Palmy na śniegu
Luz Gabas
Muza Sa (2013)
Wzruszająca historia kolonialna rozgrywająca się na legendarnych plantacjach afrykańskiej wyspy Fernando Poo.
Jest rok 1953. Kilian porzuca ośnieżone góry hiszpańskiej prowincji Huesca, by wraz z bratem Jacobem wyprawić się na
odległą, nieznaną i zmysłowo bujną wyspę Fernando Poo. W tej egzotycznej krainie oczekuje go ojciec, od lat zatrudniony
na plantacji zwanej Sampaką, gdzie produkuje się cenione na całym świecie kakao.
Na wiecznie zielonej i ciepłej, urzekającej wyspie bracia odkrywają kolonialną swobodę obyczajów, obcą szarej i sztywnej
frankistowskiej Hiszpanii, ciężko pracują na plantacji, uczą się, co łączy, a co dzieli autochtonów i europejskich przybyszów, i
jednocześnie poznają przyjaźń, namiętność, miłość i nienawiść. Jeden z nich wszakże przekroczy niewidzialną granicę
zakazu i zakocha się bez pamięci w miejscowej dziewczynie. Ta miłość, wpisana w skomplikowany kontekst społeczny i
historyczny, na zawsze zmieni stosunki między, stając się źródłem sekretusięgającego daleko w przyszłość.
W roku 2003 Clarence, bratanica Kiliana i córka Jacoba, ciekawa ich przeszłości, zagłębia się w trudne, dawno minione
sprawy i stopniowo odkrywa zetlałe nici łączące ją z wyspą, by ostatecznie wyjaśnić rodzinną tajemnicę.
Barwna saga o kolonialnej przeszłości Hiszpanów i wzruszający romans, który przywodzi na myśl Pożegnanie z Afryką.
Dla mojego ojca, Paca,
za udzielającą się innym miłość do życia.
I dla Josego Españoli za tę,
którą ja czuję do niego.
Dzięki nim dwóm istnieje ta powieść.
Dla mojej matki, Maríi Luz, oraz moich sióstr, Gemmy i Mar,
za bezwarunkowe, nieustanne wsparcie.
I dla Josego oraz Rebeki, którzy rośli razem z tą książką.
PROLOG
Tej nocy będziecie się kochać desperacko, bo wiecie, że to ostatnia noc, którą
spędzicie razem. Nigdy więcej się nie spotkacie.
Nigdy.
Ponieważ to niemożliwe.
Będziecie się pieścić i całować gorączkowo, jak potra jedynie dwoje przerażonych
ludzi, próbujących poprzez smak i dotyk zgłębić, a potem zapamiętać istotę tego
drugiego.
Tropikalna ulewa gniewnie atakuje zieloną barierkę zewnętrznej galerii prowadzącej
do pokoi, tłumiąc odgłos waszych wściekłych jęków. Błyskawice usiłują trwać jak
najdłużej, jakby chciały przezwyciężyć ciemność.
Jeszcze cię widzę, jeszcze cię czuję, jeszcze przez chwilę…
W kącie – dwie sfatygowane skórzane walizki. Na oparciu krzesła – prochowiec.
Otwarta szafa o pustych półkach. Na stole – kapelusz i zdjęcie. Rozrzucone po podłodze
jasne ubrania. Łóżko, które zwisająca spod su tu, szczelnie zasunięta moskitiera
przekształca w miłosne gniazdko. Dwa ciała poruszające się w mroku.
Tyle z tego zostanie po osiemnastu latach.
Mogłeś zaryzykować i zostać.
Mogłeś też nigdy tam nie jechać. Oszczędziłbyś sobie tego deszczu, tego przeklętego
deszczu, który uparcie towarzyszy ci w najsmutniejszych chwilach życia.
Nie musiałbyś tej ponurej nocy tak cierpieć.
Krople ulewy biją w okno.
A ona…
Mogła nie zwrócić na ciebie uwagi, skoro wiedziała, że lepiej nie.
Nie musiałaby tak cierpieć tej nocy rozjaśnianej przerywanym, okrutnym światłem.
Łagodny, spokojny deszcz oblepia przedmioty i spływa po nich miękko, jak łzy,
przesycając wszystko zaraźliwą melancholią. Gwałtowny deszcz padający tej nocy siecze
groźnie, przypominając, że nie przylgnie do nikogo, że nie da się wchłonąć nawet ziemi.
Że umiera w tym samym momencie, w którym uderza.
Mieliście wiele nocy wypełnionych miłością delikatną, czułą, zmysłową, mistyczną.
Mieliście zakazaną rozkosz. I kochaliście się w pełnym świetle, i nikt wam nie
przeszkodził.
Tyle że to nie dosyć.
Teraz jesteście tysiącem kropel atakującej wciąż od nowa burzy.
Zadaj jej ból! Zedrzyj jej skórę paznokciami! Gryź! Liż! Przesiąknij jej zapachem!
Bo żyjecie. Bo tak cierpicie. Bo nic się nie da zrobić. Bo pogodziliście się z
rozstaniem. Bo, do diabła, zrezygnowaliście…
Weź sobie jej duszę, a zostaw swoje ziarno, choć wiesz, że już nie wykiełkuje.
Jadę.
Jedziesz.
Ale i tak będziesz ze mną.
Zawsze.
Słychać dwa krótkie, szybkie uderzenia do drzwi, potem zapada cisza i po chwili
rozlegają się dwa kolejne. To umówiony sygnał. José jest punktualny. Musisz się
spieszyć, inaczej spóźnisz się na samolot.
Nie potra sz się spieszyć. Nie potra cie się od siebie odkleić. Chcecie tylko płakać.
Zamknąć oczy i tak trwać w tym stanie nierealnego zawieszenia.
Przeznaczony wam czas dobiegł końca. I nie wróci. Nic nie poradzicie. Już to
omówiliście. Żadnych łez – tak bywa. Może w innym czasie, w innym miejscu… Ale nie
wy zdecydowaliście, gdzie się urodzić, do kogo czy do czego przynależeć. Wy
zdecydowaliście jedynie, że, mimo wszystko, będziecie się kochać.
Choć wiedzieliście, że prędzej czy później ta chwila nadejdzie, tak jak właśnie
nadeszła, z pośpiechem, który uniemożliwia pożegnanie w świetle dnia i przekreśla
nadzieję na rychły powrót.
Tym razem to będzie podróż w jedną stronę.
Wstajesz z łóżka i zaczynasz się ubierać. Ona siedzi oparta o ścianę, obejmując
ramionami kolana, wspiera na nich podbródek. Przez moment obserwuje twoje ruchy, a
potem przymyka powieki, żeby utrwalić w pamięci każdy szczegół twojego ciała, każdy
twój gest, każdy włos. Gdy jesteś gotowy, wstaje i podchodzi. Ma na sobie wyłącznie
naszyjnik z dwóch nawleczonych na rzemyk muszli. Zawsze go nosi. Jedna z tych muszli
to muszla porcelanki – błyszcząca, wielkości migdała; druga – niezbyt duża skorupa
achatiny. Już po chwili wiszą na twojej szyi.
– Przyniosą ci szczęście i dobrobyt.
Obejmujesz ją mocno i przyciągasz do siebie, wdychając zapach jej włosów i skóry.
– Moje szczęście właśnie się kończy.
– Nie martw się. Choć nie będę mogła cię zobaczyć czy dotknąć, gdziekolwiek się
znajdziesz, pozostaniesz częścią mnie.
Jej wielkie oczy, choć smutne, patrzą pewnie i stanowczo. Ona chce wierzyć, że
nawet śmierć was nie rozdzieli, że gdzieś się w końcu spotkacie, poza czasem, poza
pośpiechem, poza ograniczeniami.
Kładziesz palce na muszlach naszyjnika. Ta mniejsza jest gładka jak jej skóra i
lśniąca jak jej zęby. Szczelina przywodzi na myśl idealną waginę – bramę, przez którą
wchodzi i wychodzi życie.
– Czy taka mała achatina zdoła mnie uchronić przed demonami o silnych łapach?
Ona uśmiecha się na wspomnienie waszego pierwszego razu.
– Jesteś mocny jak drzewo puchowca i giętki jak palma. Z korzeniami głęboko w
ziemi i liśćmi wyciągniętymi do słońca wytrzymasz każdy wicher.
I znowu dwa krótkie, szybkie uderzenia do drzwi, chwila przerwy, i kolejne dwa. I
głos, który stara się brzmieć wyraźnie, lecz dyskretnie na tle burzy.
– Błagam. Jest bardzo późno. Musimy jechać.
– Już, już, Ösé. Minuta.
Minuta i koniec. Minuta, która domaga się jeszcze jednej, i kolejnej, i jeszcze…
Ona chce się ubrać. Nie pozwalasz jej.
Zostań tak, nago. Żebym cię widział. Proszę.
Teraz nie ma nawet naszyjnika dla osłony. A ty – nic jej nie dasz?
Na stole leży twój kapelusz, hełm korkowy, którego już nigdy nie będziesz
potrzebował. I wasza jedyna wspólna fotografia.
Bierzesz jedną z walizek, kładziesz ją na stole, otwierasz i z materiałowej torby
wyjmujesz nożyczki. Zginasz zdjęcie, przesuwasz paznokciami po linii oddzielającej
twoją i jej podobiznę, tniesz.
Wręczasz jej fragment, który przedstawia ciebie opartego o furgonetkę na podwórzu.
– Masz. Pamiętaj mnie takiego. Ja też cię taką zapamiętam.
Patrzysz na drugi fragment, na którym uśmiecha się ona, po czym wsuwasz go do
kieszeni koszuli.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że nie mogę… – Urywasz, bo zaczynasz płakać.
– Wszystko będzie dobrze – kłamie ona.
Kłamie, bo przecież wie, że będzie cierpieć za każdym razem, gdy wyjdzie na
dziedziniec, zajrzy do jadalni albo położy dłoń na białej balustradzie eleganckich
schodów. Za każdym razem, gdy ktoś wymówi nazwę kraju, do którego wyjeżdżasz. Za
każdym razem, gdy usłyszy w górze szum samolotu.
Przy każdej ulewie takiej jak ta.
Wszystko będzie dobrze…
Tulisz ją w ramionach i czujesz, że odtąd już nic nigdy dobrze nie będzie.
Za kilka sekund weźmiesz swoje walizki i prochowiec. Znów ją namiętnie pocałujesz.
Ruszysz do drzwi. Usłyszysz jej głos i jeszcze się zatrzymasz.
– Poczekaj! Zapomniałeś kapelusza!
– Tam dokąd jadę, na nic mi się nie przyda.
– Ale to pamiątka po tym, kim byłeś przez wiele lat.
– Nie chcę go. Niech zostanie z tobą. Niech ci przypomina, kim byłem dla ciebie.
Zawrócisz i pocałujesz ją na koniec z tą wilgotną, gęstą i powolną czułością
ostatniego razu. Popatrzycie sobie w oczy. Zaciśniecie powieki i zagryziecie wargi, żeby
nie płakać. Delikatnie pogładzicie się nawzajem po policzkach. Otworzysz drzwi, które
następnie zamkną się za tobą z lekkim trzaskiem, podobnym w twoich uszach do
wystrzału. A ona, po drugiej stronie, oprze o nie głowę i dopiero wtedy gorzko zapłacze.
Wyjdziesz w noc i stopisz się z burzą, która ani na moment nie zechce się uspokoić.
– Dziękuję, Ösé. Dziękuję za te wszystkie lata.
To pierwsze słowa, które wypowiadasz od chwili, kiedy opuściłeś tamten pokój, by
udać się na lotnisko. Brzmią dziwnie, jakby wcale nie pochodziły od ciebie. Wszystko
wydaje się dziwne, inne: szosa, budynki, blaszane baraki terminalu, mijani po drodze
ludzie.
Nic nie jest rzeczywiste.
– Nie ma za co – odpowiada przygnębiony José, kładąc ci rękę na ramieniu.
W otoczonych zmarszczkami oczach człowieka, który, w tym tak początkowo obcym
miejscu, był dla ciebie jak ojciec, błyszczą łzy. Ale o upływie czasu jeszcze bardziej niż
zmarszczki świadczy stan uzębienia. Antón, pisząc o Josem w swoich listach albo
opowiadając ci o nim zimą przy kominku, zawsze powtarzał, że nigdy w życiu nie
widział u nikogo zębów tak białych i pięknych. Od tamtej pory minęła cała wieczność.
Z zębów Josego niewiele zostało.
A i on sam bezpowrotnie znika z twojego życia.
Tutejsze zapachy, upajająca zieleń wybujałej przyrody, głęboki dźwięk uroczystych
śpiewów, gwar świątecznych obchodów, wielkoduszność przyjaciół takich jak José,
gorący dotyk słońca na skórze – wszystko stanie ci się obce. Przestaniesz być częścią
tego świata. Gdy tylko wsiądziesz do samolotu, z powrotem zamienisz się w öpottò,
obcego.
– Ösé, mój drogi, chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę.
– Oczywiście.
– Jeśli zdołasz, zanieś czasem kwiaty na grób ojca, dobrze? Zostanie tutaj taki
samotny…
Jakież to smutne – spocząć w zapomnianym przez wszystkich miejscu, w mogile,
przed którą nikt nawet nie przystanie.
– Póki ja żyję, Antón zawsze będzie miał świeże kwiaty.
– Tènki, mi fren.
Dziękuję, przyjacielu. Za wyciąganie mnie z tarapatów. Za pomoc w zrozumieniu
świata tak innego niż mój. Za pomoc w pokochaniu go. Za mądrość, która pozwoliła ci
dostrzec we mnie coś więcej niż tylko żądzę zysku. Za ostrożność w wydawaniu sądów…
– Mi hat no gud, Ösé.
– Yu hat e stron, mi fren.
My heart is not good. Your heart is strong, my friend. Twoje serce cierpi, lecz jest
mocne.
Wytrzyma wszystko.
Wytrzymasz, tak. Ale nie zapomnisz, że przez całe lata posługiwałeś się czterema
językami, które teraz, razem wzięte, okazują się zbyt ubogie, by wyrazić to co czujesz: że
tu hat no gud.
Samolot czeka na pasie startowym.
Żegnaj, vitémá, człowieku o wielkim sercu. Uważaj na siebie. Tek kea, mi fren. Podaj
mi dłoń. Shek mi jan.
Take care. Shake my hand.
Pozwolisz się nieść poprzez chmury tysiące kilometrów i wylądujesz w Madrycie,
skąd złapiesz pociąg do Saragossy. Potem wsiądziesz do autobusu i wkrótce będziesz
wśród swoich. Cała ta długa podróż wyda ci się wszakże zbyt krótka, by pożegnać się z
ostatnimi latami – najpiękniejszymi latami twojego życia.
I ten fakt, świadomość, że najpiękniejsze lata życia spędziłeś w odległej krainie,
ukryjesz przed innymi jak sekret.
Nie możesz wiedzieć, że ten sekret wyjdzie na jaw ponad trzydzieści lat później. Nie
możesz wiedzieć, że któregoś dnia dwa fragmenty tamtego zdjęcia, tak brutalnie
rozdzielone, znów się połączą.
Clarence jeszcze nie istnieje.
Ani twoja druga Daniela.
W miarę jak samolot będzie nabierał wysokości, widziana w dole wyspa stopniowo
zmaleje ci w oczach. Cała zieleń, która kiedyś zalała cię z głową, stanie się niewyraźną
plamką na horyzoncie, a potem zniknie. W samolocie będą też inni. Wszyscy
zachowacie milczenie. Wszyscy zabierzecie ze sobą swoje historie.
I ta cisza zamknie się w kilku słowach, niewystarczających przecież, by wytłumaczyć
dziwny ucisk w piersi.
– Ö má we é, etúlá.
Żegnaj, kochana wyspo na morzu.
I. NAJOKRUTNIEJSZY MIESIĄC
Pasolobino, 2003
Kilka pierwszych linijek sprawiło, że Clarence poczuła najpierw ciekawość, a później
rosnący niepokój. Trzymała w rękach świstek, który przylepił się do jednej z wielu
niemal przezroczystych kopert z niebiesko-czerwonym szlaczkiem, używanych kiedyś do
prowadzenia zamorskiej korespondencji. Papier, na którym pisano wtedy listy, był
cienki, żeby przesyłka ważyła mniej i mniej kosztowała. Z tej samej przyczyny
delikatne, piętrzące się w stosikach karteluszki aż kipiały od ściśniętych jedno obok
drugiego słów, które zawierały ślady czyjejś egzystencji i ledwie się mieściły w
granicach nieistniejących marginesów.
Clarence raz i drugi czytała zdania, wykaligrafowane inną ręką niż reszta listów
ułożonych na stole w salonie:
…ja nie wrócę już na F.P., więc, jeśli chcesz, znowu napiszę do Ureki, żebyś mógł dalej
wysyłać te pieniądze. Ona czuje się dobrze, jest bardzo silna, musiała taka być, tylko tęskni
za swoim poczciwym ojcem, który – informuję Cię o tym z żalem, bo wiem, jak to przeżyjesz
– zmarł przed kilkoma miesiącami. Ale spokojnie, chłopcy też mają się doskonale, starszy
pracuje, a młodszy wciąż się uczy. Gdybyś widział, jak tu się wszystko zmieniło od czasu,
gdy…
I to wszystko. Żadnej daty. Żadnego podpisu.
Do kogo skierowany był ten list?
Adresat nie mógł należeć do pokolenia dziadka, ponieważ tekstura papieru,
atrament, charakter pisma i styl wydawały się dość nowoczesne. Nadawca zwracał się
jednak do mężczyzny, o czym świadczyła forma „gdybyś widział”, a to ograniczało krąg
potencjalnych odbiorców do Jacoba, ojca Clarence, i jej stryja Kiliana. Poza tym
tajemnicza notka znalazła się między tymi niewieloma listami, które napisał ojciec.
Dziwne… Dlaczego nie zachowała się w całości? Clarence wyobraziła sobie, jak Jacobo
chowa przesyłkę, po czym zmienia zdanie i postanawia ją wyrzucić, nie zdając sobie
sprawy, że fragment się jednak ostał. Czemu ojciec miałby coś takiego robić? Czy
zawarte w liście informacje były aż tak kompromitujące?
Zdezorientowana podniosła wzrok, odłożyła świstek na wielki orzechowy stół,
stojący obok czarnej skórzanej sofy typu chester, i potarła piekące oczy. Od ponad
pięciu godzin czytała bez chwili przerwy. Westchnęła i wstała, żeby dorzucić drewna do
kominka. Jesionowe bierwiona trzaskały w płomieniach. Wiosna była bardziej wilgotna
niż zwykle, a długie siedzenie w jednym miejscu potęgowało uczucie zimna. Clarence
grzała przez chwilę dłonie nad ogniem, potem przeciągnęła nimi po przedramionach i
oparła się o gzyms kominka, nad którym wisiało prostokątne lustro w drewnianej ramie
z wyrzeźbioną u góry girlandą. W odbiciu ukazała się zmęczona dziewczyna z
podkrążonymi zielonymi oczami i lekko potarganymi kasztanowatymi włosami, które
wymykały się z niewoli grubego warkocza, otaczając owalną twarz ze zmarszczonym w
tej chwili czołem. Skąd ten nagły niepokój? Clarence wstrząsnęła się, jakby przeszedł ją
dreszcz, wróciła do stołu i znów usiadła.
Posegregowała listy według autorów i czasu powstania, począwszy od tych z roku
1953, kiedy to Kilian pisywał regularnie co piętnaście dni. Treść tych epistoł doskonale
pasowała do jego osobowości: były skrajnie szczegółowe w opisach codziennego życia,
pracy, otoczenia i klimatu. Stryj dokładnie opowiadał o tym wszystkim matce i siostrze.
Ojciec wysilał się mniej, często po prostu dodawał trzy czy cztery linijki do wynurzeń
brata. Listy od dziadka Antona z kolei przychodziły rzadko, były krótkie i zawierały
głównie formułki typowe dla lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku,
informujące o tym, że, dzięki Bogu, dziadek czuje się dobrze, ma nadzieję, że wszyscy
pozostali też czują się dobrze, i dziękuje tym członkom rodziny i sąsiadom, którzy akurat
w taki czy inny sposób zechcieli łaskawie pomóc w Rabaltué.
Clarence cieszyła się, że nikogo nie ma w domu. Kuzynka Daniela pojechała razem
ze stryjem Kilianem na dół, do miasta, do lekarza, a rodzice mieli wrócić dopiero za dwa
tygodnie. Clarence czuła się nawet trochę winna: oto szperała w prywatnych papierach
ludzi, którzy przecież wciąż żyli. Dziwnie było czytać to, co ojciec i stryj napisali wiele
lat wcześniej. Tak się zwykle postępuje z dokumentami, które pozostały po zmarłych. I,
faktycznie, łatwiej jej szło z listami dziadka, którego nigdy nie spotkała, niż z tymi
autorstwa Jacoba czy Kiliana. Wiele anegdot, owszem, już znała. Tyle że teraz,
opowiedziane w pierwszej osobie, pochyłym, niepewnym pismem kogoś, kto nie nawykł
do kreślenia liter, i przepojone starannie, lecz nieskutecznie skrywaną tęsknotą,
wywoływały dziwną mieszankę emocji tak silnych, że niekiedy aż skłaniających do
płaczu.
Pamiętała, że kiedyś, gdy była młodsza, otwierała ciemną szafę w głębi salonu i
przesuwała dłońmi po tych listach, dla zabawy przeglądając papiery, które pomagały
jej wyobrazić sobie przeszłość stuletniego Rabaltué: pożółkłe ze starości wycinki
prasowe; katalogi biur podróży i umowy o pracę; dawne księgi rachunkowe dotyczące
handlu bydłem i zarządzania posiadłościami; spisy owiec, ostrzyżonych lub padłych;
zawiadomienia o chrzcinach i pogrzebach; bożonarodzeniowe życzenia nabazgrane
atramentem czyjąś niewprawną ręką; ślubne zaproszenia i karty dań; zdjęcia
pradziadków, dziadków, stryjecznych dziadków, kuzynów i rodziców; sięgające XVII
wieku dokumenty poświadczające prawo do okolicznych gruntów oraz zawierane z
ośrodkiem narciarskim umowy ich zamiany na działki budowlane.
Na listy nie zwracała w tamtym czasie większej uwagi z tej prostej przyczyny, że
wtedy jeszcze wystarczały jej opowieści Kiliana i Jacoba. Tyle że, oczywiście, tak było,
zanim wybrała się na konferencję, w czasie której, za sprawą kilku prelegentów z
Afryki, wykiełkowały w niej – córce, wnuczce i bratanicy kolonizatorów – nieznane
wcześniej i niepokojące uczucia. Właśnie wówczas zainteresowała się wszystkim, co
łączyło się z życiem mężczyzn z jej rodziny. Nagle zaczęło ją ciągnąć do Pasolobino, do
tej szafy w salonie, i bardzo się niecierpliwiła, gdy kolejne obowiązki zatrzymywały ją
na uniwersytecie. Na szczęście uporała się ze wszystkim w rekordowym tempie, a
rzadka okoliczność, że akurat nikogo nie było w domu, pozwoliła jej przeczytać
wszystko dokładnie i w całkowitym spokoju.
Zastanawiała się, czy ktoś jeszcze otwierał tę szafę w ostatnich latach; czy matka,
Carmen, albo kuzynka Daniela też uległy pokusie, by poszperać w przeszłości; czy ojciec
albo stryj kiedykolwiek odczuli potrzebę, by przejrzeć się w napisanych dawno temu
przez siebie słowach.
Szybko odrzuciła taką możliwość. W przeciwieństwie do niej samej Daniela lubiła
starocie tylko o tyle, o ile miały postać wiekowej, eleganckiej rezydencji z kamienia i
łupka, urządzonej pociemniałymi z upływem czasu antykami. Carmen nie urodziła się w
tym miejscu i nigdy nie czuła się tu jak w domu. Jej misja, zwłaszcza po tym, jak umarła
matka Danieli, sprowadzała się do dbania, by wszędzie panował porządek, w spiżarni
niczego nie brakowało i by każda okazja stanowiła doskonały pretekst do urządzenia
imprezy. Carmen uwielbiała spędzać w Rabaltué długie tygodnie, ale cieszyła się, że na
stałe mieszka gdzie indziej, u siebie.
A co do Jacoba i Kiliana – obaj byli typowymi mężczyznami z gór: denerwująco
milkliwymi i zazdrośnie strzegącymi swej prywatności. Wydawało się wręcz
zaskakujące, że żaden z nich nie zdecydował się w końcu zniszczyć tych listów,
podobnie jak ona, Clarence, uczyniła ze swoimi dziennikami z okresu dojrzewania,
zupełnie jakby taki akt oznaczał wymazanie przeszłości. Powodów wyobrażała sobie
kilka. Może ojciec i stryj zdawali sobie sprawę, że w tych papierach w gruncie rzeczy
poza silną nostalgią nic nie ma – nic, co kwali kowałoby je do potencjalnego
unicestwienia. Albo może zdołali wyrzucić z pamięci ich treść – w co wątpiła, wiedząc,
jak bardzo lubią obaj opowiadać o swojej ukochanej wyspie – lub, po prostu, zapomnieli
o ich istnieniu, jak to się często zdarza z różnymi rzeczami, które człowiek gromadzi
przez całe życie.
Tak czy owak, bez względu na przyczyny, dla których te listy się zachowały,
należało zbadać, co się właściwie wydarzyło – jeśli wydarzyło się cokolwiek – właśnie ze
względu na to, co nie zostało napisane, ze względu na znaki zapytania mnożące się pod
wpływem tego kawałka papieru, spoczywającego teraz w jej rękach i zdającego się
burzyć pozorny spokój egzystencji w Pasolobino.
Nie wstając z fotela, sięgnęła ku stojącej na stoliku obok skrzyneczce i wyjęła z niej
lupę, by dokładniej obejrzeć poszarpane brzegi świstka. W prawym dolnym rogu widać
było coś jakby zarys cyfry przekreślonej pionową kreską.
Cóż… Mogło chodzić o siódemkę.
Siódemka.
Clarence zabębniła palcami po stole.
Jak na numer strony to zbyt wiele. Czyżby data? 1947, 1957, 1967… Na ile zdążyła
się zorientować, nie wtedy rozgrywały się wydarzenia opisane w tych listach,
stanowiących emocjonalne świadectwo kolonialnego życia kilku Hiszpanów na pewnej
plantacji kakao.
Z jej punktu widzenia najbardziej interesujące okazały się właśnie te linijki, w
których ktoś obcy pisał, że dokądś nie wróci, że z Rabaltué wysyłane były wcześniej
pieniądze, że troje ludzi znanych adresatowi listu – Jacobowi? – ma się dobrze i że jakaś
bliska im wszystkim osoba odeszła z tego świata.
Komu mógł wysyłać pieniądze jej ojciec? Dlaczego miałby się martwić, czy ktoś
stamtąd miewa się dobrze lub też, bardziej konkretnie, jak sobie radzi w szkole albo w
pracy? Czyją śmierć miałby tak opłakiwać? Autor listu wspominał też o jakiejś Urece…
Ona, Clarence, nigdy nie słyszała takiej nazwy – jeśli w ogóle chodziło o nazwę
miejsca… Może raczej o imię osoby? No i najważniejsze: kim była „ona”?
Clarence słyszała setki opowieści o tym, co przytra ło się mężczyznom z Rabaltué na
obcej ziemi. Znała je na pamięć, jako że Jacobo i Kilian nigdy nie przegapili żadnej
okazji, by poopowiadać o swoim raju utraconym. W jej uszach ta o cjalna historia
brzmiała zawsze jak legenda, która rozpoczynała się wiele dekad wcześniej w małym
miasteczku w Pirenejach, później rozgrywała się na niewielkiej afrykańskiej wyspie, by
dobiec kresu znów w tym samym zakątku hiszpańskich gór. Do tej pory, do momentu
znalezienia zagadkowego listu, Clarence ani razu nie wpadła na pomysł, że mogło być
odwrotnie: że wszystko rozpoczęło się na niewielkiej afrykańskiej wyspie, później
rozgrywało się w małym miasteczku w Pirenejach, by dobiec kresu znów na tej samej
wysepce…
No nie, jeśli teraz miało się okazać, że Jacobo i Kilian zapomnieli jej wspomnieć o
kluczowych sprawach… Walcząc z pokusą snucia powieściowych domysłów,
zmarszczyła brwi i zaczęła sobie przypominać, jakie osoby przewijały się w
opowieściach ojca i stryja. Prawie wszystkie wiązały się z jej najbliższym otoczeniem, co
było zupełnie naturalne, albowiem całą tę egzotyczną przygodę zainicjował młody
awanturnik z doliny Pasolobino, wyruszając w nieznane pod koniec XIX wieku, czyli w
czasach zbliżonych do narodzin dziadków Clarence, Antona i Mariany. Młodzieniec
wylądował na atlantyckiej wyspie w ówczesnej zatoce Biafra. W ciągu paru lat
zgromadził niewielką fortunę i został właścicielem żyznej plantacji eksportującej kakao
na cały świat. Wtedy to w dalekich Pirenejach kilku samotnych mężczyzn i trochę
młodych małżeństw postanowiło wyprawić się za morze w poszukiwaniu pracy na
plantacji dawnego ziomka oraz w pobliskim mieście.
Zielone łąki ustąpiły miejsca palmom.
Clarence aż się uśmiechnęła na myśl o tych szorstkich, zamkniętych w sobie
góralach, z natury małomównych i poważnych, nieskłonnych do okazywania emocji i
nawykłych do gamy kolorystycznej rozpiętej między bielą śniegu, zielenią łąk oraz
szarością kamienia, nagle odkrywających jaskrawe barwy tropików, ciemne odcienie
półnagiej skóry, przewiewność domów i łagodną pieszczotę morskiej bryzy. Szczerze
mówiąc, wciąż zadziwiał ją obraz Jacoba i Kiliana w roli bohaterów jednego z wielu
dzieł literackich czy lmowych przedstawiających kolonialny świat z perspektywy
Europejczyka; w tym konkretnym przypadku – z perspektywy jej krewnych. Ich wersja
była jedyną, którą znała.
Wersją jasną i niewątpliwą.
Codzienne życie na plantacjach kakao, stosunki z tubylcami, jedzenie, wiewiórolotki,
węże, małpy, wielkie kolorowe jaszczurki… Niedzielne uroczystości, dźwięk bębnów…
O tym mówiono. O tym też opowiadał w swoich pierwszych listach stryj Kilian.
I tyle pracy! Takie ciężkie życie!
Niewątpliwie.
„Chłopcy też mają się doskonale”…
Ta data to musiał być 1977, 1987 albo 1997 rok…
Kto potra łby wyjaśnić, o co chodziło w tym liście? Od razu pomyślała o Kilianie i
Jacobie, lecz natychmiast zrozumiała, że spaliłaby się ze wstydu, gdyby musiała się im
przyznać do szperania w tych papierach. Kiedyś na jakiejś rodzinnej kolacji, w czasie
której wypłynął temat kolonii, z ciekawości zadała parę śmiałych pytań, jednakże
zarówno ojciec, jak stryj po raz kolejny popisali się umiejętnością sprowadzania
rozmowy na swoje ulubione, bezpieczne tory. Oczekiwać, że szczerze i bezpośrednio
odpowiedzą na niespodziewane pytanie o kilka tajemniczych linijek, znaczyło
oczekiwać zbyt wiele.
Zapaliła papierosa, wstała i podeszła do okna. Otworzyła je trochę, żeby wypuścić
dym, i odetchnęła chłodnym powietrzem deszczowego dnia, delikatnie zwilżającego
szarość stłoczonych poniżej łupkowych dachów. Rozciągnięta podłużnie starówka
Pasolobino wciąż wyglądała tak jak na czarno-białych zdjęciach z początku XX wieku,
choć większość spośród jej niemal stu domów została wyremontowana, a na ulicach
zamiast bruku położono równiutką kostkę. Poza granicami miasteczka, którego początki
sięgały XI stulecia, ciągnęły się teraz klockowate zabudowania ośrodków turystycznych
wybudowanych na potrzeby narciarzy.
Clarence spojrzała ku ośnieżonym szczytom, w stronę granicy między świerkami a
nagą skałą, wciąż ukrytą pod warstwą bieli. Snujące się tam wysoko mgły wyglądały
przepięknie. Jak mężczyźni z jej rodziny wytrzymywali tyle lat z dala od tych
wspaniałych gór, bez porannego zapachu wilgotnej ziemi i bez kojącej nocnej ciszy? W
tym, co miała teraz przed oczami, musiało być jednak coś niezwykle pociągającego,
skoro wszyscy ci, którzy wyprawili się na wyspę, prędzej czy później wracali.
Właśnie wtedy, znienacka, uświadomiła sobie, do kogo powinna się zwrócić.
Dlaczego wcześniej na to nie wpadła?
Do Julii!
Do kogóżby innego? Julia nadawała się doskonale: znała jej rodzinę od dawna,
mieszkała kiedyś na wyspie, z taką samą jak Kilian i Jacobo nostalgią wspominała
utracony raj tudzież powaby egzotyki, no i zawsze chętnie rozmawiała z Clarence, którą
od dziecka traktowała niemal jak córkę, może dlatego, że sama doczekała się wyłącznie
synów.
Clarence szybkim ruchem odwróciła się od okna, zgasiła papierosa w popielniczce i
opuściła salon, by zadzwonić do Julii ze swojego gabinetu. Przecinając wielki hol, z
którego przechodziło się dalej do różnych części domu, jak również na schody wiodące
do sypialni na piętrze, musiała przystanąć przed ogromnym pięknym obrazem
wiszącym nad wielką drewnianą komodą rzeźbioną ręcznie z kunsztem właściwym
siedemnastowiecznym rzemieślnikom – jedną z nielicznych pamiątek po dawnej
świetności domu.
Obraz przedstawiał drzewo genealogiczne rodziny od strony ojca. Pierwsze
nazwisko, które można było odczytać w dolnej partii płótna – Kilian de Rabaltué –
opatrzone było datą 1395 i wciąż Clarence intrygowało. Fakt, że imię irlandzkiego
świętego, które stopniowo rozprzestrzeniło się na Francję i stamtąd na Niemcy, nosił jej
protoplasta, stanowił dla wszystkich w rodzinie zagadkę. Najprawdopodobniej ów
Kilian, mający geny podróżnika i włosy o miedzianym połysku, dostał się do Pasolobino
z Francji przez Pireneje, by się tu osiedlić. Od jego nazwiska ciągnął się ku górze długi
pień rozgałęziający się poziomymi konarami, a na liściach widniały imiona braci i sióstr
wraz z ich żonami i mężami, a także potomkami kolejnych generacji.
Zatrzymała wzrok na pokoleniu swoich dziadków, pierwszym, które przedsięwzięło
zamorską wyprawę, i przypatrzyła się datom. W 1898 roku urodził się dziadek, Antón de
Rabaltué, który w 1926 ożenił się z Marianą de Maltą, urodzoną w roku 1899. W 1927
przyszedł na świat ojciec Clarence. W 1929 – jej stryj, a w 1933 – jej ciotka Catalina.
Clarence pomyślała, że drzewa genealogiczne w tej części świata bywają potwornie
przewidywalne. Żadnych sensacji. Od razu widać, kto skąd się wziął. W stosownej
rubryczce, przy imieniu i nazwisku, wpisywano datę urodzin i miejsce pochodzenia.
Czasem to ostatnie zastępowało nazwisko, ponieważ wielu spośród nowych kandydatów
do rubryczek pochodziło z najbliższej okolicy. Główny pień drzewa bez żadnych
skrzywień prowadził wzrok oglądającego od pierwszego Kiliana po ostatnich
spadkobierców rodu. Imiona w kolejnych pokoleniach zazwyczaj się powtarzały,
odsyłając do dawnych hrabiów i ich dam, albowiem stare miana ze starych
dokumentów miały interesującą zdolność do pobudzania wyobraźni młodych generacji:
stąd raz za razem Mariana i Mariano, Jacoba i Jacobo, czasem Kilian, Juan, Juana, José
czy Josefa, kiedy indziej Catalina, Antón lub Antonia… Przyglądając się drzewom
genealogicznym, które były jedną z jej pasji, Clarence potra ła sobie wyobrazić równy
nurt życia: narodziny, dorastanie, reprodukcja i śmierć. Ta sama ziemia i to samo niebo.
Jednakże ostatnie spośród widocznych na obrazie imion świadczyły o jawnym
zerwaniu z rzekomo spetry kowaną przeszłością. „Daniela” i „Clarence” przełamywały
wcześniejszą monotonię. Wyglądało to tak, jakby narodziny ich właścicielek zbiegły się
z jakąś zachodzącą wtedy zmianą, jakby rodzice chcieli je naznaczyć za pomocą
ważnych dla siebie słów. Podrósłszy, dziewczynki dowiedziały się, że Kilian wybrał
„Danielę”, w ogóle nie biorąc pod uwagę zdania, jakie miała na ten temat jego żona,
Pilar. Bo zawsze lubił to imię i kropka. Z kolei Clarence swoje zawdzięczała matce,
wielkiej miłośniczce romansów, która tak długo szukała w podróżniczej przeszłości
męża, aż znalazła: Clarence de Rabaltué. Jacobo najwyraźniej nie protestował, może
dlatego, że imię córki będące dawną nazwą jednego z afrykańskich miast nieustannie
kojarzyło mu się z idylliczną przeszłością, do której wciąż z Kilianem wracali.
Stojąc przed obrazem, Clarence przez chwilę wyobrażała sobie kolejne liście na tym
drzewie, od góry sąsiadujące bezpośrednio z nią i jej kuzynką. Jak miało się nazywać
następne pokolenie, jeśli pojawi się na świecie? Uśmiechnęła się pod nosem. Przy jej
tempie w najbliższych latach niczego nie należało się w tym względzie spodziewać,
czego zresztą żałowała, bo przecież pojmowała życie jako długi łańcuch o
nierozerwalnie połączonych i ponazywanych imionami ogniwach. Nie potra ła
zrozumieć, że niektórzy nie znają swoich przodków z generacji wcześniejszych niż
dziadkowie. Tyle że, oczywiście, nie każdy miał to, co ona postrzegała jako dar od losu:
możliwość przyjścia na świat w zamkniętym, dokładnie uporządkowanym i opisanym
uniwersum, w którym można się było schronić przed życiowymi zawieruchami. W jej
przypadku bowiem przywiązanie do rodzinnego domu, doliny i gór – zrozumiałe, choć
może nieco przesadne – daleko wykraczało poza kwestie czysto genetyczne, a w końcu
przekształciło się w coś głębszego, bardziej duchowego, kojącego egzystencjalny lęk
przed znikomością. Może właśnie to pragnienie, by stanowić ogniwo ściśle łączące
przeszłość z przyszłością, sprawiło, że skoncentrowała swoje badania – generalnie
poświęcone lingwistyce – na dialekcie pasolobińskim. Niedawna obrona pracy
doktorskiej, która wyczerpała ją i chwilowo zniechęciła do aktywnego uczestnictwa w
życiu akademickim, uczyniła z niej nie tylko największego na świecie eksperta od tego
niemal wymarłego języka, ale również strażniczkę części kulturowego dziedzictwa, co
napawało ją niemałą dumą.
Niemniej musiała przyznać, że czasem żałowała wszystkich tych rzeczy, które przez
doktorat ją ominęły. Zwłaszcza dotyczyło to relacji z mężczyznami, bo nie dało się
ukryć, że jej życie miłosne było kompletną katastrofą. Z takiego czy innego powodu jej
związki nigdy nie trwały dłużej niż dwanaście miesięcy, tak samo zresztą jak w
przypadku Danieli, tyle że kuzynka aż tak się tym nie przejmowała, może dlatego, że
liczyła sobie o sześć lat mniej, a może po prostu dzięki swojej cierpliwej naturze.
Clarence znów się uśmiechnęła, tym razem na myśl o tym, jakie szczęście miały – obie
jedynaczki – wychowując się praktycznie razem. Co by zrobiła bez tego daru, zesłanego
jej przez niebiosa w zastępstwie lalek? Choć zycznie i psychicznie bardzo odmienne,
czuły się z Danielą jak nierozłączne siostry i dzieliły mnóstwo przeżyć i przygód.
Pamiętała pakt honorowy: zawarły go, gdy mogły wreszcie zacząć wychodzić razem na
imprezy mimo różnicy wieku: w razie gdyby spodobał im się ten sam chłopak,
pierwszeństwo należało się tej, która poznała go pierwsza. Na szczęście, ze względu na
inne charaktery – Daniela była bardziej nieśmiała, praktyczniejsza i chyba mniej
zapalczywa – a także inne upodobania – Clarence gustowała w tajemniczych i
umięśnionych książętach z bajki, podczas gdy jej kuzynka wolała realnych mężczyzn –
ich wzajemna lojalność nigdy nie została wystawiona na próbę.
Clarence westchnęła i jeszcze przez chwilę – tylko przez chwilę – pozwoliła
wyobraźni krążyć wokół swoich ewentualnych potomków.
Nagle przebiegł ją dreszcz, zupełnie jakby ktoś dmuchnął jej w kark albo załaskotał
ją piórkiem. Podskoczyła i wykonała gwałtowny obrót. Przez ułamek sekundy była
oszołomiona, a nawet przestraszona, bo wyraźnie czuła z tyłu czyjąś obecność, co, jak
natychmiast zaczęła przekonywać samą siebie, stanowiło kompletny idiotyzm,
albowiem doskonale wiedziała, że domownicy nie wrócą jeszcze przez kilka dni, a
wszystkie drzwi sama starannie zamknęła: do szczególnie lękliwych nie należała – choć
kto wie, może się tylko łudziła – ale o bezpieczeństwo potrafiła zadbać.
Potrząsnęła głową, by odegnać absurdalne myśli, i skupiła się na tym, co należało
zrobić: na telefonie do Julii. Przez jedne z drzwi ozdobionych kasetonami w kształcie
rombów, te, które, znajdowały się pod szerokimi drewnianymi schodami wiodącymi na
piętro, przeszła do swojego gabinetu, gdzie królowało wielkie dębowe biurko. Tam leżał
telefon komórkowy.
Spojrzała na zegarek i uznała, że Julia, kobieta raczej poukładana, zdążyła już
zapewne dotrzeć z kościoła do domu. Jeśli bawiła w Pasolobino, wraz z jedną z
przyjaciółek chodziła co dzień na mszę o siedemnastej, by następnie pospacerować po
miasteczku, napić się czekolady i wrócić samochodem do siebie.
Jednakże, o dziwo, nie odbierała. Clarence postanowiła zadzwonić do niej na
komórkę i złapała ją u innej przyjaciółki, tak zajętą grą w karty, że zamieniły ledwie
kilka słów. Akurat tyle, by umówić się na następny dzień. Clarence poczuła się trochę
zawiedziona. Nie pozostawało jej nic innego, niż czekać.
Cały dzień.
Zdecydowała, że uporządkuje porozkładane w salonie papiery. Odłożyła listy na
miejsce, a zagadkowy świstek schowała do portmonetki.
Po gorączkowej aktywności ostatnich godzin nagle nie wiedziała, co zrobić z resztą
dnia. Usiadła na so e przed kominkiem, zapaliła kolejnego papierosa i pogrążyła się w
rozmyślaniach o tym, jak bardzo się wszystko zmieniło przez te lata, które upłynęły od
wypraw Antona, Kiliana i Jacoba na wyspę – zmieniło się zwłaszcza poczucie czasu.
Ludzie z jej pokolenia dysponowali komputerami, pocztą elektroniczną i komórkami,
pozwalającymi na natychmiastowy kontakt. I dlatego stali się niecierpliwi: kiepsko
znosili niepewność i oczekiwanie, a najdrobniejsza zwłoka w spełnieniu pragnień od
razu zamieniała się w torturę.
W tym momencie Clarence interesowało jedynie to, by się przekonać, czy Julia
będzie potra ła powiedzieć cokolwiek, co wyjaśniłoby tych kilka linijek, które z jej
perspektywy mogły znaczyć tylko jedno: ojciec regularnie wysyłał pieniądze jakiejś
kobiecie.
Reszta spraw zeszła nagle na drugi plan.
Nazajutrz o siedemnastej trzydzieści Clarence stała przed kościołem, czekając na
Julię. Już po kilku minutach, które spędziła na kontemplowaniu majestatycznej
kościelnej wieży na tle nieba, drzwi kościoła się otwarły, wypuszczając na zewnątrz
garstkę wiernych uczestniczących we mszach w tygodniu; wszyscy witali Clarence jak
dobrą znajomą. Zaraz też pojawiła się Julia, drobna, skromnie, lecz starannie ubrana, z
krótką fryzurą świeżo od fryzjera i uroczą apaszką na szyi. Zbliżyła się z szerokim
uśmiechem.
– Clarence! Nie widziałam cię od jakiegoś czasu! – Obdarzywszy ją dwoma głośnymi,
serdecznymi całusami, ujęła pod ramię i ruszyła w stronę wyjścia z kościelnego
dziedzińca, otoczonego kamiennym murem zwieńczonym długimi metalowymi
szpikulcami. – Przepraszam, że wczoraj tak cię zbyłam, ale złapałaś mnie akurat w
czasie rewanżowej partyjki. Skąd się tu wzięłaś? A praca?
– W tym semestrze akurat mam mało zajęć. Wiesz, zalety pracy na uczelni. Tak to
sobie ustawiam, żeby mieć trochę czasu na działalność naukową. A ty? Jak długo tym
razem zostaniesz?
Matka Julii pochodziła z doliny Pasolobino i Julia wciąż pozostawała właścicielką
jednego z licznych domów rozsianych pośród pól w promieniu kilku kilometrów od
miasteczka. Jej matka wyszła za człowieka z sąsiedniej doliny i razem z nim wyjechała
do Afryki, zostawiając małą córkę pod opieką dziadków do czasu, aż sklep żelazny
zaczął przynosić zyski i można było ściągnąć dziecko. W Afryce Julia spotkała swojego
męża i urodziła dwóch synów. Po ostatecznej przeprowadzce do Madrytu co roku
spędzała razem z chłopcami i – rzadziej – z mężem krótkie wakacje w Pasolobino. Od
kiedy jednak przed kilkoma laty owdowiała, jej pobyty w rodzinnych stronach stawały
się coraz dłuższe.
– Przynajmniej do października. Wiesz… zalety posiadania dorosłych dzieci, które
już mnie nie potrzebują. – Uśmiechnęła się szelmowsko, po czym dodała: – W ten sposób
nie mogą mi co chwila podrzucać wnuków.
Clarence się roześmiała. Lubiła Julię. W jej kruchym ciele krył się silny duch. Była
też dobrze wykształcona, spostrzegawcza, wrażliwa i skłonna do re eksji, bardzo
otwarta i miła w obejściu, a wręcz do pewnego stopnia wyra nowana, co wyróżniało ją
spośród innych pań w miasteczku. Clarence uważała, że to zasługa zarówno dalekich
podróży, jak i lat przeżytych w stolicy. Niemniej Julia czuła się w Pasolobino tak, jakby
nigdy stąd nie wyjeżdżała, a wrodzona prostota zjednywała jej powszechną życzliwość.
Wbrew temu, co opowiadała o swoich dzieciach i wnukach, zawsze bardzo interesowała
się losem innych i w razie potrzeby bez wahania oferowała pomoc.
– Masz ochotę na gorącą czekoladę? – spytała Clarence.
– Jeśli kiedyś nie będę miała ochoty, możesz się zacząć niepokoić!
Niespiesznie przeszły wąskimi uliczkami w różnych odcieniach kamiennej szarości,
by w końcu zostawić za sobą starówkę i szeroką aleją przecinającą nową część
miasteczka – z wysokimi latarniami i cztero- lub pięciopiętrowymi budynkami – i
dotrzeć do jedynego w Pasolobino lokalu, gdzie, wedle znającej się na rzeczy Julii,
czekolada była prawdziwa, ponieważ z powodzeniem przechodziła test odwróconej do
góry dnem liżanki. „Jeśli wychowałaś się na czystym kakao”, mawiała Julia, „nigdy
nie zadowolisz się namiastkami”.
Po drodze rozmawiały o różnych drobiazgach, o pogodzie i pracy na uczelni, i o tym,
co u kogo z rodziny słychać. Clarence zawsze odnosiła wrażenie, że w tonie Julii, ilekroć
pytała o Kiliana lub Jacoba, dźwięczała jakaś szczególna nuta. Bardzo delikatna, nic
poważnego, ale jednak nieodmiennie poprzedzona nerwowym pokasływaniem.
– Dawno nie widziałam twojego stryja. Dobrze się czuje?
– W zasadzie całkiem dobrze, dziękuję. Od czasu do czasu coś tam mu dolega, ale to
nic takiego.
– A co u ojca? Już tu nie zagląda?
– Zagląda, owszem, ale rzadziej niż kiedyś. Twierdzi, że coraz mniej chce mu się
siadać za kierownicą.
– A tak kochał samochody!
– Myślę, że z wiekiem staje się zmarzluchem i czeka na lepszą pogodę…
– Cóż, wszyscy tak mamy… I, szczerze mówiąc, trzeba bardzo kochać te okolice, żeby
wytrzymywać równie okropny klimat…
Klimat, pomyślała Clarence. Kontrast między upałami tropików a chłodami
Pasolobino.
Doszła do wniosku, że to doskonały moment, by z łatwością skierować rozmowę na
właściwe tory.
– O tak – przyznała. – Zwłaszcza jeśli się mieszkało w tropikach, prawda?
– Posłuchaj, coś ci powiem. – Julia przystanęła przed czekoladziarnią i obróciła się w
stronę Clarence. – Gdyby nie okoliczności… To znaczy sposób, w jaki musieliśmy
wyjechać…
Umilkła na chwilę, bo akurat wchodziły do lokalu. Clarence łagodnie pokierowała ją
do środka, zachwycona, że przynęta działa.
– Gdyby nie to, zostałabym tam na zawsze…
Zajęły wolny stolik najbliżej okna. Odłożyły na bok okrycia, torby i apaszki, po czym
usiadły.
– Bo tamte lata były najlepszymi w moim życiu…
Julia westchnęła i skinęła na kelnera, prosząc o dwie liżanki czekolady, ale
natychmiast uświadomiła sobie, że nie zapytała Clarence, na co ma ochotę. W
odpowiedzi na jej spojrzenie Clarence szybko pokiwała głową, ani na chwilę nie dając
się odwieść od tematu rozmowy.
– Wiesz, gdzie niedawno byłam?
Julia zaciekawiona uniosła brwi.
– W Murcji, na konferencji poświęconej literaturze hispanoafrykańskiej. – Clarence
zauważyła zdumienie na twarzy rozmówczyni. – Tak, też się na początku zdziwiłam. Nie
bardzo rozumiałam sam termin. Zetknęłam się z literaturą afrykańską pisaną po
angielsku, francusku, nawet po portugalsku, ale nie po hiszpańsku.
– Do głowy by mi nie przyszło… – Julia wzruszyła ramionami. – Ale też się zbytnio
nad takimi kwestiami nie zastanawiałam.
– Wygląda na to, że istnieje masa książek nieznanych ani tam, ani tutaj, między
innymi dlatego, że ich autorzy przez długie lata pozostawali w cieniu.
– A po co w ogóle tam pojechałaś? To ma jakiś związek z twoimi badaniami?
Clarence zawahała się przez moment.
– I tak, i nie. Szczerze mówiąc, po obronie doktoratu nie za bardzo wiedziałam, co
dalej. Kolega wspomniał o tej konferencji i to mi dało do myślenia. Bo jak to możliwe,
że nasłuchawszy się tylu różnych historii od taty i stryja Kiliana, nigdy nie zadałam
sobie pewnych pytań? Prawdę mówiąc, trochę mi się zrobiło głupio. Że inni mogą się
dziwić – to zrozumiałe, ale ja?
Ujęła w dłonie liżankę z czekoladą, tak gorącą, że przed spróbowaniem trzeba było
parę razy podmuchać. Julia siedziała w milczeniu, obserwując, jak zgodnie z jej
powtarzanymi wielokrotnie wskazówkami dziewczyna przymyka oczy, by rozkoszować
się słodko-gorzkim smakiem.
– I dowiedziałaś się czegoś? – spytała w końcu z nieudawanym zainteresowaniem. –
Podobało ci się?
Clarence podniosła wzrok i odstawiła filiżankę na spodek.
– Bardzo – odparła. – Spotkałam afrykańskich pisarzy mieszkających w Hiszpanii i w
innych krajach na całym świecie, i ludzi stąd, którzy tak jak ja odkrywali zupełnie nowe
uniwersum. Była mowa o różnych rzeczach, przede wszystkim o tym, że trzeba
rozpropagować wiedzę o tej literaturze i kulturze. – Przerwała, by się upewnić, że Julii
nie nudzi jej wywód, po czym dokończyła: – Tak czy owak, to niesamowite, że niektórzy
Afrykanie mówią i piszą w tym samym języku co my. Zaskakujące, prawda? No i
usłyszałam historie trochę inne od tych, które opowiadali tata i stryj.
Julia zmarszczyła brwi.
– W jakim sensie?
– Wiadomo, dyskutowano o epoce kolonialnej i postkolonialnej, o dziedzictwie
ideologicznym warunkującym życie dzisiejszych Afrykanów, o podziwie, niechęci, a
nawet żalu względem tych, którzy zmienili bieg afrykańskiej historii, o problemach z
tożsamością i traumach, i próbach odzyskania straconego czasu, o emigracji i
wykorzenieniu, i rozmaitości etnicznej oraz lingwistycznej… Cóż, niewiele to miało
wspólnego z tym, co uważałam za swoją wiedzę na ten temat… A nie sądzę, żeby
oprócz mnie dużo tam było dzieci kolonizatorów! Oczywiście w ogóle się nie
odzywałam. Trochę się wstydziłam… Wiesz? Jeden profesor z Ameryki wyrecytował
nam nawet wiersz w swoim ojczystym języku bubi… – Sięgnęła do torby, wyjęła
długopis i rozłożyła na stole papierową serwetkę. – Co tak naprawdę pisze się: böóbë.
– Bubi – powtórzyła Julia. – Wiersze w języku bubi… Przyznaję, że to dla mnie
zaskakujące… Nie przypuszczałam, że…
– Pewnie – przerwała jej Clarence. – A co ja mam powiedzieć? W dzieciństwie
miałam psa, który wabił się Bubi! – Odrobinę zniżyła głos. – Tata go tak nazwał…
– No tak, niezbyt stosownie, to prawda. Cały Jacobo. Ale… – próbowała
argumentować – …czasy były wtedy inne.
– Nie musisz mi niczego tłumaczyć, Julio. Opowiadam ci o tym wszystkim, żebyś
zrozumiała, co to dla mnie znaczy: zupełnie jakby ktoś otworzył mi oczy na nieznane
dotąd aspekty sprawy. Tak sobie przy okazji pomyślałam, że czasami trzeba umieć
pytać, nie wystarczy przyjmować za dobrą monetę tego, co się nam opowiada…
Znów sięgnęła do torby z jasnego zamszu i wyciągnęła portmonetkę, którą następnie
położyła na stole i otwarła, by wyjąć z niej świstek znaleziony wśród listów z szafy.
Uznała, że po takim wstępie Julia bez oporów spełni jej zamysły, które od początku
sprowadzały się do wyjaśnienia, kto i po co to napisał. Wbijając w nią wzrok, rzuciła:
– Porządkowałam ostatnio papiery i pośród korespondencji taty natknęłam się na
coś takiego.
Wyciągnęła ku niej swoje znalezisko, tłumacząc, dlaczego uważa, że tekst pochodzi z
lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Urwała jednak, gdy zobaczyła zmianę, która
zaszła na twarzy jej rozmówczyni.
– Dobrze się czujesz? – spytała z niepokojem.
Julia była blada. Bardzo blada. Kartka drżała jej w dłoni niczym jesienny liść na
wietrze, a na policzku pojawiła się zdradziecka, niemożliwa do powstrzymania łza.
Przestraszona Clarence złapała starszą panią za rękę.
– Co się stało? Powiedziałam coś złego? – dopytywała się, niespokojna i
zaintrygowana jednocześnie. – Naprawdę nie chciałam. Przykro mi!
Skąd taka reakcja?
Przez chwilę siedziały w milczeniu: Julia – próbując się uspokoić, Clarence – usiłując
jej w tym dopomóc. Wreszcie ta pierwsza podniosła wzrok i oświadczyła:
– Nic się nie stało. Spokojnie. Wszystko to wygłupy sentymentalnej staruszki. Po
prostu zobaczyłam pismo swojego męża i trochę się wzruszyłam.
– Twojego męża? – Zdumiała się Clarence. – A wiesz, o co chodzi? O kogo? – Trudno
już jej było powściągnąć ciekawość. – Tu jest mowa o jakichś dwóch chłopcach i ich
matce, i jeszcze o kimś, kto zmarł, w sumie o czterech osobach…
– Umiem czytać, Clarence – wtrąciła Julia, wycierając chusteczką oczy.
– Tak, przepraszam, po prostu to takie dziwne. Że twój mąż napisał coś takiego do
taty.
– Cóż, znali się przecież – stwierdziła Julia neutralnym tonem.
– Tak, ale z tego, co wiem, nie korespondowali – odparowała Clarence, odbierając
jej papier. – Widywali się, jak przyjeżdżaliście tu razem na wakacje. Przecież
znalazłabym jakieś inne listy. Ale nie, tylko ten.
Julia odwróciła głowę, by uciec przed jej inkwizytorskim spojrzeniem. Zdawała się z
zainteresowaniem obserwować przechodniów, ale w rzeczywistości myślami przebywała
w innym czasie i innym miejscu. Na moment solidne budynki z kamienia, drewna i
łupku przybrały kolor jaskrawej bieli, a pobliskie jesiony zmieniły się w palmy i drzewa
puchowca. Nie było dnia, by nie wspominała swojego ukochanego zakątka w Afryce.
Zaledwie chwilę wcześniej wyznała Clarence, że właśnie tam spędziła najlepsze lata
swego życia. Tkwiła w tym zresztą pewna niesprawiedliwość, bo przecież należało
przyznać, że los w ogóle potraktował ją dobrze – dał jej dzieci i wspaniałe wnuki, i
wygodną egzystencję. Tyle że wspomnienie tamtych lat powracało do niej co rano, gdy
otwierała oczy. Jedynie ktoś, kto przeżył to samo, potra ł ją zrozumieć. Ktoś taki jak
Kilian lub Jacobo.
Była przekonana, że niezależnie od upływu czasu żaden z nich nie zaznał ani dnia
spokoju.
Co miała odpowiedzieć Clarence? Czy dziewczyna pytała ze zwykłej ciekawości? Czy
naprawdę nic nie wiedziała? A może Jacobo lub Kilian o czymś tam jej wspomnieli?
Może teraz, w podeszłym wieku, nie potra li dłużej ukrywać tego, co leżało im na
sumieniu – a może na sercu. Co zrobiłaby ona sama? Jak zdołałaby przejść przez życie
obarczona podobnym ciężarem?
Westchnęła głęboko i ponownie zwróciła się ku Clarence, która nie spuszczała z niej
wzroku. Jej ciemnozielone oczy, tak podobne do oczu ojca i stryja, dodawały urody i
łagodności zdecydowanym rysom ujętym w ramę pięknych, kręconych, kasztanowatych
włosów, które akurat tego dnia nie zostały przez właścicielkę zebrane w warkocz. Julia
znała Clarence od dziecka i zdawała sobie sprawę z cechującego ją uporu.
– Może zwyczajnie spytaj ojca?
Ta prosta sugestia mocno Clarence zaskoczyła. Nie wiedząc, co odrzec, dziewczyna
zamrugała kilka razy, spuściła wzrok i zaczęła rwać papierową serwetkę na drobne
kawałeczki. Reakcja Julii upewniała ją w przekonaniu, że coś jest na rzeczy.
– Szczerze mówiąc, Julio, trochę się wstydzę. Nie wiem, jak zacząć. Jeśli pokażę ojcu
ten list, przyznam się, że szperałam w jego rzeczach. A jeśli on rzeczywiście skrywa jakiś
sekret, to wątpię, żeby mi go nagle, po tylu latach tak po prostu wyznał… –
Wyprostowała się na krześle i westchnęła. – Tak czy owak, nie chciałabym cię stawiać
w niezręcznej sytuacji. Ale z drugiej strony byłoby szkoda, gdyby coś tak istotnego
popadło w całkowite zapomnienie… – dorzuciła tonem świadomie żałosnym.
Spodziewała się po trosze, że starsza pani poradzi jej stanowczo, by nie traciła czasu
na doszukiwanie się nieistniejących sekretów i by nie układała w głowie scenariuszy
niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem Julia milczała, zadając sobie
w duchu wciąż to samo pytanie.
Dlaczego teraz?
Za oknem rozgrywała się typowa kwietniowa walka między słabymi jeszcze
promieniami zachodzącego słońca a drobniutkimi błyszczącymi kroplami deszczu
niezdecydowanego, czy padać.
Dlaczego teraz?
Pamiętała, jak bardzo jej mąż protestował przeciwko złemu wpływowi, który – jego
zdaniem – czarownicy wywierali na tubylców. „Nigdy nie widziałem nic równie
głupiego”, mówił. „Czy tak trudno pojąć mechanizm przyczyny i skutku? W życiu,
podobnie jak w nauce, określone warunki sprawiają, że coś dzieje się tak, a nie inaczej.
Ale nie – ci tutaj nie znają przyczyn ani skutków. Znają tylko wolę swoich bogów i
koniec”.
Może nadeszła pora, kto to mógł wiedzieć, ale ona, Julia, nie zamierzała zdradzić
Kiliana ani jego brata. Jeśli taka była wola Boga albo też bogów plemienia Bubi,
Clarence i tak, prędzej czy później, miała się wszystkiego dowiedzieć. Lepiej zresztą
prędzej niż później, bo jej ojcu i stryjowi nie zostało już dużo czasu.
– Posłuchaj, Clarence – odezwała się w końcu. – Mój mąż napisał ten list w roku
tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym. Pamiętam dokładnie, bo właśnie podczas
tej podróży usłyszał o śmierci dawnego znajomego. – Umilkła na moment. – Jeśli tak
bardzo cię to ciekawi, jedź tam i odszukaj mężczyznę imieniem Fernando. Jest tylko
trochę starszy od ciebie. Tak naprawdę interesuje cię jeden ze wspomnianych w tym
liście chłopców. Bardzo możliwe, że w Sampace zachowało się archiwum, bo plantacja
wciąż jakoś działa. Nie sądzę, żeby zniszczyli wszystko, choć ręczyć za to nie mogę.
Odszukaj Fernanda. To nieduży teren, nie większy niż ta dolina, więc na pewno ci się
uda…
– Kto to jest Fernando? – spytała Clarence z błyskiem w oku, przyciskając palec do
jednego ze zdań listu. – I dlaczego mam go szukać w Sampace?
– Bo tam się urodził. I nic więcej ci nie powiem, moja droga, choćby nie wiem co –
oświadczyła Julia zdecydowanie. Spuściła oczy i przez chwilę głaskała dłoń Clarence,
która tymczasem ujęła ją za rękę w geście wdzięczności i sympatii. – Jeśli chcesz
usłyszeć więcej, musisz pomówić z ojcem. Ale gdyby Jacobo dowiedział się, co ci
doradziłam, wyprę się całej tej rozmowy. Jasne?
Clarence skinęła głową z rezygnacją, która natychmiast przerodziła się w zaczątek
nadziei.
W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa, które towarzyszyć jej miały bez przerwy
przez wszystkie następne dni: „Jedź do Sampaki, Clarence. Do Sampaki!”.
– Muszę wam powiedzieć coś bardzo ważnego.
Clarence odczekała, aż współbiesiadnicy zwrócą na nią uwagę. Członkowie jej
skłonnej do śmiechu i gadatliwej rodziny siedzieli przy prostokątnym drewnianym stole
w zwyczajowym porządku. U szczytu stołu, odkąd sięgała pamięcią, przy wszystkich
posiłkach królował stryj Kilian. Choć Jacobo był starszy, Kilian wziął na siebie rolę
głowy rodu i, jak się zdawało, brat bez trudu zaakceptował tę sytuację, która pozwalała
mu zachować więź z domem rodzinnym przy jednoczesnym braku poważniejszych
obowiązków. Wszyscy obecni mogli się czuć w Rabaltué jak u siebie, lecz to Kilian o
wszystko tu dbał. To on dzierżawił łąki pod pastwiska, jako że rodzina nie trzymała już
krów ani owiec, to on decydował, czy sprzedać część ziemi rozrastającemu się ośrodkowi
narciarskiemu i to on zasadniczo podtrzymywał tradycje tego domu. Podobnie jak
wszystkie inne w miasteczku, dom ulegał niekoniecznie pozytywnym zmianom pod
wpływem postępu w postaci turystyki, tej samej turystyce zawdzięczając jednak,
paradoksalnie, swoje ocalenie.
Po prawej ręce Kiliana zasiadał niezmordowany Jacobo. Mimo że przekroczyli z
bratem siedemdziesiątkę, obaj pozostawiali wielcy i silni – Jacobo wyróżniał się
dodatkowo wydatnym brzuchem – i z dumą obnosili po świecie swoje bujne i czarne,
choć lekko przyprószone siwizną czupryny. Obok Jacoba siedziała zawsze jego żona
Carmen, ładna, wesoła, średniego wzrostu kobieta o gładkiej różowej cerze i krótkich,
ufarbowanych na jasno włosach. Po lewej stronie Kiliana, naprzeciwko Jacoba, miała
swoje miejsce rozsądna i praktyczna Daniela, która po ojcu, Kilianie, odziedziczyła
ciemne, połyskujące miedzianymi re eksami włosy, a po matce, Pilar – jak twierdzili co
starsi mieszkańcy miasteczka – delikatne, szlachetne rysy. Wreszcie u przeciwległego
krańca stołu, naprzeciw Kiliana, nieodmiennie siedziała Clarence, która dzięki tej
pozycji nauczyła się doskonale interpretować najdrobniejsze gesty stryja. Potra ła z
łatwością orzec, czy Kilian jest w dobrym, czy w złym humorze na podstawie takich
przesłanek jak sposób zwinięcia przez niego serwetki albo intensywność, z jaką
spoglądał na taki czy inny przedmiot na stole.
Po paru minutach stało się jasne, że jej deklaracja przeszła całkiem niezauważona.
Od dłuższego czasu z rozmaitych powodów nie mieli okazji zjeść wspólnie posiłku, toteż
spotkanie było ożywione, rozmowa płynęła wartko, wszyscy gadali jeden przez
drugiego, śmiali się, protestowali i dyskutowali. Zwykle w takich razach jej rodzice i
kuzynka plotkowali o sąsiadach z Pasolobino, podczas gdy stryj pozostawał raczej
milczący. Clarence pociągnęła łyk wina, przyznając w duchu, że ze stryjem rozumie się
lepiej niż z własnym ojcem. Kilian wydawał się jej bliższy i bardzo wrażliwy mimo
wyglądu twardego i zdystansowanego milczka. Jacobo miał większe poczucie humoru,
owszem, ale ten humor często bez ostrzeżenia przyjmował formę sarkazmu, zwłaszcza
jeśli ojciec nie potra ł akurat narzucić innym swojego zdania. Na szczęście dla reszty
rodziny Carmen wykształciła w sobie niebywałą zdolność rozładowywania jego
humorów i sprawiała, że zawsze wszystko kończyło się dobrze, bo jej sprytnie omotany
mąż pozostawał z wrażeniem połowicznego zwycięstwa.
Jak mógł zareagować na wieść, dokąd wybiera się jego córka? Pociągnąwszy dla
kurażu jeszcze jeden łyk wina, Clarence zdecydowała się podnieść głos.
– Mam wiadomość, od której skamieniejecie ze zdumienia.
Teraz od razu na nią spojrzeli. Wszyscy z wyjątkiem Kiliana, który dopiero po chwili
uniósł wzrok znad talerza, jak ktoś, kto nie wierzy, by cokolwiek go jeszcze mogło w
życiu zaskoczyć.
Clarence przypatrywała się im w milczeniu, przygryzając dolną wargę. Nagle
poczuła zdenerwowanie. Po gorączkowej aktywności ostatnich tygodni spędzonych na
gromadzeniu informacji – ściąganiu z internetu zdjęć, map i artykułów, z których
Palmy na śniegu Luz Gabas Muza Sa (2013) Wzruszająca historia kolonialna rozgrywająca się na legendarnych plantacjach afrykańskiej wyspy Fernando Poo. Jest rok 1953. Kilian porzuca ośnieżone góry hiszpańskiej prowincji Huesca, by wraz z bratem Jacobem wyprawić się na odległą, nieznaną i zmysłowo bujną wyspę Fernando Poo. W tej egzotycznej krainie oczekuje go ojciec, od lat zatrudniony na plantacji zwanej Sampaką, gdzie produkuje się cenione na całym świecie kakao. Na wiecznie zielonej i ciepłej, urzekającej wyspie bracia odkrywają kolonialną swobodę obyczajów, obcą szarej i sztywnej frankistowskiej Hiszpanii, ciężko pracują na plantacji, uczą się, co łączy, a co dzieli autochtonów i europejskich przybyszów, i jednocześnie poznają przyjaźń, namiętność, miłość i nienawiść. Jeden z nich wszakże przekroczy niewidzialną granicę zakazu i zakocha się bez pamięci w miejscowej dziewczynie. Ta miłość, wpisana w skomplikowany kontekst społeczny i historyczny, na zawsze zmieni stosunki między, stając się źródłem sekretusięgającego daleko w przyszłość. W roku 2003 Clarence, bratanica Kiliana i córka Jacoba, ciekawa ich przeszłości, zagłębia się w trudne, dawno minione sprawy i stopniowo odkrywa zetlałe nici łączące ją z wyspą, by ostatecznie wyjaśnić rodzinną tajemnicę. Barwna saga o kolonialnej przeszłości Hiszpanów i wzruszający romans, który przywodzi na myśl Pożegnanie z Afryką.
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Luz Gabás Palmy na śniegu
Tytuł oryginału: Palmeras en la nieve Projekt okładki: Katarzyna Konior Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Irma Iwaszko Zdjęcia wykorzystane na okładce © sundarananda – Fotolia.com © andilevkin – Fotolia.com © tets – Fotolia.com © Luz Gabás, 2012 © Ediciones Planeta Madrid, S.A., 2012 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2013 © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk ISBN 978-83-7758-540-5 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2013 Wydanie I
Dla mojego ojca, Paca, za udzielającą się innym miłość do życia. I dla Josego Españoli za tę, którą ja czuję do niego. Dzięki nim dwóm istnieje ta powieść. Dla mojej matki, Maríi Luz, oraz moich sióstr, Gemmy i Mar, za bezwarunkowe, nieustanne wsparcie. I dla Josego oraz Rebeki, którzy rośli razem z tą książką.
PROLOG Tej nocy będziecie się kochać desperacko, bo wiecie, że to ostatnia noc, którą spędzicie razem. Nigdy więcej się nie spotkacie. Nigdy. Ponieważ to niemożliwe. Będziecie się pieścić i całować gorączkowo, jak potra jedynie dwoje przerażonych ludzi, próbujących poprzez smak i dotyk zgłębić, a potem zapamiętać istotę tego drugiego. Tropikalna ulewa gniewnie atakuje zieloną barierkę zewnętrznej galerii prowadzącej do pokoi, tłumiąc odgłos waszych wściekłych jęków. Błyskawice usiłują trwać jak najdłużej, jakby chciały przezwyciężyć ciemność. Jeszcze cię widzę, jeszcze cię czuję, jeszcze przez chwilę… W kącie – dwie sfatygowane skórzane walizki. Na oparciu krzesła – prochowiec. Otwarta szafa o pustych półkach. Na stole – kapelusz i zdjęcie. Rozrzucone po podłodze jasne ubrania. Łóżko, które zwisająca spod su tu, szczelnie zasunięta moskitiera przekształca w miłosne gniazdko. Dwa ciała poruszające się w mroku. Tyle z tego zostanie po osiemnastu latach. Mogłeś zaryzykować i zostać. Mogłeś też nigdy tam nie jechać. Oszczędziłbyś sobie tego deszczu, tego przeklętego deszczu, który uparcie towarzyszy ci w najsmutniejszych chwilach życia. Nie musiałbyś tej ponurej nocy tak cierpieć. Krople ulewy biją w okno. A ona… Mogła nie zwrócić na ciebie uwagi, skoro wiedziała, że lepiej nie. Nie musiałaby tak cierpieć tej nocy rozjaśnianej przerywanym, okrutnym światłem. Łagodny, spokojny deszcz oblepia przedmioty i spływa po nich miękko, jak łzy, przesycając wszystko zaraźliwą melancholią. Gwałtowny deszcz padający tej nocy siecze groźnie, przypominając, że nie przylgnie do nikogo, że nie da się wchłonąć nawet ziemi. Że umiera w tym samym momencie, w którym uderza. Mieliście wiele nocy wypełnionych miłością delikatną, czułą, zmysłową, mistyczną. Mieliście zakazaną rozkosz. I kochaliście się w pełnym świetle, i nikt wam nie przeszkodził. Tyle że to nie dosyć. Teraz jesteście tysiącem kropel atakującej wciąż od nowa burzy. Zadaj jej ból! Zedrzyj jej skórę paznokciami! Gryź! Liż! Przesiąknij jej zapachem! Bo żyjecie. Bo tak cierpicie. Bo nic się nie da zrobić. Bo pogodziliście się z rozstaniem. Bo, do diabła, zrezygnowaliście… Weź sobie jej duszę, a zostaw swoje ziarno, choć wiesz, że już nie wykiełkuje. Jadę. Jedziesz.
Ale i tak będziesz ze mną. Zawsze. Słychać dwa krótkie, szybkie uderzenia do drzwi, potem zapada cisza i po chwili rozlegają się dwa kolejne. To umówiony sygnał. José jest punktualny. Musisz się spieszyć, inaczej spóźnisz się na samolot. Nie potra sz się spieszyć. Nie potra cie się od siebie odkleić. Chcecie tylko płakać. Zamknąć oczy i tak trwać w tym stanie nierealnego zawieszenia. Przeznaczony wam czas dobiegł końca. I nie wróci. Nic nie poradzicie. Już to omówiliście. Żadnych łez – tak bywa. Może w innym czasie, w innym miejscu… Ale nie wy zdecydowaliście, gdzie się urodzić, do kogo czy do czego przynależeć. Wy zdecydowaliście jedynie, że, mimo wszystko, będziecie się kochać. Choć wiedzieliście, że prędzej czy później ta chwila nadejdzie, tak jak właśnie nadeszła, z pośpiechem, który uniemożliwia pożegnanie w świetle dnia i przekreśla nadzieję na rychły powrót. Tym razem to będzie podróż w jedną stronę. Wstajesz z łóżka i zaczynasz się ubierać. Ona siedzi oparta o ścianę, obejmując ramionami kolana, wspiera na nich podbródek. Przez moment obserwuje twoje ruchy, a potem przymyka powieki, żeby utrwalić w pamięci każdy szczegół twojego ciała, każdy twój gest, każdy włos. Gdy jesteś gotowy, wstaje i podchodzi. Ma na sobie wyłącznie naszyjnik z dwóch nawleczonych na rzemyk muszli. Zawsze go nosi. Jedna z tych muszli to muszla porcelanki – błyszcząca, wielkości migdała; druga – niezbyt duża skorupa achatiny. Już po chwili wiszą na twojej szyi. – Przyniosą ci szczęście i dobrobyt. Obejmujesz ją mocno i przyciągasz do siebie, wdychając zapach jej włosów i skóry. – Moje szczęście właśnie się kończy. – Nie martw się. Choć nie będę mogła cię zobaczyć czy dotknąć, gdziekolwiek się znajdziesz, pozostaniesz częścią mnie. Jej wielkie oczy, choć smutne, patrzą pewnie i stanowczo. Ona chce wierzyć, że nawet śmierć was nie rozdzieli, że gdzieś się w końcu spotkacie, poza czasem, poza pośpiechem, poza ograniczeniami. Kładziesz palce na muszlach naszyjnika. Ta mniejsza jest gładka jak jej skóra i lśniąca jak jej zęby. Szczelina przywodzi na myśl idealną waginę – bramę, przez którą wchodzi i wychodzi życie. – Czy taka mała achatina zdoła mnie uchronić przed demonami o silnych łapach? Ona uśmiecha się na wspomnienie waszego pierwszego razu. – Jesteś mocny jak drzewo puchowca i giętki jak palma. Z korzeniami głęboko w ziemi i liśćmi wyciągniętymi do słońca wytrzymasz każdy wicher. I znowu dwa krótkie, szybkie uderzenia do drzwi, chwila przerwy, i kolejne dwa. I głos, który stara się brzmieć wyraźnie, lecz dyskretnie na tle burzy. – Błagam. Jest bardzo późno. Musimy jechać. – Już, już, Ösé. Minuta. Minuta i koniec. Minuta, która domaga się jeszcze jednej, i kolejnej, i jeszcze… Ona chce się ubrać. Nie pozwalasz jej.
Zostań tak, nago. Żebym cię widział. Proszę. Teraz nie ma nawet naszyjnika dla osłony. A ty – nic jej nie dasz? Na stole leży twój kapelusz, hełm korkowy, którego już nigdy nie będziesz potrzebował. I wasza jedyna wspólna fotografia. Bierzesz jedną z walizek, kładziesz ją na stole, otwierasz i z materiałowej torby wyjmujesz nożyczki. Zginasz zdjęcie, przesuwasz paznokciami po linii oddzielającej twoją i jej podobiznę, tniesz. Wręczasz jej fragment, który przedstawia ciebie opartego o furgonetkę na podwórzu. – Masz. Pamiętaj mnie takiego. Ja też cię taką zapamiętam. Patrzysz na drugi fragment, na którym uśmiecha się ona, po czym wsuwasz go do kieszeni koszuli. – Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że nie mogę… – Urywasz, bo zaczynasz płakać. – Wszystko będzie dobrze – kłamie ona. Kłamie, bo przecież wie, że będzie cierpieć za każdym razem, gdy wyjdzie na dziedziniec, zajrzy do jadalni albo położy dłoń na białej balustradzie eleganckich schodów. Za każdym razem, gdy ktoś wymówi nazwę kraju, do którego wyjeżdżasz. Za każdym razem, gdy usłyszy w górze szum samolotu. Przy każdej ulewie takiej jak ta. Wszystko będzie dobrze… Tulisz ją w ramionach i czujesz, że odtąd już nic nigdy dobrze nie będzie. Za kilka sekund weźmiesz swoje walizki i prochowiec. Znów ją namiętnie pocałujesz. Ruszysz do drzwi. Usłyszysz jej głos i jeszcze się zatrzymasz. – Poczekaj! Zapomniałeś kapelusza! – Tam dokąd jadę, na nic mi się nie przyda. – Ale to pamiątka po tym, kim byłeś przez wiele lat. – Nie chcę go. Niech zostanie z tobą. Niech ci przypomina, kim byłem dla ciebie. Zawrócisz i pocałujesz ją na koniec z tą wilgotną, gęstą i powolną czułością ostatniego razu. Popatrzycie sobie w oczy. Zaciśniecie powieki i zagryziecie wargi, żeby nie płakać. Delikatnie pogładzicie się nawzajem po policzkach. Otworzysz drzwi, które następnie zamkną się za tobą z lekkim trzaskiem, podobnym w twoich uszach do wystrzału. A ona, po drugiej stronie, oprze o nie głowę i dopiero wtedy gorzko zapłacze. Wyjdziesz w noc i stopisz się z burzą, która ani na moment nie zechce się uspokoić. – Dziękuję, Ösé. Dziękuję za te wszystkie lata. To pierwsze słowa, które wypowiadasz od chwili, kiedy opuściłeś tamten pokój, by udać się na lotnisko. Brzmią dziwnie, jakby wcale nie pochodziły od ciebie. Wszystko wydaje się dziwne, inne: szosa, budynki, blaszane baraki terminalu, mijani po drodze ludzie. Nic nie jest rzeczywiste. – Nie ma za co – odpowiada przygnębiony José, kładąc ci rękę na ramieniu. W otoczonych zmarszczkami oczach człowieka, który, w tym tak początkowo obcym miejscu, był dla ciebie jak ojciec, błyszczą łzy. Ale o upływie czasu jeszcze bardziej niż zmarszczki świadczy stan uzębienia. Antón, pisząc o Josem w swoich listach albo opowiadając ci o nim zimą przy kominku, zawsze powtarzał, że nigdy w życiu nie
widział u nikogo zębów tak białych i pięknych. Od tamtej pory minęła cała wieczność. Z zębów Josego niewiele zostało. A i on sam bezpowrotnie znika z twojego życia. Tutejsze zapachy, upajająca zieleń wybujałej przyrody, głęboki dźwięk uroczystych śpiewów, gwar świątecznych obchodów, wielkoduszność przyjaciół takich jak José, gorący dotyk słońca na skórze – wszystko stanie ci się obce. Przestaniesz być częścią tego świata. Gdy tylko wsiądziesz do samolotu, z powrotem zamienisz się w öpottò, obcego. – Ösé, mój drogi, chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę. – Oczywiście. – Jeśli zdołasz, zanieś czasem kwiaty na grób ojca, dobrze? Zostanie tutaj taki samotny… Jakież to smutne – spocząć w zapomnianym przez wszystkich miejscu, w mogile, przed którą nikt nawet nie przystanie. – Póki ja żyję, Antón zawsze będzie miał świeże kwiaty. – Tènki, mi fren. Dziękuję, przyjacielu. Za wyciąganie mnie z tarapatów. Za pomoc w zrozumieniu świata tak innego niż mój. Za pomoc w pokochaniu go. Za mądrość, która pozwoliła ci dostrzec we mnie coś więcej niż tylko żądzę zysku. Za ostrożność w wydawaniu sądów… – Mi hat no gud, Ösé. – Yu hat e stron, mi fren. My heart is not good. Your heart is strong, my friend. Twoje serce cierpi, lecz jest mocne. Wytrzyma wszystko. Wytrzymasz, tak. Ale nie zapomnisz, że przez całe lata posługiwałeś się czterema językami, które teraz, razem wzięte, okazują się zbyt ubogie, by wyrazić to co czujesz: że tu hat no gud. Samolot czeka na pasie startowym. Żegnaj, vitémá, człowieku o wielkim sercu. Uważaj na siebie. Tek kea, mi fren. Podaj mi dłoń. Shek mi jan. Take care. Shake my hand. Pozwolisz się nieść poprzez chmury tysiące kilometrów i wylądujesz w Madrycie, skąd złapiesz pociąg do Saragossy. Potem wsiądziesz do autobusu i wkrótce będziesz wśród swoich. Cała ta długa podróż wyda ci się wszakże zbyt krótka, by pożegnać się z ostatnimi latami – najpiękniejszymi latami twojego życia. I ten fakt, świadomość, że najpiękniejsze lata życia spędziłeś w odległej krainie, ukryjesz przed innymi jak sekret. Nie możesz wiedzieć, że ten sekret wyjdzie na jaw ponad trzydzieści lat później. Nie możesz wiedzieć, że któregoś dnia dwa fragmenty tamtego zdjęcia, tak brutalnie rozdzielone, znów się połączą. Clarence jeszcze nie istnieje. Ani twoja druga Daniela. W miarę jak samolot będzie nabierał wysokości, widziana w dole wyspa stopniowo
zmaleje ci w oczach. Cała zieleń, która kiedyś zalała cię z głową, stanie się niewyraźną plamką na horyzoncie, a potem zniknie. W samolocie będą też inni. Wszyscy zachowacie milczenie. Wszyscy zabierzecie ze sobą swoje historie. I ta cisza zamknie się w kilku słowach, niewystarczających przecież, by wytłumaczyć dziwny ucisk w piersi. – Ö má we é, etúlá. Żegnaj, kochana wyspo na morzu.
I. NAJOKRUTNIEJSZY MIESIĄC Pasolobino, 2003 Kilka pierwszych linijek sprawiło, że Clarence poczuła najpierw ciekawość, a później rosnący niepokój. Trzymała w rękach świstek, który przylepił się do jednej z wielu niemal przezroczystych kopert z niebiesko-czerwonym szlaczkiem, używanych kiedyś do prowadzenia zamorskiej korespondencji. Papier, na którym pisano wtedy listy, był cienki, żeby przesyłka ważyła mniej i mniej kosztowała. Z tej samej przyczyny delikatne, piętrzące się w stosikach karteluszki aż kipiały od ściśniętych jedno obok drugiego słów, które zawierały ślady czyjejś egzystencji i ledwie się mieściły w granicach nieistniejących marginesów. Clarence raz i drugi czytała zdania, wykaligrafowane inną ręką niż reszta listów ułożonych na stole w salonie: …ja nie wrócę już na F.P., więc, jeśli chcesz, znowu napiszę do Ureki, żebyś mógł dalej wysyłać te pieniądze. Ona czuje się dobrze, jest bardzo silna, musiała taka być, tylko tęskni za swoim poczciwym ojcem, który – informuję Cię o tym z żalem, bo wiem, jak to przeżyjesz – zmarł przed kilkoma miesiącami. Ale spokojnie, chłopcy też mają się doskonale, starszy pracuje, a młodszy wciąż się uczy. Gdybyś widział, jak tu się wszystko zmieniło od czasu, gdy… I to wszystko. Żadnej daty. Żadnego podpisu. Do kogo skierowany był ten list? Adresat nie mógł należeć do pokolenia dziadka, ponieważ tekstura papieru, atrament, charakter pisma i styl wydawały się dość nowoczesne. Nadawca zwracał się jednak do mężczyzny, o czym świadczyła forma „gdybyś widział”, a to ograniczało krąg potencjalnych odbiorców do Jacoba, ojca Clarence, i jej stryja Kiliana. Poza tym tajemnicza notka znalazła się między tymi niewieloma listami, które napisał ojciec. Dziwne… Dlaczego nie zachowała się w całości? Clarence wyobraziła sobie, jak Jacobo chowa przesyłkę, po czym zmienia zdanie i postanawia ją wyrzucić, nie zdając sobie sprawy, że fragment się jednak ostał. Czemu ojciec miałby coś takiego robić? Czy zawarte w liście informacje były aż tak kompromitujące? Zdezorientowana podniosła wzrok, odłożyła świstek na wielki orzechowy stół, stojący obok czarnej skórzanej sofy typu chester, i potarła piekące oczy. Od ponad pięciu godzin czytała bez chwili przerwy. Westchnęła i wstała, żeby dorzucić drewna do kominka. Jesionowe bierwiona trzaskały w płomieniach. Wiosna była bardziej wilgotna niż zwykle, a długie siedzenie w jednym miejscu potęgowało uczucie zimna. Clarence grzała przez chwilę dłonie nad ogniem, potem przeciągnęła nimi po przedramionach i oparła się o gzyms kominka, nad którym wisiało prostokątne lustro w drewnianej ramie z wyrzeźbioną u góry girlandą. W odbiciu ukazała się zmęczona dziewczyna z podkrążonymi zielonymi oczami i lekko potarganymi kasztanowatymi włosami, które wymykały się z niewoli grubego warkocza, otaczając owalną twarz ze zmarszczonym w tej chwili czołem. Skąd ten nagły niepokój? Clarence wstrząsnęła się, jakby przeszedł ją
dreszcz, wróciła do stołu i znów usiadła. Posegregowała listy według autorów i czasu powstania, począwszy od tych z roku 1953, kiedy to Kilian pisywał regularnie co piętnaście dni. Treść tych epistoł doskonale pasowała do jego osobowości: były skrajnie szczegółowe w opisach codziennego życia, pracy, otoczenia i klimatu. Stryj dokładnie opowiadał o tym wszystkim matce i siostrze. Ojciec wysilał się mniej, często po prostu dodawał trzy czy cztery linijki do wynurzeń brata. Listy od dziadka Antona z kolei przychodziły rzadko, były krótkie i zawierały głównie formułki typowe dla lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, informujące o tym, że, dzięki Bogu, dziadek czuje się dobrze, ma nadzieję, że wszyscy pozostali też czują się dobrze, i dziękuje tym członkom rodziny i sąsiadom, którzy akurat w taki czy inny sposób zechcieli łaskawie pomóc w Rabaltué. Clarence cieszyła się, że nikogo nie ma w domu. Kuzynka Daniela pojechała razem ze stryjem Kilianem na dół, do miasta, do lekarza, a rodzice mieli wrócić dopiero za dwa tygodnie. Clarence czuła się nawet trochę winna: oto szperała w prywatnych papierach ludzi, którzy przecież wciąż żyli. Dziwnie było czytać to, co ojciec i stryj napisali wiele lat wcześniej. Tak się zwykle postępuje z dokumentami, które pozostały po zmarłych. I, faktycznie, łatwiej jej szło z listami dziadka, którego nigdy nie spotkała, niż z tymi autorstwa Jacoba czy Kiliana. Wiele anegdot, owszem, już znała. Tyle że teraz, opowiedziane w pierwszej osobie, pochyłym, niepewnym pismem kogoś, kto nie nawykł do kreślenia liter, i przepojone starannie, lecz nieskutecznie skrywaną tęsknotą, wywoływały dziwną mieszankę emocji tak silnych, że niekiedy aż skłaniających do płaczu. Pamiętała, że kiedyś, gdy była młodsza, otwierała ciemną szafę w głębi salonu i przesuwała dłońmi po tych listach, dla zabawy przeglądając papiery, które pomagały jej wyobrazić sobie przeszłość stuletniego Rabaltué: pożółkłe ze starości wycinki prasowe; katalogi biur podróży i umowy o pracę; dawne księgi rachunkowe dotyczące handlu bydłem i zarządzania posiadłościami; spisy owiec, ostrzyżonych lub padłych; zawiadomienia o chrzcinach i pogrzebach; bożonarodzeniowe życzenia nabazgrane atramentem czyjąś niewprawną ręką; ślubne zaproszenia i karty dań; zdjęcia pradziadków, dziadków, stryjecznych dziadków, kuzynów i rodziców; sięgające XVII wieku dokumenty poświadczające prawo do okolicznych gruntów oraz zawierane z ośrodkiem narciarskim umowy ich zamiany na działki budowlane. Na listy nie zwracała w tamtym czasie większej uwagi z tej prostej przyczyny, że wtedy jeszcze wystarczały jej opowieści Kiliana i Jacoba. Tyle że, oczywiście, tak było, zanim wybrała się na konferencję, w czasie której, za sprawą kilku prelegentów z Afryki, wykiełkowały w niej – córce, wnuczce i bratanicy kolonizatorów – nieznane wcześniej i niepokojące uczucia. Właśnie wówczas zainteresowała się wszystkim, co łączyło się z życiem mężczyzn z jej rodziny. Nagle zaczęło ją ciągnąć do Pasolobino, do tej szafy w salonie, i bardzo się niecierpliwiła, gdy kolejne obowiązki zatrzymywały ją na uniwersytecie. Na szczęście uporała się ze wszystkim w rekordowym tempie, a rzadka okoliczność, że akurat nikogo nie było w domu, pozwoliła jej przeczytać wszystko dokładnie i w całkowitym spokoju. Zastanawiała się, czy ktoś jeszcze otwierał tę szafę w ostatnich latach; czy matka,
Carmen, albo kuzynka Daniela też uległy pokusie, by poszperać w przeszłości; czy ojciec albo stryj kiedykolwiek odczuli potrzebę, by przejrzeć się w napisanych dawno temu przez siebie słowach. Szybko odrzuciła taką możliwość. W przeciwieństwie do niej samej Daniela lubiła starocie tylko o tyle, o ile miały postać wiekowej, eleganckiej rezydencji z kamienia i łupka, urządzonej pociemniałymi z upływem czasu antykami. Carmen nie urodziła się w tym miejscu i nigdy nie czuła się tu jak w domu. Jej misja, zwłaszcza po tym, jak umarła matka Danieli, sprowadzała się do dbania, by wszędzie panował porządek, w spiżarni niczego nie brakowało i by każda okazja stanowiła doskonały pretekst do urządzenia imprezy. Carmen uwielbiała spędzać w Rabaltué długie tygodnie, ale cieszyła się, że na stałe mieszka gdzie indziej, u siebie. A co do Jacoba i Kiliana – obaj byli typowymi mężczyznami z gór: denerwująco milkliwymi i zazdrośnie strzegącymi swej prywatności. Wydawało się wręcz zaskakujące, że żaden z nich nie zdecydował się w końcu zniszczyć tych listów, podobnie jak ona, Clarence, uczyniła ze swoimi dziennikami z okresu dojrzewania, zupełnie jakby taki akt oznaczał wymazanie przeszłości. Powodów wyobrażała sobie kilka. Może ojciec i stryj zdawali sobie sprawę, że w tych papierach w gruncie rzeczy poza silną nostalgią nic nie ma – nic, co kwali kowałoby je do potencjalnego unicestwienia. Albo może zdołali wyrzucić z pamięci ich treść – w co wątpiła, wiedząc, jak bardzo lubią obaj opowiadać o swojej ukochanej wyspie – lub, po prostu, zapomnieli o ich istnieniu, jak to się często zdarza z różnymi rzeczami, które człowiek gromadzi przez całe życie. Tak czy owak, bez względu na przyczyny, dla których te listy się zachowały, należało zbadać, co się właściwie wydarzyło – jeśli wydarzyło się cokolwiek – właśnie ze względu na to, co nie zostało napisane, ze względu na znaki zapytania mnożące się pod wpływem tego kawałka papieru, spoczywającego teraz w jej rękach i zdającego się burzyć pozorny spokój egzystencji w Pasolobino. Nie wstając z fotela, sięgnęła ku stojącej na stoliku obok skrzyneczce i wyjęła z niej lupę, by dokładniej obejrzeć poszarpane brzegi świstka. W prawym dolnym rogu widać było coś jakby zarys cyfry przekreślonej pionową kreską. Cóż… Mogło chodzić o siódemkę. Siódemka. Clarence zabębniła palcami po stole. Jak na numer strony to zbyt wiele. Czyżby data? 1947, 1957, 1967… Na ile zdążyła się zorientować, nie wtedy rozgrywały się wydarzenia opisane w tych listach, stanowiących emocjonalne świadectwo kolonialnego życia kilku Hiszpanów na pewnej plantacji kakao. Z jej punktu widzenia najbardziej interesujące okazały się właśnie te linijki, w których ktoś obcy pisał, że dokądś nie wróci, że z Rabaltué wysyłane były wcześniej pieniądze, że troje ludzi znanych adresatowi listu – Jacobowi? – ma się dobrze i że jakaś bliska im wszystkim osoba odeszła z tego świata. Komu mógł wysyłać pieniądze jej ojciec? Dlaczego miałby się martwić, czy ktoś stamtąd miewa się dobrze lub też, bardziej konkretnie, jak sobie radzi w szkole albo w
pracy? Czyją śmierć miałby tak opłakiwać? Autor listu wspominał też o jakiejś Urece… Ona, Clarence, nigdy nie słyszała takiej nazwy – jeśli w ogóle chodziło o nazwę miejsca… Może raczej o imię osoby? No i najważniejsze: kim była „ona”? Clarence słyszała setki opowieści o tym, co przytra ło się mężczyznom z Rabaltué na obcej ziemi. Znała je na pamięć, jako że Jacobo i Kilian nigdy nie przegapili żadnej okazji, by poopowiadać o swoim raju utraconym. W jej uszach ta o cjalna historia brzmiała zawsze jak legenda, która rozpoczynała się wiele dekad wcześniej w małym miasteczku w Pirenejach, później rozgrywała się na niewielkiej afrykańskiej wyspie, by dobiec kresu znów w tym samym zakątku hiszpańskich gór. Do tej pory, do momentu znalezienia zagadkowego listu, Clarence ani razu nie wpadła na pomysł, że mogło być odwrotnie: że wszystko rozpoczęło się na niewielkiej afrykańskiej wyspie, później rozgrywało się w małym miasteczku w Pirenejach, by dobiec kresu znów na tej samej wysepce… No nie, jeśli teraz miało się okazać, że Jacobo i Kilian zapomnieli jej wspomnieć o kluczowych sprawach… Walcząc z pokusą snucia powieściowych domysłów, zmarszczyła brwi i zaczęła sobie przypominać, jakie osoby przewijały się w opowieściach ojca i stryja. Prawie wszystkie wiązały się z jej najbliższym otoczeniem, co było zupełnie naturalne, albowiem całą tę egzotyczną przygodę zainicjował młody awanturnik z doliny Pasolobino, wyruszając w nieznane pod koniec XIX wieku, czyli w czasach zbliżonych do narodzin dziadków Clarence, Antona i Mariany. Młodzieniec wylądował na atlantyckiej wyspie w ówczesnej zatoce Biafra. W ciągu paru lat zgromadził niewielką fortunę i został właścicielem żyznej plantacji eksportującej kakao na cały świat. Wtedy to w dalekich Pirenejach kilku samotnych mężczyzn i trochę młodych małżeństw postanowiło wyprawić się za morze w poszukiwaniu pracy na plantacji dawnego ziomka oraz w pobliskim mieście. Zielone łąki ustąpiły miejsca palmom. Clarence aż się uśmiechnęła na myśl o tych szorstkich, zamkniętych w sobie góralach, z natury małomównych i poważnych, nieskłonnych do okazywania emocji i nawykłych do gamy kolorystycznej rozpiętej między bielą śniegu, zielenią łąk oraz szarością kamienia, nagle odkrywających jaskrawe barwy tropików, ciemne odcienie półnagiej skóry, przewiewność domów i łagodną pieszczotę morskiej bryzy. Szczerze mówiąc, wciąż zadziwiał ją obraz Jacoba i Kiliana w roli bohaterów jednego z wielu dzieł literackich czy lmowych przedstawiających kolonialny świat z perspektywy Europejczyka; w tym konkretnym przypadku – z perspektywy jej krewnych. Ich wersja była jedyną, którą znała. Wersją jasną i niewątpliwą. Codzienne życie na plantacjach kakao, stosunki z tubylcami, jedzenie, wiewiórolotki, węże, małpy, wielkie kolorowe jaszczurki… Niedzielne uroczystości, dźwięk bębnów… O tym mówiono. O tym też opowiadał w swoich pierwszych listach stryj Kilian. I tyle pracy! Takie ciężkie życie! Niewątpliwie. „Chłopcy też mają się doskonale”… Ta data to musiał być 1977, 1987 albo 1997 rok…
Kto potra łby wyjaśnić, o co chodziło w tym liście? Od razu pomyślała o Kilianie i Jacobie, lecz natychmiast zrozumiała, że spaliłaby się ze wstydu, gdyby musiała się im przyznać do szperania w tych papierach. Kiedyś na jakiejś rodzinnej kolacji, w czasie której wypłynął temat kolonii, z ciekawości zadała parę śmiałych pytań, jednakże zarówno ojciec, jak stryj po raz kolejny popisali się umiejętnością sprowadzania rozmowy na swoje ulubione, bezpieczne tory. Oczekiwać, że szczerze i bezpośrednio odpowiedzą na niespodziewane pytanie o kilka tajemniczych linijek, znaczyło oczekiwać zbyt wiele. Zapaliła papierosa, wstała i podeszła do okna. Otworzyła je trochę, żeby wypuścić dym, i odetchnęła chłodnym powietrzem deszczowego dnia, delikatnie zwilżającego szarość stłoczonych poniżej łupkowych dachów. Rozciągnięta podłużnie starówka Pasolobino wciąż wyglądała tak jak na czarno-białych zdjęciach z początku XX wieku, choć większość spośród jej niemal stu domów została wyremontowana, a na ulicach zamiast bruku położono równiutką kostkę. Poza granicami miasteczka, którego początki sięgały XI stulecia, ciągnęły się teraz klockowate zabudowania ośrodków turystycznych wybudowanych na potrzeby narciarzy. Clarence spojrzała ku ośnieżonym szczytom, w stronę granicy między świerkami a nagą skałą, wciąż ukrytą pod warstwą bieli. Snujące się tam wysoko mgły wyglądały przepięknie. Jak mężczyźni z jej rodziny wytrzymywali tyle lat z dala od tych wspaniałych gór, bez porannego zapachu wilgotnej ziemi i bez kojącej nocnej ciszy? W tym, co miała teraz przed oczami, musiało być jednak coś niezwykle pociągającego, skoro wszyscy ci, którzy wyprawili się na wyspę, prędzej czy później wracali. Właśnie wtedy, znienacka, uświadomiła sobie, do kogo powinna się zwrócić. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła? Do Julii! Do kogóżby innego? Julia nadawała się doskonale: znała jej rodzinę od dawna, mieszkała kiedyś na wyspie, z taką samą jak Kilian i Jacobo nostalgią wspominała utracony raj tudzież powaby egzotyki, no i zawsze chętnie rozmawiała z Clarence, którą od dziecka traktowała niemal jak córkę, może dlatego, że sama doczekała się wyłącznie synów. Clarence szybkim ruchem odwróciła się od okna, zgasiła papierosa w popielniczce i opuściła salon, by zadzwonić do Julii ze swojego gabinetu. Przecinając wielki hol, z którego przechodziło się dalej do różnych części domu, jak również na schody wiodące do sypialni na piętrze, musiała przystanąć przed ogromnym pięknym obrazem wiszącym nad wielką drewnianą komodą rzeźbioną ręcznie z kunsztem właściwym siedemnastowiecznym rzemieślnikom – jedną z nielicznych pamiątek po dawnej świetności domu. Obraz przedstawiał drzewo genealogiczne rodziny od strony ojca. Pierwsze nazwisko, które można było odczytać w dolnej partii płótna – Kilian de Rabaltué – opatrzone było datą 1395 i wciąż Clarence intrygowało. Fakt, że imię irlandzkiego świętego, które stopniowo rozprzestrzeniło się na Francję i stamtąd na Niemcy, nosił jej protoplasta, stanowił dla wszystkich w rodzinie zagadkę. Najprawdopodobniej ów Kilian, mający geny podróżnika i włosy o miedzianym połysku, dostał się do Pasolobino
z Francji przez Pireneje, by się tu osiedlić. Od jego nazwiska ciągnął się ku górze długi pień rozgałęziający się poziomymi konarami, a na liściach widniały imiona braci i sióstr wraz z ich żonami i mężami, a także potomkami kolejnych generacji. Zatrzymała wzrok na pokoleniu swoich dziadków, pierwszym, które przedsięwzięło zamorską wyprawę, i przypatrzyła się datom. W 1898 roku urodził się dziadek, Antón de Rabaltué, który w 1926 ożenił się z Marianą de Maltą, urodzoną w roku 1899. W 1927 przyszedł na świat ojciec Clarence. W 1929 – jej stryj, a w 1933 – jej ciotka Catalina. Clarence pomyślała, że drzewa genealogiczne w tej części świata bywają potwornie przewidywalne. Żadnych sensacji. Od razu widać, kto skąd się wziął. W stosownej rubryczce, przy imieniu i nazwisku, wpisywano datę urodzin i miejsce pochodzenia. Czasem to ostatnie zastępowało nazwisko, ponieważ wielu spośród nowych kandydatów do rubryczek pochodziło z najbliższej okolicy. Główny pień drzewa bez żadnych skrzywień prowadził wzrok oglądającego od pierwszego Kiliana po ostatnich spadkobierców rodu. Imiona w kolejnych pokoleniach zazwyczaj się powtarzały, odsyłając do dawnych hrabiów i ich dam, albowiem stare miana ze starych dokumentów miały interesującą zdolność do pobudzania wyobraźni młodych generacji: stąd raz za razem Mariana i Mariano, Jacoba i Jacobo, czasem Kilian, Juan, Juana, José czy Josefa, kiedy indziej Catalina, Antón lub Antonia… Przyglądając się drzewom genealogicznym, które były jedną z jej pasji, Clarence potra ła sobie wyobrazić równy nurt życia: narodziny, dorastanie, reprodukcja i śmierć. Ta sama ziemia i to samo niebo. Jednakże ostatnie spośród widocznych na obrazie imion świadczyły o jawnym zerwaniu z rzekomo spetry kowaną przeszłością. „Daniela” i „Clarence” przełamywały wcześniejszą monotonię. Wyglądało to tak, jakby narodziny ich właścicielek zbiegły się z jakąś zachodzącą wtedy zmianą, jakby rodzice chcieli je naznaczyć za pomocą ważnych dla siebie słów. Podrósłszy, dziewczynki dowiedziały się, że Kilian wybrał „Danielę”, w ogóle nie biorąc pod uwagę zdania, jakie miała na ten temat jego żona, Pilar. Bo zawsze lubił to imię i kropka. Z kolei Clarence swoje zawdzięczała matce, wielkiej miłośniczce romansów, która tak długo szukała w podróżniczej przeszłości męża, aż znalazła: Clarence de Rabaltué. Jacobo najwyraźniej nie protestował, może dlatego, że imię córki będące dawną nazwą jednego z afrykańskich miast nieustannie kojarzyło mu się z idylliczną przeszłością, do której wciąż z Kilianem wracali. Stojąc przed obrazem, Clarence przez chwilę wyobrażała sobie kolejne liście na tym drzewie, od góry sąsiadujące bezpośrednio z nią i jej kuzynką. Jak miało się nazywać następne pokolenie, jeśli pojawi się na świecie? Uśmiechnęła się pod nosem. Przy jej tempie w najbliższych latach niczego nie należało się w tym względzie spodziewać, czego zresztą żałowała, bo przecież pojmowała życie jako długi łańcuch o nierozerwalnie połączonych i ponazywanych imionami ogniwach. Nie potra ła zrozumieć, że niektórzy nie znają swoich przodków z generacji wcześniejszych niż dziadkowie. Tyle że, oczywiście, nie każdy miał to, co ona postrzegała jako dar od losu: możliwość przyjścia na świat w zamkniętym, dokładnie uporządkowanym i opisanym uniwersum, w którym można się było schronić przed życiowymi zawieruchami. W jej przypadku bowiem przywiązanie do rodzinnego domu, doliny i gór – zrozumiałe, choć może nieco przesadne – daleko wykraczało poza kwestie czysto genetyczne, a w końcu
przekształciło się w coś głębszego, bardziej duchowego, kojącego egzystencjalny lęk przed znikomością. Może właśnie to pragnienie, by stanowić ogniwo ściśle łączące przeszłość z przyszłością, sprawiło, że skoncentrowała swoje badania – generalnie poświęcone lingwistyce – na dialekcie pasolobińskim. Niedawna obrona pracy doktorskiej, która wyczerpała ją i chwilowo zniechęciła do aktywnego uczestnictwa w życiu akademickim, uczyniła z niej nie tylko największego na świecie eksperta od tego niemal wymarłego języka, ale również strażniczkę części kulturowego dziedzictwa, co napawało ją niemałą dumą. Niemniej musiała przyznać, że czasem żałowała wszystkich tych rzeczy, które przez doktorat ją ominęły. Zwłaszcza dotyczyło to relacji z mężczyznami, bo nie dało się ukryć, że jej życie miłosne było kompletną katastrofą. Z takiego czy innego powodu jej związki nigdy nie trwały dłużej niż dwanaście miesięcy, tak samo zresztą jak w przypadku Danieli, tyle że kuzynka aż tak się tym nie przejmowała, może dlatego, że liczyła sobie o sześć lat mniej, a może po prostu dzięki swojej cierpliwej naturze. Clarence znów się uśmiechnęła, tym razem na myśl o tym, jakie szczęście miały – obie jedynaczki – wychowując się praktycznie razem. Co by zrobiła bez tego daru, zesłanego jej przez niebiosa w zastępstwie lalek? Choć zycznie i psychicznie bardzo odmienne, czuły się z Danielą jak nierozłączne siostry i dzieliły mnóstwo przeżyć i przygód. Pamiętała pakt honorowy: zawarły go, gdy mogły wreszcie zacząć wychodzić razem na imprezy mimo różnicy wieku: w razie gdyby spodobał im się ten sam chłopak, pierwszeństwo należało się tej, która poznała go pierwsza. Na szczęście, ze względu na inne charaktery – Daniela była bardziej nieśmiała, praktyczniejsza i chyba mniej zapalczywa – a także inne upodobania – Clarence gustowała w tajemniczych i umięśnionych książętach z bajki, podczas gdy jej kuzynka wolała realnych mężczyzn – ich wzajemna lojalność nigdy nie została wystawiona na próbę. Clarence westchnęła i jeszcze przez chwilę – tylko przez chwilę – pozwoliła wyobraźni krążyć wokół swoich ewentualnych potomków. Nagle przebiegł ją dreszcz, zupełnie jakby ktoś dmuchnął jej w kark albo załaskotał ją piórkiem. Podskoczyła i wykonała gwałtowny obrót. Przez ułamek sekundy była oszołomiona, a nawet przestraszona, bo wyraźnie czuła z tyłu czyjąś obecność, co, jak natychmiast zaczęła przekonywać samą siebie, stanowiło kompletny idiotyzm, albowiem doskonale wiedziała, że domownicy nie wrócą jeszcze przez kilka dni, a wszystkie drzwi sama starannie zamknęła: do szczególnie lękliwych nie należała – choć kto wie, może się tylko łudziła – ale o bezpieczeństwo potrafiła zadbać. Potrząsnęła głową, by odegnać absurdalne myśli, i skupiła się na tym, co należało zrobić: na telefonie do Julii. Przez jedne z drzwi ozdobionych kasetonami w kształcie rombów, te, które, znajdowały się pod szerokimi drewnianymi schodami wiodącymi na piętro, przeszła do swojego gabinetu, gdzie królowało wielkie dębowe biurko. Tam leżał telefon komórkowy. Spojrzała na zegarek i uznała, że Julia, kobieta raczej poukładana, zdążyła już zapewne dotrzeć z kościoła do domu. Jeśli bawiła w Pasolobino, wraz z jedną z przyjaciółek chodziła co dzień na mszę o siedemnastej, by następnie pospacerować po miasteczku, napić się czekolady i wrócić samochodem do siebie.
Jednakże, o dziwo, nie odbierała. Clarence postanowiła zadzwonić do niej na komórkę i złapała ją u innej przyjaciółki, tak zajętą grą w karty, że zamieniły ledwie kilka słów. Akurat tyle, by umówić się na następny dzień. Clarence poczuła się trochę zawiedziona. Nie pozostawało jej nic innego, niż czekać. Cały dzień. Zdecydowała, że uporządkuje porozkładane w salonie papiery. Odłożyła listy na miejsce, a zagadkowy świstek schowała do portmonetki. Po gorączkowej aktywności ostatnich godzin nagle nie wiedziała, co zrobić z resztą dnia. Usiadła na so e przed kominkiem, zapaliła kolejnego papierosa i pogrążyła się w rozmyślaniach o tym, jak bardzo się wszystko zmieniło przez te lata, które upłynęły od wypraw Antona, Kiliana i Jacoba na wyspę – zmieniło się zwłaszcza poczucie czasu. Ludzie z jej pokolenia dysponowali komputerami, pocztą elektroniczną i komórkami, pozwalającymi na natychmiastowy kontakt. I dlatego stali się niecierpliwi: kiepsko znosili niepewność i oczekiwanie, a najdrobniejsza zwłoka w spełnieniu pragnień od razu zamieniała się w torturę. W tym momencie Clarence interesowało jedynie to, by się przekonać, czy Julia będzie potra ła powiedzieć cokolwiek, co wyjaśniłoby tych kilka linijek, które z jej perspektywy mogły znaczyć tylko jedno: ojciec regularnie wysyłał pieniądze jakiejś kobiecie. Reszta spraw zeszła nagle na drugi plan. Nazajutrz o siedemnastej trzydzieści Clarence stała przed kościołem, czekając na Julię. Już po kilku minutach, które spędziła na kontemplowaniu majestatycznej kościelnej wieży na tle nieba, drzwi kościoła się otwarły, wypuszczając na zewnątrz garstkę wiernych uczestniczących we mszach w tygodniu; wszyscy witali Clarence jak dobrą znajomą. Zaraz też pojawiła się Julia, drobna, skromnie, lecz starannie ubrana, z krótką fryzurą świeżo od fryzjera i uroczą apaszką na szyi. Zbliżyła się z szerokim uśmiechem. – Clarence! Nie widziałam cię od jakiegoś czasu! – Obdarzywszy ją dwoma głośnymi, serdecznymi całusami, ujęła pod ramię i ruszyła w stronę wyjścia z kościelnego dziedzińca, otoczonego kamiennym murem zwieńczonym długimi metalowymi szpikulcami. – Przepraszam, że wczoraj tak cię zbyłam, ale złapałaś mnie akurat w czasie rewanżowej partyjki. Skąd się tu wzięłaś? A praca? – W tym semestrze akurat mam mało zajęć. Wiesz, zalety pracy na uczelni. Tak to sobie ustawiam, żeby mieć trochę czasu na działalność naukową. A ty? Jak długo tym razem zostaniesz? Matka Julii pochodziła z doliny Pasolobino i Julia wciąż pozostawała właścicielką jednego z licznych domów rozsianych pośród pól w promieniu kilku kilometrów od miasteczka. Jej matka wyszła za człowieka z sąsiedniej doliny i razem z nim wyjechała do Afryki, zostawiając małą córkę pod opieką dziadków do czasu, aż sklep żelazny zaczął przynosić zyski i można było ściągnąć dziecko. W Afryce Julia spotkała swojego męża i urodziła dwóch synów. Po ostatecznej przeprowadzce do Madrytu co roku spędzała razem z chłopcami i – rzadziej – z mężem krótkie wakacje w Pasolobino. Od kiedy jednak przed kilkoma laty owdowiała, jej pobyty w rodzinnych stronach stawały
się coraz dłuższe. – Przynajmniej do października. Wiesz… zalety posiadania dorosłych dzieci, które już mnie nie potrzebują. – Uśmiechnęła się szelmowsko, po czym dodała: – W ten sposób nie mogą mi co chwila podrzucać wnuków. Clarence się roześmiała. Lubiła Julię. W jej kruchym ciele krył się silny duch. Była też dobrze wykształcona, spostrzegawcza, wrażliwa i skłonna do re eksji, bardzo otwarta i miła w obejściu, a wręcz do pewnego stopnia wyra nowana, co wyróżniało ją spośród innych pań w miasteczku. Clarence uważała, że to zasługa zarówno dalekich podróży, jak i lat przeżytych w stolicy. Niemniej Julia czuła się w Pasolobino tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała, a wrodzona prostota zjednywała jej powszechną życzliwość. Wbrew temu, co opowiadała o swoich dzieciach i wnukach, zawsze bardzo interesowała się losem innych i w razie potrzeby bez wahania oferowała pomoc. – Masz ochotę na gorącą czekoladę? – spytała Clarence. – Jeśli kiedyś nie będę miała ochoty, możesz się zacząć niepokoić! Niespiesznie przeszły wąskimi uliczkami w różnych odcieniach kamiennej szarości, by w końcu zostawić za sobą starówkę i szeroką aleją przecinającą nową część miasteczka – z wysokimi latarniami i cztero- lub pięciopiętrowymi budynkami – i dotrzeć do jedynego w Pasolobino lokalu, gdzie, wedle znającej się na rzeczy Julii, czekolada była prawdziwa, ponieważ z powodzeniem przechodziła test odwróconej do góry dnem liżanki. „Jeśli wychowałaś się na czystym kakao”, mawiała Julia, „nigdy nie zadowolisz się namiastkami”. Po drodze rozmawiały o różnych drobiazgach, o pogodzie i pracy na uczelni, i o tym, co u kogo z rodziny słychać. Clarence zawsze odnosiła wrażenie, że w tonie Julii, ilekroć pytała o Kiliana lub Jacoba, dźwięczała jakaś szczególna nuta. Bardzo delikatna, nic poważnego, ale jednak nieodmiennie poprzedzona nerwowym pokasływaniem. – Dawno nie widziałam twojego stryja. Dobrze się czuje? – W zasadzie całkiem dobrze, dziękuję. Od czasu do czasu coś tam mu dolega, ale to nic takiego. – A co u ojca? Już tu nie zagląda? – Zagląda, owszem, ale rzadziej niż kiedyś. Twierdzi, że coraz mniej chce mu się siadać za kierownicą. – A tak kochał samochody! – Myślę, że z wiekiem staje się zmarzluchem i czeka na lepszą pogodę… – Cóż, wszyscy tak mamy… I, szczerze mówiąc, trzeba bardzo kochać te okolice, żeby wytrzymywać równie okropny klimat… Klimat, pomyślała Clarence. Kontrast między upałami tropików a chłodami Pasolobino. Doszła do wniosku, że to doskonały moment, by z łatwością skierować rozmowę na właściwe tory. – O tak – przyznała. – Zwłaszcza jeśli się mieszkało w tropikach, prawda? – Posłuchaj, coś ci powiem. – Julia przystanęła przed czekoladziarnią i obróciła się w stronę Clarence. – Gdyby nie okoliczności… To znaczy sposób, w jaki musieliśmy wyjechać…
Umilkła na chwilę, bo akurat wchodziły do lokalu. Clarence łagodnie pokierowała ją do środka, zachwycona, że przynęta działa. – Gdyby nie to, zostałabym tam na zawsze… Zajęły wolny stolik najbliżej okna. Odłożyły na bok okrycia, torby i apaszki, po czym usiadły. – Bo tamte lata były najlepszymi w moim życiu… Julia westchnęła i skinęła na kelnera, prosząc o dwie liżanki czekolady, ale natychmiast uświadomiła sobie, że nie zapytała Clarence, na co ma ochotę. W odpowiedzi na jej spojrzenie Clarence szybko pokiwała głową, ani na chwilę nie dając się odwieść od tematu rozmowy. – Wiesz, gdzie niedawno byłam? Julia zaciekawiona uniosła brwi. – W Murcji, na konferencji poświęconej literaturze hispanoafrykańskiej. – Clarence zauważyła zdumienie na twarzy rozmówczyni. – Tak, też się na początku zdziwiłam. Nie bardzo rozumiałam sam termin. Zetknęłam się z literaturą afrykańską pisaną po angielsku, francusku, nawet po portugalsku, ale nie po hiszpańsku. – Do głowy by mi nie przyszło… – Julia wzruszyła ramionami. – Ale też się zbytnio nad takimi kwestiami nie zastanawiałam. – Wygląda na to, że istnieje masa książek nieznanych ani tam, ani tutaj, między innymi dlatego, że ich autorzy przez długie lata pozostawali w cieniu. – A po co w ogóle tam pojechałaś? To ma jakiś związek z twoimi badaniami? Clarence zawahała się przez moment. – I tak, i nie. Szczerze mówiąc, po obronie doktoratu nie za bardzo wiedziałam, co dalej. Kolega wspomniał o tej konferencji i to mi dało do myślenia. Bo jak to możliwe, że nasłuchawszy się tylu różnych historii od taty i stryja Kiliana, nigdy nie zadałam sobie pewnych pytań? Prawdę mówiąc, trochę mi się zrobiło głupio. Że inni mogą się dziwić – to zrozumiałe, ale ja? Ujęła w dłonie liżankę z czekoladą, tak gorącą, że przed spróbowaniem trzeba było parę razy podmuchać. Julia siedziała w milczeniu, obserwując, jak zgodnie z jej powtarzanymi wielokrotnie wskazówkami dziewczyna przymyka oczy, by rozkoszować się słodko-gorzkim smakiem. – I dowiedziałaś się czegoś? – spytała w końcu z nieudawanym zainteresowaniem. – Podobało ci się? Clarence podniosła wzrok i odstawiła filiżankę na spodek. – Bardzo – odparła. – Spotkałam afrykańskich pisarzy mieszkających w Hiszpanii i w innych krajach na całym świecie, i ludzi stąd, którzy tak jak ja odkrywali zupełnie nowe uniwersum. Była mowa o różnych rzeczach, przede wszystkim o tym, że trzeba rozpropagować wiedzę o tej literaturze i kulturze. – Przerwała, by się upewnić, że Julii nie nudzi jej wywód, po czym dokończyła: – Tak czy owak, to niesamowite, że niektórzy Afrykanie mówią i piszą w tym samym języku co my. Zaskakujące, prawda? No i usłyszałam historie trochę inne od tych, które opowiadali tata i stryj. Julia zmarszczyła brwi. – W jakim sensie?
– Wiadomo, dyskutowano o epoce kolonialnej i postkolonialnej, o dziedzictwie ideologicznym warunkującym życie dzisiejszych Afrykanów, o podziwie, niechęci, a nawet żalu względem tych, którzy zmienili bieg afrykańskiej historii, o problemach z tożsamością i traumach, i próbach odzyskania straconego czasu, o emigracji i wykorzenieniu, i rozmaitości etnicznej oraz lingwistycznej… Cóż, niewiele to miało wspólnego z tym, co uważałam za swoją wiedzę na ten temat… A nie sądzę, żeby oprócz mnie dużo tam było dzieci kolonizatorów! Oczywiście w ogóle się nie odzywałam. Trochę się wstydziłam… Wiesz? Jeden profesor z Ameryki wyrecytował nam nawet wiersz w swoim ojczystym języku bubi… – Sięgnęła do torby, wyjęła długopis i rozłożyła na stole papierową serwetkę. – Co tak naprawdę pisze się: böóbë. – Bubi – powtórzyła Julia. – Wiersze w języku bubi… Przyznaję, że to dla mnie zaskakujące… Nie przypuszczałam, że… – Pewnie – przerwała jej Clarence. – A co ja mam powiedzieć? W dzieciństwie miałam psa, który wabił się Bubi! – Odrobinę zniżyła głos. – Tata go tak nazwał… – No tak, niezbyt stosownie, to prawda. Cały Jacobo. Ale… – próbowała argumentować – …czasy były wtedy inne. – Nie musisz mi niczego tłumaczyć, Julio. Opowiadam ci o tym wszystkim, żebyś zrozumiała, co to dla mnie znaczy: zupełnie jakby ktoś otworzył mi oczy na nieznane dotąd aspekty sprawy. Tak sobie przy okazji pomyślałam, że czasami trzeba umieć pytać, nie wystarczy przyjmować za dobrą monetę tego, co się nam opowiada… Znów sięgnęła do torby z jasnego zamszu i wyciągnęła portmonetkę, którą następnie położyła na stole i otwarła, by wyjąć z niej świstek znaleziony wśród listów z szafy. Uznała, że po takim wstępie Julia bez oporów spełni jej zamysły, które od początku sprowadzały się do wyjaśnienia, kto i po co to napisał. Wbijając w nią wzrok, rzuciła: – Porządkowałam ostatnio papiery i pośród korespondencji taty natknęłam się na coś takiego. Wyciągnęła ku niej swoje znalezisko, tłumacząc, dlaczego uważa, że tekst pochodzi z lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Urwała jednak, gdy zobaczyła zmianę, która zaszła na twarzy jej rozmówczyni. – Dobrze się czujesz? – spytała z niepokojem. Julia była blada. Bardzo blada. Kartka drżała jej w dłoni niczym jesienny liść na wietrze, a na policzku pojawiła się zdradziecka, niemożliwa do powstrzymania łza. Przestraszona Clarence złapała starszą panią za rękę. – Co się stało? Powiedziałam coś złego? – dopytywała się, niespokojna i zaintrygowana jednocześnie. – Naprawdę nie chciałam. Przykro mi! Skąd taka reakcja? Przez chwilę siedziały w milczeniu: Julia – próbując się uspokoić, Clarence – usiłując jej w tym dopomóc. Wreszcie ta pierwsza podniosła wzrok i oświadczyła: – Nic się nie stało. Spokojnie. Wszystko to wygłupy sentymentalnej staruszki. Po prostu zobaczyłam pismo swojego męża i trochę się wzruszyłam. – Twojego męża? – Zdumiała się Clarence. – A wiesz, o co chodzi? O kogo? – Trudno już jej było powściągnąć ciekawość. – Tu jest mowa o jakichś dwóch chłopcach i ich matce, i jeszcze o kimś, kto zmarł, w sumie o czterech osobach…
– Umiem czytać, Clarence – wtrąciła Julia, wycierając chusteczką oczy. – Tak, przepraszam, po prostu to takie dziwne. Że twój mąż napisał coś takiego do taty. – Cóż, znali się przecież – stwierdziła Julia neutralnym tonem. – Tak, ale z tego, co wiem, nie korespondowali – odparowała Clarence, odbierając jej papier. – Widywali się, jak przyjeżdżaliście tu razem na wakacje. Przecież znalazłabym jakieś inne listy. Ale nie, tylko ten. Julia odwróciła głowę, by uciec przed jej inkwizytorskim spojrzeniem. Zdawała się z zainteresowaniem obserwować przechodniów, ale w rzeczywistości myślami przebywała w innym czasie i innym miejscu. Na moment solidne budynki z kamienia, drewna i łupku przybrały kolor jaskrawej bieli, a pobliskie jesiony zmieniły się w palmy i drzewa puchowca. Nie było dnia, by nie wspominała swojego ukochanego zakątka w Afryce. Zaledwie chwilę wcześniej wyznała Clarence, że właśnie tam spędziła najlepsze lata swego życia. Tkwiła w tym zresztą pewna niesprawiedliwość, bo przecież należało przyznać, że los w ogóle potraktował ją dobrze – dał jej dzieci i wspaniałe wnuki, i wygodną egzystencję. Tyle że wspomnienie tamtych lat powracało do niej co rano, gdy otwierała oczy. Jedynie ktoś, kto przeżył to samo, potra ł ją zrozumieć. Ktoś taki jak Kilian lub Jacobo. Była przekonana, że niezależnie od upływu czasu żaden z nich nie zaznał ani dnia spokoju. Co miała odpowiedzieć Clarence? Czy dziewczyna pytała ze zwykłej ciekawości? Czy naprawdę nic nie wiedziała? A może Jacobo lub Kilian o czymś tam jej wspomnieli? Może teraz, w podeszłym wieku, nie potra li dłużej ukrywać tego, co leżało im na sumieniu – a może na sercu. Co zrobiłaby ona sama? Jak zdołałaby przejść przez życie obarczona podobnym ciężarem? Westchnęła głęboko i ponownie zwróciła się ku Clarence, która nie spuszczała z niej wzroku. Jej ciemnozielone oczy, tak podobne do oczu ojca i stryja, dodawały urody i łagodności zdecydowanym rysom ujętym w ramę pięknych, kręconych, kasztanowatych włosów, które akurat tego dnia nie zostały przez właścicielkę zebrane w warkocz. Julia znała Clarence od dziecka i zdawała sobie sprawę z cechującego ją uporu. – Może zwyczajnie spytaj ojca? Ta prosta sugestia mocno Clarence zaskoczyła. Nie wiedząc, co odrzec, dziewczyna zamrugała kilka razy, spuściła wzrok i zaczęła rwać papierową serwetkę na drobne kawałeczki. Reakcja Julii upewniała ją w przekonaniu, że coś jest na rzeczy. – Szczerze mówiąc, Julio, trochę się wstydzę. Nie wiem, jak zacząć. Jeśli pokażę ojcu ten list, przyznam się, że szperałam w jego rzeczach. A jeśli on rzeczywiście skrywa jakiś sekret, to wątpię, żeby mi go nagle, po tylu latach tak po prostu wyznał… – Wyprostowała się na krześle i westchnęła. – Tak czy owak, nie chciałabym cię stawiać w niezręcznej sytuacji. Ale z drugiej strony byłoby szkoda, gdyby coś tak istotnego popadło w całkowite zapomnienie… – dorzuciła tonem świadomie żałosnym. Spodziewała się po trosze, że starsza pani poradzi jej stanowczo, by nie traciła czasu na doszukiwanie się nieistniejących sekretów i by nie układała w głowie scenariuszy niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Tymczasem Julia milczała, zadając sobie
w duchu wciąż to samo pytanie. Dlaczego teraz? Za oknem rozgrywała się typowa kwietniowa walka między słabymi jeszcze promieniami zachodzącego słońca a drobniutkimi błyszczącymi kroplami deszczu niezdecydowanego, czy padać. Dlaczego teraz? Pamiętała, jak bardzo jej mąż protestował przeciwko złemu wpływowi, który – jego zdaniem – czarownicy wywierali na tubylców. „Nigdy nie widziałem nic równie głupiego”, mówił. „Czy tak trudno pojąć mechanizm przyczyny i skutku? W życiu, podobnie jak w nauce, określone warunki sprawiają, że coś dzieje się tak, a nie inaczej. Ale nie – ci tutaj nie znają przyczyn ani skutków. Znają tylko wolę swoich bogów i koniec”. Może nadeszła pora, kto to mógł wiedzieć, ale ona, Julia, nie zamierzała zdradzić Kiliana ani jego brata. Jeśli taka była wola Boga albo też bogów plemienia Bubi, Clarence i tak, prędzej czy później, miała się wszystkiego dowiedzieć. Lepiej zresztą prędzej niż później, bo jej ojcu i stryjowi nie zostało już dużo czasu. – Posłuchaj, Clarence – odezwała się w końcu. – Mój mąż napisał ten list w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym. Pamiętam dokładnie, bo właśnie podczas tej podróży usłyszał o śmierci dawnego znajomego. – Umilkła na moment. – Jeśli tak bardzo cię to ciekawi, jedź tam i odszukaj mężczyznę imieniem Fernando. Jest tylko trochę starszy od ciebie. Tak naprawdę interesuje cię jeden ze wspomnianych w tym liście chłopców. Bardzo możliwe, że w Sampace zachowało się archiwum, bo plantacja wciąż jakoś działa. Nie sądzę, żeby zniszczyli wszystko, choć ręczyć za to nie mogę. Odszukaj Fernanda. To nieduży teren, nie większy niż ta dolina, więc na pewno ci się uda… – Kto to jest Fernando? – spytała Clarence z błyskiem w oku, przyciskając palec do jednego ze zdań listu. – I dlaczego mam go szukać w Sampace? – Bo tam się urodził. I nic więcej ci nie powiem, moja droga, choćby nie wiem co – oświadczyła Julia zdecydowanie. Spuściła oczy i przez chwilę głaskała dłoń Clarence, która tymczasem ujęła ją za rękę w geście wdzięczności i sympatii. – Jeśli chcesz usłyszeć więcej, musisz pomówić z ojcem. Ale gdyby Jacobo dowiedział się, co ci doradziłam, wyprę się całej tej rozmowy. Jasne? Clarence skinęła głową z rezygnacją, która natychmiast przerodziła się w zaczątek nadziei. W jej głowie wciąż rozbrzmiewały słowa, które towarzyszyć jej miały bez przerwy przez wszystkie następne dni: „Jedź do Sampaki, Clarence. Do Sampaki!”. – Muszę wam powiedzieć coś bardzo ważnego. Clarence odczekała, aż współbiesiadnicy zwrócą na nią uwagę. Członkowie jej skłonnej do śmiechu i gadatliwej rodziny siedzieli przy prostokątnym drewnianym stole w zwyczajowym porządku. U szczytu stołu, odkąd sięgała pamięcią, przy wszystkich posiłkach królował stryj Kilian. Choć Jacobo był starszy, Kilian wziął na siebie rolę głowy rodu i, jak się zdawało, brat bez trudu zaakceptował tę sytuację, która pozwalała mu zachować więź z domem rodzinnym przy jednoczesnym braku poważniejszych
obowiązków. Wszyscy obecni mogli się czuć w Rabaltué jak u siebie, lecz to Kilian o wszystko tu dbał. To on dzierżawił łąki pod pastwiska, jako że rodzina nie trzymała już krów ani owiec, to on decydował, czy sprzedać część ziemi rozrastającemu się ośrodkowi narciarskiemu i to on zasadniczo podtrzymywał tradycje tego domu. Podobnie jak wszystkie inne w miasteczku, dom ulegał niekoniecznie pozytywnym zmianom pod wpływem postępu w postaci turystyki, tej samej turystyce zawdzięczając jednak, paradoksalnie, swoje ocalenie. Po prawej ręce Kiliana zasiadał niezmordowany Jacobo. Mimo że przekroczyli z bratem siedemdziesiątkę, obaj pozostawiali wielcy i silni – Jacobo wyróżniał się dodatkowo wydatnym brzuchem – i z dumą obnosili po świecie swoje bujne i czarne, choć lekko przyprószone siwizną czupryny. Obok Jacoba siedziała zawsze jego żona Carmen, ładna, wesoła, średniego wzrostu kobieta o gładkiej różowej cerze i krótkich, ufarbowanych na jasno włosach. Po lewej stronie Kiliana, naprzeciwko Jacoba, miała swoje miejsce rozsądna i praktyczna Daniela, która po ojcu, Kilianie, odziedziczyła ciemne, połyskujące miedzianymi re eksami włosy, a po matce, Pilar – jak twierdzili co starsi mieszkańcy miasteczka – delikatne, szlachetne rysy. Wreszcie u przeciwległego krańca stołu, naprzeciw Kiliana, nieodmiennie siedziała Clarence, która dzięki tej pozycji nauczyła się doskonale interpretować najdrobniejsze gesty stryja. Potra ła z łatwością orzec, czy Kilian jest w dobrym, czy w złym humorze na podstawie takich przesłanek jak sposób zwinięcia przez niego serwetki albo intensywność, z jaką spoglądał na taki czy inny przedmiot na stole. Po paru minutach stało się jasne, że jej deklaracja przeszła całkiem niezauważona. Od dłuższego czasu z rozmaitych powodów nie mieli okazji zjeść wspólnie posiłku, toteż spotkanie było ożywione, rozmowa płynęła wartko, wszyscy gadali jeden przez drugiego, śmiali się, protestowali i dyskutowali. Zwykle w takich razach jej rodzice i kuzynka plotkowali o sąsiadach z Pasolobino, podczas gdy stryj pozostawał raczej milczący. Clarence pociągnęła łyk wina, przyznając w duchu, że ze stryjem rozumie się lepiej niż z własnym ojcem. Kilian wydawał się jej bliższy i bardzo wrażliwy mimo wyglądu twardego i zdystansowanego milczka. Jacobo miał większe poczucie humoru, owszem, ale ten humor często bez ostrzeżenia przyjmował formę sarkazmu, zwłaszcza jeśli ojciec nie potra ł akurat narzucić innym swojego zdania. Na szczęście dla reszty rodziny Carmen wykształciła w sobie niebywałą zdolność rozładowywania jego humorów i sprawiała, że zawsze wszystko kończyło się dobrze, bo jej sprytnie omotany mąż pozostawał z wrażeniem połowicznego zwycięstwa. Jak mógł zareagować na wieść, dokąd wybiera się jego córka? Pociągnąwszy dla kurażu jeszcze jeden łyk wina, Clarence zdecydowała się podnieść głos. – Mam wiadomość, od której skamieniejecie ze zdumienia. Teraz od razu na nią spojrzeli. Wszyscy z wyjątkiem Kiliana, który dopiero po chwili uniósł wzrok znad talerza, jak ktoś, kto nie wierzy, by cokolwiek go jeszcze mogło w życiu zaskoczyć. Clarence przypatrywała się im w milczeniu, przygryzając dolną wargę. Nagle poczuła zdenerwowanie. Po gorączkowej aktywności ostatnich tygodni spędzonych na gromadzeniu informacji – ściąganiu z internetu zdjęć, map i artykułów, z których