie wcale nie próbowali ich oszukać. - Jest nas wielu - dodał znacząco Taalon. - A was tylko trzech. - Trzecią osobą, o której mówił, był Dyon Stadd, wrażliwy na Moc mężczyzna, który dołączył do Luke’a i Bena na Dathomirze i przebywał w tej chwili na pokładzie swojego jachtu Suieb Soro. - Wierz mi, obydwaj mamy w tym interes. - Czyżbyś proponował oficjalny rozejm? - Luke był tak zaskoczony, że nie zawracał sobie nawet głowy maskowaniem zdziwienia. Ben także przez chwilę wyglądał, jakby nie wierzył własnym uszom, Vestara jednak - sądząc po jej aurze w Mocy - wydawała się bardziej zaszokowana niż obaj Skywalkerowie razem wzięci. - Dokładnie tak - nadeszła odpowiedź. Luke wybuchnął głośnym śmiechem. - Przepraszam, ale to, eee... nie brzmi za bardzo w stylu Sithów. Kiedy Taalon znów się odezwał, w jego głosie słychać było wyraźny chłód. - Ten... twór, Abeloth... ma czelność krzywdzić naszych uczniów. Naszych nowicjuszy. Bawi się Plemieniem... to znaczy Sithami. Nie możemy dłużej znosić takich zniewag. I nie będziemy. Zamierzamy lecieć do Otchłani i dać tej Abeloth nauczkę. Ben zerknął na ojca. - To już brzmi bardziej w stylu Sithów - stwierdził. Luke skinął głową. - A może nie ma potrzeby, żeby dawać jej nauczkę? - zasugerował Taalonowi. - Może po prostu musimy się dowiedzieć, dlaczego to robi? - I grzecznie poprosić, żeby przestała? - parsknął dowódca „Czarnej Fali”, a Benowi przemknęło przez myśl, że sam Han Solo mógłby się od niego uczyć sarkazmu. - Dopiero co poprosiłeś mnie grzecznie, żebym wam pomógł - wytknął mu spokojnie Luke. - Najwyraźniej stać cię na dobre maniery. Jeśli w ten sposób mielibyśmy osiągnąć nasz cel, zmniejszając albo nawet całkiem unikając ofiar, czy nie byłoby to najlepsze rozwiązanie? Zapadła cisza. - Całkiem możliwe, że Abeloth nie będzie skłonna podjąć... kulturalnego dialogu. Co wtedy, Mistrzu Skywalkerze? - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby uwolnić chorych Jedi spod jej wpływu - odparł Luke. - Możesz być tego pewien. - W jego głosie nie było zaciętości, ale Ben rozpoznawał ten ton. Kiedy Luke Skywalker mówił w ten sposób, można było mieć prawie pewność, że zrealizuje to, co zamierzał. - A więc zgadzasz się? - spytał Taalon. Luke nie spieszył się z odpowiedzią. Ben dobrze wiedział, że jego ojciec bije się z myślami. Szczerze powiedziawszy, chłopiec był zaskoczony, że się w ogóle zastanawia. Byli Jedi, a oni - Sithami. Nie mogło być mowy o żadnym sojuszu. Gdyby do niego doszło, każda z grup nieustannie obawiałaby się o własne życie.

Z drugiej jednak strony... Ben zerknął ukradkiem na Vestarę. Była jedną z nich. Jedną z - najwyraźniej licznego - Plemienia Sithów. Przecież nie mogli cały czas wbijać sobie noży w plecy, bo już dawno by wyginęli. Widocznie ten... odłam Sithów nauczył się, czym jest współpraca. Sama Vestara udowodniła im to, bo na Dathomirze współpracowała z Benem i jego ojcem, który zresztą dzięki temu uniknął śmierci. - Rzeczywiście przyświeca nam wspólny cel - przyznał wreszcie Luke po długim milczeniu. - I zdecydowanie lepiej byłoby dążyć do niego razem, niż wchodzić sobie przy tym nawzajem w drogę. Nie myśl jednak, że uśpicie moją czujność. Niewiele jest konfliktów sięgających głębiej niż zatarg Jedi i Sithów. Taalon westchnął. - To... coś, z czym obaj walczymy... możliwe, że jest jeszcze starsze - powiedział cicho. - Cóż, nie liczę na to, że się zaprzyjaźnimy. W tej sytuacji ponawiam prośbę o dostarczenie nam Vestary Khai. Wspólnie, sprzymierzeni w sojuszu, jakiego nie widziano od zarania galaktyki, Sithowie i Jedi zdołają pokonać ich wspólnego wroga - w taki czy inny sposób. A potem... cóż, zobaczymy, dokąd nas to wszystko zaprowadzi. Co ty na to? - Vestara zostaje z nami. Sithanka zamarła i trwała tak w bezruchu, dopóki z głośnika nie dobiegły słowa: - Nic z tego. Nie mogę na to przystać. - W takim razie nici z naszego sojuszu - stwierdził twardo Luke. Znów długa cisza. - Ma informacje, których potrzebujemy - oznajmił wreszcie Sith. - Leci z nami albo nie mamy o czym rozmawiać. - Informacje o tym, jak dotrzeć do naszego wspólnego wroga i stawić mu czoło? - spytał Mistrz Jedi, powołując się na słowa Taalona. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby się nimi z nami podzieliła. Bo właśnie o tych informacjach mówisz, prawda? - W takim razie, jeśli ma pozostać pod twoją... opieką - skapitulował Taalon - musisz obiecać, że nic jej się nie stanie. Absolutnie nic. W przeciwnym razie zaatakujemy was i zgładzimy. Możesz mi wierzyć, że zginiecie w niewypowiedzianych mękach i nie zostanie z was nawet mamy pył. - Jeśli dotrzymacie waszej części umowy, będzie z nami absolutnie bezpieczna - zapewnił go Luke. - Jedi nie mają w zwyczaju torturować dzieci. Nazwana dzieckiem Vestara lekko się zjeżyła i Ben uśmiechnął się mimowolnie, kiedy jednak dotarło do niego, że jest w tym samym wieku co ona, łypnął na ojca spode łba. - A więc umowa stoi - skwitował Taalon. - Nie tak szybko - przystopował go Mistrz Jedi. - Chyba powinniśmy ustalić, kto będzie kierował tym sojuszem. - Proponuję obarczyć tym obowiązkiem naszą dwójkę, mnie i ciebie - zaproponował dowódca „Fali”. - Żaden Sith nie przyjmie rozkazów od Jedi. Jestem też pewien, że nikt z waszych nie podporządkowałby się poleceniom Arcylorda Sithów. - Masz całkowitą rację - przyznał Luke. - Ja z kolei proponuję, żebyśmy zaczęli tę współpracę od dzielenia się informacjami. Ty pierwszy. - Cóż, Mistrzu Skywalkerze, masz nasze źródło informacji dosłownie pod ręką. Może zacznij od niego. Będziemy gotowi do odlotu w ciągu pół godziny. - My także. Jesteśmy w kontakcie. „Cień Jade”, bez odbioru. - Tato? - zagadnął Ben, kiedy połączenie zostało przerwane. - Właśnie zgodziłeś się pomagać Sithom. Luke pokręcił głową. - Nie, synu. Zgodziłem się, żeby to Sithowie pomagali nam. Chłopiec zmierzył go spojrzeniem, w którym niedowierzanie walczyło o lepsze z ciekawością. - I wierzysz, że dotrzymają słowa? - Wierzę, że będą działać w zgodzie z własnym interesem - poprawił syna. - A tak długo, jak

ich cele pokrywają się z naszymi, nic nie stracimy. - A jeśli przestaną się z nimi pokrywać? - Będzie tak, jak powiedział Taalon - westchnął Luke. - Zobaczymy. Jestem na to przygotowany. Są takie dwa stare powiedzenia, Ben. Jedno głosi, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem - wygłosił z lekkim rozbawieniem - drugie zaś każe trzymać się blisko przyjaciół, a jeszcze bliżej wrogów. - Uniósł jedną brew i odwrócił się do Vestary, która stała wyprostowana, z rękami założonymi na plecach. - A teraz - powiedział - do rzeczy. Arcylord Taalon zapewnił mnie, że wiesz wszystko o ich planach. Ves podała mu niewielki czip. - Większość z tego została zapisana tutaj - wyjaśniła. - A reszta? - spytał Luke. Uśmiechnęła się lekko i postukała palcami w skroń. - Jest tutaj i tu zostanie, dopóki nie okaże się niezbędna. Na naszym świecie mamy grę karcianą zwaną Mahaa’i Shuur, co w wolnym przekładzie oznacza „sukces absolutny”. Zasady są nieco skomplikowane, ale cel jest prosty: zwycięża ten, kto nigdy nie musi grać ostatnią kartą. Luke Skywalker zmierzył Vestarę Khai takim samym spojrzeniem, jakim - dawno temu - obrzucił go barman imieniem Wuher w kantynie w Mos Eisley: zimnym i podejrzliwym, całkiem jakby szukał pretekstu, żeby przestać być sympatycznym. Sithanka stała tyłem do niego, ręce miała wsparte na biodrach, a jej brązowe włosy spływały swobodnie na plecy. Spoglądała w stronę armady, która zaczynała formować szyk, żeby opuścić orbitę Dathomiry. Luke nie musiał sondować jej poprzez Moc, żeby wyczuć, o czym myśli, szybko jednak skarcił się w duchu: błąd. Ta dziewczyna jest Sithanką, tak jak reszta jej pobratymców. A to, zdaniem Mistrza Jedi, oznacza tyle, że nie można jej ufać. Nawet jeśli propozycja połączenia sił i podboju Otchłani z pomocą armady większej niż zdołałby zgromadzić sam z pokładu „Cienia Jade”, była szczera, gdzieś musiał tkwić haczyk. Luke był tego pewien. Mieli przecież do czynienia z Sithami, którzy zbudowali swoją kulturę na bazie spisków i knowań. A Vestara Khai była jedną z nich. Mimo to nie mógł zaprzeczyć, że oprócz wad dostrzega w niej rozmaite zalety, które - szczerze powiedziawszy - zaskoczyły go i wprawiły w zakłopotanie. Nie miał złudzeń, że coś knuje, najpewniej zdradę, jednak musiał też przyznać, że z pewnością tęskni za swoimi współbraćmi. Z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie, jakby na potwierdzenie jego podejrzeń. Obarczył Bena zadaniem przekopania się przez otrzymane od Vestary informacje. Liczył na to, że obowiązek oderwie myśli jego syna od niewątpliwie atrakcyjnej dziewczyny w jego wieku, z którą - przynajmniej przez jakiś czas - będzie dzielił pokład. Nie martwił się o niego, sądząc po jego aurze w Mocy. W swoim krótkim życiu Ben przeszedł więcej niż niejeden, który dożył słusznego wieku. Wątpił, żeby skusiły go wizje zdobycia władzy, potęgi czy sławy - którymi ziomkowie dziewczyny zazwyczaj próbowali skusić Jedi. Był też jednak świadom, że Ben mógł czuć się lekko zdezorientowany. Vestarze nie można było odmówić urody i wdzięku, a jej doświadczenia życiowe były pewnie zbliżone do doświadczeń jego własnego dziecka. Na pewno wiele przeszła. Była też wyjątkowo, niespotykanie wręcz, silna Mocą. A takie połączenie miało prawo wyprowadzić ojca młodego Jedi z równowagi. Na pokładzie „Cienia” panowała dość niezręczna cisza. Jedynym słyszalnym dźwiękiem były ciche westchnienia Vestary i szelesty wydawane przez Bena, studiującego i konsultującego dane. I może właśnie dlatego kurant zwiastujący nadejście wiadomości tak bardzo ich zaskoczył. Nikt się co prawda nie zdradził nerwowym gestem, ale aura niepokoju była wyraźnie wyczuwalna. Mistrz Jedi podniósł wzrok na ekran i zmarszczył lekko brwi. Na wyświetlaczu widniały trzy słowa: VESTARA KHAI. POUFNE. Jeśli chodzi o Luke’a, równie dobrze mogłoby to być:

UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO! - Od kogo to, tato? - spytał Ben. - Nie wiem. Ale jest zaadresowana do naszego gościa. Masz jakiś pomysł, kto mógłby chcieć się z tobą skontaktować, Vestaro? Dziewczyna, musiał to przyznać, wyglądała na równie zaskoczoną jak on. Wyczuwał promieniujące od niej lekkie zaniepokojenie, niczym echo odległego szeptu w Mocy. - Nie mam pojęcia - wyznała i nie wyczuł w jej głosie fałszu. - Czy mogłabym ją gdzieś... - Nie bardzo mogę ci zapewnić odosobnione miejsce, w którym odebrałabyś prywatną wiadomość - wszedł jej w słowo Luke - tym bardziej od kogoś, kto nie chce się przedstawić. Ves tylko skinęła głową. - Rozumiem. Na twoim miejscu postąpiłabym podobnie. Skywalker wcisnął przycisk na konsoli. - Tu „Cień Jade”, do anonimowego nadawcy wiadomości do Vestary Khai - rzucił do mikrofonu. - Przykro mi, ale nie mogę zezwolić jej na odebranie prywatnej informacji. W głośnikach zapanowała cisza. Luke niemal widział, jak po drugiej stronie odbiorca nadstawia uszu. Po chwili na wyświetlaczu pojawiła się druga wiadomość, zaadresowana do LUKE’A SKYWALKERA: WIADOMOŚĆ MOŻE ZOSTAĆ WYŚWIETLONA PUBLICZNIE. - A niech mnie, rozgarnięty Sith! - mruknął Luke i wcisnął inną kontrolkę. Kilka sekund później nad konsolą zamajaczyła rozmazana holograficzna postać mężczyzny ubranego w tradycyjne, czarno-srebrzyste szaty Sithów. U jego pasa wisiał miecz świetlny; wzór sugerował, że model ma swoje lata. Długie, ciemne włosy nieznajomego były zebrane w ciasny kok; twarz miał poznaczoną bruzdami, ale przystojną. Vestarę zdradziło gwałtowne westchnienie, a jej aura w Mocy zawrzała od emocji. Była wśród nich miłość, radość i ulga, jednak dziewczyna szybko się opamiętała i je stłumiła. Luke zerknął na nią, a potem przeniósł wzrok na hologram. Obydwoje - i Vestara, i postać na hologramie - sprawiali wrażenie, jakby z całej siły próbowali powstrzymać uśmiech. Luke przypomniał sobie jednak, że ich nowa towarzyszka często tak wyglądała z powodu niewielkiej blizny w kąciku ust. - Córko - odezwał się z nieskrywaną ulgą w głosie mężczyzna z hologramu. - Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa. Luke otworzył szerzej oczy. „Córko”? Vestara skłoniła z szacunkiem głowę. - Ojcze... Masz rację, nic mi nie jest. Dobrze cię widzieć. Cieszy mnie, że jesteś jednym z tych, którzy dostąpili honoru uczestnictwa w tej misji. - A ty przynosisz zaszczyt naszemu Plemieniu - odparł Khai ojciec. - Domyślam się, że jako jedyna ocalałaś z... zespołu wysłanego na zwiad. - Tak, ojcze. Dziękuję. Wiesz, że zawsze staram się przynieść naszemu rodowi chlubę. - Mistrzu Skywalkerze - dodał Khai - to bardzo wielkoduszne, że zapewniasz mojej córce gościnę. - Cóż... - bąknął Luke, lekko zmieszany. - Domyślam się, że Arcylord Taalon zgodził się, żeby nadal była twoim gościem - dodał Khai ojciec. - Wbrew woli jej ojca? - Postawmy sprawę jasno - westchnął Mistrz Jedi. - Sithom i Jedi nie jest razem po drodze. To mieszanka równie wybuchowa jak gaz tibanna. Gdybyście to wy zostali otoczeni przez jedenaście statków Jedi, a na pokładzie twojego statku znalazłby się mój syn... Sądzę, że także zdecydowałbyś się zatrzymać go przez jakiś czas przy sobie. Khai rozważał przez chwilę słowa Mistrza Jedi, wreszcie skinął głową. - Masz rację. Rozumiem cię doskonale, Mistrzu Skywalkerze. Obiecałeś, że nie stanie jej się żadna krzywda i według mnie słowo Luke’a Skywalkera gwarantuje, że mojej córce włos z głowy nie spadnie. - Głos Khaia był czysty i melodyjny, podobnie jak wszystkich członków

Zapomnianego Plemienia, z którymi Luke miał dotychczas do czynienia. - W takim razie chyba nie mamy o czym dyskutować - stwierdził Mistrz Jedi bez ogródek. - Przyjmij ode mnie wyrazy szacunku i przekaż je... - Tato... - wszedł mu w słowo Ben. Luke zmarszczył czoło. - Tak? Chłopiec wskazał dyskretnie podbródkiem hologram i Luke wyciszył dźwięk. - Wiem, że nie możemy jej do nich wysłać ot, tak - powiedział Ben, oglądając się przez ramię na Vestarę. Dziewczyna milczała, co było dość zaskakujące w tej sytuacji. - Co nam jednak szkodzi pozwolić im choć przez chwilę ze sobą porozmawiać? - Bardzo wiele - warknął Luke, bardziej surowo niż zamierzał. - I doskonale o tym wiesz. - Do tej pory nie ukrywali swojej podejrzliwości względem Vestary, więc Luke nie widział powodu, dla którego miałby teraz to zmienić. - Ale... - zawahał się Ben. - Sam mówiłeś: co by było, gdybym to ja był na jej miejscu? - W jego oczach błysnęła stanowczość. - Co by było, gdybym to ja był jeńcem ojca Vestary? Hologramy są w porządku i tak dalej, ale sam dobrze wiesz, że to nie to samo, co rozmowa w cztery oczy. Przecież widać jak na dłoni, że się za sobą okropnie stęsknili. Cóż, Ben miał rację, Luke nie mógł zaprzeczyć. - Podczas prywatnej rozmowy będzie mogła mu przekazać to, czego się od nas dowiedziała - przypomniał surowo synowi. Ben przewrócił oczami. - Tato, przecież już to zrobiła! - przypomniał mu. - Jak inaczej Sithowie dowiedzieliby się o dotkniętych chorobą Jedi? Luke obejrzał się na Vestarę. Nie spodziewał się przymilnego uśmiechu i fałszywego pochylenia głowy; Sithowie nie mieli zwyczaju tak się obnażać, jednak musiał przyznać z uznaniem, że dziewczyna nie próbuje żadnych sztuczek. Najwyraźniej była na to za mądra. Nie odpowiedział Benowi, ale odwrócił się do konsoli i aktywował z powrotem dźwięk. - Nawet wściekły nexu troszczy się o własne młode, pozwolę ci więc złożyć córce krótką wizytę - rzucił do mikrofonu. - Wiedz, że moja gościnność nie dotyczy całej rodziny Khai. Zezwalam ci wejść na pokład „Cienia Jade”, zaznaczam jednak, że masz być sam i nieuzbrojony. - Luke był świadom, tak samo jak Khai, że żaden potężny użytkownik Mocy nie potrzebuje broni, żeby mimo to stanowić zagrożenie, jednak wspominanie o tym byłoby w tych okolicznościach arogancją i Luke dobrze o tym wiedział. - Jakakolwiek próba naruszenia zasad z twojej strony będzie oznaczała unieważnienie zawartego między nami traktatu - dodał. Khai zmarszczył czoło. Na pierwszy rzut oka widać było, że z trudem powstrzymuje wzburzenie. - Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób naruszyć układ, którego zawarcie moi przełożeni uznali za konieczne - stwierdził oschle. - Jeśli rzeczywiście jesteś troskliwym ojcem, pragnącym spotkać się ze swoim dzieckiem, nie będę wam stał na drodze - odparł Luke. Mężczyźni mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. Kątem oka Luke zauważył, że Ben i Vestara zerkają na siebie. Chłopiec podszedł do Sithanki; wydawało się, że zamierza położyć jej dłoń na ramieniu, ale zatrzymał się w pół ruchu. Khai był twardy, Luke musiał to przyznać. Nie zdradził się żadnym gestem. Wreszcie powiedział: - Przyjmuję twoje warunki. Jakiś czas później niewielki, przypominający kapsułę statek Khaia zadokował do pierścienia cumowniczego „Cienia Jade”. Portal był umieszczony na spodzie jednostki. Vestara, Ben i Luke czekali, aż mężczyzna wynurzy się z rękawa łączącego oba statki. Khai ojciec budził respekt posturą i potęgą, która przesycała jego aurę w Mocy - co nie było

zresztą zaskoczeniem. Był znacznie wyższy od Luke’a, a szczupłe ciało miał imponująco umięśnione. Na oko Mistrz Jedi dawał mu czterdzieści parę lat, jednak w kruczoczarnych włosach Sitha nie było śladu siwizny, a bruzdy na twarzy wyglądały raczej na wyżłobione troską czy radością niż na piętno czasu. U pasa nie miał broni, a skanery, które wykryłyby nawet najdrobniejszą cząstkę metalu na jego ciele, nic nie wykazały. Przed wejściem na pokład „Cienia” Sith zatrzymał się w progu rękawa i rozrzucił szeroko ramiona - szczupłe, silne, o poznaczonych zgrubieniami dłoniach i długich, zręcznych palcach. - Miecz Gavar Khai - powiedział, kłaniając im się w pas. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład. - Pozwolenie przyznane - odparł uroczyście Luke. - Jestem Mistrz Luke Skywalker, a to mój syn, Ben Skywalker, Rycerz Jedi. Oto zaś twoja córka, cała i zdrowa. Vestara najwyraźniej celowo stłumiła uczucia, które niewątpliwie przepełniały ją w takiej chwili, bo oprócz blasku w oczach, który ją zdradził, była spokojna - tak bardzo, że wydawała się niemal znudzona. Skłoniła się nisko, z szacunkiem. - Ojcze... Miecz - cokolwiek to u Sithów znaczyło - Gavar Khai otworzył znów ramiona i Vestara padła mu w objęcia. Przez krótką chwilę wyglądali jak zwykły, stęskniony ojciec i kochająca córka, i Luke poczuł się lekko speszony, jednak szybko się otrząsnął. Na pewno byli rodziną, może nawet się kochali i za sobą tęsknili, jednak nie zmieniało to faktu, że są Sithami. Najprawdopodobniej świetnie umieli walczyć w zespole, tak samo jak on i Ben. Wreszcie Vestara uwolniła się z objęć ojca, jednak nie odwracała do nich twarzy, dopóki znów nad sobą nie zapanowała. - Dziękuję, że pozwoliliście mi się z nią zobaczyć - powiedział Gavar Khai, otaczając córkę ramieniem. - Jej matka i ja bardzo za nią tęskniliśmy. Luke’owi, kiedy to usłyszał, napłynęły do głowy setki różnych pytań, jednak wątpił, czy zdołałby uzyskać odpowiedź na choćby jedno z nich. A jeśli już, to na pewno niezbyt szczerą. - Sam jestem ojcem - powiedział tylko. - Wiem, co czujesz. Jeśli chcecie, możecie skorzystać z moich kwater, żeby porozmawiać. Tylko krótko - uściślił. Vestara spojrzała na Luke’a, a potem na Bena, który wzruszył nieznacznie ramionami. - Dziękuję - powiedział Gavar Khai. - To bardzo miło z twojej strony. Wątpię zresztą, żeby zainteresowały was plotki o matce Vestary, służbie czy obejściu. - Ja także w to wątpię - zgodził się Luke i ojcowie uśmiechnęli się do siebie. Obydwaj doskonale wiedzieli, że jeśli w tej rozmowie rzeczywiście pojawią się wzmianki o matce, służbie czy domu, to tylko mimochodem. Sithowie na pewno mieli do omówienia znacznie ważniejsze sprawy. Luke wskazał Gavarowi swoją kabinę i Khaiowie weszli do środka. Kiedy drzwi się za nimi zasunęły, Luke i Ben wrócili do sterowni. - Skąd ta nagła zmiana? - spytał Ben, gdy tylko usiedli. - Wydawało mi się, że jesteś przeciwny prywatnej wizycie... - Powiedziałem, że mogą porozmawiać. Nie obiecywałem, że rozmowa będzie prywatna. - Rozumiem, ale i tak uważam, że nic nam z tego nie przyjdzie. To znaczy, Khai jest uprzejmy, kulturalny i tak dalej, ale wątpię, czy będą rozmawiali w basicu, żebyśmy mogli ich podsłuchać. - Masz rację - zgodził się Luke. - Będą z pewnością rozmawiać w tym języku, którym mówiła wcześniej Vestara. - Wcisnął przycisk na konsoli i rozległ się głos Gavara - mężczyzna rzeczywiście mówił obcym, melodyjnym językiem. Chwilę później odpowiedziała mu Vestara. - Jest piękny - westchnął Ben, a Luke nie był pewien, czy mówi o głosie dziewczyny, czy o języku. - Ale co nam z tego przyjdzie? - ponowił pytanie. - Przecież nie mamy go nawet w bazach danych. Nijak tego nie przetłumaczymy. Luke uśmiechnął się do niego szeroko. - My nie. Ale znam kogoś, kto sobie z tym poradzi.

- Będą nagrywać każde nasze słowo - ostrzegła ojca Vestara. - To oczywiste. Przynajmniej ja bym tak zrobił na ich miejscu - odparł Gavar. - Tyle że nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z keshirskim. Wątpię, czy zdołają go rozszyfrować na tyle szybko, żeby nasza rozmowa na coś im się przydała. Vestara skinęła głową. - To nie jest statek dyplomatyczny - zgodziła się z ojcem. - Czy możesz się tu swobodnie poruszać? - spytał Gavar, sięgając do wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął z niej kawałek flimsiplastu i rysik. - To dobrze - powiedział, kiedy Vestara przytaknęła. - Narysuj mi go, podczas gdy będziemy rozmawiać. Ves natychmiast zabrała się do roboty, jednak słysząc szelest szat obejrzała się na stojącego za jej plecami ojca. Szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni, a po chwili wyciągnął w jej stronę... shikkar. Vestara rozpromieniła się na ten widok. Oczywiście! Czujniki nie wykryły broni, bo shikkar był ze szkła! Rozpoznała natychmiast sztylet; był to okaz z prywatnej kolekcji ojca, prawdziwe dzieło sztuki, wykonane przez jednego z najsłynniejszych artystów na Kesh, Turę Sangę. Shikkar był wąski i elegancki, wykonany z czarnego i białego szkła. Miał smukłą długą rękojeść i ostrze o szerokości palca, a pozorna kruchość broni była zwodnicza. Jedynym słabym punktem sztyletu było łączenie rękojeści z klingą; łatwo można było szybkim ruchem odłamać uchwyt. Vestara zastanawiała się, przeciwko komu użyje tej broni. Czy zabije nią Bena? A może, przy odrobinie szczęścia, uda jej się pozbawić życia samego potężnego Luke’a Skywalkera? Przecież już raz udało jej się go zranić... Uznała, że jeśli tylko nadarzy się okazja, nie zawaha się tego powtórzyć. Przyjęła od ojca broń z pełnym szacunku skinieniem głowy i ukryła ją pieczołowicie we własnych szatach. - Jak mama? - spytała. - Dobrze. Bardzo za tobą tęskni, ale jest z ciebie dumna. Vestara uśmiechnęła się smutno. - Cieszę się. Nie zniosłabym myśli, że przynoszę wam wstyd. Niczego nie pragnę bardziej, niż zostać pewnego dnia Mieczem, jak ty... a może nawet wspiąć się jeszcze wyżej? - Nie próbowała ukrywać przed ojcem emocji; wiedziała, że jest dumny z ambicji córki i nie ma jej za złe chęci przewyższenia go rangą. - Świetnie się spisałaś na Dathomirze - pochwalił ją. - Chociaż twoja Mistrzyni nie żyje, wciąż jesteś uczennicą. Kiedy skończymy porachunki z Abeloth i Skywalkerami, znajdziemy ci nowego Mistrza. Jestem pewien, że wielu z chęcią wzięłoby cię pod swoje skrzydła. Vestara wypięła dumnie pierś, napawając się komplementem. - Więźniowie Siostry Nocy podlegają teraz segregacji pod względem zdolności i biegłości w Mocy - ciągnął Gavar. - Współpracują? - Vestara była zaskoczona. - Część tak, ale zdecydowana większość nie. - Miecz Sithów wzruszył ramionami. - Właściwie to bez znaczenia, bo i tak muszą spełniać naszą wolę. Inaczej mogą gorzko pożałować. Mała porcja bólu często skłania ich do zmiany zdania. - Uśmiechnął się. - I tak oto Plemię zawładnęło następną planetą... Właśnie tego potrzebujemy, jeśli mamy być silni i podbić galaktykę. Ves przytaknęła. - To dobrze, że się przydały. - Obejrzała się przez ramię. - A uczniowie? Jak się czują? Gavar zmarszczył czoło; przez chwilę nie wiedział, co jego córka ma na myśli. - Uczniowie? - Ci, których... opętała Abeloth - wyjaśniła z troską. Khai parsknął zduszonym śmiechem, ale poprzez Moc do dziewczyny dotarło jego rozczulenie. - Kochana córko, uczniów Plemienia Sithów nie dotknęła żadna choroba, której nie zdołałoby uleczyć porządne lanie. - Ale... - zaczęła Vestara.

- Wiem, co Taalon powiedział Skywalkerowi. To czysta fikcja, a pomysł na to podsunęłaś nam właśnie ty, moja mądra dziewczynko. Potrzebowaliśmy wiarygodnego powodu, który skłoniłby Skywalkerów do sprzymierzenia się z nami, a pretekst choroby, dotykającej naszych uczniów - takiej samej, która nęka młodych Jedi - jest wręcz idealny. Co tu dużo mówić, to strzał w dziesiątkę. - Rozumiem - stwierdziła Vestara. Plan był rzeczywiście świetny, bo przemawiał do idealistycznej natury obydwu Skywalkerów. Brzmiał też przekonująco, a najlepszym dowodem był fakt, że sama Vestara uwierzyła w mistyfikację. - W takim razie... dlaczego naprawdę się z nimi bratamy? Gavar przyjrzał się jej uważnie. - Jak dotąd świetnie sobie radziłaś, trzymając język za zębami i nie ujawniając swoich uczuć - pochwalił ją. - Sądzę jednak, że tę informację zachowam na razie dla siebie. Ves poczuła ukłucie żalu, ale zdławiła je od razu. Była pewna, że ojciec nic nie zauważył. - Oczywiście - przyznała potulnie. - Skoro tak uważasz... - Mnie także jest przykro z powodu Lady Rhei i Ahriego Raasa - podjął Gavar, zmieniając temat. Vestara zmarszczyła lekko brwi; zmazała palcami złowróżbną linię, którą niechcący narysowała. Będzie musiała pamiętać, żeby przed wyjściem z kabiny wytrzeć dłoń. Darzyła Lady Olaris Rheę szacunkiem i podziwiała ją. Była jej bez reszty posłuszna, jak przystało na prawdziwą uczennicę Sithów, jednak nie czuła do niej ślepego przywiązania. Czuła żal z powodu śmierci Ahriego, chociaż kiedyś była przygotowana, by zadać mu ją osobiście, gdyby zaszła taka potrzeba. Przypomniała sobie słowa swojej świętej pamięci Mistrzyni: „Pragnij każdej rzeczy, jaka ci się zamarzy, jeśli tylko da ci to satysfakcję. Nigdy jednak nie kochaj nikogo ani niczego tak bardzo, żebyś nie mogła znieść jego straty”, powiedziała jej kiedyś Rhea. - Zginęli z rąk Skywalkerów godną śmiercią - powiedziała tylko. - Poznałeś ich. Wiesz, że polec w starciu z takim przeciwnikiem to żaden wstyd. - Masz rację - przyznał Gavar Khai. Podszedł do córki i uścisnął ją pokrzepiająco za ramię, zerkając przy okazji na szkic. - Jednak nie chciałbym, żeby któreś z nas podzieliło los Olaris czy Ahriego. Ves uśmiechnęła się szeroko. - Ja także. - Cieszę się, że ich poznałem - wyznał Miecz Sithów. - Ta chwila kontaktu z nimi, chociaż krótka, pozwoliła mi się zorientować, jakimi są przeciwnikami. A misja, która nas czeka, ułatwi nam zdobycie nowych informacji. Vestara przyjrzała się krytycznie swojemu rysunkowi. Dodała jeszcze kilka objaśnień. - Będę ci przekazywać wszystko, czego się dowiem - obiecała. - Jestem pewien, że będziesz miała wiele okazji do poznania ich obyczajów... może nawet uda ci się zdobyć ich zaufanie? Vestara skończyła rysować; oddała skrawek flimsi ojcu i umyła ręce pod kranem. - Zrobię, co w mojej mocy, pamiętaj jednak, że jestem Sithanką, ale także ich jeńcem - przypomniała Gavarowi. - Nie mam złudzeń, według mnie pozwolą mi się dowiedzieć tylko tyle, ile sami zechcą ujawnić. No, chyba że coś sporadycznie im się wymknie, jeśli nie będą się pilnowali. Gavar Khai położył córce ręce na ramionach i odwrócił ją do siebie. - Idę o zakład, że Mistrzowi Skywalkerowi nic się nie wymknie - stwierdził, a dziwna nuta w jego głosie sprawiła, że Vestara poczuła lekki niepokój. - Fakt - zgodziła się. - Za to Ben jest dość nieuważny. - Podoba ci się. - To było stwierdzenie, nie pytanie, i żołądek Vestary fiknął nieprzyjemnego koziołka. Chciała zaprzeczyć, ale wiedziała, że to nie ma sensu. Nic nie umknęło uwagi jej ojca. Nawet nie korzystając z Mocy, wiedziałby, gdyby spróbowała go okłamać. - Tak - przyznała cicho, unikając jego wzroku. - Wydaje mi się atrakcyjny. Przepraszam. Zrobię, co w mojej mocy, żeby... Gavar ujął ją pod podbródek i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy.

- Nie. - Nigdy bym nie... - zająknęła się Ves. Nie czuła się tak... bezbronna, odsłonięta i rozbita od czasu, kiedy zabiła swoją pierwszą ofiarę.. Była wtedy zaskoczona i przerażona ilością krwi, a łatwość, z jaką pozbawiła kogoś życia, wyprowadziła ją z równowagi. - To nam się może przydać - podjął spokojnie, z wyrachowaniem Gavar. - Oczywiście, nie chciałbym, żebyś się w nim zakochała - dodał znacząco. - Jeśli jednak naprawdę coś do niego czujesz, nie bój się okazać mu tego. Tym bardziej, jeśli zdoła wyczuć to poprzez Moc. Będzie wiedział, że twoje zainteresowanie jest prawdziwe, a to sprawi, że przestanie być czujny. Zacznie się przed tobą otwierać, mówić ci więcej... Może nawet ci zaufa? Wtedy będziesz mogła to wykorzystać. - Oczy zalśniły mu nieprzyjemnym blaskiem, kiedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Może mogłabyś spróbować go... nawrócić? - Przeciągnąć na Ciemną Stronę? - domyśliła się Vestara i ta myśl przyprawiła ją o dziwny dreszcz. Czyżby czuła... nadzieję? Gdyby Ben został jednym z nich, Sithów, nie musiałaby się przejmować kiełkującym uczuciem. Wtedy nic nie stałoby na przeszkodzie ich związkowi. Znaleźliby się po tej samej stronie barykady - zabijając, walcząc ramię w ramię ku chwale Plemienia, realizując plan podboju galaktyki przez Sithów. Była przekonana, że pewnego dnia Ben stanie się równie potężny jak jego ojciec. Może nawet zostanie Lordem? Albo Arcylordem! A wtedy oboje... Z rozmarzenia wyrwał ją pobłażliwy śmiech ojca. - Ja także na to liczę - zapewnił ją, jakby czytał jej w myślach. - Jako Sith Ben Skywalker przyniósłby chlubę naszej rodzinie. Wtedy mogłabyś się nim cieszyć bez żadnych ograniczeń. Jeśli jednak nie uda ci się go przeciągnąć na naszą stronę, będziesz się musiała zadowolić igraniem z jego uczuciami. A przynajmniej do czasu, kiedy przestanie nam być potrzebny. Vestara kiwnęła głową. - Tak jest, ojcze. Nie musisz się o mnie martwić. Gavar Khai przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu. - Nigdy nie byłem zmuszony cię karać, moje dziecko - powiedział wreszcie. - Zawsze spełniałaś pokładane w tobie nadzieje. Kieruje tobą Ciemna Strona Mocy. - Położył dłonie na jej ramionach i uścisnął mocno. - Vestaro, jesteś prawdziwym dzieckiem rodu Khai. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Nie zawiedziesz mnie. Dziewczyna wyprężyła się dumnie, zadowolona z pochlebstwa i z obietnicy potęgi, którą niosły ze sobą słowa ojca. Kiedyś marzyła o dostąpieniu zaszczytu zostania Lady Sithów, ale jej ambicje nie znały ograniczeń. Wiedziała, że to przeznaczenie - albo sama Ciemna Strona - postawiło na jej drodze Skywalkerów. Całkiem możliwe, że w jej rękach, dosłownie i w przenośni, leżał los jej ludu. A ona zamierzała dopilnować, by wszystko poszło zgodnie z planem. Ku chwale jej rodu, Plemienia - i dla własnej korzyści. ROZDZIAŁ 2 Na pokładzie „Cienia Jade" - Nie mam najmniejszej ochoty wracać do Otchłani - burknął Ben. - Ten jeden raz w zupełności mi wystarczył. - No cóż - westchnął Luke - zrobiłeś to już raz, więc przynajmniej masz pojęcie, czego się spodziewać. Ben skrzywił się niechętnie. - Co wcale nie znaczy, że tym razem będzie mi łatwiej. Vestara skinęła głową. - To prawda - skwitowała. - Nam także nie było łatwo. Luke potarł z namysłem podbródek. Tadar’Ro, jeden z Aing-Tiich, zdradził im tajemnicę

bezpiecznej drogi. Prowadziła do miejsca w Otchłani, które dawno temu odwiedził Jacen Solo. Nie było jednak zaskoczeniem, że użył w tym celu zagadki - w końcu Aing-Tii byli tajemniczą rasą niezbyt skłonną do bratania się z innymi obywatelami galaktyki. „Ścieżka Prawdziwego Oświecenia wiedzie przez Otchłań Nieprzeniknionej Ciemności - powiedział im na pożegnanie. - Jest wąska i zdradliwa, ale jeśli nią podążycie, znajdziecie to, czego szukacie”. Ben i Luke rzeczywiście podążali „ścieżką prawdziwego oświecenia”, i rzeczywiście nie mogli zaprzeczyć, że była ona zdradliwa. Podczas tej podróży przelatywali między dwiema czarnymi dziurami w rejonie znanym jako strefa stabilna numer jeden. Stabilność była w tym miejscu ostatnią rzeczą, jaką można było znaleźć. Benowi przypadła wtedy w udziale wątpliwa przyjemność nawigowania, i chociaż podołał niewdzięcznemu zadaniu dzięki połączeniu zdolności pilotażu i wyczucia Mocy, to jednak tamto doświadczenie nie należało do przyjemnych. Luke także nie miał ochoty powtarzać tej pełnej wrażeń przejażdżki, szczególnie w towarzystwie tuzina innych jednostek, o które musiałby się martwić. - Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy poprosić pewnej osoby o pomoc - stwierdził z namysłem. - W pobliżu Otchłani mieszka mój stary znajomy, który może pożyczyłby nam statek... Vestara natychmiast nadstawiła uszu niczym wietrzący niebezpieczeństwo nexu. - Ma być więcej statków? - zaciekawiła się. - Chcesz wezwać posiłki? - Mówiłem o statku. Jednym - uściślił Luke. - A dokładniej o wyspecjalizowanym holowniku asteroid, który pomógłby nam poradzić sobie z polem grawitacyjnym czarnych dziur. Jest spory i wyposażony w więcej emiterów promieni ściągających, niż było to dozwolone. Mój znajomy ma fioła na punkcie usprawnień i majdrowania przy tego typu sprzęcie. - Mówisz o Landzie? - zgadł Ben. - Lecimy na Kessel? Vestara słuchała chciwie, chłonąc i zapamiętując każde słowo. Luke nie zwracał na nią uwagi. Ta informacja nie była tajna. - Mam nadzieję, że nie będziemy zmuszeni tam lecieć - odparł. - Liczę, że to Lando przyleci do nas i spotkamy się w Otchłani, żeby podjąć działania tak szybko, jak to możliwe. Wolałbym tego nie odkładać. - W jego głosie zabrzmiała stanowcza nuta. - Im dłużej ta... istota tkwi sobie bezpiecznie w swoim barłogu, tym potężniejsza się staje i tym więcej krzywd może nam wyrządzić. Powinniśmy ją powstrzymać tak szybko, jak się da. Musimy sobie przy tym zapewnić możliwie jak największą przewagę. - No tak - bąknął Ben, popatrując z ukosa na Vestarę. - Posiłki to chyba dobry pomysł... Landowi nie zakazali wspierania ciebie - dodał pod adresem ojca. - Nie jest Jedi. Dlaczego nie miałby nam pomóc? - Sądzę, że kiedy dotrzemy do tej całej Abeloth, nasze połączone siły dadzą jej radę - zasugerował Luke. - Potrzebujemy tylko „Łowcy Asteroid”, dzięki któremu bezpiecznie dolecimy na miejsce. Vestara zmrużyła oczy. - Dziwne, że nie korzystasz ze swoich rozległych, jak sądzę, koneksji, Mistrzu Skywalkerze - stwierdziła bez ogródek. - Skoro ten ktoś mógłby nas wesprzeć swoją flotą, to czemu nie? - Siedzisz przy suto zastawionym stole - zripostował Luke - ale żeby zaspokoić głód, nie musisz zjadać wszystkiego. Inni też chcą się posilić. - A może - zauważyła Vestara - lepiej wrócić później po dokładkę. Na wypadek, gdyby znów dopadł cię głód. Ben skrzywił się, wstał z fotela i ruszył do mesy. - Skoro już mowa o jedzeniu, to ja zgłodniałem. Ktoś ma ochotę coś przekąsić? - Pójdę z tobą - zaofiarowała się Vestara i wyszli razem ze sterowni „Cienia”. - Czyżbyś lubiła gotować? - zagadnął Ben po drodze. - Nie - uśmiechnęła się drapieżnie Ves. - Wolę polować. Świetnie sobie radzę z parangiem. Szkolili nas w polowaniu na gady. Gotowaniem zajmują się służący. - Chciałbym zobaczyć See-Threepia pitraszącego kolację - parsknął z rozbawieniem Ben. - Pozwalamy mu tylko podawać przystawki. - Kim jest See-Threepio?

Głosy dzieciaków stopniowo cichły, aż wreszcie Luke przestał je słyszeć. Zaraz wysłał do Tendrando Arms krótką wiadomość, a chwilę później - mimo powagi sytuacji - uśmiechnął się pod nosem, kiedy nad konsolą pojawiła się miniaturowa kopia Landa Calrissiana. Nawet w mierzącej niespełna czterdzieści centymetrów wersji ciemnoskóry mężczyzna wyglądał imponująco. Nie miał co prawda na sobie swojej charakterystycznej peleryny, a czerwona atłasowa koszula wyglądała na codzienny strój, ale sztyblety lśniły, a kanty czarnych spodni były widoczne nawet w tym miniaturowym wydaniu. Lando sprawiał wrażenie prawdziwie ucieszonego widokiem starego znajomego; rozłożył ręce w geście powitania. - Witaj, stary druhu! Kopę lat! - wykrzyknął. - Nie spodziewałem się, że cię zobaczę, dopóki nie udowodnisz tym pomyleńcom ze świecznika GS, że to im odwaliła szajba! Luke uśmiechnął się pod nosem, słysząc te niewybredne epitety pod adresem przywódczyni Sojuszu, admirał Daali. - Ja także głęboko wierzę w zdolności przywódcze Natasi Daali - odparł wymijająco. - Boisz się, że ktoś nas podsłuchuje, tak? - wypalił prosto z mostu Lando i wyszczerzył w uśmiechu imponujące uzębienie. - Może - bąknął Luke półgębkiem. - Słyszałem, że wybrałeś się z młodym na jakąś wariacką przejażdżkę - zagadnął Lando. - Coś w tym stylu - przyznał Luke. - Dobrze cię widzieć, Lando, ale nie po to zawracam ci głowę, żeby pogadać o starych dobrych czasach. - Przeszedł do rzeczy: - Chciałbym cię prosić o pewną przysługę. - Przysługę dla Luke’a Skywalkera? Jasna sprawa! O co chodzi? - Potrzebuję twojego „Łowcy Asteroid”. Lando ściągnął brwi. - „Łowcy Asteroid”? - powtórzył, jakby się przesłyszał. - Dlaczego sądzisz, że ten gruchot wciąż jest na chodzie? - Bo wiem, że masz słabość do antyków - wyjaśnił po prostu Luke. - A ten rupieć to jeden z trzech statków ze stoczni BramDorc... przynajmniej o ile mi wiadomo. Poza tym wiem, że z ciężkim sercem oddajesz swoje cacka na złom. Calrissian wzruszył ramionami i parsknął śmiechem. - No cóż, taki już jestem. Przejrzałeś mnie. Ta-ak, wciąż go mam. Domyślam się, że masz zamiar zrobić małe przemeblowanie w jakimś polu asteroid? „Łowca Asteroid” był holownikiem asteroid z serii Colossus i Beta, produkowanym przez nieistniejące już zakłady BramDorc. Nie było o nich wiadomo właściwie nic więcej poza tym, że mieściły się gdzieś w Nieznanych Regionach i specjalizowały w produkcji sprzętu ciężkiego kalibru. Zniknęły bez śladu z galaktycznych rejestrów spółek jakieś pięć lat przed bitwą o Yavina. Luke miał rację - istniały tylko dwie inne jednostki produkowane przez BramDorc: wodny patrolowiec „Lodołamacz” i zbiornikowiec do przewozu skroplonej tibanny, nazwany dowcipnie „Gazelą”, przekształcony w orbitalną fortecę przez jednego z pomniejszych hersztów przestępczego półświatka, Hutta. Luke doskonale zdawał sobie sprawę, że ten antyk powinien trafić do muzeum - tak jak „Lodołamacz”, który spędzał emeryturę w muzeum statków kosmicznych na New Brampis - albo na złomowisko. Nikt tak naprawdę nie wiedział, ile lat ma „Łowca Asteroid”, chociaż w arkaniańskich rejestrach orbitalnych figurował już w 524 roku przed bitwą o Yavina. W czasach swojej awanturniczej młodości Lando pokonał nim wiele tras. Pewnego wieczoru, kiedy dzieci zasnęły już kamiennym snem, a żony życzyły im dobrej nocy, Han wyjawił Luke’owi kilka ciekawostek związanych z tym statkiem. Maro... tak bardzo za tobą tęsknię, westchnął w duchu Mistrz Jedi. Mógłby przysiąc, że czuje w pobliżu jej obecność. ...a Luke wciąż je pamiętał. Jedną z nich był interesujący fakt, że - podobnie jak w przypadku kilku innych jednostek w swojej kolekcji - Lando wygrał „Łowcę Asteroid” od pewnego hulaki, Brubba, w nieprawdopodobnej, sześciogodzinnej sesji siłowania się na ręce. Han wspomniał też mimochodem, że całe zajście mogło być ustawione... albo i nie. Inną ciekawą plotką o

holowniku był fakt, że jego załoga składała się z samych droidów o raczej... niezwykłym oprogramowaniu. Chociaż Luke ciągnął przyjaciela za język, Han nie dał się namówić na ujawnienie szczegółów, zbywając pytania enigmatycznym uśmieszkiem. Może teraz nadarzała się okazja, by dowiedzieć się, o czym mówił Solo? - Jeśli chodzi o ścisłość - odpowiedział wreszcie na pytanie Landa - szykuje mi się mała wycieczka do Otchłani. Na dźwięk jego słów Calrissianowi nieco zrzedła mina. - Do Otchłani? A po cholerę cię tam ciągnie? To nie jest najmilsze miejsce w galaktyce. - Fakt - westchnął Luke. - Wygląda jednak na to, że nie mamy z Benem wyjścia. To część naszej... misji. Coś w rodzaju pielgrzymki do miejsc, które podczas swojej pięcioletniej podróży odwiedził Jacen. Calrissian spoważniał i pokiwał współczująco głową. - Hm, tak, słyszałem o tym co nieco. Luke’owi po raz kolejny przemknęło przez myśl, że Lando jest całkiem niezłym aktorem; facet wypracował do perfekcji ukrywanie wrodzonej prawości i wrażliwości pod pozorami rubasznego, pewnego siebie zawadiaki. Mimo wszystko czasem spod warstewki blefu przeświecała jego prawdziwa natura, chociaż pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Lando Calrissian był bez reszty oddany tym, których nazywał przyjaciółmi. - Na razie utknęliśmy tutaj - podjął Luke. - I odkryliśmy, że w Otchłani jest coś... właściwie raczej ktoś... kim trzeba się zająć - dokończył. Lando skinął głową. - Aha. Tak się właśnie zastanawiałem, co się tam święci. Słyszałeś o wydarzeniach na Kessel, prawda? Zgadza się, Luke słyszał. Leia opowiedziała mu o dziwnych wstrząsach, które groziły zniszczeniem Kessel, a wraz z nią całych zakładów Tendrando Arms. Jego siostra wspomniała też, że Allana odbierała poprzez Moc dziwne sygnały. Dziewczynka upierała się, że „coś na nią czeka” w kosmosie. To „coś” chciało wiedzieć, kim jest mała, i było „smutne, ale straszne”. Allana miała co prawda tylko osiem lat, ale była córką Tenel Ka i Jacena Solo, wnuczką Leii Organy Solo i prawnuczką Anakina Skywalkera. Moc miała zapisaną w genach. Leia i Han nie mieli wątpliwości, że ich wnuczka mówi prawdę, a przynajmniej przedstawiają tak, jak pojmował ją jej młody umysł. Teraz, kiedy Luke sobie o tym przypomniał, ogarnął go jeszcze większy niepokój. Był pewien, że istotą, która próbowała się skontaktować z dziewczynką, była Abeloth. Pokiwał głową. - Tak, słyszałem. Podobno jednak na razie macie spokój. - Na razie - westchnął Lando i na moment posmutniał, ale zaraz jakby właśnie zdał sobie sprawę z sytuacji, błysnął swoim najlepszym firmowym uśmiechem. - Cóż, chwilowo to musi wystarczyć - rzucił. - Na to wygląda. Nie wiedziałem, że jesteś taki refleksyjny, Lando. Calrissian machnął lekceważąco ręką. - Lepiej tego nie rozpowiadaj, ucierpiałaby na tym moja reputacja. To jak... zamierzacie tam lecieć tylko we dwójkę? Ty i Ben? - wrócił do tematu. - Wiesz, że nawet na pokładzie „Łowcy Asteroid” to nie będzie relaksująca przejażdżka? Jeśli o mnie chodzi, to nienawidzę tego miejsca. - Właściwie to udało nam się razem z Benem już raz tam dotrzeć na pokładzie „Cienia”, ale nie było łatwo - odparł Luke. - Jednak z grupą statków... „Łowca Asteroid” bardzo by się nam przydał. Ten moloch jest taki wielki, że prawie tworzy własne pole grawimetryczne. Lando przyjrzał mu się okrągłymi ze zdziwienia oczami. - Że niby co? Grupa czego...? - Kilku... wspólników chce się tam z nami wybrać. Chociaż przyjaciele rozmawiali na odległość, Lando natychmiast rozgryzł Luke’a i przyszpilił go wzrokiem. - Wspólnicy, co? Jacy znów wspólnicy? Bo zakładam, że czcigodny Luke Skywalker nie

obraca się w towarzystwie łajdaków i meneli. Luke już miał zaprzeczyć, ale uznał, że lepiej będzie milczeć. Znał Landa od lat i wiedział, że ekspirat kosmiczny nie zamierza go oceniać po istotach, z jakimi przestawał czy przestaje. - Hm, oni... No cóż, to Sithowie. Lando wyglądał, jakby ktoś zdzielił go między oczy. Opadła mu szczęka, oczy wyszły z orbit, a starannie budowany przez lata wizerunek człowieka, który widział już wszystko i nic go nie zdziwi, legł w gruzach. - Ss... Sithowie? - wykrztusił wreszcie przez ściśnięte gardło. - Sithowie - potwierdził Luke. - I to, hm, całkiem ich sporo. To... długa historia. - Żarty na bok - stwierdził Lando. - Ta historia jest wliczona w cenę wypożyczenia, Skywalker. Luke dobrze wiedział, że Lando nie weźmie od niego złamanego kredyta. Nawet nie mrugnął. - Opowiem ci wszystko, kiedy tylko będę mógł. - Uśmiechnął się do przyjaciela. - Czy słusznie zakładam, że zgodzisz się spuścić „Łowcę Asteroid” ze smyczy na małą przejażdżkę? - Jeśli tylko obiecasz odprowadzić go całego i zdrowego do hangaru... i was, przy okazji, też... jest wasz. Muszę cię jednak ostrzec, że powinieneś się uzbroić w tę waszą słynną cierpliwość Jedi. Staruszek od dawna nie był na chodzie i trochę mi zajmie, zanim go rozbujam. Wprowadziłem w nim kilka... eee, usprawnień. Luke nie mógł powstrzymać cisnącego mu się na usta uśmiechu. Lando, tak samo jak Han, zawsze dłubał przy swoich statkach, całkiem jakby im obu nie mieściło się w głowie, że można latać czymś w takim stanie, w jakim zeszło z linii produkcyjnej. I chociaż to podejście bawiło Luke’a, nie mógł zaprzeczyć, że to właśnie dzięki dwójce majsterkowiczów „Cień Jade” był prawdziwym cudem techniki. - Jestem pewien, że ten gruchot zrobi wszystko sam... no, może oprócz zaparzania kafu i dostarczania mi go do łóżka - zażartował. - Wiesz co, Luke? To świetny pomysł! Zaraz się tym zajmę - stwierdził Lando żartobliwie, pocierając z namysłem podbródek. - Jak myślisz, ile to potrwa? - wrócił do tematu Luke. Calrissian obliczał coś w myśli przez chwilę. - Hm... ta stara balia trochę się już przykurzyła. Jakiś tydzień... może dwa. Skywalker nie zdołał ukryć rozczarowania. - Aż tyle? - Nie żałował decyzji o sprzymierzeniu się z Sithami. Przemyślał ją dobrze i wiedział, że wybrał właściwie. Wiedział też, że im dłużej będzie się babrał w tym szambie, tym większe prawdopodobieństwo, że wreszcie natknie się na dianogę. Chciał stawić czoło Abeloth tak szybko jak to możliwe i wywiązać się z obietnic, które złożył, zanim pojawili się Sithowie, a które wypełnić musiał. To było równie pewne jak fakt, że Ben co kilka godzin robił się głodny. Lando podniósł ręce w geście mówiącym „to nie moja wina”. - Hej, to ty potrzebujesz specjalnego statku do polowania na potwory w Otchłani, nie ja. Zrobię, co w mojej mocy, żeby był gotowy za tydzień, ale pamiętaj, Luke, że to prawdziwy antyk. Tak samo jak jego mechaniczna załoga. Musisz się z nim obchodzić delikatnie, czy to jasne? - Ale nie zdechnie mi w samym środku Otchłani, jak myślisz? - zaniepokoił się półżartem Skywalker. - Hola, hola! Czyja powiedziałem coś takiego? - Lando wyglądał na urażonego, ale Luke wiedział, że Calrissian tylko się z nim droczy. - Jak myślisz, na co potrzebuję tyle czasu?! Właśnie na upewnienie się, że do tego nie dojdzie! Chcę ci tylko zasygnalizować, że może potrzebować nieco więcej czułości, to wszystko. Luke westchnął. Podczas krucjaty przeciwko Abeloth będzie potrzebował każdej możliwej przewagi, to chyba oczywiste. Jeśli Lando mówił o dwóch tygodniach, będzie musiał poczekać dokładnie tyle i mieć nadzieję, że Sithowie nie zirytują się zanadto tym opóźnieniem. A holownik naprawdę bardzo, ale to bardzo im wszystko ułatwi. - Będę o tym pamiętał - obiecał. - I... dzięki, naprawdę. Ustawimy kurs na Kessel i...

- O nie, mój drogi panie, co to, to nie. Nie będziesz mi tu przyprowadzał żadnych sithańskich pomiotów - wszedł mu w słowo Calrissian. - Gdyby rozeszły się plotki, że kumam się z tymi wariatami, to nie byłaby za dobra reklama dla mojego interesu. Luke pomyślał smętnie, że gdyby plotki się rozeszły, ucierpiałby na tym nie tylko Lando, ale nie powiedział tego głośno, tylko słuchał, co ma do powiedzenia jego przyjaciel. - Spotkajmy się na Klatooine - zaproponował Lando. - To blisko Otchłani, część Gromady Si’Klaata. - Skądś znam tę nazwę... - mruknął Luke, ale uznał, że może po prostu „Klatooine” brzmi podobnie do „Tatooine” i to dlatego planeta wydała mu się znajoma. Lando uśmiechnął się jednak szeroko i pokiwał głową. - Przecież to ostatni przystanek na sławnej Trasie na Kessel - podsunął. - Jak możesz o tym nie pamiętać? - Fakt - zgodził się Luke. - Trasa na Kessel... Han raczy nas tą historyjką co najmniej raz do roku. Lando parsknął z rozbawieniem. - Wierz mi, trasa była jeszcze ciekawsza, kiedy wokół szwendały się stada Huttów - zapewnił przyjaciela. - Czy raczej pełzały, skoro nie mają nóg. Tak czy inaczej, to wciąż oficjalnie przestrzeń tych oślizgłych glutów, ale podczas wojny z Yuuzhan Vongami nieźle im się oberwało. Teraz jest tam względnie spokojnie, tak że ty i twoi... eee, wspólnicy, nie powinniście mieć żadnych problemów w tym rejonie. Kilka dni na orbicie, a może nawet zejście na planetę, żeby rozprostować kości, nie zrobi wam różnicy. Luke dotknął konsoli i na ekranie pojawiła się mapa. Widniał na niej obszar Otchłani i pobliska Kessel. Wyraźnie zaznaczono granice przestrzeni Huttów, a w niej Gromadę Si’Klaata, z planetami takimi jak Nimia, Ques, Lant, łotra, Yoruibuunt czy Sriluur. Klatooine także była wśród nich, ale Luke nie martwił się zbytnio. Lando może i był hazardzistą i ryzykantem, ale nigdy nie naraziłby świadomie przyjaciela na niebezpieczeństwo, wyznaczając niepewny punkt zborny. - Dzięki, Lando. Naprawdę wielkie dzięki. - Nie ma sprawy, Luke - zapewnił go Calrissian. - Traktuj tylko tego staruszka z odpowiednią czułością i szacunkiem. I... uważaj na siebie, dobra? - Uśmiechnął się ciepło i hologram znikł. - Threepio to android protokolarny - wyjaśnił Ben, buszując w kambuzie. Po tym, jak zapasy „Cienia” zostały splądrowane przez Wędrowców Umysłów, uzupełnili je częściowo na Dathomirze, ale szczerze powiedziawszy, nie było z czego wybierać. Wziął kilka owoców, jakieś warzywa, i zabrał się do przyrządzania czegoś w rodzaju sałatki, dorzucając parę ugotowanych składników. Nie przywiązywał wielkiej wagi do dathomirskiej flory ani fauny, poza tymi jej elementami, które mogły go zranić, otruć, udusić czy pożreć. - Wie wszystko o etykiecie i takich tam... Wiesz, języki, historia, obyczaje... - Ale nie kulinaria - uzupełniła Vestara z uśmiechem, odbierając z jego rąk miseczkę sałatki. - Na pewno nie kulinaria - zgodził się Ben i odwzajemnił uśmiech. Vestara często zachowywała się sztywno, pilnując utrzymania między nimi dystansu... kiedy się jednak uśmiechała, wyglądała na swój wiek. Twarz jej jaśniała, w brązowych oczach zapalały się ciepłe ogniki i... hm, no cóż, lubił, jak się uśmiechała. Wreszcie dotarło do niego, że dziewczyna przygląda mu się wyczekująco, i zarumienił się lekko, zawstydzony własnymi myślami. Spuścił wzrok i wrócił do krojenia. - Fakt, ciocia Leia próbowała poprawić mu oprogramowanie - dodał. - Ale to jej przyprawomięso... - Urwał i zbeształ się w duchu. To nie była zwykła dziewczyna, z którą mógł sobie ucinać pogawędki o rodzinnych przepisach kulinarnych. A on właśnie wyjawił jej imię własnej ciotki. Vestara zrobiła zdziwioną minę, nie przestając się przy tym uśmiechać. - I co z tym przyprawomięsem? - spytała. - Czym się je... przyprawia?

- Eee, nie wiem, ale prawda jest taka - westchnął Ben, nie odrywając od krojonych warzyw wzroku, jakby ta czynność wymagała skupienia dorównującego nawigacji przez Ryft Kathol - że byłoby miło, gdyby Threepio nauczył się gotować. Vestara usiadła z wdziękiem przy stole i zaśmiała się cicho. - Mówisz o tym droidzie, jakby był częścią waszej rodziny! Ben nalał im po szklance niebieskiego mleka (Luke go serdecznie nie znosił, ale jego zdaniem było całkiem niezłe) i wzruszył ramionami. Podał jedną szklankę Vestarze; kiedy ją od niego brała, ich palce na chwilę się spotkały. - No cóż - bąknął, lekko zmieszany - chyba po trosze tym właśnie jest. To znaczy, ma... osobowość. - Uśmiechnął się nagle szeroko. - I to bardzo ciekawą. Poza tym jest w mojej rodzinie od dawna. - Od jak dawna? - Vestara upiła łyk mleka i zerknęła na Bena znad brzegu szklanki, wyraźnie zaciekawiona. Chłopiec mógłby pójść o zakład, że chciałaby się dowiedzieć o nim jak najwięcej. Pewnie tylko czekała, aż rozwiąże mu się język i coś jej wypaple. - Od bardzo dawna - powiedział wymijająco. Najwyższy czas odwrócić role, uznał. Nadział na widelec kawałek jakiegoś niezidentyfikowanego warzywa. - Mówiłaś, że lubisz polować - zmienił temat. - Jakie zwierzęta do tej pory upolowałaś? - I czy polujesz na mnie? - dodał w myśli. Czaisz się, czekasz cierpliwie na odpowiedni moment? Vestara zwlekała chwilę, przeżuwając sałatkę - wyraźnie grając na zwłokę. Przełknęła i starannie otarła usta serwetką, a potem posłała mu jeden ze swoich promiennych uśmiechów, jednak tym razem Ben miał nieodparte wrażenie, że był on nieco wymuszony. - Martwe - powiedziała - kiedy z nimi kończyłam. Była znów czujna, zamknięta w sobie, tak samo jak on. Z trudem powstrzymał się, żeby nie westchnąć. Dokończyli posiłek w niezręcznej ciszy. ROZDZIAŁ 3 Biuro przywódcy Fela, kompleks ambasady Galaktycznego Imperium, Coruscant Nie było bardzo późno, ale na tyle, żeby mózg Jaggeda Fela był zmęczony, a on sam miał problemy z koncentracją. Potarł piekące od wielogodzinnego wlepiania w ekrany datapadów oczy i odłożył ten, który właśnie czytał, na piętrzący się na jego biurku stos. Kierowany nagłym impulsem, ułożył wszystkie notesy komputerowe w równą wieżę. Cóż, było ich całkiem sporo. Odwrócił swoje niezwykle drogie i wyjątkowo wygodne (zakupione jednak raczej z konieczności niż dla zwykłej zachcianki, zważywszy na fakt, ile czasu w nim spędzał) krzesło obite nerfią skórą w stronę wideościany i wcisnął guzik. Na ekranie natychmiast pojawiła się twarz, którą znał aż za dobrze: płowowłosego mężczyzny o nienagannej fryzurze, ubranego w elegancką marynarkę. Twarz, wykrzywiona grymasem fałszywej troski, należała do tak zwanego „dziennikarza” Javisa Tyrra. Za nim, dokładnie w centrum obiektywu holokamery, stał Raynar Thul. Wyraźnie nadstawiał uszu, żeby usłyszeć coś niesłyszalnego dla innych. Thul był Jedi, który zaginął podczas wojny z Yuuzhan Vongami, aby pojawić się nagle parę lat później jako UnuThul, jeden z Dwumyślnych. Poprowadził wtedy Killików na podbój terytorium Chissów. Był szalony i straszliwie okaleczony; długo leczył rany pod opieką uzdrowicielki Jedi, Mistrzyni Cilghal. Jego potworne blizny udało się co prawda usunąć, jednak w obiektywie kamery wyglądał dziwnie sztywno i sztucznie. Pozostawiono mu wolność wyboru, jednak Thul na razie nie zdecydował się na opuszczenie Świątyni Jedi. - Siedzę właśnie na schodach Świątyni Jedi i rozmawiam z Raynarem Thulem, który... -

mówił Tyrr. Jag skrzywił się brzydko i zmienił kanał. - ...była Jedi Tahiri Veila - relacjonowała kobieta o długich, czarnych włosach, zebranych w węzeł na czubku głowy. - Zarzuty wobec niej... Jag zacisnął gniewnie usta. Jeśli było coś, na co miał jeszcze mniejszą ochotę niż na oglądanie zarozumiałego uśmieszku Javisa Tyrra, to na pewno na rewelacje o sytuacji Tahiri. Znów zmienił kanał i na ekranie pojawiła się twarz następnego reportera. Jak na ludzkie standardy, niemal idealna fizjonomia Javisa Tyrra była znacznie przyjemniejsza dla oka niż ta, jednak Fel zdecydowanie przedkładał zwierzęce i na pozór tępe oblicze Perrego Needma i jego rzetelne relacje nad wymuskaną buźkę i sensacje tamtego pismaka. Needmo był Chevinem; tak jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, był zwalisty i potężny, a surowy wygląd podkreślała jeszcze ruchliwa, wydłużona trąba, zakończona mięsistymi wargami. Otaczała go aura statecznej, rzeczowej osoby, która dużo widziała i dużo wie; emanował pewnością siebie i budził zaufanie. Poza tym w jego programie można było zawsze liczyć na obiektywizm i elementarną uczciwość w przedstawianiu faktów takimi, jakimi były naprawdę, dzięki czemu oglądanie jego relacji nie podnosiło od razu ciśnienia. Jego sprawozdanie będzie miłą odmianą po wszechobecnym „Javis Tyrr przedstawia”. - ...przez Madhi Vaandt - informował właśnie Needmo i zaraz zastąpił go obraz młodej Devaronianki, stojącej przed czymś, co wyglądało na slumsy Coruscant. Na jej widok Jaga kolejny raz uderzyło, jak bardzo różnią się od siebie przedstawiciele obojga płci u Devaronian. Devaronianki wyglądały, jakby należały do całkiem innej rasy, a ich zachowanie i charakter nie mogły się bardziej różnić od zwyczajów i obejścia ich samców. Fakt, że potrzebowali siebie nawzajem do zapewnienia ciągłości gatunku, zawsze wydawał się Jagowi jakąś kosmiczną, absurdalną pomyłką. Devaronianie mieli czerwonawą skórę, dwa imponujące rogi czołowe (z których byli bardzo dumni) i ostre kły, u kobiet zaś - z wyjątkiem dłoni, stóp i twarzy o jasnej, przypominającej ludzką karnacji - całe ciało pokrywało miękkie, białe, brązowe albo rude futro, a w miejscu, w którym u ich partnerów wyrastały rogi, widniały tylko nieco ciemniejsze plamy. Mężczyźni z Devarona mieli reputację nieodpowiedzialnych włóczęgów i było ich w galaktyce wszędzie pełno; zachowywali się w sposób nie najlepiej świadczący o ich rasie, więc większość obywateli galaktyki miała ich za nicponi i łajdaków. Partnerki Devaronian były jednak ich całkowitym przeciwieństwem. Często można je było spotkać na posadach rządowych i stanowiskach dyrektorskich; były doskonale ułożone, spokojne i rozsądne. Reporterka, której relację oglądał Jago, nie była wyjątkiem. Nie można jej też było odmówić urody. Javis Tyrr na pewno pozazdrościłby jej uroku i aury uczciwości, którą bez wątpienia zjednywała sobie rzesze widzów. W przeciwieństwie do Tyrra (który pewnie płacił swoim stylistom i charakteryzatorom za nadgodziny), włosy Madhi Vaandt były przystrzyżone krótko i lekko potargane, jakby ograniczała się do przeczesywania ich palcami. Miała oczywiście makijaż, konieczny w ostrym świetle kamer, jednak był on na tyle lekki, że nie maskował ciemniejszych plamek na czole, przeświecających przez pasma białych włosów, ani też piegów. Nosiła proste, wygodne i praktyczne ubranie - beżowe spodnie i lnianą koszulę z podwiniętymi rękawami, a także kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Patrzyła prosto w obiektyw skośnymi, zielonymi, żywymi oczami, a długie, spiczaste uszy miała odchylone do tyłu. - Dziękuję, Perre - powiedziała łagodnym, śpiewnym głosem ze śladem akcentu. - Nadaję dla was na żywo z mrocznych, ponurych i pełnych sekretów poziomów Coruscant, znanych wam też pewnie jako Niższe Coruscant, Coruscańskie Podziemie, Dolne Miasto albo Podpoziomy Coruscant. Jego pochodzenie nie jest oczywiście żadną tajemnicą. - Vaandt ruszyła przed siebie. Za jej plecami Jag widział obrośnięte koralem yorik balustrady i schody, a także szablopnącza i inne rośliny rosnące wszędzie, gdzie tylko udało im się zapuścić korzenie. Co pewien czas w tle przemykała jakaś postać, ale trudno było stwierdzić, jakiej rasy. Nie miało to zresztą znaczenia. Jag wiedział, że w tym miejscu wszyscy cierpią. Skrzywił się znów - tym razem współczująco. - To stare miejsce o bardzo bogatej historii, nazwane kiedyś Yuuzhan'tarem. Po zakończeniu wojny reszta Coruscant została wyzwolona i zrekonstruowana, ale te poziomy nigdy nie odzyskały

dawnej świetności. Urwała i pochyliła się nieznacznie w stronę kamery. - Nade mną widzą państwo strzeliste wieżowce. Cywilizację. Porządek. Ten porządek, który w ciągu lat ustanawiał Galaktyczny Sojusz. A mimo to, w samym środku ich starań, renowacji, świadectw kroków podjętych przez GS... - zawiesiła na chwilę głos i zatoczyła krąg szczupłym, porośniętym białą sierścią ramieniem. Obiektyw kamery skierował się na grupkę młodych mężczyzn, ubranych we fragmenty plastoidowych zbroi i białe bezrękawniki. Kiedy spostrzegli, że są nagrywani, rozpierzchli się niczym robaki spod nagle odwróconego kamienia. - ...to miejsce zostało zapomniane, a zamieszkujące je istoty pozostawione same sobie, na pastwę losu. Cywilizacja tu nie sięga, nie dociera tu prawo ani porządek. Mieszkańcy tego miejsca nie mają co liczyć na opiekę zdrowotną ani ochronę. W najlepsze kwitnie tu handel nielegalnymi substancjami i inne, potępiane w cywilizowanych zakątkach galaktyki procedery, a morderstwa są na porządku dziennym - i nikt nie ściga winnych zbrodni. Nikt nie próbuje powstrzymać brudnych porachunków ani zająć się Cthonami. Ofiary śmiertelne są codziennością, a ciała są okradane, zanim staną się pożywieniem Mrocznych. To niebezpieczne, przerażające miejsce, dlatego lepiej i wygodniej zapomnieć o nim, bo przecież nie musimy oglądać go na co dzień. - Cóż, sprawa była paląca, Jag nie mógł się z nią nie zgodzić. Rzeczywiście, dlaczego nikt się tym wcześniej nie zajął? To było dziwne... i niepokojące. Madhi Vaandt znów znalazła się w centrum obrazu; obok jej przyjaznej, piegowatej twarzy, na której malował się łagodny uśmiech, pojawiło się oblicze młodego mężczyzny. Był wysoki, chudy, brudny i nerwowy. Madhi objęła go przyjaźnie ramieniem. - Będziemy śledzili losy tego oto młodego Tarynda przez kilka następnych tygodni. Przekonacie się, przez co ten chłopiec musi przechodzić po to, żeby po prostu przetrwać... w samym sercu stolicy Galaktycznego Sojuszu. Dowiecie się... - Chciałabym cię prosić o przysługę - odezwała się Jaina Solo. Jag nie słyszał, kiedy weszła - tak bardzo był skupiony na relacji Madhi Vaandt - ale nie dał nic po sobie poznać. - Ja także mam do ciebie interes - odparł, oglądając się na narzeczoną, stojącą przed jego biurkiem z rękami wspartymi na biodrach. - A tak w ogóle... proszę, uprzedzaj mnie, zanim wpadniesz, dobrze? Jaina odsunęła na bok stertę datapadów i oparła ręce na biurku. - Jaśnie oświecony przywódco sił imperialnych, Jaggedzie Felu, Miecz Jedi Jaina Solo prosi o audiencję - rzuciła, przewracając oczami. - Czy mogę? - Wiesz doskonale, że mogłaś mnie zastać w trakcie ważnych negocjacji albo pracy nad jakimś projektem wielkiej wagi - upomniał ją Jag. - Po co mi wciskasz ten kit? - obruszyła się młoda Solo. - Przecież wiedziałabym, gdybyś był zajęty. Ashik by mnie uprzedził, że nie wolno ci przeszkadzać. Ashikiem nazywano Kthira’shi’ktarloo, Chissa, który był asystentem, adiutantem i szefem osobistej ochrony Jaggeda. Fel ufał mu bezgranicznie. Nikogo nie dziwiło, że na to stanowisko wyznaczył przedstawiciela rasy Chissów. Ashik był wysoki, miał długi nos, pełne wargi i świdrujący wzrok; był uprzejmy, elokwentny i rozumiał uczucie łączące Jaga i Jainę. Nie miał jednak skrupułów, by zabraniać Jainie - albo komukolwiek innemu - dostępu do przełożonego, jeśli uznał to za stosowne. Jaina początkowo miała mu to za złe, jednak teraz szanowała jego stanowczość i konsekwencję. Jagged westchnął. Chyba wiedział, o jaką przysługę chodzi Jainie, ale nie bardzo uśmiechało mu się mieszać w tę sprawę. Miał nieodparte wrażenie, że wszystko - wydarzenia i ludzie - cały czas usiłuje stanąć na drodze ich szczęściu. Chociaż obiecał narzeczonej, że nie dopuści, żeby rozdzieliły ich takie błahostki jak polityka - i miał niezłomny zamiar tej obietnicy dotrzymać - musiał przyznać, że z każdym dniem rzucano im pod nogi nowe kłody. - Pewnie tak - stwierdził markotnie. - Do rzeczy. O co chodzi? Jaina uśmiechnęła się słodko, przerzuciła nogi na drugą stronę biurka i wskoczyła mu zręcznie na kolana. I chociaż Jaga wciąż niepokoiła przyczyna tego nagłego najścia, to tuląc ją w

ramionach, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wymienili namiętny pocałunek i Jagged natychmiast poczuł, że wiszące między nimi napięcie zauważalnie opada. Kochał Jainę Solo całym sercem, zamierzał ją poślubić i nic w całej galaktyce nie mogło mu w tym przeszkodzić ani zmienić jego uczuć. Narzeczona zsunęła mu się z kolan i uśmiechnęła promiennie. - No, no - mruknął Jag. - Takie przysługi mogę ci robić codziennie... Jaina dała mu żartobliwego kuksańca. - To była łapówka, nie przysługa! - parsknęła. - Uznałam, że skoro mam zostać żoną polityka, muszę stać się bardziej wyrachowana. - Powinnaś, to prawda - odparł swoim urzędowym, poważnym głosem, akcentując te słowa skinieniem głowy. Przyciągnął ją znów do siebie, spragniony ciepła jej ciała. - Tak czy siak, podoba mi się taki system przekupstwa - wymruczał w jej obojczyk. - Do rzeczy, Jedi Solo: zamieniam się w słuch. Czego sobie życzysz? Jaina spoważniała. - Chodzi o Tahiri - powiedziała z lekkim wahaniem. Jag ściągnął brwi. - Tak właśnie myślałem... - Jag, ona straciła już dwóch adwokatów - przypomniała mu Jaina. - Jeśli następnego dostanie z urzędu, będzie skończona. - Jaino, wiem, że obydwoje mamy na pieńku z przywódczynią Sojuszu Daalą, ale naprawdę wątpię, żeby pani admirał posunęła się tak daleko i dała jej kogoś, kto ją... umoczy. - Moim zdaniem będzie wręcz przeciwnie. - Jaina spojrzała na niego chmurnie. Odwzajemnił spojrzenie bez mrugnięcia. - Serio? - Jasne! - parsknęła Solo. - Samobójstwo Niathal dopiekło jej do żywego. Tahiri Veila to znakomity cel, na którym może wyładować swoją frustrację. Sądzisz, że przepuści taką okazję? Jest jak Anji i jej wypchana eopie. Porównanie było trafne, Jag nie mógł zaprzeczyć. Zanim Han, Leia i Allana zostali zmuszeni do przeprowadzki, Jag i Jaina byli u nich na obiedzie. Podczas wizyty Jag miał przyjemność poznać nowego członka rodziny Solo, młodą nexu o imieniu Anji, osieroconą, bo Leia musiała zabić jej matkę podczas pościgu za oszalałą Natuą Wan, która na Coruscańskich Targach Zwierząt uwolniła dzikie stworzenia. Zgodnie z relacją Jainy Allana uparła się, że z tego powodu mają obowiązek zaopiekować się pozbawionymi matki małymi - a przynajmniej jednym z nich. Szczęśliwe maleństwo zostało przez nich przygarnięte i nazwane Anji. Małemu neksiątku przystrzyżono kolce, obcięto pazurki i założono implant, dzięki któremu nie mogło gryźć do krwi. Anji uwielbiała Allanę i - jak na drapieżnika - zachowywała się zaskakująco łagodnie, wrodzoną agresję zwykła jednak wyładowywać na wypchanej eopie. Nie pozwalała nikomu do niej podejść, warcząc i kłapiąc pełną ostrych kłów paszczęką, i chociaż miała implanty, Jag bał się, że w końcu rozszarpie zabawkę na strzępy. Najwyraźniej jednak pluszak został wykonany solidnie i był odporny na kły drapieżników, bo wychodził z całej serii dotychczasowych ataków zwycięsko. Jagowi przeszło nawet przez myśl, żeby skontaktować się z wytwórcami zabawki - ich produkty zdawały się bardziej trwałe niż pancerze, które czasem nosił. - Fakt - mruknął i zmienił pozycję na krześle. - Przykro mi, że sędzia Lorteli wzbroniła Nawarze Venowi reprezentować Tahiri, i że Mardek Mool wypadł z gry, ale... czego ode mnie oczekujesz? - Masz znajomości - stwierdziła bez ogródek Jaina. - Znasz wiele wysoko postawionych osobistości. Mógłbyś kogoś znaleźć... Zamrugał, nie dowierzając własnym uszom. - Jaino, nie mogę wykorzystać moich koneksji, żeby wpłynąć na wynik procesu sądowego... - Wcale o to nie proszę. Chciałabym tylko, żebyś się rozejrzał za kimś, kto będzie skłonny podjąć się obrony Tahiri. Wiesz, że inaczej ta sprawa jest przesądzona. Jag znów westchnął, opadł na miękkie oparcie fotela i przymknął oczy. Jaina wiedziała, że

nie powinna naciskać, więc tylko wtuliła się w jego ramiona. Jagged Fel zazwyczaj robił wszystko, co w jego mocy, żeby postępować słusznie, oczywiście bez przekraczania swoich kompetencji. A w tej sytuacji słuszne było znalezienie komuś oskarżonemu o morderstwo prawnika, którego naprawdę będzie obchodził jego los; kogoś, kto zechce działać w interesie tej osoby i walczyć o wygraną w sprawie, która była z góry skazana na niepowodzenie. - Będę musiał działać nieoficjalnymi kanałami - odparł po krótkim namyśle Jag. - Nie mogę w to angażować służb imperialnych... - Jasne, że nie. Rozumiem. Jagged otworzył oczy, spojrzał na swoją narzeczoną... i zaparło mu dech w piersiach. Jaina uśmiechała się do niego promiennym, ciepłym uśmiechem. Wiedział, że niewielu w tej galaktyce dane było oglądać ten widok, bo Jedi Solo zachowywała ten uśmiech wyłącznie dla rodziny... i dla niego, co czyniło go równie rzadkim i cennym jak perły smoka krayt. W tej chwili nie była Mieczem Jedi, córką stanowczo zbyt sławnych rodziców ani siostrą zmuszoną do łamiącego serce czynu - zabicia Lorda Sithów, który był jej bratem bliźniakiem. Była po prostu Jainą Solo, bezbronną i niewinną. Na widok tego uśmiechu serce mu zmiękło jak wosk; podniósł dłoń i z nieskończoną czułością odgarnął jej z czoła pasemko ciemnych włosów. - Dobrze, kochanie. Obiecuję ci, że znajdę jej najlepszego, najuczciwszego i najbardziej przyzwoitego prawnika, jakiego zdołam wygrzebać - przyrzekł czule. - Cudownie - wymruczała mu do ucha Jaina. - Chcę, żeby to był ktoś, kto wygra tę sprawę. Cela 2357, Galaktyczne Centrum Sprawiedliwości Tahiri Veila siedziała w swojej zalanej oślepiającym światłem, sterylnie czystej celi, położonej głęboko w czeluściach Galaktycznego Centrum Sprawiedliwości. Z twarzą ukrytą w dłoniach dumała nad tym, za czym tęskniła. Tęskniła za wolnością, bez dwóch zdań. Brakowało jej swobody robienia, co tylko zechce, no i prywatności. W tych czterech ścianach zabrano jej możliwość decydowania o tym, co chce robić. Nie mogła wyjść na zewnątrz ani odwiedzić Świątyni. Z żalem myślała o znajomym, pokrzepiającym ciężarze miecza świetlnego u pasa. Tęskniła za tym wszystkim, ale najbardziej brakowało jej czegoś, za czym nigdy by się nie spodziewała tęsknić: miękkiej i świeżej trawy pod bosymi stopami. Miała ten luksus w swoich dawnych kwaterach i teraz, pozbawiona go, czuła dziwną pustkę i żal. Mogła oczywiście zdjąć tu buty, nikt jej tego nie zabraniał. W końcu trzymali ją w celi Galaktycznego Sojuszu, nie w byle klatce. Tutaj jednak mogła stąpać jedynie po zimnych i twardych kafelkach. Ich odpychająca sterylność sprawiała, że jeszcze bardziej tęskniła za domem. I właśnie dlatego Tahiri nie zdejmowała butów; przez większość czasu gapiła się bezmyślnie w czarno-białe ściany i rozmyślała nad tym, że różne rzeczy nie były wcale takie czarno-białe, jak jej się kiedyś zdawało. Westchnęła i potarła zmęczone oczy; potem przeczesała palcami jasne włosy, wstała i przespacerowała się tam i z powrotem po celi. Czuła się jak uwięzione w klatce zwierzę. Cóż, całkiem możliwe, że właśnie tym jest, przemknęło jej przez myśl. Jak na ironię Świątynia Jedi była tuż-tuż: Centrum Sprawiedliwości mieściło się po przeciwnej stronie Placu Wspólnoty. Przecież mogła tego wszystkiego uniknąć... Wystarczyło tylko zrobić to, co robiła już nieraz: odwrócić się od ludzi, którzy byli jej przyjaźni, i zrobić coś głupiego. W tamtych czasach działała pod wpływem Jacena Solo, tęskniąc za jego nieżyjącym bratem, gnana pragnieniem spełnienia własnych zachcianek. Zamordowała z zimną krwią starszego mężczyznę, dobrego człowieka. I to nie podczas walki. Nie działała przy tym w samoobronie ani nie broniła niewinnych. Zabiła go celowo, w pełni świadoma tego, co robi. Włamała się do jego kwater i zażądała, żeby podporządkował jej woli moffów. Groziła mu przemocą, zaatakowaniem cywili. A kiedy starzec odmówił i się postawił, zastrzeliła go bez skrupułów. Takiego właśnie przedstawienia sprawy zażądał od niej Mardek Mool. Nie musiał mówić,

że to pomysł Daali, ale to było jasne. Na ironię zakrawał fakt, że to właśnie przywódczyni Sojuszu Natasi Daala, tak bardzo wyczulona na podobne działania w wykonaniu Jacena Solo, próbowała skłonić Tahiri do zdrady tych, którzy dali jej drugą szansę. Mimo wszystko nie można było odmówić pani admirał pewnych racji: Tahiri rzeczywiście zabiła Gilada Pellaeona, a kłamstwo i zdrada, jakich się wtedy dopuściła, usprawiedliwiały poniekąd dalsze matactwa. Jedyną różnicą był fakt, że gdyby teraz Tahiri dopuściła się znów zdrady, zdradziłaby wrogów Daali, nie jej przyjaciół. To jednak nie wchodziło w rachubę. Tahiri nie zamierzała znów wstąpić na tę samą ścieżkę kłamstw i obłudy, co to, to nie. Zdawała sobie sprawę, że szanse na jej uniewinnienie są - w najlepszym razie - nikłe. Marne. Nawet Han Solo nie poważyłby się postawić na nią złamanego kredyta. Nie wierzyła co prawda, że cała władza sądownicza Coruscant jest przeżarta korupcją, chociaż znaczna jej część była rzeczywiście robaczywa. Bardzo znaczna część. Jedi próbowali zapewnić jej rzetelnego adwokata - Nawarę Vena; nie spodziewała się tego i bardzo ją to poruszyło. Ubodło ją też, że sędzia Lorteli odmówiła mu możliwości bronienia jej. Mool, kolejny adwokat, którego jej przydzielono, najwyraźniej także szczerze chciał jej pomóc, jednak również jego starania zakończyły się fiaskiem. Niespodziewanie pomoc nadeszła ze strony Jainy Solo. Córka Leii i Hana odwiedziła ją dwa dni temu i z uśmiechem oznajmiła, że „ktoś zdołał znaleźć dla niej godnego reprezentanta interesów”. Tym kimś musiał być oczywiście Jagged Fel, a fakt, że ktoś się o nią troszczy - i że Jedi ją wspierają - bardzo Tahiri zdziwił i podniósł na duchu. Jej nowy adwokat miał się zjawić lada chwila. Wiedziała o nim tylko tyle, że kiedyś cieszył się w branży dużym poważaniem, ale wycofał się z zawodu jakiś czas temu. Był Bothaninem i nazywał się Eramuth Bwua’tu. Ciekawiło ją, czy to nie jakiś krewny admirała Neka Bwua’tu. Wiedziała, że ma na koncie wiele wygranych spraw, ale nie miała okazji nigdzie tego sprawdzić, poza tym archiwa na ten temat zostały wyczyszczone jeszcze przed jej narodzinami. A teraz nie bardzo wiedziała, czego oczekiwać. Kiedy drzwi jej celi się otworzyły, zerwała się na równe nogi; tętno lekko jej przyspieszyło. Tylko spokojnie, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele, powtórzyła sobie w myśli i zamrugała zdziwiona na widok gościa. Eramuth Bwua’tu był bez wątpienia najbardziej wytworną, dystyngowaną istotą, jaką kiedykolwiek widziała. Wyższy niż przeciętny Bothanin i wyjątkowo szczupły, wyglądał jak ktoś z innej epoki. Miał ciemnobrązowe, lśniące futro (tu i ówdzie zaczynające rzednąć z powodu wieku), z którym silnie kontrastowała biała, wypielęgnowana sierść wokół ust i na policzkach. Wyciągnął do niej dłoń w rękawiczce i Tahiri uścisnęła ją na powitanie. Nosił się bardzo elegancko: na głowie miał fantazyjny kapelusik, a jego kamizelka, frak i spodnie były doskonale skrojone i odprasowane. Buty lśniły, wypolerowane do perfekcji, a całości dopełniała czarna, prosta laseczka, zakończona srebrną gałką w kształcie głowy jakiegoś zwierzęcia, którego Tahiri nie rozpoznawała. W tej samej ręce trzymał niewielką czarną teczkę, najpewniej z nerfiej skóry. - Eramuth Bwua’tu - przedstawił się. Uścisk jego dłoni był mocny, ale nie zanadto; witając się, patrzył jej prosto w oczy. Wzrok miał bystry i inteligentny, a głos - donośny i melodyjny. Tahiri bez trudu wyobraziła go sobie prowadzącego sprawę w sądzie i wykrzykującego na przykład: „Sprzeciw!” albo coś bardziej górnolotnego: „Wysoki Sądzie, niech sprawiedliwości stanie się zadość!” - Tahiri Veila - wykrztusiła i wbrew woli uśmiechnęła się lekko, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. - Poproszono mnie o reprezentowanie pani jako klientki - dodał uprzejmym tonem Eramuth. - Proszę spocząć. - Wolałabym stać. Bothanin uśmiechnął się do niej dobrodusznie i pomachał z żartobliwą dezaprobatą swoją laseczką. - Cóż, obawiam się, że ja wręcz przeciwnie, a dobre maniery nie pozwalają mi tego uczynić,

dopóki panienka nie spocznie. - Mrugnął do niej wesoło i Tahiri posłusznie usiadła. Znów miała ochotę się uśmiechnąć. - Dziękuję, moja droga. - Eramuth położył dłoń na piersi i skłonił jej się lekko, a potem przysunął sobie krzesło. Gdyby na jego miejscu był ktoś inny, Tahiri uznałaby taki gest za przesadnie teatralny i sztuczny, jednak w wydaniu tego Bothanina sprawiał wrażenie autentycznego i całkowicie naturalnego. Eramuth Bwua’tu był czarujący - i nie chodziło tylko o zachowanie czy wygląd; emanował po prostu wewnętrznym urokiem. Złapała się na tym, że wzbiera w niej nadzieja, ale stłumiła ją bezwzględnie, z rozmysłem. - Czy jest pan krewnym admirała Neka Bwua’tu? - spytała grzecznie. Bothanin uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na nią uważnie. - W rzeczy samej - potwierdził. - To mój bratanek. Przynosi naszej rodzinie chlubę, w przeciwieństwie do jego zdziwaczałego wuja. - Uśmiechał się przy tym miło, ale Tahiri nagle tknęło złe przeczucie. - Zdziwaczałego...? - powtórzyła bezwiednie. No tak, jeszcze tego jej brakowało: prawnika wariata... - Tylko dla Bothan - uspokoił ją Eramuth. - Czy orientuje się pani w kulturze Bothan, moja kochana? W ustach kogoś innego podobna poufałość tylko by ją rozzłościła, jednak Eramuth wprost tryskał życzliwością i dobrymi intencjami. - Hm, nie chciałabym zostać posądzona o wiarę w stereotypy, ale przedstawiciele pańskiej rasy są znani z... eee, zamiłowania do politycznych gierek. Eramuth roześmiał się rubasznie, ale dobrodusznie. Dźwięk był tak miły dla ucha, że Tahiri natychmiast zapragnęła usłyszeć go znowu. - Ma pani zadatki na dyplomatę! - Eee... wątpię - zaprotestowała niepewnie. - Powiem tak: zdarza się, że pewnym klanom zależy na pokierowaniu pewnymi sprawami sądowymi tak, a nie inaczej. Czasem oznacza to dla mojego klienta uniewinnienie... co, oczywiście, jest po mojej myśli. To znaczy, pod warunkiem że według mnie ów klient jest rzeczywiście niewinny. Nigdy nie podejmowałem się obrony kogoś, w kogo niewinność nie wierzyłem z całego serca. I zapewniam panią, że nigdy bym się tego nie podjął, moja droga. - Mówił z wielką pasją, a na jego twarzy malował się wyraz najwyższej powagi. Tahiri dosłownie nie mogła oderwać od niego oczu. Czuła dziwne dławienie w gardle i mrowienie na karku. - Poza tym jestem jednak nieodrodnym Bothaninem, który zawsze chce wygrywać. - Uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem. - Nie biorę spraw, jeśli nie wierzę, że je wygram. A już na pewno nie zrezygnowałbym dla poprowadzenia takiej sprawy z mojej wygodnej akademickiej posadki na emeryturze. - To bardzo... pokrzepiające - bąknęła Tahiri. Eramuth znów uśmiechnął się do niej promiennie, sięgnął przez stół, poklepał ją delikatnie po ręce, a potem przystąpił do wypełniania formalności. Szybko i sprawnie ściągnął rękawiczki, sięgnął do teczki i wyjął... - Flimsiplast? - Tahiri nie posiadała się ze zdumienia. - Oczywiście - zapewnił ją, ale zaraz sięgnął do aktówki po datapad. - Korzystam też z notesów komputerowych, moja droga. Nie musisz się obawiać, nie jestem tak zupełnie zacofany. Lubię po prostu mieć na podorędziu coś... bardziej namacalnego. Dane można szybko usunąć, a tusz... tusz tak łatwo się nie poddaje. Podał jej notes. - Są tu wszystkie informacje o twoim procesie. To samo mam tutaj. - Wskazał na plik flimsiarkuszy. - Wypisane czarno na białym tym tuszem, który tak uwielbiam. Możemy to razem przejrzeć. - Zaszeleścił kartkami, a potem odłożył na bok czysty notes i pisak. - A teraz, kochana - powiedział, kiwając zachęcająco głową - opowiedz mi o wszystkim od początku. ROZDZIAŁ 4