Moim RodzicomAlinie i Stanisławowi Rozdział 1
Wnętrze kancelarii notarialnej przy ulicy Miodowej odurzało zapachem luksusu.
Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając na jego poręczy zimne od potu dłonie.
Przede mną, w błyszczącej powierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza.
Dokładnie zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta poruszające się w takt
wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów, odczytał najeżony paragrafami akt notarialny.
Kątem oka spojrzałam na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej uwertury
rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu w oczy.
Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygranej. Znowu był górą. Cienka granica
między miłością a nienawiścią zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając bliznę w kształcie
szkaradnego kleksa.
- Proszę podpisać - gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos notariusza. Czarne robaczki na
oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły szalony taniec. Prócz drżenia rąk walczyłam z gwałtownie
wzbierającymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak, wolności dzielił mnie jedynie mały
krok.
- Proszę, kochanie - prawie „były” mąż usłużnie podał pióro, które wypadło mi z dłoni. Chwyciłam
je ponownie i drewnianymi palcami podpisałam zobowiązanie.
- To wszystko - blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością. Mobilizując wszystkie siły, wstałam z
fotela. Odruchowo dotknęłam szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi oddech.
- Szerokiej drogi, kochanie - w dłoni wylądowały kluczyki od samochodu. - Jedź ostrożnie - zadrwił.
Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym ruchome piaski zapadał się pod
stopami. To kolejne złudzenie czy nowa, perfekcyjnie przygotowana zasadzka? Tonęłam. W górze, nad
otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał mężczyzna, którego kiedyś kochałam. W jego
spojrzeniu nie dostrzegłam litości. W dłoniach trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozmachem
nim uderzył…
- Nieeeeee! - Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami głowę. Dopiero po chwili, na oślep, uciszyłam
natarczywy dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzierający dźwięk, bojąc się, że
delikatny sygnał nie będzie w stanie wyrwać mnie z koszmaru, który śniłam niemal każdej nocy.
Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się w tarczę zegara. Szósta. Jesienne słońce
połaskotało mnie w twarz. Byłam bezpieczna.
Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy kolejny dzień od spoglądania na świat przez
szyby rodzinnego domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko malowniczo wyłaniała się
spośród otaczających ją zewsząd roztoczańskich lasów. Podmokłe łąki pachniały mieszaniną polnych
kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczysta wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku
sąsiedniej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę podążała asfaltówka łącząca ten kraniec wsi z tzw.
cywilizacją: urzędem gminy, szkołą, kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną tuż za nimi wsią
Doliny.
Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu resztki snu. Odkręciłam kurek z zimną wodą.
Mokrymi rękami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia spoglądała na mnie blada twarz z
podpuchniętymi oczami. Mokra grzywka zasłaniała wysokie czoło i cienką linię brwi. Włosy ciemne,
proste, sięgające ramion. Drobne piegi na nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka
Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem.
Prawie rozwódka. Z bolesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości…
Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie fakt, że rodzice przez siedem lat niczego w
nim nie zmienili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat z uwodzicielską miną mojego idola z
czasów liceum, lekko tylko wyblakły, wisiał nad łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą babcia podarowała
mi na piętnaste urodziny, ku uciesze całej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji
kolorowych poduszek w kształcie serca. Na półce ulubione książki, które znałam na pamięć. Obok
wygodny, głęboki i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o romantycznym usposobieniu
tonęłam w marzeniach. Na ścianie słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych, błyszczących ramach
obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę dzieciństwa obecną w przedmiotach wypełniających
mój stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego postanowiłam zrobić ten jeden, nierozważny krok w
przepaść. Odpowiedź była zawsze ta sama, niezmienna i ohydnie banalna: zakochałam się.
Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka. W oczach nastolatki, którą wówczas byłam,
zwyczajnie nie miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam go przegapić. Nie
przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą, chociaż dorastałam w rodzinie katolickiej i gdzieś w
podświadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o białym ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał,
że to zabobon i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie, zawrócił mi w głowie dojrzałością, mądrością i
romantycznym usposobieniem. Oświadczył się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania powiedziałam
„tak”. Rodzice i dziadkowie, a zwłaszcza ukochana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu.
- A te wiejskie wesela! - Śmiał się, gdy rodzice, usiłując wyjść naprzeciw mojej decyzji, chcieli nam
je wyprawić. - Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat, jakiego nigdy nie znałaś…
Dotrzymał słowa.
Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam ulubiony kostium i paroma szybkimi ruchami
grzebienia upięłam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy moment dnia miałam wciąż przed
sobą. Poranna kawa w towarzystwie rodziców i dziadka była tym, co lubiłam najbardziej.
Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszystkie introwertyczne geny Macieja
Jabłońskiego. Potężna postura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając mi kruchość mamy
z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa wiotka sylwetka Stefci przyjemnie się
zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał się zadowolony.
- Kochanego ciała nigdy za wiele - mówił, przyciskając ją do ściany, za co najczęściej obrywał
ścierką, lecz wprawiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast myśl o przeprowadzeniu
drastycznej diety cud, z ulgą oddając się kulinarnym rozkoszom.
- Skoro kocha mnie taką, jaka jestem - rumieniła się - przygotuję coś pysznego.
Zawsze dotrzymywała słowa.
Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy jej spontaniczność, gadatliwość i umiejętność
pakowania się w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna powodowało lawinę nieporozumień,
która z czasem weszła w etap wojny podjazdowej.
Sebastian unikał mamy, a ona nie ustawała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora wypuściła
z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory. Syndrom opuszczonego gniazda odczuła dotkliwie
wcześniej, niż mogła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu winien. Także ja, jej mała Ania,
boleśnie ją zraniłam, opuszczając rodzinne gniazdo w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej, toczyłby z synową kolejną, zażartą dysputę na
temat zdrowia. Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym domu. Byłam pewna, że
drewniane ściany stuletniego siedliska Jabłońskich chłoną te słowne potyczki z prawdziwą rozkoszą.
Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał mnie na obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego
małą gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś gospodarstwo. Karmiłam z nim kury i świnki.
Zaglądałam do żłobu Mućki, piłam mleko świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka wsiadałam na
grzbiet Kuby, naszego konia.
Lubiłam wyprawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował dla mnie w sklepie
spożywczym. W domu moją ulubioną zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek Tadeusz siadał na
krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam. Mówił na mnie wtedy „Siurusia”, bo zawzięcie
moczyłam tetrowe pieluchy i unikałam nocnika.
Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego dzieciństwa ładował mi baterie na cały dzień.
Już zupełnie spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół.
- Jak się spało? - Mama na mój widok mechanicznie postawiła na stole dzbanek ze świeżo zaparzoną
kawą.
- Dobrze - skłamałam. - Poproszę mleko.
- Zjadłbym coś - sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole. Pachniał wiatrem i zwierzętami, które z
troską oporządzał. Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem.
- Pierogów ci odsmażę - odpowiedziała przymilnie mama, z gracją podchodząc do kuchenki. - Na
czerwono, tak jak lubisz. - Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje domyślaliśmy się, skąd ta
uległość. Rachunek telefoniczny przyniesiony wczoraj przez listonosza opiewał na sporo za dużą sumę i
Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat.
Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć mojej matki. Drugą pasją, na którą ojciec
chętniej przymykał oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej.
Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dostosowała rozkład domowych obowiązków
tak, by nie ominęło jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim zasypiała.
- ”Gorące serca zwalczą mróz” - burczał ojciec, wychodząc z domu na obrządek, pozostawiając
zasłuchaną żonę w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona w pilota, którego dostała ode
mnie na urodziny, podkręcała odbiornik, zastygając w bezruchu nad garnkiem z zupą, by nieopatrznym
ruchem nie zagłuszać cudownego tembru głosu prezentera.
Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała muzyczne wspominki, piosenki znane z młodości i
rozmowy z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała kuchnię wtulona w trzonek od
miotły jak w tors niewidzialnego tancerza. Zawsze bolała nad tym, że Maciej, chociaż porządny i dobry,
nie gustuje w zabawach i wiejskich potańcówkach.
Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz w roku, przedkładając ten czas na godziwy i spokojny
wypoczynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukradkiem ocierała łezkę w kąciku oka,
zasłuchana w hit sprzed kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż popularnego K.
- Złota, polska jesień - westchnęła. - Do południa lekkie zachmurzenie, ale przejdzie - wyjrzała przez
okno, nie przestając smarować masłem kromki chleba. - Widzę, że niespieszno ci do pracy - spojrzała
uważnie.
- Niespieszno - przyznałam, upijając łyk porannej kawy.
- Pierwsze koty za płoty - pocieszała. - To całe rozpoczęcie długo nie potrwa, a zanim wrócisz,
przygotuję ci coś smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała?
Zastanowiłam się.
- Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś?
- Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbieram i zrobię tak, jak lubisz.
- Dzięki, mamuś. Już mi lepiej - przyznałam.
- Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? - zapytał dziadek Tadeusz, wchodząc do kuchni.
- Słuch u tatusia nie do zdarcia! - zaśmiała się mama. - Jabłecznik dzisiaj na obiad, taki jak mama
gotowała.
- To się chwali - pokiwał głową - chociaż za owocowymi zupami to ja nie przepadam - skrzywił się
dziadek. - A na drugie co?
- A co by tatuś chciał?
- Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś?
- Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi.
Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez słowa wyszedł na podwórko.
Doskonale znał żywieniowy repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny we krwi,
której z całą stanowczością zabroniła mu spożywać, podsuwając zbożówkę, której nie cierpiał.
Skutkowało to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzystając z nieobecności żony, co rusz
zaglądając do okna, czy nie wraca, na stojąco uzupełniał braki smolistą zalewajką.
- Tfuu! - skrzywił się dziadek. - To powiedz od razu, że kapustę mi udusisz i w wodzie zagotujesz. I to
ma być bigos?! - rozzłościł się.
- A tatuś co myślał? - obruszyła się. - Że morderstwa na jego wątrobie się dopuszczę?
Nie wolno i tyle. Lekarz zabronił.
Wyciągnęła z szafki pokaźny koszyczek z tabletkami. Dziadek skrzywił się, ale bohatersko przełknął
garść medykamentów.
- Pamiętam - uśmiechnął się szeroko - jak zakładaliśmy kuchnię w schronie. Tym nad rzeką - szepnął
konspiracyjnie. - Wszystko tam mieliśmy: piecyk żelazny z dwoma fajerkami stał, na nim czajnik, po trzy
talerze, miski, łyżki, widelce i kubki, bo trzech nas było: ja, „Butny” i taki jeden Jasiek, co miał pseudo
„Perełka”, bo i jedyny w swoim rodzaju wariat z niego był - zaśmiał się.
- A ty, jaki miałeś pseudonim?
- ”Kapral”. W czasie wojny należałem do oddziału „Polakowskiego”, a jak zmienił się okupant,
przeszedłem pod komendę „Butnego” - wyjaśnił. - Ubecja po piętach nam deptała, ale „Butny” umiał się
psubratom zawsze wymknąć. W okolicy aż huczało od historii, że „Butny” pewnie samolotem lata, bo nie
nadążają za nim jeździć! Wysportowany był jak mało kto. Pokonywał kilkadziesiąt kilometrów dziennie i
pojawiał się w coraz to innych miejscach na terenie trzech powiatów. Ubecy to już skłonni byli w czary
uwierzyć, a prawda była taka, że „Butny” pokonywał tę trasę na różne sposoby: konno, na nartach, na
łyżwach lub na rowerze, w zależności od pory roku. Nigdy nie pozostawał długo w jednym miejscu.
- A schron?
- Jeśli się dało, zostawaliśmy w nim dłużej z zachowaniem ogromnych środków ostrożności.
Czuwaliśmy na zmianę. Taki schron to był skarb, a nieraz bywało, że ledwie go skończyliśmy, a tu trzeba
było się wynosić, bo jak szpicel jakiś doniósł, to wojsko pod każdy krzak zaglądało i nie było wyjścia.
Znowu w drogę.
- W tym nad rzeką długo posiedzieliście?
- Udało się prawie do samych świąt przeczekać, chociaż na koniec ledwie z życiem uszliśmy. Jesień
akurat była. Koniec listopada. Miejsce wydawało nam się bezpieczne i zaczęliśmy kopać. Dwa tygodnie
trwało, zanim kilofami ziemię przeoraliśmy. Potem szalunek, maskowanie zasadzonymi drzewkami i
gotowe. Ale o pustym brzuchu wojaczka nietęga! „Butny” polował, a ja z ”Perełką” załatwiliśmy
wieprzka, metr mąki, ziemniaków i trzydzieści kilo cukru. Wodę mieliśmy pod nosem. Gotowaliśmy na
spółkę, ale nie chwaląc się, mnie najlepiej to wychodziło. „Butny” śmiał się, że się w tym schronie
marnuję i trzeba mnie wysłać na wyższy kurs gotowania!
- A co tam tatuś gotował? - zainteresowała się mama, siadając przy stole.
- Różnie to bywało: krupnik, lane kluski, a najczęściej bigos.
- O! To ja tatusia zaraz zatrudnię - zaśmiała się.
- A pewnie, że mogę. Stare czasy sobie przypomnę. Ech… Ile to już lat - pokręcił z niedowierzaniem
głową.
- Dziadku, a jak was w tym bunkrze wytropili? Ktoś doniósł?
- Całkiem przypadkiem to wyszło. Trochę zawiniliśmy sami, bo schron był wygodny i w dobrym
miejscu. Jama sześć na cztery metry i głęboka na dwa. Dobrze się nam mieszkało i chyba zaczęliśmy
traktować go bardziej jak dom niż leśną ziemiankę.
- Jak to człowiekowi czasem mało do szczęścia potrzeba - westchnęła mama - byle miał gdzie głowę
przytulić.
- Takie są prawa wojny - przyznał dziadek. - Nie docenisz tego, co masz, póki na własnej skórze nie
odczujesz.
- I co robiliście w tym waszym leśnym domu? - drążyłam.
- Zaczęliśmy go uszczelniać, bo przeciekał. Jak w listopadzie deszcze przyszły, a potem śnieg spadł i
topniećzaczynał, to się wilgoć zrobiła paskudna. Zdobyliśmy wtedy brusy i papę, i dawaj, schron
pokrywać. Żeby wszystko dobrze było, zaciągaliśmy smołą, a z tego straszny dym szedł nad lasem, że go
widać na wiosce było, i jakiś durny chłop na milicję zameldował, że w lesie ktoś samogon pędzi. Nie od
razu nas wymacali, ale strach już było siedzieć, bo co rusz po parę samochodów wojska zajeżdżało i
przeszukiwali okolicę kawałek po kawałku. Zdecydowaliśmy, że w puszczy przeczekamy, a jak się
uspokoi i schronu jakimś cudem nie wypatrzą, to wrócimy. I tak zrobiliśmy.
- Zbudowaliście nowy schron?
- Już nie. Przesiedzieliśmy jakiś czas w opuszczonej chacie. Dłużyły nam się wieczory, to śpiewaliśmy,
ile wlezie, aż nas chrypka łapała.
- Jak to śpiewaliście? - zdziwiła się mama. - Przecież mogli was tam znaleźć i wybić!
- Ano mogli - przyznał dziadek - ale jak człowiek młody, to głupi - zaśmiał się. -
Inaczej na wszystko patrzy. A ”Butny” piosenek wiele znał. Najbardziej lubił śpiewać Szła dzieweczka
do laseczka… - mrugnął do mnie. - Głos miał czysty i silny, aż echo po lesie niosło. Święta się zbliżały,
więc i kolędy też śpiewaliśmy, aż nas taka tęsknota za domem i rodzinami ścisnęła, że postanowiliśmy na
Wigilię do schronu wrócić i warty rozstawić.
„Butny” dzika z tej okazji upolował, i tak wróciliśmy do naszej ziemianki nad rzeką.
- I co? - Przysunęłam się do dziadka, ale zanim zdążył odpowiedzieć, mama podsunęła mi pod nos
zegarek.
- Zaraz się spóźnisz na to całe rozpoczęcie i Brożyniec się wścieknie - zagroziła.
- Jedź, Aniu, do pracy - dziadek poklepał mnie po ręce. - Jak wrócisz, to pogadamy.
Może jeszcze nie umrę…
- Tylko spróbuj! - pogroziłam mu palcem, na co głośno się zaśmiał.
Rozdział 2
Samochód jak na złość odmówił posłuszeństwa. Zakrztusił się, zarzęził żałośnie i zgasł na dobre.
Zegarek wskazywał godzinę 8.00. Rozpoczęcie roku szkolnego wyznaczone na 9.00, ale, znając życie,
odbędzie się na pewno z lekkim poślizgiem. Dyrektor Marek Brożyniec wymagał punktualności od
wszystkich, oprócz siebie.
- Spacer dobrze mi zrobi - odetchnęłam głęboko. Powietrze pachniało żywicą, igliwiem i lekką
wilgocią liści. Pogodą władało wciąż lato, chociaż gdzieniegdzie zieleń przechodziła w delikatną
złotawą żółć i jej odcienie: pomarańcz, czerwień i brąz. Bagniste polanki rozpościerające się za domami
jesień powoli otulała swoimi dłońmi.
Zanuciłam starą piosenkę, odpędzając czarne myśli, które powróciły szybko, gdy dostrzegłam w oddali
znikający na horyzoncie sznur ptaków. Bociany wracają do ciepłych krajów. Znowu coś się kończyło.
Uwielbiałam wiosnę. Czas, gdy przylatywały. Budowały gniazda. Dostojnie przechadzały się po
okolicznych łąkach. Wzruszała mnie ich troska o młode, wykluwające się w wysokich gniazdach. Dumni
rodzice wznosili w niebo długie, czerwone dzioby, radosnym klekotem ogłaszając szczęście z przyjścia
na świat dzieci.
Zazdrościłam im. Tego uczucia miałam nigdy nie doświadczyć…
Gdy otworzyłam wyniki badań, chciałam wierzyć, że to pomyłka. Poddaliśmy się im oboje. To ja nie
mogłam mieć dzieci. Nigdy - brzmiał wyrok. Nie winiłam go za ten pierwszy cios. Zawiodłam jako
kobieta. Zaprzepaściłam nasze wspólne szczęście i musiałam ponieść karę. Każdej nocy wstępowałam do
piekieł, by o poranku usłyszeć najszczersze „przepraszam”. Podobno w życiu spotyka nas tylko to, na co
się godzimy. Miałam zatem to, na co zasługiwałam. Mirek jeszcze długo wynagradzał mi swoje chwile
słabości. Im mocniej bił, tym goręcej przepraszał. To nieprawdopodobne, jak bardzo do tego rytmu
przywykłam.
- Cześć Anka! - Zza szyby morrisa mini wychyliła się Agata Rostowska. - Co tak z buta idziesz? -
zaśmiała się.
- Chwilowa awaria samochodu.
- Wsiadaj. Podrzucę cię - zaproponowała.
- Nie, dziękuję. Wolę się przejść.
- Jak chcesz - popatrzyła z politowaniem - pamiętasz chyba, że spóźnienia nie są u nas mile widziane, a
do tego zmokniesz - wskazała ciemną chmurę przesuwającą się po niebie w stronę lasu.
- Nie jestem z cukru. I mam parasolkę.
- I bądź tu miły, człowieku! - westchnęła pod nosem, zasuwając szybę.
Samochód minął mnie z piskiem opon. Odetchnęłam z ulgą. Nie sądziłam, że los ponownie skrzyżuje
nasze ścieżki. Kiedyś koleżanki z klasy, dzisiaj koleżanki z pracy. Ja jej unikałam, ona pojawiała się w
moim życiu na przekór wszystkiemu, udając, że przecież nic się nie stało. Przyspieszyłam kroku, trochę
wbrew sobie. Nie lubiłam tej pracy, dyrektora, zawistnych koleżanek i atmosfery szkoły podstawowej w
Lipsku. Nie miałam jednak wyjścia.
Nie mogłam całymi dniami bezczynnie patrzeć w sufit i rozpamiętywać wszystkich bolesnych chwil,
których doświadczyłam. Nie tędy droga…
- Wyjdź do ludzi, dziecko - powtarzała mama. - Nie chcesz powiedzieć, co się stało, nie musisz, ale
zamykać się na innych nie możesz. Serce mnie boli, jak na ciebie patrzę - załamywała ręce.
- To niech mama nie patrzy - odburkiwałam i zamykałam się w swoim starym pokoju.
- Daj jej spokój - bronił mnie ojciec. - Jak zechce, sama powie. Nie naciskaj.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Jeśli tylko zacznę, cała gorycz rozczarowań wróci do mnie ze
zdwojoną siłą. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Życie toczy się dalej i nie jest ważne, że Anka
Jabłońska znowu się sparzyła. Kolejny raz. Setny raz…
- Kto ma miękkie serce, ten ma twardą d… - mawiała babcia, szeptem artykułując ostatnie słowo. Ona
znalazłaby odpowiedź na moje pytania. Jej bym powiedziała… Boże! Jak bardzo mi jej brakowało.
Kiedy umarła, zawalił mi się świat, jakby odszedł z niego ostatni ukochany człowiek. Jakby świat miał
się skończyć. Ten jednak na ironię trwał nadal ze swoimi bzdurnymi problemami. Małostkowy.
Powierzchowny. Głupi.
Szkoła rozbudowała się od czasu, gdy byłam jej uczennicą. Pierwsze dni, gdy jako świeżo zatrudniona
bibliotekarka przemierzałam szkolne korytarze, nasuwały wiele wspomnień. Biblioteka znajdowała się
wciąż w tym samym miejscu, w starej części szkoły.
Powiększono ją jedynie o salę z paroma komputerami, oblepiając pomieszczenie plakatami
informującymi o dotacjach płynących z przecudownej UE. Tuż obok jak niegdyś znajdowała się szatnia,
w której na długiej przerwie należało w szybkim tempie zmienić obuwie, by zdążyć na obiad wydawany
w budynku obok. Dzisiaj już go nie było. Zrównano go z ziemią, a w tym miejscu wyrosło piękne boisko.
Kiedyś obok stołówki rozciągał się piaszczysty plac, na którym najchętniej grało się w gumę. Skakali
wtedy wszyscy. Dziewczyny i chłopcy.
Teraz za oknem snuły się grupki znudzonych nastolatków.
Jak przewidziałam, uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego odbyło się z poślizgiem.
Najważniejsi byli przedstawiciele organu nadzorującego, a nie dzieci i ich rodzice, grzecznie
wciśnięci w kąt sali gimnastycznej. Honorowe miejsca w pierwszym rzędzie długo stały puste. Gdy
przedstawiciele lokalnej władzy dotarli w końcu na swoje krzesła, przemowy, którymi uraczyli obecnych,
były dla odmiany długie, a na domiar złego nie na temat. Miałam wrażenie, że uczestniczę w wiecu
przedwyborczym, a nie uroczystym wchodzeniu w nowy rok szkolny. Dyrektor nie był dobrym mówcą.
Słuchając jego przemówienia w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, dostałam boleści brzucha.
Ukończenie podyplomowej historii i przejęcie etatu historyka na wiele się nie zdało. Powinien
poprzestać na skakaniu przez kozła - myślałam mściwie.
- Nie bądź taka harda, Jabłońska - ostrzegł, gdy zarobił w twarz w ciasnym kantorku obok sali
gimnastycznej. Przyszedł niby to przypadkiem. Przycisnął do ściany, pchając łapę pod bluzkę.
Rozśmieszył go mój opór. - Nie bądź taka harda! - powtórzył, kiwając palcem - bo długo tu nie
popracujesz. Taką opinię ci wystawię, że nie znajdziesz pracy nawet w Ameryce - dokończył, odchodząc.
- Cholerny zboczeniec! - Zacisnęłam pięści. Nogi miałam jak z waty. Cała się trzęsłam. Z obrzydzenia.
Z bezsilności. Przeklinając dzień, w którym posłuchałam matki i zgłosiłam się na rozmowę o pracę do
dyrektora Brożyńca, naszego sąsiada.
- Idź, Aniu. Co ci szkodzi? Rozmawiałam z Haliną Brożyńcową. W gminie pierwsze skrzypce gra u
wójta. Na zastępcę awansowała i zaraz swojemu Mareczkowi posadkę zaklepała. Bo jak to mówią na
wsi - nachyliła się do mnie z uśmiechem - z niego taki dyrektor jak z koziej dupy trąba!Wuefista. Tyle że
przystojny jeszcze, to Halina pilnuje, żeby się kto nie połakomił. Ja tam na jej miejscu to bym za nim
splunąć nie chciała, ale jej mąż, jej gust - tokowała.
- Ale jaki to ma związek ze mną? - broniłam się słabo.
- Pracę dostaniesz - obruszyła się. - A jak cię raz przyjmą, to i nie wyrzucą.
Skończyłaś studia. Pracowałaś. Szkoda dziecko twojej nauki. Chcesz wszystko zmarnować?
- Przecież polonistki nie potrzebują - oponowałam.
- Na razie nie. Ale Halina mówiła, że biblioteka się zwolniła. Ta stara bibliotekarka…
Jak ona się nazywała? - zastanowiła się.
- Pani Marczak. Julianna Marczak - podpowiedziałam. - Co z nią?
- Właśnie umarła. Klepsydry we wsi wiszą.
- I ja miałabym pracować w bibliotece?
- A jaki to problem? Książki lubisz czytać. Dziecku wypożyczyć to nawet ja bym umiała. Co za sztuka?
Nie skomentowałam.
- No, nie patrz tak na mnie. Żartowałam. Wiem, że to wcale nie takie proste. Swój rozum mam. Ale
skoro zwolniło się miejsce, a Halina cię poprze, nie ma siły. Praca w szkole gwarantowana.
Wspomniała, że na kurs cię wyślą i szafa gra.
- A dyrektor?
- Mąż swojej żony? - zaśmiała się. - On nie ma tu nic do gadania!
Do domu postanowiłam wrócić inną drogą. Za szkołą rozciągał się las i leśna ścieżka przez puszczę,
którą wędrowałam niezmiennie przez osiem lat podstawówki. Nieraz rozbiłam nos na oblodzonej
ścieżce, gdy zimą brnęłam tędy na przekór zaspom i zawiejom. Teraz nawet zimy były inne. Pory roku
jakby oszalały. Znikło przedwiośnie, lato nie pachniało jużtak obłędnie zapachem skoszonej trawy, a
miejsce żniwiarzy, pracowicie zgarniających przeschniętą trawę na łąkach, zajęły maszyny i turyści
plączący się po leśnych szlakach, hałasując i śmiecąc na potęgę. Przerzedzony zagajnik wyglądał jakby
smutniej i ciszej.
Wycinka drzew, choćby i słuszna, była dla mnie niezmiennie potwornym barbarzyństwem.
Nie lubiłam zmian. Kochałam moje puszczańskie, rodzinne strony miłością wariacką, stałą i
bezbrzeżną. Jak mogłam kiedykolwiek stąd wyjechać? Przytuliłam twarz do chropowatej, pachnącej
żywicą kory drzewa, wsłuchując się w jego krwiobieg. Mojego drzewa, które jakimś cudem uniknęło
wycinki. Nie sadziłam go, ale adoptowałam przed laty, traktując jak najlepszego przyjaciela. Stało przy
tej ścieżce przez wszystkie te długie lata i czekało na mnie.
- Masz nie po kolei w głowie! - stwierdziła Agata, gdy podpatrzyła pewnego razu, jak wypłakuję się
mojemu szumiącemu przyjacielowi prosto w pień. Szła za mną celowo.
- Zauważyłyście, że ona zawsze tam znika po lekcjach? - szeptała do dziewczyn w szatni.
- Może spotyka się tam z Marcinem - podpowiada ktoś.
- Z Marcinem? - prycha Agata. - Z Marcinem Korczyńskim z VIII a?
- Jesteś jakoś słabo poinformowana - śmieją się. - Zupełnie jak nie ty, Agatko.
- Bzdury. - Zapina płaszcz. - Marcin nie spojrzałby nawet na takiego dziwoląga jak Anka Jabłońska.
Wiecie, że ona gada do drzew?
- Coś się przyczepiła? - któraś staje w mojej obronie. - Zazdrosna jesteś czy okresu dostałaś? -
wybuchają śmiechem.
- Prostaczki - mruczy pod nosem, wychodząc. - Szkoda słów.
- Zaczekaj! - Biegną za nią. - Co jeszcze widziałaś?
- O co ci chodzi, Anka? - spytała, gdy nasze drogi po latach ponownie się skrzyżowały. - Wyraźnie
mnie nie lubisz. - Patrzyła z wyższością pięknymi, piwnymi oczami.
- To Marcin cię zostawił. Nie miałam z tym nic wspólnego. To był jego wybór. Jak widzisz, nie wyszło
nam. Z wami byłoby podobnie. Po co rozpamiętywać stare, dziecinne czasy?
Byliśmy przecież dziećmi. Nastolatkami. Nikt nie powinien brać poważnie zauroczeń w tym wieku.
Mijają równie szybko jak grypa - zaśmiała się.
- Tak. Nie lubię cię - przyznałam. Agata zacisnęła usta. - Ale nie za to, że Marcin wybrał ciebie.
- Za co więc, jeśli mogę spytać?
- Za to, że lubisz sprawiać innym ból. Bawi cię to. Niszczysz to, co dobre. Zdobywasz, by po chwili
rzucić w błoto, gdy na horyzoncie pojawia się nowa błyskotka.
- Daruj sobie tę wątpliwą filozofię - prychnęła.
- Pytałaś, więc mówię.
- Zawsze byłaś trochę dziwna, więc się nie obrażę.A, jeszcze jedno. Za chwilę wyślę dzieci po książki
z gramatyki. Bądź łaskawa przygotować dwadzieścia sztuk. To chyba najlepiej ci wychodzi - zadrwiła. -
Praca w tej stercie zakurzonych staroci musi być pasjonująca!
- Nie narzekam - położyłam na biurku stos książek. - Może sama weźmiesz, zamiast wysługiwać się
dziećmi?
- Żartujesz chyba!
- Korona ci spadnie?
Rozmowę przerwał jak na zawołanie dyrektor Brożyniec.
- Pani Agatko! - rozpromienił się, traktując mnie jak powietrze. - Właśnie pani szukam. Mam pilny
telefon z Niemiec. Chyba chodzi o wymianę uczniów planowaną na święta. Znam trochę niemiecki, ale
mówią tak szybko… - tłumaczył się.
- Ależ oczywiście, panie dyrektorze - zaćwierkała - jestem do dyspozycji, tylko… - zawahała się.
- Tak, pani Agatko?
- Co z dziećmi? Właśnie niosłam na lekcje materiały dydaktyczne - spojrzała na stos książek.
- Ach, to żaden problem - ucałował ją głośno w wypielęgnowaną dłoń. - Proszę biec do gabinetu i
załatwić tę sprawę. Ja zajmę się resztą. Proszę natychmiast przejść do sali języka niemieckiego i zastąpić
koleżankę - spojrzał na mnie, gdy zarumieniona Agata oddaliła się zwiewnym krokiem w stronę
sekretariatu. - Szybciutko. Dzieci czekają - wskazał niedbałym ruchem dal korytarza i wyszedł, nie
zamykając drzwi.
- ”Plecy to ta część ciała bliźniego, którą oglądasz, gdy jesteś w nędzy” - mówiła babcia. - Lub nie
poddałaś się intymnym badaniom w kantorku - dodałam w myślach, zgarniając na ręce stos książek.
Obrazków w tym stylu było wiele. Wirowały przed oczami jak dokuczliwe insekty.
Miałam na nie dobry sposób. Objęłam moje drzewo jak przed laty. Jak kiedyś. Serce wybija rytm
coraz spokojniej. Czary działają. Robię głęboki wdech nosem i z impetem wypuszczam rześkie powietrze
ustami.
Anno Jabłońska, masz nie po kolei w głowie - szepnęłam w las. I cóż z tego…
Ścieżka w tym miejscu zataczała krąg i wychodziła na prostą przy leśniczówce. Do Lipska pozostały
już tylko dwa kilometry śródleśnej drogi. Z daleka widać było dym wydobywający się z komina naszego
domu. Mama pewnie przygotowała już jabłecznik, a może nawet bigos dla dziadka. Jestem pewna, że
zmiękła - zaśmiałam się w duchu.
Uwielbiała swojego teścia.
Wyszłam z leśnej ścieżki, wprost pod leśniczówkę. Stała cicha, zbyt cicha jak na tę porę dnia. Dziadek
Piotr co prawda nie hałasował, ale nie było go także na ulubionej ławeczce przed domem. A jeśli coś się
stało?
Piotr Rawicz od lat mieszkał samotnie w leśniczówce. Synowa i wnuk nie mogli znaleźć z Piotrem
wspólnego języka i wyprowadzili się do miasta. Nie miał nikogo oprócz nas. Mieszkaliśmy w
najbliższym sąsiedztwie. Poza tym dziadka Tadeusza i dziadka Piotra łączyły jakieś wspólne dzieje w
partyzantce i bardzo się lubili i wspierali. Do tego dochodziła przyjaźń Seby z wnukiem Piotra Rawicza -
Michałem.
Lubiłam dziadka Piotra, choć wielu uważało go za dziwaka i odludka. Dla mnie bariera pokoleń nie
istniała. Zaglądałam do niego czasem i siedzieliśmy na ławeczce bez słów, zapatrzeni w ścianę lasu
przed nami. Mówił do mnie „wnusiu” i recytował wiersze.
Słuchałam tego z zapartym tchem, przysięgając wcześniej, że nikomu nie wspomnę o tym ani słowa.
- Uznaliby mnie za jeszcze większego wariata - uśmiechał się. - To będzie taka nasza wspólna
tajemnica, Aniu.
Wypożyczałam dla niego książki albo przynosiłam swoje. Czasem czytałam mu wiersze Baczyńskiego.
Tak było w podstawówce. Droga powrotna ze szkoły niemal zawsze prowadziła obok leśniczówki, gdzie
dziadek Piotr czekał na mnie z malinową herbatą zimą lub wiśniowym kompotem, gdy doskwierały upały.
W liceum odwiedzałam go coraz rzadziej, zajęta swoimi „ważnymi” sprawami, a potem wyjechałam za
mężem w daleki świat i kontakt z dziadkiem Piotrem urwał się na dobre. Ile razy byłam u niego w
ostatnim czasie, gdy wróciłam sklejać własne życie na nowo? Może kilka. Ja nie byłam już taka sama,
dziadek też bardzo zamknął się w sobie. Dla nas obojga los nie był łaskawy.
Otworzyłam drewnianą furtkę i stanęłam przed drzwiami. Zapukałam. Cisza. Jeszcze raz. Nic. Tylko
koty podbiegły do drzwi, miaucząc. Dziadek Piotr dbał o nie jak mało kto.Nacisnęłam klamkę coraz
bardziej zaniepokojona. Drzwi ustąpiły cicho i do nóg przypadło stadko kotów, łasząc się i stając na
łapach.
- Dziadku Piotrze!
Weszłam do kuchni. Pusto. Na stole kubek z herbatą. Okruszki chleba.
- Dziadku Piotrze!
Zapukałam do drzwi jego pokoju. Cisza. Nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły, lekko skrzypiąc. Jest.
Chyba zasnął w swoim bujanym fotelu. Podchodzę bliżej, powoli, żeby go niepotrzebnie nie przestraszyć
nagłym wtargnięciem.
- Dziadku…
Głowa spuszczona na piersi, bezwładnie opuszczone dłonie…O Boże! Cofnęłam się.
Ogarnęła mnie panika. Co robić? Drżącą ręką przyłożyłam do jego szyi dwa palce. Jego ciało było
ciepłe. Wyczułam słaby puls. Żyje!
- Halo!
Pogotowie!
Przyjedźcie natychmiast.
Starszy mężczyzna, koło osiemdziesiątki. Nieprzytomny. W leśniczówce, Lipsko 75. Tak. Od strony
Brzezin będzie szybciej. Moje nazwisko? Anna Jabłońska. Sąsiadka. Czekam. Wyjdę na drogę… -
Dziadku Piotrze, wytrzymaj proszę! Zaraz przyjedzie pomoc. - Pogłaskałam delikatnie jego bezwładną
dłoń. - Nie umieraj…
Wybieram numer domu.
- Ania? Gdzie ty się podziewasz tyle czasu! Wszystko wystygło… - mama nie daje mi dojść do głosu. -
Dziadek z bigosu zadowolony, że hej! - śmieje się.
- Mamo! Dziadek Piotr zasłabł. Wezwałam karetkę. Przyślij tatę jak najszybciej.
Czekam!
- O Boże! - usłyszałam w słuchawce. - O mój Boże!
Godziny oczekiwania na wiadomości ze szpitala dłużyły się w nieskończoność.
Wreszcie samochód taty zajechał pod dom. Mama, dziadek Tadeusz i ja zastygliśmy w niemym
oczekiwaniu, wpatrzeni w drzwi wejściowe. Po dobrej chwili pojawił się w nich tata. Wiedzieliśmy, co
powie. Jego twarz była bardzo poważna i skupiona.
- Za późno. Stało się - westchnął, wchodząc do kuchni. Podłoga zaskrzypiała żałośnie w ciszy, która
zapadła. Dziadek wstał ciężko z krzesła przy stole i wolno ruszył do swojego pokoju. Jego sylwetka
skurczyła się nagle, zgarbiła. Błękitne oczy zaszkliły. Mama, ocierając kącik oka dłonią, również wstała i
otworzyła przed dziadkiem drzwi. Stukot jego laski ucichł po chwili w sąsiednim pokoju.
- Gdybym przyszła chwilę wcześniej…
- Nie obwiniaj się, Aniu. - Tata usiadł obok. - Widocznie nadszedł jego czas. Nie mogłaś nic zrobić.
Organizm był już wyczerpany. Lekarze próbowali go ratować, ale on nie chciał już żyć. Odszedł
spokojnie i cicho. Tak jak żył.
Mama pociągnęła nosem.
- Zadzwonię do Jadzi.
- Koniecznie - przytaknął. - Jest wiele rzeczy do załatwienia. Same się nie zrobią.
- Zajmę się kotami. - Wstałam. - Trzeba je nakarmić. Wygłaskać…
- Podwiozę cię - zaproponował tata - a potem zajrzę do twojego samochodu. A jak nie zdążę do jutra,
to weźmiesz mój.
- Dzięki, tatuś. Jedźmy.
Leśniczówka sprawiała jeszcze smutniejsze wrażenie niż po południu. Koty nie dokazywały. Czuły, że
ich opiekun odszedł. Zwierzęta wyczuwają takie sprawy szybciej niż ludzie. Na widok pustego fotela, w
którym znalazłam dzisiaj nieprzytomnego dziadka Piotra, ścisnęło mnie w gardle.
- Żegnaj, dziadku Piotrze - pogładziłam oparcie jego bujanego fotela. - Nigdy cię nie zapomnę.
Rozdział 3
Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę popełnić morderstwo z zimną krwią.
Powstrzymała mnie jedynie myśl o rozpaczy rodziny odwiedzającej mnie za kratami więzienia.
- Panie dyrektorze - uchyliłam drzwi gabinetu - czy mogę zająć panu chwilkę?
Marek Brożyniec spojrzał na mnie groźnie zza biurka. Był sam. Zastępca, dyrektor Weronika Mazur
uwijała się jak w ukropie, organizując zastępstwa za nieobecnych nauczycieli. Rok szkolny rozpoczął się
nagłym atakiem grypy. Unikałam gada jak mogłam, ale chyba nie mam wyjścia.
- Słucham? O co chodzi?
Udawał zajętego, grzebiąc w stercie papierów na biurku. Nie było tajemnicą, że bez Weroniki utonąłby
niczym Titanic w pewnym zderzeniu z górą lodową.
- Panie dyrektorze, chciałam prosić o zwolnienie na pogrzeb - przeszłam w progu do meritum sprawy.
- Pogrzeb? - Podniósł wzrok. - A kto umarł?
- Piotr Rawicz. Nasz sąsiad - przypomniałam.
- Aaaa - machnął ręką. - Ten staruszek z leśniczówki. Nie wiedziałem, że to pani rodzina.
- Dziadek Piotr to przyjaciel domu. Nie byliśmy spokrewnieni.
- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Wolne się nie należy.
- Panie dyrektorze, bardzo proszę - zaschło mi w gardle - to dla mnie bardzo ważne.
Pogrzeb zaczyna się za godzinę. Wrócę zaraz po uroczystości i zostanę dłużej w pracy.
Marek Brożyniec wyprostował się w fotelu i patrząc na mnie z uśmieszkiem, przygryzł końcówkę
ołówka, którym bazgrał coś przed chwilą na kartce.
- Hmm - zamruczał. - Przyszła koza do woza?
- Słucham?
Po plecach przeszedł mi dreszcz obrzydzenia.
- Powiedzmy, że wyrażę zgodę - zmrużył oczy. - Na co mogę liczyć w zamian?
- Na odpracowanie opuszczonych godzin w wyznaczonym przez pana czasie - starałam się panować
nad sobą.
Dyrektor uśmiechnął się pod nosem. Wstał zza biurka i zwinnie przysiadł na krawędzi swojego biurka.
Nie poprosił mnie, żebym usiadła.
- Co powiesz na sobotę wieczór? - lekko przeszedł na „ty”. - Spacer i kolacja w dobrym towarzystwie
dobrze ci zrobi. Wyglądasz na przemęczoną - zmrużył oczy.
- Niestety, jestem już umówiona - wycedziłam. - Z chęcią natomiast zastąpię panią Krystynę na języku
polskim, zgodnie z kwalifikacjami.
- Nie będzie to konieczne - odparł, wstając. - Pani Krysia wraca w poniedziałek do pracy. Natomiast
dzisiaj pani obecność jest niestety niezbędna - usiadł za biurkiem, przyciągając do siebie ramowy plan
zajęć. - Za godzinę ma pani zastępstwo w V a, a potem w VI b i IV a. I proszę mi wierzyć, pani Anno,
będzie to z pożytkiem i dla pani, i dla szkoły.
Cmentarz to niezbyt dobre miejsce dla młodych kobiet. Jeszcze mi pani za to podziękuje - wskazał ręką
drzwi.
Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby ostudzić wściekłość. W oddali rozbrzmiał dźwięk
dzwonu zwołującego na mszę żałobną.
- Przepraszam, dziadku Piotrze - wyszeptałam - odwiedzę cię niebawem. „Mamo - wystukałam krótki
SMS - nie mogę przyjść, mam zastępstwo”.
Zastępstwa za chore koleżanki nie były spełnieniem moich marzeń. Któż jednak miałby na nie chodzić?
Inny nauczyciel zażądałby pieniędzy. Bibliotekarka pracowała w ramach swoich godzin. Do cięć
budżetowych nadawałam się w oczach dyrektora wprost idealnie. Każdą kolejną odmowę spotkania i
unikanie go na szkolnych korytarzach uznawał za afront i bez skrupułów przydzielał wciąż nowe
obowiązki. W ramach swoich godzin obskakiwałam także świetlicę szkolną, a nawet sekretariat.
- Dwie kawy, pani Aniu! - zażądał, otwierając z rozmachem drzwi gabinetu, gdzie Agata „pracowała
ciężko”, prowadząc wesołą konwersację z burmistrzem Schwäbisch Hall. -
I jeszcze jedną prosimy - ponownie uchylił drzwi. - Jaką pijesz, Marysiu? - zwrócił się do wyniosłej,
rudowłosej damy, redaktor naczelnej „Nowin”, która, nie patrząc na mnie, powędrowała bez pukania na
dyrektorskie apartamenty. - Ze śmietanką czy bez?
- Cappuccino. Najlepiej orzechowe - uśmiechnęła się do Agaty, niedbale zrzucając lekki płaszczyk na
fotel. - Tyle razy ci mówiłam, Mareczku, że piję tylko z ekspresu - westchnęła.
- Orzechowe się skończyło - zamruczał, zaglądając do szafki. - Proszę szybko podbiec do sklepu -
rzucił na stół sztywny banknot. - I ciastka czekoladowe. Koniecznie muszę postarać się o ekspres -
zamknął drzwi.
- Pani Aniu, ksero znowu się zacięło! - powitała mnie w bibliotece rozzłoszczona koleżanka, gdy
uporałam się w końcu z umyciem stosu brudnych filiżanek i talerzyków pozostawionych niedbale w
gabinecie dyrektora. - Papier utknął - wskazała na otwarte drzwiczki - a ja mam białą bluzkę! Niech pani
coś zrobi - żądała.
- Ale pani brudna! - śmiały się dzieci, gdy wbiegłam do klasy, łapiąc w biegu dziennik. Czarny proszek
rozmazał się na moim czole długą krechą.
- Pani Aniu - do klasy zajrzała matematyczka - proszę od czasu do czasu zajrzeć do 24. Zostawiłam
otwarte drzwi i zadałam im ćwiczenia. Dyrektor prosił. Ja muszę wyjść.
W pokoju nauczycielskim zapadała cisza, gdy tylko pojawiałam się w drzwiach.
Jedyną osobą, która w pośpiechu przesyłała mi uśmiech i odpowiadała na „dzień dobry”, była
wicedyrektor Weronika Mazur pracująca najciężej z całego grona. Nie widziałam jej nigdy
zrelaksowanej nad filiżanką kawy. Szkoła funkcjonowała dzięki jej zaangażowaniu. Miałam jednak
wrażenie, że nie dostrzegał tego nikt poza mną.
Było późno, kiedy uporawszy się z wpisywaniem książek do bazy wyszłam do łazienki umyć ręce. Z
ostatniej kabiny doszedł mnie jakby cichy płacz. Wstrzymałam oddech.
Nie myliłam się. Ktoś westchnął i wydmuchał nos. Podeszłam do drzwi toalety i zapukałam.
- Co się stało? Dlaczego płaczesz?
Byłam pewna, że jakieś dziecko spotkała przykrość. Może koleżanki coś powiedziały.
Może skaleczyło się lub boli je brzuch. Ktoś w środku udawał, że go nie ma.
- Nie wstydź się - zachęcałam łagodnie - zaraz coś poradzimy. Jeśli chcesz, zadzwonię do twoich
rodziców.
- To nic nie da - haczyk odskoczył i drzwi otworzyły się, skrzypiąc. - Ojciec nie żyje, a mamie nie
miałabym serca zawracać głowy - wyjaśniła smutno dyrektor Weronika, wycierając oczy chusteczką.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, założyła na nos ciemne, przeciwsłoneczne okulary.
- Bardzo przepraszam - musiałam mieć głupią minę - myślałam, że to ktoś z uczniów.
- Pani reakcja była jak należy - uśmiechnęła się. - Nie musi pani przepraszać. Nie powinnam korzystać
z łazienki uczniów, ale… to zapalenie spojówek tak mnie męczy… - poprawiła okulary, zasłaniając
policzki włosami. Za późno. Zdążyłam zauważyć ciemny siniak rozlewający się spod oka na kość
policzkową.
- Tak, to bardzo bolesna przypadłość - odwróciłam wzrok. - Kiedyś bardzo często na nią cierpiałam…
- powiedziałam w przestrzeń, podchodząc do umywalki.
- Pani Aniu, czy mogę prosić, żeby to „spotkanie”… - zaśmiała się sztucznie, wskazując na łazienkę -
pozostało między nami?
- Nie wiem, o jakim spotkaniu pani mówi - wytarłam ręce. - Jestem tak zmęczona, że nie widzę na
oczy.
- Marek nie pozwolił pani wyjść na pogrzeb?
Skinęłam głową.
- Najważniejsze, że jest tam pani myślami. - Spojrzała na mnie. - Rozumiem, co pani czuje, miałam
podobną scysję z Markiem… - Patrzyła przed siebie. - Jest czas ustępstw i czas działania. Ten drugi
nadejdzie niebawem - uśmiechnęła się. - Tymczasem na pocieszenie mam dla pani dobre wieści. - Nie
rozumiałam. - W związku z tym, że pani Krystyna oczekuje dziecka - wyjaśniła - i postanowiła dla dobra
ciąży pójść na urlop, przydzielam pani jej godziny polskiego. Otrzymałam przed chwilą odpowiednie
dyspozycje z góry. Właśnie idę poinformować o tym Marka. W tej kwestii z kolei on nie ma za wiele do
powiedzenia. Do widzenia - położyła mi dłoń na ramieniu.
- Do widzenia, pani dyrektor. Miłego dnia.
Rozdział 4
Dziadek Tadeusz od śmierci Piotra Rawicza nie opuszczał swojego pokoju. Gdy weszłam, siedział
zamyślony, patrząc w okno.
- Twoja herbata, dziadku - postawiłam przed nim kubek z parującymi ziołami.
- Herbata? - Ocknął się z zadumy. - Nie przypominam sobie, żebym zamawiał - próbował żartować.
- Mama pomyślała, że dobrze ci zrobi.
- I wszystko jasne - mruknął. - Co to?
- Melisa.
- Bleee… - skrzywił się. - Gdzie by to… - rozejrzał się po pokoju. - O, paprotka będzie dobra. Tylko
niech to paskudztwo przestygnie, bo jeszcze kwiatek uschnie.
- Zrobimy tak. - Usiadłam naprzeciwko. - Wypiję tę ziółka za ciebie - przysunęłam kubek do siebie - a
ty dokończysz mi historię ze schronu. Tę, którą opowiadałeś mi parę dni temu.
- Nie wiem, czy dam radę - posmutniał. - Śmierć Piotra trochę mnie przygnębiła. -
Oczy dziadka zaszkliły się. Milczał. Nie przerywałam mu, wiedząc, że za chwilę się pozbiera.
Był silny. - A na czym to skończyliśmy? - zapytał.
- Jak na Wigilię do schronu wróciliście. Tego nad rzeką - przypomniałam.
- A tak - pokiwał głową. - ”Butny” dzika upolował na święta, pamiętam jak dziś.
Schronu nie wymacali. Wydało się to nam dziwne, ale nic nie wskazywało na to, że jest inaczej.
- Wymacali…
- Owszem. Ale o tym dowiedzieliśmy się później. Na Wigilię poszliśmy do jednych gospodarzy, u
których już nieraz głowę spokojnie mogliśmy złożyć. Do schronu wróciliśmy po paru dniach.
Niepotrzebnie - zamyślił się. - Nigdy nie zapomnę tego widoku. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą na
samo wspomnienie.
- O czym mówisz, dziadku? - nie rozumiałam.
- Ptaki na schronie - popatrzył na mnie poważnie - to był znak, żeby tam nie wracać.
Może ze sto ich było. Siedziały na schronie, na drzewach wokół, krążyły w powietrzu z przeraźliwym
piskiem i krzykiem. Nigdy więcej czegoś takiego nie widziałem. To były nasze ostatnie wspólne święta.
Nasze drogi rozeszły się na dobre. „Perełka” też miał wątpliwości, jak ja. Ale „Butny” zaśmiał się tylko i
do schronu pierwszy wszedł. Idzie dowódca, to i my za nim.
- I w tym schronie was znaleźli? - Po plecach przeszedł mi dreszcz, chociaż dziadek siedział przede
mną cały i zdrowy.
- Wystawiliśmy warty. Noc mijała spokojnie. Cisza. Spokój. Ptaki odleciały. Pierwszy siedział
„Butny”, potem ja, przed świtem „Perełka”. Zdrzemnąłem się chwilę. Obudził mnie głuchy odgłos. Klapa
schronu otworzyła się nagle, ktoś krzyknął: „Butny”, poddaj się! To głuche pacnięcie było odgłosem
rzuconego do środka granatu, który jakimś cudem nie wybuchł. Na zewnątrz rozniosły się strzały.
Pomyślałem wtedy - zginęliśmy! Jesteśmy trupami. W panice ogarnąłem schron wzrokiem. „Butny” nie
miał zamiaru się poddać. -
Wychodzimy! - rzucił w moim kierunku komendę - w śniegu nie będzie widać - i wyskoczył ze schronu
pierwszy, ja za nim. Widziałem, jak biegł w samych kalesonach, na bosaka, z pistoletem w dłoni,
strzelając w kierunku lasu. Ja rzuciłem się w przeciwną stronę. Biegłem na oślep prosto na okop. Ktoś
się poruszył. Strzeliłem w biegu do ciemnej plamy. Żołnierz schylił się. Przeskoczyłem przez niego na
drugą stronę i biegłem przed siebie jakieś dobre trzy kilometry. Huk strzałów zostawiłem za sobą i
padłem w końcu wycieńczony w śnieg.
Brakowało mi tchu. Nogi miałem obtarte do krwi, ale poza tym nic mi nie było. Żadna kula mnie nie
dosięgła. Byłem pewny, że moi koledzy nie przeżyli. Odmówiłem za nich zdrowaśki i powlokłem się
dalej. Dotarłem do naszych znajomych gospodarzy. Ukryli mnie. Dali kolację i świeże onuce. Jakież było
moje zdziwienie i radość, gdy po paru dniach w kryjówce odnalazł mnie mój dowódca. Wydostał się z
obławy, szarżując na okopy bez zatrzymywania.
W głębi lasu wpadł na jednego ormowca, postrzelił go, zabierając buty, kufajkę i spodnie.
W takim umundurowaniu pojawił się u naszych gospodarzy. „Perełka” też przeżył, chociaż był ranny.
Cudem uniknęliśmy śmierci.
- Niesamowite! Co było potem?
- Wróciliśmy do lasu, ale już nie na długo - zamyślił się. - Wkrótce zostałem aresztowany…
- A twój dowódca „Butny” i ”Perełka”? Też ich aresztowano?
- ”Perełka” trzymał się najdłużej z nas… Zastrzelili go podczas próby ucieczki na Zachód… A
”Butny”? Cóż - westchnął ciężko i popatrzył w okno. - Zginął w zasadzce w lutym 1951 roku.
- A dziadek Piotr?
- Piotr? - Dziadek popatrzył na mnie podejrzliwie. - Piotr właśnie umarł…
- Pytam o partyzantkę. Wspomniałeś kiedyś, że walczyliście razem - przypomniałam.
- Stare dzieje - skrzywił się. - Nic ciekawego.
- Dziadku, ale przecież…
- Jestem zmęczony - uciął rozmowę - zdrzemnę się trochę.
Zerwał się z krzesła jak młodzieniaszek i nie patrząc mi w oczy, położył się na tapczanie. Nie
powinnam była pytać o dziadka Piotra. Jeszcze za wcześnie - pomyślałam. -
Dziadek chciał koniecznie uczestniczyć w pogrzebie, ale ostatecznie musiał zostać w domu.
Zasłabł i mama zostawiła go pod opieką taty. Tego dnia tylko jej udało się towarzyszyć Piotrowi
Rawiczowi w ostatniej drodze.
- Nakryję cię - narzuciłam mu na plecy ciepły pled.
- Dziękuję, Aniu. Potwornie umęczony jestem - mruknął. - Potwornie…
Wyszłam z pokoju na palcach.
W kuchni mama szykowała piknik. Na stole stał ogromny wiklinowy koszyk wypchany po brzegi
suchym prowiantem. Na szczycie słoiczków i pakunków ułożyła właśnie solidny kawał świeżej szarlotki.
- Gotowe! - Popatrzyła na mnie z nieukrywaną dumą. - Możesz iść.
- Dokąd?
- Nie mówiłam? - zdziwiła się. - No tak! Dopiero wróciłaś z pracy…
- Coś mnie ominęło?
- Jadzia wyjechała - oświadczyła z triumfem.
- I…
- I zostawiła go bidulkę samego - załamała ręce. - Jeszcze się chłopaczyna w gospodarstwie nie
rozejrzał, nie wie jak i co. Głodny pewnie - wepchnęła mi do ręki koszyk.
- Mamo, czy mogłabyś mówić trochę jaśniej? - poprosiłam spokojnie. - Nie czytam w myślach.
- Do leśniczówki masz iść - wyręczył ją ojciec, stając w drzwiach. - Dziadek Piotr przepisał dom
Michałowi. To jego masz ratować od śmierci głodowej.
- No przecież mówię właśnie - oburzyła się mama. - Jadzi teraz w głowie co innego - mruknęła pod
nosem z dezaprobatą. - Żeby tak własne dziecko na pastwę losu zostawić!
Ojciec już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował.
Jego wielka postać szybko znikła za drzwiami.
- O właśnie! Najlepiej - komentowała mama. - Czapka na głowę i w nogi. A może by tak z żoną
porozmawiać chwilę, zapytać, jak się czuje, przytulić… - pociągnęła nosem.
Nieporozumienia między rodzicami zdarzały się coraz częściej. Mama obsypywała męża lawiną
narzekań i pretensji, a on zwyczajnie uciekał. Martwiło mnie to coraz bardziej.
Czy ich małżeństwo zaczynało się powoli wypalać?
- To idę - włożyłam płaszcz, nie pytając o szczegóły.
Znałam cel wędrówki - to najważniejsze. Może w ten sposób szybciej się dowiem, o co chodzi.
- Bo widzisz, córciu - mama ożywiła się znowu - Jadzia i ja zawsze sobie pomagałyśmy. Nawet w
ciąży byłyśmy razem. Ja z Sebastianem, a Jadzia z Michałem - uśmiechnęła się na to wspomnienie. Nawet
rodziłyśmy razem w szpitalu i leżałyśmy potem w jednej sali. Do dzisiaj żałuję, że pomyłka z dziećmi
szybko się wyjaśniła…
-?
- Nic wielkiego! - uśmiechnęła się na widok mojej zdziwionej miny. - Położna omyłkowo do karmienia
przyniosła mi małego Michasia, a Jadzi trafił się Sebastian i to ona pierwsza wykryła pomyłkę -
westchnęła jakby z żalem. - Wrzeszczała na cały szpital, że to nie jej dziecko, żeby jej oddać rodzone…
To oddali. Mnie tam Michał się podobał…
Grzeczniutki taki leżał, aniołeczek - rozczuliła się. - Od razu było widać, że na porządnego człowieka
wyrośnie.
- Nie widziałam Michała wiele lat. Nie wiem, czy poznałabym go na ulicy.
- A on pamiętał, że w kucykach biegałaś i że był z ciebie taki mały piegusek - zaśmiała się.
- On za to wyglądał… - usiłowałam przywołać obraz kumpla Seby w pamięci - jak tyczka od grochu! -
odcięłam się.
Jak przez mgłę zobaczyłam wysokiego chudzielca z jasną czupryną. Sebastian stosował na nim szereg
przeróżnych eksperymentów w stylu wilczych dołów na przykład - zaśmiałam się w duchu. To do tej
ofiary losu mam zataszczyć kosz wałówki?
- No, idź już, idź, Aniu! Jak Michał zostanie w Lipsku, może się zaprzyjaźnicie?
Rola Czerwonego Kapturka niezbyt mi odpowiadała, ale nie miałam tu nic do gadania.
Poza tym, były jeszcze koty. Przed oczami pojawił się ponury obraz pięciu głodnych i wystraszonych
zwierząt, które straciły swojego ukochanego gospodarza. Czy Michał w ogóle wie, jak się nimi zająć?
Złapałam koszyk i bez komentarza zaniosłam prowiant do samochodu. Po drodze zrobiłam zakupy i
zaopatrzona w kocią karmę już spokojniej wjechałam na leśną drogę prowadzącą do leśniczówki.
Rozdział 5
Samochód chybotał się na wszystkie strony. Pierwsze deszcze rozmyły drogę, zamieniając ją w śliskie
bagno. Dodałam gazu. Jeśli koła zapadną się w gliniastą szczelinę, kąpiel błotna gotowa. Dobrze, że
przestało już padać. Wysiadłam z samochodu, odruchowo spoglądając w niebo. Niesamowite…
Nad wierzchołkami drzew pojawiła się tęcza. Stałam chwilę wpatrzona w delikatne, kolorowe pasma,
zanim znikły w niebieskiej przestrzeni. Gdy byłam mała, Sebastian wyczarowywał ją dla mnie wężem
ogrodowym. Piszczałam z zachwytu, gdy w słońcu tęczowe złudzenie mieniło się barwami. Sebastian
studził mój zachwyt bardzo szybko.
Z piskiem, przemoczona od stóp do głowy lodowatym strumieniem wody, biegłam na skargę do babci,
obserwując z satysfakcją, jak Sebastian wieje, gdzie pieprz rośnie, przed ojcem ściągającym w biegu
szeroki pas.
Wiedziałam, że tak będzie - uśmiechnęłam się do wspomnień. Ale narodziny sztucznej tęczy były tego
warte.
Wyciągnęłam koszyk i powoli podeszłam do leśniczówki. Ławeczka dziadka Piotra stała pusta. Na jej
widok coś ścisnęło mnie w sercu. Leśniczówka wyglądała na opuszczoną.
Może Michała nie ma w domu? Trudno. Nakarmię koty, a jedzenie wstawię do lodówki.
Klucz powinien leżeć w skrytce nad drzwiami. Dziadek nigdy go nie używał. Dom stał otwarty dniem i
nocą. Teraz świętej pamięci Piotr Rawicz odnalazł swoją niebieską ławeczkę bliżej Stwórcy.
Na dworze, przy drzwiach wejściowych, miauczał żałośnie ogromny, pręgowany kocur, największy i
najbardziej bojowy ze wszystkich. Bujne życie towarzyskie jednego z ulubieńców dziadka Piotra
widoczne było gołym okiem: obszarpane ucho i zawadiackie spojrzenie. Koci Casanova!
- Witaj, burasku - przejechałam dłonią po grzbiecie kocura. - A gdzie reszta?
Rozejrzałam się. Kot łasił się i mruczał zadowolony. Pomiaukiwania reszty dochodziły z domu.
Zapukałam. Tak. Były w środku. Usłyszały mnie i już po chwili tłoczyły się przy drzwiach. Nacisnęłam
klamkę. Drzwi ustąpiły. Nie chciałam jednak wchodzić nieproszona. Koty przecisnęły się przez szparę,
radośnie przypadając do koszyka.
- Dzień dobry, jest tu ktoś? - zawołałam, głaszcząc je na zmianę.
- Jestem! - usłyszałam i w porę się cofnęłam. Ktoś z rozmachem otworzył drzwi, omal nie zrzucając
mnie ze schodów. Koty niecierpliwie dreptały w kółko tam i z powrotem. Do domu wtargnął przyczajony
pod drzwiami Casanova, sprytnie lawirując między nogami młodego gospodarza, który patrzył na mnie ze
zdziwieniem w oczach. Chyba nie spodziewał się gości.
- Cześć. Anka jestem - wyciągnęłam dłoń na powitanie.
- Cześć, Michał - mocno uścisnął mi dłoń. Długich, smukłych palców mógłby mu pozazdrościć
niejeden pianista. Moje ręce, pomimo wcierania w nie ton kremu po każdym zanurzeniu w wodzie nie
wyglądały najlepiej. Michał przesunął się w drzwiach, gestem dłoni zapraszając mnie do środka.
Weszłam, kierując się wprost do kuchni. Znałam drogę.
- Mama podpatrzyła, jak odprowadzasz swoją mamę do autobusu i wracasz do leśniczówki.
Zapakowała ci coś na ząb, żebyś nie umarł z głodu. Ty i koty - wyjaśniłam powód mojej wizyty.
- Ratujesz mi życie - z wyraźną ulgą popatrzył na zawartość koszyka. - Właśnie wybierałem się na
zakupy, bo inaczej te żarłoczne bestie zjadłyby mnie w nocy razem z butami! - przyznał z tragiczną miną
nieporadnego chłopca. Wzorcowo niebieskie oczy otoczone długimi, ciemnymi rzęsami przesłaniały
kosmyki jasnych, prostych włosów, opadając niesfornie na wysokie czoło. Mocno zarysowane czarne
brwi, podobnie jak ocieniający podbródek zarost, kontrastowały z jasnym kolorem włosów, nadając mu
nieco łobuzerskiego wyglądu.
Postawiłam na stole kosz z prowiantem i zajęłam się ulubieńcami dziadka. Co do kotów, przeczucie
jednak mnie nie myliło. Nowy gospodarz nie odnalazł się jeszcze w nowej sytuacji.
- Już, moje maleństwa, zaraz będzie jedzonko - rozłożyłam karmę w równych porcjach do każdej z
pięciu misek. Trwało chwilę, zanim wyswobodziłam się z sideł łap, ogonów i wąsatych pysków. Michał
przyglądał się z boku, nie przeszkadzając.
- Misja „KOT” zakończona powodzeniem - zasalutowałam. Popatrzył na mnie z wdzięcznością.
Nie przeciągając sprawy, wypakowałam z koszyka produkty misji „Czerwony Kapturek”. Gdy
zerknęłam w jego stronę, wyraźnie rozanielony wpatrywał się w szarlotkę i całą resztę: domowy chleb,
słoik bigosu, wędzony boczek i kiszone ogórki. Ta urocza bezradność jego spojrzenia musiała
wywoływać w kobietach instynkt macierzyński i czułam, że Michał ma tego całkowitą świadomość. Był
w końcu rozpuszczonym jedynakiem, któremu Jadwiga Rawicz od trzydziestu pięciu lat uchylała nieba.
Moja własna matka rozczulała się nad nim bardziej niż nad własnym pierworodnym.
- Nastaw wodę na herbatę, a ja zrobię kanapki - zarządziłam, odruchowo sięgając do szuflady z
nożami. Michał rozpromienił się jeszcze bardziej. Długie lata spędzone na garnuszku u matki na pewno
nie ułatwiały mu adaptacji w leśniczówce - pomyślałam.
- Czajnik stoi na kuchence, a zapałki leżą na okapie w rogu - podpowiedziałam, gdy w panice zaczął
rozglądać się po kuchni. Wciąż był tu tylko dawno niewidzianym gościem.
Zauważyłam, jak zerka na mnie ukradkiem, rozsypując herbatę poza szklanki. Zmienił się. Nie był już
tyczkowatym chudzielcem, który przychodził do nas na podwórko. Musiałam przyznać w duchu, że
brzydki nie jest… Wiedziałam, że nie ma żony, ale powodzenie u kobiet - murowane. Zawachluje tylko
od niechcenia tymi swoimi długimi rzęsami i wszystkie jego.
Oby tylko wybranka lubiła zwierzęta - myślałam, krojąc chleb na kromki.
- Smutno ci tutaj samemu? - zapytałam, by przerwać potok własnych myśli.
- Szczerze mówiąc… - zastanowił się - jeszcze nie zdążyłem tego zauważyć. Jestem sam dopiero od
paru godzin.
- Ale zostajesz? - badałam, biorąc pod uwagę los pięciu kotów, którymi niechybnie uszczęśliwiłabym
rodziców, gdyby Michał wrócił do miasta.
- Tak, chyba tak - w jego głosie wyczułam wahanie.
- Dziadek bardzo za tobą tęsknił - patrzyłam uważnie. - Szkoda, że zaglądałeś do niego tak rzadko. -
Zabrzmiało jak wymówka. Nie miałam prawa go oceniać, ale fakt pozostawienia dziadka Piotra samego
w leśniczówce na długie lata zawsze mnie trochę złościł.
- Nie dobijaj mnie - posmutniał. - I bez tego jest mi wystarczająco wstyd z tego powodu. Wiem, głupio
wyszło, ale czasu już nie cofnę - dodał, patrząc w okno ponad moją głową.
- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu… - szukałam odpowiednich słów - bardzo lubiłam
twojego dziadka. Będzie mi go brakowało.
- Mnie również - wyczytałam z jego twarzy.
- Gotowe - postawiłam na stole ogromny stos kanapek z boczkiem i kiszonym ogórkiem. Na usta
Michała powrócił anielski uśmiech. Był głodny. Usiedliśmy do stołu.
Michał postawił przede mną szklankę z herbatą, podsunął talerzyk, o który oparł delikatnie łyżeczkę.
Na środku postawił małą cukiernicę i usiadł naprzeciw mnie. Stół był mały i wąski.
Stał tuż przy oknie, które sprawiało, że kuchnia była jasna od promieni słońca. Miałam wrażenie, że
pochylając się nad talerzem, uderzymy o siebie głowami. Dla towarzystwa poczęstowałam się jedną
kanapką. Nie musiałam go zapraszać. Zapachy, które na mnie nie robiły wrażenia, wyraźnie działały na
Michała. Z nieukrywanym apetytem wbił zęby w solidną kromkę chleba.
- Mama nie może się ciebie nachwalić, zwłaszcza w sprawie karmienia stada - wskazał na wylizujące
miski koty.
Wiedziałam od mamy, że pani Jadzia nie przepadała za zwierzętami i uznała mnie niemal za świętą,
gdy bez specjalnej zachęty dbałam o koty. Ciekawe, czy daleko padło jabłko od jabłoni?
- Mam nadzieję - sięgnął po kolejną kanapkę - że udzielisz mi paru gospodarskich wskazówek.
- Żadna ze mnie gospodyni, ale sąsiedzkiej pomocy nie odmówię.
- Ale mi się fajna sąsiadka trafiła - mrugnął wesoło, upijając łyk herbaty. - Takich kanapek to nawet
moja mamuśka nie robi - zapewnił.
- Dziękuję, że doceniasz moje talenty kulinarne - zadrwiłam. - To miła odmiana po latach
wysłuchiwania, jaka to ze mnie beznadziejna kucharka i żona w ogóle - powiedziałam oschle,
zapominając, że rozmawiam z obcym facetem. Od razu pożałowałam. Co mnie podkusiło, u licha…
- Szanowny małżonek cierpi na syndrom za słonej zupy? - obrócił temat w żart.
- Raczej cierpiał. Jestem świeżo po rozwodzie - próbowałam rozpaczliwie zmienić temat. - Wróciłam
na stare śmieci i składam swoje życie na nowo - odsunęłam krzesło i, nie patrząc w jego stronę, wstałam
od stołu, podniosłam koszyk i skierowałam kroki w stronę drzwi.
- Każdy zaczyna coś na nowo, tylko ja uparcie drepczę w miejscu - powiedział z wyraźnym smutkiem,
także wstając. Nie drążył tematu, za co otrzymał dużego plusa.
- Stare i oswojone nie znaczy gorsze - próbowałam załagodzić drażliwy temat, czując w głowie ucisk
niewesołych myśli. - Czasem chciałabym, żeby pewne rzeczy w moim życiu w ogóle się nie wydarzyły.
Ale dosyć tego smucenia. Wracam do domu. Mama zaplanowała na dziś wielkie pranie. - Podeszłam do
samochodu. Otworzyłam bagażnik i wrzuciłam do środka pusty koszyk.
- Wiem, co masz na myśli. Nasze matki mają specyficzne podejście do życia. Źle z nimi, ale jeszcze
gorzej bez nich. - Powiał silny wiatr i włosy Michała zafalowały na wszystkie strony, zasłaniając mu na
chwilę oczy.
- Ty, jak widzę, jesteś teraz na tym drugim etapie?
- Nie da się ukryć - przytaknął. - Jadzia ma nowy pomysł na życie, a ja dowiedziałem się o nim dzisiaj
rano. Wyjechała wcielać go w życie. Ma na imię Stach - szepnął poufale.
- Teraz rozumiem, co miało znaczyć to branie byka za rogi! - zaśmiałam się z własnego odkrycia.
Michał popatrzył na mnie z wyraźną ciekawością. - Podsłuchałam przypadkiem końcówkę rozmowy
telefonicznej naszych rodzicielek - wyjaśniałam. -
Wróciłam właśnie z pracy i stałam w korytarzu, gdy moja mama, zamiast robić obiad, tokowała do
słuchawki: „Jadziu, nie zastanawiaj się nawet, bierz byka za rogi, najwyższy czas. Michałek jest już
dorosłym mężczyzną i czas wypędzić go spod spódnicy”. Dobrze, że to byłam ja, a nie tatuś! Strasznie się
wkurza, jak przyłapie mamę na gadaniu przez telefon.
Awantura murowana, więc mama się kryje, a wiesz, jaka z niej gaduła…
- Moja Jadzia nie lepsza, a do tego spiskuje za moimi plecami - udawał rozzłoszczonego.
- Tylko mnie nie wydaj - poprosiłam tragicznym szeptem, wsiadając do samochodu - może jeszcze coś
ciekawego podsłucham.
- Liczę na to! - przytaknął zadowolony. Podałam mu na pożegnanie rękę.
Odwzajemnił uścisk. - Dziękuję za odwiedziny. - Odszedł od samochodu, gdy włączyłam silnik. - Mam
nadzieję, że jeszcze kiedyś wpadniesz… I niekoniecznie z wałówką - dodał szybko. - Uściskaj mamę ode
mnie i podziękuj za czujność.
- Trzymamy rękę na pulsie i nie damy ci umrzeć z głodu, tego możesz być pewien. Do zobaczenia i
pamiętaj o kotach. Cześć!
Pomachałam mu zza szyby samochodu. Widziałam w lusterku, jak długi czas stał przy drodze,
odprowadzając mnie wzrokiem. Auto, chybocząc się na wszystkie strony, sunęło wolno po polnej,
rozmytej deszczem drodze w kierunku Lipska. Gdybym ugrzęzła, mogłam liczyć na pomoc nowego
sąsiada. Ta perspektywa nagle wydała mi się całkiem sympatyczna.
Rozdział 6
Mój samochód działał, ale odmowę posłuszeństwa w pierwszym dniu września postanowiłam
potraktować jako upomnienie losu. Po kolejnym niewesołym dniu w pracy, wdychając w płuca pachnące
żywicą powietrze, weszłam na znajomą, śródleśną ścieżkę za szkołą. Toksyny nieprzyjaznych spojrzeń,
złośliwe uwagi wymieniane za plecami i atmosfera obozu pracy mijały, gdy chłonęłam zapach lasu.
Odkąd zamieszkałam w mieście, odwykłam od pieszych wędrówek. Codzienne życie nabrało tempa, a
samochód stanowił odtąd jego integralną część. Po powrocie do Lipska nawyk ten pozostał. Jeździłam
autem dosłownie wszędzie, chociaż nigdzie nie miałam zbyt daleko. Postanowiłam to zmienić. Nic nie
leczyło lepiej skołatanych nerwów niż spokojna wędrówka przez las. Znałam Puszczę Solską i jej kręte
dróżki od dzieciństwa. Ta wychodząca obok leśniczówki odeszła niedawno wraz z dziadkiem Piotrem.
Nie miałam odwagi przejść nią ponownie.
Moim największym pragnieniem była wolność. Prawdziwa, nieograniczona żadnym aktem prawnym
ani strzępami uczuć czy powinności. Nie powinnam narzekać. Wspomniałam Weronikę Mazur, od wielu
dni przemierzającą szkolne korytarze w ciemnych, przeciwsłonecznych okularach. Nasi mężowie
wydawali się mieć wiele wspólnego. Zapalenie spojówek - przytuliłam twarz do drzewa. Ja mówiłam
wszystkim, że mam migrenę.
Ciosy Mirka były z roku na rok coraz mocniejsze, a ja dochodziłam do siebie o wiele za długo. Nie
wystarczała mu już sama przemoc fizyczna. Bijąc, obrzucał mnie wyzwiskami, które bolały czasem
bardziej niż ciosy pięścią. Byłam jego własnością, zabawką, której nie zamierzał tak łatwo oddać.
Wyczuwał zmianę, która we mnie zaszła po śmierci babci i bacznie obserwował.
Myślałam, że zdołam go przechytrzyć. Gdybym wiedziała, jaki los zgotuję własnemu bratu, zamiast
oporu wybrałabym inną drogę.
Sebastian był w poważnych tarapatach, gdy przed dwoma laty zjawił się w naszym wrocławskim
mieszkaniu. Nie znosił Mirka i nigdy tego nie ukrywał. Pokora szwagra proszącego o pożyczkę wprawiła
mojego męża w dobry nastrój. Przyjął go nad wyraz miło, wspomógł finansowo, a nawet zaproponował
spółkę. Sebastian stracił czujność i patrzył na Mirka mniej ponurym wzrokiem. Często biesiadowali do
rana, opijając „rodzinny interes”.
Coraz trudniej było mi ukrywać siniaki i zadrapania. Mirek obserwował każdy mój ruch.
Uważał, że ma do tego pełne prawo. Zadałam mu ból, „odmawiając” dziecka, o czym czuł się w
obowiązku codziennie mi przypominać. Po każdym takim „upomnieniu” nie mogłam pokazać się bratu na
oczy. Słyszałam, jak Mirek usprawiedliwia moją nieobecność nasiloną ostatnio migreną. Seba nie był
idiotą. Wiedziałam, że prędzej czy później coś zauważy.
Czekałam na odpowiednią chwilę, zaciskając w ręce dorobiony w tym celu klucz do drzwi naszego
mieszkania.
Tak jak przypuszczałam, Sebastian, nie zważając na protesty Mirka, wtargnął pewnego dnia do naszej
sypialni. Szczelnie zakryte zasłonami okna miały potwierdzać cierpienie spowodowane migreną. Leżałam
na łóżku opatulona szalem, udając, że śpię.
Czułam na sobie wzrok Mirka stojącego w drzwiach tuż za plecami swojego szwagra.
Sebastian usiadł na łóżku, delikatnie dotykając mojego ramienia.
- Siostra, co z tobą? - próbował żartować, ale w jego głosie słychać było niepokój. -
Musisz z tym pójść do lekarza, słyszysz?
Otworzyłam oczy, gdy Mirek odszedł od drzwi odebrać telefon.
- Weź to i o nic nie pytaj - szepnęłam, wkładając w wielką dłoń brata gorący od ściskania go klucz. -
Nie martw się, braciszku - powiedziałam głośno, gdy Mirek pojawił się znowu w drzwiach - to tylko
migrena. - Sebastian zacisnął dłoń i bez słowa wyszedł z pokoju.
Widziałam, jak wsuwa klucz do kieszeni spodni.
Ataki Mirka były coraz dłuższe i bardziej brutalne. Bił na oślep. Jego ciosy powodowały coraz
obfitsze krwawienia. Tego wieczoru było jak zwykle.
- Kochanie, przepraszam - podniósł ręce w geście obrony. Nie był przecież sadystą. -
Koniecznie przyłóż jakiś kompres. Musi być zimny - pobiegł do łazienki w poszukiwaniu ręcznika.
Powlokłam się na łóżko, wiedząc, że dłużej tego nie zniosę.
- Pomóż mi! - wystukałam niemal na oślep SMS do Seby, naciskając „wyślij”, w chwili gdy troskliwy
mąż biegł do mnie z namoczonym w lodowatej wodzie ręcznikiem.
Telefon w mojej dłoni wyraźnie go zaniepokoił.
- Do kogo chciałaś dzwonić, suko?! - Wymierzył mi policzek. - To nasze małżeńskie sprawy. Nie waż
się wywlekać ich na zewnątrz!
Nie mogłam pozwolić, by przeczytał wiadomość. Nie byłam pewna, czy Sebastian ją odczyta i
zrozumie, a jeśli nawet, czy będzie mógł pomóc… Na szafce stały mosiężne figurki, pamiątki z wakacji.
Sięgnęłam po jedną z nich, kierując jej najostrzejszą krawędź prosto w dłoń męża. Niespodziewany cios
wytrącił mu telefon z rąk. Zawył z bólu. Patrzyłam spokojnie, jak próbuje zatamować krew tryskającą z
rany. Nienawiść, którą tłumiłam w sobie od paru lat, odżyła we mnie, uwalniając od strachu.
- Nigdy więcej nie waż się mnie tknąć! - wykrzyczałam mu prosto w twarz. -
Słyszysz, potworze?! Nigdy więcej!
Nie musiałam długo czekać. Zdrową dłonią owinął sobie moje włosy wokół nadgarstka, potężnym
szarpnięciem zwlekając na podłogę.
- Postanowiłaś pokazać pazurki, bezpłodna dziwko?! Chcesz kąsać rękę, która cię karmi? Dokąd
pójdziesz? Nie masz nikogo oprócz mnie - drwił. - Teraz idę opatrzyć ranę, a ty przemyśl to, co
powiedziałem. Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy! - Pchnął mnie z całej siły tak, że uderzyłam głową o
ścianę. Przed oczami zawirowały czarne plamy. Gdy wróciła świadomość, nadal leżałam na podłodze.
Sklejone krwią włosy oplatały mi lepką siatką twarz.
Mirek stał nade mną, płacząc.
- Sama jesteś sobie winna, kochanie… - usiłował podnieść mnie z klęczek. - Wiesz przecież, jak
bardzo cię kocham - przyklęknął przy mnie, odgarniając włosy. - Musisz mnie zrozumieć. Nie możesz być
taka okrutna.
Zebrałam wszystkie siły i plunęłam mu w twarz. Nie czułam bólu, gdy w szale wymierzał mi cios za
ciosem. Zanim ponownie straciłam przytomność, usłyszałam szczęk zamka i ryk wściekłości
wydobywający się z ust mojego brata. Obudziłam się w szpitalu podłączona do kroplówki. Pamiętałam
wszystko, co się wydarzyło. Gdy odwróciłam głowę, przy łóżku z pokiereszowaną mocno twarzą siedział
Mirek.
- Posłuchaj uważnie - nachylił się do mnie. - Dam ci rozwód i pozwolę odejść, tylko pod jednym
warunkiem. Zeznasz, że Sebastian wtargnął do naszego domu i próbował wyłudzić pieniądze. Gdy
odmówiłem, pobił mnie, a potem ciebie.
Nigdy! Odwróciłam twarz. Gdzie byli wszyscy? Dlaczego pozwalano temu psychopacie siedzieć przy
moim łóżku i żądać oskarżenia mojego brata o pobicie!
- Jeśli tego nie zrobisz - zagroził - braciszek zgnije w więzieniu.
- Powiem prawdę i to ty zgnijesz w więzieniu! - wydusiłam przez łzy.
- Ciekawe, komu uwierzą? - Był bardzo pewny siebie. - Słowom wysoko postawionego biznesmena
czy osiłka na bakier z prawem? Twój braciszek od dawna siedzi po uszy w bagnie. Do tego jest mi
winien duuuużo pieniędzy. Zanim je odda, musi ponieść karę za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. Nie
chcę być złośliwy, kochanie, ale to ty wpakowałaś go w kłopoty. Nie upieraj się. Wiesz, że mam
pieniądze i znajomości. Niczego mi nie udowodnisz. Jeśli nie posłuchasz, nie będę już taki miły. Na
pocieszenie powiem ci, że Sebastian przyznał się do pobicia.
- Nie wierzę ci! - rozpłakałam się.
Bez słowa wyciągnął telefon i wystukał numer.
- Tak jak się umawialiśmy - powiedział do słuchawki, po chwili przyłożył mi telefon do ucha.
- Anka… - usłyszałam zmęczony głos Seby - zrób, jak mówi. Tak będzie dla mnie lepiej.
- Ale… przecież… - połykałam łzy - ja nie chcę…
- Powiedz dokładnie to, co każe Mirek - powtórzył stanowczo. - Zaufaj mi. Proszę…
- Czy można? - Do sali zajrzał mężczyzna w mundurze.
- Tak, żona jest już przytomna, ale wciąż w szoku - pogłaskał mnie po policzku, chowając telefon. Sam
pan rozumie… To takie trudne. W końcu to jej brat.
Zaczerpnęłam powietrza, budząc się z zamyślenia. W oddali widać było pierwsze zabudowania wsi.
Skręciłam w boczną drogę wijącą się wśród lasu. Nie chciałam nikogo spotkać. Gorycz porażki
powróciła ponownie, tym razem na jawie. Nie mogłam uwierzyć, gdy przed domem zobaczyłam czarne
BMW Sebastiana.
Rozdział 7
- Wstydu nie masz, obiboku jeden! - dochodziło zza drzwi. - Hulaj dusza, piekła nie ma! - krzyczała
mama.
Zdecydowanie weszłam do kuchni. W epicentrum tornada, przy niedopitej kawie i napoczętym serniku
siedział Michał Rawicz, z niepokojem obserwując rozwój wypadków.
Na mój widok ożywił się, nabierając nadziei na ratunek.
- Widzę, że mamy gościa - stanęłam na linii ognia pomiędzy wrzeszczącą mamą i zaciskającym
bezsilnie pięści Sebastianem. - W końcu wyszedłeś do ludzi z tej swojej pustelni - mówiłam w stronę
gościa, udając, że niczego nie słyszałam. Poskutkowało. Mama zamilkła. Kątem oka widziałam, jak
zbiera siły do kolejnego uderzenia. Musiałam być szybsza.
- Cześć, braciszku! - szturchnęłam Sebę w barczyste ramię i pocałowałam z rozmachem w szorstki
policzek. - Miło cię widzieć. - Sebastian patrzył na mnie z tępym wyrazem twarzy. - Mam do ciebie
bardzo pilną sprawę - wzięłam go za rękę i poprowadziłam w kierunku pokoju. Czas naglił. Mama
otwierała właśnie buzię, unosząc w górę dłoń, która mogła runąć na głowę pierworodnego z siłą gilotyny.
- Mamuś, możesz nałożyć mi obiad? - odwróciłam wzrok, by nie odczytała w moich oczach prawdziwych
intencji uprowadzenia skazanego na szafot. - Głodna jestem jak wilk… - skierowałam jej szewską pasję
w pożyteczniejszym kierunku. Słowo „głód” było w przekonaniu mamy gorsze od siedmiu plag egipskich
do potęgi. Od lat dbała o to, by nikt choćby przez chwilę nie czuł ssania w żołądku.
- Uff… Udało się - sapnął Sebek, siadając na kanapie.
- Jeszcze nie całkiem - ostudziłam go. - Do ostatecznej victorii potrzebujemy dziadka.
Zapukałam do jego pokoju.
- Proszę - podniósł głowę znad gazety, którą z uwagą studiował.
- Dziadku, ratuj - poprosiłam szeptem. - Sebastian ma kłopoty. Mama…
Nie musiałam dwa razy powtarzać. Dziadek odłożył okulary, wstał i podpierając się laską, dziarsko
pomaszerował do kuchni, nawołując z daleka.
- Stefciu! - Z ulgą zamknęłam za sobą drzwi mojego pokoju. Seba usiadł na łóżku w podłym nastroju.
- Przepraszam - usiadłam obok niego - to moja wina. Tak mi wstyd…
- Daj spokój, Anka - obruszył się - przywykłem.
- Powiem jej prawdę. Pozwól mi.
- Nie teraz. Zostało mi jeszcze kilka solidnych rat. Spłacę zbója, a potem pojadę i skuję mu tę
parszywą mordę! Ma to u mnie jak w banku - zacisnął pięści.
- Sebastian…
- Mhhh - mruknął.
- Bardzo cię kocham, braciszku - przytuliłam policzek do jego potężnego torsu. - To moja wina.
- Anka, przestań, no - niezgrabnie poklepał mnie po plecach. - Ja ciebie też… - mruknął speszony. -
Jesteś moją ulubioną siostrą - dodał.
- Bo jedyną, wstręciuchu!
Byłam od niego młodsza, ale umiałam kąsać boleśniej niż osa. W dzieciństwie wiele razy
wychodziłam na prowadzenie, chociaż ułańska fantazja Seby nie miała sobie równych.
Potrafił nakłonić mnie do przyklejenia języka do oszronionej klamki w czasie mrozu, uciszyć głośny
płacz „smarkatej”, wsypując mi do ust garść cukru, pławić w metalowej balii na stawie czy wozić z
prędkością światła na rowerze. Diabolicznych wyczynów mojego brata nie spisałabym na wołowej
skórze. Grunt, że jako mała dziewczynka wychodziłam z nich bez szwanku. Gorzej Michał. Sąsiad,
kumpel z podwórka i z klasy był w latach szkoły podstawowej najczęstszą ofiarą jego kiepskich żartów,
co - o dziwo - nie pogrzebało ich relacji w dorosłym życiu. Był czas, kiedy nie byłam zachwycona
posiadaniem starszego brata.
Po latach bardzo doceniłam jego obecność.
- Co teraz? - zapytał, patrząc w stronę drzwi. - Odwrót odcięty. Chyba że… - wskazał okno.
- A Michał? - roześmiałam się na myśl, że dorosły facet chciał wiać przez okno przed własną matką. -
Zostawisz go na pastwę losu?
- Matka prędzej zabiłaby mnie niż Rawicza! Już w dzieciństwie miał u niej wyższe notowania.
- Przesadzasz.
- Ani trochę - obruszył się. - Szkoda, że tego nie widziałaś: Michałku, siadaj…
Michałku, kawki… serniczka… herbatki - przedrzeźniał matkę.
- Może coś w tym jest - zamyśliłam się. - Nie dalej jak parę dni temu mama wysłała mnie do
leśniczówki z koszem wałówki dla Michała.
- Sama widzisz. I przez to właśnie miałem nadzieję, że jak ze mną wejdzie, matka nie będzie się
czepiać. Ale gdzie tam!
- Przyjechał z tobą?
- Zgarnąłem go wczoraj przy drodze. Auto rozkraczyło mu się na poboczu i gdyby nie ja, pewnie by w
nim nocował. A dzisiaj załatwiłem mu pracę w szkole. Będzie uczył tej swojej historii. Omal nie zemdlał
ze szczęścia i nie omieszkał zachwalać mnie matce, co w końcu wywołało lawinę!
-?
- ”Dzisiaj - mówi - dzięki Sebastianowi dostałem pracę w szkole. Zaczynam za tydzień…”. Powinien
był się ugryźć w język!
- Chciał dobrze.
- Może i chciał, ale co z tego! Podał mnie matce jak na tacy.
- Na pewno się nie spodziewał, że mama zacznie kłótnię w jego obecności - broniłam Rawicza.
- Fakt. Nawet ja byłem przez chwilę dobrej myśli. Żeby tak nad własnym synem litości nie mieć! -
Nachmurzył się.
- Jak myślisz… Możemy wracać? - Z kuchni nie dochodziły żadne niepokojące odgłosy.
- Kiedyś trzeba - westchnął.
- Idziemy! Mamy w kuchni naszą tajną broń. Dziadka!
- No to mnie uspokoiłaś…
- Nie martw się. Mam pomysł.
- Pewnie ten co zawsze - zaśmiał się.
Podeszliśmy cicho do drzwi. W dzieciństwie, gdy nasze zbójeckie wyczyny wywoływały okrzyki
zgrozy z ust rodziców i dziadków, w życie wchodził tajny pakt.
Solidarnie myliliśmy tropy. Mrugnęłam do Seby, przykładając ucho do drzwi. Mój wielki brat
wstrzymał oddech.
- Do diabła z ciśnieniem! - dochodziło z kuchni. - Niczego już człowiekowi nie wolno.
Dziadek, jak przystało na starego partyzanta, mistrzowsko wystawiał się na przynętę.
Wiedział, że synowa połknie haczyk, bo, obok „głodu”, temat dziadkowego zdrowia był w naszym
domu numerem jeden.
- Teraz! - Niemal jednocześnie wtargnęliśmy do kuchni.
- Kogo tak dziadek do wszystkich diabłów odsyła? - zapytał niewinnie Sebastian, siadając przy stole
pomiędzy Michałem a dziadkiem.
- A kogo moje stare oczy widzą! - zawołał teatralnie dziadek, szturchając Sebastiana laską. Jego
zdziwienie było tak przekonujące, że nawet ja przez moment zapomniałam, że odgrywamy na oczach
mamy spektakl.
- Mocniej by się przydało! - skomentowała, rozkładając na stole talerze do obiadu.
- Dziadku, opowiedz nam bajkę - kułam żelazo póki gorące, realizując plan awaryjny.
Michał uśmiechnął się pod nosem, przeczuwając chyba, co nastąpi. Jako częsty gość w naszym domu
musiał wiedzieć, o jakiej bajce mowa.
- Jak kot palił fajkę! - zarechotał już całkiem swobodnie Sebek, na co mama z dezaprobatą pokręciła
głową.
- Na długim cybuchu spalił sobie ucho! - kontynuował wesoło dziadek.
- A gdzie to ucho? - włączył się Michał.
- Na stole leżało - odpowiedziałam równocześnie z Sebą.
- A gdzie ten stół? - pytał Michał.
- Woda zabrała!
- A gdzie ta woda?
- Gołębie wypiły!
- A gdzie te gołębie?
- Na dębie! - zaryczał Sebek.
- A gdzie ten dąb?
- Siekiera zrąbała!
- A gdzie ta siekiera?
- U chłopa za pasem!
- A gdzie ten chłop?
- Umarł!
- Gdzie go pochowali?
- Pod progiem!
- Czym mu zadzwonili?
- Baranim rogiem! - zakończyliśmy chórem.
Mama wzniosła oczy ku niebu i nałożyła na talerz Michała kopiastą porcję ziemniaków, potem kolejno
obdzieliła hojnie pozostałe talerze, polewając wszystko obficie smakowicie pachnącym sosem.
- No jedzcie już, bo wystygnie - wskazała dłonią talerze. Nie wiadomo dlaczego, przypominała w tej
chwili Nerona zawieszającego igrzyska w imię wyższej racji. - Ale ich tatuś porozpuszczał! Jak
dziadowskie bicze - dodała, wyraźnie udobruchana. Wymieniłam z dziadkiem spojrzenia. Burza minęła.
Po obiedzie, jak na zawołanie, zadzwonił telefon Seby.
- Zbieraj się, stary - Sebastian z wyraźną ulgą spojrzał na Michała. - Twój grat jest znowu na chodzie.
Trzeba go odebrać z warsztatu. Wpadnę za jakiś czas - powiedział w przestrzeń i już go nie było.
Michał, choć niechętnie, także wstał.
- Dziękuję za obiad - posłał mamie czarujący uśmiech.
- Zaglądaj do nas, kiedy tylko zechcesz - powiedziała, odwracając wzrok od drzwi wyjściowych. -
Smutno ci tam samemu, przyznaj.
- To już duży chłopiec, mamo. I wcale nie jest sam. Ma koty.
- Jeśli te kociska przejęły zwyczaje Piotra - zaśmiał się dziadek - to sobie chłopak z nimi za wiele nie
pogada! - Michał śmiał się razem z nami.
- Przyjdę na pewno. Do widzenia - ponaglany przez Sebastiana wsiadł do auta.
Odjechali z piskiem opon. Mama usiadła w kuchni zapatrzona w okno. Zrobiło mi się jej żal. Musiałam
sprawiedliwie przyznać, że wizyty Sebastiana w ostatnim czasie można było policzyć na palcach jednej
ręki.
- Pozmywam - sięgnęłam po fartuszek.
- Nie trzeba - mama westchnęła głośno, znosząc talerze do zlewu. - Muszę się czymś zająć, żeby za
dużo nie myśleć.
Musiałam jak najszybciej zejść z linii ognia. Jeśli tego nie zrobię, mama po kilku głębszych
westchnieniach przypomni sobie, co chciała powiedzieć i w zastępstwie Sebastiana będę musiała tej
tyrady wysłuchać. Gdybym tylko mogła powiedzieć jej prawdę…
- Miałam ciężki dzień. Położę się.
- Zawołam cię na kolację - powiedziała zamyślona. - Będą naleśniki z serem.
Rozdział 8
Ojciec nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, siadając po wieczornym obrządku w fotelu przed
telewizorem. Ze zdziwieniem popatrzył na żonę stojącą z wojowniczą miną pomiędzy nim a szklanym
ekranem.
- Jaki dzisiaj dzień? - zapytała niewinnie.
- Piątek - odpowiedział, usiłując z boku spojrzeć na ekran.
- A który dokładnie?
Zastanowił się.
- 19 chyba…
- 19 września - przytaknęła mama.
- Po co pytasz, skoro wiesz?! - zdenerwował się, obmacując kanapę w poszukiwaniu pilota.
- Pocą to się nogi nocą - odpowiedziała żona jego własnym powiedzeniem, po czym jednym ruchem
wyłączyła telewizor. Poszukiwany pilot znajdował się w jej dłoni.
Słuchałam ich uprzejmej wymiany zdań, czekając na wodę gotującą się w czajniku.
Miałam zamiar obejrzeć wiadomości. Zaparzyłam herbatę, ale przed wejściem do pokoju
powstrzymała mnie dziwnie niepokojąca cisza. Że była to cisza przed burzą, dowiedziałam się już po
chwili.
- O co ci chodzi?
- Nie rozumiesz - westchnęła. - Dlaczego w ogóle mnie to nie dziwi?
- Zacznijmy w takim razie od początku - głos ojca nie był przyjemny. - Dlaczego przepytujesz mnie z
dat?
- Bo jak się tego mogłam spodziewać, znowu zapomniałeś o naszej rocznicy! - triumfowała.
- Rocznicy? - zdziwił się ojciec. - O ile wiem, ślub braliśmy w sierpniu.
- Typowy męski punkt widzenia! - podsumowała. - Słuchałam dzisiaj w radiu bardzo życiowej
dyskusji na ten temat. I wypisz, wymaluj - jakby wszystko o tobie było!
Odstawiłam po cichu herbatę, żegnając się w myślach ze spokojnym wieczorem w towarzystwie ojca.
Burzę w szklance wody mama potrafiła wyczarować często jednym tchnieniem.
- O jakiej więc rocznicy zapomniałem i o czym to poinformowało cię uprzejmie twoje radio? - ojciec
resztkami sił panował nad głosem.
- Tego dnia po raz pierwszy mnie pocałowałeś! - rozpłakała się, a ja zamarłam za drzwiami.
- Ależ Stefciu! - ojcu na dłuższą chwilę odebrało mowę. - Nie sądziłem…
- Kiedyś zawsze pamiętałeś - przerwała. - Przynosiłeś mi stokrotki i mówiłeś, że mnie kochasz! A
teraz - nie dopuszczała ojca do głosu - nawet mnie przytulić nie chcesz!
- Kochanie, co ty mówisz - wstał, próbując ją objąć.
- Teraz już za późno - odsunęła się. - Masz tu tego swojego ukochanego pilota - rzuciła go ojcu na
kanapę - i oglądaj do woli. Od dzisiaj nie musisz przejmować się starą żoną!
Wybiegła z pokoju, omal mnie nie tratując. Zajrzałam do środka. Ojciec stał przy kanapie z wyrazem
ogromnego zdziwienia na twarzy.
- Rozumiesz coś z tego?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, z sypialni doszedł do nas ryk magnetofonu: mama postanowiła utopić
smutki w piosenkach swojego idola K.
- To ja może pójdę do Irki - powiedziałam do ojca, zakładając płaszcz. - Nie wiem, kiedy wrócę. -
Tata machnął ręką i ciężko opadł na kanapę przed wygaszonym telewizorem.
Wieczór był ciepły pomimo widocznych już oznak jesieni. Niebo pełne mrugających punkcików
oświetlało wioskę niczym gwiezdny lampion. Nie miałam zamiaru odwiedzać Irki. Wieki całe u niej nie
byłam. Irka była moją wymówką, gdy nie chciałam zdradzać mamie planów samotnych wędrówek. Była
im stanowczo przeciwna. W młodości omal nie została zgwałcona. Uratował ją Maciek i agrafka u
spodni.
Może lepiej nie kusić losu? Zrezygnowałam z pomysłu wędrówki po lesie. Przejdę się do „Szarotki”,
kupię piwo i zaszyję w swoim pokoju. Postanowione. Przeszłam na drugą stronę drogi, szerokim łukiem
omijając willę Brożyńców. Sąsiedzi tu i ówdzie toczyli polityczne dysputy, wsparci o płoty. Psy
poszczekiwały na siebie tylko im znanym szyfrem.
Było tłoczno i gwarno, jak latem.
Nie pochwalałam mamy za szukanie dziury w całym, mając w pamięci własne, bolesne małżeństwo.
Tata był może zbyt małomówny i rzadko okazywał uczucia, jednak wiedziałam, że poza swoją Stefcią nie
widzi innych kobiet.Z domu wyniosłam obraz szczęśliwej i spokojnej miłości, której postanowiłam
zaznać u boku Mirka. Nie udało się. Po powrocie do domu zauważyłam z bólem, że relacje rodziców nie
są już tak idealne jak siedem lat temu. Mama chodziła zamyślona i mniej się uśmiechała. Zajęty
gospodarstwem ojciec częściej rozmawiał z sąsiadem niż własną żoną. Byli razem, a jednak osobno.
Klasyka.
A przecież - uśmiechnęłam się w myślach - historia ich poznania była przerażająco romantyczna.
Mama wielokrotnie opowiadała mi ją z wypiekami na twarzy.
Pewnego wakacyjnego wieczoru, gdy miała zaledwie siedemnaście lat, wybrała się z koleżankami na
zabawę do Lipska. Mieszkała w sąsiedniej wsi - Brzeziny. Droga z jednej wsi do drugiej wiodła przez
las. Babcia Krystyna długo nie chciała się zgodzić na samotną wyprawę córki. Ustąpiła, gdy brat mamy,
Stefan, zaofiarował opiekę nad nią. Też wybierał się na zabawę. Mieli wrócić do domu razem. Wszystko
wydawało się iść zgodnie z planem.
Zabawa była udana. Chłopcy obtańcowywali Stefcię bez opamiętania. Była ładna, wesoła i uwielbiała
tańczyć. Na zabawę włożyła ulubione dzwony, które pięknie podkreślały jej zgrabną sylwetkę. Spodnie
Moim RodzicomAlinie i Stanisławowi Rozdział 1 Wnętrze kancelarii notarialnej przy ulicy Miodowej odurzało zapachem luksusu. Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając na jego poręczy zimne od potu dłonie. Przede mną, w błyszczącej powierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza. Dokładnie zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta poruszające się w takt wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów, odczytał najeżony paragrafami akt notarialny. Kątem oka spojrzałam na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej uwertury rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygranej. Znowu był górą. Cienka granica między miłością a nienawiścią zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając bliznę w kształcie szkaradnego kleksa. - Proszę podpisać - gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos notariusza. Czarne robaczki na oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły szalony taniec. Prócz drżenia rąk walczyłam z gwałtownie wzbierającymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak, wolności dzielił mnie jedynie mały krok. - Proszę, kochanie - prawie „były” mąż usłużnie podał pióro, które wypadło mi z dłoni. Chwyciłam je ponownie i drewnianymi palcami podpisałam zobowiązanie. - To wszystko - blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością. Mobilizując wszystkie siły, wstałam z fotela. Odruchowo dotknęłam szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi oddech. - Szerokiej drogi, kochanie - w dłoni wylądowały kluczyki od samochodu. - Jedź ostrożnie - zadrwił. Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym ruchome piaski zapadał się pod stopami. To kolejne złudzenie czy nowa, perfekcyjnie przygotowana zasadzka? Tonęłam. W górze, nad otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał mężczyzna, którego kiedyś kochałam. W jego spojrzeniu nie dostrzegłam litości. W dłoniach trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozmachem nim uderzył… - Nieeeeee! - Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami głowę. Dopiero po chwili, na oślep, uciszyłam natarczywy dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzierający dźwięk, bojąc się, że delikatny sygnał nie będzie w stanie wyrwać mnie z koszmaru, który śniłam niemal każdej nocy. Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się w tarczę zegara. Szósta. Jesienne słońce połaskotało mnie w twarz. Byłam bezpieczna. Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy kolejny dzień od spoglądania na świat przez szyby rodzinnego domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko malowniczo wyłaniała się spośród otaczających ją zewsząd roztoczańskich lasów. Podmokłe łąki pachniały mieszaniną polnych kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczysta wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku sąsiedniej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę podążała asfaltówka łącząca ten kraniec wsi z tzw. cywilizacją: urzędem gminy, szkołą, kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną tuż za nimi wsią Doliny. Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu resztki snu. Odkręciłam kurek z zimną wodą. Mokrymi rękami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia spoglądała na mnie blada twarz z podpuchniętymi oczami. Mokra grzywka zasłaniała wysokie czoło i cienką linię brwi. Włosy ciemne, proste, sięgające ramion. Drobne piegi na nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem. Prawie rozwódka. Z bolesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości… Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie fakt, że rodzice przez siedem lat niczego w nim nie zmienili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat z uwodzicielską miną mojego idola z czasów liceum, lekko tylko wyblakły, wisiał nad łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą babcia podarowała
mi na piętnaste urodziny, ku uciesze całej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji kolorowych poduszek w kształcie serca. Na półce ulubione książki, które znałam na pamięć. Obok wygodny, głęboki i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o romantycznym usposobieniu tonęłam w marzeniach. Na ścianie słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych, błyszczących ramach obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę dzieciństwa obecną w przedmiotach wypełniających mój stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego postanowiłam zrobić ten jeden, nierozważny krok w przepaść. Odpowiedź była zawsze ta sama, niezmienna i ohydnie banalna: zakochałam się. Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka. W oczach nastolatki, którą wówczas byłam, zwyczajnie nie miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam go przegapić. Nie przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą, chociaż dorastałam w rodzinie katolickiej i gdzieś w podświadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o białym ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał, że to zabobon i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie, zawrócił mi w głowie dojrzałością, mądrością i romantycznym usposobieniem. Oświadczył się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania powiedziałam „tak”. Rodzice i dziadkowie, a zwłaszcza ukochana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu. - A te wiejskie wesela! - Śmiał się, gdy rodzice, usiłując wyjść naprzeciw mojej decyzji, chcieli nam je wyprawić. - Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat, jakiego nigdy nie znałaś… Dotrzymał słowa. Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam ulubiony kostium i paroma szybkimi ruchami grzebienia upięłam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy moment dnia miałam wciąż przed sobą. Poranna kawa w towarzystwie rodziców i dziadka była tym, co lubiłam najbardziej. Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszystkie introwertyczne geny Macieja Jabłońskiego. Potężna postura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając mi kruchość mamy z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa wiotka sylwetka Stefci przyjemnie się zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał się zadowolony. - Kochanego ciała nigdy za wiele - mówił, przyciskając ją do ściany, za co najczęściej obrywał ścierką, lecz wprawiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast myśl o przeprowadzeniu drastycznej diety cud, z ulgą oddając się kulinarnym rozkoszom. - Skoro kocha mnie taką, jaka jestem - rumieniła się - przygotuję coś pysznego. Zawsze dotrzymywała słowa. Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy jej spontaniczność, gadatliwość i umiejętność pakowania się w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna powodowało lawinę nieporozumień, która z czasem weszła w etap wojny podjazdowej. Sebastian unikał mamy, a ona nie ustawała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora wypuściła z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory. Syndrom opuszczonego gniazda odczuła dotkliwie wcześniej, niż mogła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu winien. Także ja, jej mała Ania, boleśnie ją zraniłam, opuszczając rodzinne gniazdo w wieku zaledwie osiemnastu lat. Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej, toczyłby z synową kolejną, zażartą dysputę na temat zdrowia. Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym domu. Byłam pewna, że drewniane ściany stuletniego siedliska Jabłońskich chłoną te słowne potyczki z prawdziwą rozkoszą. Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał mnie na obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego małą gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś gospodarstwo. Karmiłam z nim kury i świnki. Zaglądałam do żłobu Mućki, piłam mleko świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka wsiadałam na grzbiet Kuby, naszego konia. Lubiłam wyprawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował dla mnie w sklepie spożywczym. W domu moją ulubioną zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek Tadeusz siadał na krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam. Mówił na mnie wtedy „Siurusia”, bo zawzięcie moczyłam tetrowe pieluchy i unikałam nocnika.
Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego dzieciństwa ładował mi baterie na cały dzień. Już zupełnie spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół. - Jak się spało? - Mama na mój widok mechanicznie postawiła na stole dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą. - Dobrze - skłamałam. - Poproszę mleko. - Zjadłbym coś - sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole. Pachniał wiatrem i zwierzętami, które z troską oporządzał. Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem. - Pierogów ci odsmażę - odpowiedziała przymilnie mama, z gracją podchodząc do kuchenki. - Na czerwono, tak jak lubisz. - Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje domyślaliśmy się, skąd ta uległość. Rachunek telefoniczny przyniesiony wczoraj przez listonosza opiewał na sporo za dużą sumę i Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat. Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć mojej matki. Drugą pasją, na którą ojciec chętniej przymykał oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej. Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dostosowała rozkład domowych obowiązków tak, by nie ominęło jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim zasypiała. - ”Gorące serca zwalczą mróz” - burczał ojciec, wychodząc z domu na obrządek, pozostawiając zasłuchaną żonę w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona w pilota, którego dostała ode mnie na urodziny, podkręcała odbiornik, zastygając w bezruchu nad garnkiem z zupą, by nieopatrznym ruchem nie zagłuszać cudownego tembru głosu prezentera. Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała muzyczne wspominki, piosenki znane z młodości i rozmowy z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała kuchnię wtulona w trzonek od miotły jak w tors niewidzialnego tancerza. Zawsze bolała nad tym, że Maciej, chociaż porządny i dobry, nie gustuje w zabawach i wiejskich potańcówkach. Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz w roku, przedkładając ten czas na godziwy i spokojny wypoczynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukradkiem ocierała łezkę w kąciku oka, zasłuchana w hit sprzed kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż popularnego K. - Złota, polska jesień - westchnęła. - Do południa lekkie zachmurzenie, ale przejdzie - wyjrzała przez okno, nie przestając smarować masłem kromki chleba. - Widzę, że niespieszno ci do pracy - spojrzała uważnie. - Niespieszno - przyznałam, upijając łyk porannej kawy. - Pierwsze koty za płoty - pocieszała. - To całe rozpoczęcie długo nie potrwa, a zanim wrócisz, przygotuję ci coś smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała? Zastanowiłam się. - Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś? - Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbieram i zrobię tak, jak lubisz. - Dzięki, mamuś. Już mi lepiej - przyznałam. - Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? - zapytał dziadek Tadeusz, wchodząc do kuchni. - Słuch u tatusia nie do zdarcia! - zaśmiała się mama. - Jabłecznik dzisiaj na obiad, taki jak mama gotowała. - To się chwali - pokiwał głową - chociaż za owocowymi zupami to ja nie przepadam - skrzywił się dziadek. - A na drugie co? - A co by tatuś chciał? - Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś? - Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi. Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez słowa wyszedł na podwórko. Doskonale znał żywieniowy repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny we krwi, której z całą stanowczością zabroniła mu spożywać, podsuwając zbożówkę, której nie cierpiał.
Skutkowało to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzystając z nieobecności żony, co rusz zaglądając do okna, czy nie wraca, na stojąco uzupełniał braki smolistą zalewajką. - Tfuu! - skrzywił się dziadek. - To powiedz od razu, że kapustę mi udusisz i w wodzie zagotujesz. I to ma być bigos?! - rozzłościł się. - A tatuś co myślał? - obruszyła się. - Że morderstwa na jego wątrobie się dopuszczę? Nie wolno i tyle. Lekarz zabronił. Wyciągnęła z szafki pokaźny koszyczek z tabletkami. Dziadek skrzywił się, ale bohatersko przełknął garść medykamentów. - Pamiętam - uśmiechnął się szeroko - jak zakładaliśmy kuchnię w schronie. Tym nad rzeką - szepnął konspiracyjnie. - Wszystko tam mieliśmy: piecyk żelazny z dwoma fajerkami stał, na nim czajnik, po trzy talerze, miski, łyżki, widelce i kubki, bo trzech nas było: ja, „Butny” i taki jeden Jasiek, co miał pseudo „Perełka”, bo i jedyny w swoim rodzaju wariat z niego był - zaśmiał się. - A ty, jaki miałeś pseudonim? - ”Kapral”. W czasie wojny należałem do oddziału „Polakowskiego”, a jak zmienił się okupant, przeszedłem pod komendę „Butnego” - wyjaśnił. - Ubecja po piętach nam deptała, ale „Butny” umiał się psubratom zawsze wymknąć. W okolicy aż huczało od historii, że „Butny” pewnie samolotem lata, bo nie nadążają za nim jeździć! Wysportowany był jak mało kto. Pokonywał kilkadziesiąt kilometrów dziennie i pojawiał się w coraz to innych miejscach na terenie trzech powiatów. Ubecy to już skłonni byli w czary uwierzyć, a prawda była taka, że „Butny” pokonywał tę trasę na różne sposoby: konno, na nartach, na łyżwach lub na rowerze, w zależności od pory roku. Nigdy nie pozostawał długo w jednym miejscu. - A schron? - Jeśli się dało, zostawaliśmy w nim dłużej z zachowaniem ogromnych środków ostrożności. Czuwaliśmy na zmianę. Taki schron to był skarb, a nieraz bywało, że ledwie go skończyliśmy, a tu trzeba było się wynosić, bo jak szpicel jakiś doniósł, to wojsko pod każdy krzak zaglądało i nie było wyjścia. Znowu w drogę. - W tym nad rzeką długo posiedzieliście? - Udało się prawie do samych świąt przeczekać, chociaż na koniec ledwie z życiem uszliśmy. Jesień akurat była. Koniec listopada. Miejsce wydawało nam się bezpieczne i zaczęliśmy kopać. Dwa tygodnie trwało, zanim kilofami ziemię przeoraliśmy. Potem szalunek, maskowanie zasadzonymi drzewkami i gotowe. Ale o pustym brzuchu wojaczka nietęga! „Butny” polował, a ja z ”Perełką” załatwiliśmy wieprzka, metr mąki, ziemniaków i trzydzieści kilo cukru. Wodę mieliśmy pod nosem. Gotowaliśmy na spółkę, ale nie chwaląc się, mnie najlepiej to wychodziło. „Butny” śmiał się, że się w tym schronie marnuję i trzeba mnie wysłać na wyższy kurs gotowania! - A co tam tatuś gotował? - zainteresowała się mama, siadając przy stole. - Różnie to bywało: krupnik, lane kluski, a najczęściej bigos. - O! To ja tatusia zaraz zatrudnię - zaśmiała się. - A pewnie, że mogę. Stare czasy sobie przypomnę. Ech… Ile to już lat - pokręcił z niedowierzaniem głową. - Dziadku, a jak was w tym bunkrze wytropili? Ktoś doniósł? - Całkiem przypadkiem to wyszło. Trochę zawiniliśmy sami, bo schron był wygodny i w dobrym miejscu. Jama sześć na cztery metry i głęboka na dwa. Dobrze się nam mieszkało i chyba zaczęliśmy traktować go bardziej jak dom niż leśną ziemiankę. - Jak to człowiekowi czasem mało do szczęścia potrzeba - westchnęła mama - byle miał gdzie głowę przytulić. - Takie są prawa wojny - przyznał dziadek. - Nie docenisz tego, co masz, póki na własnej skórze nie odczujesz. - I co robiliście w tym waszym leśnym domu? - drążyłam.
- Zaczęliśmy go uszczelniać, bo przeciekał. Jak w listopadzie deszcze przyszły, a potem śnieg spadł i topniećzaczynał, to się wilgoć zrobiła paskudna. Zdobyliśmy wtedy brusy i papę, i dawaj, schron pokrywać. Żeby wszystko dobrze było, zaciągaliśmy smołą, a z tego straszny dym szedł nad lasem, że go widać na wiosce było, i jakiś durny chłop na milicję zameldował, że w lesie ktoś samogon pędzi. Nie od razu nas wymacali, ale strach już było siedzieć, bo co rusz po parę samochodów wojska zajeżdżało i przeszukiwali okolicę kawałek po kawałku. Zdecydowaliśmy, że w puszczy przeczekamy, a jak się uspokoi i schronu jakimś cudem nie wypatrzą, to wrócimy. I tak zrobiliśmy. - Zbudowaliście nowy schron? - Już nie. Przesiedzieliśmy jakiś czas w opuszczonej chacie. Dłużyły nam się wieczory, to śpiewaliśmy, ile wlezie, aż nas chrypka łapała. - Jak to śpiewaliście? - zdziwiła się mama. - Przecież mogli was tam znaleźć i wybić! - Ano mogli - przyznał dziadek - ale jak człowiek młody, to głupi - zaśmiał się. - Inaczej na wszystko patrzy. A ”Butny” piosenek wiele znał. Najbardziej lubił śpiewać Szła dzieweczka do laseczka… - mrugnął do mnie. - Głos miał czysty i silny, aż echo po lesie niosło. Święta się zbliżały, więc i kolędy też śpiewaliśmy, aż nas taka tęsknota za domem i rodzinami ścisnęła, że postanowiliśmy na Wigilię do schronu wrócić i warty rozstawić. „Butny” dzika z tej okazji upolował, i tak wróciliśmy do naszej ziemianki nad rzeką. - I co? - Przysunęłam się do dziadka, ale zanim zdążył odpowiedzieć, mama podsunęła mi pod nos zegarek. - Zaraz się spóźnisz na to całe rozpoczęcie i Brożyniec się wścieknie - zagroziła. - Jedź, Aniu, do pracy - dziadek poklepał mnie po ręce. - Jak wrócisz, to pogadamy. Może jeszcze nie umrę… - Tylko spróbuj! - pogroziłam mu palcem, na co głośno się zaśmiał. Rozdział 2 Samochód jak na złość odmówił posłuszeństwa. Zakrztusił się, zarzęził żałośnie i zgasł na dobre. Zegarek wskazywał godzinę 8.00. Rozpoczęcie roku szkolnego wyznaczone na 9.00, ale, znając życie, odbędzie się na pewno z lekkim poślizgiem. Dyrektor Marek Brożyniec wymagał punktualności od wszystkich, oprócz siebie. - Spacer dobrze mi zrobi - odetchnęłam głęboko. Powietrze pachniało żywicą, igliwiem i lekką wilgocią liści. Pogodą władało wciąż lato, chociaż gdzieniegdzie zieleń przechodziła w delikatną złotawą żółć i jej odcienie: pomarańcz, czerwień i brąz. Bagniste polanki rozpościerające się za domami jesień powoli otulała swoimi dłońmi. Zanuciłam starą piosenkę, odpędzając czarne myśli, które powróciły szybko, gdy dostrzegłam w oddali znikający na horyzoncie sznur ptaków. Bociany wracają do ciepłych krajów. Znowu coś się kończyło. Uwielbiałam wiosnę. Czas, gdy przylatywały. Budowały gniazda. Dostojnie przechadzały się po okolicznych łąkach. Wzruszała mnie ich troska o młode, wykluwające się w wysokich gniazdach. Dumni rodzice wznosili w niebo długie, czerwone dzioby, radosnym klekotem ogłaszając szczęście z przyjścia na świat dzieci. Zazdrościłam im. Tego uczucia miałam nigdy nie doświadczyć… Gdy otworzyłam wyniki badań, chciałam wierzyć, że to pomyłka. Poddaliśmy się im oboje. To ja nie mogłam mieć dzieci. Nigdy - brzmiał wyrok. Nie winiłam go za ten pierwszy cios. Zawiodłam jako kobieta. Zaprzepaściłam nasze wspólne szczęście i musiałam ponieść karę. Każdej nocy wstępowałam do piekieł, by o poranku usłyszeć najszczersze „przepraszam”. Podobno w życiu spotyka nas tylko to, na co się godzimy. Miałam zatem to, na co zasługiwałam. Mirek jeszcze długo wynagradzał mi swoje chwile słabości. Im mocniej bił, tym goręcej przepraszał. To nieprawdopodobne, jak bardzo do tego rytmu przywykłam. - Cześć Anka! - Zza szyby morrisa mini wychyliła się Agata Rostowska. - Co tak z buta idziesz? -
zaśmiała się. - Chwilowa awaria samochodu. - Wsiadaj. Podrzucę cię - zaproponowała. - Nie, dziękuję. Wolę się przejść. - Jak chcesz - popatrzyła z politowaniem - pamiętasz chyba, że spóźnienia nie są u nas mile widziane, a do tego zmokniesz - wskazała ciemną chmurę przesuwającą się po niebie w stronę lasu. - Nie jestem z cukru. I mam parasolkę. - I bądź tu miły, człowieku! - westchnęła pod nosem, zasuwając szybę. Samochód minął mnie z piskiem opon. Odetchnęłam z ulgą. Nie sądziłam, że los ponownie skrzyżuje nasze ścieżki. Kiedyś koleżanki z klasy, dzisiaj koleżanki z pracy. Ja jej unikałam, ona pojawiała się w moim życiu na przekór wszystkiemu, udając, że przecież nic się nie stało. Przyspieszyłam kroku, trochę wbrew sobie. Nie lubiłam tej pracy, dyrektora, zawistnych koleżanek i atmosfery szkoły podstawowej w Lipsku. Nie miałam jednak wyjścia. Nie mogłam całymi dniami bezczynnie patrzeć w sufit i rozpamiętywać wszystkich bolesnych chwil, których doświadczyłam. Nie tędy droga… - Wyjdź do ludzi, dziecko - powtarzała mama. - Nie chcesz powiedzieć, co się stało, nie musisz, ale zamykać się na innych nie możesz. Serce mnie boli, jak na ciebie patrzę - załamywała ręce. - To niech mama nie patrzy - odburkiwałam i zamykałam się w swoim starym pokoju. - Daj jej spokój - bronił mnie ojciec. - Jak zechce, sama powie. Nie naciskaj. Nie chciałam o tym rozmawiać. Jeśli tylko zacznę, cała gorycz rozczarowań wróci do mnie ze zdwojoną siłą. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Życie toczy się dalej i nie jest ważne, że Anka Jabłońska znowu się sparzyła. Kolejny raz. Setny raz… - Kto ma miękkie serce, ten ma twardą d… - mawiała babcia, szeptem artykułując ostatnie słowo. Ona znalazłaby odpowiedź na moje pytania. Jej bym powiedziała… Boże! Jak bardzo mi jej brakowało. Kiedy umarła, zawalił mi się świat, jakby odszedł z niego ostatni ukochany człowiek. Jakby świat miał się skończyć. Ten jednak na ironię trwał nadal ze swoimi bzdurnymi problemami. Małostkowy. Powierzchowny. Głupi. Szkoła rozbudowała się od czasu, gdy byłam jej uczennicą. Pierwsze dni, gdy jako świeżo zatrudniona bibliotekarka przemierzałam szkolne korytarze, nasuwały wiele wspomnień. Biblioteka znajdowała się wciąż w tym samym miejscu, w starej części szkoły. Powiększono ją jedynie o salę z paroma komputerami, oblepiając pomieszczenie plakatami informującymi o dotacjach płynących z przecudownej UE. Tuż obok jak niegdyś znajdowała się szatnia, w której na długiej przerwie należało w szybkim tempie zmienić obuwie, by zdążyć na obiad wydawany w budynku obok. Dzisiaj już go nie było. Zrównano go z ziemią, a w tym miejscu wyrosło piękne boisko. Kiedyś obok stołówki rozciągał się piaszczysty plac, na którym najchętniej grało się w gumę. Skakali wtedy wszyscy. Dziewczyny i chłopcy. Teraz za oknem snuły się grupki znudzonych nastolatków. Jak przewidziałam, uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego odbyło się z poślizgiem. Najważniejsi byli przedstawiciele organu nadzorującego, a nie dzieci i ich rodzice, grzecznie wciśnięci w kąt sali gimnastycznej. Honorowe miejsca w pierwszym rzędzie długo stały puste. Gdy przedstawiciele lokalnej władzy dotarli w końcu na swoje krzesła, przemowy, którymi uraczyli obecnych, były dla odmiany długie, a na domiar złego nie na temat. Miałam wrażenie, że uczestniczę w wiecu przedwyborczym, a nie uroczystym wchodzeniu w nowy rok szkolny. Dyrektor nie był dobrym mówcą. Słuchając jego przemówienia w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, dostałam boleści brzucha. Ukończenie podyplomowej historii i przejęcie etatu historyka na wiele się nie zdało. Powinien poprzestać na skakaniu przez kozła - myślałam mściwie. - Nie bądź taka harda, Jabłońska - ostrzegł, gdy zarobił w twarz w ciasnym kantorku obok sali
gimnastycznej. Przyszedł niby to przypadkiem. Przycisnął do ściany, pchając łapę pod bluzkę. Rozśmieszył go mój opór. - Nie bądź taka harda! - powtórzył, kiwając palcem - bo długo tu nie popracujesz. Taką opinię ci wystawię, że nie znajdziesz pracy nawet w Ameryce - dokończył, odchodząc. - Cholerny zboczeniec! - Zacisnęłam pięści. Nogi miałam jak z waty. Cała się trzęsłam. Z obrzydzenia. Z bezsilności. Przeklinając dzień, w którym posłuchałam matki i zgłosiłam się na rozmowę o pracę do dyrektora Brożyńca, naszego sąsiada. - Idź, Aniu. Co ci szkodzi? Rozmawiałam z Haliną Brożyńcową. W gminie pierwsze skrzypce gra u wójta. Na zastępcę awansowała i zaraz swojemu Mareczkowi posadkę zaklepała. Bo jak to mówią na wsi - nachyliła się do mnie z uśmiechem - z niego taki dyrektor jak z koziej dupy trąba!Wuefista. Tyle że przystojny jeszcze, to Halina pilnuje, żeby się kto nie połakomił. Ja tam na jej miejscu to bym za nim splunąć nie chciała, ale jej mąż, jej gust - tokowała. - Ale jaki to ma związek ze mną? - broniłam się słabo. - Pracę dostaniesz - obruszyła się. - A jak cię raz przyjmą, to i nie wyrzucą. Skończyłaś studia. Pracowałaś. Szkoda dziecko twojej nauki. Chcesz wszystko zmarnować? - Przecież polonistki nie potrzebują - oponowałam. - Na razie nie. Ale Halina mówiła, że biblioteka się zwolniła. Ta stara bibliotekarka… Jak ona się nazywała? - zastanowiła się. - Pani Marczak. Julianna Marczak - podpowiedziałam. - Co z nią? - Właśnie umarła. Klepsydry we wsi wiszą. - I ja miałabym pracować w bibliotece? - A jaki to problem? Książki lubisz czytać. Dziecku wypożyczyć to nawet ja bym umiała. Co za sztuka? Nie skomentowałam. - No, nie patrz tak na mnie. Żartowałam. Wiem, że to wcale nie takie proste. Swój rozum mam. Ale skoro zwolniło się miejsce, a Halina cię poprze, nie ma siły. Praca w szkole gwarantowana. Wspomniała, że na kurs cię wyślą i szafa gra. - A dyrektor? - Mąż swojej żony? - zaśmiała się. - On nie ma tu nic do gadania! Do domu postanowiłam wrócić inną drogą. Za szkołą rozciągał się las i leśna ścieżka przez puszczę, którą wędrowałam niezmiennie przez osiem lat podstawówki. Nieraz rozbiłam nos na oblodzonej ścieżce, gdy zimą brnęłam tędy na przekór zaspom i zawiejom. Teraz nawet zimy były inne. Pory roku jakby oszalały. Znikło przedwiośnie, lato nie pachniało jużtak obłędnie zapachem skoszonej trawy, a miejsce żniwiarzy, pracowicie zgarniających przeschniętą trawę na łąkach, zajęły maszyny i turyści plączący się po leśnych szlakach, hałasując i śmiecąc na potęgę. Przerzedzony zagajnik wyglądał jakby smutniej i ciszej. Wycinka drzew, choćby i słuszna, była dla mnie niezmiennie potwornym barbarzyństwem. Nie lubiłam zmian. Kochałam moje puszczańskie, rodzinne strony miłością wariacką, stałą i bezbrzeżną. Jak mogłam kiedykolwiek stąd wyjechać? Przytuliłam twarz do chropowatej, pachnącej żywicą kory drzewa, wsłuchując się w jego krwiobieg. Mojego drzewa, które jakimś cudem uniknęło wycinki. Nie sadziłam go, ale adoptowałam przed laty, traktując jak najlepszego przyjaciela. Stało przy tej ścieżce przez wszystkie te długie lata i czekało na mnie. - Masz nie po kolei w głowie! - stwierdziła Agata, gdy podpatrzyła pewnego razu, jak wypłakuję się mojemu szumiącemu przyjacielowi prosto w pień. Szła za mną celowo. - Zauważyłyście, że ona zawsze tam znika po lekcjach? - szeptała do dziewczyn w szatni. - Może spotyka się tam z Marcinem - podpowiada ktoś. - Z Marcinem? - prycha Agata. - Z Marcinem Korczyńskim z VIII a? - Jesteś jakoś słabo poinformowana - śmieją się. - Zupełnie jak nie ty, Agatko. - Bzdury. - Zapina płaszcz. - Marcin nie spojrzałby nawet na takiego dziwoląga jak Anka Jabłońska.
Wiecie, że ona gada do drzew? - Coś się przyczepiła? - któraś staje w mojej obronie. - Zazdrosna jesteś czy okresu dostałaś? - wybuchają śmiechem. - Prostaczki - mruczy pod nosem, wychodząc. - Szkoda słów. - Zaczekaj! - Biegną za nią. - Co jeszcze widziałaś? - O co ci chodzi, Anka? - spytała, gdy nasze drogi po latach ponownie się skrzyżowały. - Wyraźnie mnie nie lubisz. - Patrzyła z wyższością pięknymi, piwnymi oczami. - To Marcin cię zostawił. Nie miałam z tym nic wspólnego. To był jego wybór. Jak widzisz, nie wyszło nam. Z wami byłoby podobnie. Po co rozpamiętywać stare, dziecinne czasy? Byliśmy przecież dziećmi. Nastolatkami. Nikt nie powinien brać poważnie zauroczeń w tym wieku. Mijają równie szybko jak grypa - zaśmiała się. - Tak. Nie lubię cię - przyznałam. Agata zacisnęła usta. - Ale nie za to, że Marcin wybrał ciebie. - Za co więc, jeśli mogę spytać? - Za to, że lubisz sprawiać innym ból. Bawi cię to. Niszczysz to, co dobre. Zdobywasz, by po chwili rzucić w błoto, gdy na horyzoncie pojawia się nowa błyskotka. - Daruj sobie tę wątpliwą filozofię - prychnęła. - Pytałaś, więc mówię. - Zawsze byłaś trochę dziwna, więc się nie obrażę.A, jeszcze jedno. Za chwilę wyślę dzieci po książki z gramatyki. Bądź łaskawa przygotować dwadzieścia sztuk. To chyba najlepiej ci wychodzi - zadrwiła. - Praca w tej stercie zakurzonych staroci musi być pasjonująca! - Nie narzekam - położyłam na biurku stos książek. - Może sama weźmiesz, zamiast wysługiwać się dziećmi? - Żartujesz chyba! - Korona ci spadnie? Rozmowę przerwał jak na zawołanie dyrektor Brożyniec. - Pani Agatko! - rozpromienił się, traktując mnie jak powietrze. - Właśnie pani szukam. Mam pilny telefon z Niemiec. Chyba chodzi o wymianę uczniów planowaną na święta. Znam trochę niemiecki, ale mówią tak szybko… - tłumaczył się. - Ależ oczywiście, panie dyrektorze - zaćwierkała - jestem do dyspozycji, tylko… - zawahała się. - Tak, pani Agatko? - Co z dziećmi? Właśnie niosłam na lekcje materiały dydaktyczne - spojrzała na stos książek. - Ach, to żaden problem - ucałował ją głośno w wypielęgnowaną dłoń. - Proszę biec do gabinetu i załatwić tę sprawę. Ja zajmę się resztą. Proszę natychmiast przejść do sali języka niemieckiego i zastąpić koleżankę - spojrzał na mnie, gdy zarumieniona Agata oddaliła się zwiewnym krokiem w stronę sekretariatu. - Szybciutko. Dzieci czekają - wskazał niedbałym ruchem dal korytarza i wyszedł, nie zamykając drzwi. - ”Plecy to ta część ciała bliźniego, którą oglądasz, gdy jesteś w nędzy” - mówiła babcia. - Lub nie poddałaś się intymnym badaniom w kantorku - dodałam w myślach, zgarniając na ręce stos książek. Obrazków w tym stylu było wiele. Wirowały przed oczami jak dokuczliwe insekty. Miałam na nie dobry sposób. Objęłam moje drzewo jak przed laty. Jak kiedyś. Serce wybija rytm coraz spokojniej. Czary działają. Robię głęboki wdech nosem i z impetem wypuszczam rześkie powietrze ustami. Anno Jabłońska, masz nie po kolei w głowie - szepnęłam w las. I cóż z tego… Ścieżka w tym miejscu zataczała krąg i wychodziła na prostą przy leśniczówce. Do Lipska pozostały już tylko dwa kilometry śródleśnej drogi. Z daleka widać było dym wydobywający się z komina naszego domu. Mama pewnie przygotowała już jabłecznik, a może nawet bigos dla dziadka. Jestem pewna, że zmiękła - zaśmiałam się w duchu.
Uwielbiała swojego teścia. Wyszłam z leśnej ścieżki, wprost pod leśniczówkę. Stała cicha, zbyt cicha jak na tę porę dnia. Dziadek Piotr co prawda nie hałasował, ale nie było go także na ulubionej ławeczce przed domem. A jeśli coś się stało? Piotr Rawicz od lat mieszkał samotnie w leśniczówce. Synowa i wnuk nie mogli znaleźć z Piotrem wspólnego języka i wyprowadzili się do miasta. Nie miał nikogo oprócz nas. Mieszkaliśmy w najbliższym sąsiedztwie. Poza tym dziadka Tadeusza i dziadka Piotra łączyły jakieś wspólne dzieje w partyzantce i bardzo się lubili i wspierali. Do tego dochodziła przyjaźń Seby z wnukiem Piotra Rawicza - Michałem. Lubiłam dziadka Piotra, choć wielu uważało go za dziwaka i odludka. Dla mnie bariera pokoleń nie istniała. Zaglądałam do niego czasem i siedzieliśmy na ławeczce bez słów, zapatrzeni w ścianę lasu przed nami. Mówił do mnie „wnusiu” i recytował wiersze. Słuchałam tego z zapartym tchem, przysięgając wcześniej, że nikomu nie wspomnę o tym ani słowa. - Uznaliby mnie za jeszcze większego wariata - uśmiechał się. - To będzie taka nasza wspólna tajemnica, Aniu. Wypożyczałam dla niego książki albo przynosiłam swoje. Czasem czytałam mu wiersze Baczyńskiego. Tak było w podstawówce. Droga powrotna ze szkoły niemal zawsze prowadziła obok leśniczówki, gdzie dziadek Piotr czekał na mnie z malinową herbatą zimą lub wiśniowym kompotem, gdy doskwierały upały. W liceum odwiedzałam go coraz rzadziej, zajęta swoimi „ważnymi” sprawami, a potem wyjechałam za mężem w daleki świat i kontakt z dziadkiem Piotrem urwał się na dobre. Ile razy byłam u niego w ostatnim czasie, gdy wróciłam sklejać własne życie na nowo? Może kilka. Ja nie byłam już taka sama, dziadek też bardzo zamknął się w sobie. Dla nas obojga los nie był łaskawy. Otworzyłam drewnianą furtkę i stanęłam przed drzwiami. Zapukałam. Cisza. Jeszcze raz. Nic. Tylko koty podbiegły do drzwi, miaucząc. Dziadek Piotr dbał o nie jak mało kto.Nacisnęłam klamkę coraz bardziej zaniepokojona. Drzwi ustąpiły cicho i do nóg przypadło stadko kotów, łasząc się i stając na łapach. - Dziadku Piotrze! Weszłam do kuchni. Pusto. Na stole kubek z herbatą. Okruszki chleba. - Dziadku Piotrze! Zapukałam do drzwi jego pokoju. Cisza. Nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły, lekko skrzypiąc. Jest. Chyba zasnął w swoim bujanym fotelu. Podchodzę bliżej, powoli, żeby go niepotrzebnie nie przestraszyć nagłym wtargnięciem. - Dziadku… Głowa spuszczona na piersi, bezwładnie opuszczone dłonie…O Boże! Cofnęłam się. Ogarnęła mnie panika. Co robić? Drżącą ręką przyłożyłam do jego szyi dwa palce. Jego ciało było ciepłe. Wyczułam słaby puls. Żyje! - Halo! Pogotowie! Przyjedźcie natychmiast.
Starszy mężczyzna, koło osiemdziesiątki. Nieprzytomny. W leśniczówce, Lipsko 75. Tak. Od strony Brzezin będzie szybciej. Moje nazwisko? Anna Jabłońska. Sąsiadka. Czekam. Wyjdę na drogę… - Dziadku Piotrze, wytrzymaj proszę! Zaraz przyjedzie pomoc. - Pogłaskałam delikatnie jego bezwładną dłoń. - Nie umieraj… Wybieram numer domu. - Ania? Gdzie ty się podziewasz tyle czasu! Wszystko wystygło… - mama nie daje mi dojść do głosu. - Dziadek z bigosu zadowolony, że hej! - śmieje się. - Mamo! Dziadek Piotr zasłabł. Wezwałam karetkę. Przyślij tatę jak najszybciej. Czekam! - O Boże! - usłyszałam w słuchawce. - O mój Boże! Godziny oczekiwania na wiadomości ze szpitala dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie samochód taty zajechał pod dom. Mama, dziadek Tadeusz i ja zastygliśmy w niemym oczekiwaniu, wpatrzeni w drzwi wejściowe. Po dobrej chwili pojawił się w nich tata. Wiedzieliśmy, co powie. Jego twarz była bardzo poważna i skupiona. - Za późno. Stało się - westchnął, wchodząc do kuchni. Podłoga zaskrzypiała żałośnie w ciszy, która zapadła. Dziadek wstał ciężko z krzesła przy stole i wolno ruszył do swojego pokoju. Jego sylwetka skurczyła się nagle, zgarbiła. Błękitne oczy zaszkliły. Mama, ocierając kącik oka dłonią, również wstała i otworzyła przed dziadkiem drzwi. Stukot jego laski ucichł po chwili w sąsiednim pokoju. - Gdybym przyszła chwilę wcześniej… - Nie obwiniaj się, Aniu. - Tata usiadł obok. - Widocznie nadszedł jego czas. Nie mogłaś nic zrobić. Organizm był już wyczerpany. Lekarze próbowali go ratować, ale on nie chciał już żyć. Odszedł spokojnie i cicho. Tak jak żył. Mama pociągnęła nosem. - Zadzwonię do Jadzi. - Koniecznie - przytaknął. - Jest wiele rzeczy do załatwienia. Same się nie zrobią. - Zajmę się kotami. - Wstałam. - Trzeba je nakarmić. Wygłaskać… - Podwiozę cię - zaproponował tata - a potem zajrzę do twojego samochodu. A jak nie zdążę do jutra, to weźmiesz mój. - Dzięki, tatuś. Jedźmy. Leśniczówka sprawiała jeszcze smutniejsze wrażenie niż po południu. Koty nie dokazywały. Czuły, że ich opiekun odszedł. Zwierzęta wyczuwają takie sprawy szybciej niż ludzie. Na widok pustego fotela, w którym znalazłam dzisiaj nieprzytomnego dziadka Piotra, ścisnęło mnie w gardle. - Żegnaj, dziadku Piotrze - pogładziłam oparcie jego bujanego fotela. - Nigdy cię nie zapomnę. Rozdział 3 Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę popełnić morderstwo z zimną krwią. Powstrzymała mnie jedynie myśl o rozpaczy rodziny odwiedzającej mnie za kratami więzienia. - Panie dyrektorze - uchyliłam drzwi gabinetu - czy mogę zająć panu chwilkę? Marek Brożyniec spojrzał na mnie groźnie zza biurka. Był sam. Zastępca, dyrektor Weronika Mazur uwijała się jak w ukropie, organizując zastępstwa za nieobecnych nauczycieli. Rok szkolny rozpoczął się nagłym atakiem grypy. Unikałam gada jak mogłam, ale chyba nie mam wyjścia. - Słucham? O co chodzi? Udawał zajętego, grzebiąc w stercie papierów na biurku. Nie było tajemnicą, że bez Weroniki utonąłby niczym Titanic w pewnym zderzeniu z górą lodową. - Panie dyrektorze, chciałam prosić o zwolnienie na pogrzeb - przeszłam w progu do meritum sprawy. - Pogrzeb? - Podniósł wzrok. - A kto umarł? - Piotr Rawicz. Nasz sąsiad - przypomniałam. - Aaaa - machnął ręką. - Ten staruszek z leśniczówki. Nie wiedziałem, że to pani rodzina.
- Dziadek Piotr to przyjaciel domu. Nie byliśmy spokrewnieni. - W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Wolne się nie należy. - Panie dyrektorze, bardzo proszę - zaschło mi w gardle - to dla mnie bardzo ważne. Pogrzeb zaczyna się za godzinę. Wrócę zaraz po uroczystości i zostanę dłużej w pracy. Marek Brożyniec wyprostował się w fotelu i patrząc na mnie z uśmieszkiem, przygryzł końcówkę ołówka, którym bazgrał coś przed chwilą na kartce. - Hmm - zamruczał. - Przyszła koza do woza? - Słucham? Po plecach przeszedł mi dreszcz obrzydzenia. - Powiedzmy, że wyrażę zgodę - zmrużył oczy. - Na co mogę liczyć w zamian? - Na odpracowanie opuszczonych godzin w wyznaczonym przez pana czasie - starałam się panować nad sobą. Dyrektor uśmiechnął się pod nosem. Wstał zza biurka i zwinnie przysiadł na krawędzi swojego biurka. Nie poprosił mnie, żebym usiadła. - Co powiesz na sobotę wieczór? - lekko przeszedł na „ty”. - Spacer i kolacja w dobrym towarzystwie dobrze ci zrobi. Wyglądasz na przemęczoną - zmrużył oczy. - Niestety, jestem już umówiona - wycedziłam. - Z chęcią natomiast zastąpię panią Krystynę na języku polskim, zgodnie z kwalifikacjami. - Nie będzie to konieczne - odparł, wstając. - Pani Krysia wraca w poniedziałek do pracy. Natomiast dzisiaj pani obecność jest niestety niezbędna - usiadł za biurkiem, przyciągając do siebie ramowy plan zajęć. - Za godzinę ma pani zastępstwo w V a, a potem w VI b i IV a. I proszę mi wierzyć, pani Anno, będzie to z pożytkiem i dla pani, i dla szkoły. Cmentarz to niezbyt dobre miejsce dla młodych kobiet. Jeszcze mi pani za to podziękuje - wskazał ręką drzwi. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby ostudzić wściekłość. W oddali rozbrzmiał dźwięk dzwonu zwołującego na mszę żałobną. - Przepraszam, dziadku Piotrze - wyszeptałam - odwiedzę cię niebawem. „Mamo - wystukałam krótki SMS - nie mogę przyjść, mam zastępstwo”. Zastępstwa za chore koleżanki nie były spełnieniem moich marzeń. Któż jednak miałby na nie chodzić? Inny nauczyciel zażądałby pieniędzy. Bibliotekarka pracowała w ramach swoich godzin. Do cięć budżetowych nadawałam się w oczach dyrektora wprost idealnie. Każdą kolejną odmowę spotkania i unikanie go na szkolnych korytarzach uznawał za afront i bez skrupułów przydzielał wciąż nowe obowiązki. W ramach swoich godzin obskakiwałam także świetlicę szkolną, a nawet sekretariat. - Dwie kawy, pani Aniu! - zażądał, otwierając z rozmachem drzwi gabinetu, gdzie Agata „pracowała ciężko”, prowadząc wesołą konwersację z burmistrzem Schwäbisch Hall. - I jeszcze jedną prosimy - ponownie uchylił drzwi. - Jaką pijesz, Marysiu? - zwrócił się do wyniosłej, rudowłosej damy, redaktor naczelnej „Nowin”, która, nie patrząc na mnie, powędrowała bez pukania na dyrektorskie apartamenty. - Ze śmietanką czy bez? - Cappuccino. Najlepiej orzechowe - uśmiechnęła się do Agaty, niedbale zrzucając lekki płaszczyk na fotel. - Tyle razy ci mówiłam, Mareczku, że piję tylko z ekspresu - westchnęła. - Orzechowe się skończyło - zamruczał, zaglądając do szafki. - Proszę szybko podbiec do sklepu - rzucił na stół sztywny banknot. - I ciastka czekoladowe. Koniecznie muszę postarać się o ekspres - zamknął drzwi. - Pani Aniu, ksero znowu się zacięło! - powitała mnie w bibliotece rozzłoszczona koleżanka, gdy uporałam się w końcu z umyciem stosu brudnych filiżanek i talerzyków pozostawionych niedbale w gabinecie dyrektora. - Papier utknął - wskazała na otwarte drzwiczki - a ja mam białą bluzkę! Niech pani coś zrobi - żądała.
- Ale pani brudna! - śmiały się dzieci, gdy wbiegłam do klasy, łapiąc w biegu dziennik. Czarny proszek rozmazał się na moim czole długą krechą. - Pani Aniu - do klasy zajrzała matematyczka - proszę od czasu do czasu zajrzeć do 24. Zostawiłam otwarte drzwi i zadałam im ćwiczenia. Dyrektor prosił. Ja muszę wyjść. W pokoju nauczycielskim zapadała cisza, gdy tylko pojawiałam się w drzwiach. Jedyną osobą, która w pośpiechu przesyłała mi uśmiech i odpowiadała na „dzień dobry”, była wicedyrektor Weronika Mazur pracująca najciężej z całego grona. Nie widziałam jej nigdy zrelaksowanej nad filiżanką kawy. Szkoła funkcjonowała dzięki jej zaangażowaniu. Miałam jednak wrażenie, że nie dostrzegał tego nikt poza mną. Było późno, kiedy uporawszy się z wpisywaniem książek do bazy wyszłam do łazienki umyć ręce. Z ostatniej kabiny doszedł mnie jakby cichy płacz. Wstrzymałam oddech. Nie myliłam się. Ktoś westchnął i wydmuchał nos. Podeszłam do drzwi toalety i zapukałam. - Co się stało? Dlaczego płaczesz? Byłam pewna, że jakieś dziecko spotkała przykrość. Może koleżanki coś powiedziały. Może skaleczyło się lub boli je brzuch. Ktoś w środku udawał, że go nie ma. - Nie wstydź się - zachęcałam łagodnie - zaraz coś poradzimy. Jeśli chcesz, zadzwonię do twoich rodziców. - To nic nie da - haczyk odskoczył i drzwi otworzyły się, skrzypiąc. - Ojciec nie żyje, a mamie nie miałabym serca zawracać głowy - wyjaśniła smutno dyrektor Weronika, wycierając oczy chusteczką. Zanim zdążyłam coś powiedzieć, założyła na nos ciemne, przeciwsłoneczne okulary. - Bardzo przepraszam - musiałam mieć głupią minę - myślałam, że to ktoś z uczniów. - Pani reakcja była jak należy - uśmiechnęła się. - Nie musi pani przepraszać. Nie powinnam korzystać z łazienki uczniów, ale… to zapalenie spojówek tak mnie męczy… - poprawiła okulary, zasłaniając policzki włosami. Za późno. Zdążyłam zauważyć ciemny siniak rozlewający się spod oka na kość policzkową. - Tak, to bardzo bolesna przypadłość - odwróciłam wzrok. - Kiedyś bardzo często na nią cierpiałam… - powiedziałam w przestrzeń, podchodząc do umywalki. - Pani Aniu, czy mogę prosić, żeby to „spotkanie”… - zaśmiała się sztucznie, wskazując na łazienkę - pozostało między nami? - Nie wiem, o jakim spotkaniu pani mówi - wytarłam ręce. - Jestem tak zmęczona, że nie widzę na oczy. - Marek nie pozwolił pani wyjść na pogrzeb? Skinęłam głową. - Najważniejsze, że jest tam pani myślami. - Spojrzała na mnie. - Rozumiem, co pani czuje, miałam podobną scysję z Markiem… - Patrzyła przed siebie. - Jest czas ustępstw i czas działania. Ten drugi nadejdzie niebawem - uśmiechnęła się. - Tymczasem na pocieszenie mam dla pani dobre wieści. - Nie rozumiałam. - W związku z tym, że pani Krystyna oczekuje dziecka - wyjaśniła - i postanowiła dla dobra ciąży pójść na urlop, przydzielam pani jej godziny polskiego. Otrzymałam przed chwilą odpowiednie dyspozycje z góry. Właśnie idę poinformować o tym Marka. W tej kwestii z kolei on nie ma za wiele do powiedzenia. Do widzenia - położyła mi dłoń na ramieniu. - Do widzenia, pani dyrektor. Miłego dnia. Rozdział 4 Dziadek Tadeusz od śmierci Piotra Rawicza nie opuszczał swojego pokoju. Gdy weszłam, siedział zamyślony, patrząc w okno. - Twoja herbata, dziadku - postawiłam przed nim kubek z parującymi ziołami. - Herbata? - Ocknął się z zadumy. - Nie przypominam sobie, żebym zamawiał - próbował żartować. - Mama pomyślała, że dobrze ci zrobi.
- I wszystko jasne - mruknął. - Co to? - Melisa. - Bleee… - skrzywił się. - Gdzie by to… - rozejrzał się po pokoju. - O, paprotka będzie dobra. Tylko niech to paskudztwo przestygnie, bo jeszcze kwiatek uschnie. - Zrobimy tak. - Usiadłam naprzeciwko. - Wypiję tę ziółka za ciebie - przysunęłam kubek do siebie - a ty dokończysz mi historię ze schronu. Tę, którą opowiadałeś mi parę dni temu. - Nie wiem, czy dam radę - posmutniał. - Śmierć Piotra trochę mnie przygnębiła. - Oczy dziadka zaszkliły się. Milczał. Nie przerywałam mu, wiedząc, że za chwilę się pozbiera. Był silny. - A na czym to skończyliśmy? - zapytał. - Jak na Wigilię do schronu wróciliście. Tego nad rzeką - przypomniałam. - A tak - pokiwał głową. - ”Butny” dzika upolował na święta, pamiętam jak dziś. Schronu nie wymacali. Wydało się to nam dziwne, ale nic nie wskazywało na to, że jest inaczej. - Wymacali… - Owszem. Ale o tym dowiedzieliśmy się później. Na Wigilię poszliśmy do jednych gospodarzy, u których już nieraz głowę spokojnie mogliśmy złożyć. Do schronu wróciliśmy po paru dniach. Niepotrzebnie - zamyślił się. - Nigdy nie zapomnę tego widoku. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą na samo wspomnienie. - O czym mówisz, dziadku? - nie rozumiałam. - Ptaki na schronie - popatrzył na mnie poważnie - to był znak, żeby tam nie wracać. Może ze sto ich było. Siedziały na schronie, na drzewach wokół, krążyły w powietrzu z przeraźliwym piskiem i krzykiem. Nigdy więcej czegoś takiego nie widziałem. To były nasze ostatnie wspólne święta. Nasze drogi rozeszły się na dobre. „Perełka” też miał wątpliwości, jak ja. Ale „Butny” zaśmiał się tylko i do schronu pierwszy wszedł. Idzie dowódca, to i my za nim. - I w tym schronie was znaleźli? - Po plecach przeszedł mi dreszcz, chociaż dziadek siedział przede mną cały i zdrowy. - Wystawiliśmy warty. Noc mijała spokojnie. Cisza. Spokój. Ptaki odleciały. Pierwszy siedział „Butny”, potem ja, przed świtem „Perełka”. Zdrzemnąłem się chwilę. Obudził mnie głuchy odgłos. Klapa schronu otworzyła się nagle, ktoś krzyknął: „Butny”, poddaj się! To głuche pacnięcie było odgłosem rzuconego do środka granatu, który jakimś cudem nie wybuchł. Na zewnątrz rozniosły się strzały. Pomyślałem wtedy - zginęliśmy! Jesteśmy trupami. W panice ogarnąłem schron wzrokiem. „Butny” nie miał zamiaru się poddać. - Wychodzimy! - rzucił w moim kierunku komendę - w śniegu nie będzie widać - i wyskoczył ze schronu pierwszy, ja za nim. Widziałem, jak biegł w samych kalesonach, na bosaka, z pistoletem w dłoni, strzelając w kierunku lasu. Ja rzuciłem się w przeciwną stronę. Biegłem na oślep prosto na okop. Ktoś się poruszył. Strzeliłem w biegu do ciemnej plamy. Żołnierz schylił się. Przeskoczyłem przez niego na drugą stronę i biegłem przed siebie jakieś dobre trzy kilometry. Huk strzałów zostawiłem za sobą i padłem w końcu wycieńczony w śnieg. Brakowało mi tchu. Nogi miałem obtarte do krwi, ale poza tym nic mi nie było. Żadna kula mnie nie dosięgła. Byłem pewny, że moi koledzy nie przeżyli. Odmówiłem za nich zdrowaśki i powlokłem się dalej. Dotarłem do naszych znajomych gospodarzy. Ukryli mnie. Dali kolację i świeże onuce. Jakież było moje zdziwienie i radość, gdy po paru dniach w kryjówce odnalazł mnie mój dowódca. Wydostał się z obławy, szarżując na okopy bez zatrzymywania. W głębi lasu wpadł na jednego ormowca, postrzelił go, zabierając buty, kufajkę i spodnie. W takim umundurowaniu pojawił się u naszych gospodarzy. „Perełka” też przeżył, chociaż był ranny. Cudem uniknęliśmy śmierci. - Niesamowite! Co było potem? - Wróciliśmy do lasu, ale już nie na długo - zamyślił się. - Wkrótce zostałem aresztowany…
- A twój dowódca „Butny” i ”Perełka”? Też ich aresztowano? - ”Perełka” trzymał się najdłużej z nas… Zastrzelili go podczas próby ucieczki na Zachód… A ”Butny”? Cóż - westchnął ciężko i popatrzył w okno. - Zginął w zasadzce w lutym 1951 roku. - A dziadek Piotr? - Piotr? - Dziadek popatrzył na mnie podejrzliwie. - Piotr właśnie umarł… - Pytam o partyzantkę. Wspomniałeś kiedyś, że walczyliście razem - przypomniałam. - Stare dzieje - skrzywił się. - Nic ciekawego. - Dziadku, ale przecież… - Jestem zmęczony - uciął rozmowę - zdrzemnę się trochę. Zerwał się z krzesła jak młodzieniaszek i nie patrząc mi w oczy, położył się na tapczanie. Nie powinnam była pytać o dziadka Piotra. Jeszcze za wcześnie - pomyślałam. - Dziadek chciał koniecznie uczestniczyć w pogrzebie, ale ostatecznie musiał zostać w domu. Zasłabł i mama zostawiła go pod opieką taty. Tego dnia tylko jej udało się towarzyszyć Piotrowi Rawiczowi w ostatniej drodze. - Nakryję cię - narzuciłam mu na plecy ciepły pled. - Dziękuję, Aniu. Potwornie umęczony jestem - mruknął. - Potwornie… Wyszłam z pokoju na palcach. W kuchni mama szykowała piknik. Na stole stał ogromny wiklinowy koszyk wypchany po brzegi suchym prowiantem. Na szczycie słoiczków i pakunków ułożyła właśnie solidny kawał świeżej szarlotki. - Gotowe! - Popatrzyła na mnie z nieukrywaną dumą. - Możesz iść. - Dokąd? - Nie mówiłam? - zdziwiła się. - No tak! Dopiero wróciłaś z pracy… - Coś mnie ominęło? - Jadzia wyjechała - oświadczyła z triumfem. - I… - I zostawiła go bidulkę samego - załamała ręce. - Jeszcze się chłopaczyna w gospodarstwie nie rozejrzał, nie wie jak i co. Głodny pewnie - wepchnęła mi do ręki koszyk. - Mamo, czy mogłabyś mówić trochę jaśniej? - poprosiłam spokojnie. - Nie czytam w myślach. - Do leśniczówki masz iść - wyręczył ją ojciec, stając w drzwiach. - Dziadek Piotr przepisał dom Michałowi. To jego masz ratować od śmierci głodowej. - No przecież mówię właśnie - oburzyła się mama. - Jadzi teraz w głowie co innego - mruknęła pod nosem z dezaprobatą. - Żeby tak własne dziecko na pastwę losu zostawić! Ojciec już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Jego wielka postać szybko znikła za drzwiami. - O właśnie! Najlepiej - komentowała mama. - Czapka na głowę i w nogi. A może by tak z żoną porozmawiać chwilę, zapytać, jak się czuje, przytulić… - pociągnęła nosem. Nieporozumienia między rodzicami zdarzały się coraz częściej. Mama obsypywała męża lawiną narzekań i pretensji, a on zwyczajnie uciekał. Martwiło mnie to coraz bardziej. Czy ich małżeństwo zaczynało się powoli wypalać? - To idę - włożyłam płaszcz, nie pytając o szczegóły. Znałam cel wędrówki - to najważniejsze. Może w ten sposób szybciej się dowiem, o co chodzi. - Bo widzisz, córciu - mama ożywiła się znowu - Jadzia i ja zawsze sobie pomagałyśmy. Nawet w ciąży byłyśmy razem. Ja z Sebastianem, a Jadzia z Michałem - uśmiechnęła się na to wspomnienie. Nawet rodziłyśmy razem w szpitalu i leżałyśmy potem w jednej sali. Do dzisiaj żałuję, że pomyłka z dziećmi szybko się wyjaśniła… -? - Nic wielkiego! - uśmiechnęła się na widok mojej zdziwionej miny. - Położna omyłkowo do karmienia
przyniosła mi małego Michasia, a Jadzi trafił się Sebastian i to ona pierwsza wykryła pomyłkę - westchnęła jakby z żalem. - Wrzeszczała na cały szpital, że to nie jej dziecko, żeby jej oddać rodzone… To oddali. Mnie tam Michał się podobał… Grzeczniutki taki leżał, aniołeczek - rozczuliła się. - Od razu było widać, że na porządnego człowieka wyrośnie. - Nie widziałam Michała wiele lat. Nie wiem, czy poznałabym go na ulicy. - A on pamiętał, że w kucykach biegałaś i że był z ciebie taki mały piegusek - zaśmiała się. - On za to wyglądał… - usiłowałam przywołać obraz kumpla Seby w pamięci - jak tyczka od grochu! - odcięłam się. Jak przez mgłę zobaczyłam wysokiego chudzielca z jasną czupryną. Sebastian stosował na nim szereg przeróżnych eksperymentów w stylu wilczych dołów na przykład - zaśmiałam się w duchu. To do tej ofiary losu mam zataszczyć kosz wałówki? - No, idź już, idź, Aniu! Jak Michał zostanie w Lipsku, może się zaprzyjaźnicie? Rola Czerwonego Kapturka niezbyt mi odpowiadała, ale nie miałam tu nic do gadania. Poza tym, były jeszcze koty. Przed oczami pojawił się ponury obraz pięciu głodnych i wystraszonych zwierząt, które straciły swojego ukochanego gospodarza. Czy Michał w ogóle wie, jak się nimi zająć? Złapałam koszyk i bez komentarza zaniosłam prowiant do samochodu. Po drodze zrobiłam zakupy i zaopatrzona w kocią karmę już spokojniej wjechałam na leśną drogę prowadzącą do leśniczówki. Rozdział 5 Samochód chybotał się na wszystkie strony. Pierwsze deszcze rozmyły drogę, zamieniając ją w śliskie bagno. Dodałam gazu. Jeśli koła zapadną się w gliniastą szczelinę, kąpiel błotna gotowa. Dobrze, że przestało już padać. Wysiadłam z samochodu, odruchowo spoglądając w niebo. Niesamowite… Nad wierzchołkami drzew pojawiła się tęcza. Stałam chwilę wpatrzona w delikatne, kolorowe pasma, zanim znikły w niebieskiej przestrzeni. Gdy byłam mała, Sebastian wyczarowywał ją dla mnie wężem ogrodowym. Piszczałam z zachwytu, gdy w słońcu tęczowe złudzenie mieniło się barwami. Sebastian studził mój zachwyt bardzo szybko. Z piskiem, przemoczona od stóp do głowy lodowatym strumieniem wody, biegłam na skargę do babci, obserwując z satysfakcją, jak Sebastian wieje, gdzie pieprz rośnie, przed ojcem ściągającym w biegu szeroki pas. Wiedziałam, że tak będzie - uśmiechnęłam się do wspomnień. Ale narodziny sztucznej tęczy były tego warte. Wyciągnęłam koszyk i powoli podeszłam do leśniczówki. Ławeczka dziadka Piotra stała pusta. Na jej widok coś ścisnęło mnie w sercu. Leśniczówka wyglądała na opuszczoną. Może Michała nie ma w domu? Trudno. Nakarmię koty, a jedzenie wstawię do lodówki. Klucz powinien leżeć w skrytce nad drzwiami. Dziadek nigdy go nie używał. Dom stał otwarty dniem i nocą. Teraz świętej pamięci Piotr Rawicz odnalazł swoją niebieską ławeczkę bliżej Stwórcy. Na dworze, przy drzwiach wejściowych, miauczał żałośnie ogromny, pręgowany kocur, największy i najbardziej bojowy ze wszystkich. Bujne życie towarzyskie jednego z ulubieńców dziadka Piotra widoczne było gołym okiem: obszarpane ucho i zawadiackie spojrzenie. Koci Casanova! - Witaj, burasku - przejechałam dłonią po grzbiecie kocura. - A gdzie reszta? Rozejrzałam się. Kot łasił się i mruczał zadowolony. Pomiaukiwania reszty dochodziły z domu. Zapukałam. Tak. Były w środku. Usłyszały mnie i już po chwili tłoczyły się przy drzwiach. Nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły. Nie chciałam jednak wchodzić nieproszona. Koty przecisnęły się przez szparę, radośnie przypadając do koszyka. - Dzień dobry, jest tu ktoś? - zawołałam, głaszcząc je na zmianę. - Jestem! - usłyszałam i w porę się cofnęłam. Ktoś z rozmachem otworzył drzwi, omal nie zrzucając mnie ze schodów. Koty niecierpliwie dreptały w kółko tam i z powrotem. Do domu wtargnął przyczajony
pod drzwiami Casanova, sprytnie lawirując między nogami młodego gospodarza, który patrzył na mnie ze zdziwieniem w oczach. Chyba nie spodziewał się gości. - Cześć. Anka jestem - wyciągnęłam dłoń na powitanie. - Cześć, Michał - mocno uścisnął mi dłoń. Długich, smukłych palców mógłby mu pozazdrościć niejeden pianista. Moje ręce, pomimo wcierania w nie ton kremu po każdym zanurzeniu w wodzie nie wyglądały najlepiej. Michał przesunął się w drzwiach, gestem dłoni zapraszając mnie do środka. Weszłam, kierując się wprost do kuchni. Znałam drogę. - Mama podpatrzyła, jak odprowadzasz swoją mamę do autobusu i wracasz do leśniczówki. Zapakowała ci coś na ząb, żebyś nie umarł z głodu. Ty i koty - wyjaśniłam powód mojej wizyty. - Ratujesz mi życie - z wyraźną ulgą popatrzył na zawartość koszyka. - Właśnie wybierałem się na zakupy, bo inaczej te żarłoczne bestie zjadłyby mnie w nocy razem z butami! - przyznał z tragiczną miną nieporadnego chłopca. Wzorcowo niebieskie oczy otoczone długimi, ciemnymi rzęsami przesłaniały kosmyki jasnych, prostych włosów, opadając niesfornie na wysokie czoło. Mocno zarysowane czarne brwi, podobnie jak ocieniający podbródek zarost, kontrastowały z jasnym kolorem włosów, nadając mu nieco łobuzerskiego wyglądu. Postawiłam na stole kosz z prowiantem i zajęłam się ulubieńcami dziadka. Co do kotów, przeczucie jednak mnie nie myliło. Nowy gospodarz nie odnalazł się jeszcze w nowej sytuacji. - Już, moje maleństwa, zaraz będzie jedzonko - rozłożyłam karmę w równych porcjach do każdej z pięciu misek. Trwało chwilę, zanim wyswobodziłam się z sideł łap, ogonów i wąsatych pysków. Michał przyglądał się z boku, nie przeszkadzając. - Misja „KOT” zakończona powodzeniem - zasalutowałam. Popatrzył na mnie z wdzięcznością. Nie przeciągając sprawy, wypakowałam z koszyka produkty misji „Czerwony Kapturek”. Gdy zerknęłam w jego stronę, wyraźnie rozanielony wpatrywał się w szarlotkę i całą resztę: domowy chleb, słoik bigosu, wędzony boczek i kiszone ogórki. Ta urocza bezradność jego spojrzenia musiała wywoływać w kobietach instynkt macierzyński i czułam, że Michał ma tego całkowitą świadomość. Był w końcu rozpuszczonym jedynakiem, któremu Jadwiga Rawicz od trzydziestu pięciu lat uchylała nieba. Moja własna matka rozczulała się nad nim bardziej niż nad własnym pierworodnym. - Nastaw wodę na herbatę, a ja zrobię kanapki - zarządziłam, odruchowo sięgając do szuflady z nożami. Michał rozpromienił się jeszcze bardziej. Długie lata spędzone na garnuszku u matki na pewno nie ułatwiały mu adaptacji w leśniczówce - pomyślałam. - Czajnik stoi na kuchence, a zapałki leżą na okapie w rogu - podpowiedziałam, gdy w panice zaczął rozglądać się po kuchni. Wciąż był tu tylko dawno niewidzianym gościem. Zauważyłam, jak zerka na mnie ukradkiem, rozsypując herbatę poza szklanki. Zmienił się. Nie był już tyczkowatym chudzielcem, który przychodził do nas na podwórko. Musiałam przyznać w duchu, że brzydki nie jest… Wiedziałam, że nie ma żony, ale powodzenie u kobiet - murowane. Zawachluje tylko od niechcenia tymi swoimi długimi rzęsami i wszystkie jego. Oby tylko wybranka lubiła zwierzęta - myślałam, krojąc chleb na kromki. - Smutno ci tutaj samemu? - zapytałam, by przerwać potok własnych myśli. - Szczerze mówiąc… - zastanowił się - jeszcze nie zdążyłem tego zauważyć. Jestem sam dopiero od paru godzin. - Ale zostajesz? - badałam, biorąc pod uwagę los pięciu kotów, którymi niechybnie uszczęśliwiłabym rodziców, gdyby Michał wrócił do miasta. - Tak, chyba tak - w jego głosie wyczułam wahanie. - Dziadek bardzo za tobą tęsknił - patrzyłam uważnie. - Szkoda, że zaglądałeś do niego tak rzadko. - Zabrzmiało jak wymówka. Nie miałam prawa go oceniać, ale fakt pozostawienia dziadka Piotra samego w leśniczówce na długie lata zawsze mnie trochę złościł. - Nie dobijaj mnie - posmutniał. - I bez tego jest mi wystarczająco wstyd z tego powodu. Wiem, głupio
wyszło, ale czasu już nie cofnę - dodał, patrząc w okno ponad moją głową. - Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu… - szukałam odpowiednich słów - bardzo lubiłam twojego dziadka. Będzie mi go brakowało. - Mnie również - wyczytałam z jego twarzy. - Gotowe - postawiłam na stole ogromny stos kanapek z boczkiem i kiszonym ogórkiem. Na usta Michała powrócił anielski uśmiech. Był głodny. Usiedliśmy do stołu. Michał postawił przede mną szklankę z herbatą, podsunął talerzyk, o który oparł delikatnie łyżeczkę. Na środku postawił małą cukiernicę i usiadł naprzeciw mnie. Stół był mały i wąski. Stał tuż przy oknie, które sprawiało, że kuchnia była jasna od promieni słońca. Miałam wrażenie, że pochylając się nad talerzem, uderzymy o siebie głowami. Dla towarzystwa poczęstowałam się jedną kanapką. Nie musiałam go zapraszać. Zapachy, które na mnie nie robiły wrażenia, wyraźnie działały na Michała. Z nieukrywanym apetytem wbił zęby w solidną kromkę chleba. - Mama nie może się ciebie nachwalić, zwłaszcza w sprawie karmienia stada - wskazał na wylizujące miski koty. Wiedziałam od mamy, że pani Jadzia nie przepadała za zwierzętami i uznała mnie niemal za świętą, gdy bez specjalnej zachęty dbałam o koty. Ciekawe, czy daleko padło jabłko od jabłoni? - Mam nadzieję - sięgnął po kolejną kanapkę - że udzielisz mi paru gospodarskich wskazówek. - Żadna ze mnie gospodyni, ale sąsiedzkiej pomocy nie odmówię. - Ale mi się fajna sąsiadka trafiła - mrugnął wesoło, upijając łyk herbaty. - Takich kanapek to nawet moja mamuśka nie robi - zapewnił. - Dziękuję, że doceniasz moje talenty kulinarne - zadrwiłam. - To miła odmiana po latach wysłuchiwania, jaka to ze mnie beznadziejna kucharka i żona w ogóle - powiedziałam oschle, zapominając, że rozmawiam z obcym facetem. Od razu pożałowałam. Co mnie podkusiło, u licha… - Szanowny małżonek cierpi na syndrom za słonej zupy? - obrócił temat w żart. - Raczej cierpiał. Jestem świeżo po rozwodzie - próbowałam rozpaczliwie zmienić temat. - Wróciłam na stare śmieci i składam swoje życie na nowo - odsunęłam krzesło i, nie patrząc w jego stronę, wstałam od stołu, podniosłam koszyk i skierowałam kroki w stronę drzwi. - Każdy zaczyna coś na nowo, tylko ja uparcie drepczę w miejscu - powiedział z wyraźnym smutkiem, także wstając. Nie drążył tematu, za co otrzymał dużego plusa. - Stare i oswojone nie znaczy gorsze - próbowałam załagodzić drażliwy temat, czując w głowie ucisk niewesołych myśli. - Czasem chciałabym, żeby pewne rzeczy w moim życiu w ogóle się nie wydarzyły. Ale dosyć tego smucenia. Wracam do domu. Mama zaplanowała na dziś wielkie pranie. - Podeszłam do samochodu. Otworzyłam bagażnik i wrzuciłam do środka pusty koszyk. - Wiem, co masz na myśli. Nasze matki mają specyficzne podejście do życia. Źle z nimi, ale jeszcze gorzej bez nich. - Powiał silny wiatr i włosy Michała zafalowały na wszystkie strony, zasłaniając mu na chwilę oczy. - Ty, jak widzę, jesteś teraz na tym drugim etapie? - Nie da się ukryć - przytaknął. - Jadzia ma nowy pomysł na życie, a ja dowiedziałem się o nim dzisiaj rano. Wyjechała wcielać go w życie. Ma na imię Stach - szepnął poufale. - Teraz rozumiem, co miało znaczyć to branie byka za rogi! - zaśmiałam się z własnego odkrycia. Michał popatrzył na mnie z wyraźną ciekawością. - Podsłuchałam przypadkiem końcówkę rozmowy telefonicznej naszych rodzicielek - wyjaśniałam. - Wróciłam właśnie z pracy i stałam w korytarzu, gdy moja mama, zamiast robić obiad, tokowała do słuchawki: „Jadziu, nie zastanawiaj się nawet, bierz byka za rogi, najwyższy czas. Michałek jest już dorosłym mężczyzną i czas wypędzić go spod spódnicy”. Dobrze, że to byłam ja, a nie tatuś! Strasznie się wkurza, jak przyłapie mamę na gadaniu przez telefon. Awantura murowana, więc mama się kryje, a wiesz, jaka z niej gaduła…
- Moja Jadzia nie lepsza, a do tego spiskuje za moimi plecami - udawał rozzłoszczonego. - Tylko mnie nie wydaj - poprosiłam tragicznym szeptem, wsiadając do samochodu - może jeszcze coś ciekawego podsłucham. - Liczę na to! - przytaknął zadowolony. Podałam mu na pożegnanie rękę. Odwzajemnił uścisk. - Dziękuję za odwiedziny. - Odszedł od samochodu, gdy włączyłam silnik. - Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wpadniesz… I niekoniecznie z wałówką - dodał szybko. - Uściskaj mamę ode mnie i podziękuj za czujność. - Trzymamy rękę na pulsie i nie damy ci umrzeć z głodu, tego możesz być pewien. Do zobaczenia i pamiętaj o kotach. Cześć! Pomachałam mu zza szyby samochodu. Widziałam w lusterku, jak długi czas stał przy drodze, odprowadzając mnie wzrokiem. Auto, chybocząc się na wszystkie strony, sunęło wolno po polnej, rozmytej deszczem drodze w kierunku Lipska. Gdybym ugrzęzła, mogłam liczyć na pomoc nowego sąsiada. Ta perspektywa nagle wydała mi się całkiem sympatyczna. Rozdział 6 Mój samochód działał, ale odmowę posłuszeństwa w pierwszym dniu września postanowiłam potraktować jako upomnienie losu. Po kolejnym niewesołym dniu w pracy, wdychając w płuca pachnące żywicą powietrze, weszłam na znajomą, śródleśną ścieżkę za szkołą. Toksyny nieprzyjaznych spojrzeń, złośliwe uwagi wymieniane za plecami i atmosfera obozu pracy mijały, gdy chłonęłam zapach lasu. Odkąd zamieszkałam w mieście, odwykłam od pieszych wędrówek. Codzienne życie nabrało tempa, a samochód stanowił odtąd jego integralną część. Po powrocie do Lipska nawyk ten pozostał. Jeździłam autem dosłownie wszędzie, chociaż nigdzie nie miałam zbyt daleko. Postanowiłam to zmienić. Nic nie leczyło lepiej skołatanych nerwów niż spokojna wędrówka przez las. Znałam Puszczę Solską i jej kręte dróżki od dzieciństwa. Ta wychodząca obok leśniczówki odeszła niedawno wraz z dziadkiem Piotrem. Nie miałam odwagi przejść nią ponownie. Moim największym pragnieniem była wolność. Prawdziwa, nieograniczona żadnym aktem prawnym ani strzępami uczuć czy powinności. Nie powinnam narzekać. Wspomniałam Weronikę Mazur, od wielu dni przemierzającą szkolne korytarze w ciemnych, przeciwsłonecznych okularach. Nasi mężowie wydawali się mieć wiele wspólnego. Zapalenie spojówek - przytuliłam twarz do drzewa. Ja mówiłam wszystkim, że mam migrenę. Ciosy Mirka były z roku na rok coraz mocniejsze, a ja dochodziłam do siebie o wiele za długo. Nie wystarczała mu już sama przemoc fizyczna. Bijąc, obrzucał mnie wyzwiskami, które bolały czasem bardziej niż ciosy pięścią. Byłam jego własnością, zabawką, której nie zamierzał tak łatwo oddać. Wyczuwał zmianę, która we mnie zaszła po śmierci babci i bacznie obserwował. Myślałam, że zdołam go przechytrzyć. Gdybym wiedziała, jaki los zgotuję własnemu bratu, zamiast oporu wybrałabym inną drogę. Sebastian był w poważnych tarapatach, gdy przed dwoma laty zjawił się w naszym wrocławskim mieszkaniu. Nie znosił Mirka i nigdy tego nie ukrywał. Pokora szwagra proszącego o pożyczkę wprawiła mojego męża w dobry nastrój. Przyjął go nad wyraz miło, wspomógł finansowo, a nawet zaproponował spółkę. Sebastian stracił czujność i patrzył na Mirka mniej ponurym wzrokiem. Często biesiadowali do rana, opijając „rodzinny interes”. Coraz trudniej było mi ukrywać siniaki i zadrapania. Mirek obserwował każdy mój ruch. Uważał, że ma do tego pełne prawo. Zadałam mu ból, „odmawiając” dziecka, o czym czuł się w obowiązku codziennie mi przypominać. Po każdym takim „upomnieniu” nie mogłam pokazać się bratu na oczy. Słyszałam, jak Mirek usprawiedliwia moją nieobecność nasiloną ostatnio migreną. Seba nie był idiotą. Wiedziałam, że prędzej czy później coś zauważy. Czekałam na odpowiednią chwilę, zaciskając w ręce dorobiony w tym celu klucz do drzwi naszego mieszkania.
Tak jak przypuszczałam, Sebastian, nie zważając na protesty Mirka, wtargnął pewnego dnia do naszej sypialni. Szczelnie zakryte zasłonami okna miały potwierdzać cierpienie spowodowane migreną. Leżałam na łóżku opatulona szalem, udając, że śpię. Czułam na sobie wzrok Mirka stojącego w drzwiach tuż za plecami swojego szwagra. Sebastian usiadł na łóżku, delikatnie dotykając mojego ramienia. - Siostra, co z tobą? - próbował żartować, ale w jego głosie słychać było niepokój. - Musisz z tym pójść do lekarza, słyszysz? Otworzyłam oczy, gdy Mirek odszedł od drzwi odebrać telefon. - Weź to i o nic nie pytaj - szepnęłam, wkładając w wielką dłoń brata gorący od ściskania go klucz. - Nie martw się, braciszku - powiedziałam głośno, gdy Mirek pojawił się znowu w drzwiach - to tylko migrena. - Sebastian zacisnął dłoń i bez słowa wyszedł z pokoju. Widziałam, jak wsuwa klucz do kieszeni spodni. Ataki Mirka były coraz dłuższe i bardziej brutalne. Bił na oślep. Jego ciosy powodowały coraz obfitsze krwawienia. Tego wieczoru było jak zwykle. - Kochanie, przepraszam - podniósł ręce w geście obrony. Nie był przecież sadystą. - Koniecznie przyłóż jakiś kompres. Musi być zimny - pobiegł do łazienki w poszukiwaniu ręcznika. Powlokłam się na łóżko, wiedząc, że dłużej tego nie zniosę. - Pomóż mi! - wystukałam niemal na oślep SMS do Seby, naciskając „wyślij”, w chwili gdy troskliwy mąż biegł do mnie z namoczonym w lodowatej wodzie ręcznikiem. Telefon w mojej dłoni wyraźnie go zaniepokoił. - Do kogo chciałaś dzwonić, suko?! - Wymierzył mi policzek. - To nasze małżeńskie sprawy. Nie waż się wywlekać ich na zewnątrz! Nie mogłam pozwolić, by przeczytał wiadomość. Nie byłam pewna, czy Sebastian ją odczyta i zrozumie, a jeśli nawet, czy będzie mógł pomóc… Na szafce stały mosiężne figurki, pamiątki z wakacji. Sięgnęłam po jedną z nich, kierując jej najostrzejszą krawędź prosto w dłoń męża. Niespodziewany cios wytrącił mu telefon z rąk. Zawył z bólu. Patrzyłam spokojnie, jak próbuje zatamować krew tryskającą z rany. Nienawiść, którą tłumiłam w sobie od paru lat, odżyła we mnie, uwalniając od strachu. - Nigdy więcej nie waż się mnie tknąć! - wykrzyczałam mu prosto w twarz. - Słyszysz, potworze?! Nigdy więcej! Nie musiałam długo czekać. Zdrową dłonią owinął sobie moje włosy wokół nadgarstka, potężnym szarpnięciem zwlekając na podłogę. - Postanowiłaś pokazać pazurki, bezpłodna dziwko?! Chcesz kąsać rękę, która cię karmi? Dokąd pójdziesz? Nie masz nikogo oprócz mnie - drwił. - Teraz idę opatrzyć ranę, a ty przemyśl to, co powiedziałem. Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy! - Pchnął mnie z całej siły tak, że uderzyłam głową o ścianę. Przed oczami zawirowały czarne plamy. Gdy wróciła świadomość, nadal leżałam na podłodze. Sklejone krwią włosy oplatały mi lepką siatką twarz. Mirek stał nade mną, płacząc. - Sama jesteś sobie winna, kochanie… - usiłował podnieść mnie z klęczek. - Wiesz przecież, jak bardzo cię kocham - przyklęknął przy mnie, odgarniając włosy. - Musisz mnie zrozumieć. Nie możesz być taka okrutna. Zebrałam wszystkie siły i plunęłam mu w twarz. Nie czułam bólu, gdy w szale wymierzał mi cios za ciosem. Zanim ponownie straciłam przytomność, usłyszałam szczęk zamka i ryk wściekłości wydobywający się z ust mojego brata. Obudziłam się w szpitalu podłączona do kroplówki. Pamiętałam wszystko, co się wydarzyło. Gdy odwróciłam głowę, przy łóżku z pokiereszowaną mocno twarzą siedział Mirek. - Posłuchaj uważnie - nachylił się do mnie. - Dam ci rozwód i pozwolę odejść, tylko pod jednym warunkiem. Zeznasz, że Sebastian wtargnął do naszego domu i próbował wyłudzić pieniądze. Gdy
odmówiłem, pobił mnie, a potem ciebie. Nigdy! Odwróciłam twarz. Gdzie byli wszyscy? Dlaczego pozwalano temu psychopacie siedzieć przy moim łóżku i żądać oskarżenia mojego brata o pobicie! - Jeśli tego nie zrobisz - zagroził - braciszek zgnije w więzieniu. - Powiem prawdę i to ty zgnijesz w więzieniu! - wydusiłam przez łzy. - Ciekawe, komu uwierzą? - Był bardzo pewny siebie. - Słowom wysoko postawionego biznesmena czy osiłka na bakier z prawem? Twój braciszek od dawna siedzi po uszy w bagnie. Do tego jest mi winien duuuużo pieniędzy. Zanim je odda, musi ponieść karę za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. Nie chcę być złośliwy, kochanie, ale to ty wpakowałaś go w kłopoty. Nie upieraj się. Wiesz, że mam pieniądze i znajomości. Niczego mi nie udowodnisz. Jeśli nie posłuchasz, nie będę już taki miły. Na pocieszenie powiem ci, że Sebastian przyznał się do pobicia. - Nie wierzę ci! - rozpłakałam się. Bez słowa wyciągnął telefon i wystukał numer. - Tak jak się umawialiśmy - powiedział do słuchawki, po chwili przyłożył mi telefon do ucha. - Anka… - usłyszałam zmęczony głos Seby - zrób, jak mówi. Tak będzie dla mnie lepiej. - Ale… przecież… - połykałam łzy - ja nie chcę… - Powiedz dokładnie to, co każe Mirek - powtórzył stanowczo. - Zaufaj mi. Proszę… - Czy można? - Do sali zajrzał mężczyzna w mundurze. - Tak, żona jest już przytomna, ale wciąż w szoku - pogłaskał mnie po policzku, chowając telefon. Sam pan rozumie… To takie trudne. W końcu to jej brat. Zaczerpnęłam powietrza, budząc się z zamyślenia. W oddali widać było pierwsze zabudowania wsi. Skręciłam w boczną drogę wijącą się wśród lasu. Nie chciałam nikogo spotkać. Gorycz porażki powróciła ponownie, tym razem na jawie. Nie mogłam uwierzyć, gdy przed domem zobaczyłam czarne BMW Sebastiana. Rozdział 7 - Wstydu nie masz, obiboku jeden! - dochodziło zza drzwi. - Hulaj dusza, piekła nie ma! - krzyczała mama. Zdecydowanie weszłam do kuchni. W epicentrum tornada, przy niedopitej kawie i napoczętym serniku siedział Michał Rawicz, z niepokojem obserwując rozwój wypadków. Na mój widok ożywił się, nabierając nadziei na ratunek. - Widzę, że mamy gościa - stanęłam na linii ognia pomiędzy wrzeszczącą mamą i zaciskającym bezsilnie pięści Sebastianem. - W końcu wyszedłeś do ludzi z tej swojej pustelni - mówiłam w stronę gościa, udając, że niczego nie słyszałam. Poskutkowało. Mama zamilkła. Kątem oka widziałam, jak zbiera siły do kolejnego uderzenia. Musiałam być szybsza. - Cześć, braciszku! - szturchnęłam Sebę w barczyste ramię i pocałowałam z rozmachem w szorstki policzek. - Miło cię widzieć. - Sebastian patrzył na mnie z tępym wyrazem twarzy. - Mam do ciebie bardzo pilną sprawę - wzięłam go za rękę i poprowadziłam w kierunku pokoju. Czas naglił. Mama otwierała właśnie buzię, unosząc w górę dłoń, która mogła runąć na głowę pierworodnego z siłą gilotyny. - Mamuś, możesz nałożyć mi obiad? - odwróciłam wzrok, by nie odczytała w moich oczach prawdziwych intencji uprowadzenia skazanego na szafot. - Głodna jestem jak wilk… - skierowałam jej szewską pasję w pożyteczniejszym kierunku. Słowo „głód” było w przekonaniu mamy gorsze od siedmiu plag egipskich do potęgi. Od lat dbała o to, by nikt choćby przez chwilę nie czuł ssania w żołądku. - Uff… Udało się - sapnął Sebek, siadając na kanapie. - Jeszcze nie całkiem - ostudziłam go. - Do ostatecznej victorii potrzebujemy dziadka. Zapukałam do jego pokoju. - Proszę - podniósł głowę znad gazety, którą z uwagą studiował. - Dziadku, ratuj - poprosiłam szeptem. - Sebastian ma kłopoty. Mama…
Nie musiałam dwa razy powtarzać. Dziadek odłożył okulary, wstał i podpierając się laską, dziarsko pomaszerował do kuchni, nawołując z daleka. - Stefciu! - Z ulgą zamknęłam za sobą drzwi mojego pokoju. Seba usiadł na łóżku w podłym nastroju. - Przepraszam - usiadłam obok niego - to moja wina. Tak mi wstyd… - Daj spokój, Anka - obruszył się - przywykłem. - Powiem jej prawdę. Pozwól mi. - Nie teraz. Zostało mi jeszcze kilka solidnych rat. Spłacę zbója, a potem pojadę i skuję mu tę parszywą mordę! Ma to u mnie jak w banku - zacisnął pięści. - Sebastian… - Mhhh - mruknął. - Bardzo cię kocham, braciszku - przytuliłam policzek do jego potężnego torsu. - To moja wina. - Anka, przestań, no - niezgrabnie poklepał mnie po plecach. - Ja ciebie też… - mruknął speszony. - Jesteś moją ulubioną siostrą - dodał. - Bo jedyną, wstręciuchu! Byłam od niego młodsza, ale umiałam kąsać boleśniej niż osa. W dzieciństwie wiele razy wychodziłam na prowadzenie, chociaż ułańska fantazja Seby nie miała sobie równych. Potrafił nakłonić mnie do przyklejenia języka do oszronionej klamki w czasie mrozu, uciszyć głośny płacz „smarkatej”, wsypując mi do ust garść cukru, pławić w metalowej balii na stawie czy wozić z prędkością światła na rowerze. Diabolicznych wyczynów mojego brata nie spisałabym na wołowej skórze. Grunt, że jako mała dziewczynka wychodziłam z nich bez szwanku. Gorzej Michał. Sąsiad, kumpel z podwórka i z klasy był w latach szkoły podstawowej najczęstszą ofiarą jego kiepskich żartów, co - o dziwo - nie pogrzebało ich relacji w dorosłym życiu. Był czas, kiedy nie byłam zachwycona posiadaniem starszego brata. Po latach bardzo doceniłam jego obecność. - Co teraz? - zapytał, patrząc w stronę drzwi. - Odwrót odcięty. Chyba że… - wskazał okno. - A Michał? - roześmiałam się na myśl, że dorosły facet chciał wiać przez okno przed własną matką. - Zostawisz go na pastwę losu? - Matka prędzej zabiłaby mnie niż Rawicza! Już w dzieciństwie miał u niej wyższe notowania. - Przesadzasz. - Ani trochę - obruszył się. - Szkoda, że tego nie widziałaś: Michałku, siadaj… Michałku, kawki… serniczka… herbatki - przedrzeźniał matkę. - Może coś w tym jest - zamyśliłam się. - Nie dalej jak parę dni temu mama wysłała mnie do leśniczówki z koszem wałówki dla Michała. - Sama widzisz. I przez to właśnie miałem nadzieję, że jak ze mną wejdzie, matka nie będzie się czepiać. Ale gdzie tam! - Przyjechał z tobą? - Zgarnąłem go wczoraj przy drodze. Auto rozkraczyło mu się na poboczu i gdyby nie ja, pewnie by w nim nocował. A dzisiaj załatwiłem mu pracę w szkole. Będzie uczył tej swojej historii. Omal nie zemdlał ze szczęścia i nie omieszkał zachwalać mnie matce, co w końcu wywołało lawinę! -? - ”Dzisiaj - mówi - dzięki Sebastianowi dostałem pracę w szkole. Zaczynam za tydzień…”. Powinien był się ugryźć w język! - Chciał dobrze. - Może i chciał, ale co z tego! Podał mnie matce jak na tacy. - Na pewno się nie spodziewał, że mama zacznie kłótnię w jego obecności - broniłam Rawicza. - Fakt. Nawet ja byłem przez chwilę dobrej myśli. Żeby tak nad własnym synem litości nie mieć! - Nachmurzył się.
- Jak myślisz… Możemy wracać? - Z kuchni nie dochodziły żadne niepokojące odgłosy. - Kiedyś trzeba - westchnął. - Idziemy! Mamy w kuchni naszą tajną broń. Dziadka! - No to mnie uspokoiłaś… - Nie martw się. Mam pomysł. - Pewnie ten co zawsze - zaśmiał się. Podeszliśmy cicho do drzwi. W dzieciństwie, gdy nasze zbójeckie wyczyny wywoływały okrzyki zgrozy z ust rodziców i dziadków, w życie wchodził tajny pakt. Solidarnie myliliśmy tropy. Mrugnęłam do Seby, przykładając ucho do drzwi. Mój wielki brat wstrzymał oddech. - Do diabła z ciśnieniem! - dochodziło z kuchni. - Niczego już człowiekowi nie wolno. Dziadek, jak przystało na starego partyzanta, mistrzowsko wystawiał się na przynętę. Wiedział, że synowa połknie haczyk, bo, obok „głodu”, temat dziadkowego zdrowia był w naszym domu numerem jeden. - Teraz! - Niemal jednocześnie wtargnęliśmy do kuchni. - Kogo tak dziadek do wszystkich diabłów odsyła? - zapytał niewinnie Sebastian, siadając przy stole pomiędzy Michałem a dziadkiem. - A kogo moje stare oczy widzą! - zawołał teatralnie dziadek, szturchając Sebastiana laską. Jego zdziwienie było tak przekonujące, że nawet ja przez moment zapomniałam, że odgrywamy na oczach mamy spektakl. - Mocniej by się przydało! - skomentowała, rozkładając na stole talerze do obiadu. - Dziadku, opowiedz nam bajkę - kułam żelazo póki gorące, realizując plan awaryjny. Michał uśmiechnął się pod nosem, przeczuwając chyba, co nastąpi. Jako częsty gość w naszym domu musiał wiedzieć, o jakiej bajce mowa. - Jak kot palił fajkę! - zarechotał już całkiem swobodnie Sebek, na co mama z dezaprobatą pokręciła głową. - Na długim cybuchu spalił sobie ucho! - kontynuował wesoło dziadek. - A gdzie to ucho? - włączył się Michał. - Na stole leżało - odpowiedziałam równocześnie z Sebą. - A gdzie ten stół? - pytał Michał. - Woda zabrała! - A gdzie ta woda? - Gołębie wypiły! - A gdzie te gołębie? - Na dębie! - zaryczał Sebek. - A gdzie ten dąb? - Siekiera zrąbała! - A gdzie ta siekiera? - U chłopa za pasem! - A gdzie ten chłop? - Umarł! - Gdzie go pochowali? - Pod progiem! - Czym mu zadzwonili? - Baranim rogiem! - zakończyliśmy chórem. Mama wzniosła oczy ku niebu i nałożyła na talerz Michała kopiastą porcję ziemniaków, potem kolejno obdzieliła hojnie pozostałe talerze, polewając wszystko obficie smakowicie pachnącym sosem.
- No jedzcie już, bo wystygnie - wskazała dłonią talerze. Nie wiadomo dlaczego, przypominała w tej chwili Nerona zawieszającego igrzyska w imię wyższej racji. - Ale ich tatuś porozpuszczał! Jak dziadowskie bicze - dodała, wyraźnie udobruchana. Wymieniłam z dziadkiem spojrzenia. Burza minęła. Po obiedzie, jak na zawołanie, zadzwonił telefon Seby. - Zbieraj się, stary - Sebastian z wyraźną ulgą spojrzał na Michała. - Twój grat jest znowu na chodzie. Trzeba go odebrać z warsztatu. Wpadnę za jakiś czas - powiedział w przestrzeń i już go nie było. Michał, choć niechętnie, także wstał. - Dziękuję za obiad - posłał mamie czarujący uśmiech. - Zaglądaj do nas, kiedy tylko zechcesz - powiedziała, odwracając wzrok od drzwi wyjściowych. - Smutno ci tam samemu, przyznaj. - To już duży chłopiec, mamo. I wcale nie jest sam. Ma koty. - Jeśli te kociska przejęły zwyczaje Piotra - zaśmiał się dziadek - to sobie chłopak z nimi za wiele nie pogada! - Michał śmiał się razem z nami. - Przyjdę na pewno. Do widzenia - ponaglany przez Sebastiana wsiadł do auta. Odjechali z piskiem opon. Mama usiadła w kuchni zapatrzona w okno. Zrobiło mi się jej żal. Musiałam sprawiedliwie przyznać, że wizyty Sebastiana w ostatnim czasie można było policzyć na palcach jednej ręki. - Pozmywam - sięgnęłam po fartuszek. - Nie trzeba - mama westchnęła głośno, znosząc talerze do zlewu. - Muszę się czymś zająć, żeby za dużo nie myśleć. Musiałam jak najszybciej zejść z linii ognia. Jeśli tego nie zrobię, mama po kilku głębszych westchnieniach przypomni sobie, co chciała powiedzieć i w zastępstwie Sebastiana będę musiała tej tyrady wysłuchać. Gdybym tylko mogła powiedzieć jej prawdę… - Miałam ciężki dzień. Położę się. - Zawołam cię na kolację - powiedziała zamyślona. - Będą naleśniki z serem. Rozdział 8 Ojciec nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, siadając po wieczornym obrządku w fotelu przed telewizorem. Ze zdziwieniem popatrzył na żonę stojącą z wojowniczą miną pomiędzy nim a szklanym ekranem. - Jaki dzisiaj dzień? - zapytała niewinnie. - Piątek - odpowiedział, usiłując z boku spojrzeć na ekran. - A który dokładnie? Zastanowił się. - 19 chyba… - 19 września - przytaknęła mama. - Po co pytasz, skoro wiesz?! - zdenerwował się, obmacując kanapę w poszukiwaniu pilota. - Pocą to się nogi nocą - odpowiedziała żona jego własnym powiedzeniem, po czym jednym ruchem wyłączyła telewizor. Poszukiwany pilot znajdował się w jej dłoni. Słuchałam ich uprzejmej wymiany zdań, czekając na wodę gotującą się w czajniku. Miałam zamiar obejrzeć wiadomości. Zaparzyłam herbatę, ale przed wejściem do pokoju powstrzymała mnie dziwnie niepokojąca cisza. Że była to cisza przed burzą, dowiedziałam się już po chwili. - O co ci chodzi? - Nie rozumiesz - westchnęła. - Dlaczego w ogóle mnie to nie dziwi? - Zacznijmy w takim razie od początku - głos ojca nie był przyjemny. - Dlaczego przepytujesz mnie z dat? - Bo jak się tego mogłam spodziewać, znowu zapomniałeś o naszej rocznicy! - triumfowała.
- Rocznicy? - zdziwił się ojciec. - O ile wiem, ślub braliśmy w sierpniu. - Typowy męski punkt widzenia! - podsumowała. - Słuchałam dzisiaj w radiu bardzo życiowej dyskusji na ten temat. I wypisz, wymaluj - jakby wszystko o tobie było! Odstawiłam po cichu herbatę, żegnając się w myślach ze spokojnym wieczorem w towarzystwie ojca. Burzę w szklance wody mama potrafiła wyczarować często jednym tchnieniem. - O jakiej więc rocznicy zapomniałem i o czym to poinformowało cię uprzejmie twoje radio? - ojciec resztkami sił panował nad głosem. - Tego dnia po raz pierwszy mnie pocałowałeś! - rozpłakała się, a ja zamarłam za drzwiami. - Ależ Stefciu! - ojcu na dłuższą chwilę odebrało mowę. - Nie sądziłem… - Kiedyś zawsze pamiętałeś - przerwała. - Przynosiłeś mi stokrotki i mówiłeś, że mnie kochasz! A teraz - nie dopuszczała ojca do głosu - nawet mnie przytulić nie chcesz! - Kochanie, co ty mówisz - wstał, próbując ją objąć. - Teraz już za późno - odsunęła się. - Masz tu tego swojego ukochanego pilota - rzuciła go ojcu na kanapę - i oglądaj do woli. Od dzisiaj nie musisz przejmować się starą żoną! Wybiegła z pokoju, omal mnie nie tratując. Zajrzałam do środka. Ojciec stał przy kanapie z wyrazem ogromnego zdziwienia na twarzy. - Rozumiesz coś z tego? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, z sypialni doszedł do nas ryk magnetofonu: mama postanowiła utopić smutki w piosenkach swojego idola K. - To ja może pójdę do Irki - powiedziałam do ojca, zakładając płaszcz. - Nie wiem, kiedy wrócę. - Tata machnął ręką i ciężko opadł na kanapę przed wygaszonym telewizorem. Wieczór był ciepły pomimo widocznych już oznak jesieni. Niebo pełne mrugających punkcików oświetlało wioskę niczym gwiezdny lampion. Nie miałam zamiaru odwiedzać Irki. Wieki całe u niej nie byłam. Irka była moją wymówką, gdy nie chciałam zdradzać mamie planów samotnych wędrówek. Była im stanowczo przeciwna. W młodości omal nie została zgwałcona. Uratował ją Maciek i agrafka u spodni. Może lepiej nie kusić losu? Zrezygnowałam z pomysłu wędrówki po lesie. Przejdę się do „Szarotki”, kupię piwo i zaszyję w swoim pokoju. Postanowione. Przeszłam na drugą stronę drogi, szerokim łukiem omijając willę Brożyńców. Sąsiedzi tu i ówdzie toczyli polityczne dysputy, wsparci o płoty. Psy poszczekiwały na siebie tylko im znanym szyfrem. Było tłoczno i gwarno, jak latem. Nie pochwalałam mamy za szukanie dziury w całym, mając w pamięci własne, bolesne małżeństwo. Tata był może zbyt małomówny i rzadko okazywał uczucia, jednak wiedziałam, że poza swoją Stefcią nie widzi innych kobiet.Z domu wyniosłam obraz szczęśliwej i spokojnej miłości, której postanowiłam zaznać u boku Mirka. Nie udało się. Po powrocie do domu zauważyłam z bólem, że relacje rodziców nie są już tak idealne jak siedem lat temu. Mama chodziła zamyślona i mniej się uśmiechała. Zajęty gospodarstwem ojciec częściej rozmawiał z sąsiadem niż własną żoną. Byli razem, a jednak osobno. Klasyka. A przecież - uśmiechnęłam się w myślach - historia ich poznania była przerażająco romantyczna. Mama wielokrotnie opowiadała mi ją z wypiekami na twarzy. Pewnego wakacyjnego wieczoru, gdy miała zaledwie siedemnaście lat, wybrała się z koleżankami na zabawę do Lipska. Mieszkała w sąsiedniej wsi - Brzeziny. Droga z jednej wsi do drugiej wiodła przez las. Babcia Krystyna długo nie chciała się zgodzić na samotną wyprawę córki. Ustąpiła, gdy brat mamy, Stefan, zaofiarował opiekę nad nią. Też wybierał się na zabawę. Mieli wrócić do domu razem. Wszystko wydawało się iść zgodnie z planem. Zabawa była udana. Chłopcy obtańcowywali Stefcię bez opamiętania. Była ładna, wesoła i uwielbiała tańczyć. Na zabawę włożyła ulubione dzwony, które pięknie podkreślały jej zgrabną sylwetkę. Spodnie