Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony45 415
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań27 994

Mama odeszla - Joyce Carol Oates

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Mama odeszla - Joyce Carol Oates.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 357 stron)

Spis treści *** Dedykacja CZĘŚĆ PIERWSZA ostatni raz dzień matki …potem mnie osądzajcie gdzie ona jest? znalazła się pęknięcie „morderstwo” niebyt sprawa zamknięta! zło CZĘŚĆ DRUGA nienormalni „ta druga kobieta” „smoky czeka” dla Nikki z wyrazami miłości „pozostanie w areszcie” „dom, w którym zamordowali tę panią” porządki kochasz mnie? „zwiastun złych wieści” oskarżenia CZĘŚĆ TRZECIA rozpad może? dzika lokatorka wiadomości schadzka *** *** wypadek! dokuczanie pamiątkowa róża unikanie… (I) „dzielenie się smutkiem” czas… „dobre dla bezpieczeństwa” „tam, skąd pochodzimy” „swojsko” unikanie… (II) tajemnica ćma postępy sztuka pieczenia chleba CZĘŚĆ CZWARTA powinnaś wierzyć kalendarz tęsknota za Clare z żalem… tabu wiadomości church street duet „piórko” zmiana singapore sling zagadka żadnych pytań *** „wszystko wypłynęło razem z krwią” przyjaciółka „czas, żebyś się dowiedziała” tajemnice CZĘŚĆ PIĄTA. PROCES „zwiastun dobrych wieści” prawie prawdziwe windward

Wzmianki o pieczeniu chleba rozsiane po całej powieści zostały zaczerpnięte z książki Breadcraft Charlesa i Violet Schaferów. (Yerba Buena Press, SAN FRANCISCO 1974).

Pamięci Caroliny Oates (1916–2003)

CZĘŚĆ PIERWSZA

OSTATNI RAZ Widzisz kogoś ostatni raz i nie wiesz, że to ostatni raz. Potem wiesz tylko jedno: że też wtedy o tym nie wiedziałam. Ale nie wiedziałaś, a teraz jest już za późno. I mówisz sobie: Skąd ja miałam wiedzieć, nie mogłam tego wiedzieć. Mówisz. To jest moja opowieść o tym, jak zabrakło mi matki. Któregoś dnia stanie się również twoją opowieścią, twoją niepowtarzalną opowieścią.

DZIEŃ MATKI 9 maja 2004. Jeden z tych wiosennych, jakby powściągliwych dni: bardzo słoneczny, ale niezbyt ciepły. Podmuchy wiatru od jeziora Ontario, nadlatujące nagłymi podstępnymi szarżami. Niebo jakby skamieniałe, podobne do błękitnej glazury. Woń mokrej trawy bijąca od wypielęgnowanych prostokątnych trawników przy Deer Creek Drive. Po obu stronach ulicy kwitły kępy bzów. Soczysty, jarzeniowy fiolet pomazany na lawendowo. Na podjeździe i przy krawężniku przed domem na Deer Creek Drive 43, gdzie moja mama mieszkała samotnie od śmierci taty, tłoczyło się podejrzanie dużo samochodów. Land-rover mojego szwagra i stary, wielki jak karawan czarny cadillac ciotki Tabithy dawały się wytłumaczyć, ale stały tam również inne pojazdy, w tym nisko zawieszony sportowy wóz, który wyglądał jak rakieta balistyczna umazana czerwoną szminką. Kto ze znajomych mamy jeździ takim samochodem? Miałam gdzieś, czy go poznam. (To musiał być jakiś „on”.) Matka wiecznie mnie przedstawiała jakimś „kawalerom do wzięcia”. Od czasu kiedy związałam się z mężczyzną, który był nie do wzięcia. Typowe dla mamy, że na przyjęcie z okazji Dnia Matki zaprosiła ludzi nie należących do rodziny. Że ściągała do swojego domu jakichś zasadniczo obcych ludzi. Zaparkowałam po drugiej stronie ulicy i zaczęłam pogwizdywać. Pogwizdywanie zdawało się obniżać mój poziom adrenaliny, kiedy groził mi stan nadmiernej ekscytacji. Mój ojciec często pogwizdywał w domu. Dzień Matki: przywiozłam mamie prezent, miękki i leciutki jak babie lato, przez co wydawał się kompletnie nieważki; ułożył się w moich wyciągniętych rękach niczym pogrążone we śnie stworzonko. Mordowałam się pół godziny, najpierw opakowując go w tęczową folię aluminiową, a potem zabezpieczając tę folię kolorową włóczką zamiast wstążką; zgodnie z pierwotną wizją prezent miał wyglądać zwariowanie, zabawnie i odjazdowo, a ostatecznie stanęło na skrzyżowaniu New Age’u z przedszkolem. Wzięłam pół dnia wolnego z pracy, żeby znaleźć stosowny prezent dla matki, która dla swych dorosłych córek stanowiła chodzącą zagadkę, bo niby nigdy niczego nie potrzebowała. A w każdym razie niczego, co mogłybyśmy jej dać. Owszem, chciałyśmy zabrać gdzieś mamę. Moja siostra Clare i ja. Czemu nie, choć raz kolacja z okazji Dnia Matki w jakichś eleganckich okolicznościach, na przykład w Mt. Ephraim Inn. Mama nie musiałaby szykować swoich skomplikowanych potraw, wpędzać się w nerwicę z powodu gości zaproszonych

w ostatniej chwili niczym dodatkowe wagony doczepione do pociągu, które się chyboczą i wypadają z torów! Nie musiałaby. Ale się nie zgodziła, oczywiście. Być może zgodziłaby się za życia taty, gdyby on uparł się z tym zabraniem jej dokądś, ale tato nie żył i tylko Clare i ja mogłyśmy mieć nadzieję, że namówimy mamę, by zachowywała się rozsądnie. Wiecie, jak uwielbiam gotować. To jest najlepszy prezent z okazji Dnia Matki, jaki wy, dziewczynki, możecie mi ofiarować: odwiedziny najbliższych mi osób, dla których będę mogła coś ugotować. I jeszcze ten płomienny wybuch, jakby chciała chronić swe naiwne, nie znające się na niczym córki przed jakimś szwindlem: Płacić aż tyle za jedzenie? Przecież ja mogę ugotować coś dla nas za połowę tej ceny albo i jeszcze mniej! Do domu mamy wchodziło się trzema drogami: przez drzwi od frontu, przez boczne drzwi i przez garaż. Na ogół używałam tych bocznych drzwi, które otwierały się wprost na kuchnię. Drzwi, nad którymi mama zawiesiła maleńkie dzwoneczki, pobrzękujące wesoło jak po otwarciu drzwi do jakiegoś sklepu. – Nikki! Ach, coś ty zrobiła ze swoimi włosami! Pierwsze słowa, jakie powiedziała do mnie mama. Zanim przestąpiłam przez próg i weszłam do kuchni. Zanim mnie przytuliła, bo najpierw zrobiła krok w tył z tą osłupiałą miną. Później mi się przypomniało, że przy słowie „włosy” głos mamy uniósł się niczym okrzyk ptaka postrzelonego w locie. Mama miała krągłą, dziecinną buzię, na której wszelkie emocje ujawniały się wyraziście jak woda. Cera zaczerwieniona, jakby wysmagał ją wiatr, szeroko otwarte oczy jarzyły się zielonobursztynową barwą. Od śmierci taty powoli upodabniała się do kolibra roztrzepotanego w locie. Przeżyła taki wstrząs na mój widok, że – przysięgłabym – wykrzyknęła: Coś ty zrobiła z moimi włosami? Odpowiedziałam tonem niewiniątka, że przecież jej mówiłam, że idę ściąć włosy. – Ściąć włosy. Mało powiedziane! – to tak naprawdę chciała powiedzieć. Miałam trzydzieści jeden lat. Mama pięćdziesiąt sześć. Tego typu dyskusje wiodłyśmy już blisko trzy dziesięciolecia. Ktoś mógłby pomyśleć, że już do nich przywykłyśmy, a jednak jakoś nam się nie udawało. Czułam, jak serce mamy zaczyna szybciej bić, tak samo jak czułam własne. Tym razem okoliczności były niespecjalnie groźne. Tym razem nie uciekłam z domu tak, jak mi się to przydarzało, gdy byłam nastolatką, ani – jeszcze gorzej – nie przyjechałam z college’u nagle i nieoczekiwanie, nie racząc niczego

wyjaśniać. Nie oświadczyłam, że jestem zaręczona z młodym człowiekiem, którego rodzice ledwie znali, ani też, że zerwałam owe zaręczyny. (Dwa razy. Z dwoma różnymi młodymi mężczyznami.) Nie porzuciłam swojej obecnej pracy zaliczającej się do szeregu nudnych posad. Nie „dałam nogi” w towarzystwie nie do końca rozwiedzionego mężczyzny ani też w pojedynkę, przez cały kraj w rozklekotanym vanie marki Volkswagen, żeby włóczyć się z plecakiem po górach Grand Tetons w stanie Idaho. Ja tylko obcięłam sobie włosy na modłę punkowską i przyciemniłam je farbą w odcieniu rubinowego atramentu, który opalizował w zależności od oświetlenia. Ani jednego pasma włosów dłuższego niż cal, a do tego głowa wygolona na skroniach i nad karkiem. Ktoś mógłby stwierdzić, że wyglądam jak szykowna narkomanka z innej epoki albo jakbym wsadziła palec do gniazdka z prądem. Mama uśmiechnęła się dzielnie. Ostatecznie był to Dzień Matki, w drugim pokoju zgromadzili się goście. Czyż nie wiedziano powszechnie w całym Mt. Ephraim w stanie Nowy Jork, w Dolinie Chautauqua, siedemdziesiąt mil na południe od jeziora Ontario, że Gwen Eaton to kobieta, która nigdy nie narzeka i nie użala się nad sobą, że jest taka dobroduszna, serdeczna i niezmordowanie optymistyczna? Czyż w liceum nie przezywali jej „Piórko”? – A co tam, Nikki! Nawet łysa byłabyś pięknością. Mówiąc to, stanęła na czubkach palców, żeby mnie pojednawczo uściskać. Tylko trochę mocniej niż zazwyczaj, by zasygnalizować, że wprawdzie jestem dla niej utrapieniem, ale tym bardziej mnie kocha. Za każdym razem, kiedy mama ściskała mnie z takim zapałem, odnosiłam wrażenie, że jest nieznacznie mniejsza, niższa. Po śmierci taty jej czyściutkie, drobne ciało, które dawniej zdawało się wytrzymałe jak guma, zaczęło tracić proporcje. Napotkałam dłońmi mięsiste woreczki w talii i w górnej partii pleców, zauważyłam bruzdy na ramionach i podbródku. Po pięćdziesiątych urodzinach mama zasadniczo rozstała się z butami, które miały jakikolwiek obcas, nosiła przeważnie płócienne pantofle z zaokrąglonymi czubkami, tak płaskie i małe, że wyglądały jak dziecięce tenisówki. Kiedyś, przez krótki czas, byłyśmy tego samego wzrostu (pięć stóp i trzy cale, kiedy ja miałam dwanaście lat), teraz mama zmalała o kilka cali. Przeszył mnie ból poczucia utraty, przestrachu. Wmawiałam sobie, że to pewnie jakaś pomyłka. – Bosko wyglądasz, mamo! – skomplementowałam ją swoim „imprezowym głosem”. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki. Na tę okazję mama ubrała się w bluzkę z żółtozielonego aksamitu i harmonizujące z nią spodnie, jedno i drugie uszyte własnoręcznie. Do tego kolczyki z różowych muszelek, które zrobiła sobie sama na warsztatach rękodzielniczych organizowanych przy centrum

handlowym, oraz naszyjnik ze szklanych kulek, który kupiłam jej w sklepie z używanymi rzeczami. Jej zszarzałe jasne włosy były ładnie, choć skromnie przycięte, cera wyglądała na odświeżoną, jakby zastosowała jakąś maseczkę, po czym energicznie ją starła. Tato w czasach, kiedy się poznali, dokuczał jej, że jest dziewczyną, która lubi olśniewać, i potem mama zaczęła się wstydzić wszelkiego makijażu, nawet szminki używała oszczędnie. Na starych zdjęciach z lat sześćdziesiątych, kiedy była nastolatką, z pewnością nie wyglądała olśniewająco: mało wyrazista, „słodka” szkolna cheerleaderka o rysach lalki, z boleśnie ufnym uśmiechem tysięcy – milionów? – innych dziewczyn, dla obywateli spoza Stanów Zjednoczonych rozpoznawalnych z miejsca jako członkinie amerykańskiej klasy średniej. – Rany boskie, Nikki! Coś ty zrobiła? Clare, moja siostra, gapiła się na mnie z dezaprobatą. Jej głos przybrał ten sam tembr jak w dzieciństwie, kiedy jej uparta, młodsza siostra ostatecznie posuwała się za daleko. Przejechałam palcami po najeżonych włosach, tak usztywnionych pianką, że przypominały drzazgi, i roześmiałam się. Clare już nie mogła mnie sterroryzować, byłyśmy teraz dorosłe. – Clare, jesteś po prostu zazdrosna! W czerwonych włosach wyglądałabyś super, ale twoja rodzina do tego nie dopuści. – Mam nadzieję. Tak naprawdę Rob, mąż Clare (siedział w salonie razem z pozostałymi gośćmi mamy), pewnie by się ucieszył, gdyby choć trochę się wyluzowała. To jej dzieci poczułyby się upokorzone. Clare była dojrzałą, trzydziestopięcioletnią kobietą, która wyglądała dokładnie na swój wiek. Być może w dzieciństwie miała w sobie iskrę szaleństwa, ale to już należało wsadzić między bajki. Obecnie była matką dwójki dzieci, który to fakt traktowała jak jakieś narzucone jej bezpardonowo zadanie. Wyszła za umiarkowanie zamożnego biznesmena z Mt. Ephraim (szefa działu sprzedaży w Coldwell Electronics), którego wielbiła niczym bóstwo, przynajmniej publicznie. Ten, kto spojrzał na nią po raz pierwszy, widział przystojną, ponętną kobietę, ale przy bliższych oględzinach zauważało się cieniutkie kurze łapki, które w jej skórze wygrawerowała dezaprobata i pogarda dla bliźnich. Tak samo jak w przypadku mamy, jej twarz była kształtu idealnego księżyca w pełni, jakby pozbawiona kości, ładna i rozeźlona równocześnie, ze skłonnością do nabierania ziemistej barwy. O ile jednak mama wyróżniała się przede wszystkim tymi szeroko otwartymi oczyma i dziewczęcą naiwnością, o tyle Clare nieufnością. Twierdziła, że po ludziach spodziewa się wszystkiego najgorszego, i rzadko co ją dziwiło. Włosy Clare miały barwę mokrego piasku – identyczną jak moje przed farbowaniem i mamy, zanim osiwiała – i zostały poddane trwałej ondulacji

charakterystycznej dla małomiasteczkowych salonów piękności, która pasowała na każdą kobiecą głowę, niezależnie od wielkości, niczym elastyczna peruka z Wal-Martu. Najbardziej sensowna z fryzur dla zabieganej gospodyni domowej i matki, która nie ma czasu na „wydziwianie”. W okresie dorastania Clare zawsze mocno mnie we wszystkim wyprzedzała: bystra, lubiana w szkole, seksowna, ale „grzeczna”. Teraz już mnie tak wyprzedzała, że praktycznie zniknęła za horyzontem. Nie umiałam sobie wyobrazić jej życia jako pani Chisholm inaczej niż jako całkowitą odwrotność mojego. A to dlatego, że wszystko, co wiązało się z Clare, było przewidywalne i rozsądne: spodnie z liliowego poliestru, a do tego tunika, by ukryć pęczniejącą talię, porządne skórzane pantofle ze zgrabnym, niedużym obcasikiem. Zamiast moich licznych rzucających się w oczy, odjazdowych pierścionków i kolczyków, od których uszy zdawały się gorączkowo skrzyć, Clare nosiła swój pierścionek zaręczynowy z brylancikami oraz obrączkę z białego złota na serdecznym palcu lewej dłoni, niczym jakąś odznakę, a na prawej dłoni kamień urodzinowy (nudna perła, bo urodziła się w czerwcu). Uszy zdobiła poprawnymi złotymi listkami, które zapewne dostała od męża na Gwiazdkę. Rob Chisholm. Zjawił się znikąd, by uratować życie Clare, która więdła (w rzeczy samej skarżyła się przed każdym, kto chciał słuchać) jako nauczycielka wiedzy o społeczeństwie w gimnazjum w pobliskim Jericho. Wyobrażałam sobie siostrę, jak zerka na zegarek, zauważa, że robi się późno, czas wyjść za mąż! Po nauczycielskim autorytecie została jej tylko idealnie prosta sylwetka, zawstydzająca takich jak ja, którzy się garbią, a także mina wyrażająca ledwie skrywane zniecierpliwienie wobec otaczających ją tępaków. Nie musiałyśmy się obejmować na przywitanie, widywałyśmy się ostatnio dostatecznie często. Mama niezdarnie starała się załagodzić sprawę. – No przecież zawsze odrastają, Nikki! Przypomnij sobie, kiedy byłaś w siódmej klasie, wybrali mnie na przewodniczącą komitetu rodzicielskiego w twojej szkole i umierałam ze strachu, bo musiałam poprowadzić swoje pierwsze zebranie. Ja! Same pomyślcie! Nie wiem, co też oni sobie myśleli, że mnie wybrali! Niektórzy z tych ludzi znali mnie przecież jako „Piórko” Kovach! No więc popędziłam się uczesać do tego fryzjera obok punktu naprawy odkurzaczy, kiedyś nazywał się „U Doreen”, teraz to jest „Village Salon”, i powiedziałam tej Doreen, patrząc jej w oczy, w lustrze, żeby nie było żadnego nieporozumienia: „Proszę tylko trochę skrócić, około cala”, a dalej już nie zwracałam na nic uwagi, bo zaczytałam się w jakimś kryminale, to chyba była Mary Higgins Clark, wiecie, jak ona potrafi wciągnąć, człowiek pochłania stronę za stroną, mimo że zakończenie jest głupie, i w końcu spojrzałam do lustra i zobaczyłam, że nie mam włosów! Wyglądałam jak to wzruszające bezwłose stworzenie… Jak ono się

nazywa? Opos? Iguana?… i bliska płaczu zaczęłam krzyczeć: „Co pani ze mną zrobiła? To fryzura na chłopczycę, a przecież ja mam już trzydzieści siedem lat”. Doreen przyjrzała mi się z bliska, jakoś tak krótkowzrocznie, wręcz jakby po raz pierwszy, i chyba dopiero wtedy spostrzegła, że fakt, jej klientka to nie dziecko. Nigdy się nie dowiedziałam, co ta kobieta sobie wyobrażała, wprawdzie nie byłam jej stałą klientką, bo nie byłam stałą klientką żadnego salonu, ale każdy, kto ma oczy, powinien się był zorientować, każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, powinien był to zobaczyć, że nie byłam ani w wieku, ani w tym typie, by strzyc się na chłopczycę! I wtedy Doreen wygłosiła myśl, tak głęboką, że aż przestała żuć gumę: „Przykro mi, proszę pani, ale przecież nie mogę ich wydłużyć, prawda? Włosy odrosną, obiecuję”. Roześmiałyśmy się. Zawsze się śmiałyśmy, kiedy słyszałyśmy opowieść o fryzurze na chłopczycę. Czekałyśmy na ciąg dalszy, bo historyjka miała swój epilog, czyli to, co powiedział tato, kiedy wrócił do domu i zobaczył mamę, ale mama, z wyraźnie roztargnioną miną, odwróciła się od nas w chwili, gdy minutnik kuchenki zabrzęczał niczym oburzona pszczoła. Kurczak po hawajsku, „fantastyczny” nowy przepis, który mama dostała od jednej z emerytek uczęszczających na basen YM-YWCA, gdzie Gwen Eaton była uwielbianą trenerką pływania dla początkujących. Przestępowanie przez próg domu dzieciństwa. Z towarzyszeniem głębokiego wdechu, niczym nurek. Tyle że nawet najgłębszy wdech pomagał jedynie na tym etapie. Po czterech latach od śmierci taty nadal musiałam panować nad odruchem, żeby go szukać. Gości zawsze witała mama, a tato zjawiał się poniewczasie, jakby zdziwiony, że widzi intruza, choć był gotów udawać, że znosi ten widok mężnie. Po czterech latach już nie czułam żalu. Tak myślę. Przyzwyczaiłam się do tego, że umarł. (Choć wtedy przeżyłam szok: miał ledwie pięćdziesiąt dziewięć lat.) I tylko mama wydawała się taka dzielna, że mieszkała samotnie, bez niego, w tym domu. Niczym tancerka, którą partner porzuca na środku parkietu, mimo że wciąż gra muzyka. – Nikki! A niech mnie! Tak mnie powitał Rob Chisholm. Półgłosem. Przyglądał się z uśmiechem moim zjeżonym, czerwonym włosom. A także kusej bluzce z wytłaczanej czarnej krepy, która opasywała klatkę piersiową ciaśniej niż rękawiczka, ktoś by powiedział, że wręcz jak mokry podkoszulek, oraz bosym, trupio bladym stopom w sandałach w złote gwiazdki na wysokim obcasie. (Nabytki ze sklepu z używanymi rzeczami!) Połyskliwe pierścionki, ćwieki w uszach

i śmiała, różowofiołkowa szminka, którą pomalowałam swoje wydęte wargi: to też przyciągało męską uwagę. Relacje między mężem mojej siostry a mną były nieco sztywne, miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważa. Nigdy się nie obejmowaliśmy, tylko ściskaliśmy sobie ręce, energicznie i krótko. Rob wypuścił moją dłoń. Jakby poparzył się w palce. Podczas rodzinnych zlotów, kiedy należało się spodziewać, że zostaniemy skazani na swoje towarzystwo, zawsze tyle się działo, że konieczność konfrontacji była nam obojgu oszczędzona przez długi czas. – Ciociu Nikki, ale super! – usłyszałam cienki głosik. Lilja, moja trzynastoletnia siostrzenica, szczerzyła się do moich włosów. Zaraz potem zjawił się Foster, jej ośmioletni brat, blady i tłustawy chłopczyk wzbudzający czułość wiewiórczymi zębami, który wymamrotał swoje „Cześć, ciociu” w sposób przekonujący mnie o jałowości wszelkich starań stawania się czyjąkolwiek ciocią. Lilja nie odstępowała mnie na krok w kuchni, zasypując swymi zwykłymi pytaniami. Rodzinne uroczystości w domu mamy zaczynały być dla niej ciężarem tak samo jak dla mnie, gdy byłam w jej wieku. Wiedziałam, jak to złości Clare, że jestem przedmiotem podziwu dla Lilji: byłam tak niepodobna do Clare i matek koleżanek Lilji, jak tylko można w Mt. Ephraim w stanie Nowy York, liczba mieszkańców 21 tysięcy. (Po części dlatego, że już nie mieszkałam w Mt. Ephraim, tylko w Chautauqua Falls, większym i lepiej prosperującym mieście, położonym około trzydziestu mil na zachód. Gdzie pracowałam dla „Chautauqua Valley Beacon” jako reporterka i dziennikarka i wiodłam życie, które trzynastolatce i niewykluczone, że również samej Clare, mogło się wydawać wystrzałowe.) „Lilja” jest duńskim imieniem, które Clare wybrała ze względu na melodyjne i tajemnicze brzmienie. Na całe szczęście moja siostrzenica przeobrażała się w nastolatkę nad wyraz dojrzałą jak na swój wiek – bardzo chudą, bardzo ładną – której takie egzotyczne imię wyraźnie nie przeszkadzało. – Ciociu, jak było, jak robiłaś wywiad z Waylonem Sypem? Waylon Syp był chłopakiem z Rochester, który zrobił coś w rodzaju ogólnokrajowej kariery jako biały raper, równie naburmuszony i ponury jak Eminem, tyle że nie tak utalentowany jak tamten, a jako podmiot wywiadu okazał się idiotą. To jego menedżer odpowiedział na większość pytań zadanych przez miejscowych dziennikarzy na konferencji prasowej w Rochester i ja to wszystko spisałam, z profesjonalnym zapałem, by przygotować materiał na pierwszą stronę „Beacona”. Nie podałam do wiadomości, jaki zwyczajny, bezbarwny, nudny i mało przystojny jest Syp z bliska, a widząc wyczekiwanie na twarzy Lilji, nie zamierzałam robić tego teraz. Zauważyłam, że nawet Clare jest zainteresowana. A także mama, która

przecież nie miała zielonego pojęcia o rapie i być może uznałaby, że Eminem to jakiś cukierek. – Pomóż babci i mnie w nakrywaniu do stołu, kiciuś, to ci opowiem. Ciocia Nikki. Ale to dziwne! Do faktu, że jestem ciotką, zawsze podchodziłam z ambiwalentnymi uczuciami, ale lubiłam dzieci mojej siostry. Chyba tak. Czasami nie byłam pewna, czy w ogóle kogoś bardzo lubię. Co czułabym wobec matki, gdybyśmy były sobie obce. A jednak dzieci siostry zbliżyły nas z Clare. Zwłaszcza w pierwszych latach życia, kiedy Clare chociaż raz była słaba i potrzebowała pomocy; chociaż raz nie była tak krytyczna ani wobec mnie, ani wobec siebie. Obecnie Clare już mnie tak nie lubiła. Nie byłam pewna, co sama do niej czuję. Wiedziałam jedno: nie chcę mieć własnych dzieci. Nie chcę wychodzić za mąż. Kto wie, może dlatego, że moi rodzice byli takim szczęśliwym małżeństwem, że moja matka była taką cudowną matką – wiedziałam, że nigdy jej nie dorównam. A może ja nie chcę szczęścia. Nie takiego. Jedenaścioro gości na obiedzie u mamy z okazji Dnia Matki! Kiedy ostatni raz rozmawiałyśmy przez telefon, mama obiecała, że gości będzie „tylko” siedmioro albo ośmioro. Pierwotnie zaś, wiele tygodni wcześniej, zapewniła Clare i mnie, że będzie „wyłącznie rodzina”. – Dlaczego mama to robi? – szepnęłam kątem ust do ucha Clare, tak jak ja uśmiechniętej promiennie, bo akurat przedstawiano nam gościa, który przyszedł na samym końcu, kobietę podobną do podstarzałej Cher z kaskadami przetykanych srebrem włosów, ubraną w warstwy wiedźmowato poświstującej czarnej tafty, czerwone siatkowe pończochy i pantofle na szpilkach. – Bo jest mamą – odparła mi na to Clare, na moment nie przestając się uśmiechać. Ten egzotyczny gość, najnowsza przyjaciółka mamy z kościoła, poznana bodajże zaledwie tydzień wcześniej, mówiła po angielsku z ciężkim akcentem i musiała kilka razy powtórzyć swoje nazwisko „Szyszko, Sonja”. Mama przedstawiła ją jako wybitną balerinę, która występowała w Budapeszcie, ale musiała wyjechać z kraju z powodów politycznych, a obecnie mieszka w Mt. Ephraim i jest gospodynią (służącą?), szwaczką i śpiewaczką o „nieskazitelnym” sopranie, najnowszym nabytkiem chóru kościoła Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego, do którego należała także mama. – Pani Aiten, ja bardzo, bardzo przepraszam! Ja się gubię, jak jeżdżę po tych drogach, tyle tych zakrętów i ślepych zaułków, skąd nie ma jak się wydostać.

Szukam „Deer Creek” w zupełnie złym miejscu. Sonja Szyszko miotała się niczym flaga na wietrze, śmiertelnie przerażona, że spóźniła się o wiele godzin, a nie tylko o pół. Mama zapewniła ją, że wcale się nie spóźniła, ani trochę. I że tak pięknie wygląda, jak „radosna młoda tancerka!” (W rzeczywistości Sonja Szyszko była przyciężką kobietą w średnim wieku o niesamowicie upudrowanej twarzy, brwiach podkreślonych czarnym ołówkiem i rzęsami tak sztywnymi od tuszu, że wyglądały jak odnóża pająków. Usta pomalowała na kolor lubieżnej czerwieni, a jej roztrzepotane dłonie były takie wielkie i miały takie duże kłykcie, że niemal można by ją uznać za mężczyznę bezczelnie udającego kobietę.) Dlaczego mama to robiła? Nie po raz pierwszy od śmierci taty, kiedy gościnność mamy nabierała cech szaleństwa, korciło mnie, żeby uciec. Ale była jeszcze Clare, która mnie obserwowała. Nawet o tym nie myśl, Nikki! No więc nie uciekłam. Uścisnęłam wielką dłoń Sonji Szyszko i wysłuchałam jej paplaniny o mojej matce, „łaskawej chrześcijance”, udając absolutny zachwyt. Grona gości mamy dopełniali: ciotka Tabitha Spancic, czyli starsza siostra ojca, która nigdy specjalnie nie interesowała się jego rodziną, babunia o śnieżnobiałych włosach i srogim spojrzeniu, uciekająca się do zupełnie nie babcinej sztuczki dekowania się gdzieś z tyłu, byle uniknąć pomagania w kuchni, zarówno przed posiłkiem, jak i po nim; Alyce Proxmire, najstarsza „przyjaciółka” mamy, jeszcze z podstawówki, drżąca hipochondryczka, której tato nigdy nie był w stanie zdzierżyć, ale która zatriumfowała nad nim po jego śmierci, bo zdawała się być na Deer Creek Drive 43 za każdym razem, kiedy tam wracałam; pompatyczny Gilbert Wexley – „pan Wexley”, jak go uparcie tytułowała mama – lokalny pseudodygnitarz zajmujący wpływowe stanowisko w Radzie Miejskiej Mt. Ephraim, współfinansującej Festiwal Sztuk i Rzemiosła, w który angażowała się mama, i wreszcie „Sonny” Danto, właściciel tego brzydkiego sportowego wozu, porywczy mężczyzna w średnim wieku o czerstwym wyglądzie, wypomadowanych, zaczesanych na tył głowy włosach i bokobrodach a` la Elvis Presley, którego mama zaprosiła zaledwie dzień wcześniej, kiedy zjawił się w domu z „misją ratowania życia”. Spytałam, co się stało, na co mama wyjaśniła, przyciskając dłoń do swego łona obleczonego w żółtozielony aksamit: – Czerwone mrówki! Inwazja! Pamiętacie, Nikki, Clare? Jak każdej wiosny przeżywaliśmy inwazję armii czarnych mrówek? Tych kosmatych czarnych stworów, tak dużych, że jak człowiek po nich deptał, to czuł, że pękają na pół… och, to było potworne. Ale czerwone mrówki są jeszcze gorsze, jest ich więcej i są takie małe. Myślałam, że to czerwony pieprz, który w jakiś sposób rozsypał się po podłodze w kuchni, po blatach i do zlewu, choć przecież nie używam czerwonego

pieprzu, tylko czarny. Pamiętacie chyba, jak ojciec sypał pieprz na wszystko, nawet na jajka? Ale skąd ja to miałam wiedzieć, chcę powiedzieć, że byłam zupełnie nieprzygotowana, wczoraj rano weszłam do kuchni, a tam był Smoky: miauczał i walił łapami w kolumny tych czerwonych potworów maszerujące przez posadzkę, bezczelne jak nie wiem co. Jakby rzucały wyzwanie Smoky’emu i mnie: „No to jesteśmy, droga pani, bo tu jest nasze miejsce”. Roiły się wokół kratki wentylacyjnej obok lodówki, na nogach stołu, na stole, na blatach obok zlewu i w szufladach, byłam prze-ra-żo-na! Nie miało sensu używać sprayu, tak jak to zrobiłby wasz ojciec, jak to zawsze robił na wiosnę, żeby wytępić te czarne mrówki, moim zdaniem nie mógł się wręcz doczekać, kiedy będzie mógł użyć tego sprayu, ale ja nienawidzę tych pojemników ze sprayem, boję się, że wybuchną, zawsze na nich piszą „Trzymać z daleka od ognia” i wtedy człowiek się zastanawia, co to właściwie znaczy, a poza tym boję się, że otruję siebie albo biednego Smoky’ego, a tych czerwonych mrówek było o wiele więcej niż tych czarnych, po prostu wyłaziły całymi chmarami i gryzły. Tak więc przeszukałam książkę telefoniczną i… – Sonny Danto – przedstawił się właściciel wypomadowanej głowy, potrząsając moją dłonią z towarzyszeniem dramatycznego wymachu. – Firma „Pogromca Robactwa”. Eksterminator! To była nowość. Owe nie pasujące do siebie persony zostały zaproszone do domu Gwen Eaton na kolację z okazji Dnia Matki, 9 maja 2004 roku, z powodów, które na ile potrafiłam się domyślić, miały coś wspólnego z faktem, że były matkami, jak ciotka Tabitha, których dzieci mieszkały zbyt daleko, żeby je odwiedzić, albo że nie były matkami, jak Alyce Proxmire i Sonja Szyszko, więc mogły się czuć „samotne i wyrzucone poza nawias”, albo że były synami bez matek jak pan Wexley, którego matka już nie żyła, lub Sonny Danto, którego matka mieszkała w osiedlu dla emerytów w Orlando na Florydzie, zbyt daleko, by ją odwiedzić. Przynajmniej powód, dla którego Clare i Nikki zostały zaproszone, nie stanowił żadnej zagadki. Kolacja u mamy była zawsze bardziej skomplikowana, niż się człowiek spodziewał. Nie tylko dania przygotowane przez nią były skomplikowane i wymagały intensywnych zrywów koncentracji w kuchni, przy kuchence (z co najmniej jednym palnikiem zepsutym), ale musiały też być „przekąski”, wielokrotnie puszczane w obieg po salonie, i były to nieodmiennie „znakomite nowe przepisy”, które domagały się komentarza, pochwał. Na uroczystość tego dnia mama przygotowała łodygi selera naciowego wypełnione serkiem przyprawianym curry, kulki z dorsza w cieście, faszerowane jajka mocno obsypane papryką i do tego maleńkie kulki z pikantnych kiełbasek. (Te kulki natychmiast stały się przebojem wśród mężczyzn, zwłaszcza dla Sonny’ego Danto.) Rozmowa

zbaczała, cofała się, podrygiwała, zamierała i dzielnie ożywała, a mama stawała na głowie, żeby półmiski były w ciągłym ruchu. Pompatyczny pan Wexley, zachowujący się jak gospodarz i działający mi na nerwy, który bez wątpienia musiał się zastanawiać, co dokładnie łączy go z mamą, chełpił się, że z tej okazji przyniósł „wybornego” nowojorskiego szampana. Z wyższością małomiasteczkowego polityka poderwał się chwiejnie na nogi i podniósł kieliszek, proponując toast na cześć mojej zawstydzonej matki: – Gwendolyn Eaton! Z tej szczególnej okazji: Dnia Matki! Ukochana obywatelko, sąsiadko, przyjaciółko i, hm… matko! Która, jak mi powiedziano – tu mrugnął błaznowato, zerkając na mamę z wyżyn swego haczykowatego nosa – jako barrrdzo piękna cheerleaderka z liceum w Mt. Ephraim, rocznik 66, była znana wielbicielom ze swojej klasy jako „Piórko”. Wszyscy przyłączyli się do toastu. Mama zaczerwieniła się. – Piórko? Jak u ptaka? Piórko ptaka? – Zdumiona Sonja Szyszko uśmiechała się szeroko. Biedna mama. Twarz jej płonęła, jakby została spoliczkowana. Za nic nie dawało się orzec, czy jest zadowolona, że skupiła na sobie uwagę, czy raczej przerażona, czy jej śmiech jest autentyczny czy wymuszony. W rodzinie mama była zawsze przedmiotem docinków; często prym tutaj wiódł tato, robiąc to łagodnie, ale jednak. Miał przypisaną rolę tego sceptycznego, podczas gdy mamie przypadła rola tej naiwnej, łatwowiernej i wiecznie czymś zdziwionej. Kiedy podnieśliśmy kieliszki, zauważyłam, że mama ściska swój w taki sposób, jakby nie wiedziała, co to takiego. Tęskni za tatą, pomyślałam mimo woli. Dotknęłam ramienia mamy. – Piórko? Wiesz, nigdy nam nie powiedziałaś, skąd to się wzięło. Mama tylko uśmiechnęła się do mnie, nie słysząc. Potem Rob Chisholm wzniósł toast. Ukazywał w uśmiechu połyskujące dziąsła. Pił dotąd jedno piwo za drugim, pożerał maleńkie kiełbaski; jego zgrzytliwy głos był radosny jak balon unoszący się w powietrze. – Na cześć Gwen, najwspanialszej teściowej, jakiej mógłby sobie życzyć mężczyzna, skoro już musi mieć teściową, chyba rozumiecie, co chcę powiedzieć? „Oby wiatr zawsze wiał ci w plecy, pilnuj swoich pleców”, czy jak tam brzmi ten irlandzki toast. Wiwat, matko Eaton! Tego wieczoru Rob Chisholm był głupawo wyluzowany; rzadko kiedy widywałam szwagra w takim stanie i byłam zaintrygowana. Jakby go otoczył rzeczny wir, byle potknięcie i mogło go ponieść. Clare zaniosła się ostrym śmiechem, wyraźnie nie mogąc zdecydować, czy jej małżonek robi z siebie ludowego mądralę czy raczej durnia. – Matka Eaton, no też coś – powtórzyła mama, nieudolnie próbując być zabawna. – To tak mnie nazywają za plecami? Jak jakąś zakonnicę? No bo przecież

tak właśnie nazywają przełożoną zakonnic, nie „siostrą”, tylko… – Mnie współmałżonkowie moich dzieci nazywają „Matką Spancic” – przerwała jej ciotka Tabitha. – Bo ja tego zażądałam. Moim zdaniem pokolenia powinny się odróżniać. Matka to nie siostra, brat ani kumpel, którego można nazywać po imieniu, ale też nie jakaś tam byle matka, publiczna własność jak jakiś uliczny sprzedawca czy właściciel budki na pchlim targu. A właśnie że nie! Moim zdaniem zasługujesz na taki szacunek. Przez to wszystko, przez co przeszłaś. – Tabitha, z twarzą pomarszczoną jak suszona śliwka, przemawiała z taką pasją, że większość towarzystwa zaczęła się śmiać, rozumiejąc ją opacznie. Nie chcąc dopuścić, by Pogromca Robactwa wzniósł własny toast, ubiegłam go pospiesznie: – Za mamy. Czym byśmy wszyscy byli, gdyby nie mamy? Kilka szybkich łyków nowojorskiego szampana i Nikki się podochociła. Imprezowa dziewczyna. W przyjęciu z okazji Dnia Matki zorganizowanym przy Deer Creek Drive 43 było coś tak rozpaczliwego, że człowiek stawał się albo podochocony, albo bliski łez. Do mojego toastu przyłączyli się wszyscy z wyjątkiem mamy, która wciąż ściskała swój kieliszek, przyglądając się nam z czułym, smutnym uśmiechem, jakby z oddalenia wielu mil. A Foster, który oglądał mecz baseballu w pokoju telewizyjnym, i Lilja, która elegancko garbiła się w drzwiach, obserwowali nas z klinicznym dystansem antropologów. Jej się wydaje, że nigdy nie będzie w naszym wieku. Mowy nie ma! Clare, z dobrotliwo-apodyktyczną miną nauczycielki, która zmierza właśnie do podsumowania lekcji, nieważne czy logicznego czy też nie, podniosła kieliszek agresywnym gestem, podała się do przodu i uśmiechając się tak twardo, że człowiek by się nie zdziwił, gdyby usłyszał chrzęst drobnych kostek, wyrąbała: – Powiem ci, gdzie bylibyśmy bez mam: sami byśmy sobie gotowali, zmywali i sprzątali po sobie, sami sortowali skarpetki, wyrzekali na swój los, rozczulali się nad sobą, biadolili i… – Usłyszawszy ostrą nutę we własnym głosie i widząc nasze zaskoczone spojrzenia, Clare urwała z olśniewającym uśmiechem, po czym dokończyła: – I bylibyśmy godni podziwu wyłącznie dla siebie samych. I nie byłoby nikogo, kto by nam mówił, że nas kocha, choćby nie wiadomo co. – Wypiję za to, szanowna pani! Święte słowa! – poparł ją mocarnym głosem Sonny Danto, podnosząc kieliszek. Potem mama dostała prezenty z okazji Dnia Matki. Oczywiście przykazała nam zawczasu, że mamy niczego nie przynosić. Mama co roku nalegała, żeby jej nie przynosić żadnych prezentów, a my co roku przynosiłyśmy jej prezenty. I potem ona co roku jąkała się ze skrępowania, tak szczerze, jakby dostała prezent pierwszy raz w życiu.

– Och, nie trzeba było. Ja… Na policzkach miała ogniste wypieki, mrugała, walcząc z łzami. Rozglądała się po pokoju, przyciskając dłoń do bluzki, jakby nie bardzo wiedziała, gdzie jest. Trąciłam ją delikatnie w ramię. – Mamo, no już! Rozpakuj prezenty, umieramy z ciekawości. To miał być dowcip. Byłam jedyną osobą, która dała mamie zapakowany prezent. Ciotka Tabitha, sztywna jakby kij połknął, przyniosła różowe chryzantemy w doniczce ozdobionej folią aluminiową; wręczyła je mamie z ponurym uśmiechem, jakby płaciła za wstęp. – To od Waltera, mojego najmłodszego. Z Sausalito. Nie będzie miał nic przeciwko, że ty dostaniesz te chryzantemy, Gwen. – Ojej, Tabitha! Jakie one piękne! Dziękuję. Mama przyjęła doniczkę, jakby w życiu nie widziała czegoś równie egzotycznego. Nachyliła się, żeby powąchać nędzne kwiatki, choć przecież wiedziała, że nie pachną najciekawiej. Tabitha tymczasem skarżyła się na troje swoich dzieci: – Pewnie sobie pomyślicie, ale oczywiście będziecie w błędzie, że kontaktują się z sobą, żeby uzgodnić, jakie kwiaty mi przysłać. W piątek rano przychodzi posłaniec z Curtis Flowers, z doniczką chryzantem przysłanych przez Wendy z Toledo; w sobotę rano druga doniczka przysłana przez Aarona ze Scranton; w sobotę po południu doniczka chryzantem od Waltera z Sausalito. Wyobrażacie sobie? Dwie doniczki różowych, jedna fioletowych. I wszystkie tej samej wielkości, te najtańsze; przypadkiem wiem, bo się pytałam. I do tego ta sama kartka „Z wyrazami miłości z okazji Dnia Matki” i jeszcze ten sam posłaniec. Czułam się upokorzona. – Ale przecież chryzantemy są bardzo piękne, Tabitho – powiedziała mama. – Powinnaś… – Powinnam? – Tabitha przerwała jej ostro. – Co powinnam, Gwen? Być wdzięczna jak szczeniaczek, że moje dzieci w ogóle o mnie pamiętały? – No cóż… – Na litość boską, przecież nie są już dziećmi. Wendy ma czterdzieści cztery lata, Aaron czterdzieści jeden, Walter trzydzieści osiem. I w zeszłym roku zrobili mniej więcej to samo, tyle że przysłali azalie. – Tabitha dopiła zawartość kieliszka nerwowym haustem. Alyce Proxmire wręczyła ciasto z orzechów pekanowych i wiśni w kształcie końskiej podkowy, wymyślnie przystrojone i owinięte w celofan. Alyce na wszystkie przyjęcia u mamy przynosiła ciasta z cukierni na mieście. Wyjmowała je z opakowania i przekładała do własnej blachy; nigdy nie wyrosła z infantylnej miłości do słodyczy, ale nie chciało jej się piec. Była sękatą, pospolitą kobietą, od

której biło nerwowością i która wiecznie albo na coś chorowała, albo przechodziła rekonwalescencję, albo właśnie czuła, że coś ją „bierze”; tego dnia dygotała w workowatej wełnianej sukni, na którą miała włożony zapięty na guziki, workowaty biały sweter; paznokcie jej długich kościstych palców były sinoniebieskie. Clare i ja pamiętałyśmy, jak „najstarsza przyjaciółka” matki przyglądała nam się z lekkim obrzydzeniem, kiedy byłyśmy małe, zachęcała, abyśmy nazywały ją „ciocią Alyce”, czego nigdy nie nauczyłyśmy się robić przekonująco. Alyce oczywiście nigdy nie wyszła za mąż, za to w zamierzchłej przeszłości przeżyła ponoć „tragiczny” romans. Pracowała w bibliotece publicznej, ale namówiono ją na przejście na wcześniejszą emeryturę, bo nie była w stanie albo może nie chciała nauczyć się obsługiwać komputera i pod koniec kariery zawodowej dorobiła się takiej fobii, że nie pozwalała niektórym uczniom (jako zadżumionym? śmiercionośnym?) wypożyczać książek ani nawet korzystać z nich na miejscu. – Och, Alyce! Nie trzeba było – powiedziała mama, nachylając się, by uścisnąć kościstą dłoń przyjaciółki. – Strasznie ci dziękuję, serduszko. Zrobiłam melbę brzoskwiniową na deser, a teraz mamy jeszcze ten wieniec. Serduszko! Clare i ja wymieniłyśmy się spojrzeniami pełnymi odrazy. Lilja zrobiła laurkę – SZCZĘŚLIWEGO DNIA MATKI, BABCIU! – ozdabiając ją akwarelami, co bez wątpienia zabrało jej trochę czasu, i teraz była zażenowana naszymi pochwałami. Pozostali Chisholmowie ofiarowali kartkę okolicznościową o komicznej treści oraz kupon wartości stu pięćdziesięciu dolarów ze sklepu z imitacjami antyków w centrum handlowym. – Clare! Rob! Och, dziękuję wam! Praktyczna Clare dawała naszej matce taki kupon co roku i co roku mama udawała, że jest przyjemnie zaskoczona. Kiedy Clare była jeszcze nastolatką, już chodzącym wcieleniem skuteczności i gospodarności, dla którego sentymenty stanowiły sprawę drugorzędną, rozwiązała problem prezentów przez kupowanie różnych przedmiotów z radosnym ukłonem w stronę ilości: wielkie pudła kolorowych chusteczek higienicznych, płynów do płukania ust i past do zębów o niezwykłych smakach, dubeltowe opakowania ulubionej owsianki ojca i całe palety kremu selerowego Campbella, najczęściej używanego przez mamę; mi na urodziny, bez żadnej ironii czy pragnienia bycia okrutną, dawała takie prezenty, jak obróżki przeciwpchelne dla naszych kotów, torba z perfumowanym kocim piaskiem, dezodorant, megaopakowanie podpasek higienicznych Junior Miss w supercenie. – Och, Nikki! Coś ty… Mama dziwowała się nad opakowanym tęczowo prezentem, który ważył tak mało. Z komiczną skrupulatnością rozplatała przędzę, którą go obwiązałam, koniecznie chcąc zachować papier na inną okazję. – Jakie to piękne, Nikki! To cała

ty, taki pomysłowy prezent. Naprawdę? Chciałam tak myśleć. W środku znajdowało się puchate boa ze strusich piór, które znalazłam w sklepie z używanymi rzeczami w Rochester. Mama pokrzykiwała z dziecięcą radością, wyjmując boa z papieru i układając je sobie na ramionach. Było w niej coś farsowego i wzruszającego, jak u małej dziewczynki, która bawi się w dorosłą. – Nikki, właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Jak się domyśliłaś? Mama pochyliła się, żeby mnie uściskać. Pachniała talkiem. Po śmierci taty, nagłej i niespodziewanej, mama wpadła w fazę częstego brania pryszniców, tak natrętnego mycia rąk, że zaczęła schodzić jej skóra, mycia zębów do takiego etapu, że krwawiły jej dziąsła. Obsesyjnie obsypywała się talkiem, który dostała jeszcze od taty; kiedy Clare i ja wpadałyśmy do domu, straszył nas widok upiornych białych śladów stóp na linoleum przed łazienką. W końcu mama na powrót znormalniała. Albo tak nam się wydawało. – Znalazłam kiedyś boa z piór, biało-czarne, na strychu mojej babci. Spytałam staruszkę, czy mogłabym się nim pobawić, byłam przecież tylko małą dziewczynką, i wiecie, co powiedziała babcia? „Nie, nie możesz”. – Ciotka Tabitha wygłosiła to rozbawionym głosem, jakby przeniosła swoją lojalność z tej małej dziewczynki, która odeszła dawno temu, na dawno temu zmarłą babcię. Należało z tego wnosić, że Tabitha nie bardzo pochwalała mój frywolny prezent dla mamy. Alyce Proxmire potrząsnęła głową, krzywiąc się ze zdumieniem wobec przedstawienia, jakie robiła z siebie koleżanka z klasy. Oczywiście moja starsza siostra Clare uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Nikki zawsze kupuje nam rzeczy, które sama chciałaby mieć. Dopiekła mi tą uwagą. Cholerna Clare, to nieprawda! Sonja Szyszko tak się rozpływała nad tym „pięknym i wystrzałowym” prezentem, że mama udrapowała boa na jej krępych ramionach. Na chwilę się przestraszyłam, że pod wpływem impulsu podaruje jej to boa, co często robiła z rzeczami, które „wyglądały lepiej” na innych niż na niej. Rozmowa zboczyła na sklepy ze starzyzną, w którym to temacie ja byłam ekspertem. Pokazałam gościom zegarek, który znalazłam w tym samym sklepie w Rochester, lekko wytarty, ale nadal bardzo piękny, srebrny, z delikatną niebieską tarczą, na której zamiast konwencjonalnych cyfr widniały blade lśniące gwiazdki. Na kopercie był wygrawerowany napis: „Dla Elizy z wyrazami miłości”. Wstawiona szampanem, podniecona, świadoma, że mężczyźni mi się przyglądają, słuchałam samej siebie, klepiącej trzy po trzy niczym jakaś bezmózga osobowość telewizyjna na temat mojej „nienasyconej” miłości do sklepów z używanymi rzeczami. Bo stare rzeczy w jakiś sposób mnie przyciągały, jakby to wszystko, co było nowe, świeże, niesprawdzone i „jeszcze niepokochane”, nie miało dla mnie uroku; wychodziło na to, że kierowałam się przymusem kupowania przedmiotów,

które już kiedyś należały do kogoś innego, jakbym nie była pewna własnych ocen i musiała korzystać z cudzych w odniesieniu do ubrań, biżuterii, mężczyzn. Siedziałam, krzyżując swoje szczupłe nogi, podrygując białą jak wosk lewą stopą (z paznokciami pomalowanymi na różowofiołkowo, by harmonizowały z paznokciami u rąk i ustami) w sandale w złote gwiazdki na wysokim obcasie. Wygłaszałam uwagi manierycznym, aktorskim tonem. Umiałam mówić poważne rzeczy w bezczelno-naiwny sposób, by wywołać skonsternowany śmiech. Tyle że Clare się nie śmiała. Ani też mama, która nadal bawiła się piórami strusia udrapowanymi na ramionach Sonji Szyszko, dziwując się ich pięknu. Cudzy mąż! Jak możesz, Nikki. Na jakiej podstawie się spodziewasz, że on się z tobą ożeni, skoro cię nie szanuje? Bo gdyby ten mężczyzna cię szanował, toby się rozwiódł i ożenił z tobą. Tak, zrobiłby to! Nie obchodzi mnie, które to stulecie. A jeśli się z tobą nie ożeni, to znaczy, że cię nie szanuje. Nikki, nie śmiej się ze mnie! Twój ojciec też by się martwił. Córeczko, jestem twoją matką. Nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Wszyscy wysławiali kuchnię mamy. Oczywiście. Na kolację z okazji Dnia Matki zaserwowano nam wytęsknionego „kurczaka po hawajsku”, czyli śluzowaty melanż z uduszonego do miękkości kurczaka, zielonej papryki i cebuli, sporych kawałków ananasa, ryżu i migdałów. Ponadto były jeszcze szparagi, suflet kukurydziany, sałatka z buraków z siekaną miętą. I do tego pieczony własnoręcznie przez mamę chleb z dwunastu ziaren, rodzynek i jogurtu. A na deser melba brzoskwiniowa oraz wieniec wiśniowo-pekanowy. Z wyjątkiem nadąsanej Lilji, która jadła same szparagi z łyżeczką sufletu i rozwścieczyła swoją matkę, bo już po dziesięciu minutach spytała, czy może wstać od stołu, wszyscy jedliśmy żarłocznie. Nawet ciotka Tabitha, która stoickim tonem stwierdziła, że kurczak jest „nieco zbyt słodki jak na jej gust”, ryż zaś „tylko odrobinę niedogotowany”, oraz grymaśna Alyce Proxmire, która kroiła jedzenie na maleńkie kawałeczki, po czym wchłaniała je z bolesną powolnością, jakby się spodziewała, że zaraz nadgryzie tłuczone szkło. Jedno z okulałych kaczątek waszej matki, mawiał tato o Alyce Proxmire i z rozbawieniem przewracał oczyma. Kiedy byłam mała, przez jakiś czas naprawdę wierzyłam, że gdzieś są jakieś „okulałe” kaczątka, które mama ratowała. Miała takie miękkie serce dla bezdomnych stworzeń, głównie kobiet, które wydzwaniały do niej o wszelkich porach albo wpadały do naszego domu („Ja tylko na parę minut, Gwen, obiecuję”), więc byłoby to całkiem do niej podobne, gdyby litowała się nad okulałymi

kaczkami. Do stołu zasiadło tylu ludzi, że trzeba go było powiększyć. Ze zmontowaniem wszystkich dostawek biedziliśmy się Rob i ja. Ocierając się przy tym dłońmi. Niewykluczone, że relacje ze szwagrem są trudniejsze wtedy, gdy się nigdy nie miało brata. Podczas kolacji przy stole panował za duży tłok. Jakby to było Święto Dziękczynienia albo Boże Narodzenie, z udziałem wyłącznie rodziny, rozgadanej i roześmianej. Udającej radosny nastrój. W oczach piekło mnie od łez, mimo że się śmiałam. Stale szukałam taty pośród tych twarzy i widok Roba Chisholma zajmującego jego miejsce, u szczytu długiego stołu naprzeciwko mamy, zbijał mnie z tropu. A już zwyczajnie irytował widok Gilberta Wexleya, usadowionego po prawej ręce mamy, który wygłaszał tyradę do zgromadzonych: – Prezydent zostanie ponownie wybrany przygważdżającą większością głosów, amerykańscy patrioci nigdy się nie ulękną terroryzmu. Mama tymczasem wciąż uśmiechała się lękliwie. Nie mogłam znieść myśli, że moja matka mogłaby lubić tego człowieka, który tak się pławił swoim egocentryzmem. Pięćdziesiąt sześć lat to zbyt podeszły wiek, żeby umawiać się na randki. Jeśli mama o tym nie wiedziała, to Clare i ja musiałyśmy dać jej to do zrozumienia. Obok mnie siedział Sonny Danto; tego się obawiałam. Przed kolacją próbowałam zamienić wizytówki, ustawiając swoją między mamy a Lilji, ale mama przyłapała mnie i żartobliwie trzepnęła w rękę. Nie, Nikki! Jedyną zaletą obecności Sonny’ego Danto było to, że rywalizował z Wexleyem o dominację przy stole. Mimo że zasadniczo nie znał tutaj nikogo, ani trochę nie był onieśmielony. Rozmawiał, gestykulował, jadł i pił z zapałem stada karaluchów. Nawet próba wciągnięcia mnie do rozmowy była zajadła, agresywna. – Nicole Eaton, to pani? Z naszej lokalnej gazetki? – pytał, demonstrując w uśmiechu pożółkłe zęby i pochylając się w moją stronę z wkurzającą intymnością, przez co byłam zmuszona obejrzeć każdy włos, każdy skręt presleyowskiej fryzury. – Z wszystkich miejscowych dziennikarzy pani jest moją ulubienicą. Zawsze szukam pani rubryki. – Doprawdy? Mama bez wątpienia bezwstydnie zareklamowała mnie na użytek Sonny’ego Danto, bo wyraźnie przyszedł przygotowany. Przeleciał archiwalne numery „Beacona” w bibliotece miejskiej. Danto zwierzył mi się cicho, że zamierza któregoś dnia napisać swój memuar: „Pogromca robactwa: Żadnych barier, czyli prawdziwe wyznania tępiciela życia”. (Bombowy tytuł, czy nie?) Albo gdyby udało mu się znaleźć kogoś właściwego do współpracy, mógłby to być wywiad rzeka.

Inspiracji zaczerpnął od swego dziadka z Tonawandy, który był założycielem „Pogromcy Robactwa”. Z tym wyjątkiem, że specjalnością dziadka były termity, jego zaś mrówki z rodzaju gmachówek. – Specjalizacja mówi wiele o człowieku. W dziedzinie tępienia szkodników. – Podejrzewam, że moją specjalnością byłyby chyba mole. Tak się nazywają te małe wirujące, jakby papierowe stworki? Wręcz ładne? Choć pewnie wtedy musiałabym je zabijać, prawda? To by mi się chyba nie podobało. Danto zaniósł się gromkim śmiechem. Pewnie uważał, że z nim flirtuję. Głosem z reklamy informacyjnej zaczął robić mi wykład o molach, odrywając uwagę większości biesiadników od Wexleya: – Te pani tak zwane papierowe mole potrafią zarobaczyć dom gorzej niż mrówki! Jednego dnia widzisz ich kilka, następnego kilkanaście i nagle są w całym domu. A wie pani dlaczego? Bo one nie żywią się tylko wełną. Nie, one składają jaja w owsiance, w krakersach, makaronie, suchej karmie dla zwierząt, nasionach dla ptaków, nawet w herbacie, we wszystkim, co pani trzyma w kredensie, co nie jest zapuszkowane albo zapakowane próżniowo. Ludzie po prostu tego nie wiedzą! Jak biedna pani Eaton wczoraj, która mimo że trzyma swe gospodarstwo we względnej czystości, została zaatakowana przez czerwone mrówki i nie miała pojęcia, jak sobie z nimi poradzić. I właśnie w takiej sytuacji zjawia się „Pogromca Robactwa”. A więc pod żadnym pozorem nie wolno lekceważyć robaków, które mogą przejąć władzę nad waszym domem – wtedy właśnie potrzebujecie profesjonalisty, żeby je wytępił. Widziałam, jak mama się uśmiecha, słysząc o gospodarstwie utrzymywanym we względnej czystości, i wymieniłam z Clare spojrzenia siostrzanej ironii. Jak ta nasza matka mogła wyłuskać z książki telefonicznej Sonny’ego Danto i narzucić go nam przy tym stole! I mnie, podobno ukochanej córce. Ona mnie nie zna. Nie chce mnie poznać. Mama jak zawsze nie zauważała skrępowania, które nie od razu rzucało się w oczy. Póki jej goście zdawali się dobrze bawić, jedli jej potrawy i godzili się na dokładki, czy coś jeszcze mogło było ważne? Gwen Eaton, nieuleczalna optymistka! Nie było sensu się na nią gniewać, miała takie dobre intencje. Pragnęła, żeby jej Nikki była tak szczęśliwa jak jej Clare, a to oznaczało męża, dzieci, dom. Rodzinę. Rob, podjudzony przez Danta, którego buńczuczna pewność siebie bez wątpienia go wkurzyła, zwierzył się wszystkim, że kiedy był mały, chciał zostać bakteriologiem, ewentualnie epidemiologiem. – Kimś, kto robiłby coś dobrego dla świata, nie tylko pieniądze. Ciotka Tabitha zmarszczyła nos, jakby Rob powiedział coś nieprzyzwoitego. Alice Proxmire zadygotała, gapiąc się na niego z niedowierzaniem. Clare miała