Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony44 988
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań27 613

Anna. Nowe zycie - Justus Pfaue

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Anna. Nowe zycie - Justus Pfaue.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 192 stron)

Tytuł oryginału Anna – Schritt für ins neue Leben Copyright © 1987, 2012 Loewe Verlag GmbH, Bindlach Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Paulina Wierzbicka Korekta Marta Akuszewska Skład i łamanie Dariusz Nowacki Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz

Grafika na okładce Copyright © depositphoto/ayakovlev_com Copyright © depositphoto/hemul75 Wydanie elektroniczne 2016 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki ISBN: 978-83-7674-391-2 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 61 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu

1 – Philipp! Philipp Pelzer odwrócił się bez pośpiechu i spojrzał w stronę niebieskiego pickupa stojącego z zapalonym silnikiem przy wjeździe na wielopoziomowy parking. Nie był specjalnie zachwycony widokiem matki siedzącej za kierownicą dostawczego samochodu. – Pośpiesz się i wsiadaj! – zawołała Ute Pelzer, ponaglając go energicznie ręką. Philipp dokończył transakcję z ostatnią klientką. – Dwa euro pięćdziesiąt. Dziękuję w imieniu firmy – dodał automatycznie, a potem pobiegł do samochodu i usiadł obok matki. – Udało mi się zebrać pieniądze dopiero na dwie godziny nauki jazdy – zaczął marudzić i spojrzał na nią wyczekująco. Philipp miał prawie osiemnaście lat i w szkole raczej nie rzucał się w oczy. Ostatnio odkrył nową pasję, którą rodzina przyjęła z dużym spokojem – jazdę samochodem. Najszybciej, jak to możliwe, Philipp postanowił zrobić prawo jazdy. Prawdziwym mężczyzną zostanę dopiero wtedy, gdy będę je miał w kieszeni, myślał. Wypełnił już wniosek o dokument, zrobił też odpowiednie zdjęcie, brakowało mu jednak odpowiedniej liczby godzin praktyki. Stał przed niebieskim wozem dostawczym i czuł się urażony, jako że matka popsuła mu perspektywę opłacenia dodatkowych, prywatnych godzin jazdy. Ale miało być jeszcze gorzej. Ute Pelzer wskazała palcem na wjazd do garażu, pobrzękując kolorowymi

bransoletkami na przegubie. – Praca, jaką sobie wymyśliłeś, wcale mi się nie podoba! Gdy była zła, miała w zwyczaju akcentować dokładnie każdą sylabę. Odziedziczyła to po swojej matce. – Jak cię złapią, nigdy nie dostaniesz prawa jazdy! I niewątpliwie miała rację. Philipp odprowadzał na wolne miejsca na parkingu samochody klientów, którzy, przytłoczeni betonowymi ścianami stromych ramp, pocili się ze strachu. – Dostaję za to bardzo duże napiwki, a przy tym nabieram wprawy – powiedział. – Ale bez prawa jazdy! – odparła gniewnie Ute. – A teraz wsiadaj! Anna już czeka! Philipp postanowił zmienić swą taktykę i zastosować szantaż. – Ale tylko wtedy, gdy pozwolisz mi prowadzić! Matka była już naprawdę bardzo zła. – Najpierw zrobisz prawo jazdy! – syknęła wściekle. – A potem będziesz mógł nim jeździć jedynie w sytuacji, gdy nie będzie mi potrzebny. I żeby było jasne… także wówczas żadnych jazd pickupem bez mojej wiedzy, zrozumiałeś?! – Przecież to tata miał odebrać Annę – zaczął się dąsać Philipp. – Zapnij pas! Tata siedzi wciąż w biurze w urzędzie konserwatora zabytków. Jeszcze jakieś pytania? – Nie! – odburknął chłopiec. Teraz jego też ogarnęła złość. Podróż przebiegła w milczeniu. Ute, jedyna realistka w rodzinie, w głębi duszy aż gotowała się z wściekłości na syna. To niesamowite, pomyślała. Nie mam pojęcia, po kim on to ma. Pewnie po Stefanie. Stefan Pelzer… Poznała go przed prawie dwudziestu laty, w czasie studiów na Akademii Sztuk Pięknych, i wkrótce za niego wyszła. Do dzisiaj tego nie żałowała. Uśmiechnęła się lekko, przypominając sobie początki ich małżeństwa. Talent Ute rozwinął się tak naprawdę dopiero po ślubie. Lepiła z gliny naczynia i spawała razem kawałki złomu, robiąc z nich nowoczesne rzeźby. Czuła się szczęśliwa i spełniona w tej pracy, tym bardziej że widziała podziw oczach Stefana. A potem artystka zamieniła się w matkę: najpierw przyszedł na świat Philipp, a pięć lat później Anna. Przez dłuższy czas Stefan i Ute mówili do siebie „tatusiu” i „mamusiu”, ale w końcu przestali. Z powodu Anny doszło też między nimi do pierwszej kłótni. Gdy Ute kupiła wyprawkę dla małej potrzebną jej do szkoły, popatrzyła poważnie na Stefana. – Możesz stawać na głowie, ale jednak pieniędzy na wszystko nie wystarczy. Uśmiechnął się do niej jak zwykle i wyrecytował ulubiony tekst: – Wystarczy. Zawsze wystarczało. Więcej niż jednego kotleta przecież nie

da się zjeść. Całymi dniami zastanawiała się, wyrwać męża, oderwanego od rzeczywistości, z tego letargu, by w końcu dojść do wniosku, że musi zacząć od siebie i coś zmienić. Pomysł, który w końcu wywrócił do góry nogami życie rodziny i wyraźnie poprawił jej sytuację finansową, przyszedł jej do głowy nocą, niebawem po śmierci matki. Obudziła się nagle i zapytała męża: – Wiesz, ile kosztowały kwiaty na trumnę babci i wieniec? – Skoro pytasz o to takim tonem, to były z pewnością drogie – mruknął zaspanym głosem Stefan. – Nie o to mi chodziło! Na tym można dobrze zarabiać. Rozumiesz?! – Na pogrzebach? – Stefan obudził się już całkiem. Był przerażony. – Na przykład. I na urodzinach, chrzcinach oraz komuniach… Stefan szybko pojął sens pomysłu Ute i zaczął go rozwijać. – Zaręczyny, śluby… Poza tym ludzie kupują kwiaty również przy innych okazjach. Myślisz, że pieniądze po babci wystarczą na początek? – Spokojnie – stwierdziła Ute i gdy pomyślała, jak długo matka musiała zbierać tę sumę, łzy napłynęły jej do oczu. Po długich poszukiwaniach w całym mieście jeden z pośredników w końcu znalazł dla nich odpowiednią kwiaciarnię, która przy bardzo oszczędnym trybie życia Ute wkrótce rzeczywiście rozwinęła się w dobrze prosperujący interes i finansowo całej rodzinie zaczęło się powodzić coraz lepiej. Tak, i akurat ona musiała mieć syna, który kompletnie nie pojmował rzeczywistości i zasad rządzących życiem. Ute westchnęła, kiedy zatrzymała się przed szkołą baletową i ujrzała idącą w jej stronę córkę. Po raz pierwszy zauważyła, z jak wielką gracją się porusza. Gdy późnym wieczorem Stefan wrócił z biura, chciał od razu pójść do pokoju Anny, by jak zwykle pocałować ją na dobranoc. – Ona już śpi! – usłyszał głos Ute, gdy kładł rękę na klamce. Stefan zawahał się na moment. Miał już okrągłe 40 lat, doskonale przycięte wąsy i pracował jako konserwator zabytków. Kochał swoją pracę, która pozwalała mu się rozwijać i doskonalić. Naprawiał uszkodzenia, jakie przez dziesiątki i setki lat przytrafiły się różnym rzeczom. Był malarzem, rzeźbiarzem, sztukatorem, murarzem, stolarzem, a nawet jubilerem, w zależności od potrzeby. I nie był jakimś tam zwykłym restauratorem, lecz fachowcem o dobrym oku, wielkim wyczuciu i fantazji. – Jest pan najlepszym człowiekiem w mojej drużynie! – powtarzał od czasu do czasu szef urzędu ochrony zabytków. I miał rację, bo gdy Stefan zabierał się do konserwacji dzieł sztuki, reliefów, rzeźb, ornamentów i malowideł, jego poprawek nie widać było ani na pierwszy, ani drugi czy nawet trzeci rzut oka.

Stefan przyłożył ucho do drzwi pokoju córki. Ucieszyło go to, co usłyszał, jako że należał do do gatunku ojców niepoprawnie przekonanych o tym, że ich córki nie są w stanie zasnąć bez pocałunku na dobranoc. Nawet jeśli mają już trzynaście lat. Anna rzeczywiście jeszcze nie spała. Miał mocną czkawkę, co bardzo go zmartwiło. – Nie śpisz jeszcze? – zapytał cicho, wchodząc do pokoju. – Hick! – usłyszał w odpowiedzi. – Zjadłam za dużo spaghetti. Uśmiechnął się i przysiadł na skraju łóżka. – Czy makaron to odpowiedni posiłek dla przyszłej primabaleriny? Sądziłem, że masz zamiar jadać tylko sałatę i owoce, Anno Pelzer. – Hick! Czasami jesteś naprawdę śmieszny, tato. Chyba sam słyszysz. Opowiedz lepiej, jak ci minął dzień. Co dzisiaj robiłeś? Było mu przyjemnie, że myślała o nim i okazywała zainteresowanie. Ale czy miał teraz, używając fachowego języka, wyjaśniać jej, że godzinami zdejmował pęsetą pięć różnych warstw farby i brudu z liczącej sobie trzysta lat figurki Madonny, by w końcu odsłonić jej pierwotny kolor? Z pewnością ją to znudzi. – W niektóre dni nic się nie dzieje. Rozmawiałem tylko z kolegami i właściwie nie zrobiłem nic ciekawego. Ta odpowiedź najwyraźniej ją zadowoliła, bo zaczęła mówić o własnych problemach. – Wiesz… hick… pani Breuer myśli, że jestem nadęta, zbyt zarozumiała i koniecznie chcę zatańczyć główną rolę w nowym balecie. Co o tym myślisz? – „Pani Breuer myśli”… Też coś! Ważne jest, co ty myślisz! – zganił ją lekko. – Chcesz tego czy nie? I co to w ogóle za balet? – Wróżka lalek, baletowa pantomima w jednym akcie. Na święta Bożego Narodzenia. Pani Breuer powiedziała, że potrafię, a moja linia tańca jest cudowna. Uważa, że mam zadatki na klasyczną baletnicę. Stefan poczuł w tym momencie wielką dumę z córki i musiał szybko wziąć się w ryzy, by zbytnio tego nie okazać. – A jak ty oceniasz swoje postępy? – zapytał tylko. – Myślę, że Elke jest lepsza… przynajmniej w swoim adagio. – Jej co? – Stefan wiedział co prawda, że jego córka wykonuje pas de bourrée dessus, dessous oraz jak ustawia stopy i trzyma ramiona przy jeté en tournant par terre, ale adagio było dla niego czymś nowym. – To kobiecy urok w pas de deux – jej głos brzmiał pouczająco i trochę przemądrzale. – Aha, czyli kobiecy urok też już masz! – Stefan na sto procent był pewien swojej oceny. W jego mniemaniu córka była uosobieniem czaru. Anna przysunęła się do niego i długo nad czymś zastanawiała.

– Myślisz, że przez noc… hick… mogłoby mi się przewrócić w głowie i stałabym się zbyt zarozumiała? – Przez noc? Nie… z całą pewnością. Ale bardzo bym się ucieszył, gdybyś odniosła sukces. Anna pokazała w końcu, że jednak ma ambicję. – Ale chyba siądziesz na widowni, kiedy będziemy tańczyły? – No jasne! – odparł wdzięczny, że chciała, aby przyszedł na jej występ. Dziewczynka postanowiła wykorzystać szansę, jaką dał jej zachwyt ojca. – Wobec tego jutro odbierzesz mnie po próbie! Hick! Ale tym razem naprawdę. – Spróbuję – powiedział ostrożnie, nie chcąc jej ewentualnie rozczarować późniejszym odwołaniem. – W moim zawodzie nie mogę wszystkiego tak po prostu odłożyć na bok, kiedy przyjdzie mi na to ochota. – Hick! – odparła dyplomatycznie Anna. Szybko pocałował ją w czoło i podniósł się. – Mam ci przynieść szklankę wody? Siedem łyków i będzie po czkawce. – Jak się zje za dużo, trzeba pocierpieć – Anna potrząsnęła głową. – To spróbuj wstrzymać oddech na pół minuty… może wtedy ci przejdzie – dodał, stojąc już w drzwiach: – Dobranoc, Anno Pelzer. Stefan był zadowolony z minionego dnia i ze swojej córki. Cóż to za dziewczyna! Jest tancerką, a może nawet zostanie primabaleriną! Nikt tego nie zauważył aż do tamtego popołudnia, kiedy wszyscy siedzieli w ogrodzie matki Ute. Anna i Philipp szaleli wśród krzewów i nagle babcia stwierdziła z powagą: – Anna dobrze utrzymuje równowagę, tyle że porusza się niezdarnie. Ale jednak będziecie musieli coś dla niej zrobić. Stefan z troską spojrzał na nogi dziecka. – Chyba nie ma platfusów?! – Przecież nic takiego nie powiedziałam – babcia odetchnęła głęboko i zaczęła mu wyjaśniać: – Brakuje jej gracji. Ponieważ mocno akcentowała każdą sylabę, natychmiast pojął, że mówi bardzo poważnie. – Za czasów mojej młodości dziewczęta chodziły na balet! To były dobre ćwiczenia dla zachowania odpowiedniej postawy i sposobu chodzenia! Stefan szybko zapomniał o tej rozmowie. Za to Ute zasięgnęła informacji o szkołach baletowych w mieście, cenach za lekcje, baletki i stroje do ćwiczeń. Bardzo chciała, aby jej córka poruszała się z gracją. Miała to po swojej matce. Po zrobieniu rachunku ujrzała jednak sumę, jakiej domowy budżet nie był w stanie wytrzymać. Delikatnie poinformowała o tym Stefana, ale jego odpowiedź jak zwykle omijała sedno problemu. – To niech babcia za to zapłaci. W końcu to ona podrzuciła ci ten pomysł.

– Ach! – To było wszystko, co mogła odpowiedzieć Ute. Stefan od razu zorientował się, że jego słowa z jakiegoś powodu nie spodobały się żonie i zażądał wyjaśnienia. – Co miało oznaczać to „ach!”? – Oznacza tyle, iż kompletnie cię nie obchodzi, że twoja córka będzie się poruszała jak fajtłapa. Prawda? – zapytała z podstępnym uśmieszkiem Ute. – Jeśli idzie o mnie, to nigdy nie rzuciło mi się w oczy, że Anna porusza się niezdarnie, jak to określiła babcia. Anna chodzi normalnie, tak samo jak ja. Ute tylko na to czekała. – I o to właśnie chodzi – zagrała swym atutem. – Chodzisz jak na szczudłach! Jeszcze w akademii nazywałyśmy cię zawsze za twoimi plecami „bocianem”! Po tej sprzeczce Stefan przez pewien czas ze wzburzeniem i niechęcią odnawiał swoje zabytki, jako że dotychczas nic nie wiedział o swoim przezwisku. Gdy sądził, że nikt go nie widzi, ostrożnie sprawdzał, jak stawia kroki, starając się robić to bardzo świadomie. Wypróbowywał swój sposób chodzenia przed lustrem, co wyraźnie wybiło go z dotychczasowego rytmu życia. Poza tym tym, nie rzucając się w oczy, zaczął uważnie obserwować nogi, stopy i kroki Anny. Patrzył, jak chodzi, biega i podskakuje, by w końcu dojść do wniosku, że balet jest jej jednak niepotrzebny. Jakkolwiek by na to spojrzeć, była to w zasadzie tylko kwestia finansów. Potem jednak, w lipcu, umarła babcia. Wydarzenie to położyło się cieniem na kolejnych miesiącach. Ute dużo płakała po matce, a pozostawiony przez nią spadek, którym można było sfinansować przemianę niezgrabnie poruszającej się Anny w kroczącą z gracją młodą damę, wcale nie poprawił jej nastroju po tej bolesnej utracie. A później pewnej nocy Ute przyszedł do głowy pomysł z kwiaciarnią. Od tamtej pory rodzinne finanse znacznie się poprawiły i Anna została uczennicą małej, ale bardzo dobrej szkoły baletowej pani Breuer. Wymiana życzeń na dobranoc z Philippem miała nieco bardziej szorstki charakter aniżeli z Anną. Philipp określał tę procedurę jako „koszarową”. Ute także zgłaszała swoje zastrzeżenia. – Chłopak też potrzebuje od czasu do czasu, aby ojciec go uściskał. Stefan z kolei uważał swe życie rodzinne za udane. – Mam się może przytulać z osiemnastolatkiem? – odrzekł na tę krytykę. –

Od tego ma ciebie. A ponieważ uważał, że stanowczy ojciec jest wystarczającym wzorem dla syna, także tego wieczoru tylko otworzył drzwi do pokoju Philippa, na moment wsunął przez nie głowę do środka i zawołał krótko: – Dobranoc… i zgaś szybko światło! Część dochodów Philippa pochodziła z pracy w kwiaciarni prowadzonej przez matkę. Dostarczał klientom zrobione przez nią bukiety, wiązanki i wieńce. Ta przynosząca niezłe honorarium praca miała jednak pewną wadę. Jako że Philipp nie miał jeszcze prawa jazdy, zawsze musiał angażować kierowcę, który prowadził firmowego pickupa – Andreasa. Andreas miał dziewiętnaście lat i był przyjacielem Philippa. No i miał prawo jazdy. Tego popołudnia obaj zapakowali do samochodu trzy wieńce, potem (w dosłownym znaczeniu tego słowa) do jego wnętrza poleciało sześć kubełków z drzewkami dla przystrojenia cmentarnej kaplicy, a na koniec, obok rozłożonych wstęg, niczym spadochron spoczęły kwietne ozdoby na trumnę. Kiedy Philipp podniósł boczne burty dostawczego samochodu i zabezpieczył je hakami, z kwiaciarni wyszła Ute. – Chyba nie muszę powtarzać, że to ty prowadzisz? – zwróciła się do Andreasa. – To jasne, pani Pelzer – pośpieszył z zapewnieniem Andreas. – Słyszałeś, Philippie? – zapytała syna. Chłopak wbił wzrok w ziemię i w odpowiedzi burknął coś niezrozumiale. – I jak będziecie przejeżdżać koło szkoły baletowej, zabierzcie Annę. Ojcu znowu nie uda się zdążyć. I niech dobrze zawiąże szalik pod szyją. – Wiem, wiem, znam to na pamięć – odparł drwiąco Philipp. – Inaczej może się zaziębić i jeszcze dostanie zapalenia płuc. By zapobiec wiszącej w powietrzu kłótni, Andreas szybko zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik. Philipp usiadł obok kierowcy, opuścił szybę i niedbale oparł się o okno, wystawiając łokieć na zewnątrz. – Nie zamieńcie karteczek przy bukietach! – zawołała jeszcze za nimi Ute. – A jak zgłodniejecie, lodówka w domu jest pełna jedzenia.

2 Kiedy Anna wyszła przed szkołę, zobaczyła niebieskiego pickupa czekającego już na nią przed szkołą baletową. – Jak zwykle! Tata nie mógł przyjechać! Philipp wysiadł z samochodu, swoją postawą sygnalizując jednoznacznie, że to on jest tu szefem. – Dokładnie. Ale na ile go znam, raczej ci tego nie obiecał. Andreas przesunął się na siedzenie obok kierowcy na krótką pogawędkę i lekko pociągnął ją za długi lok. – Kto ci wmówił, że powinnaś mieć taką fryzurę? – Pani Breuer – rzuciła krótko Anna.

– Jest bardzo śmieszna. – Skończcie z tą dziecinadą – stwierdził Philipp. – Musimy już jechać. Obszedł dookoła samochód i wyciągnął kluczyki ze stacyjki, a potem uniósł je triumfująco. – Teraz ja prowadzę! Anna była pewna, że się przesłyszała. – Co? Chyba nie mówisz poważnie. To niemożliwe! – Przecież wiesz, że potrafię. – Wiem, ale nie na ulicy, przy normalnym ruchu! – Anna próbowała przemówić mu do rozsądku. – Czemu się go czepiasz? – Andreas stanął po stronie Philippa. – Przecież umie prowadzić, a prawo jazdy i tak niebawem dostanie. – To bawcie się dalej, ale beze mnie! – wykrzyknęła Anna. – Ja pojadę autobusem. – Nie bądź taka wredna! – wzburzył się Philipp. – Wsiadaj! Anna nie ruszyła się z chodnika ani na centymetr. – Pojedziesz z nami, jeśli to ja będę prowadził? – zapytał Andreas. Philipp pomachał kluczykami trzymanymi kciukiem i palcem wskazującym. – Ja będę prowadził, a ty dostaniesz pieniądze za dzisiejszą trasę, Andreas. Okay? – Nie mów, że się na to zgadzasz? – Anna była przerażona. Andreas wzruszył ramionami. – Dlaczego miałbym się nie zgadzać? Przecież to super oferta! – Wobec tego wszystko jasne – stwierdził Philipp i zapalił silnik. Bieg był już wrzucony, ale chłopak zapomniał nacisnąć sprzęgło. Pickup skoczył gwałtownie do przodu i stojące z tyłu drzewka poprzewracały się jak kamienie domina. – Mamma mia! – zbeształa go Anna i wdrapała się na skrzynię pickupa, aby ratować rośliny. – To jakieś szaleństwo! Teraz Philipp zaryzykował ostry start, lecz tylne opony zaczęły się gwałtownie kręcić w miejscu, pozostawiając czarne ślady na jezdni. Anna nie była w stanie utrzymać równowagi. Przechyliła się gwałtownie do tyłu, ale w ostatnim momencie zdążyła chwycić się burty. Niestety, stanęła przy tym na ozdobach, które miały przyozdobić trumnę, depcząc około setki kwiatów. – Powoli! – krzyknęła rozpaczliwie. – Bo zaraz wszystko będzie do wyrzucenia! Andreas popatrzył przez małe, tylne okienko szoferki, rozbawiony skonstatował powstałe szkody i z uśmiechem skarcił Philippa. – Zdejmij nogę z gazu, bo twoja siostra nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Zaraz wyląduje w kwiatach.

Philipp ani myślał go posłuchać. Uczucie swobody i możliwość samodzielnego prowadzenia auta całkowicie pozbawiły go rozsądku. Podobnie jak prędkość, która na wielopoziomowym parkingu była zawsze bardzo niewielka. Oczami wyobraźni widział tylko siebie i samochód, który jechał coraz szybciej. Skręcił w ruchliwą i pełną zakrętów ulicę prowadzącą do Westfriedhofu. Pęd powietrza wpadającego przez otwarte okienko mierzwił mu włosy. Przymknął oczy i pokonywał zakręty, jadąc środkiem ulicy. Anna trzymała się drzewek, ale w pewnym momencie ogarnął ją strach. Chwiejnie dotarła do kabiny i zaczęła pięściami uderzać w dach, co jeszcze bardziej rozbawiło obu chłopców. – Jesteście idioci! – zawołała, usiłując przekrzyczeć hałas wiatru i po raz kolejny uderzyła pięściami w dach kabiny. Philipp jeszcze bardziej dodał gazu. Rura wydechowa wydawała z siebie już tylko ogłuszający ryk, skrzynia pickupa dygotała jak w gorączce, a samochód pędził coraz szybciej. Kurczowo trzymał kierownicę, nie odrywając wzroku od białej linii pośrodku jezdni. Ścinał zakręty, wielokrotnie odbijając się od krawężnika. – Jedź wolniej, Philipp! Zwolnij wreszcie, do cholery! – krzyknął w końcu Andreas, usiłując przytrzymać się deski rozdzielczej. Philipp nie reagował. Zauważył, że nie ma już kontroli nad samochodem. Chciał zahamować i jednocześnie zmienić bieg, ale miał kłopot z naciśnięciem odpowiednich pedałów. Na moment spojrzał pod nogi, trzymając kierownicę tylko jedną ręką. Przednie koła pickupa po raz kolejny otarły się o krawężnik. Uderzenie spowodowało, że kierownica wyśliznęła się ze spoconej dłoni. Obciążone dużym ładunkiem auto z wielką prędkością pomknęło na drugą stronę szosy, w kierunku bocznej drogi i dużego stosu drewnianych bali ułożonych na przyległej polanie. Pojazd uderzył w niego z całej siły i nagle lewą stroną znalazł się w powietrzu, zmieniając położenie o 45 stopni. Lewe tylne koło kręciło się jak szalone. Z wielkim hukiem i trzaskiem samochód przekoziołkował dwa albo trzy razy w prawo, by w końcu zaryć w miękką ziemię. Przednia szyba pękła na małe kawałki, a jej oprawa wypadła. Pękły także reflektory i lewa przednia opona, wyrzucając w powietrze kępki mchu i trawy. Amortyzatory jęknęły głucho, kiedy wrak opadł z powrotem na cztery koła i w końcu, mocno przekrzywiony, zatrzymał się. Silnik zgasł samoistnie i tylko prawy migacz błyskał w monotonnym rytmie, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Wokół zapanowała całkowita cisza. Nawet ptaki przestały śpiewać. Podczas gdy samochód koziołkował, Andreas wypadł z kabiny. Teraz leżał na ziemi pięć metrów od auta. Jego twarz wyglądała fatalnie i nie mógł ruszać prawą ręką. Szybko jednak przezwyciężył szok. Z trudem stanął na nogach

i kompletnie wytrącony z równowagi zaczął rozglądać się wokół siebie. Zrobiło mu się niedobrze, gdy pojął, co się przed chwilą wydarzyło. – Philipp! – zaczął krzyczeć i potykając się, ruszył w stronę niebieskiego wraka. – Philipp, gdzie jesteś?! Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, poczuł, jak ogarnia go bezsilność. Chyba nigdy dotąd w swoim życiu nie doświadczył takiej samotności. Równomierne tykanie kierunkowskazu powoli przywróciło go do rzeczywistości. Jakby zdalnie sterowany sięgnął w głąb kabiny i wyciągnął kluczyki ze stacyjki. I wtedy znalazł Philippa. Chłopak leżał na podłodze szoferki i nieruchomo wpatrywał się przed siebie. – Jesteś cały? Dlaczego nie odpowiadasz? – zapytał bardzo cicho Andreas. Philipp milczał. Musiał najpierw dojść do siebie. Po sekundach przerażenia, jakie ogarnęło go w chwili wypadku, teraz nadeszła ulga. Powoli mógł już myśleć jaśniej. A potem, jakby pod wpływem ciosu, coś sobie przypomniał. Gwałtownie wyprostował się i zapytał z rozpaczą: – Czy Anna jest z tobą? Oszołomiony Andreas potrząsnął tylko przecząco głową. Do tej chwili jeszcze o niej nie pomyślał. Kompletne rozdygotany i drżący Philipp podciągnął się, trzymając za kierownicę, a potem wysunął na zewnątrz przez otwarte drzwi. Po twarzy i rękach spływała mu krew. Kulejąc, odbiegł na oślep od wraku auta i zaczął wołać: – Anno! Anno! Ogarniała go coraz większa panika. – Anno! Anno! – wołał bez przerwy. Teraz strach dopadł także Andreasa. Stał nieruchomo, spoglądając za Philippem, który zakosami biegł przez leśną polanę, zaglądając za każde drzewo, każdy krzak i sprawdzając każde zagłębienie, i co kilka metrów wołając siostrę. W końcu ją znalazł. Nieruchomo leżała za jednym z powalonych pni. Wyglądała jak pogrążona w spokojnym śnie, leżąc na ziemi bardzo naturalnie i swobodnie. Jej twarz nie była skrzywiona bólem. Philipp poczuł narastającą nadzieję, że siostrze nic się nie stało. Osunął się przed nią na kolana i zaczął szeptać: – Powiedz coś, Anno! Anna nie odezwała się ani słowem. Philipp klęczał obok niej nieobecny duchem nawet wtedy, gdy na miejsce wypadku przyjechała policja i karetka pogotowia. Lekarz sprawdził odruchy dziewczyny i zorientowawszy się, że jest w stanie szoku psychogennego, kazał sanitariuszom ułożyć ją na noszach i podłączyć do kroplówki dla ustabilizowania krążenia. – Dokąd ją zabieracie? – zapytał nieśmiało Philipp, kiedy wsuwano nosze

z Anną do karetki. – Do szpitala, młody człowieku – odparł jeden z policjantów i lekko popchnął Andreasa i Philippa na tylne siedzenie biało-zielonego radiowozu. Chłopcy ciągle sprawiali wrażenie, jakby byli w szoku. – Który z was prowadził samochód w chwili wypadku? – Dowódca patrolu zaczął przesłuchanie. Philipp, który nadal nie do końca wiedział, co się wokół niego dzieje, niemal automatycznie uniósł rękę, z trudem tylko starając się zapanować nad nudnościami, jakie nagle go ogarnęły. – Ja – powiedział niewyraźnie, gwałtownie przełykając ślinę. – A jak się nazywasz? – Pelzer. Jak ja to wytłumaczę rodzicom? – zaczął się zastanawiać. – A imię? – Philipp. Powoli zaczęło wreszcie docierać do niego, co się wydarzyło. – Ile masz lat? – Osiemnaście – odparł już trochę wyraźniej. Jak usłyszą, że Anna jest w szpitalu, tata po prostu oszaleje… i mama też. Philippa ogarniała coraz większa rozpacz. – Czy mogę zobaczyć twoje prawo jazdy i dowód osobisty? – zapytał policjant, kontynuując przesłuchanie. – Jeszcze go nie mam – odparł niechętnie Philipp. Przypomniał sobie, jak matka powtarzała mu ciągle, że jeśli spowoduje wypadek, nigdy nie otrzyma prawa jazdy. – Czy dobrze rozumiem, że nie masz jeszcze prawa jazdy? – Policjant był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Niestety nie był to pierwszy taki przypadek, z jakim miał do czynienia. Philipp skinął głową i ponownie pomyślał o tym, że perspektywa otrzymania prawa jazdy bardzo się odsuwa. W tym momencie poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Odsuwał też od siebie myśli o Annie. Byle o niej nie myśleć… – Proszę o dokumenty samochodu – głos policjanta sprowadził go do rzeczywistości. – On je ma – powiedział Philipp, wskazując na Andreasa. – A twój dowód osobisty? – Nie mam przy sobie. – Łzy spływały po jego szczupłych policzkach aż do kącików ust. Otarł je wierzchem dłoni. Czuł, że ma kompletnie zatkany nos. Kiedy drugi z policjantów zatrzasnął za nimi drzwi radiowozu, rozpłakał się również Andreas. Co powiedziała mu przed wyjazdem pani Pelzer? „Chyba nie muszę powtarzać, że to ty prowadzisz?” Przypomniał sobie także swoją odpowiedź: „To jasne, pani Pelzer”.

Radiowóz tyłem wyjechał z wąskiej, bocznej drogi. Profesor Happe, przygarbiony nieco mężczyzna o posiwiałych włosach, wąsiku i połówkowych okularach na nosie poruszał się wolno szpitalnym korytarzem przesiąkniętym zapachem środków dezynfekcyjnych. Za nim szli Stefan i Ute. Trzy kroki za rodzicami niemal skradał się Philipp, ostrożnie stawiając kroki na podłodze pokrytej płytkami PCV. Rany na twarzy, jak się okazało, niegroźne, zaklejone były różowym plastrem. Profesor Happe zatrzymał się przed wbudowaną w ścianę szeroką, szklaną płytą. Zapukał w nią swym sygnetem. Pełniący dyżur siostra natychmiast rozsunęła na boki jasnoszarą storę. Stefan i Ute mogli teraz zobaczyć wnętrze oddziału intensywnej terapii. Zajęte było tylko jedno łóżko. Cicha i blada jak ściana Anna leżała wyprostowana na białej pościeli. Cienkie kable biegły do monitorów, na których wędrujące nieustannie czerwone punkciki pokazywały pracę serca i częstotliwość oddechu. Jakieś białe rurki znikały jej w dziurkach od nosa, inne wkłuto do żył, a przez kolejne usuwano z jej ciała płyny ustrojowe. Kiedy zobaczyła córkę na specjalnym łóżku na sali intensywnej terapii, Ute rozpłakała się bezgłośnie. Tylko jej łzy kapały z szelestem na papier, w jaki zawinięty był bukiet kwiatów dla Anny. Kwiatów, których nie wolno było wręczyć Annie, i których w ogóle nie była w stanie zobaczyć. Stefan zacisnął zęby, by głośno nie wykrzyczeć swego bólu i przerażenia. Nie był w stanie nawet przełknąć śliny. Głos niemal całkowicie uwiązł mu w gardle. Dręczyły go za to jakieś nierzeczywiste pytania: dlaczego to Anna tam leży? Dlaczego nie ja zamiast niej? I te wszystkie przewody, jakimi jest podłączona do tych wielu aparatów. A jeśli nie uda się jej z tego wyjść? Co wtedy mam zrobić? Profesor Happe dał znak i pielęgniarka zasunęła kotarę, litościwie nie każąc im dłużej patrzeć na Annę, której życie zależało od zgromadzonej w sali aparatury. W wielkiej szybie Ute zauważyła słabe odbicie wyrazu bezgranicznej rozpaczy na twarzy Stefana. Na ten widok Ute lekko drgnęła… Oblicze męża wydało się jej tak bardzo obce. – Proszę za mną – odezwał się profesor Happe. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy w moim gabinecie. Ponownie pomaszerowali długim korytarzem, tym razem w odwrotnym kierunku. Philipp znowu szedł ukradkiem daleko za nimi. Rzucił tylko krótkie spojrzenie na salę intensywnej terapii, dostrzegając niewyraźne zarysy łóżka. Tak

samo jak matka zauważył na twarzy ojca zmianę, która napełniła go strachem. W swoim gabinecie profesor Happe w milczeniu przysunął do biurka dwa krzesła ze stalowych rurek i poprosił Stefana i Ute, aby zajęli miejsca. Sam usiadł w dużym, obitym skórą fotelu, a potem spojrzał na nich uważnie. Biurko było dla niego czymś w rodzaju wału ochronnego. Najpierw przesunął na bok stos jakichś dokumentów medycznych. Odchrząknął przy tym kilka razy, by zagłuszyć głośny, pełen wzburzenia oddech Stefana, co jednak mu się nie udało. Poszukał więc ratunku w wykładzie pełnym fachowych, medycznych wyrażeń. Mówił coś długo i zawile o piątym kręgu piersiowym i lędźwiowym. Potem o kręgosłupie – nazywając go columna vertebralis – który składał się z kręgów, krążków międzykręgowych, potem o łukach, kanałach oraz rdzeniu kręgowym. Na koniec poruszył nieuchronną, główną kwestię złamań i pęknięć poszczególnych elementów kręgosłupa. – Jak państwo wiedzą, przez wiele godzin operowałem państwa córkę. Czwarty i trzeci krąg lędźwiowy. W naszym szpitalu specjalizujemy się w uszkodzeniach kręgosłupa… Stefan z trudem już tylko panował nad sobą. Ute nie rozumiała słów profesora, bo myślała tylko o stanie Anny, nie słuchając dokładnie tego, co mówił. Philipp, który musiał zostać za drzwiami, nasłuchiwał w skupieniu każdego słowa dochodzącego zza zamkniętych drzwi. – Złamanie trzonu kręgu potrzebuje czasu, aby go wyleczyć – powiedział w pewnej chwili Happe, starając się używać niejasnych dla laików pojęć. – Pewnie państwo zdają sobie z tego sprawę. – Nie, nie zdajemy! – Nie wytrzymał Stefan. Profesor zachował jednak spokój. – Pańska córka będzie musiała przez osiem do dziesięciu tygodni leżeć w specjalnym łóżku. Bez ruchu. Mamy nadzieję, że w tym przypadku doszło jedynie do zwężenia kanału, którym przebiega nerw. – Kanału nerwowego? – powtórzyła Ute. Jej słowa zabrzmiały jak echo. – Czy mógłbym prosić, aby w końcu powiedział nam pan całą prawdę? – odezwał się Stefan głosem, który wydawał się nie należeć do niego. Profesor Happe szukał jakiejś drogi wyjścia, by przynajmniej jeszcze na chwilę odsunąć konieczność przekazania złej wiadomości. Z tego powodu ponownie ukrył się za formą wykładu z medycyny: – Złamania trzonu kręgu są bardzo niebezpieczne z powodu powiązanych z nimi możliwych uszkodzeń nerwu, które bywają groźne dla życia, a niejednokrotnie kończą się paraliżem. – Co to znaczy „często” i „niejednokrotnie”? – zapytał z goryczą Stefan. – Czy to może dotyczyć też Anny? Happe robił wszystko, aby nie spojrzeć Stefanowi prosto w oczy, ale

w końcu powiedział mu prawdę. – W tym momencie możemy powiedzieć, że pańska córka jest sparaliżowana. Stefan zerwał się rozwścieczony z fotela. Już chciał się rzucić na Happego, choć wiedział, że ten mężczyzna w białym fartuchu nie ponosił żadnej winy i w tym momencie był tylko posłańcem przekazującym tę przerażającą wiadomość. Na szczęście przeszkodziło mu w tym biurko. Te kilka sekund pozwoliło mu się opanować. Mimo to groźnie machał palcem wskazującym przed nosem profesora. – Czyli Anna skończy w wózku inwalidzkim? Bo to chyba chciał mi pan przekazać? Na całe życie, tak? Taka młoda dziewczyna… – Nie powinien pan tak myśleć – usiłował go uspokoić Happe, który czuł, że znalazł się już na pewnym gruncie. – Jeśli sprawdzi się moja korzystna prognoza, niepoparta jednak na razie żadną dokładną diagnozą, za cztery do sześciu tygodni pańska córka odzyska czucie w nogach. Mam na myśli mrowienie, rozumie pan? – Rozumiem jedynie, że moja córka jest sparaliżowana! Ma porażenie poprzeczne kręgosłupa! Czy mam rację? Profesor Happe wykonał gest ręką, który miał oznaczać: „Pan to powiedział”.

3 W dniach po wypadku Stefan Pelzer poruszał się jak w pozbawionej czasu przestrzeni. Wszystko w jego życiu, co dotąd miało jakieś kontury, rozpłynęło się w nicości. Kiedy wracał z pracy do domu, w milczeniu szedł najpierw do pokoju Anny. Ciągle przyglądał się plakatom wiszącym na ścianach, wygładzał pościel na łóżku i otwierał jej szafę z ubraniami. Rozmawiał też półgłosem z nieobecną córką. Dawał jej mętne odpowiedzi na pytania, jakich mu nie zadała, dokańczając niewypowiedziane zdania. – Wiesz… nie wiem tego. Trudno mi coś na ten temat powiedzieć. Ale to nie jest muzyka, jaka mi się podoba. Za głośna, wiesz… trochę nieprawdziwa, nie płynie z serca. Potem Anna najwyraźniej powiedziała coś, czego nie zrozumiał. Nie był zbyt dobrym medium i nie wiedział, co chciała mu przez to powiedzieć. Próbował dodawać jej odwagi, wypowiadając takie zdania jak na przykład to: „Czasami człowiek wygrywa, nawet jak przegrywa, rozumiesz? Jedno ci tylko powiem, bez odrobiny geniuszu nic się nie uda”. Doskonale przy tym wiedział, że w ten sposób próbuje tylko dodać odwagi samemu sobie. Z trudem, ale już nieco spokojniejszy i trochę pogodzony z losem, wychodził potem z pokoju Anny. Wracał do salonu, do Ute, ale gwałtownie odwracał się na pięcie, gdy widział w nim Philippa. Patrzył na niego lodowatym wzrokiem, przysięgając w duchu, że nigdy nie wejdzie w tym domu do pokoju, w którym przebywa jego syn. – Sama widzisz, że już dla niego nie istnieję – powiedział do matki Philipp i się rozpłakał. – Od czasu wypadku nie zamienił ze mną ani słowa. – Ze mną też już prawie nie rozmawia – odparła cicho Ute. – Ale przecież musi widzieć, że uznaję moją winę i jest mi niesłychanie przykro. I chcę ponieść za to odpowiedzialność.

Ute spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. – Czy mógłbyś mi zdradzić, co on miałby począć z takim wyznaniem? Przecież on o tym wie. Czy twoje słowa przywrócą Annie zdrowie? Odpowiesz za to przed sądem dla nieletnich, ale to też nic jej nie pomoże. – Co mam dla niej zrobić? Jak będę przez cały dzień gapił się na nią przez to okno w sali intensywnej terapii, to też niewiele jej pomoże. – Módl się – stwierdziła Ute. – Może w modlitwie znajdziesz pomoc… a może się to przydać także Annie. Modlić się? To słowo nic nie znaczyło dla Philippa. Mimowolnie ukrył twarz w dłoniach. Czy chciał w ten sposób ukryć swoją rozpacz i bezradność? – Jest mi kompletnie obojętne, co się ze mną stanie – mruknął niedosłyszalnie. Ute pochyliła się nad Philippem, kładąc ręce na oparciach fotela. – To straszna rzecz dla nas wszystkich. Ale dla ciebie jest ona najstraszniejsza, wiem o tym. I nikt nie może ci pomóc. Sam musisz dać sobie z tym radę. Stefan Pelzer bardzo się zmienił. Stał się obcy dla siebie i innych. Zamknął się w sobie, odizolował od rodziny, obwiniając wszystkich o stan zdrowia swojej córki. Dla niego winnym nie był tylko Philipp, który prowadził samochód i miał „na sumieniu” swoją siostrę. Winna była również Ute, polecając Andreasowi i Philippowi odebrać Annę ze szkoły. A także Andreas, który pozwolił Philippowi prowadzić auto. W głębi duszy czuł, że właściwie Anna też była winna: po co weszła na skrzynię pickupa? Przede wszystkim czynił jednak wielkie wyrzuty sobie, bo nie pojechał do szkoły baletowej, aby odwieźć Annę do domu. W ten sposób zaczął przypisywać główną winę sobie, nie zdejmując jej jednak z innych „współsprawców”. Jak zaprogramowany automat codziennie jeździł do kliniki, jak obcy stał obok Ute za szklaną szybą oddzielającą ich od oddziału intensywnej terapii, szukając kontaktu wzrokowego z Anną. Jej oczy były co prawda otwarte, nie widziała go jednak albo rejestrowała jedynie jego kontury. Stosując różne gierki, zawzięcie usiłował zwrócić na siebie jej uwagę. Podskakiwał, przeciągał się wolno i dzwonił pękiem kluczy, robiąc przy tym wesołe miny, które tak bardzo ją bawiły, gdy była jeszcze małym dzieckiem. Na próżno. Pewnego dnia profesor Happe położył mu dłoń na ramieniu i delikatnie odciągnął od nieszczęsnej szyby. Ute rzuciła ostatnie spojrzenie na łóżko, na którym leżała Anna, i z ociąganiem ruszyła za oboma mężczyznami. Jej wahanie omal nie spowodowało zderzenia z wózkiem inwalidzkim, który

z dużą szybkością jechał szpitalnym korytarzem. Także profesor Happe i Stefan ratowali się, odskakując w bok. W lśniącym pokrytymi chromem rurkami pojeździe siedział chłopiec, szybkimi ruchami rąk napędzając obręcze jego dużych kół. Kilka metrów dalej pośrodku korytarza stał statyw z umieszczoną na nim uruchomioną kamerą video. Chłopak podjechał do niego, zahamował gwałtownie tuż przed kamerą, wziął ją razem ze statywem na kolana, a potem podniecony i rozradowany spojrzał na profesora. – Jesteś zadowolony, Rainer? – zapytał profesor Happe. Chłopak potrząsnął głową i pokazał lekarzowi stoper. – Z siedmioma przecinek trzy sekundami na trzydzieści metrów jestem dużo powyżej mojego rekordu. Chłopiec skierował kamerę na profesora Happe i spojrzał przez wizjer: – Uśmiech proszę, panie profesorze. Profesor Happe rzeczywiście się uśmiechnął. – Koledzy z interny są bardzo zadowoleni ze stanu twoich nerek. Ich stan zapalny ustępuje. – Jak człowiek musi pić dziennie cztery litry wody, to zgasi każe zapalenie – wyjaśnił chytrze Rainer. – Pięć litrów byłoby jeszcze lepiej – wykorzystał okazję Happe, a potem mocno popchnął wózek, który wraz z pasażerem dojechał aż przed drzwi do windy na końcu korytarza. Gdy patrzył za odjeżdżającym wózkiem, profesorowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Postanowił wykorzystać to spotkanie, by wyjaśnić coś rodzicom Anny. – To Rainer Hellwig. Jest w wieku państwa córki. Bardzo wesoły, pełen energii, rzekłbym nawet niezłomny w swym zachowaniu. Ulubieniec naszego oddziału. Miał wypadek na nartach. Bezpowrotnie stracił władzę w nogach. Był już w centrum rehabilitacyjnym, ale niestety jego nerki nie wytrzymały temperamentu chłopaka. Sympatyczny i zarazem trochę bezczelny smarkacz. Musimy piekielnie uważać, bo ciągle nagrywa nas tą swoją kamerą wideo… Dlaczego on nam to opowiada? – zaczął się zastanawiać Stefan. Dlaczego pokazał akurat tego pacjenta? Chce nas uspokoić czy też udowodnić, że życie w wózku inwalidzkim też może być bardzo cenne dla Anny? Spojrzał wyczekująco na lekarza. – Czy pańska diagnoza dotycząca mojej córki jest już może bardziej precyzyjna? – Sprawy idą ku lepszemu! – głos profesora był pełen optymizmu. – Ale musi pan uzbroić się w cierpliwość. Pan i Anna! Stefan odwrócił wzrok. Nie wierzył lekarzowi w ani jedno słowo. – Cierpliwość? Może mi pan wyjaśnić, co to takiego?

Po trzech tygodniach Annę przeniesiono wreszcie z łóżka na oddziale intensywnej terapii do normalnego pokoju w klinice. Mogła znowu mówić, widzieć, słyszeć, czuła smak i zapachy, zaczęła unosić głowę i nią kręcić. Nie mogła jednak poruszać nogami i ramionami. Jej członki były kompletnie pozbawione czucia. Była skazana na bezruch. Ułożono ją na specjalnym materacu zapobiegającym powstawaniu odleżyn, które mogłyby się zamienić w rany czy wrzody, szczególnie w miejscach, gdzie skóra dotyka bezpośrednio kości krzyżowej, guzicznej, grzebienia biodrowego i pięt. Każdego przedpołudnia przychodziła do Anny fizjoterapeutka, siostra Irmtraut, zajmująca się rehabilitacją chorych. Brała Annę za udo, unosiła je wysoko, potem zginała nogę w kolanie i dopychała do brzucha, a następnie odciągała z powrotem. Całość zabiegu wyglądała jak prezentacja pracy tłoka w lokomotywie. Ćwiczenia te miały wzmocnić mięśnie i stawy dziewczyny. Anna obojętnie pozwalała jej robić ze sobą wszystko. Patrzyła, jak kolana rytmicznie przybliżają się i oddalają od jej twarzy, doskonale czując, że te nogi wcale do niej nie należą. – Nie bądź taka pasywna! – zawołała do niej pacjentka z sąsiedniego łóżka. – Bądź zadowolona, że coś się dzieje. U mnie zaczęli ćwiczenia dopiero po sześciu tygodniach. Anna poddała się. – Ach, i na co mi to wszystko? – odpowiedziała bezdźwięcznym, zrezygnowanym głosem. Ale jej sąsiadka się nie poddawała. – Jak myślisz, dlaczego wychodzę już do domu? Powiem ci: bo starałam się ćwiczyć. Jeśli nie pomożesz, utkwisz tu na zawsze. – Spróbuj teraz podnieść ręce – poleciła siostra. Ręce Anny pozostały nieruchome. Siostra Irmtraut nie zauważyła nawet drgnięcia muskułów ani też jakiejkolwiek próby ze strony Anny, aby spełnić jej polecenie. – Widziałaś tego chłopaka na wózku inwalidzkim? – paplała dalej dziewczyna z sąsiedniego łóżka. – Nazywa się Rainer Jakiśtam. Brunet. Bardzo sympatyczny facet. Od niedawna codziennie przejeżdża obok naszego pokoju i zagląda do środka. Anna z kompletnym brakiem zainteresowania odwróciła głowę w bok. Odezwała się dopiero, gdy fizjoterapeutka zapytała, czy czuje w nogach mrowienie. – Nie – odparła markotnie. – Zresztą co mi może pomóc mrowienie!