Xalun

  • Dokumenty480
  • Odsłony35 060
  • Obserwuję66
  • Rozmiar dokumentów587.8 MB
  • Ilość pobrań19 818

Kroniki Krwi 03 Magia Indygo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Kroniki Krwi 03 Magia Indygo.pdf

Użytkownik Xalun wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 249 stron)

2 TRANSLATE BY: LUDKA666

3 Dla Heather Osborn, największej fanki Malachi’ego Wolfe.

4 NIE PO RAZ PIERWSZY wyciągnięto mnie z łóżka z powodu ważnej misji, ale jeszcze nigdy nie zostałam potraktowana tak osobistym pytaniem. - Jesteś dziewicą? - He? Przetarłam zaspane oczy na wypadek gdyby to był tylko przedziwny sen, który zaraz się rozpłynie. Pilny telefon zerwał mnie z łóżka pięć minut temu i miałam pewne problemy z dobudzeniem się. Moja nauczycielka historii, pani Terwilliger, pochyliła się ku mnie i powtórzyła teatralnym szeptem: - Pytałam, czy jesteś dziewicą? - Eee, tak… W końcu się rozbudziłam i rozejrzałam się niespokojnie po lobby dormitorium, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchał tej szalonej rozmowy. Nie musiałam się martwić - nie licząc znudzonej portierki na drugim końcu lobby, byłyśmy same… pewnie dlatego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie szwendał się o tak pogańskiej godzinie. Pani Terwilliger zadzwoniła żądając, żebym spotkała się z nią w sprawie „życia i śmierci”. Jakoś nie przewidziałam, że zacznie mnie przesłuchiwać na temat mojego prywatnego życia. Cofnęła się i odetchnęła z ulgą. - Tak, oczywiście. No jasne, że jesteś dziewicą. Zwęziłam oczy niepewna, czy mam się czuć urażona czy nie. - Oczywiście? Co to miało właściwie znaczyć? Co się dzieje? Natychmiast spoważniała i poprawiła swoje okulary w drucianych oprawkach, które zawsze zsuwały jej się na koniuszek nosa. - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musimy iść. Złapała mnie za ramię, ale zaparłam się i nie ruszyłam z miejsca. - Proszę pani, jest trzecia nad ranem! Środek szkolnej nocy – dodałam, żeby zrozumiała powagę sytuacji. - Nie przejmuj się tym. – Odwróciła się ku portierce i zawołała przez pomieszczenie: – Zabieram ze sobą Sydney Melrose. Pani Weathers może jutro wykłócać się ze mną o ciszę nocną. Portierka wyglądała na zaskoczoną, ale była tylko jakąś studentką zatrudnioną do siedzenia za biurkiem nocami. Nie miała szans w starciu z niesławną panią Terwilliger o ptasiej twarzy i wysokiej, chudej sylwetce. Tak naprawdę to ochroniarz na zewnątrz

5 powstrzymywał dziewczyny przed wymykaniem się z dormitorium, ale on tylko przyjaźnie skinął głową pani Terwilliger, gdy wlekła mnie za sobą. Zaczęłam się zastanawiać, ile razy zdarzało jej się porywać dziewczyny w środku nocy. - Jestem w piżamie – przypomniałam. To była moja ostatnia linia obrony, gdy dotarłyśmy do samochodu zaparkowanego na drodze pożarowej. Okazało się, że jeździła czerwonym volkswagenem garbusem z wymalowanymi na bokach kwiatami. Z jakiegoś powodu to mnie wcale nie zaskoczyło. - Nic ci nie będzie – zapewniła, wyławiając kluczyki ze swojej wielkiej aksamitnej torebki. Wokół nas panowała chłodna i cicha pustynna noc. Wysokie palmy wyglądały jak czarne, pająkowate cienie na tle nieba. Nad nimi migotał księżyc w pełni i gwiazdy. Objęłam się ramionami, dotykając miękkiego materiału szlafroka. Poza nim miałam na sobie tylko piżamę i puchate pantofle. Taki strój sprawdzał się w przytulnym pokoju w dormitorium, ale nie był szczególnie praktyczny na nocne wojaże po Palm Springs. W sumie wychodzenie w piżamie nie sprawdzało się w żadnych warunkach. Otworzyła auto, a ja szybko wsiadłam przebijając się przez opróżnione, jednorazowe kubki po kawie i stare numery „Utne Reader”. Moje zamiłowanie do porządku zostało wystawione na ciężką próbę przez ten bajzel, ale w tej chwili to było najmniejsze z moich zmartwień. - Panie Terwilliger – zaczęłam, gdy jechałyśmy przez przedmieścia. – Co się dzieje? Teraz, gdy byłyśmy poza dormitorium, miałam nadzieję, że udzieli mi jakichś wyjaśnień. Nie zapomniałam tego kawałka o „życiu i śmierci” i zaczynałam się niepokoić. Nie spuszczała oczu z drogi, a linie zmartwienia znaczyły jej kanciastą twarz. - Musisz rzucić zaklęcie. Zamarłam próbując przetrawić jej słowa. Jeszcze nie tak dawno temu podobna deklaracja sprowokowałaby mnie do żywiołowych protestów. Nie żebym teraz czuła się z tym za dobrze – magia wciąż wytrącała mnie z równowagi. Pani Terwilliger nie tylko nauczała w prywatnej szkole, Amberwood, ale była też czarownicą. Twierdziła, że ja również posiadam wrodzony talent do magii i mimo mojego oporu udało jej się nawet nauczyć mnie kilku zaklęć. Tak się składało, że miałam kilka dobrych powodów, żeby unikać wiedzy tajemnej. Pomijając nawet wrodzone przekonanie, że magia jest zła, zwyczajnie nie chciałam wplątywać się w więcej paranormalnych awantur niż to było absolutnie konieczne. Już należałam do zakonspirowanej społeczności, która chroniła ludzkość przed wampirami. To w dodatku do zadania domowego, każdemu dostarczyłoby aż za dużo do roboty. Mimo to szkolenie, które mi zafundowała, pomogło mi wyplątać się niedawno z różnych opresji i już nie byłam tak skora do opierania się wszystkiemu, co magiczne. Sama sugestia, że mam zająć się czarami nie była najdziwniejsza w tej całej sytuacji. - Dlaczego ja mam to zrobić? – spytałam. Ruch na ulicy był niewielki, ale mijające nas od czasu do czasu samochody rzucały na nas widmowe światło. – Pani jest tysiąc razy potężniejsza. Moje zaklęcia nie są nawet w części tak silne jak pani. - Moc to jedno – przyznała. – Ale sytuacja narzuca pewne ograniczenia i metody. Ja nie mogę rzucić tego konkretnego zaklęcia. Skrzyżowałam ramiona i rozparłam się na siedzeniu. Jeśli dalej będę się skupiać na praktycznych aspektach sprawy, może uda mi się zignorować narastające zmartwienie.

6 - I to nie mogło poczekać do rana? - Nie – odpowiedziała grobowo. – Nie mogło. Coś w jej tonie sprawiło, że poczułam ciarki na kręgosłupie i zamilkłam. Wyjechałyśmy poza granice miasta ku prawdziwej, dzikiej pustyni. Im bardziej oddalałyśmy się od cywilizacji tym robiło się ciemniej. Gdy opuściłyśmy główną drogę, nie mijałyśmy już więcej latarni ani domów. Ciemne kształty kolczastych, pustynnych krzewów na poboczach, przypominały mi przyczajone, gotowe do ataku zwierzęta. „Nikogo tu nie ma” pomyślałam. „Ale też nikt w Amberwood nie wie, że tu jestem.” Poruszyłam się niespokojnie myśląc o jej pytaniu na temat dziewictwa. Chyba nie planowała złożyć mnie w ofierze w jakimś niecnym rytuale? Żałowałam, że nie pomyślałam o zabraniu telefonu – nie żebym mogła powiadomić moją organizację, Alchemików, że spędzam tyle czasu z czarownicą. I to taką, która na dobitkę uczyła mnie magicznych arkanów. Już lepiej zostać poświęconą niż zmierzyć się z gniewem Alchemików. Dwadzieścia minut później pani Terwilliger nareszcie zjechała na pobocze zakurzonej, polnej drogi, która wydawała się kierować prosto donikąd. Wysiadła i skinęła na mnie, żebym podążyła za nią. Okazało się, że tu jest zimniej niż w Amberwood. Patrząc na nocne niebo wstrzymałam oddech. Z daleka od miejskich świateł gwiazdy świeciły z pełną siłą. Widziałam Drogę Mleczną i tuzin konstelacji zazwyczaj niedostrzegalnych gołym okiem. - Pogapisz się na gwiazdy później – powiedziała szorstko. – Musimy zdążyć nim księżyc zajdzie. Rytuał w świetle księżyca, odległy zakątek pustyni, ofiara z dziewicy… w co ja się głupio wpakowałam? Zawsze irytował mnie sposób, w który pani Terwilliger zmuszała mnie do magii, ale nigdy nie uważałam jej za zagrożenie. Teraz wypominałam sobie naiwność. Zarzuciła na ramię wypchaną torbę i ruszyła przez odludzie usiane kamieniami oraz karłowatymi roślinami. Mimo blasku gwiazd panowały ciemności, ale ona szła pewnie, jakby doskonale wiedziała, gdzie idzie. Obowiązkowo podążyłam za nią, krzywiąc się, gdy natrafiałam na kamienie. Moje puchate kapcie nie były przeznaczone do wędrówek po takim terenie. - Tutaj – oznajmiła, gdy dotarłyśmy do niewielkiej wolnej przestrzeni. Ostrożnie położyła torbę i uklękła. – Nada się. Bezlitośnie gorąca w dzień pustynia była zimna w nocy, ale i tak się pociłam. Prawdopodobnie w większym stopniu niż temperatura albo gruba piżama, odpowiadał za to mój własny niepokój. Zawiązałam pasek szlafroka ciaśniej w doskonały węzeł. Okazało się, że taki rutynowy drobiazg działał uspokajająco. Pani Terwilliger wyjęła wielkie, owalne lustro w zdobionej ramie. Ustawiła je po środku wolnej przestrzeni, zerknęła na niebo i lekko przesunęła lustro. - Podejdź, panno Melbourne – Wskazała na miejsce po przeciwnej stronie lustra. – Usiądź sobie wygodnie. W Amberwood byłam znana jako Sydney Melrose, zamiast pod moim prawdziwym imieniem, Sydney Sage. Pierwszego dnia w szkole Pani Terwilliger źle zrozumiała moje fałszywe nazwisko i tak już niestety zostało. Posłuchałam jej polecenia, chociaż nie dało się powiedzieć, że jest mi szczególnie wygodnie. Wydawało mi się, że słyszę jakieś duże zwierzę przedzierające się przez busz i dodałam „kojoty” do mojej prywatnej listy niebezpieczeństw, z którymi się zmagałam, zaraz pod „użycie magii” i „brak kawy”. - Dobrze więc. Zaczynamy. – Pani Terwilliger wpatrywała się we mnie oczami, które

7 w środku nocy na pustyni sprawiały wrażenie mrocznych i strasznych. – Masz na sobie coś metalowego? Jeśli tak, musisz to zdjąć. - Nie… Och, moment. Rozpięłam delikatny, złoty łańcuszek, na którym wisiał mały krzyżyk. Miałam ten naszyjnik od lat, ale jakiś czas temu podarowałam go komuś innemu, żeby go pocieszyć. Oddal go niedawno przez naszą wspólną przyjaciółkę Jill Mastrano Dragomir. Nawet w tej chwili wyraźnie pamiętałam jej gniewną minę, gdy dorwała mnie w szkole i bez słowa wcisnęła mi krzyżyk do ręki. Teraz gapiłam się na lśniący w blasku księżyca krzyżyk i czułam gulę w żołądku na myśl o Adrianie, czyli facecie, któremu go dałam. Stało się to kilka tygodni temu, gdy totalnie zaskoczył mnie swoim wyznaniem miłości do mnie. Chociaż może nie powinnam być taka zaskoczona. Im dłużej o tym myślałam – to znaczy cały czas – tym więcej przypominałam sobie rzeczy, które powinny uprzedzić mnie o jego uczuciach. Wcześniej zwyczajnie tego nie dostrzegałam. Rzecz jasna nie miało znaczenia, czy byłam tego świadoma, czy nie. Adrian nie był dla mnie stworzony i nie miało to nic wspólnego z jego wieloma nałogami albo potencjalnym pogrążaniem się w szaleństwie. Adrian był wampirem. Fakt, należał do Morojów – tych dobrych, żyjących wampirów – ale to nie robiło żadnej różnicy. Związki ludzi z wampirami były zakazane. W tym jednym Moroje i Alchemicy niezmiennie się zgadzali. Wciąż mnie zadziwiało, że Adrian przyznał się, że mnie kocha. Równie zaskakujące było to, że w ogóle coś do mnie czuł i miał dość śmiałości, żeby mnie pocałować – fakt, że ten pocałunek był oszałamiający. Oczywiście musiałam mu odmówić. Mój trening nie dopuszczał żadnej innej reakcji. Nasza sytuacja w Palm Springs sprawiła, że wciąż musieliśmy się widywać przy różnych towarzyskich spotkaniach, ale po jego wyznaniu nasze relacje stały się napięte. Nie chodziło tylko o to, że zrobiło się niezręcznie. Po prostu… tęskniłam za nim. Przed tą katastrofą byliśmy przyjaciółmi i spędzaliśmy wspólnie wiele czasu. Przyzwyczaiłam się do jego uśmieszku i wiecznego przekomarzania się. Dopóki tego nie straciłam, nawet sobie nie zdawałam sprawy, ile to dla mnie znaczyło… jak bardzo tego potrzebowałam. Czułam się pusta… co było oczywiście niedorzeczne. Niby dlaczego powinnam aż tak przejmować się jakimś wampirem? Czasami to mnie wkurzało. Dlaczego zniszczył naszą przyjaźń? Dlaczego musiałam teraz tak bardzo za nim tęsknić? I niby czego ode mnie oczekiwał? Przecież wiedział, że związek między nami jest niemożliwy. Nie mogłam nic do niego czuć. Po prostu nie mogłam. Gdybyśmy żyli z Powiernikami – niecywilizowaną grupą wampirów, ludzi i dampirów – być może wtedy… nie. Nawet jeśli coś do niego czułam – a twardo powtarzałam sobie, że tak nie jest – złe było samo rozważanie związku między nami. Teraz Adrian odzywał się do mnie tylko wtedy, gdy było to konieczne. I zawsze, bez przerwy wpatrywał się we mnie tymi udręczonymi zielonymi oczami, których wyraz sprawiał, że serce mi się łamało i… - Aaach! Co to jest? Wzdrygnęłam się, gdy pani Terwilliger wysypała mi na głowę misę pełną zasuszonych liści i kwiatów. Tak się skupiłam na krzyżyku i wspomnieniach, że nawet nie zauważyłam, co ona kombinuje. - Rozmaryn – poinformowała mnie rzeczowo. – Hizop. Anyż. Nie rób tego. – Sięgałam właśnie, żeby wyciągnąć sobie liście z włosów. – Potrzebujesz tego do zaklęcia.

8 - Racja – powiedziałam, skupiając się na zadaniu. Ostrożnie położyłam krzyżyk na ziemi próbując nie myśleć o tych jakże zielonych oczach. – Zaklęcie, które tylko ja mogę rzucić. Właściwie dlaczego tak jest? - Bo to musi być zrobione przez dziewicę – wyjaśniła. Udało mi się nie skrzywić. Jej słowa insynuowały, że ona nie jest dziewicą i chociaż to miało sens w przypadku czterdziestolatki, to jakoś wolałam się w to nie zagłębiać. – W dodatku osoba, której szukamy, osłoniła się przede mną. Z twojej strony niczego się nie spodziewa. Spojrzałam na lśniące lustro i zrozumiałam. - Chodzi o zaklęcie lokalizujące. Dlaczego nie użyjemy tego samego, które już kiedyś stosowałam? Nie szczególnie mi się paliło do powtórki. Wykorzystałam je do znalezienia kogoś, ale wymagało gapienia się w misę z wodą przez kilka godzin. Mimo to teraz znałam procedurę i wiedziałam, że mogę je rzucić ponownie. Poza tym średnio uśmiechał mi się pomysł babrania się z czarem, o którym nic nie wiedziałam. Słowa i zioła to drobiazg, ale czego więcej będzie ode mnie chciała? Podpisania cyrografu? Upuszczania krwi? - Tamto zaklęcie działa tylko na znane ci osoby – wyjaśniła. – To pomoże odszukać osobę, której nigdy nie spotkałaś. Zmarszczyłam brwi. Nie przepadałam za magia, ale uwielbiałam rozwiązywać łamigłówki – a zagadki związane z czarami intrygowały mnie. - Więc skąd mam wiedzieć, kogo szukać? Pani Terwilliger wręczyła mi zdjęcie. Oczy przyzwyczaiły mi się już do ciemności i mogłam zobaczyć twarz ładnej, młodej kobiety. Między nią a moją nauczycielką istniało uderzające podobieństwo, choć nie było ono zupełnie oczywiste. Pani Terwilliger miała mysio-brązowe włosy, a ta kobieta tak ciemne, że niemal czarne. Prezentowała się też o wiele powabniej w czarnej, atłasowej sukni wieczorowej, która drastycznie różniła się od typowych dla pani Terwilliger hipisowskich ciuchów. Mimo tych znaczących różnic obie kobiety dzieliły takie same wysokie kości policzkowe i przenikliwe oczy. Spojrzałam na nią. - Jesteście spokrewnione. - To moja starsza siostra – przytaknęła pani Terwilliger bezbarwnym głosem. Starsza? Powiedziałabym, że ta kobieta była przynajmniej dziesięć lat młodsza od niej. - Zaginęła? – spytałam. Gdy ostatnio bawiłam się w te klocki, poszukiwałam porwanej przyjaciółki. Usta pani Terwilliger drgnęły. - Nie w taki sposób jak myślisz. Wyciągnęła z tej swojej bezdennej torby oprawioną w skórę książeczkę i otworzyła ją na zaznaczonej stronie. Zerkając na podkreślony akapit zauważyłam łacińską instrukcję opisującą lustro i mieszankę ziół, które na mnie wysypała. Poniżej znajdowały się wskazówki jak rzucić zaklęcie. Na szczęście nie było tam nic o upuszczaniu krwi. - To wydaje się zbyt proste – zauważyłam podejrzliwie. Zdążyłam się już przekonać, że czary mające tylko kilka etapów i komponentów na

9 ogół wymagały mnóstwa mentalnej energii. Po ostatnim zaklęciu lokalizującym zemdlałam. Przytaknęła domyślając się o czym myślę. - Wymaga silnej koncentracji… więcej niż tamto poprzednie. Wiem, że nie chcesz tego przyjąć do wiadomości, ale twoja siła zwiększyła się w takim stopniu, że tym razem powinno ci pójść łatwiej. Skrzywiłam się. Miała rację. Ja nie chciałam tego przyjąć do wiadomości. Ale czy aby na pewno? Część mnie była przekonana, że powinnam odmówić angażowania się w to szaleństwo. Z drugiej strony martwiłam się, że zostawi mnie na pustyni, jeśli jej nie pomogę. No i nie mogłam się oprzeć szalonej ciekawości, jak to wszystko działa. Wzięłam głęboki wdech i wyrecytowałam inkantację z książki, a następnie położyłam zdjęcie na środku lustra. Powtórzyłam zaklęcie i usunęłam zdjęcie. Pochylając się, wpatrzyłam się w lśniącą powierzchnię, próbując oczyścić umysł i pozwolić sobie na zjednoczenie z ciemnością i księżycowym światłem. O wiele szybciej niż oczekiwałam przeniknął mnie poszum energii. Mimo to nic nie pojawiło się w lustrze i tylko moje odbicie gapiło się na mnie. Słabe światło przyciemniało moje jasne włosy, które wyglądały okropnie od spania i zaplątanych w nie zeschniętych roślin. Wciąż narastała we mnie energia, która stawała się zadziwiająco ciepła i podniecająca. Zamknęłam oczy i pozwoliłam się porwać. Czułam się jakbym leciała na księżycowej poświacie, jakbym sama była blaskiem. Mogłabym tak trwać wiecznie. - Widzisz coś? Głos pani Terwilliger był nieprzyjemnym zakłóceniem w moim błogostanie, ale posłusznie otworzyłam oczy i spojrzałam w lustro. Moje odbicie zniknęło. Srebrnoszara mgła spowijała budynek, ale wiedziałam, że nie jest ona materialna. Została stworzona przez magię, jako mentalna bariera powstrzymująca mnie przed zobaczeniem tego, co kryło się za nią. Wzmacniając swoją wolę przebiłam się przez osłonę i po chwili mgła się rozpłynęła. - Widzę budynek. – Mój głos miał dziwny pogłos w nocy. – Stary wiktoriański dom. Ciemnoczerwony z tradycyjną zadaszoną werandą. Rosną przed nim krzewy hortensji. Jest też tabliczka, ale nie mogę przeczytać, co na niej pisze. - Potrafisz powiedzieć, gdzie jest ten dom? – Głos mojej nauczycielki wydawał się bardzo odległy. – Rozejrzyj się. Spróbowałam się cofnąć, żeby rozszerzyć moją wizję na okolicę domu. Zajęło mi to chwilę, ale powoli obraz się oddalił, jakbym patrzyła na film pokazujący sąsiedztwo złożone z podobnych wiktoriańskich domów z werandami porośniętymi dzikim winem. To był piękny widok – doskonały fragment historii we współczesnym świecie. - Nic konkretnego – poinformowałam ją. – Tylko jakaś ulica z ekstrawaganckimi rezydencjami. - Cofnij się jeszcze bardziej. Zobacz pełniejszy obraz. Posłuchałam i okazało się, że to przypomina dryfowanie w powietrzu – teraz patrzyłam na okolicę z lotu ptaka. Pojawiało się coraz więcej domów, które ostatecznie przeszły w przemysłowe i użytkowe tereny. Krzyżowało się między nimi coraz więcej ulic. Budynki stawały się coraz wyższe, w końcu nabierając kształt znajomego horyzontu. - Los Angeles – powiedziałam. – Ten dom znajduje się na przedmieściach Los

10 Angeles. Usłyszałam gwałtowny wdech, a następnie: - Dziękuję, panno Melbourne. To już wszystko. W moim polu widzenia pojawiła się machająca dłoń, która zburzyła obraz miasta, a przy okazji mój stan euforii. Już nie szybowałam, jak promień światła. Brutalnie wylądowałam w rzeczywistości, na kamienistej pustyni w mojej ponaciąganej piżamie. Czułam się wyczerpana i roztrzęsiona, jakbym miała zaraz zemdleć. Pani Terwilliger wręczyła mi termos pełen pomarańczowego soku, który chciwie wypiłam. Poczułam się trochę lepiej, gdy substancje odżywcze trafiły do mojego organizmu. Intensywne użycie magii obniża poziom cukru we krwi. - Czy to pomogło? – spytałam, gdy opróżniłam termos. Marudny głosik w mojej głowie zaczął mnie opieprzać wyliczając kalorie w soku pomarańczowym, ale zignorowałam go. – Tego chciała się pani dowiedzieć? Uśmiech pani Terwilliger nie sięgnął jej oczu. - Pomogło, owszem. Czy tego chciałam? – Zapatrzyła się w dal. – Nie, nie do końca. Miałam nadzieję, że wskażesz jakieś inne miasto. Najlepiej bardzo, bardzo odległe. Podniosłam krzyżyk i zapięłam łańcuszek na karku. Znajomy przedmiot niósł ze sobą poczucie normalności po tym, co właśnie zrobiłam. Sprawił też, że ogarnęły mnie wyrzuty sumienia z powodu euforycznego odlotu, który dało mi zaklęcie. Ludzie nie byli przeznaczeni do władania magią – a już na pewno nie powinni czerpać z tego takiej przyjemności. Dotykając krzyżyka znów zaczęłam myśleć o Adrianie. Czy kiedykolwiek go nosił? A może zwyczajnie miał go przy sobie na szczęście? Czy też muskał go palcami, jak mnie się to często zdarzało? Pani Terwilliger zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wstała, a ja zrobiłam to samo. - Co to właściwie znaczy, proszę pani? – spytałam. – To, że zobaczyłam Los Angeles? Poszłam za nią w stronę samochodu, ale nie odpowiedziała od razu. Gdy to zrobiła, jej głos był niezwykle ponury. - To znaczy, że ona jest stanowczo zbyt blisko by mogło mi to odpowiadać. To oznacza również, że będziesz musiała bardzo, bardzo szybko popracować nad poprawieniem swoich umiejętności magicznych. Zatrzymałam się gwałtownie, nagle czując gniew. Wszystko ma swoje granice. Byłam wyczerpana i całe ciało mnie bolało. Wywlekła mnie tu w środku nocy i teraz jeszcze miała czelność mówić coś takiego, chociaż dobrze wiedziała, co myślę o magii? Co gorsza jej słowa przestraszyły mnie. Co niby miałam z tym zrobić? To było jej zaklęcie, jej sprawa. A jednak dawała mi wytyczne z taką mocą i pewnością, że to wyglądało prawie tak, jakbym to ja była przyczyną wizyty na tym pustkowiu. - Proszę pani… – zaczęłam. Pani Terwilliger odwróciła się gwałtownie i pochyliła się ku mnie tak, że dzieliło nas tylko kilka cali. Przełknęłam i wszelkie gniewne słowa utknęły mi w gardle. Jeszcze nigdy nie wiedziałam jej w takim stanie. Nie wyglądała do końca groźnie, ale było w niej jakieś napięcie, jakiego jeszcze nie widziałam, zupełnie nietypowe dla roztrzepanej nauczycielki, którą znałam. Wyglądała też na… wystraszoną. Sprawa życia i śmierci. - Sydney – powiedziała, zwracając się do mnie po imieniu, co rzadko jej się zdarzało. – Zapewniam cię, że to nie jest żaden podstęp z mojej strony. Będziesz doskonalić swoje

11 umiejętności, czy ci się to podoba czy nie. I to wcale nie dlatego, że jestem okrutna albo z powodu jakichś moich samolubnych zachcianek. Nawet nie chodzi o to, że nie podoba mi się sposób, w jaki marnujesz swój potencjał. - Więc dlaczego? – spytałam cichutko. – Dlaczego muszę nauczyć się więcej? Wiatr szemrał wokół nas, wydmuchując część zasuszonych liści i kwiatów z moich włosów. Rzucane przez nas cienie wyglądały złowieszczo, a blask księżyca i gwiazd, który wcześniej wydawał się tak boski, teraz stał się zimny i ostry. - Dla twojego własnego bezpieczeństwa – oznajmiła pani Terwilliger.

12 PO TYM PANI TERWILLIGER NIE CHCIAŁA powiedzieć już nic więcej. Odwiozła nas z powrotem do Amberwood i wydawało się, że ledwie zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Wciąż mamrotała do siebie rzeczy w stylu: „Za mało czasu” i „Potrzebuję więcej dowodów”. Gdy w końcu dotarłyśmy na miejsce, spróbowałam wyciągnąć z niej jakieś konkrety. - Co moje bezpieczeństwo ma z tym wszystkim wspólnego? – spytałam. – Co mi grozi? Tak jak wcześniej zaparkowała na drodze pożarowej i wciąż wyglądała na nieobecną duchem. - Wyjaśnię później, na naszej jutrzejszej sesji. - Nie będzie mnie – przypomniałam jej. – Wyjeżdżam zaraz po zakończeniu moich zwykłych lekcji. Pamięta pani? Muszę złapać samolot. Mówiłam pani w zeszłym tygodniu. Wczoraj też. I dzisiaj. To przykuło jej uwagę. - Naprawdę? Cóż, zdaje się, że musi nam wystarczyć to, co mamy. Rano zobaczymy, co będę miała dla ciebie. Po tym zostawiłam ją i powędrowałam do łóżka, nie żeby zostało mi wiele czasu na sen. Gdy dotarłam na poranną lekcję historii, okazało się, że dotrzymała słowa. Jeszcze przed dzwonkiem podeszła do mojej ławki i wręczyła mi starą książkę w popękanej oprawie z czerwonej skóry. Miała łaciński tytuł, który można było przetłumaczyć jako „Żywioły bitwy”, co sprawiło, że zimny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Czary, które tworzyły światło i powodowały niewidzialność to jedna sprawa. Były tak przydatne, że prawie mogłam się do nich przekonać. Coś mi podpowiadało, że z bitewnymi zaklęciami mogę mieć większy problem. - Coś do poczytania w samolocie – oznajmiła. Mówiła swoim zwykłym tonem roztrzepanego naukowca, ale w jej oczach wciąż dostrzegałam błysk niepokoju z minionej nocy. – Skoncentruj się na pierwszej części. Wierzę, że przyłożysz się jak zawsze… a nawet trochę bardziej. Żaden z wchodzących uczniów nie zwracał na nas uwagi. Na ostatniej lekcji miałam niezależne studia z historii klasycznej, podczas których ona była moją mentorką. Niemal zawsze wykorzystywała ten czas do pasywnie agresywnych prób nauczenia mnie magii. W tym układzie nikt się nie dziwił, że dawała mi jakąś księgę. - I byłoby ekstremalnie użyteczne, gdybyś dowiedziała się, gdzie jest tamto osiedle – dodała. Na chwilę mnie zatkało. Miałam zlokalizować jedno osiedle w Los Angeles?

13 - To… wielki teren do sprawdzenia – powiedziałam w końcu, ostrożnie dobierając słowa na użytek świadków dookoła. Przytaknęła i poprawiła okulary. - Wiem. Większość ludzi pewnie nie byłaby w stanie tego dokonać. Po tym pseudo-komplemencie wróciła do swojego biurka. - Jakie osiedle? – odezwał się nowy głos. Eddie Castile właśnie przyszedł i usiadł w sąsiedniej ławce. Był dampirem – posiadał DNA zarówno ludzkie jak i wampirze, co było pamiątką po czasach, kiedy nasze rasy jeszcze krzyżowały się ze sobą. Mimo to, z której strony by nie patrzyć, nie dałoby się go odróżnić od zwykłego człowieka. Dzięki piaskowym włosom i brązowym oczom na tyle przypominał mnie, że na potrzeby naszej przykrywki mógł ujść za mojego bliźniaka. Prawda była taka, że Eddie przebywał w Amberwood jako ochroniarz Jill. Dysydenci wśród jej własnej rasy, Morojów, polowali na nią i chociaż w Palm Springs nie widać było po nich ani śladu, Eddie zawsze pozostawał czujny i w pełnej gotowości bojowej. Wsunęłam czerwoną księgę do torby. - Nawet nie pytaj. Jeszcze jedno z tych jej niedorzecznych zadań. Żadne z moich przyjaciół – nie licząc Adriana – nie było świadome moich magicznych praktyk z panią Terwilliger. Cóż, Jill też wiedziała przez powiązanie. Wszyscy Moroje władali magią żywiołów, a Adrianowi dostał się rzadki i potężny rodzaj nazywany duchem, który mógł zdziałać cuda w uzdrawianiu. Użył tej magii, aby przywrócić Jill do życia po przeprowadzonym przez zabójców zamachu. Tym sposobem Jill została „naznaczona pocałunkiem cienia” – oznaczało to stworzenie między nimi psychicznej więzi, która pozwalała jej odczuwać jego emocje i czasami patrzyć jego oczami. Tym sposobem Jill wiedziała więcej niż bym chciała o tym, co między nami zaszło. Wyjęłam z torby kluczyki do samochodu i z oporami wręczyłam je Eddiemu. Tylko jemu ufałam na tyle, żeby powierzyć mu mój samochód i gdy opuszczałam miasto, zawsze go pożyczałam na wypadek, gdyby potrzebował go, by załatwić coś dla naszej grupy. - Proszę bardzo. Tylko nie porysuj lakieru. I nie dopuszczaj Angeline do kierownicy. Uśmiechnął się. - Czy ja ci wyglądam na samobójcę? Pewnie nawet nie będę go potrzebował. Na pewno nie chcesz, żebym cię później odwiózł na lotnisko? - Opuściłbyś lekcje – powiedziałam. Mogłam wyjść ze szkoły wcześniej wyłącznie dzięki niezwykłej naturze moich niezależnych studiów. - Wierz mi, nie miałbym nic przeciwko. Mam test z fizyki – skrzywił się i zniżył głos. – Nienawidzę fizyki od pierwszego wejrzenia. Nie udało mi się powstrzymać uśmiechu. Eddie i ja mieliśmy już osiemnaście lat i ukończyliśmy liceum; ja dzięki nauczaniu w domu, a on w elitarnej szkole dla Morojów i dampirów, jednak ciężko byłoby udawać uczniów, gdybyśmy nie chodzili na lekcje. Ja nie miałam nic przeciwko dodatkowej pracy, ale Eddie nie pałał aż taką miłością do nauki. - Nie, dzięki – powiedziałam. – Pojadę taksówką. Zadzwonił dzwonek i Eddie wyprostował się w swojej ławce.

14 - Jill dąsa się, że też nie może polecieć – wyszeptał do mnie, gdy pani Terwilliger przywoływała klasę do porządku. - Wiem – wymamrotałam w odpowiedzi. – Ale wszyscy wiemy, dlaczego tak jest. - No – zgodził się. – I dlatego nie mam pojęcia, dlaczego wkurza się na ciebie. Odwróciłam się ku tablicy ignorując go ostentacyjnie. Dzięki więzi tylko Jill wiedziała o wyznaniu miłości Adriana. To była kolejna z rzeczy, którymi wolałabym się nie dzielić, ale Adrian nie mógł nic na to poradzić. Wprawdzie Jill zdawała sobie sprawę z tego, że romanse między ludźmi i wampirami są złe, ale i tak nie chciała mi wybaczyć zranienia go tak okropnie. Żeby było jeszcze lepiej, prawdopodobnie osobiście odczuwała jego ból. Co prawda reszta naszych przyjaciół nie wiedziała, co się stało, ale było dość oczywiste, że coś jest nie tak między Jill i mną. Eddie natychmiast to zauważył i z miejsca zaczął mnie przesłuchiwać. Udzieliłam wymijającej odpowiedzi, że niby Jill nie podobają się niektóre z wyznaczonych przeze mnie zasad. Eddie nie dał sobie wcisnąć kitu, ale Jill również nabrała wody w usta, co pozostawiło go ciężko sfrustrowanego w nieświadomości. Szkolny dzień minął szybko i zanim się zorientowałam znalazłam się w taksówce w drodze na lotnisko. Podróżowałam lekko, tylko z małą walizką i torbą, które mogłam nieść. Chyba po raz setny wyjęłam małą, srebrno-białą torebkę na prezent i przyjrzałam się jej zawartości. W środku był drogi, kryształowy łapacz słońca1 z rodzaju takich, które wiesza się na werandzie albo w oknie. Przedstawiał dwa gołębie w locie, stykające się dzióbkami. Owinęłam go w papier podarunkowy, wsunęłam do torebki, a następnie do mojej torby. Miałam nadzieję, że to stosowny prezent na takie wydarzenie. Wybierałam się na wampirzy ślub. Jeszcze nigdy na żadnym nie byłam – pewnie żadnemu innemu Alchemikowi też się to nie zdarzyło. Owszem, współpracowaliśmy z Morojami ukrywając ich egzystencję, ale Alchemicy jasno postawili sprawę, że nie chcą przekraczać granicy relacji biznesowych. Niemniej w świetle ostatnich wydarzeń obie grupy zdecydowały, że powinniśmy poprawić nasze profesjonalne relacje. Ten ślub był wielkim wydarzeniem, więc zostałam zaproszona razem z kilkoma innymi Alchemikami. Znałam parę młodą i w teorii cieszyłam się, że mogę być obecna na ślubie. To reszta tego wydarzenia sprawiała, że robiłam się nerwowa: wielkie, towarzyskie zebranie Morojów i dampirów. Nawet razem z innymi Alchemikami znajdowałam się w beznadziejnej mniejszości. Przebywanie w Palm Springs z Eddiem, Jill i spółką bardzo poprawiło moje nastawienie do ich rodzaju, miałam z nimi dobre relacje i teraz uważałam ich wszystkich za przyjaciół. Owszem, byłam tolerancyjna, ale i tak podzielałam sporo żywionych przez Alchemikami obaw względem świata wampirów. Morojów i dampiry może nie dało się nazwać „złymi kreaturami nocy”, jak kiedyś wierzyłam, ale definitywnie nie byli ludźmi. Trochę żałowałam, że moi przyjaciele z Palm Springs nie mogli dotrzymać mi towarzystwa, ale to nie wchodziło w grę. Powodem pobytu nas wszystkich w Palm Springs było ukrycie Jill przed tymi, którzy próbowali ją zabić. Moroje i strzygi starali się unikać słonecznych, pustynnych regionów. Jej nagłe pojawienie się na tak wielkiej imprezie byłoby sprzeczne z celem naszych działań. Eddie i Angeline – dampirzyca, która pomagała chronić ją w Amberwood – również musieli zostać. Tylko ja i Adrian zostaliśmy zaproszeni na ślub, ale na szczęście lecieliśmy różnymi samolotami. Gdyby ktoś zorientował się, że podróżowaliśmy 1 OK, „sun catcher”. Pojęcia nie mam, co to za cudo, więc lecę dosłownie. Niestety kłaniają się problemy techniczne i nie mogę tego skonsultować z wujkiem guglem, więc sorka jeśli dałam plamę :(

15 razem mogłoby to przyciągnąć uwagę do Palm Springs, co z kolei naraziłoby Jill. Adrian nawet nie wylatywał z lotniska w Palm Springs tylko z Los Angeles, dwie godziny na zachód, żeby się upewnić, że nikt nas nie połączy. Musiałam dostać się do Los Angeles, co przypomniało mi o zadaniu od pani Terwilliger. Miałam znaleźć jedno osiedle. Jasne, żaden problem. Moją jedyną wskazówką były wiktoriańskie domy. Jeśli uda mi się znaleźć jakieś towarzystwo historyczne, istniała szansa, że wskażą mi okolice pasujące do opisu. W ten sposób znacząco zawęziłabym obszar poszukiwań. Dotarłam do właściwej bramki na lotnisku godzinę przed odlotem. Właśnie usadowiłam się wygodnie z książką od pani Terwilliger, gdy usłyszałam komunikat: - Pasażerka Melrose proszona o skontaktowanie się z agentem obsługi klienta. Poczułam, że żołądek mi się skręca. Zebrałam swoje rzeczy i podeszłam do punktu obsługi, gdzie powitała mnie uśmiechnięta przedstawicielka linii lotniczych. - Przykro mi to mówić, ale w pani samolocie brakło miejsc – poinformowała mnie. Sądząc po jej pogodnym głosie i szerokim uśmiechu, jakoś wcale nie wyglądała jakby było jej przykro. - Co to właściwie oznacza dla mnie? – spytałam z rosnącym strachem. – Mam zabookowane miejsce. Cały czas wojowałam z biurokracją i paragrafami, ale tego jakoś nie mogłam zrozumieć. Jak to w ogóle możliwe? Przecież ilość miejsc w samolocie nie była dla nich jakąś niespodzianką. - To oznacza, że pani już nie leci tym samolotem – wyjaśniła. – Pani i jeszcze paru ochotników zrezygnowało ze swoich miejsce, żebyśmy mogli pomieścić tamtą rodzinę. Gdyby nie to, musieliby się rozdzielić. - Ochotnicy? – powtórzyłam, patrząc we wskazanym kierunku. Zobaczyłam uśmiechającą się do mnie rodzinę z siedmiorgiem dzieci. Dzieciaki były małe i urocze, z wielkimi oczami i z rodzaju takich, które można zobaczyć w musicalach o sierotach znajdujących nowy dom. Wściekła odwróciłam się ku agentce. – Jak pani tak może? Załatwiłam wszystko długo przed czasem! Muszę dostać się na bardzo ważny ślub. Kobieta wyjęła przepustkę pokładową. - Już o to zadbaliśmy. Zabookowaliśmy pani miejsce w innym samolocie do Filadelfii… który na dodatek wylatuje wcześniej. W ramach zadośćuczynienia za niedogodności poleci pani pierwszą klasą. - To już coś – przyznałam. Wciąż byłam zirytowana, choćby tylko dla zasady. Lubiłam porządek i przestrzeganie zasad, a naruszanie ich wywracało mój świat do góry nogami. Spojrzałam na tablicę i zatkało mnie. – Ale on odlatuje teraz! Przytaknęła. - Jak uprzedzałam. Radzę się pośpieszyć. Jak na zawołanie usłyszałam komunikat dotyczący mojego nowego lotu, mówiący, że wszyscy pasażerowie muszą już być na pokładzie. Nie należałam do przeklinających osób, ale w tej chwili niewiele mi brakło – zwłaszcza, gdy zobaczyłam, że moja nowa bramka znajduje się na drugim końcu terminala. Bez słowa złapałam swoje bagaże i pognałam ku bramce, jak mogłam najszybciej, robiąc mentalną notkę, żeby napisać do linii lotniczych list z zażaleniem. Jakimś cudem dotarłam na miejsce dosłownie w ostatniej chwili przed tym, jak mój lot został

16 zamknięty dla pasażerów. Stojąca przy bramce agentka poinformowała mnie, że następnym razem powinnam wszystko rozplanować zostawiając sobie większy margines czasowy. Zignorowałam ją i skierowałam się do samolotu, gdzie przywitała mnie o wiele milsza stewardesa – zwłaszcza, gdy zobaczyła mój bilet pierwszej klasy. - Oto pani miejsce, panno Melrose – powiedziała wskazując na trzeci od przodu rząd siedzeń. – Cieszymy się, że pani dotarła. Pomogła mi zapakować moją walizkę do skrytki, co było nie lada sztuką, skoro pasażerowie, którzy pojawili się wcześniej, zajęli już większość miejsca. Wymagało to lekkiego naginania praw fizyki i gdy nareszcie się udało, praktycznie padłam na swoje siedzenie, wyczerpana tym niespodziewanym zamieszaniem. To by było na tyle, jeśli idzie o relaksującą podróż. Ledwie miałam czas zapiąć pasy zanim samolot zaczął startować. Nieważne ile razy latałam, zawsze uważałam, że trzeba przestrzegać procedur. Obserwowałam jak stewardesa mocuje maskę tlenową, gdy opłynął mnie znajomy i odurzający zapach. W tym całym chaosie nawet nie zauważyłam przy kim siedzę. Adrian. Zagapiłam się z niedowierzaniem. Przyglądał mi sie z rozbawieniem i bez wątpienia czekał chcąc się przekonać, ile mi zajmie zauważenie go. Nawet nie próbowałam pytać, co tu robi. Wiedziałam, że leci z tego lotniska i jakimś dzikim zbiegiem okoliczności, wylądowaliśmy w tym samym samolocie. - Niemożliwe – zawołałam. Mój wewnętrzny naukowiec był zbyt zadziwiony, żeby w pełni zdać sobie sprawę z tego, w jak niezręcznej sytuacji się znalazłam. – To, że zmienili mi lot to jedna sprawa, ale masz pojęcie, jakie jest prawdopodobieństwo, że skończę obok ciebie? To niemożliwe. - Niektórzy nazywają to przeznaczeniem – powiedział. – Ale możliwe też, że po prostu nie ma zbyt wielu samolotów do Filadelfii. – Zasalutował mi szklanką wypełnioną przezroczystym płynem. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Adrian pił wodę, więc założyłam, że to wódka. – Tak swoją drogą, miło cię zobaczyć. - Hm… ciebie też. Silnik z rykiem obudził się do życia, chwilowo ratując mnie przed dalszą rozmową. Zaczęło do mnie docierać, co się stało. Zostałam uwięziona na czas pięciogodzinnego lotu przy Adrianie Iwaszkowie. Pięć godzin. Pięć godzin siedzenia tylko kilka cali od niego, wdychania jego zbyt drogiej wody kolońskiej i patrzenia w te wiedzące oczy. I co ja teraz pocznę?2 Nic, oczywiście. Nie miałam gdzie pójść, ani jak uciec, skoro nawet pasażerowie pierwszej klasy nie zostali wyposażeni w spadochrony. Serce zaczęło mi walić, gdy panicznie próbowałam wymyślić, co powiedzieć. Przyglądał mi się w milczeniu z tym swoim uśmieszkiem, czekając aż zacznę konwersację. - Tak więc… – zaczęłam w końcu, gapiąc się na swoje dłonie. – Co tam u… hm… twojego samochodu? - Zostawiłem go na ulicy. Pomyślałem, że może tak sobie postać, dopóki nie wrócę. Gwałtownie poderwałam głowę, a szczęka mi opadła. - Że co zrobiłeś? Odholują go, jeśli zostawiłeś go tak na noc! Adrian parsknął śmiechem, jeszcze zanim skończyłam. 2 Myślę, że dampira ;) Sorka, wieczorna głupawka xD

17 - Więc tego było trzeba, żeby wywołać u ciebie namiętną reakcję, co? – Pokręcił głową. – Nie martw się, Sage. Tylko żartowałem. Samochodzik jest cały i zdrowy na parkingu za moim mieszkaniem. Czułam, że policzki mnie palą. Wypominałam sobie, że dałam się nabrać na jego żart i trochę się wstydziłam, że tak eksplodowałam z powodu samochodu. Trzeba jednak przyznać, że to nie było byle jakie auto, tylko piękny, klasyczny Mustang, którego Adrian niedawno kupił. Tak właściwie zdobył go, żeby mi zaimponować i udawał, że nie potrafi jeździć z ręczną skrzynią biegów, co dawało mu pretekst, żeby spędzić więcej czasu ze mną, gdy go uczyłam. Uważałam, że samochód jest wspaniały, ale nie przestawało mnie zaskakiwać, że zadał sobie tyle kłopotu, żebyśmy byli razem. Samolot osiągnął pułap lotu, a stewardesa pojawiła się z kolejnym drinkiem dla Adriana. - Coś pani podać? – spytała. - Dietetyczną Colę – powiedziałam automatycznie. Adrian prychnął, gdy odeszła. - Tylko uważaj, żeby te kalorie cię nie zabiły. Przewróciłam oczami. - Czy muszę spędzić następne pięć godzin na słuchaniu twoich docinków? Jeśli tak zamienię się na miejsca z jakimś szczęściarzem. Adrian uniósł ręce w geście poddania. - Nie, nie. Mną się nie przejmuj. Znajdę sobie coś do zrobienia. Okazało się, że to oznacza rozwiązywanie krzyżówki w gazetce pokładowej. Wyjęłam książkę od pani Terwilliger i próbowałam czytać, ale miałam problemy z koncentracją, gdy tak siedział przy mnie. Kątem oka wciąż rzucałam mu ukradkowe spojrzenia, częściowo, żeby się przekonać, czy patrzy na mnie, a trochę, żeby zwyczajnie się pogapić. Adrian jak zawsze wyglądał irytująco dobrze ze swoimi potarganymi, brązowymi włosami i przystojną twarzą. Przysięgłam sobie, że się do niego nie odezwę, ale gdy zauważyłam, że przez jakiś czas nic nie napisał i głośno stuka długopisem o podkładkę, nie mogłam się powstrzymać. - Co tam masz? – spytałam. - „Pionier w produkcji wełny” na siedem liter. - Whitney – odpowiedziałam. Pochylił się i uzupełnił kratki. - „Dominuje w skali Moha”. Też siedem liter. - Brylant. Pięć haseł później, zrozumiałam, co się dzieje. - Hej – powiedziałam do niego. – Nie będę tego robić. Spojrzał na mnie anielskim wzrokiem. - Czego? - Dobrze wiesz. To była przynęta. Wiesz, że nie potrafię się oprzeć… - Mnie? – podpowiedział.

18 Wskazałam na gazetę. - Przypadkowym zagadnieniom. – Odsunęłam się od niego i zrobiłam wielki pokaz z otwierania książki. – Mam dużo do zrobienia. Poczułam jak Adrian zagląda mi ponad ramieniem, ale próbowałam nie zwracać uwagi na to, jak jestem świadoma jego bliskości. - Wygląda na to, że Jackie wciąż potrafi zagonić cię do roboty. Adrian spotkał panią Terwilliger i jakoś zdołał ją oczarować na tyle, że teraz byli po imieniu. - To raczej ponadprogramowe zadanie – wyjaśniłam. - Poważnie? A wydawało mi się, że wolisz ograniczyć do minimum zajmowanie się tymi sprawami. Sfrustrowana zamknęłam książkę. - Bo tak jest! Ale powiedziała… – urwałam, przypominając sobie, że nie powinnam również wdawać się w dyskusje z Adrianem. Aż zbyt łatwo było pogrążyć się w naszej starej, przyjaznej rutynie. To wydawało się tak właściwe, choć wcale takie nie było. - Co powiedziała? – ponaglił łagodnie. Spojrzałam na niego i nie zobaczyłam ani cienia cwaniactwa, czy kpiny. Nie widziałam też tego palącego bólu, który prześladował mnie przez ostatnie kilka tygodni. Wydawał się zmartwiony, co chwilowo odwróciło moją uwagę od zadania wyznaczonego mi przez panią Terwilliger. Widzenie go w takiej formie drastycznie kontrastowało z tym, co się z nim działo po naszym niefortunnym pocałunku. Tak się denerwowałam perspektywą siedzenia przy nim w czasie tego lotu, a tymczasem on był gotowy mnie wspierać. Skąd ta zmiana? Zawahałam się niepewna co robić. Od ostatniej nocy bez końca rozmyślałam nad słowami pani Terwilliger i wizją, próbując zrozumieć, co to wszystko oznaczało. Adrian (nie licząc Jill) jako jedyny wiedział o moich powiązaniach z nią oraz magii i dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak strasznie chciałam z kimś o tym porozmawiać. Nie mogłam się powstrzymać i opowiedziałam mu wszystko o mojej przygodzie na pustyni. Gdy skończyłam, zaskoczyło mnie jak mroczny wyraz przybrała jego twarz. - Jej spontaniczne próby nauczenia cię zaklęć to jedno, ale wciąganie cię w coś niebezpiecznego to już zupełnie inna kwestia. Jego intensywne zmartwienie trochę mnie zaskoczyło – chociaż może nie powinno. - Z jej słów wynika, że to nie jej sprawka. Wydawała się naprawdę zdenerwowana… cóż, czymś. Adrian wskazał na książkę. - A to ma jakoś pomóc? - Chyba. – Przejechałam palcami po okładce i wytłoczonych słowach po łacinie. – Mam tu zaklęcia do obrony i ataku… są trochę bardziej hardcorowe niż to, co do tej pory przerabiałam. Nie podoba mi się to, a przecież one są raczej podstawowe. Powiedziała mi, żeby pominąć te bardziej zaawansowane. - Ty w ogóle nie lubisz magii – przypomniał mi. – Ale skoro mają cię ochronić, może lepiej ich nie ignoruj.

19 Nie zamierzałam przyznawać, że się z nim zgadzam. W ten sposób tylko dodałabym mu amunicji. - Tia, ale naprawdę chciałabym wiedzieć, co mi zagraża… nie. Nie. Nie możemy tego robić. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wpadłam w nasz zwykły rytm, rozmawiając z Adrianem w ten nasz łatwy, komfortowy sposób. De facto zwierzałam mu się. Wyglądał na zaskoczonego. - Co robimy? Przecież przestałem cię pytać o hasła z krzyżówki, prawda? Wzięłam głęboki wdech zbierając się w sobie. Wiedziałam, że ta chwila w końcu nadejdzie, nieważne jak bardzo chciałam ją odsunąć. Po prostu nie spodziewałam się, że dojdzie do tego w czasie lotu samolotem. - Adrian, musimy porozmawiać o tym, co się stało. Między nami – oznajmiłam. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziałam. - Cóż, ostatnio gdy sprawdzałem nic się między nami nie działo. Odważyłam się spojrzeć na niego. - Dokładnie. Przepraszam, że tak wyszło… za to co powiedziałam, ale taka jest prawda. Musimy się z tym pogodzić i żyć normalnie. To dla dobra naszej grupy w Palm Springs. - Zabawna sprawa. Ja się z tym pogodziłem – powiedział. – To ty wyciągasz ten temat. Znów się zaczerwieniłam. - To przez ciebie! Spędziłeś ostatnie kilka tygodni cały sfochany, ze skokami nastrojów i prawie się do mnie nie odzywałeś. A gdy już raczyłeś coś powiedzieć zwykle były to jakieś docinki. Niedawno byliśmy na obiedzie u Clarenca Donahue i do salonu wlazł chyba najstraszniejszy pająk jakiego w życiu widziałam. Zebrawszy całą odwagę złapałam obrzydliwą bestyjkę i wyrzuciłam. Adrian skomentował mój akt męstwa w następujący sposób: „Wow, nie miałem pojęcia, że zdarza ci się zmierzyć z rzeczami, które cię przerażają. Wydawało mi się, że normalnie reagujesz ucieczką z wrzaskiem i udajesz, że nie istnieją.” - Masz rację, co do mojego zachowania – powiedział teraz, przytakując moim słowom. Ponownie wyglądał na niezwykle poważnego. – I przepraszam. - Ty… naprawdę? – Mogłam się tylko gapić. – Więc… skończyłeś z tym… wszystkim? I z… hm… twoimi uczuciami? – Nie mogłam się zmusić do sprecyzowanie. Czy odkochał się we mnie? - Och, nie – odpowiedział radośnie. – Ani trochę. - Ale właśnie powiedziałeś… - Skończyłem z dąsami – wyjaśnił. – I ze skokami nastrojów… to znaczy nastroje są wpisane w definicję bycia Adrianem Iwaszkowem, ale koniec ze skrajnościami. To do niczego mnie nie doprowadziło z Rose i z tobą byłoby podobnie. - Inna taktyka też cię do niczego ze mną nie doprowadzi – zaprotestowałam. - No nie wiem – Zrobił zamyśloną minę, co było nieoczekiwane i intrygujące. – Nie jesteś aż tak straconą sprawą jak ona. Chodzi o to, że w jej przypadku, musiałem ją odkochać z jej głębokiej, epickiej miłości do ruskiego wojaka. My dwoje mamy tylko do

20 przezwyciężenia setki lat głęboko zakorzenionych przesądów i tabu między naszymi rasami. Łatwizna. - Adrian! – poczułam, że mój temperament daje o sobie znać. – To nie jest żart. - Wiem. Z całą pewnością nie dla mnie. I właśnie dlatego nie mam zamiaru cię dręczyć. – Zrobił dramatyczną pauzę. – Po prostu będę cię kochać, czy tego chcesz czy nie. Pojawiła się stewardesa z gorącymi ręcznikami, co przerwało naszą rozmowę i sprawiło, że jego lekko niepokojące słowa zwisły między nami. Byłam oszołomiona i nie mogłam wyartykułować odpowiedzi dopóki nie odeszła. - Czy chcę czy nie? Co to u licha miało znaczyć? Adrian skrzywił się. - Przepraszam. To wyszło z deczka bardziej zboczenie niż zamierzałem. Chciałem tylko powiedzieć, że nie dbam, czy według ciebie nie możemy być razem. Nie obchodzi mnie, czy masz mnie za najgorszą, nienaturalną kreaturę na ziemi. Na ułamek chwili jego słowa cofnęły mnie w czasie do momentu, kiedy powiedział mi, że jestem najpiękniejszą istotą na ziemi. Te słowa wciąż mnie prześladowały z niemalejącą siłą. Siedzieliśmy w ciemnym, oświetlonym świecami pokoju, a on spojrzał na mnie w sposób, w jaki nikt inny nigdy nie spojrzał… „Przestań, Sydney. Skup się.” - Myśl, co chcesz, rób co chcesz – kontynuował Adrian, nieświadom moich zdradzieckich myśli. Był w nim nietypowy spokój. – A ja zwyczajnie wciąż będę cię kochać, nawet jeśli to beznadziejne. Nie wiem, dlaczego to mnie tak bardzo zszokowało. Rozejrzałam się, upewniając się, że nikt nie podsłuchiwał. - Ja… co? Nie. Nie możesz! Przekrzywił głowę, przyglądając mi się uważnie. - Dlaczego? To cię w żaden sposób nie zrani. Obiecałem, że nie będę ci się narzucać, jeśli nie będziesz chcieć. A jeśli zechcesz… cóż, jestem jak najbardziej za. Więc co to za problem, jeśli będę cię kochał z dystansu? Nie do końca wiedziałam. - Bo… bo nie możesz! - Dlaczego nie? - Musisz… musisz ruszyć dalej ze swoim życiem – wydusiłam. Tak, to brzmiało sensownie. – Musisz znaleźć sobie kogoś innego. Wiesz, że ja nie… że nie mogę. Przecież wiesz. Marnujesz na mnie czas. Pozostał niewzruszony. - Sam decyduję, co robię z moim czasem. - Ale to szalone! Dlaczego to robisz? - Bo nie mogę się powstrzymać – odpowiedział wzruszając ramionami. – Poza tym jeśli nie przestanę cię kochać, może w końcu zmienisz zdanie i też mnie pokochasz. Cholera, jestem całkiem pewny, że ty już jesteś w połowie zakochana we mnie. - Wcale nie! I wszystko, co powiedziałeś jest niedorzeczne. Masz okropną logikę.

21 Adrian wrócił do swojej krzyżówki. - Cóż, myśl co chcesz pod warunkiem, że pamiętasz… nieważne jak wszystko wydaje się zwyczajne między nami… że zły czy nie, wciąż czekam, zakochany w tobie i zależy mi na tobie bardziej niż jakiemukolwiek innemu facetowi kiedykolwiek będzie zależało. - Nie uważam cię za złego. - Widzisz? Sytuacja już wygląda obiecująco. – Ponownie postukał długopisem w gazetę. – Romantyczna wiktoriańska poetka na osiem liter. Nie odpowiedziałam. Wciąż byłam pozbawiona daru wymowy. Przez resztę lotu Adrian ani razu nie wspomniał tego niebezpiecznego tematu. Przez większość czasu nic nie mówił, a gdy już się odzywał trzymał się idealnie bezpiecznych tematów, jak obiad i nadchodzący ślub. Nikt siedzący przy nas nie mógłby się zorientować, że między nami działo się coś dziwnego. Ale ja wiedziałam. Ta wiedza mnie zżerała, pochłaniała. W czasie lotu i gdy w końcu wylądowaliśmy, nie patrzyłam już na Adriana w ten sam sposób jak wcześniej. Za każdym razem, gdy nasze oczy się spotykały, wciąż przypominałam sobie jego słowa: „wciąż czekam, zakochany w tobie i zależy mi na tobie bardziej niż jakiemukolwiek innemu facetowi kiedykolwiek będzie zależało”. Czułam się trochę obrażona. Jak śmiał? Kto mu pozwolił kochać mnie, czy chciałam tego, czy nie? Powiedziałam mu, że nie może tego robić! Nie miał prawa. Ale poza tym byłam przerażona. „Jeśli nie przestanę cię kochać, może w końcu zmienisz zdanie i też mnie pokochasz.” To był jakiś absurd. Nie da się zmusić kogoś do miłości tylko poprzez kochanie tej osoby. Nie miało znaczenia jak jest czarujący, przystojny i zabawny. Alchemiczka i Moroj nie mogli być parą. To było niemożliwe. „Jestem całkiem pewny, że ty już jesteś w połowie zakochana we mnie.” Bardzo niemożliwe.

22 ZGODNIE Z OBIETNICĄ Adrian już nic nie powiedział na temat naszego związku – lub braku takowego. Jednak mogłabym przysiąc, że co jakiś czas widziałam w jego oczach coś, co przypominało o jego deklaracji niegasnącej miłości do mnie. Albo może to była tylko jego zwykła impertynencja. Zapadła już noc, gdy po jeszcze jednym locie i godzinnej jeździe samochodem nareszcie dotarliśmy do niewielkiego miasteczka uzdrowiskowego w Pocono Mountains. Gdy wysiadłam z auta, czekał mnie szok. Grudzień w Pensylwanii bardzo, ale to bardzo różnił się od grudnia w Palm Springs. Lodowate powietrze mroziło mi skórę. Śnieg pokrywał wszystko, lśniąc w blasku tego samego pełnego księżyca, w którego promieniach czarowałam z panią Terwilliger. Gwiazdy świeciły tu równie mocno jak nad surową pustynią, ale zimne powietrze sprawiło, że ich światło wydawał się ostrzejsze. Adrian został w naszym wynajętym samochodzie, ale wychylił się, gdy kierowca podał mi moją małą walizkę. - Pomóc ci? – spytał. Jego oddech tworzył obłoczki pary. W jego wykonaniu to była dość niezwykła propozycja. - Poradzę sobie, ale dzięki. Nie zostajesz tu, prawda? – Kiwnęłam głową w stronę hostelu, pod którym parkowaliśmy. Adrian wskazał wzdłuż ulicy na wielki, oświetlony hotel usytuowany na wzgórzu. - Tam będą się odbywać wszystkie imprezy, jeśli cię to interesuje. Pewnie właśnie zaczynają. Wzdrygnęłam się i nie miało to nic wspólnego z zimnem. Moroje normalnie operowali na nocnym rozkładzie i ich „dnie” rozpoczynały się około zachodu słońca. Ci, którzy żyli wśród ludzi – jak Adrian – musieli przystosować się do aktywności w dzień. Tutaj, w miasteczku rojących się od morojskich gości, miał szansę wrócić do tego, co z jego perspektywy, było normalnym rozkładem dnia. - Odnotowano – powiedziałam. Nastąpiła niezręczna chwila, ale ziąb dał mi pretekst do ucieczki. – Cóż, lepiej pójdę w jakieś cieplejsze miejsce. Miło było… hm… podróżować z tobą. Uśmiechnął się. - Z tobą też, Sage. Do zobaczenia jutro. Drzwi samochodu zamknęły się i nagle bez niego ogarnęło mnie poczucie samotności, gdy odjechał w stronę wysokiego hotelu. Mój hostel wydawał się malutki w porównaniu, ale był sympatyczny i zadbany. Alchemicy zarezerwowali mi miejsce tutaj, bo dobrze wiedzieli, że Moroje znajdą sobie inne noclegi. W każdym razie większość z nich. - Też na ślub, moja droga? – spytałam właścicielka, gdy się meldowałam. – Część

23 innych gości też tu nocuje. Przytaknęłam podpisując wydruk z mojej karty kredytowej. Nie dziwiłam się, że mają prawie pełny stan gości, ale i tak było ich mniej niż w drugim hotelu. Pieczołowicie zamknęłam drzwi w pokoju na klucz. Mogłam ufać moim przyjaciołom w Palm Springs, ale miałam pewne wątpliwości, co do innych Morojów i dampirów. Tego typu miasteczka i noclegownie zawsze wydawały się specjalnie dostosowywać do par, dając im możliwość romantycznych ucieczek, a mój pokój nie był wyjątkiem. Wielkie, podwójne łóżko zostało wyposażone w kotary, a przy kominku znajdowało się Jacuzzi w kształcie serca. Romantyzm wręcz kuł w oczy, co przypomniało mi Adriana. Ignorując to wszystko najlepiej jak się dało, szybko napisałam SMSa do Donny Stanton – wysoko postawionej Alchemiczki, która nadzorowała mój przydział w Palm Springs. „Dotarłam do Pocono Hollow. Zameldowałam się w hostelu.” Jej odpowiedź nadeszła szybko: „Doskonale. Do zobaczenia jutro.” Drugi SMS przyszedł chwilę później: „Zamknij drzwi na klucz.” Stanton i jeszcze jeden Alchemik również zostali zaproszeni na ślub, ale oni już byli na Wschodnim Wybrzeżu i mogli zwyczajnie przyjechać jutro. Zazdrościłam im. Mimo niepokoju spałam zaskakująco dobrze i rano ośmieliłam się zejść na śniadanie. Okazało się, że nie muszę się przejmować Morojami – byłam jedyną osobą w skąpanej w słońcu jadalni. - Dziwna sprawa – zauważyła właścicielka podając mi kawę i jajka. – Wiem, że wielu gości nie spało do późna, ale myślałam, że choć kilku zejdzie coś zjeść. – Jakby chcąc podkreślić niezwykłość tego wszystkiego dodała: – Ostatecznie śniadanie jest wliczone w koszty. Preferujący noce Moroje wciąż byli w łóżkach, więc ośmieliłam się trochę pozwiedzać miasto. Wyposażyłam się w ciepłe buty i płaszcz, ale i tak przeżywałam mały szok termiczny. Palm Springs sprawiło, że zmiękłam. Wkrótce dałam sobie spokój i spędziłam resztę popołudnia przy kominku czytając książkę od pani Terwilliger. Szybko przeleciałam pierwszą część i dobrałam się do zaawansowanych zaklęć, które kazała mi opuścić. Może zakazany owoc zawsze kusi, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać. Książka tak mnie wciągnęła, że prawie wyskoczyłam ze skóry, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Zamarłam, zastanawiając się, czy to nie zamotany Moroj, który pomyślał, że to pokój jakiegoś znajomego. Albo – jeszcze gorzej – karmiciela. Nagle na moim telefonie wyświetlił się SMS od Stanton: „Jesteśmy pod twoimi drzwiami.” W rzeczy samej, gdy otworzyłam, zobaczyłam Stanton stojącą razem z Ianem Jansenem – Alchemikiem w moim wieku. Jego obecność mnie zaskoczyła. Nie widziałam Iana od czasu gdy on, Stanton i ja zostaliśmy zamknięci przez Morojów w areszcie domowym, w celu przesłuchania na temat pewnej dampirzej uciekinierki. Wtedy Ian się we mnie durzył, co ani trochę mi nie odpowiadało, a sądząc po jego szerokim uśmiechu na mój widok, to wcale się nie zmieniło. Zaprosiłam ich do środka i zamknęłam za nami drzwi na klucz. Podobnie jak ja dwójka Alchemików miała złote lilie wytatuowane na lewych policzkach. Ten tatuaż był znakiem naszego zakonu – został nasycony wampirzą krwią i pozwalał nam na przyspieszone leczenie oraz powstrzymywał nas przed zdradzaniem sekretów Alchemików niewtajemniczonym. Stanton uniosła brew na widok Jacuzzi w kształcie serca i usiadła na krześle przy

24 kominku. - Podróż minęła bez kłopotów? „Nie licząc podróżowania z przystojnym wampirem, który sobie ubzdurał, że mnie kocha?” - Tak – odpowiedziałam. Zerknęłam na Iana marszcząc brwi. – Nie spodziewałam się, że cię zobaczę. Nie żebym się nie cieszyła, ale po tym, co się stało ostatnio… – Urwałam, gdy coś do mnie dotarło. Rozejrzałam się. – To nasza trójka była w areszcie domowym. Stanton przytaknęła. - Podjęto decyzję, że jeśli mamy poprawić relacje między naszymi grupami, to Moroje powinni specjalnie zacząć od nas trojga. Ian skrzywił się i założył ramiona na piersi, opierając się o ścianę. Miał brązowe oczy i schludnie przycięte włosy w takim samym kolorze. - Po tym, co nam zrobili tego lata, nie życzę sobie, żeby te potwory cokolwiek „zaczynały” z nami. Nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy! To miasto aż się od nich roi. Kto wie, co się stanie, jeśli któryś z nich wypije za dużo szampana i wyruszy na poszukiwanie przekąski? Oto jesteśmy, świeżutcy ludzie. Kusiło mnie, żeby mu powiedzieć, że to śmieszne, ale z punktu widzenia Alchemika było to uzasadnione zamartwienie. A gdy przypomniałam też sobie, że nie znam większości przebywających tu Morojów, dotarło do mnie, że jego obawy może nie są tak nieuzasadnione. - Wygląda na to, że musimy się trzymać razem – powiedziałam. Sądząc po jego szczęśliwym uśmiechu, to nie był najlepszy dobór słów. Alchemicy rzadko mieli czas na rozrywki, a ta sytuacja nie była wyjątkiem. Stanton szybko zagoniła nas do interesów, omawiając nasze plany i cele na ślubie. Oboje dostaliśmy teczki zawierające zarys historii Sonii i Michaiła, żeby stworzyć pozory, że nic o nich nie wiem. Moja misja i powiązania ze Sonią zostały utajnione przed innymi Alchemikami, więc ze względu na Iana, musiałam przytakiwać, jakby to wszystko było dla mnie taką samą nowością jak dla niego. - Świętowanie zapewne potrwa aż do świtu – oznajmiła Stanton zbierając swoje papiery, gdy skończyła odprawę. – Jak będziemy odjeżdżać z Ianem, po drodze podrzucimy cię na lotnisko. Nie będziesz musiała spędzać tu kolejnej nocy. Twarz Iana przybrała wyraz jednocześnie mroczny i opiekuńczy. - Nie powinnaś była zostawać tu sama zeszłej nocy. Ktoś powinien się o ciebie zatroszczyć. - Sama potrafię o siebie zadbać – warknęłam, może trochę ostrzej niż zamierzałam. Czy mi się to podobało, czy nie, trening z panią Terwilliger wyposażył mnie w różne wystrzałowe – w przenośni i dosłownie – umiejętności. W dodatku podjęty niedawno kurs samoobrony nauczył mnie, jak najlepiej pilnować siebie i swojego otoczenia. Może i Ian chciał dobrze, ale nie podobało mi się, że on – czy ktokolwiek – uważał, że potrzebuję niańczenia. - Jak widzisz z panną Sage wszystko w porządku – zauważyła sucho Stanton. W oczywisty sposób zauroczenie Iana nie było dla niej tajemnicą, ale nie miałam wątpliwości, że uważa taką frywolność za bezużyteczną. Spojrzała na okno zabarwione na pomarańczowo i czerwono przez zachodzące słońce. – No dobrze. Już prawie czas. Nie powinnaś się

25 przygotować? Pozostali przyjechali już w swoich kreacjach, ale ja wciąż miałam strojenie się przed sobą. Oni umilali sobie oczekiwanie rozmową, podczas gdy ja przygotowywałam się w łazience, ale za każdym razem, gdy się pojawiałam – żeby zabrać szczotkę, kolczyki, czy inny drobiazg – Ian gapił się na mnie szczenięcymi oczami. Wspaniale. Tylko tego było mi jeszcze potrzeba. Ślub odbywał się w miejscu, które było tutejszą chlubą: wielkim ogrodzie, który przeciwstawiał się zimowej pogodzie. Sonia kochała wszystko, co zielone i dla niej było to wymarzone miejsce na ślub. Szklane ściany budynku zaparowały z powodu drastycznej różnicy temperatur w środku i na zewnątrz. Nasza trójka weszła do hali, w której sprzedawano bilety podczas zwykłych godzin otwarcia ogrodu botanicznego. Tu wreszcie natknęliśmy się na Morojów, którzy wcześniej ukrywali się przed słonecznym blaskiem. Przy wejściu kręciło się ich jakieś dwa tuziny, wszyscy byli bladzi, smukli i ubrani w drogie stroje, piękni w pewien niesamowity sposób. Niektórzy należeli do obsługi i do ich zadań należała organizacja wieczoru oraz odprowadzanie pozostałych do dalej położonego atrium. Większość Morojów była gośćmi i wpisywała się do księgi gości, albo gawędziła z dawno niewidzianymi przyjaciółmi lub rodziną. Pod ścianami w schludnych czarno-białych strojach stały dampiry wypatrujące najdrobniejszych oznak zagrożenia. Ich obecność przypomniała mi, o czymś bez porównania gorszym niż jakiś pijany Moroj, który mógłby nas wziąć za karmicieli. Urządzenie ślubu w nocy oznaczało zagrożenie ze strony strzyg, czyli zupełnie innego rodzaju wampirów. Właściwie były tak różne, że niemal czułam się głupio z powodu niepokoju, jaki wywoływali u mnie ci tutaj. Strzygi były nieumarłe i stawały się nieśmiertelne poprzez zabijanie swoich ofiar, w przeciwieństwie do Morojów, którzy wypijali z ludzkich ochotników tylko tyle krwi, żeby nie głodować. Strzygi można opisać, jako podstępne, szybkie i silne – i wychodziły tylko w nocy. Światło słoneczne, które dla Morojów stanowiło najwyżej niedogodność, zabijało strzygi. Najczęściej polowały na niczego nieświadomych ludzi, ale ich ulubioną zdobyczą byli Moroje i dampiry. Wydarzenie takie jak to – obie gruby zebrane na niewielkiej przestrzeni – musiało przypominać strzygom bar z przekąskami. Patrząc na dampiry, wiedziałam jednak, że każda strzyga miałaby niełatwą przeprawę z dobraniem się do nas. Strażnicy trenowali ciężko przez całe życie, doskonaląc umiejętności w zwalczaniu strzyg. Biorąc pod uwagę to, że królowa Morojów też była obecna, miałam pewność, że środki bezpieczeństwa, które widziałam do tej pory, to nic w porównaniu z całokształtem sytuacji. Wielu z zebranych Morojów zamilkło na nasz widok. Nie wszyscy wiedzieli o Alchemikach i naszej współpracy, więc pojawienie się trojga ludzi, którzy nie byli karmicielami, musiało wydawać się trochę dziwne. Biorąc pod uwagę jak formalne były nasze stosunki nawet ci, którzy wiedzieli o Alchemikach zapewnie zostali zaskoczeni naszym widokiem. Stanton zbyt dobrze nad sobą panowała by okazać niepokój, gdy skupiły się na nas spojrzenia Morojów i dampirów, ale Ian otwarcie wykonał nasz znak przeciwko złym mocom. Ja całkiem nieźle radziłam sobie z zachowaniem spokoju, ale żałowałam, że nie widzę w tłumie ani jednej znajomej twarzy. - Panna Stanton? – Podeszła do nas Morojka z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. – Jestem Colleen, koordynatorka ślubu. Rozmawiałyśmy przez telefon? Wyciągnęła rękę i nawet zaprawiona w bojach Stanton zawahała się przed jej uściśnięciem.