Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony45 534
  • Obserwuję41
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań28 052

I nie wrociles - Marceline Loridan-Ivens Judith Perrignon

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :596.2 KB
Rozszerzenie:pdf

I nie wrociles - Marceline Loridan-Ivens Judith Perrignon.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 41 stron)

Tytuł oryginału ET TU N’ES PAS REVENU Copyright © Éditions Grasset & Fasquelle, 2015 All rights reserved Projekt okładki Magdalena Zawadzka Zdjęcie na okładce © archiwum rodzinne Redaktor prowadzący Monika Kalinowska Redakcja Małgorzata Grudnik-Zwolińska Korekta

Małgorzata Denys ISBN 978-83-8097-753-2 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

* Może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale mimo tego, co nas spotkało, byłam osobą pogodną. Pogodną w ten nasz specyficzny sposób – żeby zemścić się za to, że jestem smutna, i jednak się śmiać. Ale się zmieniam. To nie gorycz, nie stałam się zgorzkniała. Jest po prostu tak, jakby już mnie tu nie było. Słucham radia, wiadomości, wiem, co się dzieje, i coraz częściej ogarnia mnie strach. Nie znajduję w tym wszystkim swojego miejsca. Może winne jest pogodzenie się z faktem, że kiedyś trzeba odejść, a może kwestia pragnień. Zwalniam. Wtedy myślę o tobie. Widzę ten liścik, który mi tam przekazałeś, ten skrawek wyświechtanego papieru, rozdarty z boku, prawie kwadratowy. Widzę twoje pochylone w prawo pismo i cztery czy pięć zdań, których nie pamiętam. Jestem tylko pewna, że w pierwszej linijce napisałeś „Moja kochana córeczko”, a w ostatniej widniał twój podpis „Shloïme”. Nie przypominam sobie, co było między tymi dwoma wersami. Szperam w pamięci, jednak nie mogę sobie przypomnieć. Szperam, ale to jest jak czarna dziura, do której nie chcę wpaść. Dlatego skupiam się na innych pytaniach: jak zdobyłeś ten kawałek papieru i ołówek? Co obiecałeś człowiekowi, który przyniósł mi list? Mogłoby się wydawać, że dziś nie ma to już żadnego znaczenia, jednak ta złożona na czworo kartka, twój charakter pisma, każdy krok mężczyzny, który przyszedł do mnie od ciebie, dowodziły wtedy, że jeszcze wegetujemy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, co napisałeś? Został mi tylko Shloïme i jego kochana córeczka. Zostali razem wywiezieni. Ty do Auschwitz, ja do Birkenau. Odtąd historia połączyła ich zwykłym myślnikiem. Auschwitz-Birkenau. Niektórzy mówią po prostu Auschwitz, przywołując ten wielki obóz zagłady Trzeciej Rzeszy. Czas zaciera to, co nas dzieliło, wszystko zniekształca. Auschwitz przylegało do miasteczka. Birkenau założono na wsi. Tylko kiedy się wyszło przez szeroką bramę, idąc ze swoim komandem do pracy, można było zobaczyć ten drugi obóz. Mężczyźni z Auschwitz spoglądali w naszym kierunku, myśląc, że gdzieś tam zniknęły ich żony, siostry, córki – tam gdzie sami skończą w komorze gazowej. A ja wypatrywałam ciebie, zastanawiając się, czy to obóz, czy raczej miasto. Czy trafił do gazu? Czy jeszcze żyje? Dzieliło nas pole, baraki, wieże strażnicze, zasieki z drutu kolczastego, krematoria, ale przede wszystkim ta nieznośna niepewność, ta obawa o los, jaki spotkał to drugie z nas. Zupełnie jakby dzieliły nas tysiące kilometrów. W książkach piszą, że to tylko trzy kilometry. Więźniów, którzy mogli przemieszczać się z obozu do obozu, było bardzo niewielu. On był elektrykiem, wymieniał nieliczne żarówki w ponurych barakach. Pojawił się któregoś wieczoru. A może przyszedł w niedzielne popołudnie. Tak czy

inaczej, byłam, kiedy zajrzał do baraku; usłyszałam swoje nazwisko, Rozenberg! Wszedł i zapytał o Marceline. „To ja”, odpowiedziałam bez wahania. Podał mi karteczkę, mówiąc: „To wiadomość od twojego ojca”. Mieliśmy tylko kilka sekund, już za samą rozmowę mogli nas zabić. A ja nie miałam ci jak odpowiedzieć – nie miałam ani papieru, ani ołówka, moje życie zostało odarte z rzeczy, które usypały się w góry w halach, gdzie pracowaliśmy; te rzeczy należały do zmarłych, a my byliśmy niewolnikami, nie posiadaliśmy niczego oprócz łyżki wsuniętej w szew, do kieszeni, za szelkę albo za pasek zrobiony z kawałka materiału oderwanego z dołu ubrania, albo z jakiegoś znalezionego na ziemi sznurka, którym można było przywiązać miskę. Dlatego wtedy wyjęłam złotą monetę, którą ukradłam, segregując ubrania. Znalazłam ją w zaszewce, ukrytą jak skarb biedaka, owinęłam w skrawek materiału, nie wiedziałam, co z nią zrobić, gdzie ją schować ani jak wymienić ją na obozowym czarnym rynku. Podałam ją elektrykowi, chciałam, żeby ci ją dał, bałam się, że ją ukradnie, bo w obozie wszyscy kradli, a w baraku raz po raz słyszało się krzyk: „Ukradli mi chleb!”, więc wydukałam w mieszaninie jidysz i niemieckiego, której nauczyłam się w obozie, że jeśliby chciał zatrzymać ją dla siebie, to proszę, żeby oddał ci połowę. Dostałeś ją? Już nigdy się tego nie dowiem. Jestem pewna, że przeczytałam twój liścik, kiedy tylko do mnie dotarł. Nikomu go nie pokazałam, ale mówiłam współwięźniarkom: „Ojciec do mnie napisał”. Wtedy w uszach dźwięczały mi inne twoje słowa. Zagłuszały wszystko. Wypowiedziałeś je w Drancy, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, dokąd zmierzamy. Powtarzaliśmy sobie jak wszyscy inni, że jedziemy do Pitchipoi, bo to słowo oznacza w jidysz nieznany cel i miło brzmi w uszach dzieci. Pamiętam, że powtarzały je, mówiąc o odjeżdżających pociągach. Jadą do Pitchipoi, mówiły, z namaszczeniem powtarzając to, co szepnęli im uspokajająco dorośli. Ale ja nie byłam już dzieckiem. Byłam, jak się to mówi, duża. Zmieniłam wystrój swojego pokoju w zamku, skończyłam z marzeniami, pozbyłam się zabawek, narysowałam na ścianie krzyż lotaryński, a nad błękitnym biurkiem zawiesiłam portrety generałów z czasów pierwszej wojny światowej – Hoche’a, Focha, Joffre’a, porzucone przez dawnego właściciela na strychu. Pamiętasz? Dyrektorka szkoły w Orange wezwała cię z mojego powodu! Znalazła mój pamiętnik zapełniony mnóstwem plotek na temat wychowawczyni i niektórych profesorów i zarzutów wobec nich, ale przede wszystkim aż kipiący od gaullistowskich poglądów. „Pańska córka stanie przed komisją dyscyplinarną, lepiej będzie, jeżeli sam zabierze ją pan ze szkoły”, poradziła ci, chcąc nas chronić. I oddała ci mój pamiętnik. Podejrzewam, że ty też go przeczytałeś i dowiedziałeś się, że zakochałam się w pewnym chłopcu. Spotykałam go w autobusie, którym jeździliśmy po szkole do Bollène. Co tydzień oddawałam mu kartki na chleb, a on rewanżował mi się, odrabiając za mnie lekcje z matematyki. Nie był Żydem. Nie

odezwałeś się do mnie ani słowem przez dwa miesiące. Osiągnęliśmy etap, na którym dochodzi do konfliktu między ojcem a piętnastoletnią córką. Dlatego w Drancy doskonale zdawałeś sobie sprawę, że nie umykają mi wasze poważne miny, kiedy rozmawiacie w gronie mężczyzn na dziedzińcu, zjednoczeni w tym szepcie, we wspólnym przeczuciu, że pociągi jadą daleko na wschód, do krain, z których uciekliście. Mówiłam ci: „Będziemy tam pracowali, a w niedzielę będziemy się spotykać”. Kiedyś odparłeś: „Ty może stamtąd wrócisz, bo jesteś młoda, ja już nie wrócę”. Ta przepowiednia tak brutalnie i tak nieodwracalnie wżarła się w moją świadomość, jak zrobiony kilka tygodni później tatuaż 78750 na skórze lewego przedramienia. I wbrew mnie stała się moją nieprzyjazną towarzyszką. Czasami się jej chwytałam, podobały mi się te pierwsze słowa, gdy kolejno odchodziły moje przyjaciółki i te, z którymi się nie zaprzyjaźniłam. Potem odpychałam ją od siebie, nie mogąc znieść tego „ja już nie wrócę”, które cię skazywało, rozdzielało nas, wydawało się składać twoje życie w ofierze w zamian za moje. Ja jeszcze żyłam, a ty? Aż nadszedł ten dzień, kiedy się na siebie natknęliśmy. Moje komando opuściło wtedy teren obozu, żeby tłuc kamienie, ciągnąć wagoniki i kopać rowy przy nowej drodze do krematorium numer 5; szliśmy, jak zawsze, piątkami, wracając do obozu, było po szóstej wieczorem. Wiesz, że ta chwila nie należy wyłącznie do nas? Że wpisała się we wspomnienia i ożyła w książkach tych, którzy byli jej świadkami i przeżyli? Bo wszystkie marzenia o odnalezieniu najbliższych nagle rozbudziły się w tej fabryce śmierci, wszystkie ciała tych, którzy jeszcze trzymali się na nogach, zadrżały, gdy się ujrzeliśmy, wyszliśmy z szeregu i zaczęliśmy biec ku sobie. Padłam ci w ramiona, wtuliłam się w nie całą sobą, twoja przepowiednia była fałszywa, żyłeś. Mogli uznać cię za nieprzydatnego tuż po przyjeździe, miałeś nieco ponad czterdzieści lat, paskudną przepuklinę pachwinową, przez którą musiałeś nosić pas, długą bliznę na kciuku zranionym kiedyś w fabryce, ale okazałeś się dość silny, żeby można było zrobić z ciebie niewolnika, tak samo jak ze mnie. Twoją rolą było żyć, a nie umrzeć. Czułam się taka szczęśliwa, że cię widzę! Odzyskaliśmy zmysły i dotyk kochanego ciała, na tę chwilę, za którą przyszło nam drogo zapłacić. Ale to nic, skoro przerwała choć na kilka bezcennych sekund twardy scenariusz, jaki dla nas napisano. Esesman uderzył mnie i wyzwał od kurew, bo kobiety nie mogły kontaktować się z mężczyznami. „To moja córka!”, krzyczałeś, jeszcze mnie podtrzymując. Shloïme i jego ukochana córeczka. Oboje wciąż żyliśmy. Twoje rozumowanie okazało się błędne, wiek niczego nie przesądzał, w obozie nie istniała żadna logika, liczyła się wyłącznie ich obsesja liczb, a umierało się albo natychmiast, albo trochę później, stamtąd się już nie wychodziło. Zdążyłam tylko podać ci numer mojego baraku: „Jestem w 27B”.

Zemdlałam pod razami esesmana, a kiedy odzyskałam przytomność, ciebie już nie było, ale w ręce miałam pomidora i cebulę, które dyskretnie mi w nią wsunąłeś. To musiał być twój obiad… Natychmiast schowałam te skarby. Jak to możliwe? Pomidor i cebula. Te dwa warzywa ukryte pod ubraniem przywracały właściwy ład – znów byłam dzieckiem, a ty ojcem, opiekunem, obrońcą, żywicielem, cieniem tego przedsiębiorcy, który produkował trykotaże w fabryce w Nancy, cieniem tego trochę szalonego mężczyzny, który kupił dla nas wszystkich mały zamek na południu Francji, w Bollène, i pewnego dnia, robiąc tajemniczą minę, zawiózł mnie tam konnym powozikiem. Tak bardzo cieszyłeś się z tej niespodzianki, że zapytałeś: „Marceline, czego pragniesz najbardziej na świecie?”. Następnego dnia nasze komanda znowu się mijały. Ale nie odważyliśmy się ruszyć z miejsca. Widziałam cię z daleka. A więc byłeś tu, tak blisko mnie, wychudzony, pływający w pasiaku, a jednak wciąż obdarzony czarodziejską mocą, która sprawiała, że wytrzeszczałam oczy ze zdumienia. Jak zdobyłeś tego pomidora i cebulę, które wprawiły w zachwyt mój żołądek i żołądek mojej przyjaciółki? Dawali nam tylko brunatną wodę z rana, a ja zostawiałam sobie jej część, żeby się trochę umyć, potem w południe zupę i porcję chleba wieczorem, a do tego raz w tygodniu albo szary plasterek czegoś, co miało być kiełbasą, albo łyżeczkę do kawy powideł buraczanych, albo kawałek margaryny – tyle, żeby posmarować cieniutko dwa plasterki chleba. Skąd wziąłeś papier, żeby do mnie napisać? Nie mieliśmy nawet czym się podetrzeć w latrynie, więc darłam na kawałeczki poplamione męskie kalesony, które rzucili mi w twarz po przyjeździe do obozu, i cieszyłam się, że je skracam, a równocześnie mogę się nimi podetrzeć. Tak bardzo wstydziłam się w nich chodzić! Nie mam pojęcia, ile czasu minęło od tego pierwszego sygnału do drugiego, ale to były ostatnie znaki od ciebie. Wydaje mi się, że upłynęły całe miesiące. A może nie. Zapamiętałeś numer mojego baraku, pierwszego w rzędzie najbliżej krematorium, i przysłałeś mi wiadomość. Ale nie podpisałeś jej „tata”, tylko imieniem, i to w jidysz – Shloïme, chociaż we Francji przybrałeś imię Salomon. Znów znalazłeś się na tej ziemi, gdzie przyszedłeś na świat i skąd przepędzano Żydów, nie czekając na nazistów, i zapewne zapragnąłeś potwierdzić swoją tożsamość, swoje żydowskie pochodzenie – właśnie tu, w świecie, w którym sprowadzono nas do roli Stücke, sztuk. Być może odnalazłeś nawet krewnych – kuzynów z Polski, którzy trafili do obozu. To oni tak cię nazywali – Shloïme. Jeszcze dziś, kiedy słyszę, jak ktoś mówi „tata”, podskakuję, chociaż minęło już siedemdziesiąt pięć lat, chociaż mówi to ktoś, kogo nie znam. To słowo tak wcześnie zniknęło z mojego życia, że sprawia mi ból i mogę je wyszeptać tylko w głębi ducha, nigdy nie wypowiadając go na głos. Nie mogę go również napisać. W tamtym liście prawdopodobnie prosiłeś, żebym żyła, żebym wytrwała. To

byłoby naturalne, bo takie słowa podpowiadał instynkt – jedyne, czym mogą się kierować rozsądni ludzie, którzy nie widzą przed sobą jutra. Prawdopodobnie użyłeś tych czasowników w trybie rozkazującym. A ja prawdopodobnie nie uwierzyłam w to, co napisałeś. Nie tak jak w pomidora i cebulę. Bo słowa nas opuściły. Byliśmy głodni. Wokół trwała rzeź. Zapomniałam nawet twarz mamy. A może twój liścik zalał mnie nagle nadmiarem ciepła i serdeczności, nadmiarem miłości, połknęłam więc te słowa zaraz po przeczytaniu, jak maszyna, którą dręczy głód i pragnienie. A potem je wymazałam. Gdybym za dużo o nich myślała, dopuściłabym do siebie tęsknotę, a ta czyni człowieka bezbronnym, budzi wspomnienia, osłabia i zabija. W życiu, tym prawdziwym, także się zapomina, gubi się gdzieś wiele faktów i wrażeń, dokonuje się ich selekcji, zawierza się uczuciom. Tam było odwrotnie – najpierw zatracało się miłość i wrażliwość. Człowiek popadał w wewnętrzną hibernację, żeby nie umrzeć. Dobrze wiesz, że tam dusza zastygała, że przyszłość oznaczała pięć najbliższych minut, że zatracało się świadomość samego siebie. Nigdy nie wzywałam cię na pomoc. A kiedy o tobie myślałam, stawałeś mi przed oczyma prowadzony przez mojego małego, czteroletniego braciszka, którego imienia już nie pamiętałam. Michel… Przed naszym aresztowaniem nie odstępował cię ani na krok, dokądkolwiek szedłeś, albo niosłeś go na rękach, albo prowadziłeś, drepczącego obok ciebie, z rączką w twojej ręce, jakby się bał, że się zgubi. Być może w jakiejś mierze próbowałam się ukryć za tym malcem. W ten sposób usiłowałam cię przywołać. Byłam twoją ukochaną córeczką. Bo mając piętnaście lat, wciąż jest się jeszcze córeczką tatusia. Jest się nią zawsze, bez względu na wiek. Miałam tak mało czasu, żeby zgromadzić zapasy ojcowskiego uczucia. Z mojego baraku widywałam dzieci idące drogą, która prowadziła do komór gazowych. Przypominam sobie pewną dziewczynkę, która kurczowo trzymała się swojej lalki. Miała zagubione spojrzenie, a za sobą prawdopodobnie długie miesiące życia w strachu tropionego zwierzęcia. Teraz w dodatku rozdzielili ją z rodzicami, wkrótce mieli zedrzeć z niej nawet ubranie. Już wyglądała jak ta bezwładna lalka. Patrzyłam na nią. Wiedziałam, że ta mała dziewczynka ma w głowie mętlik, że jest przerażona, ale w jej małej rączce, która kurczowo trzymała lalkę, jest determinacja. Przecież nie tak dawno – kilka lat wcześniej – to ja szłam z walizką, w której miałam kostium kąpielowy i pudełeczko z moimi skarbami. W tym liście napisałeś na pewno, że jeszcze jesteś, i to całkiem niedaleko. I na pewno zapewniałeś mnie, że koniec wojny jest coraz bliższy, tak jak nasze oswobodzenie. Kiedy to było, kiedy mogłam dostać ten list? Latem czterdziestego czwartego? A może trochę później? Wiedzieliśmy już o desancie i o walkach. Wieści docierały do obozu z ostatnimi transportami. Za każdym razem któraś z nas próbowała przekraść się do Lager A, między nowo przybyłe odbywające jeszcze

kwarantannę, zawieszone między gazem a przymusową pracą. Szukałyśmy tam znajomych twarzy. Wracałyśmy zawsze z wiadomościami. Tak dowiedziałyśmy się o wyzwoleniu Paryża i o tym, że dywizje generała Leclerca defilowały po Champs-Élysées. Nazajutrz odśpiewałyśmy po cichu, a cappella, Marsyliankę, przechodząc przed naszą orkiestrą, która rano i wieczorem grała marsze wojskowe albo muzykę klasyczną, towarzysząc w ten sposób komandom ruszającym do pracy i wracającym do obozu. Ale to był tylko epizod, wieść ze świata, do którego już nie należeliśmy. Nam wciąż groziła komora gazowa. Wszyscy staliśmy nad przepaścią. Żyliśmy już tylko teraźniejszością, myśląc o najbliższych minutach. Nic nie było w stanie rozbudzić w nas nadziei. Bo nadzieja umarła. Przyjechali Węgrzy. Setki tysięcy ludzi – osiem do dziesięciu transportów dziennie – na pewno pamiętasz to morze głów, jakby do obozu pędzono całe miasta. Wszystko toczyło się szybciej i na większą skalę – liczniejsze transporty przybywały częściej. Kazali im się rozbierać i posyłali do komór gazowych: najpierw dzieci, niemowlęta i starców. Jak zwykle. Ci, którzy mieli czekać kilka dni na śmierć, trafiali do nowo wybudowanej części obozu, a właściwie zalążka nowego obozu, tuż obok krematoriów. Nazywaliśmy to miejsce Meksykiem. Codziennie w drodze do pracy mijałyśmy Meksyk. Szłyśmy do Kanady, jak Polacy nazywali miejsce segregacji odzieży – najlżejsze z możliwych stanowisk pracy, to, o którym każdy marzył, bo czasami trafiało się tam na zeschniętą skórkę chleba w jakiejś kieszeni albo na złotą monetę pod podszewką. Francuzki mówiły o tym miejscu Peru. Dziwna była ta polskojęzyczna kartografia świata zminiaturyzowanego do rozmiarów obozów. Do dziś nie wiem, dlaczego Meksyk oznaczał rychłą śmierć. Kiedy przechodziłyśmy obok, niektórzy zbliżali się do drutów kolczastych i siatki pod napięciem, rzucali szeptem jakieś pytania. Kobietom odebrano już dzieci, ale nie chciały jeszcze tracić nadziei. Pytałyśmy: „Macie numery?”. Nie, odpowiadały. Wtedy rozkładałyśmy ręce, unosząc je w górę na znak bezradności. Numer był dla każdego szansą, zwycięstwem, ale i hańbą. Miałam swój udział w budowie drugiej rampy krematoriów, na którą skierowano ich dzieci. A potem miałam okazję segregować ich ubrania. Śmierć pluła taką masą ubrań, że zostałam przydzielona do Kanady jako nadliczbowa. Układałyśmy spódnice, wierzchnie okrycia, spodnie, koszule, bieliznę i buty tych, którzy poszli z dymem i po których została woń spalonych ciał unosząca się nad obozem, wdzierająca się w nozdrza, przenikająca nasze kości i nasze myśli dniem i nocą jako obietnica, że i nas czeka taki los. Bardzo często brałyśmy do rąk nędzne łachy, znoszone buty leżące w starej kartonowej walizce. A mówili, że Żydzi są bogaci. Najbardziej znoszone ubrania zostawiano dla nas, najpiękniejsze trafiały do Niemiec. Nosiłyśmy łachmany po naszych zmarłych, z tym czerwonym krzyżem na plecach, który ty także miałeś. Ja wkładałam

kamizelkę jednej zmarłej, spódnicę innej i pantofle jeszcze innej. Ale trzeba być w prawdziwym świecie i żyć prawdziwym życiem, żeby rzeczy i odzież kogoś nam przypominały. Tam było ich za dużo, nie nasuwały więc już żadnych wspomnień – naziści przerobili je w góry, po których jeździli na rowerach, z pejczem w ręku i ujadającym psem, który biegł przodem. A ja marzyłam o pasiastej sukience, takiej, w jakich chodziły Aryjki, bo taki strój miał zdecydowane zalety – uszyty z jednego kawałka materiału okrywał ciało, nie należał do nikogo spoza obozu. W końcu dostrzegłam w tym pasiaku coś szczególnego – może wzbudzał we mnie poczucie adaptacji, podobnie jak mundur, który mówi, gdzie jesteś i kim jesteś, a poza tym rodzi nadzieję, że kiedyś będziesz mógł go zdjąć. No i kradłam. Kiedyś zwędziłam sweter, innym razem łyżkę dla przyjaciółki. Potem tę zaszytą w ubraniu złotą monetę, nie wiedząc jeszcze, że będzie dla ciebie. Pamiętam, jak żałowałam, że nie mam kieszeni, i że nie wiedziałam, gdzie ją ukryć. Gdyby ją przy mnie znaleźli, nie uszłoby mi to płazem. Komu mogłam zaufać? Kapo na ogół zostawały Aryjki. Albo by mnie wydały, albo odebrały zdobycz. W obozie panował potworny antysemityzm. Aryjki lżyły nas przy każdej okazji: Polki, Ukrainki, a zwłaszcza niemieckie kryminalistki. Wiedziałam, że nie zdołam zatrzymać jej na długo, bo co miesiąc chodziłyśmy do łaźni, co miało zapobiegać pladze wszy i tyfusowi. Potem dawano nam inne ubrania po zmarłych, a te łachy nigdy na mnie nie pasowały, zawsze były za duże, za długie; tak było od samego początku. Nigdy nie zapomnę tej spódnicy, którą mi dali po przyjeździe, długiej do ziemi, i sweterka, a zwłaszcza tych męskich kalesonów, poplamionych i cuchnących środkiem dezynfekującym, i butów – jednego płaskiego, za dużego, drugiego na obcasie też za dużego. Nadal noszę numer 33 – od naszego ostatniego spotkania prawie nie urosłam. Wydaje mi się, że dostałam twój list, kiedy moje komando przydzielono do kartofli. Skończyłyśmy pracę w Kanadzie – niektóre z nas, przyłapane na kradzieży, posłali do gazu, inne ukarano i wysłano do pracy przy kartoflach. Chodziłyśmy gęsiego, rozładowywałyśmy wagony, przenosząc ziemniaki do magazynu w drewnianych pakach – byle jak skleconych drewnianych skrzyniach z uchwytami z przodu i z tyłu. Wszędzie byli naziści, pilnowali, żebyśmy nie ukradły ani jednego kartofla. Potem nadszedł ten dzień. Mała dziewczynka. Trzymała z przodu uchwyt skrzyni pełnej ziemniaków, ja z tyłu. Była u kresu sił, drżała, praktycznie się nie przesuwała, a esesman bił mnie po karku, popędzając. Nie chciałam przyspieszyć, ta mała przede mną nie była już w stanie poruszać nogami, więc powiedziałam, że mogę zamienić się z nią miejscami, zostawić jej tył skrzyni, ale wtedy uderzył mnie jeszcze mocniej, wyzwał od żydowskich świń, znowu uderzył, więc ruszyłam, skrzynia ugodziła małą w plecy, a mnie kolejne ciosy w kark zmuszały do pchania skrzyni i zadawania tamtej dziewczynce bólu.

Upadła, nie mogła już wstać – Niemiec dobił ją kolbą. Mówię o niej „mała”, chociaż nie była ani młodsza, ani mniejsza ode mnie, tylko bardzo delikatna, chudsza niż ja. Zapisała się w mojej pamięci jako dziecko, chyba była Greczynką, a ja ją zabiłam. Potem przenieśli nas do rowów. Kopałyśmy je kilofami. Długo opowiadałam wszystkim, że to było przy kuchniach, przez pięćdziesiąt lat trwałam w tym kłamstwie dla innych, a przede wszystkim dla siebie. Dopiero Frida, moja przyjaciółka, uporządkowała moje wspomnienia. „Co ty pleciesz, przecież to było tuż obok komór gazowych”. Miała rację. Krematoria pracowały pełną parą, były tak przeładowane, że z kominów zamiast dymu buchały płomienie. Rzucały się w oczy i były sygnałem dla alianckich samolotów, które zaczęły już bombardować pobliskie fabryki zbrojeniowe. To zmusiło Niemców do zmiany metod. Ciała zagazowanych wrzucano do dołów, które kopałam, tam polewano je benzyną. Płomień palił je na proch, ale ten płomień, tuż nad ziemią, był niewidoczny dla wroga. Po Węgrach przyjechało łódzkie getto. Widziałam, jak ci ludzie szli rampą do komór gazowych. Przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie są wśród nich moi wujowie, ciotki, kuzyni, dziadkowie, których nie znałam. Pochodziłeś z Łodzi… I pracowałam dalej. Uderzałam w ziemię, nie rozglądając się, nie miałam ani wspomnień, ani przyszłości, byłam wyczerpana, wycieńczona brakiem jedzenia i picia, kopałam rowy, w których miały spłonąć zwłoki pięćdziesięciorga dalekich krewnych z Łodzi, tkwiłam w teraźniejszości przy kolejnym uderzeniu kilofa, przy najbliższej selekcji Mengelego, tego obozowego demona, który kazał się nam rozbierać i decydował, kiedy trafimy do gazu. Ani ja, ani inni nie zareagowaliśmy, kiedy wybuchł bunt Sonderkommanda. Żydzi z fabryki broni dali im proch, ale wewnętrzny ruch oporu, nieżydowski, odmówił im dostawy broni, wysadzili więc krematorium, burząc swą hańbę, bo co dnia zbierali trupy zagazowanych i rzucali je w płomienie. Potem uciekli w stronę lasu, przecinając druty kolczaste, i wołali nas, błagali, żebyśmy za nimi poszli, ale patrzyliśmy tylko bezsilnie, niezdolni ruszyć ich śladem. Dobre nowiny zdawały się już nie dla nas, było za późno. Wyłapano ich i zgładzono. Twój list także nadszedł za późno. Prawdopodobnie mówił o nadziei i miłości, jednak we mnie wypaliło się już człowieczeństwo, zabiłam małą dziewczynkę, kopałam rowy tuż przy komorach gazowych i każdy mój gest przeczył takim słowom, grzebał je w ziemi. Znalazłam się w służbie śmierci. Byłam jej koniem pociągowym, potem jej kilofem. Twoje słowa spłynęły po mnie, odeszły, chociaż na pewno odczytywałam je wiele razy. Mówiły o świecie, który nie był już moim. Utraciłam wszelkie punkty odniesienia. Pamięć musiała rozprysnąć się jak stłuczone lustro, inaczej nie mog­łabym żyć.

** Mama nie przyjechała po mnie do Paryża. Nikt na mnie nie czekał. Podałam numer do zamku, 58 w Bollène, pamiętam go do dziś, i w końcu, po wielu bezskutecznych próbach dodzwonienia się, matka odebrała telefon. Powiedzieli jej, że wróciłam, i oddali mi słuchawkę. Zanim powiedziałam cokolwiek innego, zapytałam, czy jesteś w domu. Nie odpowiedziała, rzuciła tylko: „Wracaj”. Z wahania w jej głosie wyczułam, że cię tam nie ma, więc powiedziałam, że nie chcę wracać. Nie przypominam sobie, jak zareagowała. To nie miało żadnego znaczenia. To ciebie chciałam zobaczyć. I najchętniej zostałabym tam, gdzie byłam – w hotelu Lutetia, starym, luksusowo urządzonym budynku przy bulwarze Raspail, który Niemcy przeznaczyli na kwaterę główną Abwehry. Po wyzwoleniu urządzono w nim ośrodek dla powracających z obozów. Pełnił funkcję swoistej śluzy czy też kwarantanny. Spałyśmy w pokojach po dwie albo trzy, na podłodze, obok pustych łóżek, w których czekała śnieżnobiała pościel, bo żadna z nas nie mogła znieść miękkiego dotyku materaca. I myślałyśmy wyłącznie o jedzeniu. Nasze plecy wciąż jeszcze były tam, na deskach pryczy, ale brzuchy już wróciły – byłyśmy rozczłonkowane, pełne sprzeczności. Byłyśmy cudami. Ludziom, którzy szukali nazwisk na listach wywieszonych w holu albo stali na ulicy, unosząc tabliczki i zdjęcia swoich zaginionych bliskich, powtarzałam: „Wszyscy umarli”. Jeżeli nie ustępowali, podsuwali mi pod nos fotografie rodzinne, mówiłam spokojnie: „Były tam dzieci? Nie wróci ani jedno dziecko”. Nie owijałam niczego w bawełnę, przywykłam do śmierci. Stałam się twarda jak ci starzy deportowani, którzy witali nas w Birkenau, nie siląc się na słowa dodające otuchy. Ci, którzy przeżyli, nie znoszą łez innych. Bo mogliby się w nich utopić. Jednak ci ludzie zostawali przed hotelem i ożywiali się, kiedy podjeżdżał kolejny autobus pełen powracających. W Lutetii oczekiwanie wydawało się jeszcze dopuszczalne. Sama spotkałam tam człowieka, którego przetrzymywano w izolatce obok mojej celi w więzieniu Świętej Anny w Awinionie, na pierwszym etapie drogi do obozów. A przecież był skazany na śmierć. Nigdy nie widziałam jego twarzy, nie mogliśmy się poznać, jednak on szukał mnie w hotelowym holu. Wszyscy szukali wszystkich, nie tylko krewnych, ale także osób, z którymi zaprzyjaźnili się w drodze albo w piekle obozowego baraku. On szukał Marceline. Chyba ci opowiadałam, jak się porozumiewaliśmy – stukałam w ścianę celi. Przyjęłam porządek alfabetyczny, bo nie znałam alfabetu Morse’a – jedno puknięcie oznaczało A, dwa B i tak dalej. Przeliterowałam mu w ten sposób moje imię – Marceline, to było osiemdziesiąt puknięć. To dużo – dość, żeby nawiązała się więź. „Nie zabili mnie, trafiłem do Buchenwaldu”, powiedział, kiedy się

spotkaliśmy. I chętnie bym tam została, dając się ponieść jego historii, losom innych i uciekając przed własnym przeczuciem i twoją przepowiednią. Starałabym się nadal wierzyć, myśleć, że zaginąłeś w Rosji albo gdzieś indziej. Daleko od życia, które po drugiej stronie ulicy tylko czekało, by potoczyć się zwyczajnym rytmem, wciąż pełne ciszy, nieobecnych i pozorów. W tym życiu ciebie już nie było. Jednak nie mogłam pozostać w hotelu. Z kartą repatrianta wsadzono mnie do pociągu jadącego na południe. Nie wyobrażasz sobie, jak nie chciało mi się tam wracać. Bo tylko z tobą taki powrót mógł być prawdziwy. Tylko z tobą mog­łabym się tym wszystkim dzielić, o wszystkim opowiadać. Wracałam do domu odkarmiona, nigdy nie zobaczyli mnie wychudzonej, włosy też już odrastały. Jechałam, stojąc w przepełnionym wagonie, słysząc raz po raz, że jestem szczęściarą, bo mam jeszcze rodzinę. Ale byłam tam tylko ciałem. Myślami uczepiłam się ciebie, czyli nicości. Po osiemnastu godzinach pociąg wtoczył się na dworzec w Bollène. Mama nie czekała na mnie na peronie. Był tam wuj Charles. Potem opowiadał mi o swoich losach, o tym, jak z Auschwitz wywieźli go do Warszawy, gdzie odgruzowywał teren getta po stłumionym tam powstaniu, jak uciekł, ukryty na pełnym gruzu wozie, dołączył do polskich partyzantów, walczył razem z nimi, ukrywając obozowy numer, bo był przekonany, że nie chcieliby Żyda w swoich szeregach. Kiedy Niemcy się cofali, wsiadł w Odessie na statek i w kwietniu, wraz z innymi, dotarł do Marsylii. Kiedy jednak opowiadali, skąd przypłynęli, chciano ich zamknąć w domu wariatów, doszedł więc do wniosku, że lepiej milczeć. Tego dnia, na peronie, dyskretnie pokazując tatuaż, powiedział tylko: „Byłem w Auschwitz. Nie opowiadaj im o tym, oni niczego nie rozumieją”. Był z nim Michel. Urósł, miał już osiem lat. Przyklękłam przy nim i zapytałam: „Poznajesz mnie?”. Odpowiedział, że nie, a po chwili namysłu dodał: „Ty jesteś chyba Marceline”. Wyglądał jak porzucone dziecko. Czekał na ciebie. Ruszyliśmy w drogę w milczeniu. Kiedy przejechaliśmy przez most nad Lez, zobaczyłam zamek Gourdon rysujący się na tle zboczy. Miałam ochotę zawrócić. Nigdy nie rozumiałam tego miejsca. Pamiętam, jak zawiozłeś mnie tam pierwszy raz, zaprzężonym w konie powozikiem. Miałeś w sobie tyle entuzjazmu, pytałeś: „Czego pragniesz najbardziej na świecie, Marceline?”, jakbyś nie mógł pohamować radości. Czego pragnęłam? Końca wojny i żebyśmy byli razem, już nierozdzieleni, nie w ukryciu. Niczego więcej nie chciałam. Ale ty nalegałeś, mówiłeś tajemniczym tonem: „Tam, dokąd cię wiozę…”. Pragnąłeś usłyszeć, jak wołam, że zawsze marzyłam o domu takim jak ten. Ale ja tego nie powiedziałam. Nie dorosłam jeszcze do zadawania takich pytań i nie rozumiałam twojego podniecenia. Trwała wojna, nie mogliśmy mieszkać wszyscy razem, żyliśmy w ukryciu, Pétain miał pełnię władzy, w szkole kazano nam śpiewać piosenki,

które do dziś znam na pamięć, a ty właśnie kupiłeś zamek. Sądziłeś, że stając się jego właścicielami, przestaniemy być dla nich Żydami? Ale przecież ty o tym wszystkim dobrze wiedziałeś, dosłownie pożerałeś gazety. Chciałeś jednak wierzyć w kraj, w którym osiadłeś, udawałeś, że nie pamiętasz, że zamku nie kupiłeś na własne nazwisko, a to dlatego, że byłeś Żydem obcokrajowcem, więc nie miałeś prawa posiadania ziemi. To Henri, twój najstarszy syn, który po ukończeniu osiemnastu lat uzyskał obywatelstwo francuskie i właśnie został zdemobilizowany po przegranej wojnie, podpisał akt kupna-sprzedaży. Ty twierdziłeś: „Tutaj już jest wolność!”, jakbyś chciał się wytłumaczyć z faktu, że nie zdecydowałeś się na ten kolejny krok, na wyniesienie się jak najdalej od pogromów w Polsce. Wyruszyłeś w drogę do Ameryki, ale zatrzymałeś się już tu, we Francji, może z powodu Zoli i jego Oskarżam albo Balzaka, którego czytałeś w jidysz. Na pewno pomyślałeś sobie, że tu nic złego nie może nas spotkać. Jaki ty byłeś naiwny. A może nawet kupując zamek i otaczającą go winnicę, wierzyłeś trochę w marszałka Pétaina, który wzywał do powrotu do ziemi. Za mocno uwierzyłeś w strefę zwaną wolną. Zaufałeś merowi i komisarzowi z miasteczka, którzy obiecali nas ostrzec. Byliśmy Żydami, a mieszkaliśmy w domu, który rzucał się w oczy jak żaden inny. Ten zamek nie był ani dla ciebie, ani dla nas. I spędziliśmy w nim o jedną noc za dużo. Tego wieczoru uprzedziliśmy wiele osób, żeby nie zostawały w domach, jak więc zrozumieć, dlaczego sami postanowiliśmy czekać z ucieczką do rana? Jeszcze jedna noc. W tym zamku ponad miarę. Widziałeś, jak szybko nam go zabrali? I spędzili do niego wszystkich, których zatrzymali. Nie znaliśmy tych ludzi, może należeli do ruchu oporu albo byli podejrzani o udzielanie pomocy Résistance. Napływali gromadami, a ty nie doszedłeś jeszcze do siebie po brutalnym uderzeniu kolbą w głowę. Nieudolnie pakowałam walizki, kiedy jakiś Niemiec powiedział: „Radzę zabrać swetry tam, dokąd jedziecie, jest zimno”. Na naszych oczach zabrali nam dom – także na oczach mamy i Henriette, które ukryły się w zaroślach – nie byliśmy już u siebie, nigdy nie byliśmy tam u siebie. Może przez dwa krótkie lata. Potem kwaterowali tam Niemcy. Ja, Michel i wuj Charles milczeliśmy prawie przez całą drogę. Mama czekała na dziedzińcu. Wzięła mnie w ramiona. „Nie mogę tu zostać”, powiedziałam natychmiast. I dodałam, że ty już nie wrócisz. Twoja przepowiednia cisnęła mi się na usta. „Odpocznij przynajmniej przez dobę, a potem zobaczymy”, odparła. To nie miało sensu. Próbowała zyskać na czasie. Nie wiedziała, co powiedzieć. Należała do osób szlachetnych, ale gwałtownych, którym obca jest znajomość psychiki ludzkiej. Blokowała własne emocje, obracając je w uśmiech albo w gniew. Dobrze wiesz, jak łatwo się unosiła i traciła panowanie nad sobą, jak krzyczała i jak nas karciła. Zawsze troskliwa i czuła dla synów, ostro traktowała córki, uważając je tylko za swoje przedłużenie. Pozwoliła, żebyś to ty uosabiał

w naszych oczach i czułość, i autorytet. Nie była pozbawiona serca. Nie miałam do niej żalu, że nie przyjechała do Lutetii i że nie pojawiła się na dworcu. Nie zrozumiała, a może nie chciała zrozumieć, skąd wracam. Musiałaby zdobyć się na słowa i gesty, z którymi sobie nie radziła. Kiedy wróciłam, oni już od roku żyli w wolnym kraju. Mama często wyjeżdżała, usiłowała odzyskać swój sklep w Epinal i wszystko, co zostało nam ukradzione – chciała zdobyć trochę pieniędzy. Henri mieszkał w Paryżu, wkrótce miał się ożenić, jeszcze nie otrząsnął się po miesiącach służby we Francuskich Wolnych Siłach Zbrojnych (FFL), uległ atmosferze czasów, które przyszły po wojnie – nastawionych na zapomnienie i antysemickich, budujących legendę heroicznej Francji i zadających kłam każdemu z moich wspomnień. Jacqueline mieszkała w internacie w Orange, Michel u Henriette, a ja widywałam się z nimi w weekendy. Byli pełni dziecięcej wyobraźni, mówili, że któregoś dnia wrócisz bez uprzedzenia, że teraz jesteś chory i zagubiony gdzieś bardzo, bardzo daleko, że nie pamiętasz swojego nazwiska ani adresu. Michel często prosił, żebyśmy poszli na dworzec, by wypatrywać cię na peronie. O dziwo, czasami zaczynałam myśleć jak oni, przejmowałam ich iluzje, ich urojenia, ale nie na długo – ledwie na kilka godzin, żeby powrócić do czasów dzieciństwa. Niekiedy Jacqueline przychodziła do mojego pokoju. Miała trzynaście lat, wypytywała mnie o to, co mnie spotkało. Ona jedyna. Rozmawiałam z nią, lecz nie pamiętam już, co jej mówiłam i czy ją chroniłam. Zaczęłam też pisać, ale zawsze wszystko darłam. Nikt nie chciał moich wspomnień. Nie mieliśmy tych wspólnych, powinniśmy powiązać te moje i te ich, jednak właśnie wspomnienia nas oddaliły. I błąkałam się samotnie po zamku przez cały tydzień. Nocami dręczyły mnie potworne koszmary. W dzień nie wychodziłam z domu, bałam się przejść przez most, iść do miasteczka, otrzeć się o ludzi, krążyłam więc jak błędna po tym za dużym domu, po dwóch piętrach, po dwudziestu pokojach, rozległych winnicach, które go otaczały. Wszystko mi się przypominało – paskudne żarty Henriego z moich kędzierzawych włosów: „Marceline można używać zamiast szczotki do ściągania pajęczyn!”, bo wtedy go karciłeś, stając w mojej obronie. Nie uciekałam przed duchami, przeciwnie – to ja ich szukałam, szukałam ciebie. Z kim innym mogłabym szczerze rozmawiać? Opowiadałam im wszystkim o liście od ciebie – chętnie by go wysłuchali, ale nie potrafiłam powtórzyć ani słowa, w końcu więc o nim zapomnieli. A mnie pozostało to cudowne wrażenie: papier trzymany w ręce i słowa „Kochana córeczko”. Ale tutaj nic nie miało już sensu – ani ten zamek, ani mój powrót – i on, i ja zdawaliśmy się skazani na opuszczenie, na klątwę i obrócenie się w pył. Byłam wtedy za młoda, żeby odgadnąć, co mówił o tobie zamek. Zrozumiałam to znacznie później: znalazłeś posiadłość na miarę człowieka, jakim pragnąłeś się stać. Trzeba się zestarzeć, żeby przeniknąć myśli rodziców. Wiem, że

jako młody mężczyzna w Polsce bez wiedzy surowego i bardzo nabożnego ojca lubiłeś pozować w angielskim cylindrze na głowie i z laską w ręce. Uciekałeś przed jarzmem, przed zaaranżowanym małżeństwem, poślubiłeś mamę, ponieważ ją pokochałeś, chciałeś żyć jak człowiek twojej epoki. I dlatego tak urzekł cię zamek z wieżą, który uznałeś za symbol swojej wolności i dowód sukcesu. Nie pytałeś o moje marzenia, chciałeś, bym wypowiedziała twoje, kiedy po raz pierwszy jechaliśmy tam razem. „Czego pragniesz najbardziej na świecie, Marceline?” Nigdy więcej nikt mnie o to nie zapytał. A po powrocie pragnęłam, żeby traktowano mnie tak jak sieroty. Trafiały do sanatorium, wciąż jeszcze były razem, ja zaś często o nich myślałam. O moich koleżankach – o tych, które umarły, i o tych, które wróciły. Tworzyłyśmy zżytą gromadę, zjednoczoną poprzez cierpienie, i nigdy nie czułam się tak kochana jak tam. Teraz już wiem, że były moją rodziną, znacznie bliższą niż ta prawdziwa. „Powiedz, że jestem twoją siostrą”, szepnęła w obozie Françoise, kiedy starsza bloku zapytała o mój numer. Prawdopodobnie chciała mi jakoś pomóc, tak w każdym razie pomyślałam i Françoise też, bo kiedy w obozie pytali o numer, to mógł być dobry znak. „Powiedz, że jestem twoją siostrą”, szeptała. Przyjaźniłyśmy się od Drancy. Po przyjeździe do obozu Françoise zmusiła mnie, żebym szła, chociaż chciałam wsiąść do ciężarówki, która zawiozłaby mnie prosto do komory gazowej. Później, kiedy ciężko zachorowałam i broniłam się, jak mogłam, przed szpitalem, wymieniała mój chleb na aspirynę, chociaż mogła go po prostu zjeść. A jednak nie powiedziałam, że jest moją siostrą. Byłam sama i odpowiadałam wyłącznie za siebie, nie miałam wtedy żadnej rodziny prócz ciebie. Zawsze myślałam, że wysłali ją do komory z mojej winy. Piękne niebieskie oczy Françoise, oczy mojej siostry w nieszczęściu, długo mnie niepokoiły, patrząc jakby z wyrzutem. Toteż czułabym się znacznie lepiej, leżąc w sanatorium z innymi i opowiadając im o Françoise i o moim egoizmie. Słuchałabym, jak mnie przekonują, że nie powinnam robić sobie wyrzutów, że byłyśmy niewinne. Patrzyłabym, jak odrastają nam włosy, snułabym wspomnienia z tymi, które mogły mnie wysłuchać i zrozumieć. Miałyśmy ruszyć w życie, dokonywać odmiennych wyborów, obóz nie wymazał wszystkiego, co wiązało się z naszymi korzeniami i charakterem, ale tam byłoby mi dobrze – jeszcze przez chwilę z dala od zamku, od matki, od świata, który patrzy z góry na los młodych dziewcząt. Mama nie zdołała wytrzymać zbyt długo i zapytała mnie zniżonym do szeptu głosem, czy mnie zgwałcono. Czy zachowałam czystość? Czy nadaję się na pannę młodą? To był jej problem. Tym razem nie potrafiłam jej wybaczyć. Niczego nie zrozumiała. Tam nie byliśmy ani kobietami, ani mężczyznami. Byliśmy częścią plugawej rasy żydowskiej, Stücke, cuchnącym bydłem. Rozbierali nas do naga tylko po to, żeby określić, czy już czas posłać nas na śmierć.

Nie wyobrażasz sobie nawet, jak potężne i gwałtowne było to szaleństwo, w które popadli po wojnie Żydzi, chcąc za wszelką cenę odbudować stare życie. Chcieli, żeby wróciło do normalnego rytmu, biegło jak zwykle, i tak bardzo się z tym spieszyli. Chcieli ślubów, choćby z nieobecnymi na fotografii, ślubów, małżeństw, pieśni, a wkrótce dzieci, które zapełniłyby pustkę. Miałam siedemnaście lat, ale nikomu nie przyszło na myśl, żeby posłać mnie do szkoły, a ja nie miałam dość siły, żeby się tego domagać. Byłam dziewczyną, chcieli szybko wydać mnie za mąż. Gdybyś przy mnie był, nie tolerowałbyś jej pytań i poprosiłbyś, żeby zamilkła. Powiedziałbyś jej też, żeby pozwoliła mi spać na podłodze. Nie chciała zrozumieć, że nie znoszę już wygody łóżka. Powtarzała mi tylko, że trzeba zapomnieć. Może i tobie byłoby trudno ułożyć się przy niej. Może szukałbyś snu na deskach, jak ja, i może uciekałbyś od koszmarów, które nas nękały i karały, kiedy pościel była zbyt miękka. Czasami myślę sobie, że zapisałbyś mnie do szkoły, której potem tak bardzo mi brakowało, że zrozumiałbyś mnie lepiej niż ktokolwiek inny i wszystko mi wybaczył. No cóż, tylko marzę. Ale byłoby nas dwoje – wiedzielibyśmy. Może nie rozmawialibyśmy o tym zbyt często, jednak wyziewy, obrazy, smród i siła emocji przenikałyby nas jak fale, nawet w ciszy, i moglibyśmy dzielić wspomnienia na dwoje.

*** Oficjalny dokument przysłano do zamku 12 lutego 1948 roku. „Minister do spraw Byłych Kombatantów i Ofiar Wojny postanawia uznać za zaginionego Rozenberga Szlhamę Froima, urodzonego 7 marca 1901 roku w Słupi Nowej w Polsce”. Minister mógł się ograniczyć do stwierdzenia, że nie ma cię już na tym świecie, on jednak wolał postanowić, że zaginąłeś, zamiast po prostu stwierdzić, że cię nie ma. Administracyjny lapsus – kraj decyduje o tym, że ktoś zaginął bez śladu, jakby sam to zorganizował. Do dziś mam dokument opatrzony zawieszonymi na górze kartki słowami: „Republika Francuska”, „Akt zaginięcia”, a dalej zdanie, które brzmi tak: „Minister postanawia uznać za zaginionego Rozenberga Szlhamę Froima, w poniżej opisanych okolicznościach: zatrzymany w marcu 1944 roku w Bollène, więziony w Awinionie, Marsylii, a następnie Drancy. Wywieziony do Auschwitz transportem, który wyruszył z Drancy 13 kwietnia 1944 roku. Przeniesiony do Mauthausen i Gross-Rosen”. Z tych słów wyczytałam nasze aresztowanie, cios kolbą w głowę, zadany ci przez francuskiego milicjanta, który zniweczył naszą próbę ucieczki z tyłu ogrodu. Widzę kolejne więzienia, francuskie uniformy strażników z Drancy. Rozpoznaję nasz transport, numer 71. A potem spełnia się twoja przepowiednia. Nasze drogi rozdzielają się, wojna dobiega końca. W listopadzie 1944 ty byłeś jeszcze w Auschwitz, a ja w Birkenau, ale już nie na długo. Tak jak po przyjeździe moje życie zawisło na końcu ręki Mengelego – odbyła się kolejna selekcja. Byłam pewna, że wybiła moja godzina, miałam wewnętrzne krwawienie przepukliny pępkowej, z której powodu przeszłam operację – pamiętasz? – odnowiła się i chociaż Mengele nie mógł tego zauważyć, to kiedy wskazał mi szereg, pomyślałam, że właśnie ten trafi do komory gazowej. Tymczasem wsadzono nas do wagonów towarowych. Opuściłam Birkenau. Oddalałam się od ciebie. Nie wiedziałam nawet, w jakim kierunku jedzie ten pociąg. Po dwóch czy trzech dniach zatrzymał się na jakimś pustkowiu, gdzie było potwornie zimno, a nas pędzono jeszcze dobre dziesięć kilometrów przez las. Niedaleko było morze, bo przez drzewa czuliśmy jego zapach. W końcu dotarliśmy do obozu Bergen-Belsen. Tam nasze nozdrza i oczy stwierdziły, zanim jeszcze nam to powiedziano, że nigdzie w pobliżu nie ma komory gazowej i krematorium.

Żadnego gazu. Tu nie było tej rozwartej paszczy, do której mogli nas w każdej chwili rzucić. My, dziewczęta z Birkenau, wyszłyśmy żywe z największego obozu zagłady. Już nie sterczał nad nami komin. Nie musiałyśmy już wąchać smrodu palących się ciał. To dlatego podśpiewywałam, drżąc z zimna w namiocie rozbitym na śniegu. Tutaj spotkałyśmy się tylko ze zwykłym okrucieństwem, z głodem, biciem, chorobami, zimnem. Nawet polecenia brzmiały tu jakoś łagodniej. Pracowałyśmy, ale komand pracy już nie było, podobnie jak ciągnących się godzinami apeli na mrozie. Wszystkie trafiłyśmy do grupy Francuzek, wybrałyśmy sobie blokową, która mówiła po niemiecku, Anne-Lise Stern. Wychowała się w Niemczech, jej ojciec był uczniem Freuda, matka socjalistką; uciekli do Francji, ale i tam w końcu dopadli ich naziści. Anne-Lise starała się okazywać posłuszeństwo, a zarazem ochraniać nas. Wydawało nam się, że z wolna odradza się w nas człowieczeństwo. To nie była jeszcze nadzieja – miałyśmy pewność, że nie trafimy do komory gazowej, nie wiedziałyśmy, czy wymkniemy się śmierci. Po dwóch miesiącach, w lutym, ujrzałyśmy udręczone twarze tych, którzy przeżyli marsz śmierci z Birkenau. Rozpoznałam wśród nich przyjaciółkę, Simone, a także jej siostrę i ich matkę, panią Jacob, która kilka dni potem zmarła na tyfus na skutej lodem ziemi Bergen-Belsen. Przeszły taki szmat drogi… Opowiedziały nam, jak opróżniono Auschwitz i Birkenau, gdy zbliżały się już radzieckie wojska, jak po drodze pchano kolbami tych, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Prawdopodobnie byłeś wśród nich. Ale ciebie pędzono w innym kierunku niż wywieziono mnie. Szedłeś na południe, ja byłam na północy. Tarzałam się nago w śniegu, żeby zabić wszy i żeby się rozgrzać. Nie mieliśmy nic do jedzenia, głód i epidemie zastępowały inne metody eksterminacji. Przybyli też najokrutniejsi kaci z Birkenau i znów zaczęli stosować swoje bestialskie metody – liczyli nas wciąż od nowa, owładnięci obsesją buchalterii, wciąż, nawet cofając się przed wrogiem, chcieli mordować Żydów i to właśnie powodowało, że kazali wam konać na drogach, chociaż łatwiej by im było się cofać, gdyby zostawili was w obozach. Wiedzieli, że tam alianci mogliby was ocalić. Widzę cię – sylwetkę w kolumnie wychudzonych, słaniających się na nogach mężczyzn, poganianych przez esesmanów. Auschwitz. Mauthausen, a potem Gross-Rosen, napisano w dokumencie. Pokonałeś bardzo długą drogę! Setki kilometrów na południe, potem ostry zwrot w okrążonej Rzeszy, powrót na północ, dalej na północ niż Auschwitz. To oznacza, że wytrzymałeś, że szedłeś, nie upadając, nie dając im okazji do dobicia cię na drodze. Że opuszczając Auschwitz, miałeś jeszcze sporo siły. Że mógłbyś przeżyć. Gdzie byłeś, kiedy znów mnie przerzucono? W Bergen-Belsen rozpętało się piekło, strażnicy pastwili się nad więźniami. Ale mnie wsadzono do pociągu z resztą Francuzek. Pojechałyśmy do fabryki samolotów Junker w Raguhn pod

Lipskiem. Miałyśmy pracować dla przemysłu przegranej wojny. Moja droga była swoistym decrescendo horroru – od Birkenau przez Bergen-Belsen do Raguhn: od obozu zagłady przez obóz koncentracyjny do fabryki. Wypełniała obietnicę, którą mi złożyłeś: „Jesteś młoda, Marceline, przeżyjesz”. Ale gdzie ty się podziałeś? Był luty roku 1945. Według podręczników historii właśnie wtedy armia radziecka wyzwoliła obóz Gross-Rosen. A zgodnie z dokumentem, który nam przysłano, tam właśnie został po tobie ostatni ślad. Czy zostałeś zlikwidowany i rzucony do zbiorowej mogiły przez spanikowanych Niemców? Może nie. Mama mówiła, że rozmawiała z kimś, kto widział cię w Auschwitz, że opuściłeś obóz w marszu śmierci w styczniu 1945 roku, że widziano cię potem w Dachau, że miałeś tam zostać, ale ruszyłeś dalej, żeby pomagać człowiekowi, który bez ciebie nie dałby rady iść. A wtedy Niemcy by go zabili. Według mamy nie zostałeś wyznaczony do dalszego marszu, sam się poświęciłeś. Nie wierzyłam w tę jej historię. W obozie nie dokonywało się żadnych wyborów, nie decydowało się nawet o tym, jak się umrze. Dachau było jednak prawdopodobne, czytałam, że wielu więźniów z Gross-Rosen przeniesiono właśnie tam. Cóż z tego, że tak nie napisano? W powojennym chaosie nikt nie dbał już o inwentarze. Być może francuskie urzędy przygotowywały te pisma taśmowo, zmieniając nazwiska i podając prawdopodobne miejsca i daty, które nie zawsze udało się zweryfikować. Nie wierzę w ani jedno słowo z oficjalnie przedstawionej przez Francję historii. Jakie może mieć dziś znaczenie, czy umarłeś w lutym, czy w kwietniu? Po co na siłę przedłużać twoje cierpienie? Nie wiem. Chyba po prostu usiłowałam jeszcze buntować się przeciwko twojej przepowiedni. Moje życie za twoje. Chciałam, żebyś nie zginął, nie umarł w lutym. Ja nie noszę już ubrań zmarłych. W Raguhn dano mi pasiastą sukienkę, taką, o jakiej marzyłam w Birkenau. Na plecach nadal miałam czerwony krzyż, na piersi żółtą gwiazdę, ale już ich nie zauważałam, dostałam taką sukienkę, jaką chciałam mieć, a strażniczki chłopki przynosiły nam nawet igły i nici, żebyśmy mogły dopasować je do naszego rozmiaru. Dawały też każdej z nas po bochenku chleba. Pożerałyśmy go na raz, chociaż powinien nam starczyć na cały tydzień. Stojąc przy taśmie, robiłam części do silników. Byłam niska, stawałam więc na ławce, lecz i tak czułam, że ta taśma chce mnie połknąć, aż w końcu naprawdę mnie wciągnęła i zraniła, ale wtedy chwyciły mnie te ręce – ręce przeznaczenia. Zrozumiałam, że wyjdę cało z opresji. W fabryce byli i Żydzi, i cywilni robotnicy niemieccy. Pamiętam, jak pewnego razu któryś z nich dał mi znak, że zostawił coś dla mnie w szufladzie. To była torebka pełna obierek z gotowanych ziemniaków. Czy odzyskałam nadzieję? Przynajmniej na tyle, żeby odważyć się ukryć, kiedy znów trzeba było odejść – wsiąść do pociągu w Lipsku i jechać nie wiadomo dokąd. Amerykanie byli już zaledwie osiemnaście kilometrów od nas, wiedzieliśmy o tym. Renée i ja ukryłyśmy się w trumnie na terenie obozu.

Położyłyśmy się do trumny właśnie wtedy, kiedy po raz pierwszy od dawna myślałyśmy, że może uda nam się przeżyć! Ale przeliczyli więźniów na dworcu w Lipsku, zauważyli, że dwóch brakuje, wrócili, szukali nas i znaleźli, a potem wepchnęli do ciężarówki. Wszystko było w ogniu, trwały nieustanne bombardowania alianckie, Niemcy obracały się w proch. A ja myślałam o Mali, która powtarzała nam, żeby wytrzymać i żyć. W Birkenau uważałyśmy ją za bohaterkę. Była belgijską Żydówką, znała kilka języków i dlatego miała prawo poruszać się po obozie. Wykorzystywała to, żeby pomagać, jak tylko się dało. Pewnego dnia uciekła razem z kochankiem, Polakiem z ruchu oporu; oboje przebrali się za esesmanów i ukradli samochód. Musiałeś o tym słyszeć, bo przecież na apelu brakowało dwóch osób. Wiesz, jakim rozwścieczeniem reagowała niemiecka machina na utratę dwójki więźniów, chociaż było nas już pięćdziesiąt, a może sto tysięcy – skąd mogłabym to wiedzieć? – za drutami. Prawdopodobnie i was trzymali jak nas – godzinami stojących w szeregach, żeby liczyć i przeliczać na nowo. Zastanawiam się, czy to nie wtedy zostawili nas na całą noc, każąc nam klęczeć, a my resztkami sił powstrzymywaliśmy chęć osunięcia się na ziemię, bo wiedzieliśmy, że to oznaczało śmierć. Złapali Malę po trzech tygodniach na granicy czeskiej, wydał ją polski wieśniak. Jej kochanek się poddał, nie chciał, żeby pomyślała, że zaczął mówić. Został natychmiast powieszony. Ją zamknęli na kilka tygodni w bunkrze, w jednej z tych cel, do których wchodziło się na czworakach. Wewnątrz nie dało się nawet usiąść. A potem rozkazali zamknąć Aryjki w ich barakach. A Żydówki zgromadzić na placu Lager B. Stały nas tam tysiące w szeregach po pięć, ja, jak zwykle, z przodu, bo byłam niska. Szubienica była już przygotowana, sznur z pętlą lekko się kołysał, tuż obok czekał dowódca esesmanów. Przywieziono ją stojącą na wózku, który ciągnęły więźniarki. Ubrali ją na czarno, ręce związali z tyłu – inscenizacja była dokładnie przemyślana. Komendant Kramer wrzeszczał, że żadna z nas nie wyjdzie stąd żywa, że jesteśmy robactwem, brudnymi Żydówkami. Kiedy to wykrzykiwał, zobaczyłam, że coś po niej ścieka. To była krew! Najwyraźniej ktoś dał jej jakieś ostrze, którym przecięła sznur, a potem żyły – zdecydowała o tym, jak umrze. Fascynowała mnie ta krew, która z niej uciekała i dawała jej uciec przed Niemcami, podczas gdy Kramer wrzaskiem udowadniał, że jest tu wszechmogący. Nagle jeden z oficerów SS zauważył krew, chwycił Malę za rękę, ale Mala już się uwolniła z pęt, więc uderzyła go w twarz tak mocno, że upadł, a ona, korzystając z kilku sekund zamieszania, rzuciła po francusku: „Mordercy, już wkrótce zapłacicie za to wszystko”, potem zaś zwróciła się do nas: „Nie bójcie się, ten koszmar niedługo się skończy; wiem, że byłam wolna, nie rezygnujcie, nie zapominajcie”. Błyskawicznie wrzucili ją na wózek i rozkazali zamknąć nas w barakach. Blocksperre! Krążyły opowieści o tym, jak zginęła, było wiele różnych wersji. Ponoć powieszono ją gdzieś indziej, ale mówiło się też, że

została żywcem spalona w krematorium. Długo stanowiła temat naszych rozmów, nie uwierzyłyśmy jednak w jej obietnice. W ciężarówce, która wiozła nas do Lipska, zdołałam w końcu uwierzyć. Po przyjeździe na dworzec wepchnięto nas do wagonów z chorymi na tyfus, jakby wpychano nas do komory gazowej w Birkenau. Tak zaczęła się dziesięciodniowa gehenna w zamkniętych wagonach. Nie widziałyśmy niemieckich strażników, którzy się wykruszali, liczyłyśmy tylko piętrzące się trupy – było nas sto dwadzieścia, choroba szalała, zmarłych przybywało bardzo szybko i musiałyśmy układać zwłoki pod drzwiami, żyć i oddychać, niemal się o nie ocierając. Po której stronie wtedy byłeś? Znalazłeś się wśród martwych czy pozostawałeś jeszcze wśród żywych? W wagonie liczyła się tylko ta jedna granica. Tymczasem z nieba spadały bomby, czyniąc wokół potworne zniszczenia. Pewnego dnia, gdy pociąg się wlókł, podobnie jak dni, które ciągnęły się bez końca, wyczułam w czyjejś kieszeni kawałek chleba. Minęło sporo czasu, zanim po niego sięgnęłam – przetrząsałam ubrania zmarłych w Kanadzie, ale tam nie było już ciał. W końcu zdecydowałam się okraść zmarłą i podzieliłam się łupem z Renée. Czasami pociąg się zatrzymywał, otwierano drzwi, a my domagałyśmy się wody, która służyła do schładzania silnika lokomotywy. Szukałam wtedy mniszka pospolitego, jedynej jadalnej rośliny, jaką znałam. Kiedy pociąg zatrzymał się na dobre, w pociągu nie było już ani jednego Niemca – tylko my i maszynista. Dojechałyśmy do getta w Theresienstadt [w Terezinie] w Czechosłowacji. Jego ostatni mieszkańcy otworzyli drzwi wagonów i najpierw zobaczyli wypadające z nich trupy, a potem nas – wygłodzone zwierzęta o nieproporcjonalnie dużych oczach i bladych, chudych twarzach – i zrozumieli, co stało się z tymi, których wywieziono, i co ich czekało. Pobiegli, żeby przynieść nam coś do jedzenia. Dziewczyny z wagonów walczyły o każdy kęs jak dzikie zwierzęta. Obserwowałam tę scenę, nie wdając się w bójkę. To nie znaczy, że byłam od nich lepsza. Być może i mnie zdarzyło się tak zachować i wolałam o tym zapomnieć. Nie jestem aniołem. Wyszłam żywa z wagonu pełnego trupów. „Wrócisz, Marceline, bo jesteś młoda”, mówiłeś. A ty? Czy wtedy, w kwietniu 1945 roku, jeszcze oddychałeś? Tyfus zabił Renée. Ja miałam świerzb i krwawiący brzuch. W końcu Rosjanie wyzwolili getto. Natychmiast zdecydowali o poddaniu nas kwarantannie ze względu na chorobę. Uciekłam, ponieważ zaczynała się już inna wojna, o której nic nie wiesz, a którą my już przeczuwaliśmy – świat dzielił się na dwa bloki, Wschód znalazł się pod sowieckim knutem, Zachód zdominowały Stany Zjednoczone. Wraz z innymi poszłam w kierunku oddalonej o sześćdziesiąt kilometrów Pragi. Tam jakiś człowiek zabandażował mi brzuch i ruszyłam dalej, ku strefie amerykańskiej, chociaż szłyśmy, nie wiedząc, dokąd zmierzamy ani od ilu dni jesteśmy w drodze, nie rozumiejąc, co właściwie przeżyłyśmy. Powłóczyłyśmy nogami, pamiętając tylko, że naziści przegrali, ale za późno, o wiele za późno, żebyśmy mogły się

z tego cieszyć – zbyt dużo wycierpiałyśmy, zostało w nas tylko przerażenie i poczucie straty. Gdzie byłeś? Myślałam wyłącznie o tobie. Nie szukałam cię jednak wśród tych ludzi, których spotykałam. Nie tak mieliśmy się odnaleźć. W końcu dotarłyśmy do obozu dla repatriantów w Pilźnie. Tam urzędnik powiedział: „Nie zajmujemy się repatriacją Żydów, tylko jeńców wojennych”. Ale jeńcy stanęli w naszej obronie, powiedzieli, że bez nas nie wyjadą. Po raz pierwszy zapytano mnie o adres, kiedy znalazłam się w Sarze. To tam dano mi spódnicę, majtki i kartę deportowanego. I tam po raz pierwszy podałam numer telefonu do zamku – 58 Bollène. Ty już wtedy nie żyłeś. Widzę cię podobnego do wszystkich tych ciał, które znaczyły moją drogę powrotną. Wyobrażam sobie, że leżysz z rozkrzyżowanymi ramionami i szeroko otwartymi oczyma. Zmarły, który widział śmierć i był świadom, że umiera. Zwłoki, których nikt nam nigdy nie oddał. Kiedy po trzech latach oficjalnie uznano cię za zaginionego, my nadal żywiliśmy nadzieję, choć właściwie na ciebie nie czekaliśmy. Michel już nie prosił, żeby iść z nim na dworzec. Henri ożenił się z Marie. To był wspaniały ślub. Tak jak moje siostry ubrałam się w niebieską sukienkę. Pojechaliśmy do Paryża i zamieszkaliśmy w hotelu Terminus przy Dworcu Wschodnim. Spodobałby ci się ten żydowski ceremoniał, byłbyś dumny z pierworodnego syna, bohatera FFL, gdy biegł ku nowemu życiu z Marie, która zamieszkała z nami, u nas, wróciła żywa, jak cała jej rodzina. Przyjęcie weselne odbyło się w eleganckiej restauracji – Palais d’Orsay. Przy stole wszyscy unikali rozmów o obozach. Ale weselne stroje były tylko pancerzami – ich pancerzami. Nie wierzyłam w niedzielne małżeństwa, w jakieś białe sukienki zarzucone na ubrania z Kanady, dźwigałam na sobie góry odzieży, którą tam segregowałam, tę woń spalonych zwłok, która miała towarzyszyć mi już zawsze. Nie potrafiłam zarazić się ich wolą życia. Mama również wyszła ponownie za maż. Zrobiła to w tajemnicy, o niczym nam nie mówiąc. Poinformowała nas o tym dopiero po fakcie. Nie miałam jej tego za złe, ale nie podobał mi się ani sposób, w jaki to zrobiła, ani człowiek, którego wybrała. Stracił żonę i pięcioro dzieci w obozie, grał w karty i żył na koszt mamy. Nie lubiliśmy go, bo jak mogłyśmy go polubić? Wydaje mi się, że to wtedy miewałam dziwne sny. Wchodziłam do ich sypialni, zdejmowałam ze ścian obrazy, przede wszystkim twój portret i portret dziadków. Wyprowadziłam cię z tego pokoju, w którym nie spała już sama. Teraz uświadamiam sobie, że działo się to wówczas, gdy dostaliśmy oficjalny dokument potwierdzający twoje zaginięcie. W roku 1948. Być może mama potrzebowała tego papieru, żeby wyjść za maż.

W dokumencie napisano: „Rodzina, kierując zwykły list do Prokuratora Republiki, może prosić o wyrok stwierdzający nieobecność, na podstawie którego po upływie pięciu lat można wystąpić o uznanie za zmarłego. Jest to oficjalny fakt zgonu, o ile zaginiony jest obywatelem Francji i należy do jednej z wymienionych kategorii: zmobilizowanych, jeńców wojennych, uchodźców, deportowanych lub więźniów politycznych, żołnierzy Francuskich Wolnych Sił Zbrojnych albo Francuskich Wewnętrznych Sił Zbrojnych, robotników przymusowych lub uchylających się od pracy przymusowej”. Ale ty nie byłeś Francuzem. Przed wojną ubiegałeś się o obywatelstwo tego kraju, marzyłeś o nim. Na próżno. Kochałeś ten kraj, nie jestem jednak pewna, czy była to miłość z wzajemnością. Pamiętam twój głos, twój akcent, słowa, które kaleczyłeś. Mówiłeś po francusku dobrze i źle zarazem. Byłeś Żydem i obcokrajowcem, taki miałeś status. Dlatego trzeba było czekać kolejne pięć lat, żeby uznano cię za zmarłego. Mama uzyskała obywatelstwo francuskie jako wdowa po bohaterze. Ja miałam status żołnierza. Twoje nazwisko figuruje na pomniku ofiar wojny w Bollène. Zostało tam wykute po latach. To była inicjatywa mera Bollène, który nie chciał robić żadnych różnic, chciał, żebyś znalazł się wśród pozostałych poległych za Francję. Powiedziałam mu, że zależy mi, aby zaznaczono, że zostałeś deportowany do Auschwitz. Odparł, że nie ma takiej potrzeby, a ja powiedziałam mu, że w takim razie wolałabym, aby cię tam nie upamiętniano. W końcu ustąpił. Stało się to niespełna dwadzieścia lat temu, tuż przed przełomem tysiącleci. Mer wciąż nie chciał wzmianek o Auschwitz na pomniku ofiar wojny z miasteczka. Ale przecież ty wcale nie zginąłeś za Francję. To Francja posłała cię na śmierć. Bardzo się co do niej pomyliłeś. Poza tym miałeś rację. Wróciłam. Dziesiątego maja Jacqueline dała mi kwiaty, jakby to były moje urodziny. Każdego roku ten jej gest szczerze mnie wzrusza – jesteśmy sobie bliskie i choć różne, staramy się wzajemnie rozumieć. Zostałyśmy tylko my dwie. Dziesiąty maja to rocznica uwolnienia mnie przez Rosjan z Theresienstadt. Tego dnia urodziłam się na nowo. Wiem, że Jacqueline robi to dla mnie, ale także dla ojca. Mój powrót jest synonimem twojej nieobecności. I to tak dalece, że chciałam go zniszczyć, także znikając. Po dwóch latach, w roku ślubu Henriego, próbowałam skoczyć do Sekwany. To było tuż za bulwarem Saint-Michel. Przeszłam przez balustradę i już miałam rzucić się w dół, kiedy chwycił mnie jakiś mężczyzna. Potem wykryto u mnie gruźlicę i umieszczono w luksusowym szwajcarskim sanatorium w Montanie. Mama czasami mnie tam odwiedzała. Irytowała mnie jej niecierpliwość, sposób, w jaki domagała się, żebym doszła do siebie i zapomniała. Czułam się taka ociężała. Po raz drugi usiłowałam umrzeć.