Trzecia nad ranem na Sant Pau. Nocna zabawa trwa. Mimo protestów mieszkańców
większość barów jest nadal otwarta. Jak zwykle najbardziej oblegana jest prawie
dwustuletnia Marsella pod numerem 65. W przeszłości reduta dekadenckiej bohemy,
obecnie mekka turystów zachęconych pozytywnymi recenzjami na TripAdvisorze.
Z atmosfery dawnych czasów zostało niewiele, no, może jedynie niewyremontowany
sufit, z którego w poprzednim stuleciu zdążył odpaść tynk, ale nocnym bywalcom zdaje
się to nie przeszkadzać. Kiedyś można tu było spotkać Hemingwaya albo lokalnych
transwestytów, którzy do lat dziewięćdziesiątych zabawiali ówczesną klientelę. Teraz
oprócz zagranicznych amatorów nocnej zabawy wpadają tu czasami pakistańscy
sprzedawcy róż. Kto nie zmieścił się w Marselli, ma szansę na miejsce stojące
w sąsiednim barze Amber.
Zakaz palenia w barach powoduje, że prawie wszyscy celebrują noc na ulicy.
Barcelona to miasto palaczy wszystkiego, co wolno palić. I tego, czego nie wolno.
Międzynarodowe towarzystwo, różne profesje i upodobania. Nie trzeba opuszczać
Ravalu, żeby skosztować dań kuchni azjatyckiej, przespać się z rumuńską prostytutką czy
kupić pamiątkę z Afryki. Cały świat na piętnastu kilometrach kwadratowych.
„Piwo, haszysz?” – oferta nie do odrzucenia o trzeciej rano. Jednak nie. Nie dziś.
Chcę się położyć spać i zapomnieć o kłótni z Pau. Dlaczego katalońscy mężczyźni są tacy
trudni? Albo zbyt prości, i dlatego ich nie rozumiem. Na rogu stoją rumuńskie
prostytutki.Pierwsza z nich to Madonna, przechodzona wersja gwiazdy pop, która od
słynnej piosenkarki wzięła jej fryzurę z lat osiemdziesiątych oraz wielki tupet, co pozwala
jej rządzić ulicą. Każdy spacerowicz płci męskiej, który odważy się nie skorzystać z jej
usług, zostaje obrzucony stekiem wyzwisk, gdzie „pedał” czy „fiut” to jedne
z łagodniejszych. Wyzwolona lokalna gwiazda pop latem chodzi bez majtek. Ale nie
dzisiaj. Chłodny świt kazał bowiem Madonnie założyć oprócz majtek także puchówkę
i gruby szal. Spacerująca obok niej kobieta, wyglądająca na jakieś trzydzieści lat, pojawiła
się na Ravalu parę tygodni temu. Ciemne, długie włosy sięgają jej prawie do pasa.
Nieskazitelnie białe spodnie i kozaki. Nie przypomina typowej dziwki z Ravalu. Ubiera
się raczej skromnie jak na standardy ulicy, nie nosi szpilek à la transwestyta
i niebezpiecznie krótkich spódniczek. Nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej, chociaż
jako jedna z niewielu odpowiada na moje „dzień dobry”, i to mimo że mieszkam tu już
od ponad dwóch miesięcy.
W drodze do domu mijam jeszcze paru znajomych, dla których noc się jeszcze nie
skończyła... „Hej, śliczna, poczekaj! Posłuchaj! Masz dużo szczęścia, ale masz problem
z sercem”, słyszę ten sam co zwykle tekst. Tak niedawno poznałam Ibrahima, słynnego
karzełka z Ravalu, wesoło zaczepiającego samotnie wędrujące po mieście dziewczyny.
Jestem jednak zbyt zmęczona nawet na niewinne tête-à-tête, więc udaję, że go nie widzę,
i kieruję się w stronę domu.
Sant Ramon 6. Korytarz wygląda jak po zajęciach praktycznych dżihadu. Odkąd
pamiętam, nie było tu światła. W drodze na górę mijam dwa burdele. Dwie wielkie dwójki
na drzwiach sygnalizują, że to już tu. Znowu zapomniałam zamknąć drzwi na klucz.
Zawsze bawi mnie, kiedy ludzie mówią, że Raval jest niebezpieczny. Mimo że moje drzwi
można otworzyć kartą kredytową, nikt – jak widać – nie ośmielił się odwiedzić
mieszkania podczas mojej nieobecności. Kolejny chłodny poranek
w śródziemnomorskim kraju, który nie potrafi poradzić sobie z zimą. Wyrosłam z picia
rumu jako ersatzu kaloryfera, więc nie rozbierając się, wskakuję do łóżka. Koty już tam
są. Zasypiam wtulona w ciepły koc. Nie chcę myśleć, co będzie dzisiaj. Dzień jeszcze się
nie zaczął.
Budzi mnie głośne pukanie do drzwi. To pewnie kuzyn Pablo. Rafa, mój
współlokator, jeszcze nie wrócił, więc jeśli nie chcę poczuć, jak eksploduje mi głowa,
muszę wstać i otworzyć. Pomyłka, to nie on, tylko pakistański domokrążca. Czy
chciałabym kupić dywan o dziewiątej rano? Raczej nie. Po południu również nie. I nie
dlatego, że nie podoba mi się perski wzór czy kolor. Jestem praktyczną osobą i zwyczajnie
po ludzku boję się, że prędzej czy później zostanie obsikany przez koty. Tak potraktowały
dywanik w łazience, do której wchodzą bez pukania, bo nie ma tam drzwi. To mnie
właśnie urzekło, kiedy szukałam mieszkania. Brak drzwi w łazience, Kamasutra
w toalecie i żyrandol w kształcie słońca w moim pokoju. Grzecznie dziękuję i zamykam
drzwi. Sprzedawca dywanów wybił mnie ze snu, nie ma więc sensu wracać do łóżka. Idę
do kuchni po zieloną herbatę i jogurt ze spiruliną, moją poranną rutynę. Nawyk zdrowego
odżywiania został mi z czasów, kiedy o piątej rano wskakiwałam na matę i praktykując
jogę, szukałam równowagi w życiu. Czasy się zmieniły. Ja też, choć równowagi nadal nie
znalazłam. Po porannej dawce zdrowia w formie zielonego proszku z wodorostów
przenoszę się do salonu.
Niedziela od jakiegoś czasu jest moim ulubionym dniem. Co tydzień salon
zamienia się w centrum kreatywności, które dzielę z moim współlokatorem. Rafa to syn
prostytutki z Andaluzji i ojca mi nieznanego. Barcelona od zawsze była mekką dla
poszukujących pracy Hiszpanów. Kiedy w rodzinnej Sewilli okazało się, że perspektywy
na godne życie są raczej mizerne, matka Rafy postanowiła spróbować szczęścia nad
morzem. To, co zastała w Barcelonie, zdecydowanie odbiegało od definicji szczęścia, ale
kiedy później poznałam inne prostytutki, zrozumiałam, że wielu z nich życie napisało
podobne scenariusze. Kopciuszki nie mają co szukać fortuny na Ravalu.
Rafa zajmuje mieszkanie swojej starszej siostry, której szczerze nienawidzi,
a swoją niechęć do niej i jej męża okazuje niepłaceniem rachunków od ponad pół roku.
Prądu raczej nam nie odetną, bo Rafa aka Najzdolniejszy Kombinator Wszech Czasów
z Sant Ramon mistrzowsko opanował sztukę zerowania licznika. Problemem pozostaje
woda, która na razie leje się strumieniami mimo przyklejonego do lodówki drugiego już
wezwania do zapłaty z czerwonym ostrzeżeniem PILNE. Rafa od kilku dni wczuwa się
w rolę Sherlocka Holmesa, próbując rozwiązać zagadkę trzystu euro na rachunku
z wodociągów. Mam nadzieję, że uda mu się odkryć tajemnicę, zanim odetną nam wodę.
Tak się, niestety, stało z internetem – zawrotna suma czterdziestu pięciu euro
przekroczyła tak umysłowe, jak i finansowe możliwości detektywa z Sant Ramon. Dzięki
życzliwości sąsiada, który nie zablokował internetu hasłem, mamy możliwość
uaktualniania statusu na Facebooku. Głównie nocą, bo wtedy właśnie sąsiad wraca do
domu. Nasz dostęp do sieci wyznaczany jest rytmem powrotów anonimowego
współmieszkańca. Alleluja! Dzięki Ci, Panie, za wi-fi!
Rafa to utalentowany muzyk, jednak z jakichś powodów zabrania określania się
mianem artysty i mówi, że jest malarzem pokojowym i okazjonalnie elektrykiem.
Zauważyłam, że mieszkając z kimś, kto ma talent, łatwo sobie wmówić, że każdy jest
w stanie coś stworzyć, tak więc od jakiegoś czasu przekonuję samą siebie, że umiem
pisać. Staram się kreować na razie głównie atmosferę w domu, przynosząc wino do
naszego salonu kreatywnych. On od paru dni siedzi wciśnięty między komputerem,
pianinem i półką i tworzy muzykę do nowego spektaklu mojej znajomej, a ja, ze względu
na niższy staż w dziedzinie sztuki i literatury, siedzę poziom niżej, czyli na podłodze,
i piszę książkę. Moje „dziecko”. Jestem jedną z tych kobiet, które z własnego wyboru nie
załapały się na najpopularniejszy model życia w postaci męża i dzieci, co w okolicach
czterdziestki daje o sobie znać. Przede wszystkim dużą ilością wolnego czasu i silną
potrzebą wypełnienia go czymś. Od paru tygodni w każdą niedzielę, siedząc w salonie,
próbuję uchwycić rzeczywistość mojej okolicy – Ravalu, zwanej kiedyś Chińską
Dzielnicą. Miejsce brudne i niebezpieczne, tak o Ravalu mówią głównie ci, którzy nigdy
tu nie mieszkali. Prawie połowa jego mieszkańców to imigranci. Od Pakistańczyków,
poprzez Indonezyjczyków i Marokańczyków, na przybyszach z Europy Środkowo-
Wschodniej kończąc. Raval to nie jest Hiszpania. Raval to nie jest Katalonia. Raval to nie
jest Barcelona. To miasto w mieście. Jestem imigrantką żyjącą wśród imigrantów. Moja
okolica to hybryda Afryki, Azji, Ameryki Południowej i Europy Środkowo-Wschodniej.
Każda część stanowi inną strefę. Na przykład ulica Robador i Sant Rafael to Afryka,
a Sant Ramon – Europa Środkowo-Wschodnia. W krajobraz kultur afrykańskiej
i europejskiej bez problemu wkomponowały się azjatyckie sklepy, a wpływy zostały
sprawiedliwie podzielone. Chińczycy zajęli się dekoracją wnętrz, akcesoriami kuchenno-
salonowymi oraz odzieżą, zatem w ich sklepach można kupić półkę, widelec, rajtuzy albo
świeczkę dekoracyjną, jeśli ktoś jest romantyczny. Pakistańczycy i Hindusi to żywność.
Pełny zakres, czyli warzywniaki plus restauracje, plus wszechobecne i prawie zawsze
otwarte sklepy spożywcze. Gdyby nie ich nieustające ignorowanie świąt państwowych
i kościelnych, dla wielu osób – w tym mnie – jedyną żywnością oglądaną w niedzielę
byłaby ta w reklamach telewizyjnych. Do Pakistańczyków należą również kafejki
internetowe i sklepy z telefonami komórkowymi. To właśnie w jednym z nich kupiłam
moją pierwszą hiszpańską kartę do telefonu. I pierwszy raz w życiu próbowałam się
porozumieć po hiszpańsku. Z Pakistańczykiem. A byłam wtedy po pięcioletnim pobycie
w Azji.
Listopadowa niedziela. Zimno. Jak co tydzień staję przed odwiecznym wyborem:
grzane wino czy herbata? Gdybym była Charlesem Bukowskim, to wybór raczej nie
stanowiłby problemu. Strzeliłabym ze cztery lufy, przeleciała jakąś młodą i ładną istotę,
po czym zasiadła do pisania, pamiętając, że to inni są stworzeni, by zbawiać świat, a ja
bezkarnie mogę chlać, puszczać się na lewo i prawo oraz żyć z pisania. A tak
z wytatuowaną w głowie O.D.P.O.W.I.E.D.Z.I.A.L.N.O.Ś.C.I.Ą. idę do kuchni zaparzyć
herbatę. Może Bukowski też tak zaczynał? Wątpię.
– Hola porno-cola! – Rafa wrócił od jednej ze swoich narzeczonych.
To był ten moment, moment prawdziwego natchnienia, już widziałam okładkę
mojej pierwszej książki i kolejki po autograf, ale wszystko na nic, bo mój współlokator
stał właśnie przede mną z butelką wina.
– Matylda, powiedz mi, dlaczego świat jest taki niesprawiedliwy? Ludzie tacy
okrutni? Przecież powinniśmy się kochać.
Oho, była kokaina. Cierpienia spowodowane wojnami i głodem widzianymi
w telewizji ujawniały się u Rafy zawsze po imprezach, gdzie mocno prószył śnieg.
Z bólem żegnam moje Second-hand life in Raval i nalewam wino. Świętujmy klęski, czyli
życie na Ravalu.
– Świat jest zły, bo sami go takim stworzyliśmy. Na nie-pocieszenie dodam, że nic
nie możesz z tym zrobić. Możesz się przykuć łańcuchami do bramy parlamentu, podpalić,
ale zapewniam cię, że nie zlikwidujesz głodu w Afryce czy wojny w Iraku.
– Dziękuję, Miss Pragmatyzmu, za niedzielną lekcję życia! Już mi lepiej, napijmy
się w takim razie. Na zdrowie! I alleluja!
Tak mijają niedziele na Sant Ramon 6.
Kto tak wściekle wali do drzwi? Megagodzilla? Rafa w słuchawkach pozostaje we
własnym świecie, więc to ja, mimo że na pewno nie jest to dobry pomysł, dopijam wino
na odwagę, wstaję i idę otworzyć.
– Mogę wejść? Tylko na chwilę, dobrze? – W drzwiach stoi prostytutka w białej
kurtce.
Chciałam niebezpiecznej zabawy, to ją mam. Tak się żyje na Ravalu. Nie boję się,
bo wypiłam prawie pół butelki wina, które jednak opóźnia moją zdolność logicznego
myślenia. Co powinnam właściwie zrobić? Wezwać policję? Nie, bez sensu. Patrzę na nią
przez dłuższą chwilę. To ta smutna nowa koleżanka Madonny. Jest przestraszona i cały
czas się trzęsie. Codzienny smutek na jej twarzy zastępuje przerażenie, więc chyba jednak
było gorąco. Rozczochrane włosy i lekko poszarpana kurtka dowodzą, że nie obyło się
bez rękoczynów. Nie za bardzo wiem, jak się zachować. Przytulić ją? Dosyć głupia myśl.
– Dobrze, dobrze, zamknę drzwi. Nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Co się stało?
Kiedy próbuję wytłumaczyć jej po hiszpańsku, żeby się uspokoiła, znowu ktoś
zaczyna walić w drzwi. Słyszę urywane zdania przekrzykujących się mężczyzn. Ktoś
krzyczy: „Zabiję cię!”, a ja się zastanawiam, czy to się dzieje naprawdę. Alkohol chyba
przestał działać, bo zaczynam się bać.
– Nie, nie wpuszczę nikogo! – wołam do ludzi po drugiej stronie.
Tyle że taki „nikt” może sam wejść, wyważając drzwi.
– Jak nie odejdziecie, wezwę policję! P-O-L-I-C-J-Ę!!!
Krzyki ustają, a po chwili słyszę, że ktoś schodzi po schodach. Alleluja!
Uratowałam komuś życie! Może jednak pójdę do nieba? Sama nie do końca rozumiem,
co się wydarzyło. Mieszkam tu już dosyć długo, ale do tej pory nikt mnie nie odwiedził.
Elena, bo tak ma na imię mój dzisiejszy gość, jako pierwsza składa mi wizytę. Wpadła
z hukiem, rzekłabym.
– Dobrze, powiedz mi, co się stało.
Usiłuję wydobyć z niej cokolwiek, ale chyba jest zbyt zdenerwowana i nic do niej
nie dociera. Zostało jeszcze trochę wina, więc nalewam jej kieliszek na uspokojenie. I po
co komu medytacja? Chce coś powiedzieć, ale nadal jest zbyt roztrzęsiona, żeby
wytłumaczyć swoją niedzielną wizytę. Nagle robi mi się jej strasznie żal.
Patrzę na nią i widzę małą
przestraszoną dziewczynkę,
którą ktoś przebrał w mini
i wysokie obcasy, po czym
kazał udawać dorosłą.
Wygląda na trochę zmieszaną. Przed chwilą jakiś palant groził, że ją zabije, a ona
teraz próbuje mnie przeprosić. Ona? Za co? Ulica Sant Ramon, podobnie jak cały Raval,
to świat à rebours, w którym obowiązują normy pisane pod silniejszego. I zdaje się, że
Elena szybko się nauczyła, gdzie jest jej miejsce w szeregu. Na moją propozycję
wezwania policji nerwowo kręci głową, więc daję za wygraną, bo wiem, że to ona lepiej
zna reguły rządzące dzielnicą. Zamiast tego oferuję dolewkę wina.
Nie muszę znać wszystkich szczegółów, nie muszę nic wiedzieć. Intuicja mówi mi,
że to i tak początek pięknej znajomości, w końcu obie jesteśmy z Europy Środkowo-
Wschodniej. Czuję jakąś niewytłumaczalną więź z tą kobietą. Mam przeczucie, że
dzisiejsza wizyta nie jest przypadkowa. Siedzimy w milczeniu. Po chwili, żeby przerwać
ciszę, pytam, czy jest głodna. Boże, zaczynam zachowywać się jak własna matka!
Kiedy w duchu karcę się za niekontrolowane macierzyńskie odruchy, słyszę Rafę,
który właśnie wrócił z elektronicznego wymiaru muzycznego. Patrzy na nas obie
osłupiały, tak jakby obudził się po ostrej balandze w obcym domu.
– Co się stało? Kto to jest? – Rafa patrzy na zapłakaną laskę w poszarpanej kurtce
sączącą wino w jego mieszkaniu.
– Kobieta. To jest kobieta, Rafa! Widziałeś kiedyś kobietę?! To po co się głupio
pytasz?! – z niezrozumiałych dla mnie powodów prawie na niego krzyczę.
Nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Przeszkodził mi w podróży w przeszłość?
Alkohol czasami wyzwala we mnie agresję. Teraz to ja ją chyba przestraszyłam, bo
właśnie wstała, a mnie zrobiło się głupio. Kiedy odprowadzam ją do drzwi, podaje mi
rękę.
– Dziękuję.
– Nie ma za co, normalna sąsiedzka pomoc. Cześć.
„Normalna sąsiedzka pomoc” w prawdopodobnie najbardziej chorej kamienicy
w tej części miasta.
Oddałabym ci serce na dłoni,
gdybym je tylko miała. Potem
poszłabym grzecznie do kuchni
i zrobiła ci śniadanie. Podając
kawę do łóżka, przeprosiłabym
za twoje grzechy Boga, który
nie istnieje. Codziennie wypro-
wadzam się na smyczy. Karmię
się dwa razy dziennie. Nie
pozwalam sobie szczekać.
. Nie lubię siedzieć w domu. Swój traktuję jak hotel. Przychodzę tam wziąć prysznic,
zmienić ubranie i wyspać się, choć ostatnio i tak częściej korzystam z łóżka Pau. Fakt, że
mieszka niedaleko, pozwala mi nocować u niego, rano zaś mam jeszcze czas na szybką
wizytę w domu i umycie zębów przed pracą. Pau jest moim katalońskim kochankiem,
którego poznałam, szukając lekcji tańca. Kursu wprawdzie nie znalazłam, ale za to
dostałam w prezencie ładnego, choć dosyć trudnego mężczyznę. Pau ma długie, ciemne
włosy i intensywnie niebieskie oczy. Nie ma kobiety, która nie zakochałaby się w nim od
pierwszego wejrzenia. Ja wierzę, że ma też piękną duszę. Jego mieszkanie to stara
fabryka, z pokojami wielkością przypominającymi hale produkcyjne, znajduje się tam
również sala gimnastyczna. Opuszczona fabryka jest teraz nielegalną szkołą terapii
wszelkich maści. Taniec, muzyka i narkotyki.
– Jesteś w domu? Co robisz? Chcesz przyjść do mnie? – Pau zaczął uczyć mnie
hiszpańskiego, skupiając się głównie na niewymagających wyrafinowanych odpowiedzi
pytaniach.
– Okej, będę za pół godziny.
Tak wyglądały nasze dialogi, kiedy go poznałam. Wszystko było proste i ładne.
Jestem najlepszym dowodem na to, że nauka języka obcego czasami nie wychodzi na
dobre, ponieważ odkąd rozszerzyłam zasób słownictwa z Półwyspu Iberyjskiego, nasze
konwersacje zaczęły przypominać walkę psów.
Barcelona jest miastem wypranym z uczuć. Długoterminowi przyjezdni mówią, że
możesz tu znaleźć wszystko. Wszystko oprócz miłości. O seks łatwiej tu niż na tajskim
Patpongu, gdzie na podstarzałych turystów w barach czekają nieletnie prostytutki. Tu
możesz przespać się z kimś za darmo i nie jest to nielegalne, bo twój partner z reguły ma
skończone osiemnaście lat. Moja relacja z Pau to przykład na to, że można z kimś sypiać
bez poniżającej konieczności płacenia za to.
– Miałam wczoraj niezwykłego gościa – chwalę się.
– Niezwykłego? – Pau patrzy tak na mnie tymi swoimi pięknymi niebieskimi
oczyma, jakbym przed chwilą powiedziała coś w suahili.
– Była u mnie prostytutka.
– Prostytutka?! Po co była u ciebie prostytutka?! – zaczyna krzyczeć.
Odkąd zamieszkałam przy Sant Ramon, mój kochanek nie przestaje powtarzać, jak
niebezpiecznym miejscem jest ta część Ravalu. Tak, wiem, że prawie nikt nie chce tam
mieszkać. Ba, Rumunki z Sant Ramon pewnie też wolałyby przyjmować w Ritzu, ale
czynsz jest tam, niestety, wyższy, poza tym mogłyby nie dostać meldunku. Mnie również
nie stać na en suite w pięciogwiazdkowym hotelu. Jednak zamieszkanie w niebezpiecznej
dzielnicy zmniejsza szansę bycia okradzionym, bo przecież sąsiadów raczej się nie rusza.
Tak przynajmniej było kiedyś na Pradze w Warszawie.
– Przyszła, bo miała kłopoty – spokojnie tłumaczę.
– Teraz ty je będziesz miała, Matko Tereso!
– Jakie kłopoty? Jeszcze nikogo nie zamknięto za to, że otworzył drzwi
i poczęstował dziwkę winem!
– Jaka ty jesteś głupia! Nic nie rozumiesz! Naruszyłaś ich reguły! Chcesz atrakcji?
Idź do zoo! Nie mieszaj się w ich sprawy, pieprzona feministko! – Pau z pozycji
hiszpańskiego macho wyjaśnia mi prawa rządzące ravaleńską ulicą.
I znów zrobiło się nieprzyjemnie. Może jednak powinniśmy poprzestać na
dialogach z cyklu „jesteś-w-domu-co-robisz-chcesz-przyjść-do-mnie”? Przecież i tak go
nie interesuje, co się dzieje w moim życiu, kiedy wyskakuję z jego łóżka. Zwierzyć mogę
się przyjaciółce, a pochwalić mamie.
Zanim jeszcze zdążę pomyśleć nad puentą naszej burzliwej dyskusji, Pau zaczyna
ściągać ze mnie ubranie. Przestrzeń wypełnia agresja zmieszana z pożądaniem. Mocny,
pozbawiony uczuć seks.
Nie czuję duszy. Nie mam duszy. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. Pau zaczyna
zwijać skręta. I tak go nie obchodzę. W tle słychać My Baby Just Cares for Me Niny
Simone. Robi mi się jeszcze smutniej.
Dwa nieodebrane połączenia od Pau... Pełne nieczułości schadzki wprawdzie
pięknie komponują się z płatną miłością na Ravalu, ale gdzieś tam w głębi duszy oboje
wiemy, że tracimy czas. Na razie jest piękny jesienny dzień. Mimo że to koniec listopada,
dziś pogoda postanowiła się do Barcelony uśmiechnąć. Od rana świeci słońce i jest
wyjątkowo jak na listopad ciepło. Zostawiam szynszyle w domu i w cienkiej kurtce idę
na krótki spacer po Ravalu oraz obowiązkową wizytę w La Rouge na ravaleńskiej Rambli.
Uwielbiam szwendać się po mojej dzielnicy. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy
idą na spacer do parku lub lasu. Cisza mnie przeraża. Brak ludzi wywołuje panikę.
„Widać, że jesteś z miasta”, powiedział mój znajomy, kiedy po spacerze w lesie koło
Tibidabo wspięliśmy się na górkę, gdzie na widok panoramy Barcelony z radością
krzyknęłam: „Ale pięknie!”. Nawet rodzina błąkających się niedaleko dzików nie zrobiła
na mnie takiego wrażenia jak widok dachów. Spacerując po Ravalu, można poczuć się jak
turysta na wycieczce z cyklu „Jeśli dziś środa, to jesteśmy w Paryżu”, z tą różnicą, że
zamiast Europy odwiedzamy bardziej egzotyczne szerokości geograficzne. Na przykład
ulica, przy której mieszka mój znajomy, to Chiny żyjące w pięknej symbiozie
z Pakistanem. Dziesięć minut spaceru i jestem w Maroku. Za darmo i bez jet lagu.
Przechodzę na drugą stronę i na ulicy Robador jestem już bliżej Nigerii czy Senegalu,
które graniczą z Rumunią. Podczas półgodzinnego spaceru byłam w sześciu krajach, więc
teraz jak każdy szanujący się turysta mam w planie podróży czas wolny, który
wykorzystuję na wizytę w La Rouge przy Rambla del Raval 10. La Rouge miała kiedyś
w sąsiedztwie jeden z bardziej dynamicznych squatów w mieście. Kontestujący system
mieszkańcy musieli się jednak wyprowadzić, ponieważ jakiś czas temu przyszli tu źli
ludzie w przebraniu policjantów i zamknęli squat. Drzwi zostały zabite deskami, ale na
budynku zostało graffiti skopiowane z zapatystowskiego caracol w meksykańskim stanie
Chiapas. Widać, że Subcomandante Marcos ma zwolenników nawet w Hiszpanii.
Dzisiaj odbywają się wybory w Katalonii. Niewiele mam tu do powiedzenia, bo
w temacie polityki przejawiam mentalność punka, zresztą i tak chyba nie mogę głosować.
Jako imigrantka mogę się jedynie wypowiadać w kwestii zagospodarowania alei
Diagonal, ale już to, kto mną będzie rządził, pozostaje w gestii Katalończyków czy
Hiszpanów. Będąc Polką, powinnam mieć większą siłę głosu z racji chociażby tego, że
sami Katalończycy zwani są tutaj polacos. Zostali tak ochrzczeni przez Hiszpanów ze
względu na język, jakim się posługują. Jakiś czas temu mieszkańcy Półwyspu
Iberyjskiego uznali, że Katalończycy mówią tak samo niezrozumiale jak Polacy i stąd
wzięło się to określenie. Jako Polka mieszkająca w Barcelonie jestem polaca doble,
w pewnym sensie spokrewniona z tutejszą ludnością. Natura anarchistki nie pozwala mi
zaprzątać sobie głowy polityką, więc zamiast zastanawiać się, obok czyjego nazwiska
postawić krzyżyk, stoję przy barze i mój jedyny dylemat dzisiejszego dnia to wybór
pomiędzy winem a kawą. Jest piętnasta, w La Rouge już sporo ludzi, ale „mój” stolik
w rogu przy lampie czeka. Moje stanowisko pracy. „Nie siadaj na rogu, bo zostaniesz
starą panną”, mawiała moja babcia. Nie wspomniała, że mogę zostać pisarką. Jakiś czas
temu niedzielny salon kreatywnych w mieszkaniu na Sant Ramon został zamknięty, albo
raczej zajęty przez nową antydziewczynę mojego współlokatora antyartysty. „Kochanie”,
„kotku” czy „misiu” niezbyt inspirują kogoś, kto chce pisać o alfonsach i dziwkach, zatem
od paru tygodni co niedziela przy kieliszku wina obserwuję rzeczywistość w barze.
Przychodząc tutaj, nie tylko oddaję się pracy twórczej czy boskiej dekadencji
z pretensjami do stylu życia Bukowskiego, ale również spotykam ciekawych ludzi.
Czasami żałuję, że wcześniej nie wpadłam na pomysł, żeby pić i pisać. Stukanie
w klawiaturę przy winie w ciekawym towarzystwie to zajęcie dużo bardziej pasjonujące
niż praca w korporacji. Jedyna wada, jaką odkryłam w zawodzie pisarki, to notoryczny
brak pieniędzy. Dlatego żeby zarobić na czynsz czy alkohol, muszę czasami rano wstać,
ładnie się ubrać i pójść do pracy. Trzeźwa. Uczenie angielskiego jest idealną profesją dla
kogoś, kto jest towarzyski i ma olbrzymią potrzebę komunikacji. Cztery razy w tygodniu
idę pogadać za pieniądze, dzięki czemu stać mnie na alkohol i eksperymenty pisarskie.
Gdy zamawiam wino, do knajpy wchodzi Jupiter, Senegalczyk mieszkający od
sześciu lat w Barcelonie. Zna sześć języków, nazw dwóch z nich nie jestem w stanie
zapamiętać, jest miły, inteligentny, przystojny i bezrobotny. Jest rok 2013, w Hiszpanii
jedna czwarta obywateli nie ma pracy. Afrykańczycy są w znacznie gorszej sytuacji, bo
większość z nich przebywa tu nielegalnie. Jupiter wyprowadził się z Ravalu cztery
miesiące temu. Ogólnoświatowy kryzys dotknął również jego. Mieszka teraz w Lloret de
Mar z przyjaciółmi. Rozmawiamy krótką chwilę, na więcej nie ma szans, bo właśnie
rozpoczyna się zmiana Alberto, barmana, który co niedziela dosyć głośno promuje
muzykę lat osiemdziesiątych. Ma swoje wierne fordanserki, które w rytm przebojów
z filmu Flashdance wcielają się w rolę Jennifer Beals. Tydzień temu też chciałam być jak
pani Beals i poszłam na warsztaty tańca jazzowego. Nie nauczyłam się tańczyć, za to
złamałam rękę. Prawą. No cóż, z karierą w Martha Graham Company mogę się pożegnać.
Zresztą w moim wieku nawet przy obu sprawnych rękach szansa na karierę na scenie jest
raczej marna. Zostaje mi zatem Nagroda Nobla w dziedzinie literatury, bo przecież
w życiu trzeba być ambitnym.
Na czerwonej kanapie obok siedzi dosyć osobliwa trójka. Kataloński hipster,
Włoszka i nastoletni Mulat. Podchmielony hipster zaleca się do Włoszki, której
najwyraźniej przeszkadzają jego namolne amory. Początkowo dziewczyna nieznacznie
odsuwa się w stronę Mulata, jednak kiedy hipster zaczyna głaskać ją po kolanie, ostrym
tonem wyjaśnia, że w jej kraju takie rzeczy nie są na porządku dziennym. Dobre sobie!
Byłam kiedyś w Mediolanie i mam zgoła inne zdanie na temat tego, co jest właściwe, a co
nie w kraju Berlusconiego. Po protestach Włoszki niezrażony porażką chłopak kieruje
uwagę na mnie. Niech mnie tylko nie głaska, bo dojdzie do rękoczynów.
– Przepraszam, co robisz?
– Siedzę i piję wino.
– Moi znajomi zastanawiali się, co robisz, ale wstydzili się zapytać – zdradza
Włoszkę i Mulata.
– Nie, to nie my. To ty! Przestań kłamać! – broni się Włoszka, zanosząc się
śmiechem.
– Piszę. Przynajmniej próbuję.
– O czym piszesz? – docieka hipster.
– O Ravalu.
– Bardzo interesujące! Wiesz, że to kiedyś była Chińska Dzielnica? Czytałaś
może... – Tu płynie potok tytułów. Kiedy tylko hipster o imieniu Jordi dowiaduje się, że
jestem z Polski, następuje przekierowanie na Europę Środkową.
– Cośtamcośtamcośtam Schulz. – Przynajmniej zrozumiałam nazwisko. – Znasz
Ferdydurke? – błyszczy Jordi.
– To akurat Gombrowicz – prostuję dopiero co poznanego miłośnika literatury.
– A tak, masz rację! A wiesz, że on mieszkał w Argentynie?
– Wiem.
– No tak, oczywiście. Wiesz to lepiej ode mnie. To jest twoja pierwsza książka czy
może napisałaś coś wcześniej? Chętnie bym coś przeczytał!
Z nieukrywanym żalem muszę zaprzeczyć. Polskie artykuły o feministkach siłą
rzeczy odpadają z powodu bariery językowej. Taki sam los spotyka też poezje Jordiego,
bo okazuje się, że mój hipster jest poetą! Trochę szkoda, że nie czytam po katalońsku.
Kończymy naszą literacką dyskusję, ja wracam do książki, a Jordi do kieliszka i Włoszki.
Wino i kobieta – oto obowiązkowy zestaw poety.
Barcelona o poranku. Ten cudowny moment, kiedy imprezowicze już poszli spać,
a turyści jeszcze nie rozpoczęli barbarzyńskiej inwazji na La Ramblę. Moment, kiedy
można usłyszeć własne kroki. Czas, który nie należy do nikogo. Mijam prostytutki na Sant
Pau. Pierwsi klienci już są. Pakistańscy muzułmanie, którzy zostawili żony w domu,
a sami idą zgrzeszyć przed pracą. Raval to mekka imigrantów próbujących przetrwać
w tym szalonym mieście. Paru zagubionych Pakistańczyków i Hindusów sprzedaje piwo
na ulicy. Rząd hiszpański uchwalił bardzo niekorzystne warunki handlu alkoholem,
w myśl których sklepy mają zakaz jego sprzedaży po dwudziestej trzeciej. Pamiętajmy,
że to jest kraj, gdzie kolację jada się najwcześniej o dziewiątej wieczorem, a opijanie tejże
następuje znacznie później. Impreza zaczyna się rozkręcać w momencie, kiedy jedynym
zagrażającym zdrowiu napojem dostępnym w sklepie jest coca-cola. Na szczęście nie
brakuje w Barcelonie ludzi przedsiębiorczych. Po jedenastej w nocy w centrum otwierane
są jednoosobowe sklepy krążące po starej części miasta. Taki sklepik to Pakistańczyk
z reklamówką wypełnioną estrellą lub san miguelem, najpopularniejszymi w nocnej
ofercie browarami. O placu przy Muzeum Sztuki Współczesnej MACBA można
powiedzieć, że jest to właściwie supermarket. O poranku królestwo bezdomnych, za dnia
poligon ćwiczeń dla skaterów, a nocą piwne eldorado. Legalnie kupowane w ciągu dnia,
nocą zyskuje na wartości. Miejscowi płacą mniej niż jedno euro, turystom zaś zdarza się
wydać na puszkę więcej niż w restauracji pierwszej kategorii. Za to na ulicy jest więcej
zabawy. A przy MACBA można nawet usiąść. Ciekawe, czy architekci tworzący plan tej
części miasta spodziewali się, że zostanie ona nocnym centrum alkoholowo-
narkotykowym.
Przecinam plac, na którym o tej porze rządzą bezdomni. Ach, są też pierwsi turyści.
Warto by sprawdzić, co piszą o MACBA w biblii turystów Lonely Planet. Sądząc po
wieczornej frekwencji na placu, pewnie stoi pogrubionym drukiem, że jest
niebezpiecznie. Bywam tu o każdej porze dnia. W słoneczny poranek można zobaczyć
intensywnie niebieskie niebo skontrastowane z bielą muzeum. Ładny widok dla estetów.
Patrząc na niebo, czuję, że jednak jest dobrze. Są rzeczy, które muszą być piękne, inaczej
odsetek samobójstw byłby wyższy.
Na murku, który za chwilę zajmą skaterzy, siedzą Tiago, Glaub i spółka. Obaj
panowie to brazylijscy bliźniacy. Gdy pojawili się w Barcelonie parę lat temu, doszli do
wniosku, że w końcu znaleźli swoje miejsce na ziemi, i postanowili rozbić obozowisko
obok Muzeum Sztuki Współczesnej. Wprawdzie co jakiś czas policja prośbą i groźbą
próbuje wytłumaczyć bliźniakom, że stos kartonów i śmieci dumnie zwany domem nie
licuje z powagą muzeum, ale na kimś, kto wychował się w brazylijskiej faweli, grzeczna
hiszpańska policja nie robi specjalnego wrażenia. Tiago, młodszy o dwie minuty od brata,
to typ misia, do którego – gdyby nie brak codziennej higieny – można by się przytulić.
Ten niewysoki, dosyć krępy czterdziestolatek ma gołębie serce i rozbrajający uśmiech.
Glaub jest jego przeciwieństwem. Jego twarz wygląda jak kartka papieru, którą ktoś
zgniótł i przed wyrzuceniem do śmieci jeszcze podeptał. Uśmiecha się tylko wtedy, kiedy
musi, a zdarza się to w jego życiu niezmiernie rzadko. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć,
czym bracia się zajmowali, zanim „zbudowali” dom pod MACBA, ale sądząc po dosyć
ubogim w jakąkolwiek aktywność życiu, raczej niczym szczególnym.
– Cześć, ślicznotko! – woła jeden z bezdomnych, siedzący w rzędzie jak na
przedstawieniu teatralnym.
– Jennifer Lopez! – słyszę okrzyk, który powoduje, że moja samoocena skacze
o pięć punktów. Jestem zła, ale chociaż ładna. Przynajmniej w opinii sąsiadów Muzeum
Sztuki Współczesnej.
– Co słychać? – pyta Tiago.
– Wszystko dobrze – kłamię, bo nie za bardzo chcę wchodzić w mętne labirynty
mojej pokręconej egzystencji.
– Jesteś głodna? Chcesz zjeść z nami śniadanie? – ponuro pyta Glaub. Rezydenci
spod MACBA są bardzo dobrze zorganizowani. Nawet w chłodne zimowe dni prowadzą
kuchnię polową. Z napojów do wyboru mam kawę lub piwo.
– Poproszę un cortado[1]
– zamawiam, jakbym była w kawiarni.
Gdyby nie chłody panujące tu przez jakieś pięć miesięcy w roku, chętnie
zostałabym bezdomną. Coraz bardziej męczy mnie dzielenie mieszkania z drugą osobą,
zwłaszcza kiedy ta druga przyprowadza trzecią i wtedy mieszka się jak w Polsce po
wojnie, czyli na tak zwanej kupie. Spanie pod mostem daje przestrzeń i tym samym więcej
prywatności i, jak widać, zjeść można też przyzwoicie. Zawsze kiedy mijam Tiago
i spółkę, mam poczucie, że prowadzą bardzo spokojne życie. Pomijając policję, która
systematycznie ich przegania, oraz głośną muzykę podczas koncertów, życie bezdomnego
wydaje się najlepszą opcją dla lubiących niezależność, czyli coś w sam raz dla mnie. Nie
rozwiązałam jeszcze tylko problemu mycia.
Podczas gdy rozważam kuszącą opcję zmiany warunków mieszkaniowych, wesoła
grupka żartuje, wznosząc toasty za kolejną przespaną noc.
– Zimno – mówię drżącym głosem.
– Zimno? Przecież jesteś z Polski. Powinnaś być przyzwyczajona. U ciebie jest
zimniej – śmieje się Tiago.
– Ale ja już od dawna nie żyję w Polsce – mówię, otulając się jeszcze bardziej
w kurtkę. – Zresztą w kraju też marzłam. I dlatego już tam nie mieszkam. Teraz mogę się
jedynie zastanawiać, dlaczego opuściłam tropikalną Azję.
– Mieszkałaś w Azji? Gdzie? – Patrzą na mnie wielkie oczy nieletniej punkówy
leżącej na czymś, co kiedyś było plecakiem, w którym, mam wrażenie, zamieszkały
szczury, bo szarobury tobołek jest obgryziony ze wszystkich stron.
– W Kambodży, Tajlandii, Wietnamie i Indiach. – Nagle wróciły obrazy lejącego
się z nieba żaru, a mnie od razu zrobiło się cieplej.
– I co, pewnie leżałaś całymi dniami pod palmą i piłaś piña coladę? – śmieje się
Tiago.
– Nie, piña colada piła się sama. Nie musiałam jej wyręczać, taki był tam raj!
Prawda jest taka, że jedyne palmy, jakie widziałam w Tajlandii, to te w parku
miejskim i centrum handlowym. Tropikalny raj to mit. W Indiach widzisz głównie
ciężarówki w kurzu, a w Wietnamie milicjantów na rowerach. Piña coladę zresztą pije się
na Karaibach. Życie bezdomnych spod MACBA wydaje się bardziej rajskie niż to moje
w Azji, a zasadnicza różnica polega na tym, że ja tam pracowałam, w przeciwieństwie do
nich tutaj. Żartuję jeszcze przez chwilę, po czym dziękuję za kawę i towarzystwo
i kontynuuję spacer po Ravalu. Zbliża się dziewiąta, ulice Ferlandina i Joaquín Costa
zaczyna wypełniać tłum dzieci śpieszących do pobliskiej szkoły. Patrząc na nie, można
odnieść wrażenie, że dziewięćdziesiąt procent uczniów ravaleńskiej szkoły to Azjaci
i Latynosi. W Barcelonie, stolicy prowincji, jedynie czterdzieści procent mieszkańców
mówi po katalońsku. Założę się, że na Ravalu jeszcze mniej.
Z Joaquín Costa kieruję się w stronę Rambli del Raval, promenady z palmami
i papugami. Trochę egzotyki w centrum kurzu i hałasu. Enklawa spokoju. Na ławkach
wzdłuż Rambli siedzą miejscowi. Ubrani w tradycyjne pakistańskie stroje,
w obowiązkowych czapkach, rozmawiają o życiu. Okupujący o poranku ławki mają
mniej więcej po pięćdziesiąt lat. Głównie mężczyźni. Ich kobiety pewnie teraz piorą,
sprzątają i gotują albo czekają w Pakistanie na wizę. Kiedy próbuję usiąść koło nich,
grzecznie się odsuwają. Siedzenie koło kobiety, która nie jest ich matką, siostrą albo żoną,
jest grubym nietaktem. Uśmiechając się do nich, choć pewnie nie powinnam, dziękuję za
ofiarowaną mi przestrzeń.
Obserwuję przechodniów. Patrzenie na ludzi zawsze było dla mnie bardziej
interesujące niż oglądanie telewizji. Pamiętam, że kiedy mieszkałam w Varanasi,
chodziłam posiedzieć przy ghatach, żeby pogapić się na życie. Ciągle zmieniające się
obrazy, intensywne kolory, zapachy, które czasami powodowały zawrót głowy. Kobiety
nad brzegiem Gangesu urządzały pranie. Wchodziły do rzeki w ubraniu, myły się,
a wychodząc na brzeg, miały już na sobie sari w innym kolorze. Mężczyźni kąpali się,
modlili, dzieciom obcinano włosy. Było tam z reguły mnóstwo radości, miłości, pokory.
Nie brakowało też momentów, które na pierwszy rzut oka wydawały się dość drastyczne.
Palenie zwłok przy Manikarnice wstrząsnęło mną, prawie zemdlałam. Te ceremonie
miały jednak w sobie coś dostojnego, godnego, wręcz radosnego. Tamten świat był
prawdziwy. Ważny. Teraz jestem w Barcelonie i znów patrzę na życie, z tym że w czarno-
białym telewizorze marki Neptun. Załamujące się obrazy, prawie nic nie słychać. Nie
chodzi nawet o brak kolorowych sari, to raczej kwestia ludzi. Gdy spogląda się na ich
twarze, pierwsze, co rzuca się w oczy, to smutek. I zmęczenie. Czyżby życie w Barcelonie
było cięższe niż w Indiach, gdzie miesięczny dochód na jednego mieszkańca wynosi
mniej, niż kosztuje obiad w Hiszpanii? Na twarzy Hindusa widać całe jego życie, każda
zmarszczka czy blizna ma swoją historię. Twarz przechodnia w Barcelonie pokazuje ilość
wypitego w życiu alkoholu, wypalonych blantów czy stoczonych bójek. Od jakiegoś
czasu czuję dziwny barceloński spleen. Gdyby można, tak jak w telewizorze, zmienić
kanał lub zobaczyć innych aktorów...
Zgłodniałam, idę więc na śniadanie do Madame Jasmine. Zazwyczaj chodzę tam
na wino, ale jest poniedziałek rano i chyba nie wypada pić tak wcześnie, zwłaszcza że
tydzień dopiero się zaczął, nie do końca zresztą fortunnie. Croissant ze smalcem zamiast
masła powoduje, że przepada dwadzieścia lat mojego wegetarianizmu. Trzeba będzie
zacząć wszystko od początku. Dobrze, że jest poniedziałek, bo łatwiej wtedy o obietnice.
Ciekawe, czy tylko w Hiszpanii ludzie piją od rana? Obok mnie siedzi biznesmen
w dobrze skrojonym garniturze, popijając piwo. Czeka na spotkanie z przedstawicielem
lokalnych browarów? Wątpię, raczej próbuje zlikwidować dyskomfort związany
z utrzymującym się poweekendowym kacem. Jem croissanta i wcale nie obchodzi mnie
życie innych. Moje własne zresztą też.
Zawieszona między Światem
Entuzjastów Życia a Królestwem
Destrukcji jestem na Ziemi Niczyjej.
Jak wygląda mój paszport? Siedząc
w pozycji lotosu, jadam kiełki na
śniadanie w państwie OM, by potem
być damą dworu w Nie-Zjednoczonym
Królestwie Hedo-EGO-nistycznym.
Na Ziemi Niczyjej jestem sobą.
Przekręcam cichutko klucz w zamku. Jestem sama. Patrząc na zegarek, z żalem
stwierdzam, że nie ma szansy na krótką nawet drzemkę. Minusem bycia panią profesor
jest to, że przychodząc do pracy, nie możesz – tak jak na przykład w biurze – zasnąć przy
biurku. Drugiej kawy mój żołądek nie zniesie, kokainy zaś nie wytrzyma mój portfel.
Zresztą odkąd złamał mi się ząb, po tym jak niczym Michelle Pfeiffer w Człowieku
z blizną wcierałam sobie koks w dziąsła, utrzymuję wysoce asertywną postawę
w stosunku do tego narkotyku. Zimny prysznic i perspektywa jedynie godziny Business
English u producenta ekskluzywnej bielizny pozwalają mi bez większego bólu stawić
czoło rzeczywistości.
Spacerując po Eixample, gdzie pracuję, jestem w zupełnie innym świecie.
W bogatszej i bezpieczniejszej dzielnicy Barcelony rzadziej można spotkać pakistańskie
sklepy. Więcej jest tu natomiast Katalończyków i Chińczyków. Okolice Sagrada Família,
obowiązkowej pozycji na liście zabytków każdego szanującego się turysty, to właściwie
Chinatown. Być może sama Sagrada Família w przyszłości stanie się Świątynią
Wschodzącego Słońca. W Eixample czuję się nieswojo. Jest tu zbyt spokojnie, zbyt cicho,
zbyt czysto, zbyt europejsko. Jedyną oznakę życia stanowią turyści kłębiący się wokół
Sagrada Família oraz wszechobecne samochody skutecznie blokujące ulice wokół
jednego z tysiąca cudów świata.
Z lekcji nie pamiętam nic, głównie za sprawą natłoku myśli połączonego
z niedospaniem. Kiedy widzę na zegarku godzinę czternastą, z ulgą pakuję książki do
torby i jak najszybciej uciekam.
Znowu jestem w domu. Welcome to Raval, baby! Tutaj czuję się u siebie.
Bezpiecznie. Moja znajoma Kanadyjka Abigail kręci film pod bliskim mi tytułem Gdzie
jest mój dom? Jestem nomadą z wyboru. Opuściłam rodzinny kraj ponad dziesięć lat temu.
Przez ten czas mieszkałam na trzech kontynentach, średnio dwa lata w każdym kraju.
Kiedyś zwykłam była mawiać: dwa lata w jednej pracy i czas na zmiany. Nie
przypuszczałam, że tę samą filozofię przyjdzie mi zastosować do kursu geografii
praktycznej. Film Abigail dotyka tych strun mojej duszy, których przez niewytłumaczalny
strach staram się nie ruszać. Stabilizacja mnie przeraża, być może dlatego średnio co dwa
lata pakuję walizkę i zmieniam szerokość geograficzną, a wraz z nią pogodę, jadłospis
i przyjaciół. To mnie stymuluje. Kiedy dochodzę do momentu, gdy nowe miejsce podoba
mi się na tyle, że mogłabym zostać w nim na stałe, wtedy kupuję bilet, pakuję się i już
jestem gdzie indziej. Niektóre kobiety zmieniają mężczyzn tak często jak rękawiczki, ja
tak zmieniam domy.
Na Sant Ramon mijam jak zwykle smutną Elenę.
– Jak się masz? Wszystko w porządku?
– Tak – odpowiada i szybko odwraca wzrok.
Wygląda na to, że chyba nici z ewentualnej przyjaźni. Ochrona przed atakiem ze
strony rozwścieczonego klienta plus dwa kieliszki wina najwyraźniej nie wystarczą do
nawiązania bliższej znajomości. Odpowiadanie na moje „dzień dobry” to i tak dużo na
Sant Ramon, bo większość dziewczyn nawet na mnie nie patrzy, kiedy próbuję się
przywitać. Mimo to lekko zawiedziona kieruję się na górę.
Zasypiam w ciągu ułamka sekundy, ale chwilę później budzi mnie pukanie do
drzwi. Kiedy otwieram, na progu stoi Elena.
– Cześć. Chciałam ci podziękować za wtedy – mówi, nie patrząc mi w oczy.
– Nie ma za co, już ci mówiłam. Chcesz wejść? – pytam.
– Nie... może na chwilę... właściwie tak – odpowiada, nadal oglądając swoje buty.
Siadamy w moim pokoju. Czuję, że dużo ją kosztowało zapukanie do moich drzwi.
Chowam do kieszeni urażoną dumę i proponuję herbatę.
– Wiesz, tam na dole nie mogłam z tobą rozmawiać. To znaczy nie chciałam –
poprawia się. – Nie chciałam, żeby dziewczyny wiedziały.
– Nie ma sprawy – uspokajam ją.
– To nie jest takie proste tutaj. – Elena stara się zapoznać mnie z realiami życia na
ulicy. Cóż, gdyby było proste, dziewczyny z Sant Ramon miałyby umowę o pracę,
opłacone podatki i perspektywę jako takiej emerytury, a w bonusie legalną ochronę ze
strony policji.
– Ile masz lat? – Zupełnie nie wiem, dlaczego ją o to pytam.
– Trzydzieści dwa. Jutro – uściśla.
– Wszystkiego najlepszego!
– Dopiero jutro. Składanie życzeń dzień przed urodzinami może przynieść
nieszczęście. W moim kraju jest taki przesąd – tłumaczy.
– Przepraszam.
– A ty?
– Trzydzieści siedem. Prawie osiem. Życzenia urodzinowe tak jak i prezenty
przyjmuję przez cały rok – żartuję.
– Wszystkiego najlepszego – śmieje się, patrząc na mnie.
– Elena, jak długo tu pracujesz? Znaczy się, mieszkasz – szybko się poprawiam.
– Za długo – odpowiada gorzko. – Chciałabym stąd wyjechać.
Nie ona jedna! W tym mieście aż roi się od takich, co „chcą stąd wyjechać”. Prawie
każdy zjawia się tutaj z wielkimi planami, a kiedy okazuje się, że Barcelona to nie żaden
raj dla marzycieli, wtedy połowa pakuje walizki i szuka szczęścia gdzie indziej,
najczęściej we własnej ojczyźnie. Pozostali co wieczór opowiadają w knajpach o tym,
kim kiedyś byli lub kim z całą pewnością będą. Elenie marzy się Francja, gdzie tanio jest
dotrzeć, ale niestety, drożej zostać. Jednak przed podbojem kraju marzeń chciałaby wrócić
do domu, bo tęskni za rodziną. Dowiaduję się, że oprócz matki i siostry ma jeszcze dwójkę
dzieci, których zresztą nie widziała prawie trzy lata. Siedmioletnią Blancą
i dziesięcioletnim Mariusem zajmuje się jej siostra Gloria. Rzecz jasna, jej dzieci nie
wiedzą, czym Elena para się w Barcelonie. Niespecjalnie mnie też dziwi, że zostawiła
dzieci w domu i przyjechała tu do pracy, na dodatek w takim charakterze. Prawie
codziennie spotykam jedną z jej koleżanek z ulicy przychodzącą do pracy z kilkuletnim
synem, którego na długie wieczory zostawia pod opieką starej Rumunki, lokalnej niańki
nieletnich.
– Jakie masz życzenia na Nowy Rok? – Elena próbuje zmienić temat.
– Och, nadal żyć tak, jak żyję. Reszta to raczej plany.
– Żadnych marzeń? – pyta zdziwiona moją lakoniczną odpowiedzią.
– To, co u innych nazywa się marzeniami, u mnie podpada pod kategorię planów.
Nie lubię słowa „marzenia”. Kojarzy mi się z czymś, co rzadko się spełnia. Zamiast śnić,
wolę działać.
– To jakie masz plany? Wyjść za mąż? Urodzić dziecko? Kupić dom?
– To akurat marzenia, na które nie mam czasu – śmieję się.
– Nie chcesz, żeby się spełniły?
– Nie, przynajmniej na razie. Musiałabym zmienić styl życia, czyli przestać
podróżować.
– Dlaczego?
– Rodzina chyba potrzebuje stabilizacji. Spokoju. Bezpieczeństwa.
– Nie potrzebujesz bezpieczeństwa?
– Mniej więcej tak samo jak spokoju i stabilizacji. Zmiany mnie stymulują. A ty?
Nie chcesz wrócić do domu? Do rodziny?
– Chcę, ale na razie nie mogę. Pieniądze. Jakbym była bogata, już dawno byłabym
z rodziną.
– Trudno w Rumunii znaleźć pracę?
– Tak, zawsze było trudno. Dlatego przyjechałam do Barcelony.
– Od początku pracujesz tutaj jako prostytutka? – pytam w nadziei, że za chwilę
opowie mi historię, jak to została zwabiona obietnicą pracy kelnerki lub opiekunki,
a tymczasem zwerbowano ją do burdelu i teraz spłaca dług jakiemuś rumuńskiemu
alfonsowi, który na dodatek grozi, że jak piśnie słowo policji, to nie zobaczy już nigdy
swoich dzieci. Przynajmniej żywych. Jednak z sensacji nici, ponieważ Elena doskonale
wiedziała, w co się pakuje. Przyjechała razem ze swoją kuzynką i jej koleżanką. Nie znały
języka, co zatem mogły robić dziewczyny z Europy klasy B? W historii, którą mi
opowiada, jest mnóstwo goryczy. Nagle robi mi się przykro. Wstępuje we mnie
nieuzasadnione poczucie winy. Mam wolność, która pozwala mi robić w życiu, co chcę,
i jeszcze się tym cieszyć. Ona niby też ma wybór, ale inny. Bo w Rumunii mieszkają jej
dzieci, bo nie ma pieniędzy, bo to nie jest takie proste, jak sama mówi.
– Przepraszam, Elena, ale muszę wyjść. Może wpadniesz na kolację? Wrócę po
dziewiątej – proponuję.
– Dziękuję, ale będę wtedy w pracy.
– Może następnym razem? – Odprowadzam ją do drzwi. – Słuchaj, naprawdę cię
lubię. Wpadaj, kiedy chcesz, jesteś tu mile widziana.
– Zobaczę – uśmiecha się. – Dziękuję za herbatę. I miłej pracy.
Jestem ekonomicznym niewolnikiem. Pięknie zapowiadającą się rozmowę
przerwał obowiązek pracy. Może rzeczywiście powinnam wyjść za mąż? Najlepiej
bogato. Mogłabym wtedy rozmawiać, kiedy, ile i z kim bym chciała.
Na dole awantura. Madonna, policja i agresywny klient. „Trzeba dać napis, żeby
wpuszczać tylko w krawatach. Klient w krawacie jest mniej awanturujący się” –
przypomina mi się sentencja z Misia. Zżera mnie ciekawość, żeby zobaczyć, co się dzieje,
ale niestety, muszę biec do pracy. Proza życia.
Halince
Trzecia nad ranem na Sant Pau. Nocna zabawa trwa. Mimo protestów mieszkańców większość barów jest nadal otwarta. Jak zwykle najbardziej oblegana jest prawie dwustuletnia Marsella pod numerem 65. W przeszłości reduta dekadenckiej bohemy, obecnie mekka turystów zachęconych pozytywnymi recenzjami na TripAdvisorze. Z atmosfery dawnych czasów zostało niewiele, no, może jedynie niewyremontowany sufit, z którego w poprzednim stuleciu zdążył odpaść tynk, ale nocnym bywalcom zdaje się to nie przeszkadzać. Kiedyś można tu było spotkać Hemingwaya albo lokalnych transwestytów, którzy do lat dziewięćdziesiątych zabawiali ówczesną klientelę. Teraz oprócz zagranicznych amatorów nocnej zabawy wpadają tu czasami pakistańscy sprzedawcy róż. Kto nie zmieścił się w Marselli, ma szansę na miejsce stojące w sąsiednim barze Amber. Zakaz palenia w barach powoduje, że prawie wszyscy celebrują noc na ulicy. Barcelona to miasto palaczy wszystkiego, co wolno palić. I tego, czego nie wolno. Międzynarodowe towarzystwo, różne profesje i upodobania. Nie trzeba opuszczać Ravalu, żeby skosztować dań kuchni azjatyckiej, przespać się z rumuńską prostytutką czy kupić pamiątkę z Afryki. Cały świat na piętnastu kilometrach kwadratowych. „Piwo, haszysz?” – oferta nie do odrzucenia o trzeciej rano. Jednak nie. Nie dziś. Chcę się położyć spać i zapomnieć o kłótni z Pau. Dlaczego katalońscy mężczyźni są tacy trudni? Albo zbyt prości, i dlatego ich nie rozumiem. Na rogu stoją rumuńskie prostytutki.Pierwsza z nich to Madonna, przechodzona wersja gwiazdy pop, która od słynnej piosenkarki wzięła jej fryzurę z lat osiemdziesiątych oraz wielki tupet, co pozwala jej rządzić ulicą. Każdy spacerowicz płci męskiej, który odważy się nie skorzystać z jej usług, zostaje obrzucony stekiem wyzwisk, gdzie „pedał” czy „fiut” to jedne z łagodniejszych. Wyzwolona lokalna gwiazda pop latem chodzi bez majtek. Ale nie dzisiaj. Chłodny świt kazał bowiem Madonnie założyć oprócz majtek także puchówkę i gruby szal. Spacerująca obok niej kobieta, wyglądająca na jakieś trzydzieści lat, pojawiła się na Ravalu parę tygodni temu. Ciemne, długie włosy sięgają jej prawie do pasa. Nieskazitelnie białe spodnie i kozaki. Nie przypomina typowej dziwki z Ravalu. Ubiera się raczej skromnie jak na standardy ulicy, nie nosi szpilek à la transwestyta i niebezpiecznie krótkich spódniczek. Nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej, chociaż jako jedna z niewielu odpowiada na moje „dzień dobry”, i to mimo że mieszkam tu już od ponad dwóch miesięcy. W drodze do domu mijam jeszcze paru znajomych, dla których noc się jeszcze nie skończyła... „Hej, śliczna, poczekaj! Posłuchaj! Masz dużo szczęścia, ale masz problem z sercem”, słyszę ten sam co zwykle tekst. Tak niedawno poznałam Ibrahima, słynnego karzełka z Ravalu, wesoło zaczepiającego samotnie wędrujące po mieście dziewczyny. Jestem jednak zbyt zmęczona nawet na niewinne tête-à-tête, więc udaję, że go nie widzę, i kieruję się w stronę domu. Sant Ramon 6. Korytarz wygląda jak po zajęciach praktycznych dżihadu. Odkąd pamiętam, nie było tu światła. W drodze na górę mijam dwa burdele. Dwie wielkie dwójki na drzwiach sygnalizują, że to już tu. Znowu zapomniałam zamknąć drzwi na klucz. Zawsze bawi mnie, kiedy ludzie mówią, że Raval jest niebezpieczny. Mimo że moje drzwi
można otworzyć kartą kredytową, nikt – jak widać – nie ośmielił się odwiedzić mieszkania podczas mojej nieobecności. Kolejny chłodny poranek w śródziemnomorskim kraju, który nie potrafi poradzić sobie z zimą. Wyrosłam z picia rumu jako ersatzu kaloryfera, więc nie rozbierając się, wskakuję do łóżka. Koty już tam są. Zasypiam wtulona w ciepły koc. Nie chcę myśleć, co będzie dzisiaj. Dzień jeszcze się nie zaczął. Budzi mnie głośne pukanie do drzwi. To pewnie kuzyn Pablo. Rafa, mój współlokator, jeszcze nie wrócił, więc jeśli nie chcę poczuć, jak eksploduje mi głowa, muszę wstać i otworzyć. Pomyłka, to nie on, tylko pakistański domokrążca. Czy chciałabym kupić dywan o dziewiątej rano? Raczej nie. Po południu również nie. I nie dlatego, że nie podoba mi się perski wzór czy kolor. Jestem praktyczną osobą i zwyczajnie po ludzku boję się, że prędzej czy później zostanie obsikany przez koty. Tak potraktowały dywanik w łazience, do której wchodzą bez pukania, bo nie ma tam drzwi. To mnie właśnie urzekło, kiedy szukałam mieszkania. Brak drzwi w łazience, Kamasutra w toalecie i żyrandol w kształcie słońca w moim pokoju. Grzecznie dziękuję i zamykam drzwi. Sprzedawca dywanów wybił mnie ze snu, nie ma więc sensu wracać do łóżka. Idę do kuchni po zieloną herbatę i jogurt ze spiruliną, moją poranną rutynę. Nawyk zdrowego odżywiania został mi z czasów, kiedy o piątej rano wskakiwałam na matę i praktykując jogę, szukałam równowagi w życiu. Czasy się zmieniły. Ja też, choć równowagi nadal nie znalazłam. Po porannej dawce zdrowia w formie zielonego proszku z wodorostów przenoszę się do salonu. Niedziela od jakiegoś czasu jest moim ulubionym dniem. Co tydzień salon zamienia się w centrum kreatywności, które dzielę z moim współlokatorem. Rafa to syn prostytutki z Andaluzji i ojca mi nieznanego. Barcelona od zawsze była mekką dla poszukujących pracy Hiszpanów. Kiedy w rodzinnej Sewilli okazało się, że perspektywy na godne życie są raczej mizerne, matka Rafy postanowiła spróbować szczęścia nad morzem. To, co zastała w Barcelonie, zdecydowanie odbiegało od definicji szczęścia, ale kiedy później poznałam inne prostytutki, zrozumiałam, że wielu z nich życie napisało podobne scenariusze. Kopciuszki nie mają co szukać fortuny na Ravalu. Rafa zajmuje mieszkanie swojej starszej siostry, której szczerze nienawidzi, a swoją niechęć do niej i jej męża okazuje niepłaceniem rachunków od ponad pół roku. Prądu raczej nam nie odetną, bo Rafa aka Najzdolniejszy Kombinator Wszech Czasów z Sant Ramon mistrzowsko opanował sztukę zerowania licznika. Problemem pozostaje woda, która na razie leje się strumieniami mimo przyklejonego do lodówki drugiego już wezwania do zapłaty z czerwonym ostrzeżeniem PILNE. Rafa od kilku dni wczuwa się w rolę Sherlocka Holmesa, próbując rozwiązać zagadkę trzystu euro na rachunku z wodociągów. Mam nadzieję, że uda mu się odkryć tajemnicę, zanim odetną nam wodę. Tak się, niestety, stało z internetem – zawrotna suma czterdziestu pięciu euro przekroczyła tak umysłowe, jak i finansowe możliwości detektywa z Sant Ramon. Dzięki życzliwości sąsiada, który nie zablokował internetu hasłem, mamy możliwość uaktualniania statusu na Facebooku. Głównie nocą, bo wtedy właśnie sąsiad wraca do domu. Nasz dostęp do sieci wyznaczany jest rytmem powrotów anonimowego współmieszkańca. Alleluja! Dzięki Ci, Panie, za wi-fi!
Rafa to utalentowany muzyk, jednak z jakichś powodów zabrania określania się mianem artysty i mówi, że jest malarzem pokojowym i okazjonalnie elektrykiem. Zauważyłam, że mieszkając z kimś, kto ma talent, łatwo sobie wmówić, że każdy jest w stanie coś stworzyć, tak więc od jakiegoś czasu przekonuję samą siebie, że umiem pisać. Staram się kreować na razie głównie atmosferę w domu, przynosząc wino do naszego salonu kreatywnych. On od paru dni siedzi wciśnięty między komputerem, pianinem i półką i tworzy muzykę do nowego spektaklu mojej znajomej, a ja, ze względu na niższy staż w dziedzinie sztuki i literatury, siedzę poziom niżej, czyli na podłodze, i piszę książkę. Moje „dziecko”. Jestem jedną z tych kobiet, które z własnego wyboru nie załapały się na najpopularniejszy model życia w postaci męża i dzieci, co w okolicach czterdziestki daje o sobie znać. Przede wszystkim dużą ilością wolnego czasu i silną potrzebą wypełnienia go czymś. Od paru tygodni w każdą niedzielę, siedząc w salonie, próbuję uchwycić rzeczywistość mojej okolicy – Ravalu, zwanej kiedyś Chińską Dzielnicą. Miejsce brudne i niebezpieczne, tak o Ravalu mówią głównie ci, którzy nigdy tu nie mieszkali. Prawie połowa jego mieszkańców to imigranci. Od Pakistańczyków, poprzez Indonezyjczyków i Marokańczyków, na przybyszach z Europy Środkowo- Wschodniej kończąc. Raval to nie jest Hiszpania. Raval to nie jest Katalonia. Raval to nie jest Barcelona. To miasto w mieście. Jestem imigrantką żyjącą wśród imigrantów. Moja okolica to hybryda Afryki, Azji, Ameryki Południowej i Europy Środkowo-Wschodniej. Każda część stanowi inną strefę. Na przykład ulica Robador i Sant Rafael to Afryka, a Sant Ramon – Europa Środkowo-Wschodnia. W krajobraz kultur afrykańskiej i europejskiej bez problemu wkomponowały się azjatyckie sklepy, a wpływy zostały sprawiedliwie podzielone. Chińczycy zajęli się dekoracją wnętrz, akcesoriami kuchenno- salonowymi oraz odzieżą, zatem w ich sklepach można kupić półkę, widelec, rajtuzy albo świeczkę dekoracyjną, jeśli ktoś jest romantyczny. Pakistańczycy i Hindusi to żywność. Pełny zakres, czyli warzywniaki plus restauracje, plus wszechobecne i prawie zawsze otwarte sklepy spożywcze. Gdyby nie ich nieustające ignorowanie świąt państwowych i kościelnych, dla wielu osób – w tym mnie – jedyną żywnością oglądaną w niedzielę byłaby ta w reklamach telewizyjnych. Do Pakistańczyków należą również kafejki internetowe i sklepy z telefonami komórkowymi. To właśnie w jednym z nich kupiłam moją pierwszą hiszpańską kartę do telefonu. I pierwszy raz w życiu próbowałam się porozumieć po hiszpańsku. Z Pakistańczykiem. A byłam wtedy po pięcioletnim pobycie w Azji. Listopadowa niedziela. Zimno. Jak co tydzień staję przed odwiecznym wyborem: grzane wino czy herbata? Gdybym była Charlesem Bukowskim, to wybór raczej nie stanowiłby problemu. Strzeliłabym ze cztery lufy, przeleciała jakąś młodą i ładną istotę, po czym zasiadła do pisania, pamiętając, że to inni są stworzeni, by zbawiać świat, a ja bezkarnie mogę chlać, puszczać się na lewo i prawo oraz żyć z pisania. A tak z wytatuowaną w głowie O.D.P.O.W.I.E.D.Z.I.A.L.N.O.Ś.C.I.Ą. idę do kuchni zaparzyć herbatę. Może Bukowski też tak zaczynał? Wątpię. – Hola porno-cola! – Rafa wrócił od jednej ze swoich narzeczonych. To był ten moment, moment prawdziwego natchnienia, już widziałam okładkę mojej pierwszej książki i kolejki po autograf, ale wszystko na nic, bo mój współlokator
stał właśnie przede mną z butelką wina. – Matylda, powiedz mi, dlaczego świat jest taki niesprawiedliwy? Ludzie tacy okrutni? Przecież powinniśmy się kochać. Oho, była kokaina. Cierpienia spowodowane wojnami i głodem widzianymi w telewizji ujawniały się u Rafy zawsze po imprezach, gdzie mocno prószył śnieg. Z bólem żegnam moje Second-hand life in Raval i nalewam wino. Świętujmy klęski, czyli życie na Ravalu. – Świat jest zły, bo sami go takim stworzyliśmy. Na nie-pocieszenie dodam, że nic nie możesz z tym zrobić. Możesz się przykuć łańcuchami do bramy parlamentu, podpalić, ale zapewniam cię, że nie zlikwidujesz głodu w Afryce czy wojny w Iraku. – Dziękuję, Miss Pragmatyzmu, za niedzielną lekcję życia! Już mi lepiej, napijmy się w takim razie. Na zdrowie! I alleluja! Tak mijają niedziele na Sant Ramon 6.
Kto tak wściekle wali do drzwi? Megagodzilla? Rafa w słuchawkach pozostaje we własnym świecie, więc to ja, mimo że na pewno nie jest to dobry pomysł, dopijam wino na odwagę, wstaję i idę otworzyć. – Mogę wejść? Tylko na chwilę, dobrze? – W drzwiach stoi prostytutka w białej kurtce. Chciałam niebezpiecznej zabawy, to ją mam. Tak się żyje na Ravalu. Nie boję się, bo wypiłam prawie pół butelki wina, które jednak opóźnia moją zdolność logicznego myślenia. Co powinnam właściwie zrobić? Wezwać policję? Nie, bez sensu. Patrzę na nią przez dłuższą chwilę. To ta smutna nowa koleżanka Madonny. Jest przestraszona i cały czas się trzęsie. Codzienny smutek na jej twarzy zastępuje przerażenie, więc chyba jednak było gorąco. Rozczochrane włosy i lekko poszarpana kurtka dowodzą, że nie obyło się bez rękoczynów. Nie za bardzo wiem, jak się zachować. Przytulić ją? Dosyć głupia myśl. – Dobrze, dobrze, zamknę drzwi. Nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Co się stało? Kiedy próbuję wytłumaczyć jej po hiszpańsku, żeby się uspokoiła, znowu ktoś zaczyna walić w drzwi. Słyszę urywane zdania przekrzykujących się mężczyzn. Ktoś krzyczy: „Zabiję cię!”, a ja się zastanawiam, czy to się dzieje naprawdę. Alkohol chyba przestał działać, bo zaczynam się bać. – Nie, nie wpuszczę nikogo! – wołam do ludzi po drugiej stronie. Tyle że taki „nikt” może sam wejść, wyważając drzwi. – Jak nie odejdziecie, wezwę policję! P-O-L-I-C-J-Ę!!! Krzyki ustają, a po chwili słyszę, że ktoś schodzi po schodach. Alleluja! Uratowałam komuś życie! Może jednak pójdę do nieba? Sama nie do końca rozumiem, co się wydarzyło. Mieszkam tu już dosyć długo, ale do tej pory nikt mnie nie odwiedził. Elena, bo tak ma na imię mój dzisiejszy gość, jako pierwsza składa mi wizytę. Wpadła z hukiem, rzekłabym. – Dobrze, powiedz mi, co się stało. Usiłuję wydobyć z niej cokolwiek, ale chyba jest zbyt zdenerwowana i nic do niej nie dociera. Zostało jeszcze trochę wina, więc nalewam jej kieliszek na uspokojenie. I po co komu medytacja? Chce coś powiedzieć, ale nadal jest zbyt roztrzęsiona, żeby wytłumaczyć swoją niedzielną wizytę. Nagle robi mi się jej strasznie żal. Patrzę na nią i widzę małą przestraszoną dziewczynkę, którą ktoś przebrał w mini i wysokie obcasy, po czym kazał udawać dorosłą. Wygląda na trochę zmieszaną. Przed chwilą jakiś palant groził, że ją zabije, a ona teraz próbuje mnie przeprosić. Ona? Za co? Ulica Sant Ramon, podobnie jak cały Raval, to świat à rebours, w którym obowiązują normy pisane pod silniejszego. I zdaje się, że Elena szybko się nauczyła, gdzie jest jej miejsce w szeregu. Na moją propozycję wezwania policji nerwowo kręci głową, więc daję za wygraną, bo wiem, że to ona lepiej zna reguły rządzące dzielnicą. Zamiast tego oferuję dolewkę wina. Nie muszę znać wszystkich szczegółów, nie muszę nic wiedzieć. Intuicja mówi mi,
że to i tak początek pięknej znajomości, w końcu obie jesteśmy z Europy Środkowo- Wschodniej. Czuję jakąś niewytłumaczalną więź z tą kobietą. Mam przeczucie, że dzisiejsza wizyta nie jest przypadkowa. Siedzimy w milczeniu. Po chwili, żeby przerwać ciszę, pytam, czy jest głodna. Boże, zaczynam zachowywać się jak własna matka! Kiedy w duchu karcę się za niekontrolowane macierzyńskie odruchy, słyszę Rafę, który właśnie wrócił z elektronicznego wymiaru muzycznego. Patrzy na nas obie osłupiały, tak jakby obudził się po ostrej balandze w obcym domu. – Co się stało? Kto to jest? – Rafa patrzy na zapłakaną laskę w poszarpanej kurtce sączącą wino w jego mieszkaniu. – Kobieta. To jest kobieta, Rafa! Widziałeś kiedyś kobietę?! To po co się głupio pytasz?! – z niezrozumiałych dla mnie powodów prawie na niego krzyczę. Nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Przeszkodził mi w podróży w przeszłość? Alkohol czasami wyzwala we mnie agresję. Teraz to ja ją chyba przestraszyłam, bo właśnie wstała, a mnie zrobiło się głupio. Kiedy odprowadzam ją do drzwi, podaje mi rękę. – Dziękuję. – Nie ma za co, normalna sąsiedzka pomoc. Cześć. „Normalna sąsiedzka pomoc” w prawdopodobnie najbardziej chorej kamienicy w tej części miasta.
Oddałabym ci serce na dłoni, gdybym je tylko miała. Potem poszłabym grzecznie do kuchni i zrobiła ci śniadanie. Podając kawę do łóżka, przeprosiłabym za twoje grzechy Boga, który nie istnieje. Codziennie wypro- wadzam się na smyczy. Karmię się dwa razy dziennie. Nie pozwalam sobie szczekać. . Nie lubię siedzieć w domu. Swój traktuję jak hotel. Przychodzę tam wziąć prysznic, zmienić ubranie i wyspać się, choć ostatnio i tak częściej korzystam z łóżka Pau. Fakt, że mieszka niedaleko, pozwala mi nocować u niego, rano zaś mam jeszcze czas na szybką wizytę w domu i umycie zębów przed pracą. Pau jest moim katalońskim kochankiem, którego poznałam, szukając lekcji tańca. Kursu wprawdzie nie znalazłam, ale za to dostałam w prezencie ładnego, choć dosyć trudnego mężczyznę. Pau ma długie, ciemne włosy i intensywnie niebieskie oczy. Nie ma kobiety, która nie zakochałaby się w nim od pierwszego wejrzenia. Ja wierzę, że ma też piękną duszę. Jego mieszkanie to stara fabryka, z pokojami wielkością przypominającymi hale produkcyjne, znajduje się tam również sala gimnastyczna. Opuszczona fabryka jest teraz nielegalną szkołą terapii wszelkich maści. Taniec, muzyka i narkotyki. – Jesteś w domu? Co robisz? Chcesz przyjść do mnie? – Pau zaczął uczyć mnie hiszpańskiego, skupiając się głównie na niewymagających wyrafinowanych odpowiedzi pytaniach. – Okej, będę za pół godziny. Tak wyglądały nasze dialogi, kiedy go poznałam. Wszystko było proste i ładne. Jestem najlepszym dowodem na to, że nauka języka obcego czasami nie wychodzi na dobre, ponieważ odkąd rozszerzyłam zasób słownictwa z Półwyspu Iberyjskiego, nasze konwersacje zaczęły przypominać walkę psów. Barcelona jest miastem wypranym z uczuć. Długoterminowi przyjezdni mówią, że możesz tu znaleźć wszystko. Wszystko oprócz miłości. O seks łatwiej tu niż na tajskim Patpongu, gdzie na podstarzałych turystów w barach czekają nieletnie prostytutki. Tu
możesz przespać się z kimś za darmo i nie jest to nielegalne, bo twój partner z reguły ma skończone osiemnaście lat. Moja relacja z Pau to przykład na to, że można z kimś sypiać bez poniżającej konieczności płacenia za to. – Miałam wczoraj niezwykłego gościa – chwalę się. – Niezwykłego? – Pau patrzy tak na mnie tymi swoimi pięknymi niebieskimi oczyma, jakbym przed chwilą powiedziała coś w suahili. – Była u mnie prostytutka. – Prostytutka?! Po co była u ciebie prostytutka?! – zaczyna krzyczeć. Odkąd zamieszkałam przy Sant Ramon, mój kochanek nie przestaje powtarzać, jak niebezpiecznym miejscem jest ta część Ravalu. Tak, wiem, że prawie nikt nie chce tam mieszkać. Ba, Rumunki z Sant Ramon pewnie też wolałyby przyjmować w Ritzu, ale czynsz jest tam, niestety, wyższy, poza tym mogłyby nie dostać meldunku. Mnie również nie stać na en suite w pięciogwiazdkowym hotelu. Jednak zamieszkanie w niebezpiecznej dzielnicy zmniejsza szansę bycia okradzionym, bo przecież sąsiadów raczej się nie rusza. Tak przynajmniej było kiedyś na Pradze w Warszawie. – Przyszła, bo miała kłopoty – spokojnie tłumaczę. – Teraz ty je będziesz miała, Matko Tereso! – Jakie kłopoty? Jeszcze nikogo nie zamknięto za to, że otworzył drzwi i poczęstował dziwkę winem! – Jaka ty jesteś głupia! Nic nie rozumiesz! Naruszyłaś ich reguły! Chcesz atrakcji? Idź do zoo! Nie mieszaj się w ich sprawy, pieprzona feministko! – Pau z pozycji hiszpańskiego macho wyjaśnia mi prawa rządzące ravaleńską ulicą. I znów zrobiło się nieprzyjemnie. Może jednak powinniśmy poprzestać na dialogach z cyklu „jesteś-w-domu-co-robisz-chcesz-przyjść-do-mnie”? Przecież i tak go nie interesuje, co się dzieje w moim życiu, kiedy wyskakuję z jego łóżka. Zwierzyć mogę się przyjaciółce, a pochwalić mamie. Zanim jeszcze zdążę pomyśleć nad puentą naszej burzliwej dyskusji, Pau zaczyna ściągać ze mnie ubranie. Przestrzeń wypełnia agresja zmieszana z pożądaniem. Mocny, pozbawiony uczuć seks. Nie czuję duszy. Nie mam duszy. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. Pau zaczyna zwijać skręta. I tak go nie obchodzę. W tle słychać My Baby Just Cares for Me Niny Simone. Robi mi się jeszcze smutniej.
Dwa nieodebrane połączenia od Pau... Pełne nieczułości schadzki wprawdzie pięknie komponują się z płatną miłością na Ravalu, ale gdzieś tam w głębi duszy oboje wiemy, że tracimy czas. Na razie jest piękny jesienny dzień. Mimo że to koniec listopada, dziś pogoda postanowiła się do Barcelony uśmiechnąć. Od rana świeci słońce i jest wyjątkowo jak na listopad ciepło. Zostawiam szynszyle w domu i w cienkiej kurtce idę na krótki spacer po Ravalu oraz obowiązkową wizytę w La Rouge na ravaleńskiej Rambli. Uwielbiam szwendać się po mojej dzielnicy. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy idą na spacer do parku lub lasu. Cisza mnie przeraża. Brak ludzi wywołuje panikę. „Widać, że jesteś z miasta”, powiedział mój znajomy, kiedy po spacerze w lesie koło Tibidabo wspięliśmy się na górkę, gdzie na widok panoramy Barcelony z radością krzyknęłam: „Ale pięknie!”. Nawet rodzina błąkających się niedaleko dzików nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak widok dachów. Spacerując po Ravalu, można poczuć się jak turysta na wycieczce z cyklu „Jeśli dziś środa, to jesteśmy w Paryżu”, z tą różnicą, że zamiast Europy odwiedzamy bardziej egzotyczne szerokości geograficzne. Na przykład ulica, przy której mieszka mój znajomy, to Chiny żyjące w pięknej symbiozie z Pakistanem. Dziesięć minut spaceru i jestem w Maroku. Za darmo i bez jet lagu. Przechodzę na drugą stronę i na ulicy Robador jestem już bliżej Nigerii czy Senegalu, które graniczą z Rumunią. Podczas półgodzinnego spaceru byłam w sześciu krajach, więc teraz jak każdy szanujący się turysta mam w planie podróży czas wolny, który wykorzystuję na wizytę w La Rouge przy Rambla del Raval 10. La Rouge miała kiedyś w sąsiedztwie jeden z bardziej dynamicznych squatów w mieście. Kontestujący system mieszkańcy musieli się jednak wyprowadzić, ponieważ jakiś czas temu przyszli tu źli ludzie w przebraniu policjantów i zamknęli squat. Drzwi zostały zabite deskami, ale na budynku zostało graffiti skopiowane z zapatystowskiego caracol w meksykańskim stanie Chiapas. Widać, że Subcomandante Marcos ma zwolenników nawet w Hiszpanii. Dzisiaj odbywają się wybory w Katalonii. Niewiele mam tu do powiedzenia, bo w temacie polityki przejawiam mentalność punka, zresztą i tak chyba nie mogę głosować. Jako imigrantka mogę się jedynie wypowiadać w kwestii zagospodarowania alei Diagonal, ale już to, kto mną będzie rządził, pozostaje w gestii Katalończyków czy Hiszpanów. Będąc Polką, powinnam mieć większą siłę głosu z racji chociażby tego, że sami Katalończycy zwani są tutaj polacos. Zostali tak ochrzczeni przez Hiszpanów ze względu na język, jakim się posługują. Jakiś czas temu mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego uznali, że Katalończycy mówią tak samo niezrozumiale jak Polacy i stąd wzięło się to określenie. Jako Polka mieszkająca w Barcelonie jestem polaca doble, w pewnym sensie spokrewniona z tutejszą ludnością. Natura anarchistki nie pozwala mi zaprzątać sobie głowy polityką, więc zamiast zastanawiać się, obok czyjego nazwiska postawić krzyżyk, stoję przy barze i mój jedyny dylemat dzisiejszego dnia to wybór pomiędzy winem a kawą. Jest piętnasta, w La Rouge już sporo ludzi, ale „mój” stolik w rogu przy lampie czeka. Moje stanowisko pracy. „Nie siadaj na rogu, bo zostaniesz starą panną”, mawiała moja babcia. Nie wspomniała, że mogę zostać pisarką. Jakiś czas temu niedzielny salon kreatywnych w mieszkaniu na Sant Ramon został zamknięty, albo raczej zajęty przez nową antydziewczynę mojego współlokatora antyartysty. „Kochanie”, „kotku” czy „misiu” niezbyt inspirują kogoś, kto chce pisać o alfonsach i dziwkach, zatem
od paru tygodni co niedziela przy kieliszku wina obserwuję rzeczywistość w barze. Przychodząc tutaj, nie tylko oddaję się pracy twórczej czy boskiej dekadencji z pretensjami do stylu życia Bukowskiego, ale również spotykam ciekawych ludzi. Czasami żałuję, że wcześniej nie wpadłam na pomysł, żeby pić i pisać. Stukanie w klawiaturę przy winie w ciekawym towarzystwie to zajęcie dużo bardziej pasjonujące niż praca w korporacji. Jedyna wada, jaką odkryłam w zawodzie pisarki, to notoryczny brak pieniędzy. Dlatego żeby zarobić na czynsz czy alkohol, muszę czasami rano wstać, ładnie się ubrać i pójść do pracy. Trzeźwa. Uczenie angielskiego jest idealną profesją dla kogoś, kto jest towarzyski i ma olbrzymią potrzebę komunikacji. Cztery razy w tygodniu idę pogadać za pieniądze, dzięki czemu stać mnie na alkohol i eksperymenty pisarskie. Gdy zamawiam wino, do knajpy wchodzi Jupiter, Senegalczyk mieszkający od sześciu lat w Barcelonie. Zna sześć języków, nazw dwóch z nich nie jestem w stanie zapamiętać, jest miły, inteligentny, przystojny i bezrobotny. Jest rok 2013, w Hiszpanii jedna czwarta obywateli nie ma pracy. Afrykańczycy są w znacznie gorszej sytuacji, bo większość z nich przebywa tu nielegalnie. Jupiter wyprowadził się z Ravalu cztery miesiące temu. Ogólnoświatowy kryzys dotknął również jego. Mieszka teraz w Lloret de Mar z przyjaciółmi. Rozmawiamy krótką chwilę, na więcej nie ma szans, bo właśnie rozpoczyna się zmiana Alberto, barmana, który co niedziela dosyć głośno promuje muzykę lat osiemdziesiątych. Ma swoje wierne fordanserki, które w rytm przebojów z filmu Flashdance wcielają się w rolę Jennifer Beals. Tydzień temu też chciałam być jak pani Beals i poszłam na warsztaty tańca jazzowego. Nie nauczyłam się tańczyć, za to złamałam rękę. Prawą. No cóż, z karierą w Martha Graham Company mogę się pożegnać. Zresztą w moim wieku nawet przy obu sprawnych rękach szansa na karierę na scenie jest raczej marna. Zostaje mi zatem Nagroda Nobla w dziedzinie literatury, bo przecież w życiu trzeba być ambitnym. Na czerwonej kanapie obok siedzi dosyć osobliwa trójka. Kataloński hipster, Włoszka i nastoletni Mulat. Podchmielony hipster zaleca się do Włoszki, której najwyraźniej przeszkadzają jego namolne amory. Początkowo dziewczyna nieznacznie odsuwa się w stronę Mulata, jednak kiedy hipster zaczyna głaskać ją po kolanie, ostrym tonem wyjaśnia, że w jej kraju takie rzeczy nie są na porządku dziennym. Dobre sobie! Byłam kiedyś w Mediolanie i mam zgoła inne zdanie na temat tego, co jest właściwe, a co nie w kraju Berlusconiego. Po protestach Włoszki niezrażony porażką chłopak kieruje uwagę na mnie. Niech mnie tylko nie głaska, bo dojdzie do rękoczynów. – Przepraszam, co robisz? – Siedzę i piję wino. – Moi znajomi zastanawiali się, co robisz, ale wstydzili się zapytać – zdradza Włoszkę i Mulata. – Nie, to nie my. To ty! Przestań kłamać! – broni się Włoszka, zanosząc się śmiechem. – Piszę. Przynajmniej próbuję. – O czym piszesz? – docieka hipster. – O Ravalu. – Bardzo interesujące! Wiesz, że to kiedyś była Chińska Dzielnica? Czytałaś
może... – Tu płynie potok tytułów. Kiedy tylko hipster o imieniu Jordi dowiaduje się, że jestem z Polski, następuje przekierowanie na Europę Środkową. – Cośtamcośtamcośtam Schulz. – Przynajmniej zrozumiałam nazwisko. – Znasz Ferdydurke? – błyszczy Jordi. – To akurat Gombrowicz – prostuję dopiero co poznanego miłośnika literatury. – A tak, masz rację! A wiesz, że on mieszkał w Argentynie? – Wiem. – No tak, oczywiście. Wiesz to lepiej ode mnie. To jest twoja pierwsza książka czy może napisałaś coś wcześniej? Chętnie bym coś przeczytał! Z nieukrywanym żalem muszę zaprzeczyć. Polskie artykuły o feministkach siłą rzeczy odpadają z powodu bariery językowej. Taki sam los spotyka też poezje Jordiego, bo okazuje się, że mój hipster jest poetą! Trochę szkoda, że nie czytam po katalońsku. Kończymy naszą literacką dyskusję, ja wracam do książki, a Jordi do kieliszka i Włoszki. Wino i kobieta – oto obowiązkowy zestaw poety.
Barcelona o poranku. Ten cudowny moment, kiedy imprezowicze już poszli spać, a turyści jeszcze nie rozpoczęli barbarzyńskiej inwazji na La Ramblę. Moment, kiedy można usłyszeć własne kroki. Czas, który nie należy do nikogo. Mijam prostytutki na Sant Pau. Pierwsi klienci już są. Pakistańscy muzułmanie, którzy zostawili żony w domu, a sami idą zgrzeszyć przed pracą. Raval to mekka imigrantów próbujących przetrwać w tym szalonym mieście. Paru zagubionych Pakistańczyków i Hindusów sprzedaje piwo na ulicy. Rząd hiszpański uchwalił bardzo niekorzystne warunki handlu alkoholem, w myśl których sklepy mają zakaz jego sprzedaży po dwudziestej trzeciej. Pamiętajmy, że to jest kraj, gdzie kolację jada się najwcześniej o dziewiątej wieczorem, a opijanie tejże następuje znacznie później. Impreza zaczyna się rozkręcać w momencie, kiedy jedynym zagrażającym zdrowiu napojem dostępnym w sklepie jest coca-cola. Na szczęście nie brakuje w Barcelonie ludzi przedsiębiorczych. Po jedenastej w nocy w centrum otwierane są jednoosobowe sklepy krążące po starej części miasta. Taki sklepik to Pakistańczyk z reklamówką wypełnioną estrellą lub san miguelem, najpopularniejszymi w nocnej ofercie browarami. O placu przy Muzeum Sztuki Współczesnej MACBA można powiedzieć, że jest to właściwie supermarket. O poranku królestwo bezdomnych, za dnia poligon ćwiczeń dla skaterów, a nocą piwne eldorado. Legalnie kupowane w ciągu dnia, nocą zyskuje na wartości. Miejscowi płacą mniej niż jedno euro, turystom zaś zdarza się wydać na puszkę więcej niż w restauracji pierwszej kategorii. Za to na ulicy jest więcej zabawy. A przy MACBA można nawet usiąść. Ciekawe, czy architekci tworzący plan tej części miasta spodziewali się, że zostanie ona nocnym centrum alkoholowo- narkotykowym. Przecinam plac, na którym o tej porze rządzą bezdomni. Ach, są też pierwsi turyści. Warto by sprawdzić, co piszą o MACBA w biblii turystów Lonely Planet. Sądząc po wieczornej frekwencji na placu, pewnie stoi pogrubionym drukiem, że jest niebezpiecznie. Bywam tu o każdej porze dnia. W słoneczny poranek można zobaczyć intensywnie niebieskie niebo skontrastowane z bielą muzeum. Ładny widok dla estetów. Patrząc na niebo, czuję, że jednak jest dobrze. Są rzeczy, które muszą być piękne, inaczej odsetek samobójstw byłby wyższy. Na murku, który za chwilę zajmą skaterzy, siedzą Tiago, Glaub i spółka. Obaj panowie to brazylijscy bliźniacy. Gdy pojawili się w Barcelonie parę lat temu, doszli do wniosku, że w końcu znaleźli swoje miejsce na ziemi, i postanowili rozbić obozowisko obok Muzeum Sztuki Współczesnej. Wprawdzie co jakiś czas policja prośbą i groźbą próbuje wytłumaczyć bliźniakom, że stos kartonów i śmieci dumnie zwany domem nie licuje z powagą muzeum, ale na kimś, kto wychował się w brazylijskiej faweli, grzeczna hiszpańska policja nie robi specjalnego wrażenia. Tiago, młodszy o dwie minuty od brata, to typ misia, do którego – gdyby nie brak codziennej higieny – można by się przytulić. Ten niewysoki, dosyć krępy czterdziestolatek ma gołębie serce i rozbrajający uśmiech. Glaub jest jego przeciwieństwem. Jego twarz wygląda jak kartka papieru, którą ktoś zgniótł i przed wyrzuceniem do śmieci jeszcze podeptał. Uśmiecha się tylko wtedy, kiedy musi, a zdarza się to w jego życiu niezmiernie rzadko. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, czym bracia się zajmowali, zanim „zbudowali” dom pod MACBA, ale sądząc po dosyć ubogim w jakąkolwiek aktywność życiu, raczej niczym szczególnym.
– Cześć, ślicznotko! – woła jeden z bezdomnych, siedzący w rzędzie jak na przedstawieniu teatralnym. – Jennifer Lopez! – słyszę okrzyk, który powoduje, że moja samoocena skacze o pięć punktów. Jestem zła, ale chociaż ładna. Przynajmniej w opinii sąsiadów Muzeum Sztuki Współczesnej. – Co słychać? – pyta Tiago. – Wszystko dobrze – kłamię, bo nie za bardzo chcę wchodzić w mętne labirynty mojej pokręconej egzystencji. – Jesteś głodna? Chcesz zjeść z nami śniadanie? – ponuro pyta Glaub. Rezydenci spod MACBA są bardzo dobrze zorganizowani. Nawet w chłodne zimowe dni prowadzą kuchnię polową. Z napojów do wyboru mam kawę lub piwo. – Poproszę un cortado[1] – zamawiam, jakbym była w kawiarni. Gdyby nie chłody panujące tu przez jakieś pięć miesięcy w roku, chętnie zostałabym bezdomną. Coraz bardziej męczy mnie dzielenie mieszkania z drugą osobą, zwłaszcza kiedy ta druga przyprowadza trzecią i wtedy mieszka się jak w Polsce po wojnie, czyli na tak zwanej kupie. Spanie pod mostem daje przestrzeń i tym samym więcej prywatności i, jak widać, zjeść można też przyzwoicie. Zawsze kiedy mijam Tiago i spółkę, mam poczucie, że prowadzą bardzo spokojne życie. Pomijając policję, która systematycznie ich przegania, oraz głośną muzykę podczas koncertów, życie bezdomnego wydaje się najlepszą opcją dla lubiących niezależność, czyli coś w sam raz dla mnie. Nie rozwiązałam jeszcze tylko problemu mycia. Podczas gdy rozważam kuszącą opcję zmiany warunków mieszkaniowych, wesoła grupka żartuje, wznosząc toasty za kolejną przespaną noc. – Zimno – mówię drżącym głosem. – Zimno? Przecież jesteś z Polski. Powinnaś być przyzwyczajona. U ciebie jest zimniej – śmieje się Tiago. – Ale ja już od dawna nie żyję w Polsce – mówię, otulając się jeszcze bardziej w kurtkę. – Zresztą w kraju też marzłam. I dlatego już tam nie mieszkam. Teraz mogę się jedynie zastanawiać, dlaczego opuściłam tropikalną Azję. – Mieszkałaś w Azji? Gdzie? – Patrzą na mnie wielkie oczy nieletniej punkówy leżącej na czymś, co kiedyś było plecakiem, w którym, mam wrażenie, zamieszkały szczury, bo szarobury tobołek jest obgryziony ze wszystkich stron. – W Kambodży, Tajlandii, Wietnamie i Indiach. – Nagle wróciły obrazy lejącego się z nieba żaru, a mnie od razu zrobiło się cieplej. – I co, pewnie leżałaś całymi dniami pod palmą i piłaś piña coladę? – śmieje się Tiago. – Nie, piña colada piła się sama. Nie musiałam jej wyręczać, taki był tam raj! Prawda jest taka, że jedyne palmy, jakie widziałam w Tajlandii, to te w parku miejskim i centrum handlowym. Tropikalny raj to mit. W Indiach widzisz głównie ciężarówki w kurzu, a w Wietnamie milicjantów na rowerach. Piña coladę zresztą pije się na Karaibach. Życie bezdomnych spod MACBA wydaje się bardziej rajskie niż to moje w Azji, a zasadnicza różnica polega na tym, że ja tam pracowałam, w przeciwieństwie do nich tutaj. Żartuję jeszcze przez chwilę, po czym dziękuję za kawę i towarzystwo
i kontynuuję spacer po Ravalu. Zbliża się dziewiąta, ulice Ferlandina i Joaquín Costa zaczyna wypełniać tłum dzieci śpieszących do pobliskiej szkoły. Patrząc na nie, można odnieść wrażenie, że dziewięćdziesiąt procent uczniów ravaleńskiej szkoły to Azjaci i Latynosi. W Barcelonie, stolicy prowincji, jedynie czterdzieści procent mieszkańców mówi po katalońsku. Założę się, że na Ravalu jeszcze mniej. Z Joaquín Costa kieruję się w stronę Rambli del Raval, promenady z palmami i papugami. Trochę egzotyki w centrum kurzu i hałasu. Enklawa spokoju. Na ławkach wzdłuż Rambli siedzą miejscowi. Ubrani w tradycyjne pakistańskie stroje, w obowiązkowych czapkach, rozmawiają o życiu. Okupujący o poranku ławki mają mniej więcej po pięćdziesiąt lat. Głównie mężczyźni. Ich kobiety pewnie teraz piorą, sprzątają i gotują albo czekają w Pakistanie na wizę. Kiedy próbuję usiąść koło nich, grzecznie się odsuwają. Siedzenie koło kobiety, która nie jest ich matką, siostrą albo żoną, jest grubym nietaktem. Uśmiechając się do nich, choć pewnie nie powinnam, dziękuję za ofiarowaną mi przestrzeń. Obserwuję przechodniów. Patrzenie na ludzi zawsze było dla mnie bardziej interesujące niż oglądanie telewizji. Pamiętam, że kiedy mieszkałam w Varanasi, chodziłam posiedzieć przy ghatach, żeby pogapić się na życie. Ciągle zmieniające się obrazy, intensywne kolory, zapachy, które czasami powodowały zawrót głowy. Kobiety nad brzegiem Gangesu urządzały pranie. Wchodziły do rzeki w ubraniu, myły się, a wychodząc na brzeg, miały już na sobie sari w innym kolorze. Mężczyźni kąpali się, modlili, dzieciom obcinano włosy. Było tam z reguły mnóstwo radości, miłości, pokory. Nie brakowało też momentów, które na pierwszy rzut oka wydawały się dość drastyczne. Palenie zwłok przy Manikarnice wstrząsnęło mną, prawie zemdlałam. Te ceremonie miały jednak w sobie coś dostojnego, godnego, wręcz radosnego. Tamten świat był prawdziwy. Ważny. Teraz jestem w Barcelonie i znów patrzę na życie, z tym że w czarno- białym telewizorze marki Neptun. Załamujące się obrazy, prawie nic nie słychać. Nie chodzi nawet o brak kolorowych sari, to raczej kwestia ludzi. Gdy spogląda się na ich twarze, pierwsze, co rzuca się w oczy, to smutek. I zmęczenie. Czyżby życie w Barcelonie było cięższe niż w Indiach, gdzie miesięczny dochód na jednego mieszkańca wynosi mniej, niż kosztuje obiad w Hiszpanii? Na twarzy Hindusa widać całe jego życie, każda zmarszczka czy blizna ma swoją historię. Twarz przechodnia w Barcelonie pokazuje ilość wypitego w życiu alkoholu, wypalonych blantów czy stoczonych bójek. Od jakiegoś czasu czuję dziwny barceloński spleen. Gdyby można, tak jak w telewizorze, zmienić kanał lub zobaczyć innych aktorów... Zgłodniałam, idę więc na śniadanie do Madame Jasmine. Zazwyczaj chodzę tam na wino, ale jest poniedziałek rano i chyba nie wypada pić tak wcześnie, zwłaszcza że tydzień dopiero się zaczął, nie do końca zresztą fortunnie. Croissant ze smalcem zamiast masła powoduje, że przepada dwadzieścia lat mojego wegetarianizmu. Trzeba będzie zacząć wszystko od początku. Dobrze, że jest poniedziałek, bo łatwiej wtedy o obietnice. Ciekawe, czy tylko w Hiszpanii ludzie piją od rana? Obok mnie siedzi biznesmen w dobrze skrojonym garniturze, popijając piwo. Czeka na spotkanie z przedstawicielem lokalnych browarów? Wątpię, raczej próbuje zlikwidować dyskomfort związany z utrzymującym się poweekendowym kacem. Jem croissanta i wcale nie obchodzi mnie
życie innych. Moje własne zresztą też. Zawieszona między Światem Entuzjastów Życia a Królestwem Destrukcji jestem na Ziemi Niczyjej. Jak wygląda mój paszport? Siedząc w pozycji lotosu, jadam kiełki na śniadanie w państwie OM, by potem być damą dworu w Nie-Zjednoczonym Królestwie Hedo-EGO-nistycznym. Na Ziemi Niczyjej jestem sobą. Przekręcam cichutko klucz w zamku. Jestem sama. Patrząc na zegarek, z żalem stwierdzam, że nie ma szansy na krótką nawet drzemkę. Minusem bycia panią profesor jest to, że przychodząc do pracy, nie możesz – tak jak na przykład w biurze – zasnąć przy biurku. Drugiej kawy mój żołądek nie zniesie, kokainy zaś nie wytrzyma mój portfel. Zresztą odkąd złamał mi się ząb, po tym jak niczym Michelle Pfeiffer w Człowieku z blizną wcierałam sobie koks w dziąsła, utrzymuję wysoce asertywną postawę w stosunku do tego narkotyku. Zimny prysznic i perspektywa jedynie godziny Business English u producenta ekskluzywnej bielizny pozwalają mi bez większego bólu stawić czoło rzeczywistości. Spacerując po Eixample, gdzie pracuję, jestem w zupełnie innym świecie. W bogatszej i bezpieczniejszej dzielnicy Barcelony rzadziej można spotkać pakistańskie sklepy. Więcej jest tu natomiast Katalończyków i Chińczyków. Okolice Sagrada Família, obowiązkowej pozycji na liście zabytków każdego szanującego się turysty, to właściwie Chinatown. Być może sama Sagrada Família w przyszłości stanie się Świątynią Wschodzącego Słońca. W Eixample czuję się nieswojo. Jest tu zbyt spokojnie, zbyt cicho, zbyt czysto, zbyt europejsko. Jedyną oznakę życia stanowią turyści kłębiący się wokół Sagrada Família oraz wszechobecne samochody skutecznie blokujące ulice wokół jednego z tysiąca cudów świata. Z lekcji nie pamiętam nic, głównie za sprawą natłoku myśli połączonego z niedospaniem. Kiedy widzę na zegarku godzinę czternastą, z ulgą pakuję książki do torby i jak najszybciej uciekam. Znowu jestem w domu. Welcome to Raval, baby! Tutaj czuję się u siebie. Bezpiecznie. Moja znajoma Kanadyjka Abigail kręci film pod bliskim mi tytułem Gdzie jest mój dom? Jestem nomadą z wyboru. Opuściłam rodzinny kraj ponad dziesięć lat temu. Przez ten czas mieszkałam na trzech kontynentach, średnio dwa lata w każdym kraju. Kiedyś zwykłam była mawiać: dwa lata w jednej pracy i czas na zmiany. Nie przypuszczałam, że tę samą filozofię przyjdzie mi zastosować do kursu geografii praktycznej. Film Abigail dotyka tych strun mojej duszy, których przez niewytłumaczalny strach staram się nie ruszać. Stabilizacja mnie przeraża, być może dlatego średnio co dwa lata pakuję walizkę i zmieniam szerokość geograficzną, a wraz z nią pogodę, jadłospis i przyjaciół. To mnie stymuluje. Kiedy dochodzę do momentu, gdy nowe miejsce podoba mi się na tyle, że mogłabym zostać w nim na stałe, wtedy kupuję bilet, pakuję się i już
jestem gdzie indziej. Niektóre kobiety zmieniają mężczyzn tak często jak rękawiczki, ja tak zmieniam domy. Na Sant Ramon mijam jak zwykle smutną Elenę. – Jak się masz? Wszystko w porządku? – Tak – odpowiada i szybko odwraca wzrok. Wygląda na to, że chyba nici z ewentualnej przyjaźni. Ochrona przed atakiem ze strony rozwścieczonego klienta plus dwa kieliszki wina najwyraźniej nie wystarczą do nawiązania bliższej znajomości. Odpowiadanie na moje „dzień dobry” to i tak dużo na Sant Ramon, bo większość dziewczyn nawet na mnie nie patrzy, kiedy próbuję się przywitać. Mimo to lekko zawiedziona kieruję się na górę. Zasypiam w ciągu ułamka sekundy, ale chwilę później budzi mnie pukanie do drzwi. Kiedy otwieram, na progu stoi Elena. – Cześć. Chciałam ci podziękować za wtedy – mówi, nie patrząc mi w oczy. – Nie ma za co, już ci mówiłam. Chcesz wejść? – pytam. – Nie... może na chwilę... właściwie tak – odpowiada, nadal oglądając swoje buty. Siadamy w moim pokoju. Czuję, że dużo ją kosztowało zapukanie do moich drzwi. Chowam do kieszeni urażoną dumę i proponuję herbatę. – Wiesz, tam na dole nie mogłam z tobą rozmawiać. To znaczy nie chciałam – poprawia się. – Nie chciałam, żeby dziewczyny wiedziały. – Nie ma sprawy – uspokajam ją. – To nie jest takie proste tutaj. – Elena stara się zapoznać mnie z realiami życia na ulicy. Cóż, gdyby było proste, dziewczyny z Sant Ramon miałyby umowę o pracę, opłacone podatki i perspektywę jako takiej emerytury, a w bonusie legalną ochronę ze strony policji. – Ile masz lat? – Zupełnie nie wiem, dlaczego ją o to pytam. – Trzydzieści dwa. Jutro – uściśla. – Wszystkiego najlepszego! – Dopiero jutro. Składanie życzeń dzień przed urodzinami może przynieść nieszczęście. W moim kraju jest taki przesąd – tłumaczy. – Przepraszam. – A ty? – Trzydzieści siedem. Prawie osiem. Życzenia urodzinowe tak jak i prezenty przyjmuję przez cały rok – żartuję. – Wszystkiego najlepszego – śmieje się, patrząc na mnie. – Elena, jak długo tu pracujesz? Znaczy się, mieszkasz – szybko się poprawiam. – Za długo – odpowiada gorzko. – Chciałabym stąd wyjechać. Nie ona jedna! W tym mieście aż roi się od takich, co „chcą stąd wyjechać”. Prawie każdy zjawia się tutaj z wielkimi planami, a kiedy okazuje się, że Barcelona to nie żaden raj dla marzycieli, wtedy połowa pakuje walizki i szuka szczęścia gdzie indziej, najczęściej we własnej ojczyźnie. Pozostali co wieczór opowiadają w knajpach o tym, kim kiedyś byli lub kim z całą pewnością będą. Elenie marzy się Francja, gdzie tanio jest dotrzeć, ale niestety, drożej zostać. Jednak przed podbojem kraju marzeń chciałaby wrócić do domu, bo tęskni za rodziną. Dowiaduję się, że oprócz matki i siostry ma jeszcze dwójkę
dzieci, których zresztą nie widziała prawie trzy lata. Siedmioletnią Blancą i dziesięcioletnim Mariusem zajmuje się jej siostra Gloria. Rzecz jasna, jej dzieci nie wiedzą, czym Elena para się w Barcelonie. Niespecjalnie mnie też dziwi, że zostawiła dzieci w domu i przyjechała tu do pracy, na dodatek w takim charakterze. Prawie codziennie spotykam jedną z jej koleżanek z ulicy przychodzącą do pracy z kilkuletnim synem, którego na długie wieczory zostawia pod opieką starej Rumunki, lokalnej niańki nieletnich. – Jakie masz życzenia na Nowy Rok? – Elena próbuje zmienić temat. – Och, nadal żyć tak, jak żyję. Reszta to raczej plany. – Żadnych marzeń? – pyta zdziwiona moją lakoniczną odpowiedzią. – To, co u innych nazywa się marzeniami, u mnie podpada pod kategorię planów. Nie lubię słowa „marzenia”. Kojarzy mi się z czymś, co rzadko się spełnia. Zamiast śnić, wolę działać. – To jakie masz plany? Wyjść za mąż? Urodzić dziecko? Kupić dom? – To akurat marzenia, na które nie mam czasu – śmieję się. – Nie chcesz, żeby się spełniły? – Nie, przynajmniej na razie. Musiałabym zmienić styl życia, czyli przestać podróżować. – Dlaczego? – Rodzina chyba potrzebuje stabilizacji. Spokoju. Bezpieczeństwa. – Nie potrzebujesz bezpieczeństwa? – Mniej więcej tak samo jak spokoju i stabilizacji. Zmiany mnie stymulują. A ty? Nie chcesz wrócić do domu? Do rodziny? – Chcę, ale na razie nie mogę. Pieniądze. Jakbym była bogata, już dawno byłabym z rodziną. – Trudno w Rumunii znaleźć pracę? – Tak, zawsze było trudno. Dlatego przyjechałam do Barcelony. – Od początku pracujesz tutaj jako prostytutka? – pytam w nadziei, że za chwilę opowie mi historię, jak to została zwabiona obietnicą pracy kelnerki lub opiekunki, a tymczasem zwerbowano ją do burdelu i teraz spłaca dług jakiemuś rumuńskiemu alfonsowi, który na dodatek grozi, że jak piśnie słowo policji, to nie zobaczy już nigdy swoich dzieci. Przynajmniej żywych. Jednak z sensacji nici, ponieważ Elena doskonale wiedziała, w co się pakuje. Przyjechała razem ze swoją kuzynką i jej koleżanką. Nie znały języka, co zatem mogły robić dziewczyny z Europy klasy B? W historii, którą mi opowiada, jest mnóstwo goryczy. Nagle robi mi się przykro. Wstępuje we mnie nieuzasadnione poczucie winy. Mam wolność, która pozwala mi robić w życiu, co chcę, i jeszcze się tym cieszyć. Ona niby też ma wybór, ale inny. Bo w Rumunii mieszkają jej dzieci, bo nie ma pieniędzy, bo to nie jest takie proste, jak sama mówi. – Przepraszam, Elena, ale muszę wyjść. Może wpadniesz na kolację? Wrócę po dziewiątej – proponuję. – Dziękuję, ale będę wtedy w pracy. – Może następnym razem? – Odprowadzam ją do drzwi. – Słuchaj, naprawdę cię lubię. Wpadaj, kiedy chcesz, jesteś tu mile widziana.
– Zobaczę – uśmiecha się. – Dziękuję za herbatę. I miłej pracy. Jestem ekonomicznym niewolnikiem. Pięknie zapowiadającą się rozmowę przerwał obowiązek pracy. Może rzeczywiście powinnam wyjść za mąż? Najlepiej bogato. Mogłabym wtedy rozmawiać, kiedy, ile i z kim bym chciała. Na dole awantura. Madonna, policja i agresywny klient. „Trzeba dać napis, żeby wpuszczać tylko w krawatach. Klient w krawacie jest mniej awanturujący się” – przypomina mi się sentencja z Misia. Zżera mnie ciekawość, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale niestety, muszę biec do pracy. Proza życia.