Jak z nieba jasnego grom strzela,
Tak los wkracza i na wylot cię przeziera.
Jiminy Cricket – Świerszczyk Hipolit
Ned Washington Kiedy marzysz o gwiazdce z nieba
fragment piosenki z filmu Pinokio z 1940 r.
Rozdział 1
Carrie Parker
Jeśli czytacie te słowa, pewnie już nie żyję, a wy może na kartach
tego pamiętnika próbujecie znaleźć poszlaki wskazujące na przyczynę
mojej śmierci. Zawsze mnie wkurza, kiedy szukam czegoś szczególnie
intensywnie, a później okazuje się, że przez cały ten czas miałam
rozwiązanie tuż pod nosem, postanowiłam więc wam ułatwić sprawę
i od razu opowiedzieć o wszystkim, co na pewno wiem na ten temat.
Właściwie wciąż nie potrafię się zdecydować, czy jest sens, żeby pisać
o tym akurat w tej chwili, ale może potem okaże się, że jednak miałam
rację.
Pierwsze, czego jestem całkowicie pewna – że Richard już nigdy
więcej nie będzie próbował skrzywdzić mamy. Drugie – że miałam
siostrę o imieniu Emma. No i muszę w tym miejscu wspomnieć jeszcze
o jednym: przeprowadzałyśmy się do domu babci, ale już się nie
przeprowadzamy. Mama często powtarza, że „w wartkim strumieniu
życia jestem jak cegła w jej kieszeni”, a ja nie za bardzo rozumiem, co to
ma do rzeczy przy jej ciągłych zmianach zdania; widzę teraz na
przykład, że z pewnością nie jedziemy już w kierunku domu babci.
Zanim jednak wyłożę kawę na ławę, musicie wiedzieć o pewnej bardzo
istotnej sprawie, tak żebyście sami mogli to potem rozgłaszać wszem
i wobec, mianowicie: ja, Caroline Parker, jestem całkowicie przy
zdrowych zmysłach.
Nie obchodzi mnie, co mówią inni. Nie zwariowałam. Przysięgam.
Ludzie myślą, że kiedy chodzę po mieście, nie docierają do moich uszu
ich szepty: „Pszsz... pszsz... pszsz... patrz, tam idzie ta zwariowana
dziewczyna Parkerów”. A ja głucha nie jestem, ani trochę. Jestem tylko
dzieckiem. Ani „dziwnym”, ani „totalnie szurniętym”. I mam zamiar to
udowodnić raz na zawsze. Poczekajcie tylko, a sami się przekonacie.
Jeszcze będą czekać w kolejce, żeby mnie przeprosić! Jeszcze będą
błagać o uścisk na zgodę albo gest równie ich zawstydzający! Ale ja i tak
będę miała największą satysfakcję wtedy, gdy wszyscy oni będą musieli
przyznać, że się całkowicie mylili co do mnie. Zamierzam od tej pory
robić wszystko, jak Bóg przykazał. Postaram się zachowywać
identycznie jak inne dzieci w moim wieku. Będę od dzisiaj najlepszą
córką we wszechświecie – tak dobrą, że moja mama nie będzie mogła
wprost w to uwierzyć. Poczekajcie tylko, a sami się przekonacie!
Rozdział 2
Carrie
Jadę właśnie z mamą starym, wysłużonym kombiakiem z całym
naszym dobytkiem, popakowanym w plastikowe worki. Mama przypięła
pasem do fotela obok siebie malutką kanciastą, staromodną walizeczkę,
na którą mówi „mój kuferek podróżny”. Nie widziałam jej nigdy
przedtem w życiu. Do licha! Nie miałam pojęcia o jej istnieniu, dopóki
nie wyjechałyśmy z miasta. Pewnie myślała, że zaraz bym się do niej
dobrała, gdybym znalazła ją gdzieś w domu – i pewnie by tak było, bo
uwielbiam wprost wszystko, co jest malutkie i słodkie. A najbardziej ze
wszystkiego na świecie kocham malutkie słodkie zwierzątka. Nie mamy
wprawdzie jeszcze żadnego zwierzaka w domu, ale myślę, że w naszym
nowym życiu i to się zmieni, bo tak strasznie chciałabym mieć psa!
Myślę, że jeśli będę się cały czas dobrze sprawować i nigdy już nie
wypowiem imienia Emma, i zawsze będę robić wszystko, o co poprosi
mnie mama, to w końcu się podda i weźmiemy sobie małego
szczeniaczka. Obiecałam, że nie będzie musiała po nim sprzątać, bo ja
będę o niego dbać, ale za każdym razem, kiedy wracam do tego tematu,
ona mówi, że to tylko słomiany zapał, jak to u mnie ze wszystkim. Ale
przysięgam, że z pieskiem byłoby zupełnie inaczej! Dbałabym o niego
albo o nią perfekcyjnie. I dałabym szczeniaczkowi na imię Pipsqueak[1],
w skrócie – Pip[2].
Mam różne niezbyt interesujące rzeczy, w tym nudne ciuchy i ten
pamiętnik, w którym lubię rysować i robić notatki. Najbardziej lubię
tworzyć różne zestawienia. Mogę przygotować listę czegokolwiek.
Wymień coś konkretnego, a ja szybciutko zrobię wykaz części
składowych. To jest „naprawdę coś”. Tak powiedział o tej mojej
umiejętności nasz stary sąsiad, pan Wilson. „To jest naprawdę coś” –
stwierdził, kiedy pokazałam mu listę jego pistoletów, pocisków i kabur.
Ale to wydarzyło się, jeszcze zanim użyłam jego broni, żeby zabić
Richarda, a teraz nie pozwalają mi wspomnieć słowem ani o panu
Wilsonie, ani o jego broni.
Spis rzeczy należących do mnie
1. Dwie pary butów, jeśli policzysz też moje klapki. Ja w każdym
razie je liczę.
2. Jedna sukienka w groszki, której nienawidzę, bo jest sukienką
w groszki, na litość boską, i w dodatku jest sukienką, a nikt normalny nie
chodzi do szkoły w sukience, jeśli tylko potrafi się od tego wykręcić. Nie
mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek włożyłam ją na siebie
w innym celu niż, żeby pójść do kościoła – w tych czasach, kiedy jeszcze
chodziliśmy do kościoła.
3. Koszula z guzikami, rozpinanymi do samego dołu, na którą
mama mówi „bluzka”, a którą rzadko kiedy zakładam, bo jest bardzo
elegancka, a ja nigdy nie miałam nic choćby zbliżonego do elegancji, bo
jesteśmy okropnie biedne.
4. Książka ze słówkami o tytule Słownik 101.
5. Dwie pary szortów i dżinsy, które już na mnie nie pasują.
6. Pięć starych T-shirtów, kupionych w ciężarówce firmy
Goodwill[3], która przyjeżdżała kilka razy do roku i stawała za sklepem
Zebulona.
Właśnie skończyłam dziewięć lat. Brakuje mi roku do
„dwucyfrowego” wieku. Jeszcze rok i będę „młodą damą” – jak mawiała
moja nauczycielka na starsze dziewczęta w szkole w Toast, poprzednim
miasteczku, w którym mieszkałyśmy z mamą, zanim przeprowadziliśmy
się z Richardem do Hendersonville. A na mniejsze, te „jednocyfrowe”,
zawsze wołała zwyczajnie „dzieciaki”. Chciałabym mieć dziesięć lat
i mieszkać z powrotem w Toast tylko po to, żeby usłyszeć, jak panna
Ueland zwraca się do mnie „młoda damo”.
Mama musiała zapomnieć o moich urodzinach, bo pierwsze słowa,
które wypowiedziała do mnie dwa dni temu, brzmiały: „Wstawaj, ubierz
się i leć na pocztę po formularz do zmiany adresu”.
Odczekałam chwilę w nadziei, że może jednak przypomni sobie, co
to za dzień, ale krzyknęła tylko, żebym „przestała stać jak świeca
i ruszyła swój leniwy tyłek”. No i już wiedziałam, że będzie to dzień jak
co dzień. Wyszłam więc z domu i pobiegłam do miasta. Po drodze
rozejrzałam się we wszystkie strony i kiedy już się upewniłam, że nie
zbliża się do mnie żaden samochód, odśpiewałam sobie na całe gardło
Happy Birthday. A potem dodałam pełnym głosem życzenia.
Nasze plany jednak uległy zmianie, kiedy mama poszła do miasta,
żeby zadzwonić z automatu. Gdy wychodziła, miałyśmy zamieszkać
u mamy mojej mamy, czyli babci, ale gdy wróciła, nagle okazało się, że
już tam nie jedziemy. Jakoś tak wyszło. Powiedziała, że „nie pojedzie
tam, gdzie jej nie chcą”. Mimo że nie skomentowałam tych słów, dobrze
wiedziałam, co miała na myśli. Tak się składa, że znam lepiej otoczenie
naszego domu niż to, co w środku. Z zamkniętymi oczami mogę
odnaleźć małą dziurkę ukrytą między porostami i pnączami,
oplatającymi pień starego, omszałego drzewa, rosnącego w niewielkim
zagłębieniu terenu za domem. Wiem, na które kamienie trzeba stanąć,
żeby bezpiecznie przejść na drugą stronę strumienia, a które tylko
wyglądają na stabilne. Narysowałabym z pamięci pień zwalonego
drzewa, leżący w poprzek ścieżki łączącej nasz dom z domem pana
Wilsona. Dla mnie wyglądał on zawsze tak, jakby gąszcz chciał
wciągnąć drzewo z powrotem tam, gdzie powstało. Całe obrośnięte
mchem, zduszone pnączami, rozkruszającymi je na kawałki, z dużą
dziuplą, gdzie mógłby zamieszkać jakiś skrzat, gdyby skrzaty istniały
naprawdę i żyły w sosnowych lasach. Tak czy siak lepiej czułam się na
zewnątrz. Lubiłam udawać, że leśne stworki obserwują nas wciąż
i wypatrują mnie i Emmy. Ups! Chciałam napisać, że wypatrywały
MNIE. Uważałam, że lubią, kiedy jestem w lesie, blisko nich, bo nigdy,
przenigdy żadnego z nich bym nie skrzywdziła. Nie zrobiłabym tego.
Naprawdę. Za każdym razem, gdy wchodziłam do domu i zatrzaskiwały
się za mną drzwi z siatką przeciw owadom, mama odrywała wzrok od
tego, czym się akurat zajmowała, cokolwiek to było, a potem, kiedy
spostrzegała, że to tylko ja, nagle kurczyła się jak kilkudniowy
urodzinowy balonik i mówiła: „Och, to ty!”, po czym wracała do swojej
roboty. Nie wiem, kto inny mógłby się według niej pojawić w naszych
drzwiach.
– Kłopoty – powiedziałaby Emma. – Mama wygląda na
wystraszoną za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi wejściowe, bo
przyzwyczaiła się, że często wkraczają przez nie Kłopoty.
– Ale przecież ciągle w nie wpadamy – odpowiedziałabym jej –
i nie jesteśmy żadnymi Kłopotami.
– Ty i ja jesteśmy jeszcze małe – wytłumaczyłaby mi Emma,
podnosząc na mnie wzrok sponad brudnej lalki Barbie, która straciła
włosy, jeszcze zanim udało nam się ją znaleźć – jesteśmy małe, ale dla
mamy stanowimy Kłopot.
Taka właśnie była Emma – zawsze wiedziała więcej ode mnie
o wszystkim, co miało w życiu jakieś znaczenie. Gdyby była tu teraz
razem ze mną, mogę się założyć, że wiedziałaby, dokąd mama i ja się
przeprowadzamy. A ja wiem tylko, że jedziemy w takie miejsce, gdzie
nas będą chcieli.
No i w tym całym rozgardiaszu podczas wyprowadzki i wyjazdu
z miasta nie było już czasu na obchodzenie moich urodzin. Wcale się
tym nie martwię. Wcale a wcale. EMMA jednak na pewno by pamiętała.
Wiem, wiem – mama zawsze mi powtarza, że ona nie istnieje.
Wymyśliłam ją sobie – takich słów oczekiwała ode mnie. Ale jeżeli
istniałaby naprawdę – jeśli naprawdę miałabym siostrę o imieniu Emma
– mogę się założyć, że uplotłaby mi wspaniały naszyjnik ze stokrotek
i spryskałaby go najmocniejszym sprayem do włosów, żeby utrwalić go
na wieki. Lakier do włosów działa cuda i przenosi wszystko do
wieczności, zresztą pewnie o tym wiesz. Wcale nie żartuję.
Zaczynamy WSZYSTKO OD NOWA. Tak mówi mama. Żeby
przygotować się do drogi, mama wysprzątała wszystkie okruszyny, puste
puszki po RC coli i paski tytoniu do żucia, które zostawił kiedyś
Richard. Wszystko po to, żeby wnętrze samochodu wyglądało
PRZEDNIO. Kiedy mama ma dobry humor, używa takich słów.
„Przednio”. Albo: „Jejku Maciejku!” czy „O święty Jacenty!”. A gdy coś
ją zaskoczy, woła: „Niech mnie...!”. Pomagałam jej sprzątać nasze stare
auto i kiedy wyciągnęłam popielniczkę, spytałam, co mam zrobić
z pojemnikiem, wypchanym po brzegi petami, a ona na to: „Niech
mnie...! To pewnie jedyna tak pełna popielniczka, wymagająca
natychmiastowego opróżnienia!”. Pewnego razu usłyszałam nawet, jak
mama mówi: „Ale jaja!”. To było wtedy, kiedy zobaczyła długi rządek
mrówek, wmaszerowujących z podwórka do naszej kuchni. Mama
zwykle bywa w doskonałym nastroju, gdy po raz kolejny jest gotowa,
żeby „rozpocząć wszystko od nowa”. Mogłabym się założyć, że dużą
rolę w tym odgrywa jej polepszające się samopoczucie. Dzisiaj siniec na
szyi mamy jest mniej więcej szerokości liny, którą pan Wilson
przywiązuje swojego psa Brownie do drzewa. Znika jakoś wolno, ale
przynajmniej zrobił się węższy. W zeszłym tygodniu miał szerokość
dłoni, a dokładniej: szerokość dłoni Richarda. Z tyłu, gdzie jego palce
wbiły się głęboko i mocno, teraz są ślady czerwone, pomieszane
z czarnymi, ale w niebieskiej otoczce, przechodzącej w żółty, tak samo
jak ślady na jej lewym policzku. Kiedy siniec zaczyna żółknąć, to dobry
znak. To znaczy, że skóra wraca do normy.
Mama nie znosi, gdy przyglądam się jej zbyt uważnie. Twierdzi, że
postępuję tak całe życie, ale nauczyłam się już udawać, że tego nie robię,
bo podsłuchałam pewnego razu, jak mówiła do Richarda, że analizuję jej
wygląd, jakbym miała zamiar wziąć udział w jakimś teście na ten temat.
Powiedziała do niego: „Chodzą mi ciarki po plecach, kiedy ona tak
wlepia we mnie wzrok”. Więc za każdym razem, jak jestem gdzieś
w pobliżu, staram się myśleć o czymś innym, byleby tylko „nie chodziły
jej ciarki po plecach”. W tych momentach przydaje się mój słownik.
Zauważyłam, że najlepiej zapamiętuję nowe słówka, gdy mocno zacisnę
oczy i wyobrażam sobie, jak są zapisywane litera po literze kredą na
czarnej tablicy. Teraz, kiedy tylko mama wygląda tak, jakby przeze mnie
chodziły jej ciarki po plecach, szybko zamykam oczy od razu udaję, że
akurat uczę się ze słownikiem. Opracowałam ten kawałek do perfekcji.
Szybko zaczynam kartkować słownik (żeby wyglądało to naturalnie)
i zatrzymuję się tam, gdzie są słówka, których akurat naprawdę chcę się
nauczyć. „Panaceum”. „Pandemia”. Moje myśli przeskakują z łatwością
z tematu na temat, więc już po chwili przyłapuję się na rozważaniach
o tym, czy mama często się uśmiechała, jak była dzieckiem. „Patyna”.
Zastanawiam się, czy w ogóle umiała tańczyć. Czy lubiła cukierki?
„Panaceum”. Czy kochała mojego prawdziwego tatę, kiedy się pobrali?
„Parodia”. Czy przeniósł ją przez próg po powrocie do domu po ślubie?
Czy byli szczęśliwi, gdy dowiedzieli się, że przyjdę na świat?
„Plebejusz”. Czy ona wie, kto zabił mojego tatę? Dlaczego musiała
wyjść akurat za Richarda? Obserwuję ją tak uważnie, bo mam nadzieję,
że w końcu wyczytam w jej oczach odpowiedź na te pytania, i jeśli tylko
zrozumiem, co chciałaby mi odpowiedzieć, zaraz zapiszę na kartach tego
pamiętnika, żeby nie zapomnieć. Tego nigdy nie wiadomo, kiedy zrobi
coś albo kiedy wymknie się mamie jakieś słowo, które stanowić będzie
klucz do zrozumienia jej życia. Nauczyłam się patrzeć w bok spod
przymkniętych powiek, choć wygląda to tak, jakbym patrzyła prosto
przed siebie, a tak nie jest. Tak jak to robię teraz na przykład. Właśnie
jest ku temu doskonała okazja, bo mama skupiona jest na obserwowaniu
drogi prowadzącej do „rozpoczęcia wszystkiego od nowa”.
Jednak żeby rozpocząć wszystko od nowa, musimy najpierw
przejechać przez Hendersonville i tam skierować się na autostradę
międzystanową.
Spis osób, które dostrzegłam po drodze, kiedy wyjeżdżałyśmy
z miasta
1. Pan Zebulon stał z rękami skrzyżowanymi na piersi przed
sklepem z narzędziami. Popatrzyłam prosto na niego, a on się wtedy
odwrócił.
2. Panna Lettie, która obcina włosy kobietom w swojej kuchni,
właśnie miała wsiąść do samochodu, ale na nasz widok zamarła
z kluczykiem wyciągniętym w kierunku drzwi, jak w grze „Raz, dwa, trzy,
Baba Jaga patrzy”.
3. Pan Willie Harding z tartaku śledził nasze auto wzrokiem,
a potem splunął śliną brązową od przeżuwanego tytoniu, zapewne żeby
pokazać, jak soczyście umie spluwać. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Nawet jedna osoba nie pomachała nam na pożegnanie. Myślę, że to
zrozumiałe. Wszyscy przestali się do mnie uśmiechać po tym, jak
zabiłam Richarda, i nie mogę ich przecież za to winić. Kto uśmiecha się
do morderczyni? Tak mówią o mnie za plecami. „Morderczyni”. Mówią
wprawdzie szeptem, ale przecież dobrze słyszę, a część mnie myśli, że
oni wszystko wiedzą. „Morderczyni psycholka”. Teraz, kiedy jedziemy
główną ulicą miasteczka ostatni raz, stoją tam i gapią się na nas, mrużąc
oczy, obserwując nasz samochód przejeżdżający obok, jak na filmie
w zwolnionym tempie.
Powinnam wcześniej chociaż spróbować się uczesać. Mama mówi
na moje włosy „gniazdo szczurów”. Zamykam oczy i w marzeniach
widzę siebie z pięknymi, długimi, jedwabistymi włosami podczas jakiejś
parady, na przykład takiej w Dzień Niepodległości, czwartego lipca.
Mam wtedy na sobie błyszczącą sukienkę z kokardą i siedzę wysoko, na
krześle, przytwierdzonym mocno do podłogi lśniącego, czerwonego
pikapa. Wzdłuż ulicy stoją tłumy ludzi, machających małymi
chorągiewkami, czekających tylko na mój przejazd. Kiedy już widzą
nasz samochód, zaczynają wiwatować i klaskać. Każdy chce mnie
zobaczyć, bo właśnie wygrałam konkurs piękności i zostałam Miss
Hendersonville. Dostałam tytuł Królowej Karoliny Północnej.
Więc nawet gdy otwieram oczy i widzę, że jednak nie jestem na
paradzie, moje włosy w dalszym ciągu przypominają gniazdo szczurów,
a wokół nikt nie wiwatuje ani nie klaszcze, i tak uśmiecham się
i macham ręką. Zresztą wszyscy zapamiętają mnie jednakowo: dla nich
na zawsze zostanę dzieckiem, które zastrzeliło ojczyma, a potem
uśmiechało się radośnie z tego powodu.
Mama twierdzi, że w Hendersonville są tylko „zimne spojrzenia”
i „rozpuszczone jęzory”. Zapiszę sobie na wszelki wypadek, jak tam
było, żebym mogła o tym poczytać, kiedy już znajdę się w domu
spokojnej starości i nie będę w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek
o czymkolwiek. Może moje wnuczęta zapragną się czegoś na ten temat
dowiedzieć, a ja nie chciałabym się okazać jedną z tych babć, co to nie
znają odpowiedzi na najprostsze pytania, takie jak na przykład: „Jakie
właściwie było Hendersonville?”. Więc zapiszę teraz wszystko, co
wiem.
W Hendersonville nie trąbi się na przechodniów, lecz macha.
Wystarczy leciutkie trąbnięcie, a już mieszają cię z błotem jak
ostatniego, drąc się na cały głos, choćbyś jak najmilej rozmawiał z tą
osobą pięć minut wcześniej. Jeśli jakiś pies ucieknie komuś
z Hendersonville, wszyscy wiedzą, do kogo należy i jak go z powrotem
odstawić. Kiedy ktoś zachoruje, kobiety przynoszą mu jedzenie, dopóki
nie stanie na nogi. Każdy obgaduje każdego, nie zostawiając na nim
suchej nitki. Kłopot tylko taki, że nie za bardzo jest o czym plotkować;
gdy więc pewnego razu pani Ferson dostała czkawki, która nie chciała
jej przejść przez trzy tygodnie, to dopiero była nowina!
Każdy miał inny pomysł na to, co powinna zrobić, żeby czkawka
jej przeszła. Piła wodę ze szklanki od zewnętrznego brzegu,
podskakiwała dziesięć razy na prawej nodze, potem dziesięć razy na
lewej, a później szybko łykała kieliszek whiskey, próbowała nawet stać
na głowie (ale pan Ferson kategorycznie jej zabronił, a szkoda, bo
obstawialiśmy już jednopensowe zakłady, czy stanie na głowie pomoże
pani Ferson i kto nie będzie chciał zobaczyć, jak ona na tej głowie stoi).
Nic nie pomagało, dopóki pewnego dnia nie zapukał do jej drzwi Levon,
ostrzyciel noży, i nie kazał wypić chininy ze szklanki trzymanej w lewej
ręce, podczas gdy prawa miała być wyciągnięta do góry tak mocno,
jakby chciała pomachać komuś znajdującemu się bardzo, bardzo daleko.
No i czkawka pani Ferson przeszła jak ręką odjął. Lepiej zapiszę po
kolei, co będę musiała zrobić, jeśli kiedykolwiek dostanę czkawki, która
będzie mnie męczyć przez trzy tygodnie.
Lekarstwo Levona na czkawkę
1. Weź chininę.
2. Wsyp ją do szklanki.
3. Trzymaj szklankę w lewej ręce.
4. Wyciągnij prawą rękę wysoko do góry.
5. Wypij.
Wszyscy też słyszeli o utraconym małym palcu prawej ręki pana
Zebulona i o tym, jak strasznie swędział go kikut, gdy zanosiło się na
deszcz. No i każdy – wcale nie żartuję – KAŻDY wiedział o Richardzie,
moim ojczymie. Śmieszne, że akurat on był jednym z tych, o których
każdy raczej wolałby nie wiedzieć. Więc kiedy został zabity w zeszłym
miesiącu, cała okolica wybuchła plotkami jak stara stodoła, w którą trafił
piorun. A potem ktoś powiedział, że jesteśmy z mamą przesłuchiwane
przez szeryfa, i wieść ta krążyła od domu do domu jak roznoszona przez
ptaki, niczym w bajce o Królewnie Śnieżce, kiedy to ptaki frunęły,
trzymając w dziobkach suknię dla niej. Gadanie o tym nigdy się nie
skończyło. Wszyscy gadali, gadali, gadali i gadali. Ślady pobicia były
bardzo widoczne na ciele mamy – zupełnie jakby ktoś użył czarnego
i niebieskiego markera, żeby pokolorować jej policzek i namalować
obręcz dokoła szyi.
Po tym, jak już zastrzeliłam Richarda na śmierć, mama nie
pozwoliła mi chodzić do miasta po zakupy. Powiedziała, że mamy dość
zapasów w kredensie i w zamrażarce. Ludzie prowadzili samochody
naprawdę bardzo wolno, przejeżdżając obok dróżki prowadzącej od
asfaltu do naszych drzwi wejściowych. My nigdzie się nie ruszałyśmy
z domu i powoli dwa równoległe ślady, które opony samochodu
wygniotły w ziemi, zaczęły zarastać trawą. Pewnej nocy dwóch
chłopaków z sąsiedniego okręgu podpaliło krzyż ustawiony na trawniku
przed naszym domem, bo ktoś powiedział im, że tu biały mężczyzna
został zabity przez czarną kobietę. Mama powiedziała wtedy, że była to
„ostatnia kropla, która przelała czarę”. Powiedziała, że dłużej tego nie
zniesie i musimy stąd wyjechać. „Mam nadzieję, że jesteś zadowolona”
– powiedziała do mnie kilka razy po tym incydencie, ale nie bardzo
wiedziałam, z czego miałabym być zadowolona, więc nie
odpowiedziałam wprost. Mruknęłam tylko pod nosem: „Tak, mamo”,
licząc na to, że takiej odpowiedzi oczekiwała. Zapakowałyśmy w worki
wszystkie rzeczy, które miałyśmy ze sobą zabrać, ale było to okropnie
nudne zajęcie, a w dodatku mama ciągle zrzędziła: „Wywal to” albo:
„Nawet nie myśl, że to przemycisz do rzeczy, które zabieramy”, więc
ciągle się wymykałam przez tylne drzwi nad strumień, który przepływał
w odległym zakątku doliny za domem. To właśnie nad tym strumieniem
Emma stawała się całkowicie realna. Udało mi się do tej pory prawie nie
wypowiadać jej imienia. Ale nie mogę tego nie zrobić, mówiąc o naszym
strumieniu. Emma i strumień są w mojej głowie związane ze sobą
nierozerwalnie jak marchewka z groszkiem. Emma kochała ten strumień
ponad wszystko i mam wrażenie, że strumień kochał ją z wzajemnością.
To nad jego brzegiem zawsze mogłam ją znaleźć, kiedy się gdzieś
zapodziała. Siadywała na dużej, gładkiej skale na drugim brzegu,
wpatrzona w wodę, a jej usta poruszały się, jakby powierzała falom
jakieś sekrety. Gdyby ktoś przystawił mi pistolet do głowy, nawet w tej
chwili, i tak przysięgłabym, że ona istniała naprawdę. Mama stłukłaby
mnie na kwaśne jabłko, gdyby się o tym dowiedziała, ale mam to gdzieś.
To mój pamiętnik i będę w nim pisać prawdę i tylko prawdę. A to
właśnie cała prawda. Mama wprawdzie twierdzi, że wymyśliłam sobie
siostrę po tym, jak umarł mój prawdziwy tata, ale ja wiem, że ona
istniała naprawdę. Mogłabym przysiąc! W pewne zakłopotanie
wprawiały mnie pytania pana White’a z apteki w Toast, typu: „Jak się
ma Emma?”. Z kolei panna Mary, kasjerka, zawsze powtarzała, żeby
Emma „przyszła do niej z wizytą”, chociaż mama twierdziła, że robi jej
się słabo za każdym razem, kiedy słyszy takie teksty, bo „istnienie
Emmy przestaje być śmieszne”. Tak czy siak od śmierci Richarda bardzo
uważam na to, żeby nie wymieniać na głos przy mamie imienia Emmy,
i nie wpuszczam jej nawet do świata mojej wyobraźni. Pozostaje zawsze
poza zasięgiem mamy na tyle, na ile to możliwe, żebym przypadkiem nie
zaczęła myśleć o nich obu jednocześnie. Jak tamtego dnia, gdy
wyciągałyśmy na zewnątrz wszystkie nasze rzeczy, żeby zrobić
wyprzedaż podwórkową.
Chciałam powiesić na mieście ogłoszenia o wyprzedaży, ale mama
stwierdziła, że znajdą nas, nawet jeśli nie piśniemy o tym słówkiem.
Powiedziała, że zapach nas obu zbierających się do wyjazdu przywabi
ludzi, jak zapach świeżo wyjętych z pieca ciasteczek przyciąga dzieci na
podwieczorek. I tak też się stało. Kiedy wyniosłyśmy na zewnątrz ostatni
wyszczerbiony talerz, który babcia dała mamie i mojemu prawdziwemu
tacie na prezent ślubny, sąsiedzi ruszyli rządkiem na nas, jakby przez
cały czas obserwowali nasz dom. Pewnie tak właśnie było. Usłyszałam,
jak ktoś mówi, że wyburzą nasz dom, jak tylko się stąd wyprowadzimy,
bo i tak nikt nie będzie chciał mieszkać w miejscu, gdzie kogoś
zamordowano, choćby i na to zasłużył. Obserwowałyśmy ich, jak
grzebią w naszych rzeczach, i wiedziałyśmy już, że nie kupią nawet
jednej cholernej rzeczy. Przyszli tylko po to, żeby sobie na nas popatrzeć
jak na małpy w zoo. Wywracali wszystko z prawej na lewą stronę,
odwracali do góry dnem. Jakiś facet, wysoki i chudy jak tyczka do fasoli,
którego nigdy wcześniej nie widziałam, podniósł szklany dzbanek
i spytał mamę, ile za niego chce. A mama na to: „ile pan da” i odwróciła
wzrok. Kiedy grzebała w portmonetce w poszukiwaniu reszty, potarła
kąt oka. Nie dam głowy, czy coś jej tam wpadło, czy może zaczęła
płakać. Nigdy, przenigdy nie widziałam, żeby mama płakała. Nawet gdy
miała rękę wybitą z barku – tego dnia, gdy Richard wrócił do domu
i obiad jeszcze nie był gotowy. Rzucił ją wtedy na płytę kuchenki, żeby
się upewnić, że załapała, o co mu chodzi. Potem już zawsze gotowała
obiad wcześniej, by podać na stół, jak tylko przestąpi próg.
– Popatrz, mamusiu, jak ten facet trzyma dzbanek – szepnęłam.
Chciałam, żeby na niego nakrzyczała, tak jak pewnie by to zrobiła,
gdybym to ja albo Emma szła z tym dzbankiem, trzymając go w ten
sposób. Chciałam, żeby wyrwała mu go z ręki, żeby przyłożyła mu tak,
by posypały się wióry – tak, jak zapewne ja bym oberwała w tej sytuacji.
Ale ona udawała, że patrzy w inną stronę.
A potem obserwowałyśmy, jak tyczkowaty olbrzym znika w oddali
z dzbanem, dyndającym mu w dwóch palcach. Mama przyniosła go
z kuchni, przytulając do piersi obiema rękami, i już myślałam, że
zrezygnuje z wystawienia naczynia na sprzedaż, bo nie położyła go na
blacie stołu. Stała dłuższą chwilę, trzymając dzban w objęciach, jakby to
był ranny psiak albo coś w tym rodzaju. Udałam, że nic nie
spostrzegłam, bo czułam, iż nie chciałaby, aby ktokolwiek to zauważył.
Nigdy tego nie mówiła, ale ja wiedziałam, że dzban ten dostali z moim
tatą w prezencie ślubnym od pana White’a. Wszyscy troje dorastali
razem i razem chodzili do szkoły w Toast. Mama postawiła ten dzban
wysoko na półce, gdzie nie mogło mu się nic stać. Nigdy, przenigdy nie
został przez nas użyty. Stał tam i połyskiwał, zawsze idealnie czysty,
jakby dopiero co przyniesiono go ze sklepu. Dzban wytrzymał dłużej niż
oba małżeństwa mamy.
Mama nigdy nie wychodziła na miasto, gdyż Richard mówił, że
„miejsce kobiety jest w domu”, więc nie znała nawet połowy ludzi,
którzy przekopywali się przez nasze rzeczy. Ja jednak wielu z nich
znałam. Pani Dilley przeglądała stare płyty taty z nagraniami Johnny’ego
Mathisa, co chwila rzucając w kierunku mamy spojrzenia
prześwidrowywujące ją na wylot. Sądzę, że mama też musiała je
dostrzec, bo mruknęła pod nosem: „zrób może zdjęcie, to mnie lepiej
zapamiętasz”, wchodząc po schodkach ganku w jedynej sukience, którą
miała. Kiedy spytałam ją, dlaczego założyła swoją najlepszą odświętną,
odpowiedziała: „Mogą sobie o nas mówić, co chcą, ale swoją godność
mamy”. Mama jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam,
nawet z podbitym okiem, pękniętą wargą i ogromną blizną na ramieniu
jak po pazurach niedźwiedzia. Kiedy wystroi się i zrobi sobie pełny
makijaż i fryzurę, tak jak kiedyś dla taty, wygląda jak gwiazda filmowa.
Mama ma idealnie gładką skórę, bez jednego piega. Usta jak do reklamy
szminki w telewizji. Ale to jej oczy powodują, że ludzie przystają
i zaczynają się na nią gapić. Są ogromne i niebieskie (ciemnoniebieskie,
gdy jest wściekła albo niedawno płakała), a kiedy w szkole
przerabialiśmy historię Egiptu, zobaczyłam wypisz wymaluj jej portret,
choć pod zdjęciem był podpis, że to Kleopatra. Gdy jeszcze
mieszkaliśmy w Toast, pan White mawiał o niej, że w szkole średniej
zawsze była tą najpiękniejszą „Bellą z balu”, a ja, nie chcąc urazić jego
uczuć – bo ja na przykład w życiu nie porównałabym mamy do żadnej
„beli” ani nawet „belki” – uśmiechałam się tylko i przytakiwałam
grzecznie: „Tak, proszę pana”. Później poszłam do niego
i powiedziałam, że Richard zadecydował, że przenosimy się do
Hendersonville, na co on odparł: „Słuchaj no, powinnaś teraz
zaopiekować się swoją mamą”. A potem dodał: „Tobie tam będzie
dobrze, ale twoja mama powinna mieć kogoś, kto będzie się nią
opiekował, więc ty będziesz musiała to robić, rozumiesz?”. Wprawdzie
obiecałam tak postąpić, ale nie rozumiałam, po co i dlaczego. Przecież to
mąż powinien się o nią troszczyć, prawda? Tak wtedy myślałam. Nie
zajęło mi dużo czasu, żeby się zorientować, co miał na myśli pan White,
i mało brakowało, a byłoby za późno.
Ludzie zgromadzili się wokół naszych rzeczy na sprzedaż, jakby
były co najmniej ze złota albo jakby znaleźli tu skrzynię ze skarbami.
Jakiś facet z wąsami, zawiniętymi na końcach jak u bandyty
z kreskówki, stanął przed mamą i zaczął się targować, mówiąc, żeby
sprzedała mu kuchenne krzesła z plastikowymi siedziskami „w dobrej
cenie”. W końcu się od niego uwolniła i odeszła na bok, a wtedy on
zabrzęczał otrzymaną resztą w kieszeni i krzyknął za nią, że „twardo się
targowała”, jakby to był jakiś komplement, ale ona wcale nie wyglądała
na zadowoloną z siebie. Kiedy w końcu wpakował trzecie krzesło na
pakę swojej ciężarówki i odjechał, syknęła za nim: „tani sukinsyn”.
Pewnie chodziło jej o to, że był ubrany tak dobrze, bo w życiu nie
widziałam tak dobrze ubranego mężczyzny – jego buty błyszczały
nieskazitelną czernią, bez jednej plamki kurzu, a spodnie od góry do
dołu miał zaprasowane w kant na żyletkę – a jęczał, żeby opuścić cenę
krzesła z trzech dolarów na dwa za sztukę. Jego ciężarówka wyglądała
jak nowa: nawet na jej oponach nie było najmniejszego śladu błota.
Mama stwierdziła, że na pewno nie używał jej do pracy, tylko „na
pokaz”. Gdybym to ja miała jeździć samochodem „na pokaz”,
z pewnością nie byłaby to ciężarówka. Na bank.
A potem wydarzyło się coś naprawdę dziwnego. Zaczęło się, kiedy
podszedł do nas pan Wilson i zapłacił dziesięć dolarów za stolik na
trzech nogach, który zawsze musiałyśmy podpierać kołkiem, żeby się nie
przewracał. Mama poczęła się w niego wpatrywać z niedowierzaniem
i mruknęła pod nosem coś na temat „datku dobroczynnego”, ale tak czy
siak pan Wilson kupił stół za dziesięć dolarów i powiedział, że przyjdzie
później, żeby go zabrać. Mama popatrzyła za nim, kiedy odchodził,
a potem przeniosła pytający wzrok na mnie, jakbym to ja maczała w tym
palce, ale zanim zdążyła skomentować kupno kuchennego stołu przez
pana Wilsona, pan Zebulon, ten bez małego palca u ręki, wręczył jej pięć
dolarów w monetach za obgryzioną książkę kucharską, całą zabazgraną
dopiskami mamy: „dodać łyżkę masła” albo: „nastawić piekarnik na 375,
nie na 350”. Pan Zebulon odmaszerował, nie dając sobie wcisnąć reszty,
mimo kilku prób mamy. Pięć dolarów za jedną książkę! Mamę
oszołomiło to jeszcze bardziej, jak zauważyłam. Na dodatek wrzuciła te
pięć dolarów do kieszonki na drobne i zaczęła ją gnieść, jakby chciała
wywalić wszystko razem do śmietnika, a potem ścisnęła ją w dłoni,
wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem i cmokając językiem jak
wiewiórka – tak robi zawsze, kiedy jest z czegoś niezadowolona. Później
na nasze wzgórze zaczęli się wspinać mężczyźni, którzy co czwartek
grają na gitarach u Zebulona, brnąc przez ponownie wyjeżdżone
w trawie przez koła samochodów linie błota na naszym podjeździe.
Przypominało to obrazek z książki o wojnie secesyjnej, która
zawsze leżała przy łóżku taty: rządek obdartych żołnierzy, wędrujących
z trudem po zakończeniu wojny do domu. Pan Harvey uchylił lekko
kapelusza, witając się z mamą, i zapłacił dwa dolary za plastikowy
długopis firmy BIC, który przypadkiem znalazł się na stole. Zaraz za
nim szedł pan Jim, czarnoskóry mężczyzna, który nigdy nie otwierał ust,
żeby cokolwiek zaśpiewać lub choćby powiedzieć, ale za to tak świetnie
grał na gitarze u Zebulona, że czasem pozostali przestawali, żeby
umożliwić mu długie solówki, a jego palce tak szybko skakały z góry na
dół po strunach, jakby nie mogły się zdecydować, w którym miejscu
powinny się zatrzymać. Grał najlepiej ze wszystkich – na marginesie
powiem, że nikt nie mógł wzroku od niego oderwać, kiedy grał.
Pewnego dnia dostrzegłam na ulicy Richarda, choć właściwie powinien
być w tartaku. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że akurat wylali go
z pracy. Nie zauważył mnie, bo stałam po drugiej stronie ulicy, a on
wchodził do sklepu „Mydło i Powidło”, gdzie można było kupić
i przynęty do łowienia ryb, i portfel, i główkę sałaty – w tym sklepie
Olsona sprzedawano dosłownie wszystko. Obok wejścia widniał napis,
informujący, że „jeśli nie ma tego tutaj, to nie ma tego w najbliższej
okolicy”. Nie chciałam, by mnie spostrzegł, więc przykucnęłam między
zaparkowanymi samochodami i czekałam, aż stamtąd wyjdzie i zniknie.
I wtedy zobaczyłam wszystko jak na dłoni: Richard jednym mocnym
pchnięciem otworzył drzwi na oścież – jakby był cholernym filmowym
kowbojem, wkraczającym do saloonu tuż przed rozpoczęciem
strzelaniny. Był tak wściekły, że nie zwrócił uwagi, że wpadł prosto na
pana Jima. Wstrzymałam oddech, czując, że nic dobrego z tego nie może
wyniknąć, i tak się właśnie stało. Richard podniósł wzrok, szarpnął
głową do tyłu jak grzechotnik, zanim zaatakuje, a ja już-już chciałam
krzyknąć i ostrzec pana Jima, żeby uciekał, ale było za późno. Richard
splunął mu prosto w twarz i ryknął: „Sp... mi z drogi, ty p... gnoju, tam,
gdzie twoje miejsce!”. Zrobił to tak głośno, że usłyszałam wszystko
dokładnie, schowana za kombiakiem pani Cleary. Richard użył tych
okropnych słów na „p” na ulicy, wśród ludzi, każdy mógł go usłyszeć!
Zwykle używał ich tylko w domu, kiedy darł się na mamę i na mnie. Pan
Jim ustąpił miejsca Richardowi, żeby ten mógł wejść do sklepu, i nie
zdążyłam przebyć nawet połowy drogi do domu, gdy uświadomiłam
sobie, że pan Jim nie otarł natychmiast twarzy z plwocin, tak jak bym
zrobiła to ja. Ale sądzę, że pan Jim znał dobrze Richarda i wiedział,
czego się może po nim spodziewać. Pan Jim chyba zarabiał bardzo dużo,
grając na gitarze, bo właśnie stał przed mamą na naszej podwórkowej
wyprzedaży i wręczał jej dziesięć dolarów w monetach. Mogłabym się
założyć, że nikt tak się nie ucieszył ze śmierci Richarda jak pan Jim.
Mama nie przyznała się, ile zarobiłyśmy na wyprzedaży, ale
pomyślałam sobie, że będę mogła sama przeliczyć, kiedy nie będzie
widziała. Wiedziałam, że ukryła pieniądze w zrolowanej skarpecie,
owiniętej gumką recepturką, taką samą jak te, z których strzelałam do
koników polnych. Gdybym sobie zapisała, na pewno bym zapamiętała,
ile dolarów tam było, ale nie zapisałam, więc mogę tylko powiedzieć, że
bardzo dużo, bo kiedy próbowałam owinąć rulon gumką trzykrotnie,
a nie tylko dwukrotnie, nie dało rady. Jak już wysypałam wszystko ze
skarpety, zaczęłam układać monety według wielkości, z wizerunkami
prezydentów na górze. Najpierw jednodolarówki, potem piątki,
dziesiątki, a na końcu dwudziestodolarówki. Mama mówi, że jestem
szurnięta na punkcie porządkowania wszystkiego i że ta moja staranność
to kolejna oznaka zbzikowania, i że skończę na „mówieniu obcymi
językami” i „codziennym polerowaniu podłogi kuchni szczoteczką do
zębów”. Odpowiadam jej zawsze: „Wcale nie!”, ale gdyby nawet, to co
w tym złego? Chyba każdy by chciał mieć wypolerowaną podłogę? Nie
żebym zaraz miała zamiar pucować podłogi szczoteczką do zębów, ale
gdybym jednak je codziennie czyściła, czy to byłoby źle?
Tego ranka, zanim na zawsze opuściłyśmy nasz dom, mama
powiedziała: „Jeśli jest coś, co musisz zrobić, zanim wyruszymy, lepiej
zrób to teraz”. Weszła po raz ostatni do domu, żeby sprawdzić, czy
zabrałyśmy wszystkie rzeczy warte zabrania, ale ja zostałam na
zewnątrz. Przed domem, obok starej opony, w której mama posiała
malutkie stokrotki, leżał duży kamień, pod którym chowałam karteczki
z wiadomościami, kiedy udawałam, że bawię się z Emmą. Ten kamień
wyglądał zupełnie inaczej niż wszystkie pozostałe skałki wokół domu.
Tamte były szarobrązowe, przybrudzone ziemią, z ostrymi krawędziami.
Wyobrażałam sobie, że Emma mówi o nich „takie zwyczajne”. Mój
ulubiony kamień był zupełnie gładki, a zaraz po umyciu stawał się
śnieżnobiały, z widocznymi szarawymi żyłkami, pokrywającymi całą
jego powierzchnię. Wielkością przypominał piłkę, którą bawiliśmy się
na przerwach. Nie odkryłam, skąd się tutaj wziął, ale na pewno nie
pochodził z najbliższej okolicy. Miałyśmy z Emmą opracowany system
porozumiewania się. Gdy ja byłam na zewnątrz, a ona w środku,
wkładała pod kamień karteczkę z napisem: „Wszystko dobrze”, żebym
wiedziała, że pole jest czyste i mogę wchodzić bez obaw. „Źle”
oznaczało, że muszę zostać na zewnątrz jak najdłużej. Zwykle chodziło
o moment, w którym nadmiar piwa spowoduje, że Richard wreszcie
zaśnie na stole, bo wciąż jeszcze trzyma się prosto na krześle, albo kiedy
skończy rozdawać baty. Richard zawsze używał do bicia końcówki
paska ze sprzączką, bo za cel życia postawił sobie doprowadzenie mnie
do płaczu, a ja nigdy nie płakałam, choćby nie wiem jak mnie bolało.
Nie było na świecie dziewczynek bardziej upartych niż ja i Emma.
Stojąc na zewnątrz, w pobliżu kamienia, słyszałam kroki mamy,
schodzącej po drewnianych stopniach schodów po sprawdzeniu piętra,
i wiedziałam już, że etap mojego życia jako hendersonvillianki dobiegł
końca. Podniosłam po raz ostatni kamień do przekazywania wiadomości
– a od ostatniego razu upłynęło już sporo czasu – i aż przeszedł mi
dreszcz po plecach, kiedy spod kamienia wyprysnęły na wszystkie strony
jakieś małe robaczki, biegnąc na oślep ku innym kamieniom, żeby się
tam schować. Patrzyły na mnie z wyrzutem, bo zniszczyłam dach ich
domu. Gdybym umiała mówić po robaczkowemu, wytłumaczyłabym im,
że nie chciałam zrobić im krzywdy. Gdy już pochowały się w nowych
miejscach, otrzepałam drobiny ziemi z kartki złożonej na pół
i odczytałam: „źle”. Wsunęłam ją do kieszeni, właściwie nie wiadomo
po co, i ułożyłam kamień dokładnie w tym samym miejscu, w którym
leżał poprzednio, choć robaczki nie wiedziały, że już mogą wrócić do
domu, i pewnie nigdy już się tego nie dowiedzą, i może w tym
rozgardiaszu małe robaczkowe dzieci pogubiły swoje mamusie i będą tu
teraz krążyć, płacząc malutkimi robaczkowymi łezkami, tęskniąc za
starym kamieniem i za tym, czym dla nich był, i umrą tu gdzieś
samotnie, bez rodziny, albo zostaną niechcący rozdeptane, nie mając nad
głową kamienia służącego im za dach. Chciałabym móc je odnaleźć
i zagonić z powrotem pod kamień. Zrobiło mi się tak źle z tymi myślami,
że o mało się nie popłakałam. Siatkowe drzwi zamknęły się z trzaskiem
za mamą i od razu zaczęła na mnie krzyczeć, żebym się pospieszyła.
Zadzwoniła kluczykami do samochodu i opuściła ciemne okulary
z czubka głowy na nos.
I wtedy wydarzył się cud przeogromny, o wręcz gigantycznych
rozmiarach. Mianowałam go na mojej liście Cudem Numer Jeden.
Już mamy wsiadać do auta, kiedy mama patrzy na mnie nad
obdrapaną maską samochodu i pyta:
– Dlaczego siadasz na tylnym siedzeniu?
– Przecież zawsze jeżdżę z tyłu.
Czasami nie wiadomo dlaczego mama robi mi krótkie testy
sprawdzające, czy trzymam się ustalonych zasad, a tym razem nie
chciałam jej zawieść, tak jak ostatnio mi się zdarzało. Bo jestem głupia.
W porządku, każdy wie, że jestem debilem. Pewnego razu usłyszałam,
jak mama mówiła do babci, że „nie należę do najbystrzejszych”. Więc
sądziłam, że i tym razem po prostu chce sprawdzić, czy pamiętam, że
mam zawsze siedzieć z tyłu podczas jazdy.
– Lepiej ci będzie z przodu, obok mnie – stwierdza mama.
Mówi to tak zwyczajnie, jakbym już niejeden raz jeździła z przodu.
Jakby nie było to spełnieniem marzeń całego mojego życia. Jakbym nie
czekała od zawsze na te słowa. Jak tylko udało mi się dojść do siebie,
dukam:
– Na-a-prawdę?
– No chodźże wreszcie tutaj! – pospiesza mnie mama. – Nie róbmy
z tego wielkiej sprawy.
Szybko usiadłam z przodu, żeby nie zmieniła zdania, gdy zapalała
papierosa.
Zanim opony naszego samochodu po raz ostatni wyrzuciły na asfalt
pokruszone kamyki z podjazdu pod dom, mama odwraca się twarzą do
mnie, siedząc już w fotelu kierowcy. Najpierw wypuszcza z kącika ust
kłąb dymu, jakby była smokiem z bajki, a potem wyciąga w moim
kierunku dłoń z ułożonymi w literę „V” palcami wskazującym
i środkowym, pomiędzy którymi tli się papieros. I ustanawia kolejne
prawo:
– Od teraz, od chwili, kiedy tylko opuścimy tę zapadłą dziurę, nie
chcę NIGDY WIĘCEJ słyszeć NICZEGO WIĘCEJ o czymkolwiek.
Niniejszym ustanawiam nowe prawo. Zrozumiałaś? Nie chcę zabierać ze
sobą ani kawałka tego starego gówna. Słuchasz mnie? Spójrz na mnie!
Jestem tak poważna jak atak serca. Rozumiesz? Zostawiamy za sobą
dokładnie WSZYSTKO! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?!
– Tak, słucham.
– Prawdę mówiąc, nie potwierdziłaś, że się rozumiemy – orzeka,
dobrze to sobie kombinując, bo doskonale wiem, o czym mówi.
– Emma to tylko mój wymysł – odpowiadam szybko. Wykułam to
na blachę.
– Mów dalej...
– Udawałam, że mam siostrę, ale tak naprawdę wcale jej nie mam.
Wymyśliłam ją sobie. Wymyśliłam Emmę.
Jak już wspomniałam wcześniej, znam te słowa na pamięć.
– Nie włożyłaś ani odrobiny uczucia w ten tekst. Zabrzmiało to tak,
jakby mówił robot. – Mama dalej nie jest usatysfakcjonowana.
– Wcale nie, mamusiu. Wiem, że ją sobie wymyśliłam – dodaję,
nie chcąc popsuć jej humoru, co zdarza się bardzo często, jeśli tylko
przestaję bardzo uważać na to, co mówię.
– Przysięgasz?
– Tak, mamusiu, przysięgam!
Jej oczy zamieniają się w wąskie szparki, jak zawsze, kiedy się
upewnia, że nie próbuję jej przechytrzyć. Wiem, że „tak, mamusiu” to
odpowiedź, którą zdecydowanie chciała usłyszeć. Ale wciąż nie jestem
w stu procentach pewna, czy „niczego więcej o czymkolwiek” odnosi się
również do zabójstwa. Gdyby miała na myśli tylko zabójstwo, powinna
powiedzieć raczej: „niczego więcej o tym”, zamiast: „niczego więcej
o czymkolwiek”, prawda? Próbowałam stworzyć listę tego, czego nie
chciałaby zabrać ze sobą w podróż, ale oprócz Richarda (który i tak nie
żyje, więc nie mógłby z nami pojechać, nawet gdyby chciała) i Emmy
nic nie przychodzi mi do głowy, więc nie mam nawet czego zapisać.
Czyli nie wyszła mi tym razem lista, tylko dwa imiona zajmują trochę
miejsca w moim notatniku.
Mama patrzy z powrotem w kierunku jazdy, kładzie ręce na
kierownicy i rusza z miejsca, mówiąc:
– Odwracamy kolejną kartę naszego życia, Caroline Parker.
I wtedy ma miejsce Cud Numer Dwa. Jego nadejście omal nie
pozbawia mnie głowy.
Ni stąd, ni zowąd, tak sobie zupełnie zwyczajnie, pierwszy raz
w historii istnienia świata, mama klepie mnie po kolanie. Najpierw
pozwala mi usiąść z przodu, a potem poklepuje mnie po kolanie! Mama
nigdy nie dotykała mnie tak pieszczotliwie, więc pomyślałam sobie, że
lepiej nie zwracać na to uwagi, bo może się wystraszy i nie zrobi tego
już nigdy więcej. Siedzę więc cicho jak trusia, bojąc się drgnąć. Staram
się oddychać przez nos, żeby moje ciało jak najmniej się poruszało, ale
niech ktoś spróbuje oddychać swobodnie przez taki mały nosek jak mój.
Żeby wciągnąć odpowiednią ilość powietrza, trzeba mieć duży nos, a nie
taki dziecinny nosek. Liczę, że kiedy urośnie, osiągnie identyczny
rozmiar jak nos mamy. Nie przypominam sobie, jak wyglądał nos taty,
ale mogę się założyć, że nieźle, skoro ludzie mówili o tacie, że „rzucał
się w oczy”. Po sekundzie czy dwóch poklepywanie kolana ustaje, choć
starałam się być tak zmrożona jak lód na Alasce.
Gdy mama rozgląda się w lewo, potem w prawo i jeszcze raz
w lewo, sprawdzając, czy droga jest wolna i czy możemy wyjechać
z naszego brudnego podjazdu, rzucam na nią szybkie spojrzenie
i przysięgam na Boga, że widzę na jej twarzy szeroki uśmiech. Tak
szeroki, że aż odsłania zęby. A mama nie uśmiechała się od... No, cóż,
nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam ją uśmiechniętą.
– No i jedziemy – rzuca. I znowu to się stało. Mama uśmiecha się
pogodnie jak poranek, nie kryjąc swojej radości.
I to jest z pewnością Cud Numer Trzy.
1 Pipsqueak (ang.) – drobiazg, maluch. (Wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
2 Pip (ang.) – pestka.
3 Goodwill Industries – organizacja charytatywna w USA,
sprzedająca używane rzeczy po niskich cenach, prosto z dużych
ciężarówek, jeżdżących po całym kraju.
Dla Cathleen Carmody
Jak z nieba jasnego grom strzela, Tak los wkracza i na wylot cię przeziera. Jiminy Cricket – Świerszczyk Hipolit Ned Washington Kiedy marzysz o gwiazdce z nieba fragment piosenki z filmu Pinokio z 1940 r.
Rozdział 1 Carrie Parker Jeśli czytacie te słowa, pewnie już nie żyję, a wy może na kartach tego pamiętnika próbujecie znaleźć poszlaki wskazujące na przyczynę mojej śmierci. Zawsze mnie wkurza, kiedy szukam czegoś szczególnie intensywnie, a później okazuje się, że przez cały ten czas miałam rozwiązanie tuż pod nosem, postanowiłam więc wam ułatwić sprawę i od razu opowiedzieć o wszystkim, co na pewno wiem na ten temat. Właściwie wciąż nie potrafię się zdecydować, czy jest sens, żeby pisać o tym akurat w tej chwili, ale może potem okaże się, że jednak miałam rację. Pierwsze, czego jestem całkowicie pewna – że Richard już nigdy więcej nie będzie próbował skrzywdzić mamy. Drugie – że miałam siostrę o imieniu Emma. No i muszę w tym miejscu wspomnieć jeszcze o jednym: przeprowadzałyśmy się do domu babci, ale już się nie przeprowadzamy. Mama często powtarza, że „w wartkim strumieniu życia jestem jak cegła w jej kieszeni”, a ja nie za bardzo rozumiem, co to ma do rzeczy przy jej ciągłych zmianach zdania; widzę teraz na przykład, że z pewnością nie jedziemy już w kierunku domu babci. Zanim jednak wyłożę kawę na ławę, musicie wiedzieć o pewnej bardzo istotnej sprawie, tak żebyście sami mogli to potem rozgłaszać wszem i wobec, mianowicie: ja, Caroline Parker, jestem całkowicie przy zdrowych zmysłach. Nie obchodzi mnie, co mówią inni. Nie zwariowałam. Przysięgam. Ludzie myślą, że kiedy chodzę po mieście, nie docierają do moich uszu ich szepty: „Pszsz... pszsz... pszsz... patrz, tam idzie ta zwariowana dziewczyna Parkerów”. A ja głucha nie jestem, ani trochę. Jestem tylko dzieckiem. Ani „dziwnym”, ani „totalnie szurniętym”. I mam zamiar to
udowodnić raz na zawsze. Poczekajcie tylko, a sami się przekonacie. Jeszcze będą czekać w kolejce, żeby mnie przeprosić! Jeszcze będą błagać o uścisk na zgodę albo gest równie ich zawstydzający! Ale ja i tak będę miała największą satysfakcję wtedy, gdy wszyscy oni będą musieli przyznać, że się całkowicie mylili co do mnie. Zamierzam od tej pory robić wszystko, jak Bóg przykazał. Postaram się zachowywać identycznie jak inne dzieci w moim wieku. Będę od dzisiaj najlepszą córką we wszechświecie – tak dobrą, że moja mama nie będzie mogła wprost w to uwierzyć. Poczekajcie tylko, a sami się przekonacie!
Rozdział 2 Carrie Jadę właśnie z mamą starym, wysłużonym kombiakiem z całym naszym dobytkiem, popakowanym w plastikowe worki. Mama przypięła pasem do fotela obok siebie malutką kanciastą, staromodną walizeczkę, na którą mówi „mój kuferek podróżny”. Nie widziałam jej nigdy przedtem w życiu. Do licha! Nie miałam pojęcia o jej istnieniu, dopóki nie wyjechałyśmy z miasta. Pewnie myślała, że zaraz bym się do niej dobrała, gdybym znalazła ją gdzieś w domu – i pewnie by tak było, bo uwielbiam wprost wszystko, co jest malutkie i słodkie. A najbardziej ze wszystkiego na świecie kocham malutkie słodkie zwierzątka. Nie mamy wprawdzie jeszcze żadnego zwierzaka w domu, ale myślę, że w naszym nowym życiu i to się zmieni, bo tak strasznie chciałabym mieć psa! Myślę, że jeśli będę się cały czas dobrze sprawować i nigdy już nie wypowiem imienia Emma, i zawsze będę robić wszystko, o co poprosi mnie mama, to w końcu się podda i weźmiemy sobie małego szczeniaczka. Obiecałam, że nie będzie musiała po nim sprzątać, bo ja będę o niego dbać, ale za każdym razem, kiedy wracam do tego tematu, ona mówi, że to tylko słomiany zapał, jak to u mnie ze wszystkim. Ale przysięgam, że z pieskiem byłoby zupełnie inaczej! Dbałabym o niego albo o nią perfekcyjnie. I dałabym szczeniaczkowi na imię Pipsqueak[1], w skrócie – Pip[2]. Mam różne niezbyt interesujące rzeczy, w tym nudne ciuchy i ten pamiętnik, w którym lubię rysować i robić notatki. Najbardziej lubię tworzyć różne zestawienia. Mogę przygotować listę czegokolwiek. Wymień coś konkretnego, a ja szybciutko zrobię wykaz części składowych. To jest „naprawdę coś”. Tak powiedział o tej mojej umiejętności nasz stary sąsiad, pan Wilson. „To jest naprawdę coś” –
stwierdził, kiedy pokazałam mu listę jego pistoletów, pocisków i kabur. Ale to wydarzyło się, jeszcze zanim użyłam jego broni, żeby zabić Richarda, a teraz nie pozwalają mi wspomnieć słowem ani o panu Wilsonie, ani o jego broni. Spis rzeczy należących do mnie 1. Dwie pary butów, jeśli policzysz też moje klapki. Ja w każdym razie je liczę. 2. Jedna sukienka w groszki, której nienawidzę, bo jest sukienką w groszki, na litość boską, i w dodatku jest sukienką, a nikt normalny nie chodzi do szkoły w sukience, jeśli tylko potrafi się od tego wykręcić. Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek włożyłam ją na siebie w innym celu niż, żeby pójść do kościoła – w tych czasach, kiedy jeszcze chodziliśmy do kościoła. 3. Koszula z guzikami, rozpinanymi do samego dołu, na którą mama mówi „bluzka”, a którą rzadko kiedy zakładam, bo jest bardzo elegancka, a ja nigdy nie miałam nic choćby zbliżonego do elegancji, bo jesteśmy okropnie biedne. 4. Książka ze słówkami o tytule Słownik 101. 5. Dwie pary szortów i dżinsy, które już na mnie nie pasują. 6. Pięć starych T-shirtów, kupionych w ciężarówce firmy Goodwill[3], która przyjeżdżała kilka razy do roku i stawała za sklepem Zebulona. Właśnie skończyłam dziewięć lat. Brakuje mi roku do „dwucyfrowego” wieku. Jeszcze rok i będę „młodą damą” – jak mawiała moja nauczycielka na starsze dziewczęta w szkole w Toast, poprzednim miasteczku, w którym mieszkałyśmy z mamą, zanim przeprowadziliśmy się z Richardem do Hendersonville. A na mniejsze, te „jednocyfrowe”, zawsze wołała zwyczajnie „dzieciaki”. Chciałabym mieć dziesięć lat i mieszkać z powrotem w Toast tylko po to, żeby usłyszeć, jak panna Ueland zwraca się do mnie „młoda damo”. Mama musiała zapomnieć o moich urodzinach, bo pierwsze słowa, które wypowiedziała do mnie dwa dni temu, brzmiały: „Wstawaj, ubierz się i leć na pocztę po formularz do zmiany adresu”. Odczekałam chwilę w nadziei, że może jednak przypomni sobie, co to za dzień, ale krzyknęła tylko, żebym „przestała stać jak świeca
i ruszyła swój leniwy tyłek”. No i już wiedziałam, że będzie to dzień jak co dzień. Wyszłam więc z domu i pobiegłam do miasta. Po drodze rozejrzałam się we wszystkie strony i kiedy już się upewniłam, że nie zbliża się do mnie żaden samochód, odśpiewałam sobie na całe gardło Happy Birthday. A potem dodałam pełnym głosem życzenia. Nasze plany jednak uległy zmianie, kiedy mama poszła do miasta, żeby zadzwonić z automatu. Gdy wychodziła, miałyśmy zamieszkać u mamy mojej mamy, czyli babci, ale gdy wróciła, nagle okazało się, że już tam nie jedziemy. Jakoś tak wyszło. Powiedziała, że „nie pojedzie tam, gdzie jej nie chcą”. Mimo że nie skomentowałam tych słów, dobrze wiedziałam, co miała na myśli. Tak się składa, że znam lepiej otoczenie naszego domu niż to, co w środku. Z zamkniętymi oczami mogę odnaleźć małą dziurkę ukrytą między porostami i pnączami, oplatającymi pień starego, omszałego drzewa, rosnącego w niewielkim zagłębieniu terenu za domem. Wiem, na które kamienie trzeba stanąć, żeby bezpiecznie przejść na drugą stronę strumienia, a które tylko wyglądają na stabilne. Narysowałabym z pamięci pień zwalonego drzewa, leżący w poprzek ścieżki łączącej nasz dom z domem pana Wilsona. Dla mnie wyglądał on zawsze tak, jakby gąszcz chciał wciągnąć drzewo z powrotem tam, gdzie powstało. Całe obrośnięte mchem, zduszone pnączami, rozkruszającymi je na kawałki, z dużą dziuplą, gdzie mógłby zamieszkać jakiś skrzat, gdyby skrzaty istniały naprawdę i żyły w sosnowych lasach. Tak czy siak lepiej czułam się na zewnątrz. Lubiłam udawać, że leśne stworki obserwują nas wciąż i wypatrują mnie i Emmy. Ups! Chciałam napisać, że wypatrywały MNIE. Uważałam, że lubią, kiedy jestem w lesie, blisko nich, bo nigdy, przenigdy żadnego z nich bym nie skrzywdziła. Nie zrobiłabym tego. Naprawdę. Za każdym razem, gdy wchodziłam do domu i zatrzaskiwały się za mną drzwi z siatką przeciw owadom, mama odrywała wzrok od tego, czym się akurat zajmowała, cokolwiek to było, a potem, kiedy spostrzegała, że to tylko ja, nagle kurczyła się jak kilkudniowy urodzinowy balonik i mówiła: „Och, to ty!”, po czym wracała do swojej roboty. Nie wiem, kto inny mógłby się według niej pojawić w naszych drzwiach. – Kłopoty – powiedziałaby Emma. – Mama wygląda na
wystraszoną za każdym razem, kiedy otwierają się drzwi wejściowe, bo przyzwyczaiła się, że często wkraczają przez nie Kłopoty. – Ale przecież ciągle w nie wpadamy – odpowiedziałabym jej – i nie jesteśmy żadnymi Kłopotami. – Ty i ja jesteśmy jeszcze małe – wytłumaczyłaby mi Emma, podnosząc na mnie wzrok sponad brudnej lalki Barbie, która straciła włosy, jeszcze zanim udało nam się ją znaleźć – jesteśmy małe, ale dla mamy stanowimy Kłopot. Taka właśnie była Emma – zawsze wiedziała więcej ode mnie o wszystkim, co miało w życiu jakieś znaczenie. Gdyby była tu teraz razem ze mną, mogę się założyć, że wiedziałaby, dokąd mama i ja się przeprowadzamy. A ja wiem tylko, że jedziemy w takie miejsce, gdzie nas będą chcieli. No i w tym całym rozgardiaszu podczas wyprowadzki i wyjazdu z miasta nie było już czasu na obchodzenie moich urodzin. Wcale się tym nie martwię. Wcale a wcale. EMMA jednak na pewno by pamiętała. Wiem, wiem – mama zawsze mi powtarza, że ona nie istnieje. Wymyśliłam ją sobie – takich słów oczekiwała ode mnie. Ale jeżeli istniałaby naprawdę – jeśli naprawdę miałabym siostrę o imieniu Emma – mogę się założyć, że uplotłaby mi wspaniały naszyjnik ze stokrotek i spryskałaby go najmocniejszym sprayem do włosów, żeby utrwalić go na wieki. Lakier do włosów działa cuda i przenosi wszystko do wieczności, zresztą pewnie o tym wiesz. Wcale nie żartuję. Zaczynamy WSZYSTKO OD NOWA. Tak mówi mama. Żeby przygotować się do drogi, mama wysprzątała wszystkie okruszyny, puste puszki po RC coli i paski tytoniu do żucia, które zostawił kiedyś Richard. Wszystko po to, żeby wnętrze samochodu wyglądało PRZEDNIO. Kiedy mama ma dobry humor, używa takich słów. „Przednio”. Albo: „Jejku Maciejku!” czy „O święty Jacenty!”. A gdy coś ją zaskoczy, woła: „Niech mnie...!”. Pomagałam jej sprzątać nasze stare auto i kiedy wyciągnęłam popielniczkę, spytałam, co mam zrobić z pojemnikiem, wypchanym po brzegi petami, a ona na to: „Niech mnie...! To pewnie jedyna tak pełna popielniczka, wymagająca natychmiastowego opróżnienia!”. Pewnego razu usłyszałam nawet, jak mama mówi: „Ale jaja!”. To było wtedy, kiedy zobaczyła długi rządek
mrówek, wmaszerowujących z podwórka do naszej kuchni. Mama zwykle bywa w doskonałym nastroju, gdy po raz kolejny jest gotowa, żeby „rozpocząć wszystko od nowa”. Mogłabym się założyć, że dużą rolę w tym odgrywa jej polepszające się samopoczucie. Dzisiaj siniec na szyi mamy jest mniej więcej szerokości liny, którą pan Wilson przywiązuje swojego psa Brownie do drzewa. Znika jakoś wolno, ale przynajmniej zrobił się węższy. W zeszłym tygodniu miał szerokość dłoni, a dokładniej: szerokość dłoni Richarda. Z tyłu, gdzie jego palce wbiły się głęboko i mocno, teraz są ślady czerwone, pomieszane z czarnymi, ale w niebieskiej otoczce, przechodzącej w żółty, tak samo jak ślady na jej lewym policzku. Kiedy siniec zaczyna żółknąć, to dobry znak. To znaczy, że skóra wraca do normy. Mama nie znosi, gdy przyglądam się jej zbyt uważnie. Twierdzi, że postępuję tak całe życie, ale nauczyłam się już udawać, że tego nie robię, bo podsłuchałam pewnego razu, jak mówiła do Richarda, że analizuję jej wygląd, jakbym miała zamiar wziąć udział w jakimś teście na ten temat. Powiedziała do niego: „Chodzą mi ciarki po plecach, kiedy ona tak wlepia we mnie wzrok”. Więc za każdym razem, jak jestem gdzieś w pobliżu, staram się myśleć o czymś innym, byleby tylko „nie chodziły jej ciarki po plecach”. W tych momentach przydaje się mój słownik. Zauważyłam, że najlepiej zapamiętuję nowe słówka, gdy mocno zacisnę oczy i wyobrażam sobie, jak są zapisywane litera po literze kredą na czarnej tablicy. Teraz, kiedy tylko mama wygląda tak, jakby przeze mnie chodziły jej ciarki po plecach, szybko zamykam oczy od razu udaję, że akurat uczę się ze słownikiem. Opracowałam ten kawałek do perfekcji. Szybko zaczynam kartkować słownik (żeby wyglądało to naturalnie) i zatrzymuję się tam, gdzie są słówka, których akurat naprawdę chcę się nauczyć. „Panaceum”. „Pandemia”. Moje myśli przeskakują z łatwością z tematu na temat, więc już po chwili przyłapuję się na rozważaniach o tym, czy mama często się uśmiechała, jak była dzieckiem. „Patyna”. Zastanawiam się, czy w ogóle umiała tańczyć. Czy lubiła cukierki? „Panaceum”. Czy kochała mojego prawdziwego tatę, kiedy się pobrali? „Parodia”. Czy przeniósł ją przez próg po powrocie do domu po ślubie? Czy byli szczęśliwi, gdy dowiedzieli się, że przyjdę na świat? „Plebejusz”. Czy ona wie, kto zabił mojego tatę? Dlaczego musiała
wyjść akurat za Richarda? Obserwuję ją tak uważnie, bo mam nadzieję, że w końcu wyczytam w jej oczach odpowiedź na te pytania, i jeśli tylko zrozumiem, co chciałaby mi odpowiedzieć, zaraz zapiszę na kartach tego pamiętnika, żeby nie zapomnieć. Tego nigdy nie wiadomo, kiedy zrobi coś albo kiedy wymknie się mamie jakieś słowo, które stanowić będzie klucz do zrozumienia jej życia. Nauczyłam się patrzeć w bok spod przymkniętych powiek, choć wygląda to tak, jakbym patrzyła prosto przed siebie, a tak nie jest. Tak jak to robię teraz na przykład. Właśnie jest ku temu doskonała okazja, bo mama skupiona jest na obserwowaniu drogi prowadzącej do „rozpoczęcia wszystkiego od nowa”. Jednak żeby rozpocząć wszystko od nowa, musimy najpierw przejechać przez Hendersonville i tam skierować się na autostradę międzystanową. Spis osób, które dostrzegłam po drodze, kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta 1. Pan Zebulon stał z rękami skrzyżowanymi na piersi przed sklepem z narzędziami. Popatrzyłam prosto na niego, a on się wtedy odwrócił. 2. Panna Lettie, która obcina włosy kobietom w swojej kuchni, właśnie miała wsiąść do samochodu, ale na nasz widok zamarła z kluczykiem wyciągniętym w kierunku drzwi, jak w grze „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”. 3. Pan Willie Harding z tartaku śledził nasze auto wzrokiem, a potem splunął śliną brązową od przeżuwanego tytoniu, zapewne żeby pokazać, jak soczyście umie spluwać. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nawet jedna osoba nie pomachała nam na pożegnanie. Myślę, że to zrozumiałe. Wszyscy przestali się do mnie uśmiechać po tym, jak zabiłam Richarda, i nie mogę ich przecież za to winić. Kto uśmiecha się do morderczyni? Tak mówią o mnie za plecami. „Morderczyni”. Mówią wprawdzie szeptem, ale przecież dobrze słyszę, a część mnie myśli, że oni wszystko wiedzą. „Morderczyni psycholka”. Teraz, kiedy jedziemy główną ulicą miasteczka ostatni raz, stoją tam i gapią się na nas, mrużąc oczy, obserwując nasz samochód przejeżdżający obok, jak na filmie w zwolnionym tempie. Powinnam wcześniej chociaż spróbować się uczesać. Mama mówi
na moje włosy „gniazdo szczurów”. Zamykam oczy i w marzeniach widzę siebie z pięknymi, długimi, jedwabistymi włosami podczas jakiejś parady, na przykład takiej w Dzień Niepodległości, czwartego lipca. Mam wtedy na sobie błyszczącą sukienkę z kokardą i siedzę wysoko, na krześle, przytwierdzonym mocno do podłogi lśniącego, czerwonego pikapa. Wzdłuż ulicy stoją tłumy ludzi, machających małymi chorągiewkami, czekających tylko na mój przejazd. Kiedy już widzą nasz samochód, zaczynają wiwatować i klaskać. Każdy chce mnie zobaczyć, bo właśnie wygrałam konkurs piękności i zostałam Miss Hendersonville. Dostałam tytuł Królowej Karoliny Północnej. Więc nawet gdy otwieram oczy i widzę, że jednak nie jestem na paradzie, moje włosy w dalszym ciągu przypominają gniazdo szczurów, a wokół nikt nie wiwatuje ani nie klaszcze, i tak uśmiecham się i macham ręką. Zresztą wszyscy zapamiętają mnie jednakowo: dla nich na zawsze zostanę dzieckiem, które zastrzeliło ojczyma, a potem uśmiechało się radośnie z tego powodu. Mama twierdzi, że w Hendersonville są tylko „zimne spojrzenia” i „rozpuszczone jęzory”. Zapiszę sobie na wszelki wypadek, jak tam było, żebym mogła o tym poczytać, kiedy już znajdę się w domu spokojnej starości i nie będę w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek o czymkolwiek. Może moje wnuczęta zapragną się czegoś na ten temat dowiedzieć, a ja nie chciałabym się okazać jedną z tych babć, co to nie znają odpowiedzi na najprostsze pytania, takie jak na przykład: „Jakie właściwie było Hendersonville?”. Więc zapiszę teraz wszystko, co wiem. W Hendersonville nie trąbi się na przechodniów, lecz macha. Wystarczy leciutkie trąbnięcie, a już mieszają cię z błotem jak ostatniego, drąc się na cały głos, choćbyś jak najmilej rozmawiał z tą osobą pięć minut wcześniej. Jeśli jakiś pies ucieknie komuś z Hendersonville, wszyscy wiedzą, do kogo należy i jak go z powrotem odstawić. Kiedy ktoś zachoruje, kobiety przynoszą mu jedzenie, dopóki nie stanie na nogi. Każdy obgaduje każdego, nie zostawiając na nim suchej nitki. Kłopot tylko taki, że nie za bardzo jest o czym plotkować; gdy więc pewnego razu pani Ferson dostała czkawki, która nie chciała jej przejść przez trzy tygodnie, to dopiero była nowina!
Każdy miał inny pomysł na to, co powinna zrobić, żeby czkawka jej przeszła. Piła wodę ze szklanki od zewnętrznego brzegu, podskakiwała dziesięć razy na prawej nodze, potem dziesięć razy na lewej, a później szybko łykała kieliszek whiskey, próbowała nawet stać na głowie (ale pan Ferson kategorycznie jej zabronił, a szkoda, bo obstawialiśmy już jednopensowe zakłady, czy stanie na głowie pomoże pani Ferson i kto nie będzie chciał zobaczyć, jak ona na tej głowie stoi). Nic nie pomagało, dopóki pewnego dnia nie zapukał do jej drzwi Levon, ostrzyciel noży, i nie kazał wypić chininy ze szklanki trzymanej w lewej ręce, podczas gdy prawa miała być wyciągnięta do góry tak mocno, jakby chciała pomachać komuś znajdującemu się bardzo, bardzo daleko. No i czkawka pani Ferson przeszła jak ręką odjął. Lepiej zapiszę po kolei, co będę musiała zrobić, jeśli kiedykolwiek dostanę czkawki, która będzie mnie męczyć przez trzy tygodnie. Lekarstwo Levona na czkawkę 1. Weź chininę. 2. Wsyp ją do szklanki. 3. Trzymaj szklankę w lewej ręce. 4. Wyciągnij prawą rękę wysoko do góry. 5. Wypij. Wszyscy też słyszeli o utraconym małym palcu prawej ręki pana Zebulona i o tym, jak strasznie swędział go kikut, gdy zanosiło się na deszcz. No i każdy – wcale nie żartuję – KAŻDY wiedział o Richardzie, moim ojczymie. Śmieszne, że akurat on był jednym z tych, o których każdy raczej wolałby nie wiedzieć. Więc kiedy został zabity w zeszłym miesiącu, cała okolica wybuchła plotkami jak stara stodoła, w którą trafił piorun. A potem ktoś powiedział, że jesteśmy z mamą przesłuchiwane przez szeryfa, i wieść ta krążyła od domu do domu jak roznoszona przez ptaki, niczym w bajce o Królewnie Śnieżce, kiedy to ptaki frunęły, trzymając w dziobkach suknię dla niej. Gadanie o tym nigdy się nie skończyło. Wszyscy gadali, gadali, gadali i gadali. Ślady pobicia były bardzo widoczne na ciele mamy – zupełnie jakby ktoś użył czarnego i niebieskiego markera, żeby pokolorować jej policzek i namalować obręcz dokoła szyi. Po tym, jak już zastrzeliłam Richarda na śmierć, mama nie
pozwoliła mi chodzić do miasta po zakupy. Powiedziała, że mamy dość zapasów w kredensie i w zamrażarce. Ludzie prowadzili samochody naprawdę bardzo wolno, przejeżdżając obok dróżki prowadzącej od asfaltu do naszych drzwi wejściowych. My nigdzie się nie ruszałyśmy z domu i powoli dwa równoległe ślady, które opony samochodu wygniotły w ziemi, zaczęły zarastać trawą. Pewnej nocy dwóch chłopaków z sąsiedniego okręgu podpaliło krzyż ustawiony na trawniku przed naszym domem, bo ktoś powiedział im, że tu biały mężczyzna został zabity przez czarną kobietę. Mama powiedziała wtedy, że była to „ostatnia kropla, która przelała czarę”. Powiedziała, że dłużej tego nie zniesie i musimy stąd wyjechać. „Mam nadzieję, że jesteś zadowolona” – powiedziała do mnie kilka razy po tym incydencie, ale nie bardzo wiedziałam, z czego miałabym być zadowolona, więc nie odpowiedziałam wprost. Mruknęłam tylko pod nosem: „Tak, mamo”, licząc na to, że takiej odpowiedzi oczekiwała. Zapakowałyśmy w worki wszystkie rzeczy, które miałyśmy ze sobą zabrać, ale było to okropnie nudne zajęcie, a w dodatku mama ciągle zrzędziła: „Wywal to” albo: „Nawet nie myśl, że to przemycisz do rzeczy, które zabieramy”, więc ciągle się wymykałam przez tylne drzwi nad strumień, który przepływał w odległym zakątku doliny za domem. To właśnie nad tym strumieniem Emma stawała się całkowicie realna. Udało mi się do tej pory prawie nie wypowiadać jej imienia. Ale nie mogę tego nie zrobić, mówiąc o naszym strumieniu. Emma i strumień są w mojej głowie związane ze sobą nierozerwalnie jak marchewka z groszkiem. Emma kochała ten strumień ponad wszystko i mam wrażenie, że strumień kochał ją z wzajemnością. To nad jego brzegiem zawsze mogłam ją znaleźć, kiedy się gdzieś zapodziała. Siadywała na dużej, gładkiej skale na drugim brzegu, wpatrzona w wodę, a jej usta poruszały się, jakby powierzała falom jakieś sekrety. Gdyby ktoś przystawił mi pistolet do głowy, nawet w tej chwili, i tak przysięgłabym, że ona istniała naprawdę. Mama stłukłaby mnie na kwaśne jabłko, gdyby się o tym dowiedziała, ale mam to gdzieś. To mój pamiętnik i będę w nim pisać prawdę i tylko prawdę. A to właśnie cała prawda. Mama wprawdzie twierdzi, że wymyśliłam sobie siostrę po tym, jak umarł mój prawdziwy tata, ale ja wiem, że ona istniała naprawdę. Mogłabym przysiąc! W pewne zakłopotanie
wprawiały mnie pytania pana White’a z apteki w Toast, typu: „Jak się ma Emma?”. Z kolei panna Mary, kasjerka, zawsze powtarzała, żeby Emma „przyszła do niej z wizytą”, chociaż mama twierdziła, że robi jej się słabo za każdym razem, kiedy słyszy takie teksty, bo „istnienie Emmy przestaje być śmieszne”. Tak czy siak od śmierci Richarda bardzo uważam na to, żeby nie wymieniać na głos przy mamie imienia Emmy, i nie wpuszczam jej nawet do świata mojej wyobraźni. Pozostaje zawsze poza zasięgiem mamy na tyle, na ile to możliwe, żebym przypadkiem nie zaczęła myśleć o nich obu jednocześnie. Jak tamtego dnia, gdy wyciągałyśmy na zewnątrz wszystkie nasze rzeczy, żeby zrobić wyprzedaż podwórkową. Chciałam powiesić na mieście ogłoszenia o wyprzedaży, ale mama stwierdziła, że znajdą nas, nawet jeśli nie piśniemy o tym słówkiem. Powiedziała, że zapach nas obu zbierających się do wyjazdu przywabi ludzi, jak zapach świeżo wyjętych z pieca ciasteczek przyciąga dzieci na podwieczorek. I tak też się stało. Kiedy wyniosłyśmy na zewnątrz ostatni wyszczerbiony talerz, który babcia dała mamie i mojemu prawdziwemu tacie na prezent ślubny, sąsiedzi ruszyli rządkiem na nas, jakby przez cały czas obserwowali nasz dom. Pewnie tak właśnie było. Usłyszałam, jak ktoś mówi, że wyburzą nasz dom, jak tylko się stąd wyprowadzimy, bo i tak nikt nie będzie chciał mieszkać w miejscu, gdzie kogoś zamordowano, choćby i na to zasłużył. Obserwowałyśmy ich, jak grzebią w naszych rzeczach, i wiedziałyśmy już, że nie kupią nawet jednej cholernej rzeczy. Przyszli tylko po to, żeby sobie na nas popatrzeć jak na małpy w zoo. Wywracali wszystko z prawej na lewą stronę, odwracali do góry dnem. Jakiś facet, wysoki i chudy jak tyczka do fasoli, którego nigdy wcześniej nie widziałam, podniósł szklany dzbanek i spytał mamę, ile za niego chce. A mama na to: „ile pan da” i odwróciła wzrok. Kiedy grzebała w portmonetce w poszukiwaniu reszty, potarła kąt oka. Nie dam głowy, czy coś jej tam wpadło, czy może zaczęła płakać. Nigdy, przenigdy nie widziałam, żeby mama płakała. Nawet gdy miała rękę wybitą z barku – tego dnia, gdy Richard wrócił do domu i obiad jeszcze nie był gotowy. Rzucił ją wtedy na płytę kuchenki, żeby się upewnić, że załapała, o co mu chodzi. Potem już zawsze gotowała obiad wcześniej, by podać na stół, jak tylko przestąpi próg.
– Popatrz, mamusiu, jak ten facet trzyma dzbanek – szepnęłam. Chciałam, żeby na niego nakrzyczała, tak jak pewnie by to zrobiła, gdybym to ja albo Emma szła z tym dzbankiem, trzymając go w ten sposób. Chciałam, żeby wyrwała mu go z ręki, żeby przyłożyła mu tak, by posypały się wióry – tak, jak zapewne ja bym oberwała w tej sytuacji. Ale ona udawała, że patrzy w inną stronę. A potem obserwowałyśmy, jak tyczkowaty olbrzym znika w oddali z dzbanem, dyndającym mu w dwóch palcach. Mama przyniosła go z kuchni, przytulając do piersi obiema rękami, i już myślałam, że zrezygnuje z wystawienia naczynia na sprzedaż, bo nie położyła go na blacie stołu. Stała dłuższą chwilę, trzymając dzban w objęciach, jakby to był ranny psiak albo coś w tym rodzaju. Udałam, że nic nie spostrzegłam, bo czułam, iż nie chciałaby, aby ktokolwiek to zauważył. Nigdy tego nie mówiła, ale ja wiedziałam, że dzban ten dostali z moim tatą w prezencie ślubnym od pana White’a. Wszyscy troje dorastali razem i razem chodzili do szkoły w Toast. Mama postawiła ten dzban wysoko na półce, gdzie nie mogło mu się nic stać. Nigdy, przenigdy nie został przez nas użyty. Stał tam i połyskiwał, zawsze idealnie czysty, jakby dopiero co przyniesiono go ze sklepu. Dzban wytrzymał dłużej niż oba małżeństwa mamy. Mama nigdy nie wychodziła na miasto, gdyż Richard mówił, że „miejsce kobiety jest w domu”, więc nie znała nawet połowy ludzi, którzy przekopywali się przez nasze rzeczy. Ja jednak wielu z nich znałam. Pani Dilley przeglądała stare płyty taty z nagraniami Johnny’ego Mathisa, co chwila rzucając w kierunku mamy spojrzenia prześwidrowywujące ją na wylot. Sądzę, że mama też musiała je dostrzec, bo mruknęła pod nosem: „zrób może zdjęcie, to mnie lepiej zapamiętasz”, wchodząc po schodkach ganku w jedynej sukience, którą miała. Kiedy spytałam ją, dlaczego założyła swoją najlepszą odświętną, odpowiedziała: „Mogą sobie o nas mówić, co chcą, ale swoją godność mamy”. Mama jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam, nawet z podbitym okiem, pękniętą wargą i ogromną blizną na ramieniu jak po pazurach niedźwiedzia. Kiedy wystroi się i zrobi sobie pełny makijaż i fryzurę, tak jak kiedyś dla taty, wygląda jak gwiazda filmowa. Mama ma idealnie gładką skórę, bez jednego piega. Usta jak do reklamy
szminki w telewizji. Ale to jej oczy powodują, że ludzie przystają i zaczynają się na nią gapić. Są ogromne i niebieskie (ciemnoniebieskie, gdy jest wściekła albo niedawno płakała), a kiedy w szkole przerabialiśmy historię Egiptu, zobaczyłam wypisz wymaluj jej portret, choć pod zdjęciem był podpis, że to Kleopatra. Gdy jeszcze mieszkaliśmy w Toast, pan White mawiał o niej, że w szkole średniej zawsze była tą najpiękniejszą „Bellą z balu”, a ja, nie chcąc urazić jego uczuć – bo ja na przykład w życiu nie porównałabym mamy do żadnej „beli” ani nawet „belki” – uśmiechałam się tylko i przytakiwałam grzecznie: „Tak, proszę pana”. Później poszłam do niego i powiedziałam, że Richard zadecydował, że przenosimy się do Hendersonville, na co on odparł: „Słuchaj no, powinnaś teraz zaopiekować się swoją mamą”. A potem dodał: „Tobie tam będzie dobrze, ale twoja mama powinna mieć kogoś, kto będzie się nią opiekował, więc ty będziesz musiała to robić, rozumiesz?”. Wprawdzie obiecałam tak postąpić, ale nie rozumiałam, po co i dlaczego. Przecież to mąż powinien się o nią troszczyć, prawda? Tak wtedy myślałam. Nie zajęło mi dużo czasu, żeby się zorientować, co miał na myśli pan White, i mało brakowało, a byłoby za późno. Ludzie zgromadzili się wokół naszych rzeczy na sprzedaż, jakby były co najmniej ze złota albo jakby znaleźli tu skrzynię ze skarbami. Jakiś facet z wąsami, zawiniętymi na końcach jak u bandyty z kreskówki, stanął przed mamą i zaczął się targować, mówiąc, żeby sprzedała mu kuchenne krzesła z plastikowymi siedziskami „w dobrej cenie”. W końcu się od niego uwolniła i odeszła na bok, a wtedy on zabrzęczał otrzymaną resztą w kieszeni i krzyknął za nią, że „twardo się targowała”, jakby to był jakiś komplement, ale ona wcale nie wyglądała na zadowoloną z siebie. Kiedy w końcu wpakował trzecie krzesło na pakę swojej ciężarówki i odjechał, syknęła za nim: „tani sukinsyn”. Pewnie chodziło jej o to, że był ubrany tak dobrze, bo w życiu nie widziałam tak dobrze ubranego mężczyzny – jego buty błyszczały nieskazitelną czernią, bez jednej plamki kurzu, a spodnie od góry do dołu miał zaprasowane w kant na żyletkę – a jęczał, żeby opuścić cenę krzesła z trzech dolarów na dwa za sztukę. Jego ciężarówka wyglądała jak nowa: nawet na jej oponach nie było najmniejszego śladu błota.
Mama stwierdziła, że na pewno nie używał jej do pracy, tylko „na pokaz”. Gdybym to ja miała jeździć samochodem „na pokaz”, z pewnością nie byłaby to ciężarówka. Na bank. A potem wydarzyło się coś naprawdę dziwnego. Zaczęło się, kiedy podszedł do nas pan Wilson i zapłacił dziesięć dolarów za stolik na trzech nogach, który zawsze musiałyśmy podpierać kołkiem, żeby się nie przewracał. Mama poczęła się w niego wpatrywać z niedowierzaniem i mruknęła pod nosem coś na temat „datku dobroczynnego”, ale tak czy siak pan Wilson kupił stół za dziesięć dolarów i powiedział, że przyjdzie później, żeby go zabrać. Mama popatrzyła za nim, kiedy odchodził, a potem przeniosła pytający wzrok na mnie, jakbym to ja maczała w tym palce, ale zanim zdążyła skomentować kupno kuchennego stołu przez pana Wilsona, pan Zebulon, ten bez małego palca u ręki, wręczył jej pięć dolarów w monetach za obgryzioną książkę kucharską, całą zabazgraną dopiskami mamy: „dodać łyżkę masła” albo: „nastawić piekarnik na 375, nie na 350”. Pan Zebulon odmaszerował, nie dając sobie wcisnąć reszty, mimo kilku prób mamy. Pięć dolarów za jedną książkę! Mamę oszołomiło to jeszcze bardziej, jak zauważyłam. Na dodatek wrzuciła te pięć dolarów do kieszonki na drobne i zaczęła ją gnieść, jakby chciała wywalić wszystko razem do śmietnika, a potem ścisnęła ją w dłoni, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem i cmokając językiem jak wiewiórka – tak robi zawsze, kiedy jest z czegoś niezadowolona. Później na nasze wzgórze zaczęli się wspinać mężczyźni, którzy co czwartek grają na gitarach u Zebulona, brnąc przez ponownie wyjeżdżone w trawie przez koła samochodów linie błota na naszym podjeździe. Przypominało to obrazek z książki o wojnie secesyjnej, która zawsze leżała przy łóżku taty: rządek obdartych żołnierzy, wędrujących z trudem po zakończeniu wojny do domu. Pan Harvey uchylił lekko kapelusza, witając się z mamą, i zapłacił dwa dolary za plastikowy długopis firmy BIC, który przypadkiem znalazł się na stole. Zaraz za nim szedł pan Jim, czarnoskóry mężczyzna, który nigdy nie otwierał ust, żeby cokolwiek zaśpiewać lub choćby powiedzieć, ale za to tak świetnie grał na gitarze u Zebulona, że czasem pozostali przestawali, żeby umożliwić mu długie solówki, a jego palce tak szybko skakały z góry na dół po strunach, jakby nie mogły się zdecydować, w którym miejscu
powinny się zatrzymać. Grał najlepiej ze wszystkich – na marginesie powiem, że nikt nie mógł wzroku od niego oderwać, kiedy grał. Pewnego dnia dostrzegłam na ulicy Richarda, choć właściwie powinien być w tartaku. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że akurat wylali go z pracy. Nie zauważył mnie, bo stałam po drugiej stronie ulicy, a on wchodził do sklepu „Mydło i Powidło”, gdzie można było kupić i przynęty do łowienia ryb, i portfel, i główkę sałaty – w tym sklepie Olsona sprzedawano dosłownie wszystko. Obok wejścia widniał napis, informujący, że „jeśli nie ma tego tutaj, to nie ma tego w najbliższej okolicy”. Nie chciałam, by mnie spostrzegł, więc przykucnęłam między zaparkowanymi samochodami i czekałam, aż stamtąd wyjdzie i zniknie. I wtedy zobaczyłam wszystko jak na dłoni: Richard jednym mocnym pchnięciem otworzył drzwi na oścież – jakby był cholernym filmowym kowbojem, wkraczającym do saloonu tuż przed rozpoczęciem strzelaniny. Był tak wściekły, że nie zwrócił uwagi, że wpadł prosto na pana Jima. Wstrzymałam oddech, czując, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć, i tak się właśnie stało. Richard podniósł wzrok, szarpnął głową do tyłu jak grzechotnik, zanim zaatakuje, a ja już-już chciałam krzyknąć i ostrzec pana Jima, żeby uciekał, ale było za późno. Richard splunął mu prosto w twarz i ryknął: „Sp... mi z drogi, ty p... gnoju, tam, gdzie twoje miejsce!”. Zrobił to tak głośno, że usłyszałam wszystko dokładnie, schowana za kombiakiem pani Cleary. Richard użył tych okropnych słów na „p” na ulicy, wśród ludzi, każdy mógł go usłyszeć! Zwykle używał ich tylko w domu, kiedy darł się na mamę i na mnie. Pan Jim ustąpił miejsca Richardowi, żeby ten mógł wejść do sklepu, i nie zdążyłam przebyć nawet połowy drogi do domu, gdy uświadomiłam sobie, że pan Jim nie otarł natychmiast twarzy z plwocin, tak jak bym zrobiła to ja. Ale sądzę, że pan Jim znał dobrze Richarda i wiedział, czego się może po nim spodziewać. Pan Jim chyba zarabiał bardzo dużo, grając na gitarze, bo właśnie stał przed mamą na naszej podwórkowej wyprzedaży i wręczał jej dziesięć dolarów w monetach. Mogłabym się założyć, że nikt tak się nie ucieszył ze śmierci Richarda jak pan Jim. Mama nie przyznała się, ile zarobiłyśmy na wyprzedaży, ale pomyślałam sobie, że będę mogła sama przeliczyć, kiedy nie będzie widziała. Wiedziałam, że ukryła pieniądze w zrolowanej skarpecie,
owiniętej gumką recepturką, taką samą jak te, z których strzelałam do koników polnych. Gdybym sobie zapisała, na pewno bym zapamiętała, ile dolarów tam było, ale nie zapisałam, więc mogę tylko powiedzieć, że bardzo dużo, bo kiedy próbowałam owinąć rulon gumką trzykrotnie, a nie tylko dwukrotnie, nie dało rady. Jak już wysypałam wszystko ze skarpety, zaczęłam układać monety według wielkości, z wizerunkami prezydentów na górze. Najpierw jednodolarówki, potem piątki, dziesiątki, a na końcu dwudziestodolarówki. Mama mówi, że jestem szurnięta na punkcie porządkowania wszystkiego i że ta moja staranność to kolejna oznaka zbzikowania, i że skończę na „mówieniu obcymi językami” i „codziennym polerowaniu podłogi kuchni szczoteczką do zębów”. Odpowiadam jej zawsze: „Wcale nie!”, ale gdyby nawet, to co w tym złego? Chyba każdy by chciał mieć wypolerowaną podłogę? Nie żebym zaraz miała zamiar pucować podłogi szczoteczką do zębów, ale gdybym jednak je codziennie czyściła, czy to byłoby źle? Tego ranka, zanim na zawsze opuściłyśmy nasz dom, mama powiedziała: „Jeśli jest coś, co musisz zrobić, zanim wyruszymy, lepiej zrób to teraz”. Weszła po raz ostatni do domu, żeby sprawdzić, czy zabrałyśmy wszystkie rzeczy warte zabrania, ale ja zostałam na zewnątrz. Przed domem, obok starej opony, w której mama posiała malutkie stokrotki, leżał duży kamień, pod którym chowałam karteczki z wiadomościami, kiedy udawałam, że bawię się z Emmą. Ten kamień wyglądał zupełnie inaczej niż wszystkie pozostałe skałki wokół domu. Tamte były szarobrązowe, przybrudzone ziemią, z ostrymi krawędziami. Wyobrażałam sobie, że Emma mówi o nich „takie zwyczajne”. Mój ulubiony kamień był zupełnie gładki, a zaraz po umyciu stawał się śnieżnobiały, z widocznymi szarawymi żyłkami, pokrywającymi całą jego powierzchnię. Wielkością przypominał piłkę, którą bawiliśmy się na przerwach. Nie odkryłam, skąd się tutaj wziął, ale na pewno nie pochodził z najbliższej okolicy. Miałyśmy z Emmą opracowany system porozumiewania się. Gdy ja byłam na zewnątrz, a ona w środku, wkładała pod kamień karteczkę z napisem: „Wszystko dobrze”, żebym wiedziała, że pole jest czyste i mogę wchodzić bez obaw. „Źle” oznaczało, że muszę zostać na zewnątrz jak najdłużej. Zwykle chodziło o moment, w którym nadmiar piwa spowoduje, że Richard wreszcie
zaśnie na stole, bo wciąż jeszcze trzyma się prosto na krześle, albo kiedy skończy rozdawać baty. Richard zawsze używał do bicia końcówki paska ze sprzączką, bo za cel życia postawił sobie doprowadzenie mnie do płaczu, a ja nigdy nie płakałam, choćby nie wiem jak mnie bolało. Nie było na świecie dziewczynek bardziej upartych niż ja i Emma. Stojąc na zewnątrz, w pobliżu kamienia, słyszałam kroki mamy, schodzącej po drewnianych stopniach schodów po sprawdzeniu piętra, i wiedziałam już, że etap mojego życia jako hendersonvillianki dobiegł końca. Podniosłam po raz ostatni kamień do przekazywania wiadomości – a od ostatniego razu upłynęło już sporo czasu – i aż przeszedł mi dreszcz po plecach, kiedy spod kamienia wyprysnęły na wszystkie strony jakieś małe robaczki, biegnąc na oślep ku innym kamieniom, żeby się tam schować. Patrzyły na mnie z wyrzutem, bo zniszczyłam dach ich domu. Gdybym umiała mówić po robaczkowemu, wytłumaczyłabym im, że nie chciałam zrobić im krzywdy. Gdy już pochowały się w nowych miejscach, otrzepałam drobiny ziemi z kartki złożonej na pół i odczytałam: „źle”. Wsunęłam ją do kieszeni, właściwie nie wiadomo po co, i ułożyłam kamień dokładnie w tym samym miejscu, w którym leżał poprzednio, choć robaczki nie wiedziały, że już mogą wrócić do domu, i pewnie nigdy już się tego nie dowiedzą, i może w tym rozgardiaszu małe robaczkowe dzieci pogubiły swoje mamusie i będą tu teraz krążyć, płacząc malutkimi robaczkowymi łezkami, tęskniąc za starym kamieniem i za tym, czym dla nich był, i umrą tu gdzieś samotnie, bez rodziny, albo zostaną niechcący rozdeptane, nie mając nad głową kamienia służącego im za dach. Chciałabym móc je odnaleźć i zagonić z powrotem pod kamień. Zrobiło mi się tak źle z tymi myślami, że o mało się nie popłakałam. Siatkowe drzwi zamknęły się z trzaskiem za mamą i od razu zaczęła na mnie krzyczeć, żebym się pospieszyła. Zadzwoniła kluczykami do samochodu i opuściła ciemne okulary z czubka głowy na nos. I wtedy wydarzył się cud przeogromny, o wręcz gigantycznych rozmiarach. Mianowałam go na mojej liście Cudem Numer Jeden. Już mamy wsiadać do auta, kiedy mama patrzy na mnie nad obdrapaną maską samochodu i pyta: – Dlaczego siadasz na tylnym siedzeniu?
– Przecież zawsze jeżdżę z tyłu. Czasami nie wiadomo dlaczego mama robi mi krótkie testy sprawdzające, czy trzymam się ustalonych zasad, a tym razem nie chciałam jej zawieść, tak jak ostatnio mi się zdarzało. Bo jestem głupia. W porządku, każdy wie, że jestem debilem. Pewnego razu usłyszałam, jak mama mówiła do babci, że „nie należę do najbystrzejszych”. Więc sądziłam, że i tym razem po prostu chce sprawdzić, czy pamiętam, że mam zawsze siedzieć z tyłu podczas jazdy. – Lepiej ci będzie z przodu, obok mnie – stwierdza mama. Mówi to tak zwyczajnie, jakbym już niejeden raz jeździła z przodu. Jakby nie było to spełnieniem marzeń całego mojego życia. Jakbym nie czekała od zawsze na te słowa. Jak tylko udało mi się dojść do siebie, dukam: – Na-a-prawdę? – No chodźże wreszcie tutaj! – pospiesza mnie mama. – Nie róbmy z tego wielkiej sprawy. Szybko usiadłam z przodu, żeby nie zmieniła zdania, gdy zapalała papierosa. Zanim opony naszego samochodu po raz ostatni wyrzuciły na asfalt pokruszone kamyki z podjazdu pod dom, mama odwraca się twarzą do mnie, siedząc już w fotelu kierowcy. Najpierw wypuszcza z kącika ust kłąb dymu, jakby była smokiem z bajki, a potem wyciąga w moim kierunku dłoń z ułożonymi w literę „V” palcami wskazującym i środkowym, pomiędzy którymi tli się papieros. I ustanawia kolejne prawo: – Od teraz, od chwili, kiedy tylko opuścimy tę zapadłą dziurę, nie chcę NIGDY WIĘCEJ słyszeć NICZEGO WIĘCEJ o czymkolwiek. Niniejszym ustanawiam nowe prawo. Zrozumiałaś? Nie chcę zabierać ze sobą ani kawałka tego starego gówna. Słuchasz mnie? Spójrz na mnie! Jestem tak poważna jak atak serca. Rozumiesz? Zostawiamy za sobą dokładnie WSZYSTKO! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – Tak, słucham. – Prawdę mówiąc, nie potwierdziłaś, że się rozumiemy – orzeka, dobrze to sobie kombinując, bo doskonale wiem, o czym mówi. – Emma to tylko mój wymysł – odpowiadam szybko. Wykułam to
na blachę. – Mów dalej... – Udawałam, że mam siostrę, ale tak naprawdę wcale jej nie mam. Wymyśliłam ją sobie. Wymyśliłam Emmę. Jak już wspomniałam wcześniej, znam te słowa na pamięć. – Nie włożyłaś ani odrobiny uczucia w ten tekst. Zabrzmiało to tak, jakby mówił robot. – Mama dalej nie jest usatysfakcjonowana. – Wcale nie, mamusiu. Wiem, że ją sobie wymyśliłam – dodaję, nie chcąc popsuć jej humoru, co zdarza się bardzo często, jeśli tylko przestaję bardzo uważać na to, co mówię. – Przysięgasz? – Tak, mamusiu, przysięgam! Jej oczy zamieniają się w wąskie szparki, jak zawsze, kiedy się upewnia, że nie próbuję jej przechytrzyć. Wiem, że „tak, mamusiu” to odpowiedź, którą zdecydowanie chciała usłyszeć. Ale wciąż nie jestem w stu procentach pewna, czy „niczego więcej o czymkolwiek” odnosi się również do zabójstwa. Gdyby miała na myśli tylko zabójstwo, powinna powiedzieć raczej: „niczego więcej o tym”, zamiast: „niczego więcej o czymkolwiek”, prawda? Próbowałam stworzyć listę tego, czego nie chciałaby zabrać ze sobą w podróż, ale oprócz Richarda (który i tak nie żyje, więc nie mógłby z nami pojechać, nawet gdyby chciała) i Emmy nic nie przychodzi mi do głowy, więc nie mam nawet czego zapisać. Czyli nie wyszła mi tym razem lista, tylko dwa imiona zajmują trochę miejsca w moim notatniku. Mama patrzy z powrotem w kierunku jazdy, kładzie ręce na kierownicy i rusza z miejsca, mówiąc: – Odwracamy kolejną kartę naszego życia, Caroline Parker. I wtedy ma miejsce Cud Numer Dwa. Jego nadejście omal nie pozbawia mnie głowy. Ni stąd, ni zowąd, tak sobie zupełnie zwyczajnie, pierwszy raz w historii istnienia świata, mama klepie mnie po kolanie. Najpierw pozwala mi usiąść z przodu, a potem poklepuje mnie po kolanie! Mama nigdy nie dotykała mnie tak pieszczotliwie, więc pomyślałam sobie, że lepiej nie zwracać na to uwagi, bo może się wystraszy i nie zrobi tego już nigdy więcej. Siedzę więc cicho jak trusia, bojąc się drgnąć. Staram
się oddychać przez nos, żeby moje ciało jak najmniej się poruszało, ale niech ktoś spróbuje oddychać swobodnie przez taki mały nosek jak mój. Żeby wciągnąć odpowiednią ilość powietrza, trzeba mieć duży nos, a nie taki dziecinny nosek. Liczę, że kiedy urośnie, osiągnie identyczny rozmiar jak nos mamy. Nie przypominam sobie, jak wyglądał nos taty, ale mogę się założyć, że nieźle, skoro ludzie mówili o tacie, że „rzucał się w oczy”. Po sekundzie czy dwóch poklepywanie kolana ustaje, choć starałam się być tak zmrożona jak lód na Alasce. Gdy mama rozgląda się w lewo, potem w prawo i jeszcze raz w lewo, sprawdzając, czy droga jest wolna i czy możemy wyjechać z naszego brudnego podjazdu, rzucam na nią szybkie spojrzenie i przysięgam na Boga, że widzę na jej twarzy szeroki uśmiech. Tak szeroki, że aż odsłania zęby. A mama nie uśmiechała się od... No, cóż, nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam ją uśmiechniętą. – No i jedziemy – rzuca. I znowu to się stało. Mama uśmiecha się pogodnie jak poranek, nie kryjąc swojej radości. I to jest z pewnością Cud Numer Trzy. 1 Pipsqueak (ang.) – drobiazg, maluch. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). 2 Pip (ang.) – pestka. 3 Goodwill Industries – organizacja charytatywna w USA, sprzedająca używane rzeczy po niskich cenach, prosto z dużych ciężarówek, jeżdżących po całym kraju.