K
STALIN
Moskwa, styczeń 1934
irow skończył przemówienie i sala zagrzmiała oklaskami. Dwa tysiące
delegatów i gości XVII Zjazdu Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii
(bolszewików) biły brawo. Kirow jako członek Biura Politycznego WKP(b) mógł
zasiadać w prezydium. Wolał jednak być wśród swoich. Kiedy wróciwszy z mównicy,
usiadł na swoim miejscu w otoczeniu delegatów z Leningradu, na chwilę ich
spojrzenia się spotkały. Stalin, który jak zwykle zajmował miejsce w drugim rzędzie
za stołem prezydium, skinął głową z uznaniem, lubił Kirowa, przyjaźnili się. Kirow
odpowiedział uśmiechem.
Oklaski nie milkły. Wśród zgiełku słychać było okrzyki: „Kirow! Kirow!”. Mijały
minuty, delegaci krzyczeli i bili brawo. Stalin wstał, uniósł ręce i klaszcząc nad
głową, pokazał wszystkim, jak bardzo podobało mu się przemówienie towarzysza
Kirowa. Delegaci również zaczęli się podnosić i owacja trwała na stojąco. Przez
moment sądził, że zapanował nad nastrojami. Aplauz dla Kirowa stał się teraz także
aplauzem dla Stalina. Ale kiedy po kilku chwilach, chcąc uciszyć salę, usiadł i udał,
że zagłębia się w lekturze materiałów zjazdowych, oklaski przycichły ledwie
zauważalnie. Spojrzał znad papierów na delegatów. Już przed przemówieniem
powitali Kirowa kilkuminutowymi brawami. Dokładniej przyjrzał się sali. Nie
ulegało wątpliwości, że to półtorej setki delegatów z Leningradu podsyca owację dla
swojego pierwszego sekretarza. Zajmowali miejsca w środkowych rzędach i stamtąd
okrzyki słychać było najwyraźniej.
Pomyślał, że Kirow zaczyna być zagrożeniem. Ten jego liberalizm! Te wezwania
do pogodzenia partii z narodem! To może być groźniejsze niż opozycja. Bo opozycja
na zjeździe została pokonana. Bucharin, ulubieniec partii i jej główny teoretyk,
wzywał, aby wszyscy skupili się wokół towarzysza Stalina, „będącego ucieleśnieniem
rozumu i woli partii”.
– Towarzysz Stalin – mówił Bucharin – miał całkowitą rację, gdy rozgromił,
wspaniale stosując dialektykę marksistowsko-leninowską, cały szereg teoretycznych
przesłanek odchylenia prawicowego, sformułowanych przede wszystkim przeze
mnie.
Pokajał się.
Zinowjew nazwał referat Stalina arcydziełem. Kamieniew kajał się żałośnie
i obrzydliwie. Radek, Prieobrażenski, Łominadze, Rykow schlebiali wodzowi,
nazywali go genialnym i wielkim.
XVII Zjazd WKP(b) prasa nazwała zjazdem zwycięzców. Ale przecież to on,
Stalin, zwyciężył. Kolektywizacja wsi okupiona śmiercią wielu milionów chłopów
zagłodzonych na śmierć w poprzednich latach wydawała się niektórym towarzyszom
zupełną klęską. Chcieli ją powstrzymać, ograniczyć, w gruncie rzeczy chcieli się
wycofać i zrezygnować. Kiedy głód na Ukrainie doprowadzał chłopów do
ludożerstwa, kiedy do ostatniego człowieka wymierały tysiące wsi, wielu zwątpiło
w słuszność kolektywizacji przeprowadzanej takimi metodami.
On nie miał wątpliwości.
Przecież jednak wygrali! To on wygrał. Kułactwo jako klasa przestało istnieć.
Większość chłopskich „średniaków” i „biedniaków” pracuje dziś w kołchozach.
Wiele lat temu Lenin powiedział: „Chłopów trzeba wygłodzić”. Głód na wsi w latach
1919–1920 pochłonął pięć milionów ofiar. Głód w latach 1930–1931 był o wiele
większy. Lecz jest już ponad dwieście tysięcy kołchozów. Stworzono podstawy do
szybkiego rozwoju rolnictwa w przyszłości. Chłopów trzeba nauczyć czytać i pisać,
wychować, zmienić ich przyzwyczajenia, wieś dopiero zaczyna się uczyć socjalizmu.
Po rewolucji Lenin ze zdziwieniem przekonał się, że masy nie popierają
komunizmu. A przecież teraz robotnicy się zmieniają. W ciągu trzech i pół roku od
poprzedniego zjazdu produkcja przemysłu podwoiła się. Stalin mówił o tym
w swoim referacie.
– Pierwszą pięciolatkę wykonaliśmy chlubnie – powiedział. – Jak mogły się
dokonać te olbrzymie przemiany w tak krótkim czasie na terytorium olbrzymiego
państwa, z jego zacofaną techniką, z jego zacofaną kulturą? Czy to nie cud?
Zakończono budowę Kanału Białomorsko-Bałtyckiego. Wielka budowa
socjalizmu wykonana przez więźniów! Wielka zasługa GPU, policji politycznej
i Zarządu Obozów Pracy Poprawczej. Powstały nowe gałęzie produkcji: przemysł
maszynowy, samochodowy, lotniczy, chemiczny. Powstało tysiące nowych, wielkich
zakładów pracy. Zbudowano największą w Europie hydroelektrownię na Dnieprze,
kompleksy metalurgiczne w Magnitogorsku i Kuźniecku, uralskie zakłady
maszynowe i chemiczne, fabrykę maszyn rolniczych w Rostowie, fabryki traktorów
w Czelabińsku, Stalingradzie, Charkowie; fabryki samochodów w Moskwie
i w Sormowie, fabrykę maszyn w Kramatorsku i mnóstwo innych. Przemysł ciężki
rozwija się wspaniale1
.
A Zachód?
Wciąż nie może się podnieść po największym kryzysie gospodarczym, jaki
dotychczas przeżywał kapitalizm. Tysiące firm zbankrutowało. Szaleje bezrobocie,
masy są pozbawione środków do życia. Kapitaliści popełniają samobójstwo, skacząc
z okien swoich wieżowców.
A tu, w Kraju Rad – same sukcesy!
Mówił w swoim przemówieniu: „O ile na XV zjeździe trzeba było jeszcze
dowodzić słuszności linii partii i toczyć walkę z pewnymi ugrupowaniami
antyleninowskimi, a na XVI zjeździe dobijać ostatnich zwolenników tych
ugrupowań, o tyle na obecnym zjeździe nie ma nawet czego dowodzić i bodaj nie ma
kogo bić”.
Nie ma kogo bić? Chyba się pomylił! Jednak trzeba będzie bić, i to wielu… Ale
dobrze, że tak powiedział, bardzo dobrze, nie będą się spodziewali… Patrzył na
wiwatujących delegatów i nie mógł zrozumieć, dlaczego aż tak fetują Kirowa. Co
w nim widzą? Świetnie przemawia, to prawda, ale czy nie rozumieją, kto jest
prawdziwym budowniczym zwycięstwa? Cóż. Kirow jest Rosjaninem, nie Gruzinem
– jak on. To ci dopiero internacjonaliści!
W przerwie po głosowaniu w wyborach do nowego Komitetu Centralnego
poszedł do swojego pokoju obok sali obrad. Wędrował od ściany do ściany, myślał
o sytuacji. Po chwili weszli, niemal wtargnęli, Łazar Kaganowicz i przewodniczący
komisji skrutacyjnej Władimir Zatoński. Obaj bardzo zdenerwowani.
– Towarzyszu Stalin – mówił załamującym się głosem Zatoński – jest, niestety,
dwieście siedemdziesiąt głosów przeciwko wam. Wprost trudno w to uwierzyć!
Z trudem ukrył wrażenie, jakie to na nim zrobiło. Dwustu siedemdziesięciu
przeciw niemu spośród tysiąca dwustu pięćdziesięciu pięciu delegatów z prawem
głosu! Nie ma to, co prawda, żadnego znaczenia dla wyboru do Komitetu
Centralnego, bo liczba kandydatów jest identyczna z liczbą miejsc, ale ujawnienie
takiego wyniku musiałoby zrobić fatalne wrażenie.
– Jak inne kandydatury? Kirow?
– Cztery głosy przeciw.
Stalin milczał. Patrzył wyczekująco na Zatońskiego.
– Co robić? – pytał Kaganowicz.
– A co proponujecie?
– Trzy głosy przeciwko wam i cztery przeciwko Kirowowi? – spytał Zatoński.
Ledwie zauważalnie skinął głową. Był wstrząśnięty wynikiem głosowania. Kiedyś
w rozmowie z Leninem powiedział: „Nie jest ważne, kto i jak głosuje. Ważne, kto
liczy głosy”. Lenin tylko się uśmiechnął. Teraz widać, jak bardzo miał rację. Delegaci
zgotowali mu owację po jego referacie. Wszyscy! A prawie co czwarty zagłosował
przeciw niemu. Jawnie go popierają, a potajemnie – głosują przeciw.
Którzy głosowali przeciw?
Ilu z nich wejdzie do nowego Komitetu Centralnego? Delegaci na zjazd nie są
przecież jakimiś przypadkowymi przedstawicielami mas członkowskich partii.
Zostali starannie wybrani i umieszczeni na listach wyborczych przez wyższe
instancje partyjne. Kaganowicz, szef Wydziału Organizacyjnego KC, już dawno
obsadził ludźmi Stalina wszystkie ważniejsze stanowiska w terenowym aparacie
partyjnym. Tam dobrze wiedzieli, kogo wysyłają na zjazd. I co? O czym to świadczy?
Po śmierci Lenina sprzymierzył się z Zinowjewem i Kamieniewem przeciw
Trockiemu i pozbawił go kolejno wszystkich stanowisk, aż w 1929 roku siłą
wywieziono go z kraju. Popłynął statkiem Iljicz! Potem sprzymierzył się
z Bucharinem przeciwko Zinowjewowi i Kamieniewowi. Zostali usunięci z partii,
politycznie uśmierceni. Ale potem się pokajali i przyjęto ich z powrotem. Więc to
jest, jak się okazuje, za mało. Trzeba ich zlikwidować nie tylko politycznie, ale
i fizycznie. Wydalenie Trockiego za granicę było błędem. Teraz siedzi tam i wypisuje
w wielkich zachodnich gazetach, co mu się żywnie podoba. Już w czasie wojny
domowej zrozumiał, że jest tylko jeden pewny sposób pozbywania się problemów.
Nie ma człowieka, nie ma problemu. Wrogowi można nawet przebaczyć, ale
przedtem trzeba go zabić.
*
Wracał do Kuncewa. Plenum nowego KC kończące zjazd po raz kolejny wybrało
go na sekretarza generalnego partii. Innych kandydatur nie było. Wielka
i powszechna owacja trwała kilka minut, lecz nie mógł zapomnieć o tych dwustu
siedemdziesięciu głosach przeciw.
W środku nocy Moskwa była cicha i wyludniona. Cała trasa do „Bliskiej”, jak
nazywano daczę kuncewską – bo z wszystkich willi Stalina była najbliżej centrum
Moskwy – była dokładnie odśnieżona. Jechali szybko. Skręcili na szosę rządową, po
której mogły się poruszać tylko auta najwyższych dygnitarzy państwowych
i partyjnych. W samochodzie było gorąco. Ciążyła mu niemiecka kamizelka
kuloodporna, którą od dawna nosił nawet w czasie spotkań z aktywem partyjnym.
Szofer, Poskriebyszew i ochroniarz, zwykle rozmowni, tym razem milczeli. Silnik
amerykańskiego opancerzonego studebackera pracował cicho. Było duszno. Uchylił
nieco dwucalową kuloodporną szybę. Z dala odezwały się kremlowskie kuranty:
pierwsze takty Międzynarodówki. Przed rewolucją grały Boże, Caria chrani. Wybiły
pierwszą po północy. Wciąż miał przed oczyma wrzeszczących zwolenników
leningradzkiego możnowładcy: „Kirow! Kirow!”. Kochał Kirowa, swego przyjaciela,
ale nie mógł znieść wspomnienia owacji na jego cześć. Więc to Kirow jest teraz ich
natchnieniem!
Tego dnia nie przestał kochać Kirowa. Ale też zaczął go nienawidzić.
Kiedy przyjechali na daczę, odprawił Poskriebyszewa.
– Dokumenty mogą poczekać do jutra – powiedział. – Wezwij mi na jutro
Jagodę.
– Do Kuncewa?
– Nie, na Kreml.
Zdjął buty z cholewami, w jakich chodził od lat, niezależnie od pory roku, włożył
miękkie pantofle. Poszedł od razu do sypialni. Kamizelkę schował w szafie; nawet
jego ochroniarze nie wiedzieli, że ją nosi. Odprawił gospodynię, Katarzynę
Wasiliewną, nie chciał nic jeść. Wypił szklankę herbaty, nabił fajkę – starego
dunhilla, prezent od nieżyjącej już żony Nadieżdy Alliłujewej – zapalił i zaczął swój
zwykły spacer po pokoju: od drzwi do okna i z powrotem. Chodził po grubym
dywanie, w ciszy słychać było tykanie zegara.
Nie znajdował dobrych rozwiązań. Od dwunastu lat jest sekretarzem generalnym
partii. Póki żył Lenin, było to stanowisko czysto organizacyjne. Jeszcze za jego życia
powoli i cierpliwie zmieniał funkcję genseka w przywódczą; minęło dwanaście lat,
a sekretarz generalny wciąż nie ma wystarczającej władzy. Na zjeździe mówił, że kraj
jest nadal oblężoną twierdzą. Potrzebne jest zdecydowane przywództwo. Partia ma
być jak żelazna pięść: twarda, jednolita, zjednoczona bezwzględną dyscypliną.
Lenin chciał twórczej dyskusji w partii, a jednocześnie zakazał tworzenia w niej
frakcji. A może tylko tworzył pozory, udawał, że zależy mu na tych resztkach
demokracji wewnętrznej? Przecież zawsze popierał wszystkie jego poczynania
zmierzające do uczynienia z partii bezwolnego i posłusznego narzędzia.
Od dawna to wie, wiele razy o tym myślał: Partii jest potrzebny samodzierżca,
krajowi jest potrzeby car – gosudar, wielki i samowładny. Ma budzić strach. Tylko
taki władca może uczynić ze Związku Radzieckiego światowe mocarstwo. Nie jest
konieczne, żeby ludzie myśleli tak samo jak wódz. Konieczne jest, żeby się bali.
Poglądy można zmienić, strach jest dużo bardziej trwały i o wiele skuteczniejszy.
Przypomniała mu się próba sprzed kilku lat zorganizowania antystalinowskiej
demonstracji w rocznicę rewolucji. Tajna drukarnia trockistów! Dla niego od
początku nie była tajna ani drukarnia, ani przygotowania do demonstracji. Pozwolił,
żeby sobie pokrzyczeli, sami dali dobry powód wyrzucenia ich z partii.
Nawet sprawa Riutina niczego nie nauczyła towarzyszy z politbiura. Nie udało
mu się przeforsować decyzji rozstrzelania tej kanalii, która odważyła się jawnie
wzywać do obalenia samego Stalina.
Do nowego po zjeździe politbiura weszli tylko ci towarzysze, których chciał
w nim mieć. Jednak i tak ten skład nie jest najlepszy. Wśród liczących się
bolszewików z jakim takim autorytetem i przeszłością – lepszych, pewniejszych, po
prostu nie ma. Kolejny raz myślał o układzie sił.
Kaganowicz, Woroszyłow i Mołotow są najwierniejsi.
Kaganowicz, syn szewca, który ledwie umie pisać, co u Żydów, nawet
najbiedniejszych, właściwie nigdy się nie zdarza. Ma do wodza stosunek nabożny.
To on kiedyś powiedział: „Wciąż mówimy o leninizmie, a przecież Lenin od dawna
już nie żyje. Mówmy o stalinizmie!”.
– Lenin był wysoką wieżą, a ja jestem tylko małym pionkiem – odpowiedział
skromnie, lecz w głębi serca był bardzo zadowolony. Kiedy wzywa go na rozmowę
w cztery oczy, Łazar bywa przejęty i stremowany jak uczniak.
Woroszyłow – niezbyt lotny wojskowy. Znajomy jeszcze z Kaukazu, potem był
z nim w czasie wojny domowej pod Carycynem, dzisiejszym Stalingradem. Klimient
spisał się wtedy dobrze, lecz teraz nie nadąża za rozwojem doktryn wojennych;
kawaleria jest dla niego wciąż ważniejsza niż czołgi. Ale to przyjaźń z konspiracji
i frontu, nadal bardzo mocna.
Mołotowa poznał w 1912 roku w redakcji „Prawdy”, jako jej twórcę i redaktora
naczelnego. Ale wkrótce to Stalin decydował w gazecie o wszystkim. Jedyny
człowiek z otoczenia wodza, który rozmawia z nim jak równy z równym. Zna świat,
Europę. Łączy ich więź intelektualna i emocjonalna. Też przyjaciel, choć nie tak
bezkrytyczny jak inni. Pracowity. Lenin nazywał go „kamienną dupą”, bo potrafi
przez niezliczoną liczbę godzin pracować przy biurku.
Sergo Ordżonikidze. Gruzin, przyjaciel młodości. Gwałtowny, zapalczywy
i szczery. Swoją karierę zawdzięcza Stalinowi, a mimo to wciąż buntuje się przeciw
radykalnym metodom walki z opozycją. Właśnie próbował wysunąć kandydaturę
Kirowa na stanowisko genseka!
Kujbyszew, wykształcony ekonomista i poeta. Alkoholik, mimo to dobry
administrator, schorowany i zapijaczony, więc często nieobecny. Także przeciwny
radykalnym metodom umacniania władzy. Zawsze przyłącza się do zdania
większości. Kiedy wyczuje, że większość jest przeciw Stalinowi, też się przyłączy.
Kalinin, starszy pan z kozią bródką, jedyny chłop wśród najwyższych
dostojników państwowych. Amator młodych dziewcząt, zawsze potulny wobec
żądań Stalina. Póki ten rządzi! Co myśli naprawdę i co zrobi, gdy poczuje, że Stalin
mógłby utracić władzę?
Andriejew. Twardy proletariusz; w czasie akcji odbierania chłopom plonów
oświadczył, że żądane przez partię ilości zboża na teraz może dostarczyć w ciągu
pięciu lat. I obraził się, kiedy wódz go zwymyślał. Musiał go potem dwa razy
przepraszać. Kiedy indziej wystąpił wraz z innymi przeciw sądzeniu sabotażystów
z fabryki kombajnów na Zaporożu. Nawet najwierniejsi, Kaganowicz i Mołotow, też
się wtedy zbuntowali!
Kosior. To właśnie on w czasie zjazdu spiskował z Ordżonikidzem i Mikojanem
w celu wysunięcia kandydatury Kirowa na stanowisko sekretarza generalnego partii.
Kirow. W pracy typ zachodnioeuropejskiego biurokraty. Dawniej i on poczynał
sobie krwawo, wprowadzając władzę bolszewików w Astrachaniu. Cztery tysiące
zabitych wrogów rewolucji. Kiedy złapano burżuja, który chciał odzyskać własne
meble – mówiąc po prostu, ukraść – bez wahania skazał go na rozstrzelanie. Na tym
zjeździe Kirow nie chciał kandydować na stanowisko genseka i sam lojalnie
poinformował, że odrzucił propozycję kandydowania. Ale na przyszłym?
To właśnie Kirow przekonał politbiuro, żeby dać Riutinowi2
tylko dziesięć lat
więzienia. Ordżonikidze też był przeciw likwidacji Riutina. Tak jak i Kujbyszew. Inni
byli niezdecydowani, dopóki nie wstał Kirow i ich nie przekonał. Zabijać tysiące
i setki tysięcy zwykłych obywateli nie było dla żadnego z nich problemem. Ale
rozstrzelać jednego zasłużonego bolszewika – to dla nich zbyt trudne! Wciąż
pokutuje to nieszczęsne niepisane prawo, że członków partii nie skazuje się na
śmierć za przestępstwa polityczne. Argumenty Kirowa okazały się dla politbiura
bardziej przekonywające niż jego. Tylko Kaganowicz, „Żelazny Łazar”, zdecydowanie
żądał kary śmierci dla Riutina.
Musiał się wycofać. Wszystko się w nim burzyło, lecz szybko przyznał rację
Kirowowi. Polityk musi umieć czekać: przyjdzie czas i na Riutina. Machnął ręką,
udając, że bagatelizuje całą sprawę. „Cóż, jeden Riutin nie przeszkodzi budowie
socjalizmu w ZSRR” – powiedział. Już wtedy pomyślał, że GPU się nie popisało.
Mogli rozstrzelać Riutina bez mieszania do tego władz politycznych. Tak, bezpieka
wciąż jest za słaba. Mienżynski mógłby mieć więcej inicjatywy. Zestarzał się, trzeba
na jego miejsce postawić Jagodę.
Komitet Centralny podjął uchwałę o wyrzuceniu z partii wszystkich, którzy
wiedzieli o istnieniu grupy kontrrewolucyjnej lub czytali odezwę Riutina i nie
poinformowali o tym władz. Ale i to niewiele zmieniło. Nie pomogła generalna
czystka w partii, zarządzona przez KC w styczniu 1933 roku. Do tej pory wyrzucono
ponad osiemset tysięcy niepewnych politycznie. I co z tego? Wyrzucanie z partii
niczego nie rozwiązuje. Po jakimś czasie wielu przyjmuje się ponownie, a inni,
widząc to, nie mają się czego bać. Kamieniew i Zinowjew byli już dwa razy
wyrzucani z partii. Potem przyznawali się do błędów, kajali się, wyznawali swoje
winy – i znów zostali przyjęci. W partii – jak w Kościele. Po szczerej spowiedzi
odpuszczenie grzechów i oczyszczenie. Tak dłużej być nie może! Dwustu
siedemdziesięciu skreśliło go na liście kandydatów do Komitetu Centralnego.
Dwustu siedemdziesięciu się ośmieliło, a ilu nie skreśliło go tylko ze strachu?
Dwulicowcy!
Stanął przy oknie, odsunął firankę i patrzył na oszronione drzewa i krzewy.
Mieszka w Kuncewie dopiero od kilku dni. Dacza jest istną twierdzą. Opasana
dwoma kręgami trzymetrowego muru, składa się z piętrowego budynku głównego
pomalowanego na ochronny, zielony kolor i parterowych pawilonów dla prawie
stuosobowej ochrony NKWD, ogrodnika, dwóch zmian kucharek i kelnerów,
sprzątaczek, kierowców i mechaników. Prócz tego pawilon biblioteki, wartownie
i garaże.
Wiatr niósł smugi śniegu na drogę wiodącą do bramy wjazdowej. Noc była jasna.
Zobaczył w oddali, jak jeden z wartowników wyszedł z dyżurki, zdjął rękawice
i zapalił papierosa. Czy jego ochrona nie jest trochę niedbała? Trzeba o tym
porozmawiać z Własikiem.
A jaką ochronę ma Kirow? Znów ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przy stole,
wyczyścił i wystukał wygasłą fajkę. Ruszył do drzwi i wtem ta myśl uderzyła go tak
nagle, że aż stanął i przysiadł na łóżku.
Tak, to dobra myśl, świetna!
W Rosji takie rzeczy już się zdarzały. Przecież to carska Ochrana zorganizowała
rzekomo eserowski3
zamach na premiera Stołypina – w którym to roku było…
w 1911?
Wstał, ruszył w swoją wędrówkę po pokoju i wszystko stało się proste. Teraz
sprawy zaczęły układać się w spójną całość, cele rysowały się jaśniej, a zamiary
poczęły krystalizować się w plany. Gdyby Kirow zginął w zamachu, nie można by
tego uznać za dzieło pojedynczego szaleńca. To byłby wstrząs! Jak w Niemczech
pożar Reichstagu. Nie jakaś miękka – w gruncie rzeczy legalna – wewnątrzpartyjna
opozycja w rodzaju Riutina czy Bucharina i innych. To musiałby być spisek
zakrojony na dużą skalę i kierowany z zagranicy, oczywiście przez Trockiego, a tu
w kraju obejmujący wielu działaczy wysokiego szczebla dążących do obalenia władzy
radzieckiej. Planowaliby wiele zabójstw przywódców, przede wszystkim samego
Stalina i wszystkich członków politbiura. Nie, nie wszystkich… lepiej tylko
niektórych. Nie wszystkim można przyznać ten zaszczyt… Pozostałych trzeba w to
uwikłać, a potem…
Musiałyby się posypać głowy.
Starzy bolszewicy nie rozumieją, kto odegrał najważniejszą rolę w rewolucji.
Piszą wciąż jakieś wspomnienia i fałszują historię. Nie wiedzą, co rewolucja
zawdzięcza Stalinowi. Trzeba poprawiać podręczniki, uczyć ludzi historii partii.
Trzeba z tym skończyć.
To po pierwsze.
Po drugie, starzy bolszewicy-ideowcy nie są już potrzebni. Mają władzę, o której
nawet nie śnili carscy namiestnicy, żyją wygodnie, mają dacze i kochanki, obrośli
w piórka, nie chce im się pracować, chcą spokojnie spożywać owoce zwycięstwa.
Lenin nauczał, że rewolucjonistów po pięćdziesiątce trzeba wysyłać do praojców.
Teraz potrzebni są posłuszni i sprawni wykonawcy.
Po trzecie, to ciemniacy.
Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent sekretarzy obkomów i rajkomów to
półanalfabeci. Nie nadają się w czasach industrializacji i przebudowy kraju. Zwykłe
odsunięcie ich od władzy oznaczałoby wyhodowanie nowej opozycji. Trzeba ich
zlikwidować. Potrzebni są ludzie młodzi, wykształceni i energiczni.
Jednym ruchem można by rozwiązać problem Kirowa, rozprawić się z opozycją
i całą resztą.
Od dawna lubi Kirowa. Ba! Kocha go! Ale trudno… Lubi jego wesołość,
entuzjazm, szczerość, prostoduszność. Są ze sobą na ty. Zapraszał go na wspólne
wakacje do Soczi. Zupełnie nie interesował się swoimi synami, a troszczył się o jego
zdrowie. Kilka lat temu podarował mu egzemplarz swojej książki O Leninie
i leninizmie z dedykacją: „Dla S.M. Kirowa, mego przyjaciela i ukochanego brata, od
autora”. Kiedyś spytał:
– Co najbardziej kochasz, Siergiej?
– Pracę – śmiał się Kirow. – Bolszewik powinien kochać pracę bardziej niż żonę.
– I co jeszcze?
Kirow zamyślił się i spoważniał.
– Oczywiście ideę.
No trudno, myślał. Chciał Kirowa ściągnąć na stałe do Moskwy, pozbawić
zaplecza, oderwać od korzeni – organizacji partyjnej Leningradu. Ale Siergiej
Mironowicz – Kirycz, jak go nazywał – nie chciał. Mgliście obiecywał, że
przeprowadzi się dopiero zimą. Dotychczas był pożyteczny, a teraz stał się
szkodliwy. Więc musi odejść, tak trzeba. Mienżynski jest już do niczego, bardziej niż
praca obchodzą go starożytne eposy. Jagoda będzie się nadawał do tego zadania. Jak
najbardziej…
Spacerował po pokoju zasnutym dymem. Zegar wybił drugą, a potem trzecią.
Kiedy wydzwonił pół do czwartej, plan był gotowy. Pozostało przemyśleć różne
warianty sytuacji i posunięcia na każdą możliwą ewentualność rozwoju sytuacji,
dopracować szczegóły. Kładąc się do łóżka, snuł powiązania między spiskowcami
i układał treść aktów oskarżenia. Napisze je Wyszynski. Dobrze się sprawdził jako
sędzia w procesie szachtyńskim. On wie, co Stalin wie o jego przeszłości… Jeszcze
będąc mienszewikiem, Wyszynski4
osobiście podpisał nakaz aresztowania samego
Lenina. Widział w wyobraźni procesy zdrajców i kary śmierci wykonywane
natychmiast po wyrokach, na mocy specjalnego dekretu. I ogromne, krzyczące
nagłówki artykułów w gazetach.
Położył się na jednej z kilku kanap zawsze zaścielonych dla niego na noc,
stojących w prawie każdym z wielu pokoi, otwieranych tylko od wewnątrz za
pomocą elektrycznych zamków. Gdyby ktoś chciał go zabić, nie mógłby zgadnąć (bo
wiedział to tylko Stalin), gdzie dziś pójdzie spać przywódca – nie tylko, czy
w mieszkaniu na Kremlu, czy w którejś z czterech dacz i czterech domów, ale nawet
– w którym pokoju, na której kanapie.
Zasnął głęboko, odprężony i spokojny.
*
Kiedy kilkanaście minut przed dwunastą wchodził do swego gabinetu na piętrze
w dawnym budynku Senatu na Kremlu, Jagoda już czekał. Swoją nieodłączną,
zniszczoną, starą teczkę oddał Poskriebyszewowi, kierownikowi nieformalnego
specjalnego wydziału KC, osobistemu sekretarzowi Stalina. Taka jest procedura,
Stalin nie lubi teczek; w teczce można schować różne niebezpieczne przedmioty.
Minął go w milczeniu i wszedł do siebie. Jagoda czekał ponad pół godziny
i zaczynał się już niepokoić. Gdy wódz stanął w drzwiach, Jagoda zerwał się z krzesła
i wyprężył w postawie na baczność. Stalin miał zarzucony na ramiona gruby kożuch.
O czapce, jak zwykle, zapomniał.
– Chodźcie, Gienrich, przejdziemy się po parku.
Zastępca szefa tajnej policji ruszył za wodzem, chwytając po drodze płaszcz
z wieszaka w korytarzu. Oficer dyżurny w przejściu trzasnął obcasami, a jeden
z wartowników otworzył przed nimi drzwi. To samo powtórzyło się na parterze.
Wołowicz, osobisty ochroniarz Stalina, szedł tuż za nimi. Kiedy wyszli na
dziedziniec Kremla, został w tyle na dwadzieścia kroków. Pogoda była bezwietrzna,
słoneczna, drzewa stały ośnieżone w nieruchomym powietrzu. Szli w milczeniu
aleją wymiecioną do bruku, Jagoda pół kroku w tyle. Stalin zatrzymał się przy
starym modrzewiu i pilnie przyglądał się wierzchołkowi drzewa. Płomiennoruda
wiewiórka przeskakiwała na dół z gałęzi na gałąź, strząsając małe chmurki suchego
śniegu. Kiedy znieruchomiała u podnóża pnia, Stalin wyjął z kieszeni kożucha małe
tekturowe pudełko i wysypał na śnieg kilka pokruszonych orzechów. Wiewiórka
przyglądała się okruszkom, ale nie odważyła się zbliżyć. Stalin zaczął odsuwać się
krok po kroku do tyłu i ramieniem zgarnął Jagodę, dając znak, żeby i on się wycofał.
Wiewiórka podbiegła i wzięła kawałek orzecha w łapki. Jagoda usłyszał coś jakby
gardłowy, stłumiony śmiech. Twarz Stalina promieniała.
– Czy wiecie, że we Włoszech poluje się na te piękne zwierzątka? – spytał.
– Coś podobnego!? Nie wiedziałem.
– Strzelają do nich z wiatrówek, żeby nie psuć futerka. Barbarzyństwo! Strzelać
do takich niewinnych zwierzątek! Wy polujecie, Gienrich?
– Kiedyś polowałem na dziki i sarny, towarzyszu Stalin, ale teraz nie mam już na
to czasu.
Pokręcił głową.
– Zupełnie nie pojmuję, jak można dla przyjemności zabijać zwierzęta.
W Kuriejce, gdy byłem na zesłaniu, dużo polowałem. Kiedyś jednego dnia
ustrzeliłem dwanaście przepiórek. Ale my polowaliśmy, żeby mieć co jeść.
Podeszli do ławki, usiadł. Jagoda stał, dopóki Stalin gestem nie wskazał mu
miejsca.
– Jaką ochronę ma towarzysz Kirow? – spytał.
– Jak wszyscy członkowie politbiura. Dowodzi nią Borisow, to człowiek bardzo
mu oddany, sam chodzi za nim jak cień, nie spuszcza z oka. Dobry fachowiec, znam
go od lat, dałby się pokroić za Kirowa. Kirow jest dobrze strzeżony.
– Będzie zamach na Kirowa – powiedział Stalin.
Jagoda popatrzył na niego zdumiony. Nie rozumiał. Skąd taka informacja?
OGPU nic nie wie, żeby ktokolwiek planował zamach na Kirowa.
– Tak, będzie zamach – ciągnął Stalin. – Widzicie, towarzysz Kirow jest
niezwykle ważną postacią dla partii i państwa. To jeden z najwybitniejszych
działaczy w kraju, prawdziwy bolszewik i wielki komunista. Nasi przeciwnicy dobrze
o tym wiedzą. W Leningradzie jest wielu zajadłych wrogów władzy radzieckiej
i samego towarzysza Siergieja Mironowicza. Zinowjew, Kamieniew i inni nie
przestają knuć. Będą chcieli go usunąć, to nieuniknione. Czy wy to rozumiecie?
Jagoda nie był pewien, czy rozumie. Zinowjew i Kamieniew mieliby
przygotowywać zamach na Kirowa?! To jakiś absurd! Czyżby Stalin zlecał mu
zadanie zabicia Kirowa? Niemożliwe! Krew uderzyła mu do głowy. Jak zareagować?
– Nie dopuścimy do tego, towarzyszu Stalin! – powiedział gwałtownie. – Zajmę
się tym osobiście i nie zawiodę waszego zaufania, możecie mi wierzyć. Kirowowi
włos nie spadnie z głowy. Ręczę słowem komunisty.
Stalin patrzył mu w oczy długo i uważnie.
– Obawiam się, że nie doceniacie niebezpieczeństwa. Są bardzo przebiegli
i dobrze zorganizowani. A Kirow może być w przyszłości moim następcą na
stanowisku sekretarza generalnego partii. – Wstał. – Chodźmy do biura, coś wam
pokażę.
– To prawda, właśnie przyniosłem raport… Wielu towarzyszy, zwłaszcza
z Leningradu, chciało już na tym zjeździe wysunąć kandydaturę towarzysza Kirowa
na to stanowisko. Mam tu listę…
– Wiem o tym.
Teraz Jagoda nie miał już wątpliwości.
– Towarzyszu Stalin – mówił pospiesznie i niewyraźnie, jak zwykle, gdy był
zdenerwowany. – Niewątpliwie macie rację, mówiąc o perfidii i sile wrogów
komunizmu. Taki zamach rzeczywiście mógłby się udać…
Weszli do gabinetu. Stalin rzucił kożuch na oparcie fotela, podszedł do szafy,
otworzył i wyjął z ukrytego w niej sejfu grubą, szarą kopertę z nadrukiem „Ściśle
tajne” i datą – 1930.
– Czytajcie.
Nabił fajkę, lecz jej nie zapalił, starał się ograniczać palenie. Spacerował po
gabinecie, spoglądając od czasu do czasu na czytającego Jagodę. A więc zrozumiał
i podjął się… zanim jeszcze przeczytał, myślał. To dobrze, ale niech wie…
Jagodzie pociemniało w oczach, kiedy zorientował się, że czyta raport swojego
byłego zastępcy Trilissera. Już dawno, kilka lat temu, Mejer Trilisser wywoływał
w nim instynktowną niechęć.
Już wtedy coś wyczuwał.
Był wówczas zastępcą Dzierżyńskiego, a Trilisser szefem wydziału zagranicznego
OGPU. Raport z 1930 roku dowodził, że wszystkie dane z oficjalnego życiorysu
Jagody z okresu przed rewolucją to same kłamstwa. Trilisser musiał się nad tym
niemało napracować. Zeznania świadków i dokumenty jednoznacznie świadczyły, że
Jagoda przed rewolucją pracował dla carskiej tajnej policji politycznej. A jednak
w 1930 roku Trilisser wyleciał ze stanowiska! Teraz Jagoda zrozumiał dlaczego.
A więc tak to się odbyło… Stalin miał go w garści. Litery latały mu przed oczami.
Skończył i odsunął papiery. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie było sensu zaprzeczać
ani się usprawiedliwiać.
– Cóż? Zrozumieliście, towarzyszu Jagoda?
– Tak jest, towarzyszu Stalin – wykrztusił z trudem.
– Macie ważne zadanie. Zdajecie sobie sprawę z jego znaczenia, prawda?
– Tak jest, towarzyszu Stalin. Wykonam.
1 Przemysł ZSRR, rzeczywiście bardzo nowoczesny, tworzony był według projektów zachodnich i został
wyposażony w maszyny i technologie zachodnie. Korzystał na dużą skalę z zachodnich kredytów. Inżynierowie
amerykańscy, niemieccy, francuscy i włoscy pracowali na radzieckich budowach i przy produkcji. Wielkie
koncerny kapitalistyczne zarabiały, inwestując w ZSRR. Zachód oskarżany przez bolszewików o dążenie do
zniszczenia państwa komunistycznego, w rzeczywistości udzielał komunistom ogromnej pomocy.
2 Martemian Riutin – były pierwszy sekretarz partii w Dagestanie, w 1932 skazany na dziesięć lat więzienia,
w 1937 – rozstrzelany.
3 Zabójca Stołypina Dmitrij Grigoriewicz Bogrow był agentem Ochrany działającym wśród terrorystów
eserowców (Socjalistów-Rewolucjonistów). Jednak zdania co do tego, czy zabił premiera na zlecenie policji
politycznej, są wśród historyków podzielone.
4 Andriej Wyszynski, syn zamożnych rodziców, który nie ukończył prawa, był w młodości w Gruzji
gangsterem i płatnym zabójcą.
S
SONIA BURIAGINA
Leningrad, listopad 1934
onia długo nie mogła zasnąć. To był niezwykły dzień. Siedemnasta
rocznica wielkiej rewolucji była także dniem jej siedemnastych urodzin. Co prawda
babcia Olga powiedziała kiedyś, że tak naprawdę Sonia urodziła się 6, a nie 7
listopada, i to stary Buriagin załatwił w szpitalu dopasowanie daty urodzin do
wystrzału z krążownika Aurora, ale bardzo się przy tym śmiała i Sonia nie wiedziała,
czy babcia nie żartuje. Tak czy inaczej, Buriagin wiedział, co robi. Ta zbieżność dat
często wychodziła Soni na dobre. Choćby dziś! Kiedy wszyscy siedzieli przy
śniadaniu, wpadła Katia z podskakującym i poszczekującym Karusiem i z całym
plikiem egzemplarzy „Leningradzkiej Prawdy”.
– Soniu, Sonieczko! – wykrzykiwała. – Jest! Jest artykuł o tobie! Patrzcie, tutaj,
na trzeciej stronie, ze zdjęciem! Obok artykułu o przodownikach pracy. Soniu, jak ja
cię kocham! – Objęła ją za szyję, a potem zarumieniona od mrozu wybiegła do
przedpokoju zdjąć walonki. Ojciec włożył okulary i czytał na głos:
„Sofia Aleksandrowna Buriagina urodziła się w Leningradzie 7 listopada 1917
roku. Przyszła na świat tego samego dnia, kiedy rodziła się rewolucja. Jej dziadek,
Piotr Michajłowicz Buriagin, był członkiem partii już w 1904 roku. W czasie
rewolucji 1905 roku, jako mat we Flocie Bałtyckiej, prowadził robotę rewolucyjną
wśród towarzyszy na okręcie. W czasie wojny domowej pod rozkazami towarzysza
Stalina bronił Carycyna (Stalingradu). W 1920 roku walczył z burżuazyjną Polską
i był dwukrotnie ranny. Potem walczył ze zbuntowanymi marynarzami
z Kronsztadu. W 1926 roku został odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru.
Swojego syna, Aleksandra, wychował na prawego komunistę. Dziś pracuje on
w kapitanacie portu i jest sekretarzem komitetu zakładowego portowej organizacji
partyjnej.
W tej rodzinie stało się już tradycją trzech pokoleń wstępowanie do partii w dniu
osiemnastych urodzin. Sonia Aleksandrowna Buriagina, wzorowa uczennica XXI
Liceum imienia Aleksandra Puszkina, członkini szkolnej egzekutywy Komsomołu,
właśnie się dowiedziała, że zapadła decyzja o przyjęciu jej w poczet kandydatów do
partii. Mimo że, jak wiadomo, od ubiegłego roku rekrutacja do partii jest
wstrzymana, dla niej i niewielu innych zrobiono wyjątek. «Najlepsi z najlepszych
nie mogą pozostawać poza partią», powiedział towarzysz Kirow.
Sonia w zeszłym miesiącu zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie naszej gazety
na pracę pod tytułem: «Jak kształtujemy nowego człowieka Kraju Rad?». Spośród
2568 nadesłanych prac! Teraz otrzymała zaproszenie na uroczystość z okazji
rocznicy rewolucji do miejskiego komitetu partii. Być może właśnie w czasie tej
uroczystości dostanie nominację”.
Wszyscy patrzyli na zdjęcie Soni. Trzymała pod lewą ręką kilka książek, a wokół
palca prawej dłoni owinęła koniec warkocza. Uśmiechała się promiennie. W tle –
wielka ścienna mapa Kraju Rad.
– Jak ty pięknie wyglądasz na tym zdjęciu, Soniu – zachwycała się mama.
– Bo ona jest piękna, najpiękniejsza w całej szkole! – wykrzyknęła Katia. –
Wszyscy chłopcy się w niej kochają.
– Co ty wygadujesz, Katiu! – Sonia się zaczerwieniła.
Ojciec otoczył mamę ramieniem.
– Wiemy, po kim nasze dziewczyny są takie ładne – powiedział. Oboje byli
dumni z córki.
Od dawna nie widziała ojca tak szczęśliwego. Objął ją, przytulał i całował
w policzki. Z drugiej strony przylgnęła Katia i mama, a na koniec przyczłapała babcia
Olga. Tulili się do siebie i było im razem tak dobrze! Wszyscy byli wzruszeni.
– No, a teraz prezenty – zarządziła mama.
Od ojca dostała ogromną Antologię poezji rosyjskiej od symbolistów do czasów
obecnych, od mamy – buty z łyżwami do jazdy figurowej na lodzie, od babci Olgi
bordowy sweterek jej własnej roboty, a od Katii elegancko oprawiony zeszyt ze
złoconym napisem „Pamiętnik”.
W szkole była tego dnia w centrum uwagi wszystkich. Wszyscy lubili Sonię.
Miała miły sposób bycia, była pogodna, zniewalająco łagodna i życzliwa; każdy, kto
rozmawiał z nią choćby kilka minut, od razu ulegał jej urokowi. Mnóstwo
koleżanek, a zwłaszcza kolegów, chciało wciąż być przy niej. Kilku kochało się w niej
potajemnie. Przyciągała ludzi jak magnes. Zawsze uśmiechnięta, starała się
każdemu powiedzieć coś miłego. Była pogodna i szczera: można było w tym wyczuć
zaledwie cień kobiecej kokieterii. Dziś wszyscy gratulowali jej statusu kandydata na
członka partii i artykułu w „Leningradzkiej Prawdzie”.
No, a potem było najważniejsze: w siedzibie miejskiego komitetu partii,
w Smolnym, sam pierwszy sekretarz, towarzysz Siergiej Mironowicz Kirow
publicznie wręczył jej decyzję o przyjęciu w poczet kandydatów na członka partii.
Jego proletariacka, szeroka, dobroduszna twarz wydała się Soni niezwykle piękna.
Uścisnął jej dłoń i gratulował. Wszyscy bili brawo. Miała łzy w oczach.
Zanim poszła na przedstawienie Jeziora łabędziego Czajkowskiego do
Akademickiego Teatru Opery i Baletu – drugą część uroczystości – pobiegła jeszcze
do dziadka Aleksieja.
Już kilka ulic przed jego mieszkaniem, na Newskim Prospekcie, czujnie
rozglądała się dookoła, czy nie ma kogoś znajomego. Kilka lat temu ojciec zabronił
siostrom jakichkolwiek kontaktów z Aleksiejem. Aleksiej Iwanowicz był bowiem
dziwakiem, oryginałem i monarchistą. Jak opowiadała babcia Olga, ledwie się o to
kiedyś nie pozabijali z bratem. Nie wiadomo, jakim cudem po wojnie domowej i po
kolejnych eksterminacjach wrogów ludu Aleksiej, przeciwnik nowego porządku,
wciąż jeszcze żył. Przed rewolucją był kapitanem w marynarce handlowej. Jego
mieszkanie od dzieciństwa było dla dziewcząt zadziwiającym, niezwykłym światem.
Było tam mnóstwo pamiątek z podróży: masek, tarcz i włóczni z Afryki, chińskich
figurek z laki, rzeźb z kości słoniowej, egipskich papirusów i przede wszystkim,
oprawionych w szkło i ramki – starych map.
Kapitan Aleksiej Iwanowicz Nowikow, stary kawaler, przyrodni brat dziadka
Soni, kochał stare mapy i stare książki. Żył z emerytury i kiedy ją odbierał,
natychmiast prawie wszystko wydawał na książki. Pod koniec miesiąca zwykle nie
miał już pieniędzy i głodował. Dwa lata temu z powodu zaniedbania cukrzycy musiał
się poddać amputacji nogi pod kolanem. Chodził o kulach, a w domu skakał na
jednej nodze, pomagając sobie grubą laską.
Ale nigdy nie tracił dobrego humoru.
Czasem w gospodarstwie pomagała mu sąsiadka, bezdzietna wdowa, Anisja
Gribowa. Zapraszała go na obiady i kolacje, sprzątała i odkurzała jego książki. Część
z nich odziedziczył po dziadku, który jako młody chłopiec płynął z admirałem
Kruzenszternem w słynnej podróży dookoła świata. Teraz książek było już
kilkanaście tysięcy. Trzy wielkie pokoje Aleksieja były istnym labiryntem. Nie tylko
pod ścianami, ale i na środku stały regały od podłogi do sufitu. Ledwie można było
się pomiędzy nimi przecisnąć. Nawet w kącie ostatniego pokoju, na łóżku dziadka,
zawsze leżało kilka książek.
Trochę dorabiał, ucząc języków obcych dzieci z inteligenckich domów. Ale
niewielu się na to odważało. Wszelkie kontakty ze starym monarchistą mogły być
uznane przez policję polityczną za poparcie dla jego poglądów, były więc
niebezpieczne. Donosicieli nie brakowało.
Kapitan był fenomenem lingwistycznym. Mówił kilkunastoma językami. Potrafił
nauczyć się nowego języka w kilka tygodni i miał nadzwyczajny talent do uczenia
innych. Zanim jeszcze jego bratanek Aleksandr Buriagin, ojciec Soni i Katii, zabronił
córkom wszelkich kontaktów z nim, zdążył nauczyć obie dziewczynki angielskiego
i niemieckiego na tyle, że już w wieku dwunastu, trzynastu lat czytały powieści
w obu tych językach.
Kilka miesięcy temu dziadka Aleksieja odwiedziła dzielnicowa komisja
mieszkaniowa. W zatłoczonym Leningradzie kapitan zajmował trzy izby, i to przy
Newskim Prospekcie. Należało dokwaterować mu co najmniej jedną rodzinę
robotniczą. Komisja zastała przy wejściu, na jedynej ścianie niezastawionej
książkami, portrety cara Mikołaja II w towarzystwie Marksa, Engelsa, Lenina
i Stalina, oraz duży napis „Biblioteka robotnicza imienia Włodzimierza Iljicza”.
Aleksiej rzeczywiście pozwalał znajomym czytać swoje książki na miejscu, nie
pożyczał jednak niczego do domu. Jak opowiadała później siostrom Anisja Gribowa,
która widziała wszystko, bo akurat przyniosła mu zakupy, Aleksiej – wysoki,
wychudzony i beznogi, z siwą, zmierzwioną brodą i wielkimi wąsami – powitał
komisję z portretem Stalina zawieszonym na sznurku na piersi.
– Wariat jakiś czy co? – zdziwił się przewodniczący komisji.
– To nie mieszkanie, to biblioteka – zauważyła jedna z członkiń komisji, która
bibliotekę widziała dwa razy w życiu, dwadzieścia lat temu.
– No tak, to pomyłka, niewątpliwie – potwierdził starszy referent, trzeci
z członków komisji.
Przeciskali się w korytarzach między regałami, nie rozumieli cudzoziemskich
tytułów, odeszli zdumieni i pozostawili sprawę nierozwiązaną. Kapitanowi nikogo
nie dokwaterowano. Szczęście nadal mu dopisywało.
Od dziadka Aleksieja Sonia dostała na urodziny stare angielskie wydanie Klubu
Pickwicka Dickensa. Pochwaliła się artykułem w gazecie, nominacją na kandydata
do partii i pokazała metalowy znaczek z wizerunkiem Lenina.
– O, pięknie! – powiedział. – Tak sobie myślę… Wiesz, mam pomysł. Zgłoście
wniosek, żeby Leninowi zbudować świątynię, w której lud mógłby się do niego
modlić. A może by Komitet Centralny go kanonizował? Lud radziecki mógłby zgłosić
taką potrzebę, co? – I śmiał się beztrosko.
Sonia była oburzona.
– Jak możesz, dziadku? Czy zawsze ze wszystkiego musisz się wyśmiewać?
Aleksiej wziął ją za rękę i zaprowadził w kąt trzeciego pokoju, wyjął kilka książek
z regału i pokazał skrytkę w ścianie.
– Mogą przyjść ciężkie czasy – powiedział. – Gdybym umarł albo gdyby
zamordowali mnie ci bandyci… to jest dla was, dla ciebie i dla Katii. A książki
i mapy… jest tu też katalog. Są warte dużo więcej niż to złoto.
– Jacy bandyci, co ty, dziadku, mówisz?
– No… czerwoni – wyszeptał kapitan. – Psy naszego ukochanego słoneczka
wąsatego.
– Nie mów tak, dziadku, nie wolno tak mówić! – Sonia znów była oburzona.
– No dobrze, dobrze. Przecież na mnie nie doniesiesz, jak ten wasz Pawka
Morozow, prawda?
– Oczywiście, że nie doniosę, jak możesz w ogóle tak mówić! Ale boli mnie, że
nie rozumiesz naszych ideałów.
W szkatułce było kilkadziesiąt złotych monet.
– Nie ruszyłem tego od lat. To dla was. Mam złe przeczucia. – Pogłaskał Sonię po
policzku. – Już zbyt długo udaje mi się żyć. A te wasze ideały? Może kiedyś
zrozumiesz… Książki i mapy są i tak dużo więcej warte od tych monet – powtórzył.
– Tu pod spodem masz katalog.
Sonia była zdumiona. Kilka razy widziała, jak dziadek pod koniec miesiąca je
tylko kaszę i ziemniaki. Dlaczego nie sprzedał tych monet? Tak bardzo kochał Sonię
i Katię, że trzymał je na czas jakiegoś nieokreślonego kryzysu, który przecież na
pewno wcale nie nadejdzie.
– Żegnaj, Soniu! – powiedział dziadek na pożegnanie. – Jak dorośniesz, za kilka
lat, poczytaj Konrada Korzeniowskiego. Znajdziesz tu wszystko, co napisał. –
Zaśmiał się dziwnie, jakby smutno, a Sonia, zdumiona, nie wiedziała, co powiedzieć.
Cały ten dzień był dziwny i piękny.
Z jednym tylko wyjątkiem: Boria Szacki nadal nie zwracał na nią najmniejszej
uwagi. Minęli się na korytarzu szkolnym i nawet na nią nie spojrzał. Sonia durzyła
się w nim skrycie już od kilku miesięcy. Szacki był najbardziej znanym uczniem XXI
liceum. W gazetach pisano o nim wielokrotnie. Jego ojciec był kiedyś członkiem
radzieckiej ekipy bokserskiej w wadze półciężkiej, a matka znaną pływaczką.
A Borys był sportowym fenomenem. Zwyciężał w każdej dyscyplinie, którą uprawiał.
Trenował lekką atletykę i w skoku wzwyż bił rekordy Leningradu po kilku
miesiącach treningu. Był też rekordzistą w biegu na sto, na dwieście i czterysta
metrów. Po roku treningu zdobył srebrny medal w turnieju bokserskim juniorów
obwodu. W pływaniu stylem dowolnym wygrał mistrzostwo okręgu po dziewięciu
miesiącach treningu. Wciąż zmieniał dyscypliny. Wreszcie zaczął skakać ze
spadochronem, a potem latać szybowcem. I to już pochłonęło go zupełnie.
Niezbyt wysoki, miał wąskie biodra i szerokie ramiona, zawsze krótko
ostrzyżony, miał pociągłą twarz, promienny uśmiech i mocny, ciemny zarost. Miał
osiemnaście lat, a już od dawna musiał się golić. Kiedyś próbował tańca
towarzyskiego i gimnastyki sportowej. Pozostała mu po tym wspaniale
wyprostowana sylwetka. Głowę trzymał wysoko, kark wyprostowany, brodę miał
zawsze przyciągniętą do piersi, poruszał się jednocześnie jak kot i jak tancerz.
Zasypiając, Sonia roiła sobie, że Boria bierze ją w ramiona i obraca w tańcu.
„Soniu, masz taką cudowną brzoskwiniową cerę” – mówił.
*
Następnego dnia i to marzenie zaczęło się spełniać. Kiedy po lekcjach wybiegła
ze szkoły, za bramą zobaczyła Borysa stojącego z kilkoma kolegami. Był
w mundurze – w bryczesach, długich butach i kurtce, z wojskowym pasem
i koalicyjką. Widocznie wybierał się na jakąś akcję Komsomołu.
Kiedy ich mijała, Szacki klepnął jednego z nich w ramię, powiedział „Cześć!”
i ruszył za Sonią.
– Soniu, Soniu! – usłyszała. – Przepraszam cię, mogłabyś poświęcić mi chwilkę?
– Tak? – Sonia poczuła, że się rumieni. Potarła policzek rękawiczką, żeby to
ukryć.
Borys Szacki stał przed nią i on także wydawał się zmieszany.
– Wiesz… widzisz, bo słyszałem, że jesteś podobno świetna z angielskiego –
mówił niepewnie, to spoglądając na nią, to uciekając wzrokiem gdzieś w bok. –
A ja… no wiesz, nie za bardzo. W ogóle nie mam zdolności do języków. I właśnie
dostałem od instruktora artykuł z jednego pisma angielskiego. O problemach
związanych z pilotowaniem szybowców. Czy mogłabyś… – Wziął głęboki oddech. –
Czy miałabyś trochę czasu, żeby pomóc mi to przetłumaczyć? Bo mam omówić ten
artykuł na następnych zajęciach naszej grupy… Przepraszam, że ci zawracam głowę,
prawie wcale się nie znamy. Przepraszam, jestem Borys Jakowlewicz Szacki, jestem
w klasie maturalnej… Uratowałabyś mi życie…
Sonia ledwie się powstrzymała, żeby nie zawołać: „Ależ tak, tak, tak! Bardzo
chętnie!”.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Jeśli tylko potrafię. A na kiedy to
potrzebujesz?
– Na przyszły wtorek. Bardzo ci będę wdzięczny. Może jutro? U Sołtykowa-
Szczedrina? Wiem, że też tam chodzisz, kiedyś widziałem cię w czytelni.
– Dobrze, jutro o piątej?
– Dzięki, dzięki! Bardzo się cieszę, Soniu… to… do widzenia!
– Zobaczymy, co da się zrobić. Do zobaczenia!
Szła do domu szybko, chwilami biegła. Zatłoczony trolejbus wlókł się nieznośnie,
nie mogła się doczekać kolejnych przystanków. Zaraz opowie Katii, co za przygoda ją
spotkała. Przecież to randka! Randka z Borią Szackim! Bo kto uwierzy, że chodzi
o jakieś tłumaczenie? To tylko pretekst!
*
Siedzieli w ogromnej czytelni biblioteki. Pochyleni nad tekstem byli tak blisko,
że dotykali się ramionami. Chwilami czuła ciepło jego twarzy. Borys przyniósł
słownik angielsko-rosyjski terminów technicznych, lecz niektórych zwrotów
z języka lotniczego w nim nie było. Borys jednak rozumiał, o co chodzi, gdy Sonia
tłumaczyła dosłownie. Pilnie notował: Zwrot bojowy to manewr pionowy szybowca
połączony ze względnym zyskiem wysokości i szybką zmianą kierunku lotu o 180
stopni. Przymiotnik „bojowy” pochodzi stąd, że manewr ten znajdował częste
zastosowanie w walkach powietrznych samolotów myśliwskich w czasie wojny
światowej. Zwrot jest połączeniem pierwszej ćwiartki skośnej pętli, wykonywanej
nie w płaszczyźnie nachylonej pod stałym kątem do poziomu, lecz po torze
leżącym na pobocznicy eliptycznego walca z zakrętem z malejącym
przechyleniem…
Sonia nie była pewna, czy to ma sens.
– Czy ty rozumiesz, o co chodzi? Bo ja wcale.
– No jasne, rozumiem. To jest tak… – Pokazał dłonią, jak samolot leci i obraca
się do tyłu.
Artykuł był długi. Po dwóch godzinach Borys zaproponował, żeby wyszli na
chwilę na herbatę do małej kawiarni w pobliżu.
Tu już musieli wyglądać jak para zakochanych. W szatni pomógł jej zdjąć
płaszcz, wziął pod ramię i poprowadził do stolika przy oknie. W przejściu ukłonił się
jakiemuś drobnemu mężczyźnie w okularach i z wielkimi, odstającymi uszami.
– To Kotołynow – powiedział. – Ciekawy człowiek, bardzo odważny. Prowadzi
spotkania komsomolców w domu kultury. Byłem tam dwa razy, bardzo ciekawe
dyskusje, ale nie mam już na to czasu. Muszę się wreszcie skupić na czymś jednym.
Ojciec wciąż mi to powtarza. Mają tu znakomity tort wiśniowy. – Zmienił nagle
temat. – Spróbuj.
Pili mocną, pachnącą kawę. Tort, nasączony wiśniówką, rzeczywiście był
świetny. Kosztowało to majątek, ale trudno, Sonia sama płaciła za siebie. Poczuła się
bardzo dorosła i jakby w innym, ciekawszym świecie.
– Jak to jest latać szybowcem, opowiedz. Nigdy jeszcze nie leciałam samolotem.
– O, to fantastyczne! Jak ci to powiedzieć? – Oczy mu się rozświetliły. – Kiedy
samolot podciągnie cię do góry, odczepia się hol i zostajesz sam. Szukasz prądu
wznoszącego. Czasem można z daleka wypatrzyć szybującego ptaka. To nieomylny
znak, że tam jest komin. To znaczy taki słup wznoszącego się, ciepłego powietrza.
Kiedy już tam jesteś, kołujesz, kierując się odrobinę w dół, a i tak wznosisz się coraz
wyżej, bo unosi cię ten wznoszący prąd. Wydaje się, że cała przestrzeń, kilometry
sześcienne przestrzeni, wlewają ci się do płuc. Jest lekko. Jakbyś nic nie ważył.
W górze lecisz bardzo wolno. A może ci się zdaje, że tak wolno lecisz, sam nie wiesz.
Nurkujesz w dół i dopiero nisko nad ziemią, kiedy pola i drogi przelatują pod tobą
w zawrotnym tempie, czujesz szybkość. A co najbardziej uderzające, mkniesz
w ciszy. Słychać tylko cichy świst wokół skrzydeł. Kiedy jedziesz autem czy
pociągiem, zawsze jest warkot, turkot, hałas, trzęsie. W szybowcu jest zupełnie
cicho, a jeśli nie wpadniesz w turbulencje, to nie ma też żadnych wstrząsów. Możesz
się kołysać, ale lecisz gładko i bezszelestnie. – Przerwał na chwilę. Milczał. – Ale
wiesz, ja już niedługo będę latał prawdziwymi samolotami.
– Co będziesz robił po szkole?
– Zdam egzaminy do Akademii Lotnictwa Wojskowego. Będę lotnikiem, a potem
oblatywaczem. A potem…
– Tak?
– Za kilka czy kilkanaście lat nasz kraj zacznie budować rakiety do lotów
w kosmos, a wtedy… – Borys zaśmiał się cicho. – A wtedy polecę na Księżyc!
– Tylko tam nie zostań! – Sonia śmiała się także.
– Nie zostanę, przyrzekam. Chyba że poleciałabyś ze mną!
– Ale na loty w kosmos będziesz musiał chyba poczekać dużo dłużej niż
kilkanaście lat.
– Ależ nie! Ciołkowski już dawno wszystko obliczył i opisał. To nie fantastyka, to
nauka. W Niemczech Winkler i Oberth budują coraz szybsze rakiety na paliwo
płynne. W Austrii dwa lata temu rakietą przesłano list z Schökel do Sankt
Radegundu. To się rozwija w zawrotnym tempie. Żeby pokonać przyciąganie
ziemskie i wejść na orbitę wokół Ziemi, trzeba osiągnąć dwadzieścia osiem tysięcy
kilometrów na godzinę. Dla rakiety to nie jest tak strasznie dużo. To kwestia paliwa.
Musi być tak wydajne, żeby jego masa nie obciążała zbytnio rakiety i nie
przekreślała możliwości osiągnięcia tej szybkości. A wiesz? W tym roku Włosi,
Macchi-Castoldi, lecieli już samolotem z szybkością ponad siedmiuset kilometrów
na godzinę. Siedemset na godzinę!
Do tej pory Borys podobał się Soni, bo był przystojny i znany ze swoich sukcesów
sportowych. Teraz podziwiała go za pasję, z jaką oddaje się temu, co kocha. Kiedy po
powrocie do czytelni dokończyli tłumaczenie, Borys odprowadził ją do trolejbusu.
Jakoś urwała im się rozmowa, stali, milcząc. Niebo było bardzo ciemne, pełne
gwiazd. Borys pokazał na księżyc i śmiał się:
– Tam będę. To niedaleko!
Mróz zrobił się tęgi, przytupywali w miejscu, śnieg chrzęścił pod butami. Kiedy
zobaczyli nadjeżdżającą trójkę, Borys szybko spytał:
– Spotkamy się jeszcze, Soniu?
– Masz jeszcze coś do tłumaczenia? – Zaśmiała się.
– Nie… przecież wiesz… nie o to chodzi.
– Więc to by już była prawdziwa randka?
Rozpromienił się swoim najszerszym uśmiechem, odsłaniając białe zęby.
– Dobrze – powiedziała. – Ale pod jednym warunkiem. Obiecaj, że zabierzesz
mnie na lotnisko i że polecimy samolotem.
– Zabiorę cię na pewno. Obiecuję. Co do latania… nie będzie to proste, ale
powinno się udać. Musi się udać!
*
Dni, które teraz nastały, Sonia przeżywała jak we śnie. Zawsze była pogodna
i wesoła. Obie z Katią odziedziczyły po mamie niezłomny optymizm i to, że potrafiły
cieszyć się każdym drobiazgiem. Lecz od czasu, kiedy zaczęła spotykać się
z Borysem, cały świat wokół stał się absolutnie cudowny. Piękny Leningrad, ze
swoimi rozgałęzieniami Newy, kanałami jak w Wenecji, pałacami, parkami,
wspaniałymi alejami i bulwarami teraz zachwycał ją nawet w najmniej ciekawych
zakątkach. Piękne było każde uschnięte drzewo i najbrudniejszy kundel na ulicy.
CZĘŚĆ I
K STALIN Moskwa, styczeń 1934 irow skończył przemówienie i sala zagrzmiała oklaskami. Dwa tysiące delegatów i gości XVII Zjazdu Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) biły brawo. Kirow jako członek Biura Politycznego WKP(b) mógł zasiadać w prezydium. Wolał jednak być wśród swoich. Kiedy wróciwszy z mównicy, usiadł na swoim miejscu w otoczeniu delegatów z Leningradu, na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Stalin, który jak zwykle zajmował miejsce w drugim rzędzie za stołem prezydium, skinął głową z uznaniem, lubił Kirowa, przyjaźnili się. Kirow odpowiedział uśmiechem. Oklaski nie milkły. Wśród zgiełku słychać było okrzyki: „Kirow! Kirow!”. Mijały minuty, delegaci krzyczeli i bili brawo. Stalin wstał, uniósł ręce i klaszcząc nad głową, pokazał wszystkim, jak bardzo podobało mu się przemówienie towarzysza Kirowa. Delegaci również zaczęli się podnosić i owacja trwała na stojąco. Przez moment sądził, że zapanował nad nastrojami. Aplauz dla Kirowa stał się teraz także aplauzem dla Stalina. Ale kiedy po kilku chwilach, chcąc uciszyć salę, usiadł i udał, że zagłębia się w lekturze materiałów zjazdowych, oklaski przycichły ledwie zauważalnie. Spojrzał znad papierów na delegatów. Już przed przemówieniem powitali Kirowa kilkuminutowymi brawami. Dokładniej przyjrzał się sali. Nie ulegało wątpliwości, że to półtorej setki delegatów z Leningradu podsyca owację dla swojego pierwszego sekretarza. Zajmowali miejsca w środkowych rzędach i stamtąd okrzyki słychać było najwyraźniej. Pomyślał, że Kirow zaczyna być zagrożeniem. Ten jego liberalizm! Te wezwania do pogodzenia partii z narodem! To może być groźniejsze niż opozycja. Bo opozycja na zjeździe została pokonana. Bucharin, ulubieniec partii i jej główny teoretyk, wzywał, aby wszyscy skupili się wokół towarzysza Stalina, „będącego ucieleśnieniem rozumu i woli partii”. – Towarzysz Stalin – mówił Bucharin – miał całkowitą rację, gdy rozgromił, wspaniale stosując dialektykę marksistowsko-leninowską, cały szereg teoretycznych przesłanek odchylenia prawicowego, sformułowanych przede wszystkim przeze mnie. Pokajał się. Zinowjew nazwał referat Stalina arcydziełem. Kamieniew kajał się żałośnie i obrzydliwie. Radek, Prieobrażenski, Łominadze, Rykow schlebiali wodzowi,
nazywali go genialnym i wielkim. XVII Zjazd WKP(b) prasa nazwała zjazdem zwycięzców. Ale przecież to on, Stalin, zwyciężył. Kolektywizacja wsi okupiona śmiercią wielu milionów chłopów zagłodzonych na śmierć w poprzednich latach wydawała się niektórym towarzyszom zupełną klęską. Chcieli ją powstrzymać, ograniczyć, w gruncie rzeczy chcieli się wycofać i zrezygnować. Kiedy głód na Ukrainie doprowadzał chłopów do ludożerstwa, kiedy do ostatniego człowieka wymierały tysiące wsi, wielu zwątpiło w słuszność kolektywizacji przeprowadzanej takimi metodami. On nie miał wątpliwości. Przecież jednak wygrali! To on wygrał. Kułactwo jako klasa przestało istnieć. Większość chłopskich „średniaków” i „biedniaków” pracuje dziś w kołchozach. Wiele lat temu Lenin powiedział: „Chłopów trzeba wygłodzić”. Głód na wsi w latach 1919–1920 pochłonął pięć milionów ofiar. Głód w latach 1930–1931 był o wiele większy. Lecz jest już ponad dwieście tysięcy kołchozów. Stworzono podstawy do szybkiego rozwoju rolnictwa w przyszłości. Chłopów trzeba nauczyć czytać i pisać, wychować, zmienić ich przyzwyczajenia, wieś dopiero zaczyna się uczyć socjalizmu. Po rewolucji Lenin ze zdziwieniem przekonał się, że masy nie popierają komunizmu. A przecież teraz robotnicy się zmieniają. W ciągu trzech i pół roku od poprzedniego zjazdu produkcja przemysłu podwoiła się. Stalin mówił o tym w swoim referacie. – Pierwszą pięciolatkę wykonaliśmy chlubnie – powiedział. – Jak mogły się dokonać te olbrzymie przemiany w tak krótkim czasie na terytorium olbrzymiego państwa, z jego zacofaną techniką, z jego zacofaną kulturą? Czy to nie cud? Zakończono budowę Kanału Białomorsko-Bałtyckiego. Wielka budowa socjalizmu wykonana przez więźniów! Wielka zasługa GPU, policji politycznej i Zarządu Obozów Pracy Poprawczej. Powstały nowe gałęzie produkcji: przemysł maszynowy, samochodowy, lotniczy, chemiczny. Powstało tysiące nowych, wielkich zakładów pracy. Zbudowano największą w Europie hydroelektrownię na Dnieprze, kompleksy metalurgiczne w Magnitogorsku i Kuźniecku, uralskie zakłady maszynowe i chemiczne, fabrykę maszyn rolniczych w Rostowie, fabryki traktorów w Czelabińsku, Stalingradzie, Charkowie; fabryki samochodów w Moskwie i w Sormowie, fabrykę maszyn w Kramatorsku i mnóstwo innych. Przemysł ciężki rozwija się wspaniale1 . A Zachód?
Wciąż nie może się podnieść po największym kryzysie gospodarczym, jaki dotychczas przeżywał kapitalizm. Tysiące firm zbankrutowało. Szaleje bezrobocie, masy są pozbawione środków do życia. Kapitaliści popełniają samobójstwo, skacząc z okien swoich wieżowców. A tu, w Kraju Rad – same sukcesy! Mówił w swoim przemówieniu: „O ile na XV zjeździe trzeba było jeszcze dowodzić słuszności linii partii i toczyć walkę z pewnymi ugrupowaniami antyleninowskimi, a na XVI zjeździe dobijać ostatnich zwolenników tych ugrupowań, o tyle na obecnym zjeździe nie ma nawet czego dowodzić i bodaj nie ma kogo bić”. Nie ma kogo bić? Chyba się pomylił! Jednak trzeba będzie bić, i to wielu… Ale dobrze, że tak powiedział, bardzo dobrze, nie będą się spodziewali… Patrzył na wiwatujących delegatów i nie mógł zrozumieć, dlaczego aż tak fetują Kirowa. Co w nim widzą? Świetnie przemawia, to prawda, ale czy nie rozumieją, kto jest prawdziwym budowniczym zwycięstwa? Cóż. Kirow jest Rosjaninem, nie Gruzinem – jak on. To ci dopiero internacjonaliści! W przerwie po głosowaniu w wyborach do nowego Komitetu Centralnego poszedł do swojego pokoju obok sali obrad. Wędrował od ściany do ściany, myślał o sytuacji. Po chwili weszli, niemal wtargnęli, Łazar Kaganowicz i przewodniczący komisji skrutacyjnej Władimir Zatoński. Obaj bardzo zdenerwowani. – Towarzyszu Stalin – mówił załamującym się głosem Zatoński – jest, niestety, dwieście siedemdziesiąt głosów przeciwko wam. Wprost trudno w to uwierzyć! Z trudem ukrył wrażenie, jakie to na nim zrobiło. Dwustu siedemdziesięciu przeciw niemu spośród tysiąca dwustu pięćdziesięciu pięciu delegatów z prawem głosu! Nie ma to, co prawda, żadnego znaczenia dla wyboru do Komitetu Centralnego, bo liczba kandydatów jest identyczna z liczbą miejsc, ale ujawnienie takiego wyniku musiałoby zrobić fatalne wrażenie. – Jak inne kandydatury? Kirow? – Cztery głosy przeciw. Stalin milczał. Patrzył wyczekująco na Zatońskiego. – Co robić? – pytał Kaganowicz. – A co proponujecie? – Trzy głosy przeciwko wam i cztery przeciwko Kirowowi? – spytał Zatoński. Ledwie zauważalnie skinął głową. Był wstrząśnięty wynikiem głosowania. Kiedyś
w rozmowie z Leninem powiedział: „Nie jest ważne, kto i jak głosuje. Ważne, kto liczy głosy”. Lenin tylko się uśmiechnął. Teraz widać, jak bardzo miał rację. Delegaci zgotowali mu owację po jego referacie. Wszyscy! A prawie co czwarty zagłosował przeciw niemu. Jawnie go popierają, a potajemnie – głosują przeciw. Którzy głosowali przeciw? Ilu z nich wejdzie do nowego Komitetu Centralnego? Delegaci na zjazd nie są przecież jakimiś przypadkowymi przedstawicielami mas członkowskich partii. Zostali starannie wybrani i umieszczeni na listach wyborczych przez wyższe instancje partyjne. Kaganowicz, szef Wydziału Organizacyjnego KC, już dawno obsadził ludźmi Stalina wszystkie ważniejsze stanowiska w terenowym aparacie partyjnym. Tam dobrze wiedzieli, kogo wysyłają na zjazd. I co? O czym to świadczy? Po śmierci Lenina sprzymierzył się z Zinowjewem i Kamieniewem przeciw Trockiemu i pozbawił go kolejno wszystkich stanowisk, aż w 1929 roku siłą wywieziono go z kraju. Popłynął statkiem Iljicz! Potem sprzymierzył się z Bucharinem przeciwko Zinowjewowi i Kamieniewowi. Zostali usunięci z partii, politycznie uśmierceni. Ale potem się pokajali i przyjęto ich z powrotem. Więc to jest, jak się okazuje, za mało. Trzeba ich zlikwidować nie tylko politycznie, ale i fizycznie. Wydalenie Trockiego za granicę było błędem. Teraz siedzi tam i wypisuje w wielkich zachodnich gazetach, co mu się żywnie podoba. Już w czasie wojny domowej zrozumiał, że jest tylko jeden pewny sposób pozbywania się problemów. Nie ma człowieka, nie ma problemu. Wrogowi można nawet przebaczyć, ale przedtem trzeba go zabić. * Wracał do Kuncewa. Plenum nowego KC kończące zjazd po raz kolejny wybrało go na sekretarza generalnego partii. Innych kandydatur nie było. Wielka i powszechna owacja trwała kilka minut, lecz nie mógł zapomnieć o tych dwustu siedemdziesięciu głosach przeciw. W środku nocy Moskwa była cicha i wyludniona. Cała trasa do „Bliskiej”, jak nazywano daczę kuncewską – bo z wszystkich willi Stalina była najbliżej centrum Moskwy – była dokładnie odśnieżona. Jechali szybko. Skręcili na szosę rządową, po której mogły się poruszać tylko auta najwyższych dygnitarzy państwowych i partyjnych. W samochodzie było gorąco. Ciążyła mu niemiecka kamizelka kuloodporna, którą od dawna nosił nawet w czasie spotkań z aktywem partyjnym. Szofer, Poskriebyszew i ochroniarz, zwykle rozmowni, tym razem milczeli. Silnik
amerykańskiego opancerzonego studebackera pracował cicho. Było duszno. Uchylił nieco dwucalową kuloodporną szybę. Z dala odezwały się kremlowskie kuranty: pierwsze takty Międzynarodówki. Przed rewolucją grały Boże, Caria chrani. Wybiły pierwszą po północy. Wciąż miał przed oczyma wrzeszczących zwolenników leningradzkiego możnowładcy: „Kirow! Kirow!”. Kochał Kirowa, swego przyjaciela, ale nie mógł znieść wspomnienia owacji na jego cześć. Więc to Kirow jest teraz ich natchnieniem! Tego dnia nie przestał kochać Kirowa. Ale też zaczął go nienawidzić. Kiedy przyjechali na daczę, odprawił Poskriebyszewa. – Dokumenty mogą poczekać do jutra – powiedział. – Wezwij mi na jutro Jagodę. – Do Kuncewa? – Nie, na Kreml. Zdjął buty z cholewami, w jakich chodził od lat, niezależnie od pory roku, włożył miękkie pantofle. Poszedł od razu do sypialni. Kamizelkę schował w szafie; nawet jego ochroniarze nie wiedzieli, że ją nosi. Odprawił gospodynię, Katarzynę Wasiliewną, nie chciał nic jeść. Wypił szklankę herbaty, nabił fajkę – starego dunhilla, prezent od nieżyjącej już żony Nadieżdy Alliłujewej – zapalił i zaczął swój zwykły spacer po pokoju: od drzwi do okna i z powrotem. Chodził po grubym dywanie, w ciszy słychać było tykanie zegara. Nie znajdował dobrych rozwiązań. Od dwunastu lat jest sekretarzem generalnym partii. Póki żył Lenin, było to stanowisko czysto organizacyjne. Jeszcze za jego życia powoli i cierpliwie zmieniał funkcję genseka w przywódczą; minęło dwanaście lat, a sekretarz generalny wciąż nie ma wystarczającej władzy. Na zjeździe mówił, że kraj jest nadal oblężoną twierdzą. Potrzebne jest zdecydowane przywództwo. Partia ma być jak żelazna pięść: twarda, jednolita, zjednoczona bezwzględną dyscypliną. Lenin chciał twórczej dyskusji w partii, a jednocześnie zakazał tworzenia w niej frakcji. A może tylko tworzył pozory, udawał, że zależy mu na tych resztkach demokracji wewnętrznej? Przecież zawsze popierał wszystkie jego poczynania zmierzające do uczynienia z partii bezwolnego i posłusznego narzędzia. Od dawna to wie, wiele razy o tym myślał: Partii jest potrzebny samodzierżca, krajowi jest potrzeby car – gosudar, wielki i samowładny. Ma budzić strach. Tylko taki władca może uczynić ze Związku Radzieckiego światowe mocarstwo. Nie jest konieczne, żeby ludzie myśleli tak samo jak wódz. Konieczne jest, żeby się bali.
Poglądy można zmienić, strach jest dużo bardziej trwały i o wiele skuteczniejszy. Przypomniała mu się próba sprzed kilku lat zorganizowania antystalinowskiej demonstracji w rocznicę rewolucji. Tajna drukarnia trockistów! Dla niego od początku nie była tajna ani drukarnia, ani przygotowania do demonstracji. Pozwolił, żeby sobie pokrzyczeli, sami dali dobry powód wyrzucenia ich z partii. Nawet sprawa Riutina niczego nie nauczyła towarzyszy z politbiura. Nie udało mu się przeforsować decyzji rozstrzelania tej kanalii, która odważyła się jawnie wzywać do obalenia samego Stalina. Do nowego po zjeździe politbiura weszli tylko ci towarzysze, których chciał w nim mieć. Jednak i tak ten skład nie jest najlepszy. Wśród liczących się bolszewików z jakim takim autorytetem i przeszłością – lepszych, pewniejszych, po prostu nie ma. Kolejny raz myślał o układzie sił. Kaganowicz, Woroszyłow i Mołotow są najwierniejsi. Kaganowicz, syn szewca, który ledwie umie pisać, co u Żydów, nawet najbiedniejszych, właściwie nigdy się nie zdarza. Ma do wodza stosunek nabożny. To on kiedyś powiedział: „Wciąż mówimy o leninizmie, a przecież Lenin od dawna już nie żyje. Mówmy o stalinizmie!”. – Lenin był wysoką wieżą, a ja jestem tylko małym pionkiem – odpowiedział skromnie, lecz w głębi serca był bardzo zadowolony. Kiedy wzywa go na rozmowę w cztery oczy, Łazar bywa przejęty i stremowany jak uczniak. Woroszyłow – niezbyt lotny wojskowy. Znajomy jeszcze z Kaukazu, potem był z nim w czasie wojny domowej pod Carycynem, dzisiejszym Stalingradem. Klimient spisał się wtedy dobrze, lecz teraz nie nadąża za rozwojem doktryn wojennych; kawaleria jest dla niego wciąż ważniejsza niż czołgi. Ale to przyjaźń z konspiracji i frontu, nadal bardzo mocna. Mołotowa poznał w 1912 roku w redakcji „Prawdy”, jako jej twórcę i redaktora naczelnego. Ale wkrótce to Stalin decydował w gazecie o wszystkim. Jedyny człowiek z otoczenia wodza, który rozmawia z nim jak równy z równym. Zna świat, Europę. Łączy ich więź intelektualna i emocjonalna. Też przyjaciel, choć nie tak bezkrytyczny jak inni. Pracowity. Lenin nazywał go „kamienną dupą”, bo potrafi przez niezliczoną liczbę godzin pracować przy biurku. Sergo Ordżonikidze. Gruzin, przyjaciel młodości. Gwałtowny, zapalczywy i szczery. Swoją karierę zawdzięcza Stalinowi, a mimo to wciąż buntuje się przeciw radykalnym metodom walki z opozycją. Właśnie próbował wysunąć kandydaturę
Kirowa na stanowisko genseka! Kujbyszew, wykształcony ekonomista i poeta. Alkoholik, mimo to dobry administrator, schorowany i zapijaczony, więc często nieobecny. Także przeciwny radykalnym metodom umacniania władzy. Zawsze przyłącza się do zdania większości. Kiedy wyczuje, że większość jest przeciw Stalinowi, też się przyłączy. Kalinin, starszy pan z kozią bródką, jedyny chłop wśród najwyższych dostojników państwowych. Amator młodych dziewcząt, zawsze potulny wobec żądań Stalina. Póki ten rządzi! Co myśli naprawdę i co zrobi, gdy poczuje, że Stalin mógłby utracić władzę? Andriejew. Twardy proletariusz; w czasie akcji odbierania chłopom plonów oświadczył, że żądane przez partię ilości zboża na teraz może dostarczyć w ciągu pięciu lat. I obraził się, kiedy wódz go zwymyślał. Musiał go potem dwa razy przepraszać. Kiedy indziej wystąpił wraz z innymi przeciw sądzeniu sabotażystów z fabryki kombajnów na Zaporożu. Nawet najwierniejsi, Kaganowicz i Mołotow, też się wtedy zbuntowali! Kosior. To właśnie on w czasie zjazdu spiskował z Ordżonikidzem i Mikojanem w celu wysunięcia kandydatury Kirowa na stanowisko sekretarza generalnego partii. Kirow. W pracy typ zachodnioeuropejskiego biurokraty. Dawniej i on poczynał sobie krwawo, wprowadzając władzę bolszewików w Astrachaniu. Cztery tysiące zabitych wrogów rewolucji. Kiedy złapano burżuja, który chciał odzyskać własne meble – mówiąc po prostu, ukraść – bez wahania skazał go na rozstrzelanie. Na tym zjeździe Kirow nie chciał kandydować na stanowisko genseka i sam lojalnie poinformował, że odrzucił propozycję kandydowania. Ale na przyszłym? To właśnie Kirow przekonał politbiuro, żeby dać Riutinowi2 tylko dziesięć lat więzienia. Ordżonikidze też był przeciw likwidacji Riutina. Tak jak i Kujbyszew. Inni byli niezdecydowani, dopóki nie wstał Kirow i ich nie przekonał. Zabijać tysiące i setki tysięcy zwykłych obywateli nie było dla żadnego z nich problemem. Ale rozstrzelać jednego zasłużonego bolszewika – to dla nich zbyt trudne! Wciąż pokutuje to nieszczęsne niepisane prawo, że członków partii nie skazuje się na śmierć za przestępstwa polityczne. Argumenty Kirowa okazały się dla politbiura bardziej przekonywające niż jego. Tylko Kaganowicz, „Żelazny Łazar”, zdecydowanie żądał kary śmierci dla Riutina. Musiał się wycofać. Wszystko się w nim burzyło, lecz szybko przyznał rację Kirowowi. Polityk musi umieć czekać: przyjdzie czas i na Riutina. Machnął ręką,
udając, że bagatelizuje całą sprawę. „Cóż, jeden Riutin nie przeszkodzi budowie socjalizmu w ZSRR” – powiedział. Już wtedy pomyślał, że GPU się nie popisało. Mogli rozstrzelać Riutina bez mieszania do tego władz politycznych. Tak, bezpieka wciąż jest za słaba. Mienżynski mógłby mieć więcej inicjatywy. Zestarzał się, trzeba na jego miejsce postawić Jagodę. Komitet Centralny podjął uchwałę o wyrzuceniu z partii wszystkich, którzy wiedzieli o istnieniu grupy kontrrewolucyjnej lub czytali odezwę Riutina i nie poinformowali o tym władz. Ale i to niewiele zmieniło. Nie pomogła generalna czystka w partii, zarządzona przez KC w styczniu 1933 roku. Do tej pory wyrzucono ponad osiemset tysięcy niepewnych politycznie. I co z tego? Wyrzucanie z partii niczego nie rozwiązuje. Po jakimś czasie wielu przyjmuje się ponownie, a inni, widząc to, nie mają się czego bać. Kamieniew i Zinowjew byli już dwa razy wyrzucani z partii. Potem przyznawali się do błędów, kajali się, wyznawali swoje winy – i znów zostali przyjęci. W partii – jak w Kościele. Po szczerej spowiedzi odpuszczenie grzechów i oczyszczenie. Tak dłużej być nie może! Dwustu siedemdziesięciu skreśliło go na liście kandydatów do Komitetu Centralnego. Dwustu siedemdziesięciu się ośmieliło, a ilu nie skreśliło go tylko ze strachu? Dwulicowcy! Stanął przy oknie, odsunął firankę i patrzył na oszronione drzewa i krzewy. Mieszka w Kuncewie dopiero od kilku dni. Dacza jest istną twierdzą. Opasana dwoma kręgami trzymetrowego muru, składa się z piętrowego budynku głównego pomalowanego na ochronny, zielony kolor i parterowych pawilonów dla prawie stuosobowej ochrony NKWD, ogrodnika, dwóch zmian kucharek i kelnerów, sprzątaczek, kierowców i mechaników. Prócz tego pawilon biblioteki, wartownie i garaże. Wiatr niósł smugi śniegu na drogę wiodącą do bramy wjazdowej. Noc była jasna. Zobaczył w oddali, jak jeden z wartowników wyszedł z dyżurki, zdjął rękawice i zapalił papierosa. Czy jego ochrona nie jest trochę niedbała? Trzeba o tym porozmawiać z Własikiem. A jaką ochronę ma Kirow? Znów ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przy stole, wyczyścił i wystukał wygasłą fajkę. Ruszył do drzwi i wtem ta myśl uderzyła go tak nagle, że aż stanął i przysiadł na łóżku. Tak, to dobra myśl, świetna! W Rosji takie rzeczy już się zdarzały. Przecież to carska Ochrana zorganizowała
rzekomo eserowski3 zamach na premiera Stołypina – w którym to roku było… w 1911? Wstał, ruszył w swoją wędrówkę po pokoju i wszystko stało się proste. Teraz sprawy zaczęły układać się w spójną całość, cele rysowały się jaśniej, a zamiary poczęły krystalizować się w plany. Gdyby Kirow zginął w zamachu, nie można by tego uznać za dzieło pojedynczego szaleńca. To byłby wstrząs! Jak w Niemczech pożar Reichstagu. Nie jakaś miękka – w gruncie rzeczy legalna – wewnątrzpartyjna opozycja w rodzaju Riutina czy Bucharina i innych. To musiałby być spisek zakrojony na dużą skalę i kierowany z zagranicy, oczywiście przez Trockiego, a tu w kraju obejmujący wielu działaczy wysokiego szczebla dążących do obalenia władzy radzieckiej. Planowaliby wiele zabójstw przywódców, przede wszystkim samego Stalina i wszystkich członków politbiura. Nie, nie wszystkich… lepiej tylko niektórych. Nie wszystkim można przyznać ten zaszczyt… Pozostałych trzeba w to uwikłać, a potem… Musiałyby się posypać głowy. Starzy bolszewicy nie rozumieją, kto odegrał najważniejszą rolę w rewolucji. Piszą wciąż jakieś wspomnienia i fałszują historię. Nie wiedzą, co rewolucja zawdzięcza Stalinowi. Trzeba poprawiać podręczniki, uczyć ludzi historii partii. Trzeba z tym skończyć. To po pierwsze. Po drugie, starzy bolszewicy-ideowcy nie są już potrzebni. Mają władzę, o której nawet nie śnili carscy namiestnicy, żyją wygodnie, mają dacze i kochanki, obrośli w piórka, nie chce im się pracować, chcą spokojnie spożywać owoce zwycięstwa. Lenin nauczał, że rewolucjonistów po pięćdziesiątce trzeba wysyłać do praojców. Teraz potrzebni są posłuszni i sprawni wykonawcy. Po trzecie, to ciemniacy. Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent sekretarzy obkomów i rajkomów to półanalfabeci. Nie nadają się w czasach industrializacji i przebudowy kraju. Zwykłe odsunięcie ich od władzy oznaczałoby wyhodowanie nowej opozycji. Trzeba ich zlikwidować. Potrzebni są ludzie młodzi, wykształceni i energiczni. Jednym ruchem można by rozwiązać problem Kirowa, rozprawić się z opozycją i całą resztą. Od dawna lubi Kirowa. Ba! Kocha go! Ale trudno… Lubi jego wesołość, entuzjazm, szczerość, prostoduszność. Są ze sobą na ty. Zapraszał go na wspólne
wakacje do Soczi. Zupełnie nie interesował się swoimi synami, a troszczył się o jego zdrowie. Kilka lat temu podarował mu egzemplarz swojej książki O Leninie i leninizmie z dedykacją: „Dla S.M. Kirowa, mego przyjaciela i ukochanego brata, od autora”. Kiedyś spytał: – Co najbardziej kochasz, Siergiej? – Pracę – śmiał się Kirow. – Bolszewik powinien kochać pracę bardziej niż żonę. – I co jeszcze? Kirow zamyślił się i spoważniał. – Oczywiście ideę. No trudno, myślał. Chciał Kirowa ściągnąć na stałe do Moskwy, pozbawić zaplecza, oderwać od korzeni – organizacji partyjnej Leningradu. Ale Siergiej Mironowicz – Kirycz, jak go nazywał – nie chciał. Mgliście obiecywał, że przeprowadzi się dopiero zimą. Dotychczas był pożyteczny, a teraz stał się szkodliwy. Więc musi odejść, tak trzeba. Mienżynski jest już do niczego, bardziej niż praca obchodzą go starożytne eposy. Jagoda będzie się nadawał do tego zadania. Jak najbardziej… Spacerował po pokoju zasnutym dymem. Zegar wybił drugą, a potem trzecią. Kiedy wydzwonił pół do czwartej, plan był gotowy. Pozostało przemyśleć różne warianty sytuacji i posunięcia na każdą możliwą ewentualność rozwoju sytuacji, dopracować szczegóły. Kładąc się do łóżka, snuł powiązania między spiskowcami i układał treść aktów oskarżenia. Napisze je Wyszynski. Dobrze się sprawdził jako sędzia w procesie szachtyńskim. On wie, co Stalin wie o jego przeszłości… Jeszcze będąc mienszewikiem, Wyszynski4 osobiście podpisał nakaz aresztowania samego Lenina. Widział w wyobraźni procesy zdrajców i kary śmierci wykonywane natychmiast po wyrokach, na mocy specjalnego dekretu. I ogromne, krzyczące nagłówki artykułów w gazetach. Położył się na jednej z kilku kanap zawsze zaścielonych dla niego na noc, stojących w prawie każdym z wielu pokoi, otwieranych tylko od wewnątrz za pomocą elektrycznych zamków. Gdyby ktoś chciał go zabić, nie mógłby zgadnąć (bo wiedział to tylko Stalin), gdzie dziś pójdzie spać przywódca – nie tylko, czy w mieszkaniu na Kremlu, czy w którejś z czterech dacz i czterech domów, ale nawet – w którym pokoju, na której kanapie. Zasnął głęboko, odprężony i spokojny. *
Kiedy kilkanaście minut przed dwunastą wchodził do swego gabinetu na piętrze w dawnym budynku Senatu na Kremlu, Jagoda już czekał. Swoją nieodłączną, zniszczoną, starą teczkę oddał Poskriebyszewowi, kierownikowi nieformalnego specjalnego wydziału KC, osobistemu sekretarzowi Stalina. Taka jest procedura, Stalin nie lubi teczek; w teczce można schować różne niebezpieczne przedmioty. Minął go w milczeniu i wszedł do siebie. Jagoda czekał ponad pół godziny i zaczynał się już niepokoić. Gdy wódz stanął w drzwiach, Jagoda zerwał się z krzesła i wyprężył w postawie na baczność. Stalin miał zarzucony na ramiona gruby kożuch. O czapce, jak zwykle, zapomniał. – Chodźcie, Gienrich, przejdziemy się po parku. Zastępca szefa tajnej policji ruszył za wodzem, chwytając po drodze płaszcz z wieszaka w korytarzu. Oficer dyżurny w przejściu trzasnął obcasami, a jeden z wartowników otworzył przed nimi drzwi. To samo powtórzyło się na parterze. Wołowicz, osobisty ochroniarz Stalina, szedł tuż za nimi. Kiedy wyszli na dziedziniec Kremla, został w tyle na dwadzieścia kroków. Pogoda była bezwietrzna, słoneczna, drzewa stały ośnieżone w nieruchomym powietrzu. Szli w milczeniu aleją wymiecioną do bruku, Jagoda pół kroku w tyle. Stalin zatrzymał się przy starym modrzewiu i pilnie przyglądał się wierzchołkowi drzewa. Płomiennoruda wiewiórka przeskakiwała na dół z gałęzi na gałąź, strząsając małe chmurki suchego śniegu. Kiedy znieruchomiała u podnóża pnia, Stalin wyjął z kieszeni kożucha małe tekturowe pudełko i wysypał na śnieg kilka pokruszonych orzechów. Wiewiórka przyglądała się okruszkom, ale nie odważyła się zbliżyć. Stalin zaczął odsuwać się krok po kroku do tyłu i ramieniem zgarnął Jagodę, dając znak, żeby i on się wycofał. Wiewiórka podbiegła i wzięła kawałek orzecha w łapki. Jagoda usłyszał coś jakby gardłowy, stłumiony śmiech. Twarz Stalina promieniała. – Czy wiecie, że we Włoszech poluje się na te piękne zwierzątka? – spytał. – Coś podobnego!? Nie wiedziałem. – Strzelają do nich z wiatrówek, żeby nie psuć futerka. Barbarzyństwo! Strzelać do takich niewinnych zwierzątek! Wy polujecie, Gienrich? – Kiedyś polowałem na dziki i sarny, towarzyszu Stalin, ale teraz nie mam już na to czasu. Pokręcił głową. – Zupełnie nie pojmuję, jak można dla przyjemności zabijać zwierzęta. W Kuriejce, gdy byłem na zesłaniu, dużo polowałem. Kiedyś jednego dnia
ustrzeliłem dwanaście przepiórek. Ale my polowaliśmy, żeby mieć co jeść. Podeszli do ławki, usiadł. Jagoda stał, dopóki Stalin gestem nie wskazał mu miejsca. – Jaką ochronę ma towarzysz Kirow? – spytał. – Jak wszyscy członkowie politbiura. Dowodzi nią Borisow, to człowiek bardzo mu oddany, sam chodzi za nim jak cień, nie spuszcza z oka. Dobry fachowiec, znam go od lat, dałby się pokroić za Kirowa. Kirow jest dobrze strzeżony. – Będzie zamach na Kirowa – powiedział Stalin. Jagoda popatrzył na niego zdumiony. Nie rozumiał. Skąd taka informacja? OGPU nic nie wie, żeby ktokolwiek planował zamach na Kirowa. – Tak, będzie zamach – ciągnął Stalin. – Widzicie, towarzysz Kirow jest niezwykle ważną postacią dla partii i państwa. To jeden z najwybitniejszych działaczy w kraju, prawdziwy bolszewik i wielki komunista. Nasi przeciwnicy dobrze o tym wiedzą. W Leningradzie jest wielu zajadłych wrogów władzy radzieckiej i samego towarzysza Siergieja Mironowicza. Zinowjew, Kamieniew i inni nie przestają knuć. Będą chcieli go usunąć, to nieuniknione. Czy wy to rozumiecie? Jagoda nie był pewien, czy rozumie. Zinowjew i Kamieniew mieliby przygotowywać zamach na Kirowa?! To jakiś absurd! Czyżby Stalin zlecał mu zadanie zabicia Kirowa? Niemożliwe! Krew uderzyła mu do głowy. Jak zareagować? – Nie dopuścimy do tego, towarzyszu Stalin! – powiedział gwałtownie. – Zajmę się tym osobiście i nie zawiodę waszego zaufania, możecie mi wierzyć. Kirowowi włos nie spadnie z głowy. Ręczę słowem komunisty. Stalin patrzył mu w oczy długo i uważnie. – Obawiam się, że nie doceniacie niebezpieczeństwa. Są bardzo przebiegli i dobrze zorganizowani. A Kirow może być w przyszłości moim następcą na stanowisku sekretarza generalnego partii. – Wstał. – Chodźmy do biura, coś wam pokażę. – To prawda, właśnie przyniosłem raport… Wielu towarzyszy, zwłaszcza z Leningradu, chciało już na tym zjeździe wysunąć kandydaturę towarzysza Kirowa na to stanowisko. Mam tu listę… – Wiem o tym. Teraz Jagoda nie miał już wątpliwości. – Towarzyszu Stalin – mówił pospiesznie i niewyraźnie, jak zwykle, gdy był zdenerwowany. – Niewątpliwie macie rację, mówiąc o perfidii i sile wrogów
komunizmu. Taki zamach rzeczywiście mógłby się udać… Weszli do gabinetu. Stalin rzucił kożuch na oparcie fotela, podszedł do szafy, otworzył i wyjął z ukrytego w niej sejfu grubą, szarą kopertę z nadrukiem „Ściśle tajne” i datą – 1930. – Czytajcie. Nabił fajkę, lecz jej nie zapalił, starał się ograniczać palenie. Spacerował po gabinecie, spoglądając od czasu do czasu na czytającego Jagodę. A więc zrozumiał i podjął się… zanim jeszcze przeczytał, myślał. To dobrze, ale niech wie… Jagodzie pociemniało w oczach, kiedy zorientował się, że czyta raport swojego byłego zastępcy Trilissera. Już dawno, kilka lat temu, Mejer Trilisser wywoływał w nim instynktowną niechęć. Już wtedy coś wyczuwał. Był wówczas zastępcą Dzierżyńskiego, a Trilisser szefem wydziału zagranicznego OGPU. Raport z 1930 roku dowodził, że wszystkie dane z oficjalnego życiorysu Jagody z okresu przed rewolucją to same kłamstwa. Trilisser musiał się nad tym niemało napracować. Zeznania świadków i dokumenty jednoznacznie świadczyły, że Jagoda przed rewolucją pracował dla carskiej tajnej policji politycznej. A jednak w 1930 roku Trilisser wyleciał ze stanowiska! Teraz Jagoda zrozumiał dlaczego. A więc tak to się odbyło… Stalin miał go w garści. Litery latały mu przed oczami. Skończył i odsunął papiery. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie było sensu zaprzeczać ani się usprawiedliwiać. – Cóż? Zrozumieliście, towarzyszu Jagoda? – Tak jest, towarzyszu Stalin – wykrztusił z trudem. – Macie ważne zadanie. Zdajecie sobie sprawę z jego znaczenia, prawda? – Tak jest, towarzyszu Stalin. Wykonam. 1 Przemysł ZSRR, rzeczywiście bardzo nowoczesny, tworzony był według projektów zachodnich i został wyposażony w maszyny i technologie zachodnie. Korzystał na dużą skalę z zachodnich kredytów. Inżynierowie amerykańscy, niemieccy, francuscy i włoscy pracowali na radzieckich budowach i przy produkcji. Wielkie koncerny kapitalistyczne zarabiały, inwestując w ZSRR. Zachód oskarżany przez bolszewików o dążenie do zniszczenia państwa komunistycznego, w rzeczywistości udzielał komunistom ogromnej pomocy. 2 Martemian Riutin – były pierwszy sekretarz partii w Dagestanie, w 1932 skazany na dziesięć lat więzienia, w 1937 – rozstrzelany. 3 Zabójca Stołypina Dmitrij Grigoriewicz Bogrow był agentem Ochrany działającym wśród terrorystów eserowców (Socjalistów-Rewolucjonistów). Jednak zdania co do tego, czy zabił premiera na zlecenie policji politycznej, są wśród historyków podzielone. 4 Andriej Wyszynski, syn zamożnych rodziców, który nie ukończył prawa, był w młodości w Gruzji gangsterem i płatnym zabójcą.
S SONIA BURIAGINA Leningrad, listopad 1934 onia długo nie mogła zasnąć. To był niezwykły dzień. Siedemnasta rocznica wielkiej rewolucji była także dniem jej siedemnastych urodzin. Co prawda babcia Olga powiedziała kiedyś, że tak naprawdę Sonia urodziła się 6, a nie 7 listopada, i to stary Buriagin załatwił w szpitalu dopasowanie daty urodzin do wystrzału z krążownika Aurora, ale bardzo się przy tym śmiała i Sonia nie wiedziała, czy babcia nie żartuje. Tak czy inaczej, Buriagin wiedział, co robi. Ta zbieżność dat często wychodziła Soni na dobre. Choćby dziś! Kiedy wszyscy siedzieli przy śniadaniu, wpadła Katia z podskakującym i poszczekującym Karusiem i z całym plikiem egzemplarzy „Leningradzkiej Prawdy”. – Soniu, Sonieczko! – wykrzykiwała. – Jest! Jest artykuł o tobie! Patrzcie, tutaj, na trzeciej stronie, ze zdjęciem! Obok artykułu o przodownikach pracy. Soniu, jak ja cię kocham! – Objęła ją za szyję, a potem zarumieniona od mrozu wybiegła do przedpokoju zdjąć walonki. Ojciec włożył okulary i czytał na głos: „Sofia Aleksandrowna Buriagina urodziła się w Leningradzie 7 listopada 1917 roku. Przyszła na świat tego samego dnia, kiedy rodziła się rewolucja. Jej dziadek, Piotr Michajłowicz Buriagin, był członkiem partii już w 1904 roku. W czasie rewolucji 1905 roku, jako mat we Flocie Bałtyckiej, prowadził robotę rewolucyjną wśród towarzyszy na okręcie. W czasie wojny domowej pod rozkazami towarzysza Stalina bronił Carycyna (Stalingradu). W 1920 roku walczył z burżuazyjną Polską i był dwukrotnie ranny. Potem walczył ze zbuntowanymi marynarzami z Kronsztadu. W 1926 roku został odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. Swojego syna, Aleksandra, wychował na prawego komunistę. Dziś pracuje on w kapitanacie portu i jest sekretarzem komitetu zakładowego portowej organizacji partyjnej. W tej rodzinie stało się już tradycją trzech pokoleń wstępowanie do partii w dniu osiemnastych urodzin. Sonia Aleksandrowna Buriagina, wzorowa uczennica XXI Liceum imienia Aleksandra Puszkina, członkini szkolnej egzekutywy Komsomołu, właśnie się dowiedziała, że zapadła decyzja o przyjęciu jej w poczet kandydatów do partii. Mimo że, jak wiadomo, od ubiegłego roku rekrutacja do partii jest wstrzymana, dla niej i niewielu innych zrobiono wyjątek. «Najlepsi z najlepszych nie mogą pozostawać poza partią», powiedział towarzysz Kirow. Sonia w zeszłym miesiącu zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie naszej gazety
na pracę pod tytułem: «Jak kształtujemy nowego człowieka Kraju Rad?». Spośród 2568 nadesłanych prac! Teraz otrzymała zaproszenie na uroczystość z okazji rocznicy rewolucji do miejskiego komitetu partii. Być może właśnie w czasie tej uroczystości dostanie nominację”. Wszyscy patrzyli na zdjęcie Soni. Trzymała pod lewą ręką kilka książek, a wokół palca prawej dłoni owinęła koniec warkocza. Uśmiechała się promiennie. W tle – wielka ścienna mapa Kraju Rad. – Jak ty pięknie wyglądasz na tym zdjęciu, Soniu – zachwycała się mama. – Bo ona jest piękna, najpiękniejsza w całej szkole! – wykrzyknęła Katia. – Wszyscy chłopcy się w niej kochają. – Co ty wygadujesz, Katiu! – Sonia się zaczerwieniła. Ojciec otoczył mamę ramieniem. – Wiemy, po kim nasze dziewczyny są takie ładne – powiedział. Oboje byli dumni z córki. Od dawna nie widziała ojca tak szczęśliwego. Objął ją, przytulał i całował w policzki. Z drugiej strony przylgnęła Katia i mama, a na koniec przyczłapała babcia Olga. Tulili się do siebie i było im razem tak dobrze! Wszyscy byli wzruszeni. – No, a teraz prezenty – zarządziła mama. Od ojca dostała ogromną Antologię poezji rosyjskiej od symbolistów do czasów obecnych, od mamy – buty z łyżwami do jazdy figurowej na lodzie, od babci Olgi bordowy sweterek jej własnej roboty, a od Katii elegancko oprawiony zeszyt ze złoconym napisem „Pamiętnik”. W szkole była tego dnia w centrum uwagi wszystkich. Wszyscy lubili Sonię. Miała miły sposób bycia, była pogodna, zniewalająco łagodna i życzliwa; każdy, kto rozmawiał z nią choćby kilka minut, od razu ulegał jej urokowi. Mnóstwo koleżanek, a zwłaszcza kolegów, chciało wciąż być przy niej. Kilku kochało się w niej potajemnie. Przyciągała ludzi jak magnes. Zawsze uśmiechnięta, starała się każdemu powiedzieć coś miłego. Była pogodna i szczera: można było w tym wyczuć zaledwie cień kobiecej kokieterii. Dziś wszyscy gratulowali jej statusu kandydata na członka partii i artykułu w „Leningradzkiej Prawdzie”. No, a potem było najważniejsze: w siedzibie miejskiego komitetu partii, w Smolnym, sam pierwszy sekretarz, towarzysz Siergiej Mironowicz Kirow publicznie wręczył jej decyzję o przyjęciu w poczet kandydatów na członka partii. Jego proletariacka, szeroka, dobroduszna twarz wydała się Soni niezwykle piękna.
Uścisnął jej dłoń i gratulował. Wszyscy bili brawo. Miała łzy w oczach. Zanim poszła na przedstawienie Jeziora łabędziego Czajkowskiego do Akademickiego Teatru Opery i Baletu – drugą część uroczystości – pobiegła jeszcze do dziadka Aleksieja. Już kilka ulic przed jego mieszkaniem, na Newskim Prospekcie, czujnie rozglądała się dookoła, czy nie ma kogoś znajomego. Kilka lat temu ojciec zabronił siostrom jakichkolwiek kontaktów z Aleksiejem. Aleksiej Iwanowicz był bowiem dziwakiem, oryginałem i monarchistą. Jak opowiadała babcia Olga, ledwie się o to kiedyś nie pozabijali z bratem. Nie wiadomo, jakim cudem po wojnie domowej i po kolejnych eksterminacjach wrogów ludu Aleksiej, przeciwnik nowego porządku, wciąż jeszcze żył. Przed rewolucją był kapitanem w marynarce handlowej. Jego mieszkanie od dzieciństwa było dla dziewcząt zadziwiającym, niezwykłym światem. Było tam mnóstwo pamiątek z podróży: masek, tarcz i włóczni z Afryki, chińskich figurek z laki, rzeźb z kości słoniowej, egipskich papirusów i przede wszystkim, oprawionych w szkło i ramki – starych map. Kapitan Aleksiej Iwanowicz Nowikow, stary kawaler, przyrodni brat dziadka Soni, kochał stare mapy i stare książki. Żył z emerytury i kiedy ją odbierał, natychmiast prawie wszystko wydawał na książki. Pod koniec miesiąca zwykle nie miał już pieniędzy i głodował. Dwa lata temu z powodu zaniedbania cukrzycy musiał się poddać amputacji nogi pod kolanem. Chodził o kulach, a w domu skakał na jednej nodze, pomagając sobie grubą laską. Ale nigdy nie tracił dobrego humoru. Czasem w gospodarstwie pomagała mu sąsiadka, bezdzietna wdowa, Anisja Gribowa. Zapraszała go na obiady i kolacje, sprzątała i odkurzała jego książki. Część z nich odziedziczył po dziadku, który jako młody chłopiec płynął z admirałem Kruzenszternem w słynnej podróży dookoła świata. Teraz książek było już kilkanaście tysięcy. Trzy wielkie pokoje Aleksieja były istnym labiryntem. Nie tylko pod ścianami, ale i na środku stały regały od podłogi do sufitu. Ledwie można było się pomiędzy nimi przecisnąć. Nawet w kącie ostatniego pokoju, na łóżku dziadka, zawsze leżało kilka książek. Trochę dorabiał, ucząc języków obcych dzieci z inteligenckich domów. Ale niewielu się na to odważało. Wszelkie kontakty ze starym monarchistą mogły być uznane przez policję polityczną za poparcie dla jego poglądów, były więc niebezpieczne. Donosicieli nie brakowało.
Kapitan był fenomenem lingwistycznym. Mówił kilkunastoma językami. Potrafił nauczyć się nowego języka w kilka tygodni i miał nadzwyczajny talent do uczenia innych. Zanim jeszcze jego bratanek Aleksandr Buriagin, ojciec Soni i Katii, zabronił córkom wszelkich kontaktów z nim, zdążył nauczyć obie dziewczynki angielskiego i niemieckiego na tyle, że już w wieku dwunastu, trzynastu lat czytały powieści w obu tych językach. Kilka miesięcy temu dziadka Aleksieja odwiedziła dzielnicowa komisja mieszkaniowa. W zatłoczonym Leningradzie kapitan zajmował trzy izby, i to przy Newskim Prospekcie. Należało dokwaterować mu co najmniej jedną rodzinę robotniczą. Komisja zastała przy wejściu, na jedynej ścianie niezastawionej książkami, portrety cara Mikołaja II w towarzystwie Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, oraz duży napis „Biblioteka robotnicza imienia Włodzimierza Iljicza”. Aleksiej rzeczywiście pozwalał znajomym czytać swoje książki na miejscu, nie pożyczał jednak niczego do domu. Jak opowiadała później siostrom Anisja Gribowa, która widziała wszystko, bo akurat przyniosła mu zakupy, Aleksiej – wysoki, wychudzony i beznogi, z siwą, zmierzwioną brodą i wielkimi wąsami – powitał komisję z portretem Stalina zawieszonym na sznurku na piersi. – Wariat jakiś czy co? – zdziwił się przewodniczący komisji. – To nie mieszkanie, to biblioteka – zauważyła jedna z członkiń komisji, która bibliotekę widziała dwa razy w życiu, dwadzieścia lat temu. – No tak, to pomyłka, niewątpliwie – potwierdził starszy referent, trzeci z członków komisji. Przeciskali się w korytarzach między regałami, nie rozumieli cudzoziemskich tytułów, odeszli zdumieni i pozostawili sprawę nierozwiązaną. Kapitanowi nikogo nie dokwaterowano. Szczęście nadal mu dopisywało. Od dziadka Aleksieja Sonia dostała na urodziny stare angielskie wydanie Klubu Pickwicka Dickensa. Pochwaliła się artykułem w gazecie, nominacją na kandydata do partii i pokazała metalowy znaczek z wizerunkiem Lenina. – O, pięknie! – powiedział. – Tak sobie myślę… Wiesz, mam pomysł. Zgłoście wniosek, żeby Leninowi zbudować świątynię, w której lud mógłby się do niego modlić. A może by Komitet Centralny go kanonizował? Lud radziecki mógłby zgłosić taką potrzebę, co? – I śmiał się beztrosko. Sonia była oburzona. – Jak możesz, dziadku? Czy zawsze ze wszystkiego musisz się wyśmiewać?
Aleksiej wziął ją za rękę i zaprowadził w kąt trzeciego pokoju, wyjął kilka książek z regału i pokazał skrytkę w ścianie. – Mogą przyjść ciężkie czasy – powiedział. – Gdybym umarł albo gdyby zamordowali mnie ci bandyci… to jest dla was, dla ciebie i dla Katii. A książki i mapy… jest tu też katalog. Są warte dużo więcej niż to złoto. – Jacy bandyci, co ty, dziadku, mówisz? – No… czerwoni – wyszeptał kapitan. – Psy naszego ukochanego słoneczka wąsatego. – Nie mów tak, dziadku, nie wolno tak mówić! – Sonia znów była oburzona. – No dobrze, dobrze. Przecież na mnie nie doniesiesz, jak ten wasz Pawka Morozow, prawda? – Oczywiście, że nie doniosę, jak możesz w ogóle tak mówić! Ale boli mnie, że nie rozumiesz naszych ideałów. W szkatułce było kilkadziesiąt złotych monet. – Nie ruszyłem tego od lat. To dla was. Mam złe przeczucia. – Pogłaskał Sonię po policzku. – Już zbyt długo udaje mi się żyć. A te wasze ideały? Może kiedyś zrozumiesz… Książki i mapy są i tak dużo więcej warte od tych monet – powtórzył. – Tu pod spodem masz katalog. Sonia była zdumiona. Kilka razy widziała, jak dziadek pod koniec miesiąca je tylko kaszę i ziemniaki. Dlaczego nie sprzedał tych monet? Tak bardzo kochał Sonię i Katię, że trzymał je na czas jakiegoś nieokreślonego kryzysu, który przecież na pewno wcale nie nadejdzie. – Żegnaj, Soniu! – powiedział dziadek na pożegnanie. – Jak dorośniesz, za kilka lat, poczytaj Konrada Korzeniowskiego. Znajdziesz tu wszystko, co napisał. – Zaśmiał się dziwnie, jakby smutno, a Sonia, zdumiona, nie wiedziała, co powiedzieć. Cały ten dzień był dziwny i piękny. Z jednym tylko wyjątkiem: Boria Szacki nadal nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Minęli się na korytarzu szkolnym i nawet na nią nie spojrzał. Sonia durzyła się w nim skrycie już od kilku miesięcy. Szacki był najbardziej znanym uczniem XXI liceum. W gazetach pisano o nim wielokrotnie. Jego ojciec był kiedyś członkiem radzieckiej ekipy bokserskiej w wadze półciężkiej, a matka znaną pływaczką. A Borys był sportowym fenomenem. Zwyciężał w każdej dyscyplinie, którą uprawiał. Trenował lekką atletykę i w skoku wzwyż bił rekordy Leningradu po kilku miesiącach treningu. Był też rekordzistą w biegu na sto, na dwieście i czterysta
metrów. Po roku treningu zdobył srebrny medal w turnieju bokserskim juniorów obwodu. W pływaniu stylem dowolnym wygrał mistrzostwo okręgu po dziewięciu miesiącach treningu. Wciąż zmieniał dyscypliny. Wreszcie zaczął skakać ze spadochronem, a potem latać szybowcem. I to już pochłonęło go zupełnie. Niezbyt wysoki, miał wąskie biodra i szerokie ramiona, zawsze krótko ostrzyżony, miał pociągłą twarz, promienny uśmiech i mocny, ciemny zarost. Miał osiemnaście lat, a już od dawna musiał się golić. Kiedyś próbował tańca towarzyskiego i gimnastyki sportowej. Pozostała mu po tym wspaniale wyprostowana sylwetka. Głowę trzymał wysoko, kark wyprostowany, brodę miał zawsze przyciągniętą do piersi, poruszał się jednocześnie jak kot i jak tancerz. Zasypiając, Sonia roiła sobie, że Boria bierze ją w ramiona i obraca w tańcu. „Soniu, masz taką cudowną brzoskwiniową cerę” – mówił. * Następnego dnia i to marzenie zaczęło się spełniać. Kiedy po lekcjach wybiegła ze szkoły, za bramą zobaczyła Borysa stojącego z kilkoma kolegami. Był w mundurze – w bryczesach, długich butach i kurtce, z wojskowym pasem i koalicyjką. Widocznie wybierał się na jakąś akcję Komsomołu. Kiedy ich mijała, Szacki klepnął jednego z nich w ramię, powiedział „Cześć!” i ruszył za Sonią. – Soniu, Soniu! – usłyszała. – Przepraszam cię, mogłabyś poświęcić mi chwilkę? – Tak? – Sonia poczuła, że się rumieni. Potarła policzek rękawiczką, żeby to ukryć. Borys Szacki stał przed nią i on także wydawał się zmieszany. – Wiesz… widzisz, bo słyszałem, że jesteś podobno świetna z angielskiego – mówił niepewnie, to spoglądając na nią, to uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – A ja… no wiesz, nie za bardzo. W ogóle nie mam zdolności do języków. I właśnie dostałem od instruktora artykuł z jednego pisma angielskiego. O problemach związanych z pilotowaniem szybowców. Czy mogłabyś… – Wziął głęboki oddech. – Czy miałabyś trochę czasu, żeby pomóc mi to przetłumaczyć? Bo mam omówić ten artykuł na następnych zajęciach naszej grupy… Przepraszam, że ci zawracam głowę, prawie wcale się nie znamy. Przepraszam, jestem Borys Jakowlewicz Szacki, jestem w klasie maturalnej… Uratowałabyś mi życie… Sonia ledwie się powstrzymała, żeby nie zawołać: „Ależ tak, tak, tak! Bardzo chętnie!”.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Jeśli tylko potrafię. A na kiedy to potrzebujesz? – Na przyszły wtorek. Bardzo ci będę wdzięczny. Może jutro? U Sołtykowa- Szczedrina? Wiem, że też tam chodzisz, kiedyś widziałem cię w czytelni. – Dobrze, jutro o piątej? – Dzięki, dzięki! Bardzo się cieszę, Soniu… to… do widzenia! – Zobaczymy, co da się zrobić. Do zobaczenia! Szła do domu szybko, chwilami biegła. Zatłoczony trolejbus wlókł się nieznośnie, nie mogła się doczekać kolejnych przystanków. Zaraz opowie Katii, co za przygoda ją spotkała. Przecież to randka! Randka z Borią Szackim! Bo kto uwierzy, że chodzi o jakieś tłumaczenie? To tylko pretekst! * Siedzieli w ogromnej czytelni biblioteki. Pochyleni nad tekstem byli tak blisko, że dotykali się ramionami. Chwilami czuła ciepło jego twarzy. Borys przyniósł słownik angielsko-rosyjski terminów technicznych, lecz niektórych zwrotów z języka lotniczego w nim nie było. Borys jednak rozumiał, o co chodzi, gdy Sonia tłumaczyła dosłownie. Pilnie notował: Zwrot bojowy to manewr pionowy szybowca połączony ze względnym zyskiem wysokości i szybką zmianą kierunku lotu o 180 stopni. Przymiotnik „bojowy” pochodzi stąd, że manewr ten znajdował częste zastosowanie w walkach powietrznych samolotów myśliwskich w czasie wojny światowej. Zwrot jest połączeniem pierwszej ćwiartki skośnej pętli, wykonywanej nie w płaszczyźnie nachylonej pod stałym kątem do poziomu, lecz po torze leżącym na pobocznicy eliptycznego walca z zakrętem z malejącym przechyleniem… Sonia nie była pewna, czy to ma sens. – Czy ty rozumiesz, o co chodzi? Bo ja wcale. – No jasne, rozumiem. To jest tak… – Pokazał dłonią, jak samolot leci i obraca się do tyłu. Artykuł był długi. Po dwóch godzinach Borys zaproponował, żeby wyszli na chwilę na herbatę do małej kawiarni w pobliżu. Tu już musieli wyglądać jak para zakochanych. W szatni pomógł jej zdjąć płaszcz, wziął pod ramię i poprowadził do stolika przy oknie. W przejściu ukłonił się jakiemuś drobnemu mężczyźnie w okularach i z wielkimi, odstającymi uszami. – To Kotołynow – powiedział. – Ciekawy człowiek, bardzo odważny. Prowadzi
spotkania komsomolców w domu kultury. Byłem tam dwa razy, bardzo ciekawe dyskusje, ale nie mam już na to czasu. Muszę się wreszcie skupić na czymś jednym. Ojciec wciąż mi to powtarza. Mają tu znakomity tort wiśniowy. – Zmienił nagle temat. – Spróbuj. Pili mocną, pachnącą kawę. Tort, nasączony wiśniówką, rzeczywiście był świetny. Kosztowało to majątek, ale trudno, Sonia sama płaciła za siebie. Poczuła się bardzo dorosła i jakby w innym, ciekawszym świecie. – Jak to jest latać szybowcem, opowiedz. Nigdy jeszcze nie leciałam samolotem. – O, to fantastyczne! Jak ci to powiedzieć? – Oczy mu się rozświetliły. – Kiedy samolot podciągnie cię do góry, odczepia się hol i zostajesz sam. Szukasz prądu wznoszącego. Czasem można z daleka wypatrzyć szybującego ptaka. To nieomylny znak, że tam jest komin. To znaczy taki słup wznoszącego się, ciepłego powietrza. Kiedy już tam jesteś, kołujesz, kierując się odrobinę w dół, a i tak wznosisz się coraz wyżej, bo unosi cię ten wznoszący prąd. Wydaje się, że cała przestrzeń, kilometry sześcienne przestrzeni, wlewają ci się do płuc. Jest lekko. Jakbyś nic nie ważył. W górze lecisz bardzo wolno. A może ci się zdaje, że tak wolno lecisz, sam nie wiesz. Nurkujesz w dół i dopiero nisko nad ziemią, kiedy pola i drogi przelatują pod tobą w zawrotnym tempie, czujesz szybkość. A co najbardziej uderzające, mkniesz w ciszy. Słychać tylko cichy świst wokół skrzydeł. Kiedy jedziesz autem czy pociągiem, zawsze jest warkot, turkot, hałas, trzęsie. W szybowcu jest zupełnie cicho, a jeśli nie wpadniesz w turbulencje, to nie ma też żadnych wstrząsów. Możesz się kołysać, ale lecisz gładko i bezszelestnie. – Przerwał na chwilę. Milczał. – Ale wiesz, ja już niedługo będę latał prawdziwymi samolotami. – Co będziesz robił po szkole? – Zdam egzaminy do Akademii Lotnictwa Wojskowego. Będę lotnikiem, a potem oblatywaczem. A potem… – Tak? – Za kilka czy kilkanaście lat nasz kraj zacznie budować rakiety do lotów w kosmos, a wtedy… – Borys zaśmiał się cicho. – A wtedy polecę na Księżyc! – Tylko tam nie zostań! – Sonia śmiała się także. – Nie zostanę, przyrzekam. Chyba że poleciałabyś ze mną! – Ale na loty w kosmos będziesz musiał chyba poczekać dużo dłużej niż kilkanaście lat. – Ależ nie! Ciołkowski już dawno wszystko obliczył i opisał. To nie fantastyka, to
nauka. W Niemczech Winkler i Oberth budują coraz szybsze rakiety na paliwo płynne. W Austrii dwa lata temu rakietą przesłano list z Schökel do Sankt Radegundu. To się rozwija w zawrotnym tempie. Żeby pokonać przyciąganie ziemskie i wejść na orbitę wokół Ziemi, trzeba osiągnąć dwadzieścia osiem tysięcy kilometrów na godzinę. Dla rakiety to nie jest tak strasznie dużo. To kwestia paliwa. Musi być tak wydajne, żeby jego masa nie obciążała zbytnio rakiety i nie przekreślała możliwości osiągnięcia tej szybkości. A wiesz? W tym roku Włosi, Macchi-Castoldi, lecieli już samolotem z szybkością ponad siedmiuset kilometrów na godzinę. Siedemset na godzinę! Do tej pory Borys podobał się Soni, bo był przystojny i znany ze swoich sukcesów sportowych. Teraz podziwiała go za pasję, z jaką oddaje się temu, co kocha. Kiedy po powrocie do czytelni dokończyli tłumaczenie, Borys odprowadził ją do trolejbusu. Jakoś urwała im się rozmowa, stali, milcząc. Niebo było bardzo ciemne, pełne gwiazd. Borys pokazał na księżyc i śmiał się: – Tam będę. To niedaleko! Mróz zrobił się tęgi, przytupywali w miejscu, śnieg chrzęścił pod butami. Kiedy zobaczyli nadjeżdżającą trójkę, Borys szybko spytał: – Spotkamy się jeszcze, Soniu? – Masz jeszcze coś do tłumaczenia? – Zaśmiała się. – Nie… przecież wiesz… nie o to chodzi. – Więc to by już była prawdziwa randka? Rozpromienił się swoim najszerszym uśmiechem, odsłaniając białe zęby. – Dobrze – powiedziała. – Ale pod jednym warunkiem. Obiecaj, że zabierzesz mnie na lotnisko i że polecimy samolotem. – Zabiorę cię na pewno. Obiecuję. Co do latania… nie będzie to proste, ale powinno się udać. Musi się udać! * Dni, które teraz nastały, Sonia przeżywała jak we śnie. Zawsze była pogodna i wesoła. Obie z Katią odziedziczyły po mamie niezłomny optymizm i to, że potrafiły cieszyć się każdym drobiazgiem. Lecz od czasu, kiedy zaczęła spotykać się z Borysem, cały świat wokół stał się absolutnie cudowny. Piękny Leningrad, ze swoimi rozgałęzieniami Newy, kanałami jak w Wenecji, pałacami, parkami, wspaniałymi alejami i bulwarami teraz zachwycał ją nawet w najmniej ciekawych zakątkach. Piękne było każde uschnięte drzewo i najbrudniejszy kundel na ulicy.