Xalun

  • Dokumenty480
  • Odsłony35 060
  • Obserwuję66
  • Rozmiar dokumentów587.8 MB
  • Ilość pobrań19 818

Diabelne Maszyny 02 Mechaniczny Książe

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Diabelne Maszyny 02 Mechaniczny Książe.pdf

Xalun EBOOKS
Użytkownik Xalun wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Kochani! Po kilku tygodniach intensywnej pracy, oddajemy w Wasze ręce gotowy ebook naszego tłumaczenia „Mechanicznego Księcia” Cassandy Clare. W projekcie wzięło udział sześciu tłumaczy oraz aż pięć bet. Od opublikowa- nia książki minęło zaledwie siedem tygodni z kawałeczkiem, a Wy możecie się już cieszyć całym tekstem. Nawet nie wiecie, jaką radość sprawiało czytanie Waszych dyskusji w Chomikowych Rozmowach, maile od tych najbardziej dociekliwych. Z tej perspektywy nawet nagabywania nas słyn- nym zapytaniem, „kiedy kolejny rozdział” zdają się miłe. Mówiłam to przy okazji podsumowania ostatniego tłumaczenia, ale powtórzę jeszcze raz i zapewne powtarzać będę za każdym razem – to wszystko dla Was. Bez Was nie miałoby nic sensu. Jesteście wyjątkowi, dodajecie skrzydeł, pozwa- lacie wierzyć, że to, co robimy, jest słuszne. Dziękuję Wam za to w imieniu całego Teamu. Pod pewnymi względami to Tłumaczenie wcale nie było proste, łatwe i przyjemne. Bardzo trudno Tłumaczowie-amatorowi przestawić się na tryb „staro angielszczyzna”, połapać się w tym i jeszcze poprawnie przełożyć na język Polski. Dlatego tu sama dziękuję dziewczynom – jesteście na- prawdę niesamowite. Że Wam się chce, że potraficie. Za to, ile serca wło- żyłyście w ten projekt. Za prędkość, w jakiej dodawałyście rozdziały. Zanim się rozpłaczę ze wzruszenia, dziękuję naszym kochanym betom, bez których niektóre teksty nie miałyby rak, nóg, głów ani nawet opusz- ków palców. Wy też jesteście niesamowite! Życzę Wam miłej lektury i mam nadzieję, że nie zawiedziecie się na tej książce. Pozostawiłyśmy w niej cząstkę siebie, wiec jak mogłaby być zła? Trzymajcie się ciepło. Do zobaczenia! Chaleur

W projekcie udział wzięli  Jako tłumacze: JimmyK windy dreams Shia Te_Amo_Love EricaNorthman firefly. Korektę wykonały: Chaleur Isztar Tellave Midnight Sun Feather. A teraz wszyscy razem: Dzię-ku-je-my!

Odrzuceni umarli Mgła była gęsta. Tłumiła dźwięk i przesłaniała wzrok. Tam, gdzie się rozstępowała, Will He- rondale mógł zobaczyć wznoszącą się przed nim mokrą i śliską ulicę, uczernioną deszczem oraz słyszeć głosy umarłych. Nie wszyscy Nocni Łowcy byli w stanie słyszeć duchy, chyba że duchy chciały być usłysza- ne, ale Will był jednym z tych nielicznych, którzy tą zdolność posiadali. Gdy zbliżał się do starego cmentarza, ich nierówny, muzyczny chór stał się głośniejszy. Zawodziły i lamentowa- ły. Krzyczały i warczały. Will wiedział, że to nie było ciche miejsce spoczynku. Nie pierwszy raz odwiedzał Cross Bones Graveyard1 niedaleko London Bridge. Starał się jak mógł nie zwracać uwagi na hałas. Garbił się tak, aby kołnierz zakrywał mu uszy. Głowę miał pochylo- ną. Drobny deszcz zwilżał jego czarne włosy. Wejście do cmentarza znajdowało się w połowie przecznicy. W wysokim, kamiennym murze umieszczono bramę z kutego żelaza. Każdy przechodzący obok przyziemny mógł zobaczyć zawiązane na niej grube łańcuchy. Znak, że ten teren jest zamknięty. Ostatnie ciało pochowa- no tu piętnaście lat temu, ale samo to miejsce nie zostało jak dotąd zbezczeszczone. Gdy Will zbliżał się do bramy, z mgły wyłoniło się coś, czego żaden przyziemny nie mógł zobaczyć - wielka kołatka z brązu w kształcie ręki o niesamowicie chudych, kościstych palcach. Krzy- wiąc się, Will sięgnął dłonią w rękawicy po kołatkę, uniósł ją i pozwolił jej opaść jeden raz, drugi raz, trzeci raz. Głuchy brzdęk odbijał się echem poprzez noc, niczym grzechot łańcu- chów ducha Marley'a2 . Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Za bramą Will widział mgłę unoszącą się nad ziemią niczym para wodna, zasłaniającą nagrobki i długie, nierówne pasy ziemi między nimi. Mgła zaczęła powoli unosić i zlewać się, zyskując upiorny, niebieski blask. Will chwycił dłońmi pręty bramy. Zimno metalu przeniknęło przez jego rękawice aż do kości. Zadrżał. To było więcej niż zwykłe zimno. Gdy duchy pojawiały się, czerpały energię ze swego otoczenia, pozbawiając ciepła powietrze i przestrzeń wokół nich. Will poczuł ciarki na plecach, a włosy na jego karku zjeżyły się, gdy niebieska mgła wirowała, nabierając powoli kształtu starej ko- biety w poszarpanej sukni i białym fartuchu. Jej głowa była pochylona. - Witaj, Mol - powiedział Will. - Pragnę zauważyć, że wyglądasz nadzwyczaj pięknie tego wieczoru. Duch uniósł głowę. Stara Molly była silnym duchem, jednym z silniejszych, które napotkał na swojej drodze Will. Nie wyglądała na przezroczystą, mimo blasku księżyca sączącego się przez wyrwę w chmurach. Jej ciało było stałe, jej włosy były gęstym, żółto-siwym splotem, przerzuconym przez jedno ramię, a swoje szorstkie, czerwone dłonie opierała na biodrach. Jedynie jej oczy były puste. Bliźniacze, niebieskie płomyki migotały w ich głębi. - William Herondale - odpowiedziała. - Tak szybko z powrotem? Zbliżyła się do bramy z tą zwiewnością charakterystyczną dla duchów. Jej stopy były gołe i brudne, mimo że nigdy nie dotknęły ziemi. 1 Cross Bones Graveyard, nazywany Cmentarzyskiem Samotnej Kobiety, został założony w późnym średnio- wieczu. Było to miejsce pochówku prostytutek (nazywanych Gąskami z Winchester). Pracowały one w legalnie działających domach publicznych Londynu. Żelazny płot cmentarza ozdabiają wielobarwne wstążki, talizmany, kwiaty, piórka, wiersze, zdjęcia, a nawet jedwabne pończochy. 2 http://pl.wikipedia.org/wiki/Jakub_Marley

Will oparł się o bramę. - Wiesz, że tęskniłem za twoją śliczną twarzyczką. Uśmiechnęła się, a jej oczy zamigotały i mignęła mu na chwilę jej czaszka, ukryta pod pół- przezroczystą skórą. Chmury nad nimi, czarne i grzmiące, znowu zamknęły się i przesłoniły księżyc. Patrząc bezmyślnie przed siebie, Will zastanawiał się, co też Stara Molly mogła uczynić, aby zasłużyć na pochówek tutaj, z dala od poświęconej ziemi. Większość z szepczą- cych głosów umarłych należała do prostytutek, samobójców i poronionych dzieci - do tych odrzuconych umarłych, których nie można było pochować na cmentarzu przy kościele. Jed- nak Molly udało się osiągnąć całkiem spore zyski ze swojej sytuacji, więc może aż tak bardzo jej to nie przeszkadzało. Zachichotała. - Zatem czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jad Malphasa? Mam pazur demo- na Morax, starannie wypolerowany, a trucizny na jego końcu w ogóle nie widać... - Nie - powiedział Will. - Nie tego pragnę. Potrzebuję prochu demona Foraii, startego dokład- nie. Gdyby duch mógł zbladnąć, Stara Molly zbladłaby, ale skoro nie mogła, gdy Will mówił, drgała niczym płomień świecy przy otwartym oknie. Gdy skończył, odwróciła głowę na bok i splunęła niebieskim płomieniem. Will westchnął. Zimne powietrze zamieniło jego oddech w mgłę. - Jestem pewien, że to nie jest najgorsza rzecz, za jaką ci kiedykolwiek zapłacono, Staruszko Mol - powiedział. Zawsze tak było. Sprzeczała się z nim, ale potem w końcu dawała za wygraną. Magnus zdą- żył wysłać Willa do Starej Mol już kilka razy, raz po czarne, cuchnące świece, które lepiły się do jego skóry niczym smoła, raz po kości nienarodzonego dziecka, raz po kilka sztuk gałek ocznych faerie, które zaplamiły jego koszulę krwią. W porównaniu z tym proch demona Fora- ii wydawał się przyjemny. Wsunęła dłonie do kieszeni na przodzie fartucha. Gdy wyciągnęła je, trzymała wyblakłą sa- kiewkę przewiązaną strzępem brudnej wstążki. Potrząsnęła wolno głową. - Sądzisz, że jestem głupia - powiedziała ochryple. - To pułapka, tak? Wy, Nefilim, przyłapiecie mnie na sprze- dawaniu tego rodzaju rzeczy i gra skończona dla Staruszki Mol, że tak powiem. - Jesteś przecież już dawno martwa - Will starał się jak mógł nie brzmieć gniewnie. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że Klawe może ci coś w takiej sytuacji zrobić. - Pff - jej puste oczy zapłonęły. - Poziemne więzienia Cichych Braci potrafią zatrzymać za- równo żywych, jak i umarłych, wiesz o tym, Willu Herondale. Will uniósł dłonie. - Żadnych sztuczek z mojej strony, staruszko. Na pewno słyszałaś plotki krążące w podziemnym świecie. Klawe ma inne sprawy na głowie, niż tropienie duchów, które zajmują się dystrybucją prochów demonów i krwi faerie - pochylił się do przodu. - Dobrze ci zapłacę - wyciągnął z kieszeni płócienną sakiewkę i pomachał nią przed jej ocza- mi. Zabrzęczała, jakby w środku były monety. - Wszystkie pasują do twojego opisu, Mol. Na jej twarzy malowała się chciwość. Stężała na tyle, żeby móc wsiąść od niego sakiewkę. Zanurzyła w niej jedną dłoń i wyciągnęła garść pierścionków - złotych ślubnych obrączek, każda ozdobiona węzłem. Stara Mol, jak wiele innych duchów, wiecznie szukała tego tali- zmanu, tego utraconego fragmentu przeszłości, który raz na zawsze pozwoliłby jej umrzeć, tej kotwicy, która więziła ją w tym świecie. W jej przypadku była to jej ślubna obrączka. Magnus powiedział Willowi, że w mniemaniu wszystkich ten pierścionek już dawno przepadł, zako- pany w mulistym dnie Tamizy, ale ona w międzyczasie przyjmowała każdą sakiewkę znale- zionych pierścionków w nadziei, że jeden z nich okaże się jej własnością. Jak dotąd, nie odna- lazła go. Wrzuciła pierścionki z powrotem do sakiewki, która zniknęła gdzieś w jej ubraniu i dała mu w zamian złożoną saszetkę prochów. Włożył ją właśnie do kieszeni płaszcza, gdy duch zaczął migotać i zanikać. - Zaczekaj, Mol. To nie wszystko, po co przyszedłem dziś w nocy. Duch zadrgał. Chciwość walczyła z jej instynktem samozachowawczym. W końcu chrząknę- ła. - No dobrze. W takim razie, czego jeszcze potrzebujesz?

Will zawahał się. To nie było coś, po co przysłał go Magnus. To było coś, co chciał wiedzieć dla siebie. - Eliksiry miłosne... Stara Mol wybuchła skrzekliwym śmiechem. - Eliksiry miłosne? Dla Willa Herondale? Nie mam w zwyczaju odmawiać przyjęcia zapłaty, ale każdy, kto wygląda jak ty, nie potrzebuje eliksirów miłosnych. To niezaprzeczalna prawda. - Nie - powiedział Will. W jego głosie słychać było nutę rozpaczy. - Szukam czegoś zupełnie przeciwnego, czegoś, co mogłoby przekreślić stan zakochania. - Eliksir nienawiści? - Mol była rozbawiona. - Miałem nadzieję znaleźć coś bardziej przypominającego obojętność? Tolerowanie...? Prychnęła w sposób zdumiewająco ludzki, jak na ducha. - Nie mam wcale ochoty mówić ci tego, Nefilim, ale jeśli chcesz, żeby dziewczyna cię nienawidziła, istnieje wystarczająco dużo sposobów osiągnięcia tego stanu. Nie potrzebujesz mojej pomocy w tej sytuacji. Skończywszy mówić, zniknęła, wirując i łącząc się z mgłą wśród nagrobków. Will westchnął, spoglądając w miejsce, gdzie przed chwilą była. - Nie dla niej - powiedział cicho, mimo że w pobliżu nie było nikogo, kto by go usłyszał. - Dla mnie... - Oparł głowę o zimną bramę. Tłumaczenie: Shia

Sala powiedzeń rady Above, the fair hall-ceiling stately-set Many an arch high up did lift, And angels rising and descending met With interchange of gift. - Tennyson, The Palace of Art - Oh, tak, to wygląda tak, jak sobie to wyobrażałam. - powiedziała Tessa i odwróciła się do chłopaka, który stał koło niej. Chciał pomóc jej przejść przez kałuże, przez co jego ręka wciąż była wystawiona w taki sposób, by mogła się oprzeć o nią. James Carstair odwzajemnił jej uśmiech. Wyglądał jak typowy dżentelmen w czarnym garniturze, o srebrnych włosach roz- wianych przez wiatr. Jego druga ręka opierała się o laskę pokrytą nefrytem. Jeśli ktoś z tego wielkiego tłumu ludzi otaczającego ich pomyślał, że to dziwne, że ktoś w tak młodym wieku potrzebuje laski lub jeśli znalazł coś niezwykłego w jego charakterystycznej urodzie, nie za- trzymywał na nim wzroku. - Powinienem liczyć na cud. - powiedział Jem. - Zacząłem się martwić, no wiesz, że wszystko co spotkałaś w Londynie było dla ciebie rozczarowaniem. Rozczarowaniem. Tak mówiła ciotka Tessy, Harriet, kiedy patrzyła na nią i jej brata. Brat Tessy, Nate, obiecał jej wszystko w Londynie: nowy start, piękne miejsce do życia, z wysokimi budynkami, niesamowitymi parkami. To, co Tessa znalazła w środku było horrorem, zdradą, i niebezpieczeństwem, któ- rego sobie nie wyobrażała i czyhało na nią cały czas. I później... - Nie wszystko. - powiedziała i uśmiechnęła się do chłopaka. - Ciesze się, że to słyszę. - odpowiedział poważnym tonem, nie dokuczliwym. Odwróciła wzrok spoglądając na wielki gmach, który unosił się przed nimi. Westminster Abbey, ze wspaniałymi, gotyckimi wieżami niemal dotykającymi nieba. Słońce robiło wszystko, by przebić się zza chmur, jednak udawało mu się rzucać jedynie słabe światło na budynek. - To naprawdę tutaj? - spytała, kiedy Jem pociągnął ją lekko do przodu, w stronę wejścia do Abbey. - Wydaje się... - Przyziemne? - Chciałam powiedzieć zatłoczone. - powiedziała rozglądając się. Abbey było otwarte dzisiaj dla turystów i ich grup, którzy trzymali w rękach przewodniki. Grupa amerykańskich tury- stów, kobiety w średnim wieku ubrane w niemodne ciuchy, mrucząc coś pod nosem z dziw- nym akcentem, za którym Tessa tęskniła, szły po schodach śpiesząc się za przewodnikiem, który oferował zwiedzanie budynku. Jem i Tessa wtopili się w tłum. W środku Abbey czuć było zimny kamień i metal. Tessa rozejrzała się, chcąc zobaczyć wielkość pomieszczenia. Wyglądało jakby projektant chciał odzwierciedlić wygląd Kościoła. - Jest tutaj trójpodział nawy. - rozległ się głos przewodnika, który wyjaśniał, na czym polega- ły mniejsze kaplice wzdłuż wschodniej i zachodniej nawy opactwa. Zapadła cisza wśród tury- stów. Kiedy Tessa i Jem poszli za nimi do wschodniej części kościoła, zdała sobie sprawę, że chodzą po kamieniach, na których wyryte były daty i nazwiska. Wiedziała, że słynnych króli i królowych, żołnierzy i poetów pochowano tutaj, ale nie spodziewała się tego, że będzie stała

niedaleko ich ciał. Turyści zwolnili kroki w południowo-wschodnim rogu kościoła. Słabe światło słoneczne wlewało się przez wysokie okna nad nimi. - Musimy się pospieszyć, by zdążyć na spotkanie Rady. - powiedział Jem. - Ale chce, żebyś to zobaczyła. - Wskazał na ,,Kącik Poetów''. Tessa czytała o tym miejscu, oczywiście, gdzie zostało pochowano wielu poetów i pisarzy Anglii. Na szarym kamieniu widniały znane nazwiska: Edmund Spenser, który napisał ,,The Faerie Queen'. - I Millton! - krzyknęła. - I Coleridge i Robert Burns i Szekspir... - On naprawdę tutaj nie został pochowany. - powiedział szybko Jem. – Ma tutaj po prostu pomnik. - Och, wiem, ale... - spojrzała na niego i zarumieniła się. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. To jak być wśród przyjaciół, patrząc na ich nazwiska. Głupie, wiem... - To nie jest wcale głupie. Uśmiechnęła się do niego. - Skąd wiedziałeś, że chciałam to zobaczyć? - A jak mógłbym nie wiedzieć? - odpowiedział. - Kiedy myślę o tobie, gdy nie ma cię ze mną, widzę cię w myślach zawsze z książką w dłoni. - spojrzał ponad nią, gdy to mówił. Zobaczyła lekki rumieniec na jego policzkach. Był tak blady, że nigdy nie mógł ukryć nawet najmniej- szego rumieńca. Zawsze zaskakiwał ją tym, jaki był wrażliwy. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo polubiła go. Will starannie ją unikał, Charlotte i Henry mieli problemy z Radą i Clave, oraz prowadzeniem instytutu, nawet Jessamine wydawała się być zajęta. Ale Jem zawsze był przy niej. Wydawał się odgrywać dla niej rolę przewodnika po Londynie. Byli w Hyde Park i Kew Gardens, w Narodowej Galerii, Brytyjskim Muzeum, w wieży Londyńskiej i Bramie zdrajców. Poszli zobaczyć dojenie krów w ST.James Park i sprzedawców owoców i warzyw, sprzedających również swoje wyroby w Covent Garden. Oglądali żaglówki w świetle słońca pływające w rzecze Thames w Embankment i jedli rzeczy o nazwie ,,Odbojniki'', których na- zwa brzmiała strasznie, ale okazało się, że jest to mieszanina masła, cukru i chleba. I tak jak dzisiaj, Tessa poczuła, że otwiera się powoli, że przestaje być cicha, przestraszona przez utratę jej dawnego życia. Czuła się jak kwiat wycho- dzący z zamarzniętej ziemi. Potrafiła się śmiać. I musiała podziękować za to Jamesowi. - Jesteś dobrym przyjacielem. - powiedziała, i ku jej zdziwieniu nic nie powiedział na to, więc mówiła dalej. - Mam nadzieję, że będziemy dobrymi przyjaciółmi dla siebie. Też tak uwa- żasz, prawda, Jem? Odwrócił się i spojrzał na nią, ale zanim odpowiedział ktoś go uprzedził, mówiąc głosem gro- bowym wydobywającym się z cienia. Śmiertelność, to i strach Co za zmiana tutaj zachodzi. Pomyśleć o tym ile kości Królewskich Jest uśpionych w te groby z kamieni. Ciemny kształt wyszedł spomiędzy dwóch pomników. Tessa zamrugała zdziwiona, a Jem powiedział zrezygnowanym tonem. - Witaj, Will. Co się stało, że postanowiłeś nas zaszczycić swoją obecnością po tym wszyst- kim? - Nigdy nie powiedziałem, że nie przyjdę. - powiedział i zrobił krok do przodu, a światło pa- dające z okna oświetliło go. Nawet teraz, kiedy Tessa nie może patrzeć na niego bez bólu w klatce piersiowej, jej serce zabiło dwa razy szybciej. Czarne włosy, niebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, gęste, ciemne rzęsy, pełne usta. Byłby bardziej przystojny, gdyby nie to, że był tak wysoki i umięśniony. Przypomniała sobie, gdy dotykała dłonią jego ramiona, twarde jak żelazo, o równie twardych mięśniach, rękach, smukłych i elastycznych, ale szorstkich...

Zablokowała swoje myśli. Nie było to tylko jedno dobre wspomnienie. Will był przystojny, ale nie był jej: nie był niczyi. Coś w nim było złamane, przez co rozsiewał okrucieństwo, mu- siał ranić i odsuwać tym samym od siebie innych. - Spóźniłeś się na spotkanie rady. - Powiedział Jem uśmiechając się lekko. Był jedynym, któ- rego złośliwość Willa nie wydawała się dotyczyć. - Miałem zlecenie. - Powiedział Will. Z bliska Tessa widziała, że jest Zmęczony: jego oczy były otoczone czerwonymi obwódkami i cieniami. Jego ciuchy wyglądały na zmięte, jakby w nich spał, a jego włosy domagały się cięcia. To nie powinno cię odchodzić, Tessa. - Powiedziała w myślach sama do siebie patrząc jak jego miękkie, falujące włosy opadają na uszy, kark i czoło. Nie ma znaczenia, co myślisz o tym jak wygląda i jak chce spędzać czas. Powiedział to jasno. - Ty też nie jesteś punktualny. - Chciałem pokazać Tessie kącik pisarzy. - odpowiedział Jem. - Pomyślałem, że jej się spodo- ba. Mówił w tak prosty i oczywisty sposób, że nikt nie miał wątpliwości, zresztą Tessa nie miała, że mówi prawdę. Było widać, że chciał jej się spodobać, a nawet Will nie był w stanie pomy- śleć o czymś nieprzyjemnym do powiedzenia, tylko wzruszył ramionami i ruszył przed siebie szybkim tempem przez Abbey i na wschód kościoła. Był tam mały ogród, w otoczeniu ścian klasztoru, gdzie ludzie chodzili wokół krawędzi i mruczeli półgłosem, jakby byli w kościele, nadal się modląc. Żaden z nich nie zauważył Tessę i jej towarzyszy, którzy zbliżali się do podwójnych dębowych drzwi. Will rozejrzał się i biorąc stelę z kieszeni, dotknął drzwi: za- świeciły lekko jasnoniebieskim kolorem i otworzyły się. Will wszedł pierwszy, Jem i Tessa zaraz za nim. Drzwi były ciężkie i zamknęły się z hukiem za Tessą, prawie przytrzaskując jej spódnice, którą szybko wyswobodziła i dogoniła swoich towarzyszy. - Jem? - spytała, gdy zrobiło się całkowicie ciemno. Nagle pojawiło się oślepiające światło. To Will, trzymający kamień. Byli w dużym pomiesz- czeniu, gdzie sklepienie było z kamienia. Podłoga wydawała się być z cegły, a na końcu po- koju był ołtarz. - Jesteśmy w Izbie. - powiedział. - Jest tu skarb. Skrzynki złota, srebro na całej długości ściany. - Skarb nocnych łowców? - Tessa zdziwiła się. - Brytyjski skarb królewski, otoczony grubymi ścianami i drzwiami. - powiedział Jem. - Zaw- sze Nocni Łowcy mieli do niego dostęp. - uśmiechnął się widząc jej minę. - Monarchie dawa- ły na przestrzeni wieków dziesięcinę nocnym łowcom, w tajemnicy, by ich królestwa były bezpieczne od demonów. - Nie w Ameryce - powiedziała Tessa. - nie mamy monarchii. - Masz oddział rządu, który zajmuje się Nocnymi Łowcami, nie bój się. - powiedział Will idąc w stronę ołtarza. - Kiedyś byłem w departamencie wojennym, ale teraz jest tam oddział departamentu sprawiedliwości... Will wrócił szybko na swoje poprzednie miejsce z cichym jękiem. Tessa zobaczyła miotające światło pośród cieni. Will wkroczył do otworu, z którego świeciło światło. Kiedy Tessa za nim poszła, znalazła się w długim, opadającym na dół kamiennym korytarzu. Wyglądał trochę jak kamienny tunel, stworzony przez naturę, chociaż ściany były gładkie. Co kilka metrów płonęły pochodnie, którymi były ręce, w których wnętrzu palił się ogień. Przejście robiło się coraz bardziej strome w dół. Pochodnie paliły się z pewnego rodzaju bla- sku o kolorze niebiesko-zielonym, oświetlając rzeźby w skale. Wszystkie przedstawiały ten sam motyw. Anioła wyrastającego z jeziora, niosącego miecz w jednej ręce i puchar w dru- giej. Anioł Raziel wnosząc dary anioła dla nocnych łowców. Na końcu znaleźli srebrne drzwi, które podobne Tessa widziała wcześniej.

- Takie same znajdują się przed pomieszczeniami Clave, Rady przymierza i Konsula. - po- wiedział zanim zdążyła zapytać. - Konsul. - zaczęła delikatnie. - Jest głową Clave? Coś jak król? - Nie do końca. - zaczął Will. - On jest wybierany jak prezydent, albo premier. - A rada? - Zobaczysz ich niedługo. Will otworzył drzwi. Usta Tessy były nadal otwarte, więc zamknęła je szybko. Jem, stojący po jej prawej stronie, uśmiechał się lekko. Pokój przed nimi był jednym z największych, jakie widziała kiedykol- wiek w życiu. Ogromna kopuła, na dachu pomalowany był zbiór gwiazd i konstelacji. Wielki żyrandol w kształcie anioła, trzymający płonące pochodnie, zwisał z najwyższego punktu kopuły. Reszta pokoju została utworzona tak, że przypominała amfiteatr. Długie ławki, opa- dające stopniowo na dół. Stanęli na szczycie rzędów schodów. Większość miejsc było zaję- tych. Na dole schodów było podium, a na niej kilka, zapewnię, niewygodnych, drewnianych krzeseł. W jednym z nich siedziała Charlotte, obok niej był Henry, patrząc szeroko otwartymi z nerwów oczami. Charlotte siedziała spokojnie z rękami na kolanach, tylko ktoś, kto znał ją dobrze wiedział o napiętych w ramionach i zestawionych ustach. Przed nimi, coś w rodzaju większego podium, szerszego i dłuższego niż zwykłe podium, stał wysoki mężczyzna o dłu- gich, jasnych włosach i długiej, gęstej brodzie. Jego ramiona był szerokie. Ubrany w długie, czarne szaty jak sędzia, na których rękawach były błyszczące, wyszyte runy. Obok niego, w niskim krześle, siedział starszy mężczyzna. W jego brązowych włosach było widać srebrne pasma, twarz była idealnie ogolona, pomarszczona. Jego szata była granatowa, a diamenty na jego palcach zabłyszczały kiedy podniósł rękę. Tessa go rozpoznała: Inkwizytor Whitelaw, który przesłuchiwał świadków w imieniu Clave. - Pan Herondale. - powiedział blondyn, patrząc na Willa, i uśmiechając się lekko. - Co za nie- spodzianka, że pan do nas dołączył. I pan Carstairs, oczywiście. A waszą towarzyszką musi być... - Panna Gray. - przerwała mu Tessa. - Panna Tessa Gray z Nowego Jorku. Po pomieszczeniu rozszedł się szmer głosów. Czuła jak Will, stojący koło niej napiął mięśnie, a Jem zaczerpnął powietrza jakby chciał coś powiedzieć. - Przerwała Konsulowi. - usłyszała. Nagle dotarło do niej, że to Konsul, główny oficer Clave. Rozejrzała się po pomieszczeniu, widząc kilka znajomych twarzy. Benedykt Lightwood, sie- dzący sztywno, jego syn, Gabriel Lightwood patrzący prosto na nią. Ciemnooka Lilian Hi- ghsmith z twarzą jak u kota. Przyjaźnie wyglądający George Penhallow, a nawet jej ciotka Charlotte Callida, z włosami ułożonymi na głowie w grube szare fale. Było jeszcze wiele in- nych twarzy, które kiedyś już widziała, ale nie znała tych osób. Mieli taką odmienną urodę, jakby pochodzili z całego świata. Blond włosy wiking Nocny łowca i ciemnoskóry mężczy- zna, który wyglądał jak postać z okładki ,,Baśnie z tysiąca i jednej nocy''. Kobieta o urodzie Indianki, w pięknym sari, wyszytymi srebrnymi runami i piękna Afrykańska kobieta, która miała na szyi złote pierścienie opinające sztywno jej szyję. Kobieta, która patrzyła teraz na nią intensywnie, w eleganckiej, jedwabnej sukni, o delikatnych rysach twarzy, o ciemnych oczach. - Witamy więc, Panno Tesso Gray z Nowego Jorku. - powiedział rozbawiony Konsul. - Dzię- kujemy za przyłączenie się dzisiaj do nas. Rozumiem, że odpowiesz na kilka pytań Enklawy Londyńskiej. Tessa rozejrzała się, a jej oczy spotkały się z oczami Charlotte. Powinnam? Charlotte niezau- ważalnie opuściła głowę. Proszę. - Jeżeli to konieczne, z pewnością to zrobię. - Odpowiedziała Tessa ściągając ramiona. - Podejdź więc do rady. - zaczął Konsul. Tessa zdała sobie prawię, że ,,radą” musiały być osoby siedzące przy wąskim, długim i drewnianym stole. - Gentlemani mogą cię do niego

eskortować. - dodał, a w jego głosie była nutka rozbawienia. Will mruknął coś pod nosem, ale tak cicho, że Tessa nie usłyszała. Była otoczona Willem, po lewej stronie i Jem'em z prawej. Tessa ruszyła na dół po schodach przed podium. Stanęła niepewnie. Z bliska widziała, że Konsul jest przyjazny, ale Inkwizytor, o ciemnych oczach, wydawał się być ponury. - Inkwizytorze Whitelaw. - zaczął Konsul. - Proszę o miecz. Inkwizytor wstał, wyciągając zza szaty duży sztylet. Tessa rozpoznała go od razu. Długi, srebrny, rękojeść rzeźbiona rozpostartymi skrzydłami. Był to miecz Codex, który Anioł Ra- ziel wzniósł z jeziora, i dał Jonathanowi pierwszemu Nocnemu Łowcy. - Maellartach. - powiedziała nazwę miecza. Konsul, biorąc miecz wydawał się być rozbawiony. - Widać, że dużo się uczyłaś. - zaczął. - Kto z was ją uczył? Williem? James? - Tessa uczy się na własną rękę. - odpowiedział Will, wyglądający na rozbawionego, w po- równaniu z innymi ludźmi siedzącymi w pomieszczeniu. - Jest ciekawa naszego świata. - Tym bardziej nie powinno jej tutaj być. - Tessa nie musiała się odwrócić, by odgadnąć, kto to powiedział. Benedykt Lightwood. - To jest miejsce rady, nie zapraszamy tutaj nikogo prócz Nocnych łowców. - mówił, a jego głos był spięty. - Miecz nie może być użyty, aby jej powie- dzieć prawdę. Nie jest Nocnym łowcą, więc dlaczego ma go użyć? - Cierpliwości Benedykcie. - powiedział Konsul Wayland, trzymając miecz, jakby nic nie ważył. Spojrzał uważnie na Tesse, czuła się tak, jakby szukał coś w jej twarzy, w oczach. - Nie skrzywdzimy cię, mała czarnoksiężniczko. Porozumienie nam to zabrania. - Nie jestem czarnoksiężnikiem. - powiedziała Tessa. - W ogolę nim nie jestem. To było dziwne, powiedzieć to ponownie, ale była wcześniej przesłuchiwana przez członków konklawe, nie przez Konsula. Był wysoki, o szerokich barkach, emanowała od niego władza i siła. Tessa przypomniała sobie, jak Charlotte miała o nim złe wrażenie. - Więc czym jesteś? - spytał. - Ona nie wie. - odpowiedział sucho Inkwizytor. - Cisi Braci też. - Może powinna usiąść. - powiedział konsul. - W celu złożenia zeznań, ale jej zeznania będą liczone jak zeznania pół Nocnego Łowcy. - zwrócił się do Branwellsa. - W międzyczasie, Henry, jesteś zwolniony z przesłuchania w tej chwili. Charlotte, proszę zostać. Tessa poczuła niechęć, kiedy szła usiąść na miejscu Henrego, którego włosy sterczały dziko na wszystkie strony. Jessamine siedziała niedaleko, w jasnobrązowej sukni, wyglądająca na znudzoną i zirytowaną. Tessa usiadła niedaleko niej, a Will i Jem po jej obydwóch bokach. Jem był tak blisko niej, że czuła ciepło jego ramiona stykającego się z jej. Po pierwsze, rada miała mieć inne spotkanie. Charlotte została wezwana do przedstawienia jej wspomnień z nocy, kiedy Enclave zostało zaatakowane przez wampiry de Quincey, zabijając go i jego zwolenników, podczas gdy brat Tessy, Nate, stracił jej zaufanie, i podążył za Magi- strem, Alexem Mortmain, do wejścia do Instytutu, gdzie zabił dwóch pracowników i Tessa została prawie porwana. Kiedy Tessa została powołana, powiedziała to samo, co powiedziała wcześniej: że nie wie, gdzie jest Nate, że nie podejrzewała go o to, że wiedziała nic o jej mocy, dopóki Ciemne Sio- stry jej nie pokazały jej, i że zawsze uważała, że jej rodzice byli ludźmi. - Richard i Elizabeth Gray zostali dokładnie zanalizowani. – powiedział Inkwizytor. - Nie ma dowodów by byli czymś innym niż ludźmi. Chłopiec, jej brat, jest człowiekiem. To może być tak, jak Mortman zasugerował, ojciec dziewczyny jest demonem, a jeśli to prawda, to pojawia się pytanie, o czarnoksięstwo. - Wszystko o tobie, włączając twoją moc, jest ciekawe. - powiedział Konsul, spoglądając na Tesse błękitnymi oczami. - Nie masz pojęcia o granicach, o konstrukcji mocy? Czy testowałaś ją? Sprawdzałaś dostęp do swoich wspomnień i myśli? - Tak, próbowałam. Za pomocą kilku rzeczy odzyskanych z domu.

- I? - Nic się nie stało. Nie czułam nic, żadnego życia, nie mogłam się połączyć. - potrząsnęła głową. - Wygoda. - mruknął Benedykt, tak cicho, że ledwie Tessa go usłyszała, lekko się czerwie- niąc. - Niech pan Lightwood odpowie na pytanie. - Powiedziała, starając się by nie zabrzmiało to jak pytanie. - Myślę, że to zdecydowanie niewygodne. Biorąc pod uwagę, że głównym celem pana Mort- maina jest on sam, nie ma nikogo, kto życzy mu złapania sprawcy szybko tak jak ja. Usta Konsula drgnęły. - Oczywiście. - Powiedział i wskazał, że może zająć swoje miejsce ponownie. Zobaczyła twarz Benedykta Lightwooda, którego wargi były cienką linią i był wściekły. - Nikt nie widział go prócz panny Gray... od kłótni z nim w Sanktuarium. - mówił Konsul, kiedy Tessa siadała. Inkwizytor odwrócił kilka dokumentów, które zostały ułożone na jego podium. - Jego dom został przeszukany, magazyn też, podwórza wszystkich przyjaciół w Szkocji też - mężczyzna zniknął. Całkiem dosłownie, tak jak nam to powiedział William Heronadale. Will uśmiechnął się uroczo, jakby ktoś go pochwalił, chociaż Tessa dostrzegła, że ten uśmiech nie jest wcale szczery, i kryje się za nim coś mrocznego. - Moja sugestia, - powiedział Konsul. - jest taka, że Charlotte i Henry Branwell są oficjalnie ocenzurowani, i przez następne trzy miesiące ich działania, podejmo- wane za zgodą Clave, muszą zostać potwierdzone zanim... - Mój drogi Konsulu. - ktoś odezwał się głośno z tłumu. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Tessa miała wrażenie, że nie zdarzało się często, by ktoś przerywał Konsulowi. - Jeśli mógł- bym coś powiedzieć. Konsul uniósł brwi do góry. - Benedykt Lightwood. - powiedział. - Miałeś okazje mówić wcześniej, podczas przesłucha- nia. - Nie mam żadnego dowodu uznania - zaczął Benedykt. Jego ostry profil wydawał się teraz jeszcze bardziej ostrzejszy. - To twoje zdanie, co do którego mam wątpliwości. Konsul pochylił się na podium. Był wysoki, barczysty, z głęboką klatką piersiową, a jego duże dłonie wyglądały, jakby mógł nimi zgnieść gardło Benedykta bez problemu. Tessa ża- łowała, że tego nie zrobi. Nie lubiła Benedykta Lightwooda. - Dlaczego? - Myślę, że twoja długa przyjaźń z rodziną Fairchil zasłoni braki w wypowiedziach Charlotte, jako dyrektora instytutu. - powiedział Benedykt. Na sali panowała całkowita cisza. - Błędy popełnione w nocy piątego lipca powodują jedynie zakłopotanie wśód Clave i tracą przez to Pyxi. Mamy uszkodzone relacje z podziemnym światem w Londynie, przez atak de Quincy. - Złożono nam wiele skarg względem odszkodowań. - Sprawa odszkodowań nie jest twoją sprawą, Benedykt. – odpowiedział Konsul. - I... - powiedział podniesionym głosem Benedykt. - najgorsze jest to, że nocni łowcy pozwo- lili uciec groźnemu przestępcy i nie mamy pojęcia gdzie jest, a ci, którzy powinni być odpo- wiedzialni za znalezienie go to ci, którym uciekł! - jego głos podniósł się do krzyku. Cały pokój aż zawrzał. Charlotte wyglądała na przerażoną, Henry na zagubionego, a Will wściekły. Konsul, którego oczy pociemniały niebezpiecznie, gdy Benedykt wspomniał rodzi- nę Fairchilds, którzy byli z Charlotte rodziną, Tessa zdała sobie sprawę, że cały hałas ucichł. - Twoja wrogość wobec lidera twojego Enclave robi się coraz większa, Benedykt. - powie- dział Konsul.

- Przepraszam. Nie wierzę, że utrzymanie Charlotte Branwell jako głowy Instytutu, bo wszy- scy wiemy, że zaangażowanie Henrego Branwella bardziej leży w lepszym interesie Clave, jest dobrym pomysłem. Nie wierzę, by kobieta potrafiła prowadzić instytut. Kobiety nie my- ślą zgodnie z logiką i uznaniem, ale z emocjami. Nie mam wątpliwości, że Charlotte jest do- brą, godną zaufania kobietą, ale mężczyzna nie zostałby oszukany przez Nathaniela Graya. - Dałem się omamić. - Will zerwał się na równe nogi i odwrócił, a jego oczy zapłonęły. - Wszyscy daliśmy się omamić.Jakie insynuacje robisz o mnie, Jemie i Henrym, Panie Li- ghtwood? - Ty i Jem jesteście dziećmi. - powiedział ostro Benedykt. - A Henry nigdy nie opuszcza swo- jego stołu roboczego. Will zaczął opadać powoli na krzesło: Jem ściągał go z powrotem ściskając mocno, i sycząc coś pod nosem. Jessamine klasnęła w dłonie, a jej brązowe oczy rozbłysły. - To jest dosyć ekscytujące. - powiedziała. Tessa spojrzała na nią z obrzydzeniem. - Czy ty w ogóle ich słuchałaś? Obrażają Charlotte! - szepnęła ostro, ale Jessamine zbyła ją gestem. - Kogo więc nowego sugerujesz na prowadzenie Instytutu? - spytał Konsul Benedykta, gło- sem ociekającym sarkazmem. - Siebie, być może? Benedykt rozłożył ręce. - Mój panie Konsulu... Zanim skończył mówić, trzy osoby wstały. Dwie z nich Tessa kojarzyła jako członków En- klawy w Londynie, choć nie znała ich nazwisk, a trzecim była Lilian Highsmith. Benedykt uśmiechnął się. Wszyscy patrzeli teraz na niego, przy nim siedział syn, Gabriel, który patrzył na ojca zielonymi oczami uważnie. Jego smukłe palce trzymał ściśnięte na oparciu krzesła przed nim. - Trzy poparcia mojego pomysłu. - powiedział Benedykt. - Prawo pozwala na prawne zmie- nienie Charlotte Branwell ze stanowiska głowy Londyńskiego Enclawe. Charlotte oddychała ciężko i siedziała nieruchomo w fotelu. Jem wciąż ściskał Willa za nadgarstek. Jessamine wciąż wyglądała jakby uczestniczyła w ekscytującej grze. - Nie. - powiedział Konsul. - Nie możesz zapobiec zamienieniu... - Benedykcie, zakwestionowałeś moje spotkanie z Charlotte w tej chwili i udało ci się. Zaw- sze chciałeś Instytutu. Teraz, kiedy instytut musi trzymać się bliżej, niż wcześniej, chcesz żeby rozdzieliła go niezgoda postępowania rady. - Zmiana nie jest zawsze realizowana spokojnie, ale to nie czyni tego niekorzystnym. Moja zmiana jest dobra. - Benedykt splótł swoje palce. Konsul bębnił palcami o podium. Obok niego, Inkwizytor stał, patrząc na wszystkich zimny- mi oczami. Wreszcie Konsul powiedział: - Sugerujesz, Benedykt, że odpowiedzialność za znalezienie Brata Tessy powinna zostać na- rzucona osobą, które go zgubiły. Czy zgadzasz się, jak sądzę, że znalezienie Mortmaina jest naszym priorytetem? Benedykt skinął lekko głową. - Moja propozycja jest taka. Niech Charlotte i Henry Branwell badają miejsce pobytu Mort- maina. Jeśli do końca dwóch tygodni nie znajdą go, a przynajmniej mocne dowody potwier- dzające jego miejsce pobytu, to zmiana może pójść naprzód. Charlotte wyprostowała się na krześle. - Znaleźć Mortmaina? - spytała. - Sami, tylko Henry i Ja, bez pomocy ze strony Enklawy? Oczy Konsula, kiedy oskarżali ją były nieprzyjazne, ale teraz widać w nich było przebacze- nie.

- Możesz wezwać innych członków Clave, jeśli potrzebujesz specyficznego zapotrzebowania, i oczywiście Cisi Bracia i Żelazne Siostry są do państwa dyspozycji. - powiedział. - Ale co do dochodzenia, tak, to jest dla ciebie do wykonania we własnym zakresie. - Nie lubię tego. - poskarżyła się Lilian Highsmith. - Próbujesz zwrócić uwagę na poszukiwa- nia szaleńca... - Czy chcesz wycofać swoje poparcie dla Benedykta? - spytał Konsul. - Jego wyzwanie bę- dzie zakończone i nie będzie potrzeby Branwells na sprawdzenie się. Lilian otworzyła usta, a następnie, na spojrzała na Benedykta i zamknęła je. Potrząsnęła gło- wą. - Straciliśmy służących. - powiedziała napiętym głosem Charlotte. – Bez nich... - Dostaniecie nowych służących pod warunkiem, że spełnią standardy. - powiedział Konsul. - Twój poprzedni sługa, brat Tomasza, Cyril, zmierza tu z Brighton, by dołączyć do twojego domu, a Dubliński Instytut postanowił wysłać kogoś, by gotował dla ciebie. Oboje są dziećmi myśliwców, przez co muszę powiedzieć, Charlotte, powinni się nadać. - Zarówno Tomasz jak i Agata zostali przeszkoleni. - Henry zaprotestował. - Nie tylko Miss Lovelace jest żałośnie niedoświadczona, ale tamta druga, Sophie, i ta dziewczyna. - wskazał na Tesse. - No cóż, skoro ona i pokojówka mają zostać w domu, muszą zostać przeszkolone w zakresie podstaw obrony. Tessa spojrzała z ukosa na Jemesa w zadumie. - On ma na myśli mnie? Jem skinął głową. Jego twarz była ponura. - Nie mogę, potykam się o własne stopy! - Jeśli masz zamiar kogoś podeptać, proponuję Benedykta. - mruknął Will. - Nic ci nie będzie, Tessa. Nie ma tam nic, czego nie mogłabyś zrobić. - zaczął Jem, ale reszta jego słów została zagłuszona przez Benedykta. - W rzeczywistości. - powiedział Benedykt. - Ponieważ obydwoje będziecie zajęci badaniami nad pobytem Mortmain, proponuję moich synów, Gabriela i Gideona, który wraca z Hiszpanii dzisiaj, jako wykładowców. Obydwoje są wspaniałymi wojownikami i mają doświadczenie w nauczaniu. - Ojcze! - zaprotestował Gabriel. Widać było, że ojciec wcześniej z nim tego nie przedysku- tował. - Możemy trenować swoich pracowników. - powiedziała Charlotte, ale Konsul pokręcił gło- wą. - Benedykt Lightwood oferuje wam genialny prezent. Zaakceptujcie go. Charlotte zrobiła się czerwona na twarzy. Po długiej chwili, schyliła głowę, uznając słowa Konsula. Tessa poczułam zawroty głowy. Miała zostać przeszkolona? Do walki, rzucania nożami i posługiwania się mieczem? Oczywiście jedna z jej ulubionych bohaterek walczyła jak mężczyzna, za którego była przebrana. Ale to nie znaczy, że ona tak mogła i chciała. - Bardzo dobrze. - powiedział Konsul. - Ta narada rady kończy się, aby ponownie tutaj, w tym samym miejscu, za dwa tygodnie znowu się odbyła. Jesteście wolni. Oczywiście nie wszyscy wyszli od razu. Ludzie zaczęli wstawać i żywo rozmawiać z innymi. Charlotte wciąż siedziała, Henry, obok niej, jakby chciał rozpaczliwie powiedzieć coś pocie- szającego, ale nie wiedział co. Jego dłoń wisiała niepewnie nad żony ramieniem. Will spoglą- dał poprzez całe pomieszczenie na Gabriela Lightwooda, który spoglądał zimno w ich kierunku. Charlotte powoli wstała. Henry miał teraz dłoń na jej ramieniu. Jessamine już stała, kręcąc jej nowym, białym parasolem w koronki. Henry zastąpił go, gdy stary został zniszczo- ny w bitwie z robotami Mortaim. Jej włosy były związane w ciasny kok. Tessa szybko wstała, by dołączyć do innych, a w jej głowie kłębiły się cały czas te same słowa: Charlotte, Bene- dykt, nigdy nie znaleźć Magistra, dwa tygodnie, wyzwanie, Konsul, Mortmain, Enklawe, upokarzające.

Charlotte wyprostowała plecy, miała czerwone policzki, i oczy wpatrzone gdzieś w dal, jakby nie słyszała nieprzyjemnych plotek. Will już nie spoglądał uważnie na szepczących ludzi, Jem ściskał mocno swój płaszcz w dłoniach. Za Jem'em, Tessa wyobraziła sobie jak to jest być właścicielem rasowego psa, który lubi gryźć gości. Trzeba było trzymać za jego obrożę. Tak jak Jem robił to z Willem. Jessamine wyglądała na znudzoną, pewnie nie obchodziło ją co myślano o niej, a co dopiero o nich. Do czasu, nim dotarli do drzwi Rady, śpieszyli się. Charlotte zatrzymała się na chwilę i po- zwoliła dogonić się. Większość tłumu poszła na lewo, tak skąd przyszła Tessa, Jem i Will, ale Charlotte odwróciła się gwałtownie w prawo. Szli kilka kroków, w pewnym momencie Char- lotte zatrzymała się w rogu korytarza. - Charlotte? - spytał Henry podchodząc do niej. - Kochanie... Bez ostrzeżenia Charlotte zamachnęła się mocno i kopnęła w ścianę. - Oh, mój... - powiedziała Jessamine, kręcąc parasolem. - Jeśli mógłbym coś powiedzieć. - zaczął Will. - Dwadzieścia kroków koło nas, w pokoju Konsula, jest Benedykt. Jeżeli chcecie mogę tam iść i go skopać... - Charlotte. - usłyszeli zachrypnięty głos. Charlotte odwróciła się, a je brązowe oczy powięk- szyły się. To był Konsul. Wyszyte srebrną nicią runy na płaszczu błyszczały. Podszedł do niej i położył rękę na ścianie. Nawet nie drgnęła. - Charlotte. - Wayland Konsul powiedział jeszcze raz. - Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o utracie temperamentu. - On nic o nim nie mówił. Zawsze mówił, że powinien mieć syna. - powiedziała z goryczą Charlotte. - Gdybym była mężczyzną, traktowaliby mnie właściwie. Henry położył rękę na ramieniu żony, mrucząc coś, ale potrząsnęła ją. Jej duże, brązowe oczy były utkwione w Konsulu. - Jak więc cię traktuję? - spytał. - Jakbym była dzieckiem, małą dziewczynką, która trzeba karcić. - Charlotte, jestem osobą, która nadała ci obowiązki byłego dyrektora Instytutu i Enklawy. - Konsul brzmiał jakby był zirytowany. - Zrobiłem to nie tylko dlatego, że znam Granville Fa- irchild, i wiem, że chciałby żeby jego córka odniosła sukces, wiedząc, że wykona dobrze swo- je zadania. - Jest jeszcze Henry. - powiedziała. - Dlaczego więc chcesz, żebym to ja prowadziła Instytut a nie Henry? - Gratuluję, Charlotte. Nie myślę, by enklawe Londyńskie nie było pod wrażeniem prowadze- nia przez Henrego. - To prawda. - powiedział Henry patrząc na swoje buty. - Wszyscy wiedzą, że jestem raczej bezużyteczny. To moja wina, że to wszystko się stało Konsulu. - Nie. - powiedział Konsul Wayland. - To przez problemy Clave, braku szczęścia, i niektóre błędne decyzje z twojej strony, Charlotte. Tak, jestem także odpowie- dzialny za nie. - Więc zgadzasz się z Benedyktem! - Benedykt Lightwood jest bękartem. - powiedział ze znudzeniem Konsul. - Każdy to wie. Ale on jest politycznie potężny, i lepiej jest go uspokoić, żeby nie robił przedstawienia, niż go bardziej angażować lub ignorować. - Przedstawienie? Czyli tak to nazywasz? - powiedziała gorzko Charlotte. - Dałeś mi niemoż- liwe zadanie. - Daję wam zadanie znalezienia Magistra. - powiedział Konsul. - Człowiek, który włamał się do instytutu, zabił twoich sługów, wziął twoje Pyxis, i plany budowy amii potworów, przez które może nas zniszczyć. Musi być zatrzymany. Jako szefowej enklawy, Charlotte, twoim

obowiązkiem jest go zatrzymać. Jeśli uważasz to za niemożliwe, to może powinnaś sobie za- dać pytanie, dlaczego chcesz pracować na takim stanowisku? Tłumaczenie: JimmyK

Odszkodowania Więc dzielę twój ból, pozwalając na smutną ulgę; Ach, więcej niż dzielić to! Oddaj mi cały swój smutek. — Alexander Pope, Eloisa to Abelard Magiczne światło, które oświetlało Wielką Bibliotekę wydawało się drgać słabo, niczym świeczka stapiająca się w swoim uchwycie, ale Tessa wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia. W rzeciwieństwie do gazu czy ognia, magiczne światło zdawało się nigdy nie gasnąć ani wypa- lać. Natomiast jej wzrok zaczynał się męczyć, a sądząc po wyrazach twarzy jej towarzyszy, nie była w tym odosobniona. Wszyscy zebrali się wokół jednego z długich stołów, Charlotte u jego szczytu, Henry po prawej stronie Tessy. Will i Jem siedzieli obok siebie trochę dalej od nich. Tylko Jessamine wycofała się do najdalszego końca stołu, odseparowując się od innych. Powierzchnia stołu była hojnie przykryta wszelkiego rodzaju papierami: starymi artykułami z gazet, książkami, zwojami pergaminu pokrytym drobnym pismem z zakrętasami. Były tam genealogie różnych rodzin Mortmainów, historie automatonów, niekończące się książki z zaklęciami przyzywania i wiązania oraz każdy fragment badań na temat Klubu Pandemo- nium, który Cisi Bracia byli w stanie wyskrobać ze swoich archiwów. Tessie zostało przydzielone zadanie przeczytania artykułów w gazetach – miała znaleźć histo- rie o Mortmainie i jego towarzystwie żeglugowym. Przed oczami miała plamy, a słowa tań- czyły na stronach. Poczuła ulgę, gdy Jessamine wreszcie przerwała ciszę, odsuwając książkę, którą czytała: Studium czarów autonomicznych. - Myślę, że marnujemy nasz czas, Charlotte - powiedziała. Charlotte podniosła wzrok z wyrazem bólu na twarzy. - Jessamine, nie ma potrzeby, abyś pozostawała tu, jeśli sobie tego nie życzysz. Muszę po- wiedzieć, że nikt z nas nie oczekuje pomocy od ciebie, odkąd przestałaś przykładać się do nauki. Nie mogę ci pomóc i mam nadzieję, że wiesz czego tak naprawdę szukasz. Czy mogła- byś powiedzieć nam zaklęcie przyzwania i wiązania, którego szukałaś? Tessa nie mogła poradzić na to, że została zaskoczona. Charlotte była najbystrzejsza z nich. - Chcę pomóc. - powiedziała pochmurnie Jessie. - Mechaniczne rzeczy z Mortmain niemal mnie zabiły. Chcę go złapać i ukarać. - Nie, ty tego nie chcesz. - Will rozwinął pergamin tak stary, że aż zaszeleścił. Zmrużył oczy patrząc na czarne symbole na stronie. - Chcesz by brat Tessy został złapany i ukarany, bo myślałaś, że cię kochał, kiedy tak wcale nie było. Jessamine poczerwieniała. - Nieprawda. To znaczy, wcale nie. Mam na myśli, ugh! Charlotte, Will zaczyna mnie draż- nić. - I słońce pojawia się na wschodzie. - powiedział sam do siebie Jem. - Nie chcę zostać wyrzucony z Instytutu, przez to, że nie znaleźliśmy Magista. - powiedziała Jessamine. - Czy to takie trudne do zrozumienia? - Nie zostaniesz wyrzucona z Instytutu. - powiedziała Charlotte. - Jestem pewna, że Lightwo- od pozwoli ci zostać. - Benedykt ma dwóch synów na wydaniu. Powinnaś być zachwycona. - powiedział Will.

Jessamine spojrzała na niego. - Nocnych Łowców. Jakbym chciała ich poślubić. - Jessamine, jesteś jedną z nich. Zanim Jessamine odpowiedziała, drzwi biblioteki zostały otworzone. Zobaczyli w nich Sophie, która miała głowie białą chustę. Powiedziała coś cicho do podchodzącej do niej Charlotte. - Brat Enoch jest tutaj. - powiedziała Charlotte tak by wszyscy usłyszeli.- Muszę z nim po- rozmawiać. Will, Jessamine, spróbujcie się nie pozabijać kiedy mnie nie będzie. Henry, jeśli możesz... Jej głos zdawał się ściszać. Henry wpatrywał się w książkę. - Książka Al-Jazairego o Mechanicznych urządzeniach - nie zwracając na nic innego uwagi. Charlotte upuściła pokój wraz z Sophie. W momencie, kiedy drzwi zamknęły się za Charlotte, Jessamine spojrzała ze złością na Willa. - Jeśli myślisz, że nie mam doświadczenia, by pomóc, to dlaczego ona tutaj jest? - wskazała na Tesse. - Nie chce być niemiła, ale myślisz, że może cokolwiek powiedzieć o zaklęciu przyzwania i wiązania? - spojrzała na Tesse. - Możesz? Jeśli o to chodzi, Will, ty też zwracasz mało uwagi na lekcjach. Czy możesz mi powiedzieć jak odróżnić wiążące zaklęcia od zrobie- nia babeczek? Will odchylił się do tyłu na krześle i powiedział w rozmarzeniu. - Mogę, ale jestem szalony, północ-północ-zachód, kiedy wiatr jest południowy... - Jessaminne, Tessa była miła i zaoferowała pomóc, a my potrzebujemy jak najwięcej oczu, które nam mogą pomóc. - powiedział Jem poważnie. - Will, nie cytuj Hamleta. Henry... - po- wiedział głośniej. - HENRY. Henry podniósł głowę zamyślony. - Tak, kochanie? - rozejrzał się. - Gdzie Charlotte? - Rozmawia z cichym bratem. - powiedział Jem, udając, że Henry nie pomylił go z żoną. - Obawiam się... że raczej zgadzam się z Jessamine. - I słońce pojawiło się na zachodzie. - powiedział Will, który udawał, że nie słyszał komenta- rza Jamesa. - Ale dlaczego? - spytała Tessa. - Nie możemy się teraz poddać. To tak jakby dobrowolnie oddawać Instytut w ręce okropnego Benedykta Lightwooda. - Nie sugeruję, że nic nie robimy. Próbujemy rozszyfrować, co chce zrobić Mortmain. Próbu- jemy przewidzieć przyszłość zamiast zrozumieć przeszłość. - Znamy przeszłość Mortmaina i jego plany. - Will machnął ręką w stronę gazet. - Urodzony w Debonie, był chirurgiem na statku, został bogatym handlowcem, próbował czarnej magi, i teraz próbuje rządzić światem z jego masywną armią mechanicznych istot u jego boku. Nie jest to typowa historia dla młodzieńca... - Nie pamiętam, by mówił o świecie. - przerwała Tessa. - Tylko o Brytyjskim imperium. - Niezwykle dosłowny. - powiedział Will. - Mój błąd. Wiemy skąd Mormain pochodzi. To nie nasza wina, że nie jest za bardzo interesujący... - jego głos robił się coraz cichszy. - Ah. - Ah, co? - spytała ostro Jessamine, spoglądając na Willa i Jamesa z poirytowaniem. - Oświadczam, że droga waszego rozumowania, którą wy dwaj wybraliście, powoduje, że resz- ta nie wie o co chodzi. - Ah. - powiedział Will. - Jem tylko myśli, w czym się zgadzam, że historia życia Mortmaina jest całkiem skomplikowana. Trochę kłamstwa, trochę prawdy, ale wątpi, by było tutaj coś co mogłoby nam pomóc. Są tutaj jedynie historie, które nie są do końca prawdziwe, w końcu są zamieszczone w gazetach. Poza tym, nie obchodzi nas ile posiada statków. Chcemy wiedzieć gdzie nauczył się czarnej magi i od kogo. - I dlaczego nienawidzi Nocnych łowców. - powiedziała Tessa. Will spojrzał na nią błyszczącymi, niebieskimi oczami.

- Nienawidzi? - spytał. - Przypuszczam, że jest chciwy i chce dominacji. Z nami i z jego me- chanicznym wojskiem, mógłby zdobyć władzę jaką pragnie. Tessa potrząsnęła głową. - Nie, to coś więcej. To trudne do wyjaśnienia, ale – on nienawidzi Nocnych łowców. To coś bardzo osobistego. I ma coś wspólnego z tym zegarkiem. To tak jakby pragnął rekompensaty za coś złego, lub jakieś rzeczy, którą mu uczynili. - Rekompensaty. - powiedział poważnie Jem, siedzący prosto, z piórem w ręce. Will spojrzał na niego zdziwiony. - To gra? Mówimy jakiekolwiek słowo, które przyjdzie nam na myśl? W takim bądź razie moje brzmi ,fobia kolan'. To znaczy niewyjaśniony strach przed kolanami. - Jak się nazywa uzasadnienie strachu przed denerwującymi idiotami? – spytała poirytowana Jessamine. - Zadośćuczynienie za coś. - powiedział Jem ignorując ich. - Konsul wspominał wczoraj o tym, zapadło mi to w pamięci. Nie rozpatrywaliśmy jeszcze tego. - Rekompensata? - spytała Tessa. - Kiedy podziemny, lub przyziemny stwierdzi, że Nocny Łowca złamał prawo w stosunkach z nimi, może wnieść sprawę o zadośćuczynienie. Odbywa się rozprawa i Nocnemu Łowcy zo- staje przydzielony jakiś rodzaj zapłaty, jeśli przegra sprawę. - To trochę niemądre, rozpatrując to. - powiedział Will. - To nie w stylu Mortmaina wnieść sprawę przeciwko Nocnemu Łowcy publicznie. ,,Bardzo zmartwiony Nocny Łowca wyrzekł się wszystkiego i zmarł, zanim mu wszystkiego nie dowiodłem. Żądam Rekompensaty. Pro- szę, czek do A.Mormain, 18 Kensington Road... - Dość drwin. - powiedział Jem. - Może nie zawsze nas nienawidził. Może był czas kiedy chciał spróbować zyskać rekompensatę przez oficjalny system i nie udało się. Co jest złego w prawdzeniu tego? Najgorsza rzecz, która może się zdarzyć, to przegapienie czegoś, co robimy właśnie teraz. - odgarnął srebrne włosy do tyłu. - Idę złapać Charlotte dopóki jest cichy brat, by zmusić go, żeby sprawdził archiwa. Tessa nie ucieszyła się z pomysłu zostania z Willem i Jessamine w bibliotece, którzy się wiecznie kłócili. Oczywiście, Henry był z nimi, ale wyglądał jakby zapadł w drzemkę na sto- sie książek. Bycie koło Willa było niewygodne w większości okoliczności. Tylko Jem był znośny. Jakoś James powodował, że Will był bardziej ludzki. - Pójdę z tobą, Jem. - powiedziała. - Jest coś, o co chciałabym spytać Charlotte przy okazji. Jem wyglądał na zaskoczonego i zadowolonego. Will spoglądał na nich odpychając się na krześle. - Byliśmy za długo wśród tych rozpadających się książek. - powiedział. - Moje piękne oczy są zmęczone, i mam papierowe cięcia. Widać? - podniósł do góry rękę. - Idę na spacer. Tessa nie mogła się powstrzymać. - Może mógłbyś użyć iratze, żeby się nimi zaopiekować? Spiorunował ją wzrokiem. Jest oczy błszczały. - Od zawsze i na zawsze pomocna Tessa. - Moim przeznaczeniem jest by być pomocną. Will złapał za swój płaszcz i wyszedł z biblioteki otwierając tak mocno drzwi, że się zatrzę- sły. Jessamine oparła się na swoim krześle, mrużąc brązowe oczy. - Interesujące. Ręce Tessy zadrżały, kiedy włożyła pasemko włosów za swoje ucho. Nienawidziła tego, że Will tak na nią wpływał. Nienawidziła. Wiedziała lepiej. Wiedziała, co sobie pomyślał o niej. Że jest niczym, nie warta niczego. A mimo to jego spojrzenie powodowało, że drżała, czuła nienawiść i tęsknotę. Czuła się jakby miała truciznę we krwi, dla której Jem był jedynym an- tidotum. Tylko z nim czuła się prawie normalnie.

- Chodź. - Jem wziął ją pod rękę lekko. Dżentelmen nigdy nie dotknąłby kobiety publicznie, ale tu, w Instytucie Nocnych Łowców było inaczej. Kiedy się odwróciła, spoglądając na nie- go, uśmiechnął się do niej. Jem nie uśmiechał się tylko ustami, ale oczami, sercem, całym sobą. - Znajdźmy Charlotte. - I co ja mam niby robić, kiedy pójdziecie? - spytała rozdrażniona Jessamine, ponieważ wła- śnie wychodzili zostawiając ją. Jem spojrzał na nią ponad swoim ramieniem. - Możesz obudzić Henrego. Wygląda jakby jadł papier we śnie, a przecież wiesz, że Charlotte tego nienawidzi. - Oh... - powiedziała Jessamine z zirytowaniem. - Dlaczego zawsze dostaję głupie zadania? - Ponieważ nie chcesz poważnych. - odpowiedział Jem najbardziej rozdrażnionym głosem jaki Tessa u niego słyszała. Nie zauważyli jej lodowatego spojrzenia, kiedy wyszli z bibliote- ki. - Pan Bane oczekiwał na pańskie przybycie - powiedział lokaj i odsunął się na bok, by prze- puścić Willa. Lokaj miał na imię Archer - albo Walker, albo coś w tym stylu, pomyślał Will - i był jednym z ludzkich niewolników Camille. Podobnie jak wszyscy inni związani wolą wampira wyglądał na schorowanego, miał pergaminowobladą skórę i rzadkie, włókniste wło- sy. Na widok Willa ucieszył się tak samo, jak gość zaproszony na obiad na widok ślimaka wypełzającego z jego sałaty. W momencie gdy Will wszedł do domu uderzył go zapach. To był zapach mrocznej magii, niczym siarka zmieszana z zapachem Tamizy w gorącym dniu. Will zmarszczył nos. Lokaj spojrzał na niego z jeszcze większym wstrętem. - Pan Bane jest w salonie - powiedział głosem, który wskazywał, że nie istniała najmniejsza szansa, że odprowadzi on Willa do tego pokoju. - Czy mogę wziąć pana płaszcz? - To nie będzie konieczne. - Nadal będąc w płaszczu, Will podążył za zapachem magii w głąb korytarza. Zapach zrobił się intensywniejszy, gdy zbliżył się do zamkniętych drzwi salonu. Strużki białawego dymu wydobywały się ze szpary pod drzwia- mi. Will wziął głęboki oddech kwaśnego powietrza i pchnięciem otworzył drzwi. Wnętrze salonu wyglądało dziwnie pusto. Po chwili Will zrozumiał, że Magnus zabrał wszystkie ciężkie, tekowe meble, nawet fortepian i zepchnął je pod ściany. U sufitu wisiał ozdobny żyrandol z lampami gazowymi, ale światło w pokoju pochodziło z tuzinów grubych, czarnych świec ustawionych w okrąg na środku pokoju. Magnus stał przy okręgu, w dłoniach trzymał otwartą książkę, jego krawat był poluzowany, a jego czarne włosy sterczały dziko wokół jego twarzy, jakby naelektryzowane. Spojrzał na Willa, gdy ten wszedł i uśmiechnął się. - W samą porę! - zawołał. - Myślę, że tym razem naprawdę go mamy. Will, poznaj Thammu- za, niewiele znaczącego demona z ósmego wymiaru. Thammuz, poznaj Willa, niewiele zna- czącego Nocnego Łowcę z... Walii, mam rację? - Wypruję ci oczy - syknęło stworzenie siedzące w środku płonącego okręgu. To był z pew- nością demon, był wysoki na nie więcej niż trzy stopy, miał bladoniebieską skórę, trzy płonące, czarne niczym węgiel oczy i długie, krwistoczerwone pazury na swoich ośmiopalczastych dłoniach. - Zedrę ci skórę z twarzy. - Nie bądź niegrzeczny, Thammuz - powiedział Magnus, jednak mimo jego lekkiego tonu, okrąg świec buchnął nagle do góry jasnym płomieniem, sprawiając, że demon skulił się w sobie z krzykiem. - Will ma pytania. Odpowiesz na nie. Will potrząsnął głową. - Nie wiem, Magnusie - powiedział. - On nie wygląda mi na tego właściwego. - Powiedziałeś przecież, że był niebieskie. Ten jest niebieski. - Rzeczywiście jest niebieski - zgodził się Will, podchodząc bliżej do kręgu płomieni. - Ale demon, którego potrzebuję... Cóż, on był bardziej kobaltowoniebieski. Ten jest bardziej... niebiesko-fioletowy. - Jak ty mnie nazwałeś? - demon ryknął ze wściekłością. - Podejdź bliżej, mały

Nocny Łowco i pozwól mi poczęstować się twoją wątrobą! Będę wyrywał ją z twojego ciała, gdy ty będziesz krzyczał. - Kuszące, ale dziękuję - Will odwrócił się do Magnusa. - On nie brzmi także właściwie. Ma inny głos. No i nie ta liczba oczu. - Jesteś pewien... - Jestem absolutnie pewien - powiedział Will tonem nieznoszącym sprzeciwu. - To nie jest coś, co mógłbym... kiedykolwiek mógłbym... zapomnieć. Magnus westchnął i odwrócił się do demona. - Thammuz. - powiedział, czytając na głos z książki. - Rozkazuje Ci, poprzez moc dzwonka, książki i świecy, i przez wielkie imiona Sammaela, Abbadona i Molocha, powiedzieć ci prawdę. Czy kiedykolwiek wcześniej napotkałeś Nocnego Łowce Willa Herondale, lub kogoś z jego rodu? - Nie wiem. - powiedział nieznośnie demon. - Ludzie są dla mnie strasznie podobni. Głos Magnusa zrobił się ostry i władczy. - Odpowiedź mi! - Oh, więc dobre. Nie, nigdy go nie widziałem. Zapamiętałbym. Wygląda na naprawdę smacznego. - demon uśmiechnął się, pokazując zęby ostre jak brzytwa. - Nie byłem w tym świecie przez, około sto lat, możliwe że więcej. Nigdy nie widzę różnicy pomiędzy sto, a tysiącem. W każdym razie, kiedy ostatnio byłem, ludzie żyli w domach ze słomy i jedli robaki. Więc wątpię, że on tam był. - wskazał paroma palcami na Willa. - chyba, że żył dużo dłużej, niż powinien. Magnus wniósł oczy do góry. - Uparłeś się, by w ogólne nam nie pomóc, co? - Demon wzruszył ramionami, wykonując dziwnie ludzki gest. - Zmusiłeś mnie do mówienia prawdy. Powiedziałem ci ją. - Więc, czy słyszałeś kiedykolwiek o demonie, o którym mówiłem? - w głosie Willa można było usłyszeć cień rozpaczy. - Ciemno niebieski, z głosem jak papier ścierny, i z długim owłosionym ogonem. Demon spojrzał na niego ze znudzeniem. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie jak wiele rodzajów demonów jest w Próżni? Setki milio- nów. Świetne miasto Pandemonium powoduje, że twój Londyn wygląda jak wieś. Są w nich demony o różnych kolorach, wielkościach, kształtach. Niektóre mogą zmienić swój wygląd. - Oh, być cicho, skoro nie chcesz być w jakikolwiek sposób użyteczny. - powiedział Magnus i zatrzasnął książkę. Świece zgasły, a demon zniknął wraz z okrzykiem strachu, zostawiając po sobie smugę cuchnącego dymu. Czarownik odwrócił się w stronę Willa. - Byłem pewny, że mam tego właściwego. - To nie twoja wina. - Will rzucił się na jedną z kanap zepchniętych pod ścianę. Było mu jednocześnie gorąco i zimno, czuł silne rozczarowanie, które próbował stłumić z mizernym skutkiem. Ściągnął nerwowo rękawice i wepchnął je do kieszeni zapiętego nadal płaszcza. - Próbujesz. Thammuz miał rację. Nie dałem ci zbyt wiele, na czym mógłbyś się oprzeć. - Zakładam, że... - powiedział cicho Magnus. - Powiedziałeś mi wszystko, co pamiętasz. Otworzyłeś Pyxis i wypuściłeś demona. On ciebie przeklął. Chcesz, żebym znalazł tego demona i spróbował wybadać, czy zdjąłby klątwę. I tylko tyle możesz mi powiedzieć? - Tylko tyle mogę tobie powiedzieć - powiedział Will. - Na pewno nic bym nie zyskał, zataja- jąc cokolwiek niepotrzebnie, gdy wiem, o co proszę. Chcę, żebyś znalazł igłę w... Boże, na- wet nie w stogu siana. Igłę w wieży pełnej innych igieł.

- Zanurz rękę w wieżę pełną igieł, to najprawdopodobniej skaleczysz się ciężko - powiedział Magnus. - Jesteś pewien, że właśnie tego pragniesz? - Jestem pewien, że alternatywa jest gorsza - powiedział Will patrząc na zaczernione miejsce na podłodze, gdzie demon kulił się. Był wyczerpany. Runa energii, którą narysował na sobie tego poranka przed wyjściem na spotkanie z Radą, przestała działać w południe i głowa pęka- ła mu z bólu. - Żyłem z tym pięć lat. Myśl o tym, że mam tak żyć chociażby jeszcze jeden rok przeraża mnie bardziej niż idea śmierci. - Jesteś Nocnym Łowcą. Nie boisz się śmierci. - Oczywiście, że się boję - powiedział Will. - Wszyscy boją się śmierci. Jesteśmy wprawdzie zrodzeni z aniołów, ale nie wiemy przez to od was więcej na temat tego, co czeka na nas po śmierci. Magnus podszedł bliżej niego i usiadł na drugim krańcu kanapy. Jego zielonozłote oczy świe- ciły się niczym oczy kota w półmroku. - Nie wiesz, czy po śmierci jest tylko zapomnienie. - A ty nie wiesz, czy go nie ma, prawda? Jem wierzy, że wszyscy odradzamy się. Życie jest kołem - umieramy, przekręcamy się, odradzamy się w to, na co zasługujemy się odrodzić, w oparciu o nasze czyny na tym świecie. Will popatrzył na swoje obgryzione paznokcie. - Ja prawdopodobnie odrodzę się jako ślimak, który jest przez kogoś solony. - Koło Wędrówki Dusz - powiedział Magnus. Na jego ustach zadrgał uśmiech. - Cóż, pomyśl o tym tak. Na pewno zrobiłeś coś dobrze w swoim ostatnim życiu, że odrodziłeś się takim, jakim jesteś. Nefilim. - O, tak - powiedział Will martwym tonem. - Miałem sporo szczęścia. - Odchylił się do tyłu, opierając głowę o kanapę, wyczerpany. - Rozumiem, że będziesz potrzebował więcej... skład- ników? Myślę, że mój widok zaczyna się przykrzyć Starej Mol z Cross Bones. - Mam także inne koneksje - powiedział Magnus wyraźnie mu współczując. - I muszę najpierw przeprowadzić więcej badań. Jeśli mógłbyś mi powiedzieć, jakiej natury jest ta klątwa... - Nie - powiedział ostro Will wstając. - Nie mogę. Powiedziałem ci już wcześniej, że pojąłem wielkie ryzyko mówiąc ci ledwie o jej istnieniu. Gdybym powiedział ci jeszcze więcej, to... - Wtedy co? Pozwól, że zgadnę. Nie wiesz, ale jesteś pewien, że to skończyłoby się źle. - Nie każ mi myśleć, że moje przyjście do ciebie było błędem... - To ma coś wspólnego z Tessą, prawda? Przez ostatnie pięć lat Will dobrze wyćwiczył samego siebie w nieukazywaniu emocji: zaskoczenie, uczucie, nadzieja, radość. Był całkiem pewien, że jego wyraz twarzy się nie zmienił, ale usłyszał napięcie w swoim głosie, gdy odpowiedział. - Tessa? - Minęło pięć lat - powiedział Magnus. - A mimo to jakoś dawałeś sobie radę. Cóż za rozpacz przyprowadziła cię do mnie w środku nocy, w środku ulewy? Co się zmieniło w Instytucie? Przychodzi mi na myśl tylko jedno... pewne drobniutkie stworzonko z wielkimi, szarymi oczyma... Will wstał tak gwałtownie, że prawie przewrócił otomanę. - Są inne powody - powiedział, starając się z trudem, by jego głos brzmiał spokojnie. - Jem umiera. Magnus spojrzał na niego. Był opanowany i spokojny. - On umiera od lat - powiedział. - Żadna klątwa nałożona na ciebie nie mogłaby przyczynić się do jego stanu ani go poprawić. Will zdał sobie sprawę, że jego dłonie trzęsą się. Zacisnął je w pięści. - Nie rozumiesz... - Wiem, że jesteście parabatai - powiedział Magnus. - Wiem, że on stanie się dla ciebie ogromną stratą, ale to, czego nie wiem, to...

- Wiesz to, co powinieneś wiedzieć. - Will czuł zimno na całym ciele, mimo że w pokoju było ciepło, a on nadal miał na sobie płaszcz. - Mogę zapłacić ci więcej, jeśli przestaniesz zadawać mi pytania. Magnus położył stopy na kanapie. - Nic nie sprawi, że przestanę zadawać ci pytania. - powiedział. - Ale postaram się najlepiej jak tylko potrafię, by uszanować twoją powściągliwość. Will poluzował spięte dłonie. - Więc, wciąż chcesz pomóc. - Wciąż chce ci pomóc. - Magnus położył ręce za swoją głową i odchylił się, spoglądając na Willa. - Pomógłbym ci szybciej, gdybyś powiedział mi prawdę, zrobię co mogę. Dziwnie mnie interesujesz, Willu Herondale. Will wzruszył ramionami. - Kiedy planujesz spróbować jeszcze raz? Magnus ziewnął. - Prawdopodobnie w tym tygodniu. Wyśle ci wiadomość w sobotę jeśli... coś znajdę. Przekleństwo. Prawda. Jem. Umierający. Tessa. Tessa, Tessa, Tessa. Jej imię zadzwoniło Willowi w umyśle. Zastanawiał się czy jakiekolwiek imię na ziemi miało taki nieunikalny wpływ na niego. Nie mogła być okropna, nie mogła, jak Mildred. Nie mógł spać w nocy, sły- sząc niewidoczne głosy wypowiadające ,,Mildred'' do jego uszu. Ale Tessa... - Dziękuje. - powiedział szybko. Czuł jak raz jest mu gorąco, a zaraz zimno. Dusił się w po- koju, wciąż pachnącym świecą. - Nie mogę doczekać się wiadomości od ciebie. Magnus zamknął oczy. Will nie mógł stwierdzić, czy usnął, czy po prostu czekał aż Will wyj- dzie. Tak czy owak, to była najwyraźniej aluzja do tego, by wyszedł. Sophie zmierzała do pokoju panny Jessamine, by zamieść popiół i oczyścić komin, gdy usły- szała głosy w przedpokoju. W jej starej pracy, była nauczona by obrócić się i patrzeć na ścia- ny, gdy jej pracodawcy przechodzili koło niej. Miała udawać i być najlepiej podobna do me- bla, martwego, którego można ignorować. Była zszokowana kiedy została zatrudniona w In- stytucie. Zauważyła, że tutaj niektóre rzeczy były inne. Pierwsze, że w tak wielkim domu było tak mało służących. Nie zdawała sobie sprawę na początku, że Nocni łowcy robili dużo sami, jak typowa rodzina. Zaczynając od rozpalenia samemu ognia, wykonanie swoich zaku- pów. Przerobili pokoje na szkoleniowe, lub na pomieszczenia z bronią. Było w nich idealnie czysto. Była wstrząśnięta tym, jak Agatę i Tomasza traktowali pracodawcy. Byli jak rodzina. Sama pochodziła z biednej rodziny, była nazywana głupią i była popychana, pracując już jako dziewczynka. Ponieważ nie była przyzwyczajona do delikatnych mebli, albo prawdziwego srebra, lub porcelany i nigdy nie widziała ciemnej herbaty. Ale nauczyła się i kiedy stało się oczywiste, że zamierzała być bardzo ładna i zadbana, awansowała na dziewczynę na salo- nach. Salony te były niebezpieczne. Miała pięknie wyglądać dla rodziny i jej pensja miała być większa, kiedy miała skończyć osiemnaście lat. To była taka ulga, przychodzić do pracy w Instytucie, gdzie nikt nie przejmował się, że miała prawie dwadzieścia lat, albo nie wymagał by wpatrywała się w ściany, nikt zbytnio się nią nie przejmował. Przypomniał jej się dzień, kiedy jej twarz została oszpecona przez jej ostatniego pracodawcę. Wciąż unikała patrzenia na siebie w lustrach, ale ból psychiczny był coraz mniejszy. Jessamine wyśmiewała się z jej długiej blizny, która szpeciła jej policzek, ale inni wydawali się tego nie widzieć. W szczególności Will, który od czasu do czasu mówił coś nie- przyjemnego, ale nie na ten temat. Wydawało jej się, że nawet coś do niego czuje. Ale tak było zanim zakochała się w Jamesie. Rozpoznała jego głos, kiedy wychodził z sali, cicho śmiejąc się i odpowiadając na pytania panny Tessy. Sophia poczuła dziwne ciśnienie w klatce piersiowej. Zazdrość. Gardziła sobą z powodu tego uczucia i nie mogła tego powstrzymać. Panna Tessa była zawsze dla niej miła, i coś w jej szarych oczach pokazywało, że była wrażliwa, jakby potrzebowała przyjaciela. Nie

dało się jej nie lubić. I w końcu, pan Jem poczuł coś do niej... i Tessa nawet nie zauważała tego. Nie. Sophie nie mogła napotkać ich w przedpokoju, Jamesa patrzącego na Tessę. Trzymając kurczowo szczotkę i wiadro, Sophie otworzyła najbliższe drzwi i weszła szybko przez nie do pomieszczenia. Zamykając je szybko. Ten pokój, jak większość w Instytucie, było nieużywa- ną sypialnią, dla odwiedzających Nocnych łowców. Rozejrzała się, sprawdzając, czy jest za- kurzony i czy był używany w ciągu dwóch poprzednich tygodni. Był zakurzony, drobinki kurzu tańczyły w powietrzu, a Sophie walczyła z pragnieniem kichnięcia, patrząc przez dziurę w drzwiach na klucz. Miała rację. To był Jem i Tessa, przechodzący koło pokoju w którym była. Nie mogła się po- wstrzymać, by nie patrzeć. Jem niósł coś, a Tessa mówiła coś do niego. Patrzała trochę w dół i daleko od nich, a on wpatrywał się w nią. Miał ten wyraz twarzy, kiedy zazwyczaj grał na skrzypcach, jakby nadrabiały jego stratę i go urzekały. Bolało ją serce. Był taki piękny. Zaw- sze tak uważała. Większość ludzi mówiła o Willu, jaki jest przystojny, ale dla niej Jem był tysiąc razy lepszy. Miał niesamowite spojrzenie i chociaż wiedziała, że srebrzysty kolor jego włosów i skóry jest wynikiem medycyny, którą musiał brać przez chorobę, nie mogła przestać myśleć, że jest przystojny. Był dżentelmenem, łagodnym i przystojnym. Myślała o jego dłoniach do- tykających jej włosy, głaszczące jej twarz, powodujące, że czuje się bezpieczna. Kiedy myśla- ła o dłoniach innego mężczyzny, nawet chłopca, dotykający jej, czuła się speszona, przestra- szona. Jego dłonie były bezpieczne, pięknie skonstruowane... - Nie mogę uwierzyć, że przyjdą jutro. - powiedziała Tessa, spoglądając na Jamesa. - Czuję, że Sophie i ja będziemy denerwować Benedykta Lightwooda i trzeba będzie uspokajać go, jak psa przed kością. On nie może sobie wyobrazić, że jesteśmy wytrenowani lub nie. Właśnie tego chce swoich synów w domu Charlotte, by narobić jej kłopotów. - To prawda. - przyznał Jem. - Ale dlaczego nie skorzystać z tego treningu? Dlatego Charlotte próbuje zachęcić Jessamine by wzięła udział. Co do ciebie, twój talent przyciągnął Mortmaina w pułapkę, będą inni którzy będą chcieli zaatakować cię. Możesz się nauczyć jak się bronić. Ręka Tessy powędrowała do przywieszki anioła przy jej gardle. To był jej charakterystyczny gest. - Wiem co powie Jessie. Powie jedną rzecz, że potrzebuje przystojnego asystenta, lub konku- renta. - Raczej nie potrzebowałaby pomocy, radząc sobie z nieatrakcyjną osobą. - Nie, jeśli jest przyziemnym. - Tessa uśmiechnęła się. - Wolałaby brzydkiego przyziemnego niż przystojnego Nocnego Łowcę. - To postawi ją na nogi, by biegać, prawda? - powiedział Jem z udawanym rozgoryczeniem i Tessa zaśmiała się znowu. - To wielka szkoda. - powiedziała. - Ktoś tak piękny jak Jessamine powinien mieć wybór, ale ona na pewno nie wybierze Nocnego Łowcę. - Jesteś znacznie ładniejsza. - powiedział Jem. Tessa spojrzała na niego zdziwiona, a jej policzki poczerwieniały. Sophie poczuła znów za- zdrość, ale zgadzała się z Jamesem. Jessamine była przeciętnie ładna, możliwe, że przez swój ciężki charakter. Tessa miała grube, ciemne, kręcone włosy i szare, morskie oczy, które robiły się coraz ładniejsze. Jej twarz wydawała się być inteligentna, wesoła, natomiast twarz Jessa- mine tego nie wyrażała. Jem zatrzymał się przed drzwiami panny Jessamine. Kiedy nie dostał żadnej odpowiedzi, wzruszył ramionami, chociaż i tak wyglądał na spiętego. Położył stos czarnego materiału przed jej drzwiami. - I tak nigdy nie będzie tego nosić. - Tessa miała dołeczki w policzkach.

Jem wyprostował się. - Nigdy nie zgadzałem się w sprawie gromadzenia przez nią ubrań, tyl- ko je dostarczam. Ruszył dalej, w dół przedpokoju. Tessa zrobiła to samo. - Nie wiem jak Charlotte może rozmawiać tak często z cichymi braćmi. Na ich widok prze- chodzą mnie ciarki. - powiedziała. - Oh, nie wiem. Wole myśleć, że gdy są tutaj, są podobni do nas. Żartując sobie w cichym mieście, robią tosta serowego... - Mam nadzieję, że czytają komiksy. - powiedziała sucho Tessa. - Wydawałoby się, że korzy- stają ze swoich naturalnych talentów. Jem wybuchnął śmiechem, a następnie zniknęli za rogiem, poza zasięgiem jej wzroku. Sophie oparła się na futrynie drzwiowej. Nie wiedziała, że ktokolwiek potrafi rozśmieszyć tak bardzo Jamesa prócz Will. Musisz kogoś znać bardzo dobrze, by się z nim tak śmiać. Kochała go tak długo, pomyślała. Co by było, gdyby tak naprawdę nie znała go w ogóle? Z westchnieniem rezygnacji wyszła ze swojej kryjówki. Wtedy, drzwi od pokoju panny Jessamine się otworzyły a w nich ukazała się dziewczyna. Była ubrana w długą, aksamitną pelerynę do podróży, która zasłaniała większość ciała, od szyi do stóp. Jej włosy były mocno spięte i miała w jednej ręce kapelusz. Sophie zamarła ze zdziwienia, kiedy Jessamine spuściła wzrok, spoglądając na swoją stopę. Kopnęła mocno ścianę - dając szansę Sophie na zobacze- nie jej stopy. Miała na niej but - męski. Rzuciła okiem po korytarzu, położyła kapelusz na głowę, zniżyła brodę i oddaliła się szybko, zostawiając zdziwioną Sophie wpatrzoną w ciem- ność. Tłumaczenie: JimmyK, Shia

Nieuzasadniona śmierć Niestety! Byli przyjaciółmi w młodości; Ale szepczące języki zatruły prawdę; I lojalność żyje ponad królestwem I życie jest kolczaste; i młodość jest próżna; I warto być z jedynym, którego kochamy Czyż praca jest jak szaleństwo w mózgu. —Samuel Taylor Coleridge, Christabell Po śniadaniu, następnego dnia, Charlotte oznajmiła, by Tessa i Sophie wróciły do swoich pokoi, przebrały się w nowo nabyte stroje i spotkały z Jamesem w pokoju treningowym, gdzie mieli poczekać na braci Lightwood. Jessamine nie pojawiła się na śniadaniu, tłumacząc się bólem głowy. Podobnie było z Willem, który gdzieś zaginął. Tessa podejrzewała, że ukrywa się, by nie być zmuszonym do uprzejmości względem Gabriela i jego brata. Nie mogła go za to obwiniać. Wróciła do pokoju szybszym krokiem, czując dziwny ścisk żołądka z nerwów. Strój był cał- kowicie inny niż te, które wcześniej nosiła. Nie było przy niej Sophie, która mogłaby jej po- móc. Częścią szkolenia, oczywiście, było ubranie się i oswojeniem się z ruchami. Z płaskimi butami, luźną parą spodni zrobionych z grubego, czarnego materiału i długiej tuniki z pa- skiem, która sięgała niemal do jej kolan. Takie same ubrania miała wcześniej Charlotte i były zilustrowane w Kodeksie. Wydawały jej się dziwne, ale noszenie ich było chyba jeszcze bar- dziej dziwne. Jeśli ciotka Hariett mogłaby ją teraz zobaczyć, Tessa pomyślała, że mogłaby zasłabnąć. Spotkała Sophie u podnóża schodów, które prowadziły do pokoju treningowego. Nie zamie- niły ze sobą słowa, wymieniając jedynie zachęcające uśmiechy. Po chwili Tessa zrobiła pierwszy krok, w górę na drewniane schody, których poręcze były mocno wytarte. To dziwne, Tessa pomyślała, iść po schodach i nie przejmować się sukienką, żeby się o nią nie potknąć. Chociaż jej ciało zostało całkowicie zakryte, czuła się dziwnie naga w stroju treningowym. Pomagało jej to, że Sophie była z nią, w takim samym, równo niewygodnym ubraniu. Gdy doszły do szczytu schodów, Sophie otworzyła drzwi i ruszyły w ciszy do pokoju treningowe- go. Był na szczycie Instytutu, w pomieszczeniu przyległym do strychu, pomyślała Tessa, i nie- mal dwa razy większym. Drewniana podłoga błyszczała, i były na niej namalowane czarne koła i jakieś ponumerowane kreski. Długie, giętkie liny wisiały z góry, połowa niewidoczna w cieniu. Pochodnie paliły się wzdłuż ścian, które były urozmaicone powieszoną bronią. Sie- kiery, noże, wszystko, co wyglądało śmiertelnie. - Ugh - powiedziała Sophie, której ramiona zadrżały. - Czy one nie wyglądają chociaż w po- łowie strasznie? - Faktycznie, rozpoznaje kilka z Kodeksu - powiedziała Tessa wskazując. - Ten wygląda jak- by ktoś potrzebował dwóch rąk by go utrzymać. To szkocki miecz obosieczny, tak myślę.