Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony44 085
  • Obserwuję39
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań27 193

Papierowe pocalunki - Patrycja Koza

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Papierowe pocalunki - Patrycja Koza.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 88 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

SPIS TREŚCI PAPIEROWE POCAŁUNKI

Wydarzenia opisane w książce są autentyczne. Imiona, nazwiska oraz niektóre daty zostały zmienione przez autora. Książkę tę dedykuję moim Dziadkom i Rodzicom, którzy nauczyli mnie miłości. Dziękuję Wam. Patrycja

Trzeci października 1965 roku. Przyjechałyśmy na imieniny do koleżanki Teresy. Chodziłyśmy razem do liceum pedagogicznego, byłyśmy już wtedy w piątej klasie. Mieszkałam z dziewczynami w internacie, więc umówiłyśmy się, że przyjedziemy do niej trochę wcześniej. Spakujemy się i w tajemnicy wymkniemy na imieniny Teresy. Jako że tylko jedna niedziela w miesiącu była wtedy zjazdowa, musiałyśmy zwykle kombinować tak, żeby wyjechać w sobotę po zajęciach i wrócić albo w niedzielę wieczorem, albo w poniedziałek wcześnie rano. W pięć osób – czyli cały nasz pokój z internatu – pojechałyśmy do Czarnożył. Oczywiście nie mówiąc nic wychowawcom, ponieważ nigdy by nam nie pozwolili. Upatrzyłyśmy moment, kiedy ich nie było, i wyniosłyśmy cichaczem swoje tobołki. Po południu dotarłyśmy do niej, do Czarnożył, i poświętowałyśmy z jej rodzicami. Po świętowaniu z rodzicami Teresy wieczorem poszłyśmy na zabawę, oczywiście całą piątką. Na zabawie spotkałyśmy kolegów i koleżanki Teresy. Między innymi był tam Janusz. Bawił się wtedy ze swoją ówczesną sympatią. Teresa przedstawiła nas sobie: „To jest mój kuzyn Janusz”. Był to czas, kiedy popalałyśmy cichcem papierosy i w trakcie tej zabawy wychodziłyśmy czasem zapalić. U mojej koleżanki w domu był taki chłopak, który już zdał maturę i pracował w skupie lnu. Dostał się na studia i dorabiał przy tym skupie. Jako przyszły student wynajmował pokój u rodziców Teresy. Wyszłam z tym chłopakiem na papierosa. Miał na imię Zygmunt. Skryliśmy się na ławeczkach nieopodal parku. Chwilę pogadaliśmy, wypaliliśmy i wróciliśmy z powrotem na zabawę. Na drugi dzień, po powrocie do szkoły, po lekcjach, kiedy byłyśmy już w swoim pokoju w internacie, Teresa pyta się mnie: – Ty to gdzieś wychodziłaś z Zygmuntem w trakcie tej zabawy? – No. Wyszłam sobie zapalić. A czemu pytasz? – Bo mój kuzyn Janusz kazał się ciebie zapytać… dokładnie powiedział… „zapytaj się tej blondyny, ile razy było?”. – To czegoś mi tego nie powiedziała tam zaraz? – Oburzyłam się. – No, nie znam cię? Zaraz byś poszła do niego i zrobiła aferę. Opierniczyłabyś go, a chciałam tego uniknąć – odpowiedziała przyjaciółka. Janusz zdał maturę w 1964 roku. Kiedy poznałam go na zabawie, już pracował od września jako instruktor w spółdzielni mleczarskiej w Wieluniu. Dojeżdżał tam z Czarnożył do pracy. Po zabawie nagle zaczął odwiedzać nas

częściej w internacie. Niby przychodził do swojej kuzynki Teresy, ale zawsze jeszcze mnie wołał do towarzystwa. Zapraszał do kina. Zaczęliśmy się spotykać i tak to się wszystko zaczęło. Wcześniej miałam jeszcze takiego faceta, chodziłam z nim od trzeciej klasy, czyli już dwa lata. Kiedy poznałam Janusza, nie chciałam już być z tamtym mężczyzną. Mieszkał w Łodzi i tam pracował, więc nie widywaliśmy się często. Byłam co prawda u niego nawet na Wigilii, ale doznałam tam jedynie przykrości. Czułam do niego odrazę. Nie chciałam utrzymywać z nim kontaktu, przestałam pisać. Jednak od niego wciąż nadchodziły listy. Trudno było się od niego uwolnić. Nawet jego matka interweniowała z pytaniem, dlaczego nie piszę. By uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, wykręciłam się, pisząc jej, że wciąż się uczę i doszłam do wniosku, że na razie nie jestem gotowa na związek i nie chcę się z nikim wiązać. W ten sposób się go pozbyłam. Po tym chłopaku z Łodzi miałam uraz do facetów. Nie potrafiłam żadnemu zaufać. Wybrałam Janusza dlatego, że nie narzucał mi tempa rozwoju znajomości. Dostosowywał się do mnie. Powoli, powoli moje uczucie i zaufanie do niego rozkwitało. Z początku spotykaliśmy się z Januszem dwa-trzy razy w tygodniu. Pracował w Wieluniu i czasami celowo ustawiał sobie godziny pracy tak, by dostosowywać się do czasu, kiedy kończyłam lekcje. Zwykle kończyłam o piętnastej i miałam dwie godziny wolne. Później nie wolno nam już było opuszczać internatu, obowiązywała „nauka własna” do godziny siódmej wieczorem, po niej kolacja i ewentualnie jeszcze jakieś zajęcia sportowe czy edukacyjne. Nie było mowy o tym, żeby wyjść choćby na ulicę. Wyjścia z internatu były pilnowane przez uczniów, którym w danym momencie przypadał dyżur. Musieli oni spisywać każdą osobę, która wchodzi do budynku i z niego wychodzi. W styczniu miałam studniówkę. Przed przyjściem na studniówkę trzeba było każdego partnera opisać – ile ma lat, dowód, co robi, skąd pochodzi – lista była długa. Skoro Teresa przyszła z kuzynem – nie było w tym nic złego. W mojej szkole było więcej dziewczyn niż chłopców. Chodziłam do żeńskiej klasy, w której w okresie maturalnym było trzydzieści osiem dziewcząt. Równolegle były jeszcze dwie klasy koedukacyjne, ale w nich chłopcy stanowili zdecydowaną mniejszość. Zresztą mniejszość ta była też mało ciekawa; zwykłyśmy o nich mówić „niedorobieni”. Z powodu przewagi płci żeńskiej dyrekcja szkoły zaprosiła na naszą studniówkę uczniów ze szkoły oficerskiej z Oleśnicy. Była to szkoła lotnicza, większość chłopaków już studiowała. Jak nie miało się z kim przyjść – można było sobie któregoś wybrać. Żeby nie było, że nie masz się z kim bawić! Relacje na stopie koleżeńskiej, choć po latach część dziewczyn została żonami swoich studniówkowych gości. Kierowniczka internatu podczas wszystkich zabaw, które

organizowano w szkole, przychodziła ze swoją słynną dwudziestocentymetrową linijką. Kiedy jakaś para tańczyła zbyt blisko siebie, kierowniczka wkraczała i odsuwała młodzież od siebie na odległość tego kawałka drewna. Taniec przytulaniec? Zapomnijcie! Absolutnie wykluczone. Żeby nie podpaść rygorystycznym zasadom szkoły, wpadłyśmy z Teresą na pewien pomysł – ona przyszła ze swoim kuzynem Januszem, a ja zaprosiłam swojego dwa lata starszego kolegę, który od pewnego czasu smalił cholewki do Tereski. Na miejscu wymieniłyśmy się partnerami i nie było podejrzeń, że Janusz jest moim chłopakiem. Oficjalnie był tylko kuzynem mojej przyjaciółki. Studniówka była przepiękna. Poloneza tańczyliśmy wszyscy. Po raz pierwszy w życiu byłam na prawdziwym balu i był on wspaniały. Sala była cudownie przystrojona. Poza tym – mogłyśmy się poczuć prawdziwymi kobietami. Do tej pory absolutnie nie mogłyśmy się malować, a tego wieczoru każda miała zrobiony makijaż. Fryzury… o matko! Jeśli chodzi o ubiór, wybór nie był duży – można było przyjść w małej czarnej z białym kołnierzykiem lub czarno-białej koszuli i eleganckiej spódnicy. Miałam na sobie nową, świeżo uszytą granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. Po raz pierwszy miałam na sobie obcasy, czarne szpileczki! Przed studniówką wyszłyśmy po swoich partnerów na przystanek autobusowy. Kiedy chłopcy zobaczyli nas w makijażu, z umodelowanymi włosami i na wysokich obcasach, zupełnie oniemieli z zachwytu. Janusz widział mnie tak wystrojoną po raz pierwszy – i wpadł jak śliwka w kompot. Po raz pierwszy miałam mocno wytuszowane rzęsy, które cudownie podkreślały moje oczy. Mój partner był zachwycony i miał ten widok wspominać jeszcze długo, długo… Takie spotkania z Januszem trwały do kwietnia 1966 roku. Wtedy byłyśmy z Teresą na miesięcznych praktykach w szkole podstawowej w Czarnożyłach. Potem jeszcze dwa tygodnie u mnie, bo oprócz normalnej szkoły miałyśmy jeszcze czteroklasówki. Taki rodzaj szkoły z łączonymi klasami, gdzie było mało dzieci i opiekował się nimi jeden nauczyciel. Pierwsza klasa nigdy nie była łączona, bo w niej trzeba poświęcić uczniom więcej uwagi, natomiast wyższe zwykle się łączyło – na przykład prowadziłam jedne zajęcia dla klas drugich i trzecich. Musiałyśmy zaliczyć tę praktykę, żeby przystąpić do matury. Kiedy odbywałyśmy te praktyki, Janusza nie było. Był na jakimś trzytygodniowym kursie, na który wysłali go z pracy. Nie miałyśmy za bardzo co robić w wolnym czasie, ale Teresa poderwała pewnego nauczyciela. Prowadził przedmioty zawodowe w rolniczej szkole zawodowej dla uczniów specjalnych, którzy nie byli w stanie skończyć normalnej szkoły, a potrzebowali uprawnień rolniczych do pracy. Teresa spotykała się z tym nauczycielem, a ja odgrywałam rolę przyzwoitki. Nie miałam z kim chodzić, kiedy nie było Janusza. Poszłyśmy kiedyś do klubu. Można tam było zamówić kawę, herbatę i coś słodkiego, a do tego

posłuchać muzyki. Pracowała tam bardzo fajna pani, która, gdy tylko chcieliśmy zrobić w klubie jakąś zabawę, udostępniała nam lokal. Klub był pusty, kiedy przyszłyśmy, nikogo jeszcze nie było. Złożyłyśmy się na dropsy, ale niestety dropsów brakło. Wobec tego kupiłyśmy sobie irysy mordoklejki. Teresa wzięła swoją część cukierków i poszła na randkę, a ja czekałam na nią, bo miałyśmy razem wrócić do domu, żeby nie podpadła swoim rodzicom. W klubie zjawił się dość przystojny ciemnowłosy chłopak. Elegancki, tylko miał siedemnaście lat, młodszy ode mnie dwa lata. Dosiadł się do mnie, zaczęliśmy rozmawiać. Chodził do jakiegoś technikum telekomunikacyjnego w Gliwicach, ale wywalono go ze szkoły, bo miał na półrocze same dwóje. Tak więc błąkał się po Czarnożyłach jak wolny elektron. Poczęstowałam go irysami. Potem się do mnie przyczepił… nie mogłam się go pozbyć! Ukradł moje zdjęcie! Zrobił z niego wiele kopii w różnych rozmiarach i obkleił nim swój pokój. Jak jakiś ołtarzyk! Kiedy po miesiącu praktyk wróciłyśmy do Rychłocic, musiałyśmy chodzić do Małej Wsi oddalonej o dwa kilometry od mego domu. To było niezłe zadupie, taka wiocha. Tam odbywałyśmy dwa tygodnie kolejnych praktyk, musiałyśmy pisać konspekty, każda lekcja musiała być oceniona. Na tej podstawie miałyśmy otrzymać opinię kierownika szkoły. Zaliczone praktyki były warunkiem dopuszczenia do matury. Kierownik nie napisał nam opinii przed Wielkanocą, miałyśmy się pojawić podczas świąt. Kiedy zobaczył moje piękne pismo, zlecił mi dodatkowo spisać regulamin szkoły. Tuszem na brystolu kreśliłam redisówką przez dwa tygodnie cieniowane, kaligraficzne literki. To było takie żmudne… Kiedy skończyłam, to w drugi dzień świąt przyjechałam do kierownika oddać regulamin i odebrać opinię. Otrzymałyśmy ocenę bardzo dobrą. Miałyśmy już wszystko załatwione. Korzystając z przyjazdu, poszłyśmy z Teresą na zabawę. Ja z Januszem już jako para. Jego poprzednia sympatia Hanka, swoją drogą bardzo fajna dziewczyna, poszła w odstawkę. Maturę pisaliśmy od dwudziestego maja do szóstego czerwca. Tuż przed maturą, wieczór wcześniej, Janusz zjawił się w internacie. Przyjechał swoją nową wueską, wywołał mnie i wybraliśmy się na spacer. Chciał, żebym się zrelaksowała. Poszliśmy na pobliski stadion, przy którym znajdowały się szkółki drzew i krzewów ozdobnych. W szkółkach były dwa osły. Uporczywie zagłuszały naszą rozmowę swoim wyciem. Junusz stwierdził: – Masz się już nie uczyć, tylko wypocząć, żeby mieć świeży umysł. Przyniósł mi swój długopis i pióro. Trójkolorowy długopis był niesamowitym hitem. Podarował mi je, żebym z nich skorzystała na maturze. Siedzieliśmy na tym stadionie aż do siódmej wieczorem, do samej kolacji. Osły tak kwiczały, że Janusz śmiał się ze mnie, że jutro sama będę tak kwiczeć. Maturę pisałam z matematyki i z polskiego. Do tego przedmioty zawodowe:

pedagogika, psychologia, metodyka nauczania, historia pedagogiki, i po raz pierwszy wprowadzono maturę z historii oraz nauki o Polsce i świecie współczesnym (coś jak dzisiejsza wiedza o społeczeństwie). Były nas trzy klasy, prawie sto dwadzieścia osób. Na początku było wiele zamieszania, bo brano ludzi raz z początku, raz z końca listy i przez to nikt nie wiedział, kiedy dokładnie będzie jego kolej. Na szczęście po jakimś czasie (i naszym oburzeniu) wywieszono listy, kto i o której godzinie ma swój termin. Janusz nie był nachalny, szanował to, co powiedziałam, nie naciskał na mnie jak poprzednicy, bardzo mi się to podobało. Po maturze pojechałyśmy do domu, ale oficjalnie po świadectwa szłyśmy dwudziestego czwartego czerwca. Tego dnia miał imieniny przyjaciel Janusza. Po odebraniu świadectw Teresa siłą wkręciła mnie na tę imprezę. Wracałyśmy ze szkoły. Na przystankach autobusowych był ogromny tłok. Z jednego stanowiska autobusy PKS-u odjeżdżały do Czarnożył, z drugiego do Rychłocic. Koniec roku szkolnego wiązał się z niezłym tłumem na dworcu. Teresa w pewnym momencie siłą wepchała mnie do autobusu do Czarnożył. Nie chciałam jechać, nie miałam możliwości poinformowania rodziców o tym, że nie wrócę do domu. Teresa obiecała, że będę mogła zadzwonić od niej. Kiedy autobus ruszył, przyznała się, że to było z góry ustalone przez Janusza – że ona ma mnie dowieźć na imieniny. Taka intryga. Wieczorem imieniny obchodziliśmy, można powiedzieć, wystrzałowo. Likier wiśniowy, wódka, jakieś wina, wermuty. Pod schodami w letniej kuchni u Teresy. Był tam jakiś stół, kozetka. Balowaliśmy we czwórkę. Na stole stał dżem i szynka swojskiej roboty i tym zagryzaliśmy alkohol. Nigdy wcześniej tyle nie wypiłam, byłam raczej spokojną dziewczyną. Kiedy pomieszałam wszystkie alkohole, rzygałam dalej, niż widziałam. Podobnie moja przyjaciółka Teresa. Wspierałyśmy jedna drugą i dbałyśmy o siebie. W pewnym momencie straciłam kontrolę. Nie wiem, co się potem działo. Obudziłam się na łóżku, z Teresą w pokoju. Janusz siedział koło mnie. Chyba straciłam świadomość. Wydawało mi się, że przespałam się z Januszem… Ale nie do końca wiedziałam co i jak. Zwierzyłam się z tego Teresie, a ona zaczęła się śmiać. Byłam w kropce, nie wiedziałam, czy to prawda, czy nie… Nie pamiętałam. Następnego dnia obierałyśmy kartofle w piwnicy, niedaleko parnika. Janusz wrócił z pracy. Krzyczał z daleka, szukał nas. Teresa zawołała go, a ja… siedziałam tyłem do wyjścia i zaczęłam oblewać się rumieńcem. Myślałam, że dostanę apopleksji. Jak się zachować? Co powiedzieć? Jak on zareaguje? Siedziałam jak na igłach. Janusz wszedł do piwnicy. Przywitał się z nami, a potem podszedł do mnie. Odwrócił mnie do siebie i pocałował. Ulżyło mi. Zostałam u Teresy jeszcze jakieś dwa, trzy dni, a potem Janusz odwiózł mnie motorem do moich rodziców. Spotykaliśmy się w każdą niedzielę, poznał moją

rodzinę. Kiedy na początku lipca przyjechał do mnie, stanął na progu, przywitał się z moją mamą i czekał na mnie. Byłam zajęta w swoim pokoju, nie wiedziałam, że czeka. Janusz nie miał odwagi wejść dalej bez zgody mojej mamy. Skomentowała to później: – Takiego fajnego chłopaka miała, to se wzięła jakąś niemowę, przyszedł jak po sól, stanął w progu i stoi, nawet się odezwać nie umie. – Ze mną rozmawia, z tobą nie musi! – broniłam się. Pamiętam pewną randkę w wakacje po mojej maturze. Spotykaliśmy się z Januszem często na zabawach. Umówiliśmy się pewnego razu – miał przyjechać o trzeciej do mnie do domu. Wybiła trzecia, Janusza nie ma. Czekam dalej. Przyjechał mój kuzyn, Królikowski. Chłopak był studentem, synem mojej chrzestnej. Wyjątkowo na tamte czasy posiadał samochód. Kiedy wyrwał się na wakacje, to jeździł autem praktycznie wszędzie. Podjechał po mnie z drugim kuzynem, ekipa gotowa do przygody. Kuzyni się niecierpliwili: – Zosia, będziesz na tego swojego czekać? Kwadrans akademicki minął, już dawno nas tu powinno nie być. Minęła godzina, zrobił cię na szaro. Chodź z nami, sprawdzimy, która zabawa w okolicy jest najlepsza! Zabrali mnie do samochodu i ruszyliśmy. Kuzyni siedzieli z przodu, ja na tylnym siedzeniu. Rozmawialiśmy i nie zwracałam uwagi na drogę. Dojechaliśmy do lasu w Rychłocicach (las ciągnie się przez sześć kilometrów) w kierunku Szynkielowa, przejechaliśmy może połowę drogi. Nagle kuzyn odwraca się i mówi: – Ty, to nie ten twój kowboj stoi tam na poboczu? Odwracam się do tyłu, zerkam przez szybkę, a na poboczu rzeczywiście, nie kto inny tylko Janusz. Wystrojony w garnitur, białą koszulę – rękawy do połowy czarne od smaru. Coś mu się zepsuło w motorze i zabrudził się podczas szybkiej naprawy. Chłopaki się cofnęli. Janusz nie miał z sobą kluczy ani żadnych narzędzi. Stach był mechanikiem, wysiadł więc z auta, wziął całą skrzynkę z kluczami i pomógł Januszowi naprawić motor. Kiedy wszystko działało sprawnie, chłopcy pojechali dalej w poszukiwaniu zabawy, a ja wsiadłam z Januszem na motor i pojechaliśmy do mojego domu. Od pierwszego września, mając dziewiętnaście lat, podjęłam pracę jako wychowawca w Rafałówce, w prewentorium przeciwgruźliczym dla dzieci. Było tam przeszło trzysta dzieci, od wieku przedszkolnego do ósmej klasy, chłopcy i dziewczynki. Dzieci były pod naszą opieką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dyżury trwały od szóstej do dwunastej, potem kończyłam dyżur. Czasami trafiał mi się dyżur łamany, od szóstej trzydzieści do ósmej, i potem musiałam jeszcze przyjść na czternastą. Rano były zajęcia podstawowe, a dodatkowe – artystyczne i inne – odbywały się popołudniami. Od czternastej do szesnastej

obowiązywała cisza. Dzieci leżały w łóżkach, mogły rysować, czytać, a młodsze zwykle spały w tym czasie. Potem był podwieczorek i odrabianie lekcji od siedemnastej do dziewiętnastej. Następnie kolacja i zajęcia dowolne. Młodsze dzieci miały ciszę nocną o dwudziestej pierwszej, starsze – o dwudziestej drugiej. Wtedy nauczyciele schodzili z dyżurów, a na noc zostawała salowa. Był tam nawet gabinet lekarski, w którym przez całą dobę można było uzyskać pomoc lekarza lub pielęgniarki. Dzieci, którymi się opiekowałam, pochodziły ze środowiska gruźliczego. Żeby uodpornić organizm, otrzymywały specjalne tabletki. Powinny były je zażywać przez sześć tygodni, maksymalnie dwa miesiące, a niektóre dzieci zostawały tam kilka lat. Po prostu nie miał kto się nimi zajmować, nie było dla nich miejsc w domach dziecka. Większość dzieci pochodziła z patologicznych rodzin. Łaknęły miłości. Musiałam się bardzo pilnować, nie spoufalać. Wystarczył jeden cieplejszy gest, przytulenie któregoś z podopiecznych na dobranoc mogło powodować konflikty między dziećmi albo długie kolejki pod moim pokojem – każde chciało potem buziaka na dobranoc. Kiedy oglądaliśmy jakiś film czy mieliśmy inne luźniejsze zajęcia, dzieci przepychały się, by siedzieć jak najbliżej opiekuna. Brakowało im czułości. Dzieci pochodziły z rodzin patologicznych, czasami przywożono je do nas z ulicy, z odległych wiosek. Nie zapomnę jednego przypadku. Nie wiem, czy to możliwe, ale pewien chłopczyk, który do nas trafił, sześciolatek, chyba od urodzenia nie był myty. Wyobrażasz to sobie? Na głowie zrobiła mu się jedna wielka skorupa. Nie można było dojrzeć skóry ani włosów. Jakby ciemieniucha, ale taka… taki hełm. Jego skóra wyglądała jak pancerz. Kiedy trafił do ośrodka, wylądował w izolatce. Pielęgniarki zaopiekowały się nim. Jak odmoczyły go w wodzie, to skóra schodziła mu płatami i przypominała pergamin. Włosy jak meszek… Dopiero po wielokrotnym myciu i natłuszczaniu wazeliną przez dwa tygodnie doprowadzono chłopczyka do porządku. Kiedy trafiłam do pracy w Rafałówce, nie byłam jedyną młodą osobą w gronie pedagogów. Było nas aż sześć młodych dziewczyn, tak duże było zapotrzebowanie na opiekunów. To były moje najwspanialsze lata pracy. Wszyscy żyliśmy wspólnie jak jedna wielka rodzina. Były wśród nauczycieli małżeństwa, niektórzy mieli już własne dzieci. Naszą zwierzchniczką była stara panna, więc jeśli w grę wchodziły wizyty mężczyzn, było trochę trudno. Najczęściej odwiedzali nas w niedzielę rano i wracali tego samego dnia. Oczywiście Janusz odwiedzał mnie mimo trudności. Była tam jeszcze pewna babcia, salowa. Miała sześćdziesiąt lat, my po dziewiętnaście, dwadzieścia, więc dla nas to była naprawdę stara babcia. Ale ta kobieta dobrze znała życie. Początkowo, by nie zepsuć sobie opinii, chłopcy nie zostawali u nas na noc. Jednak pewnego razu babcia zaskoczyła nas, dziwiąc się, dlaczego nasi goście nie sypiają z nami? Przecież nie wolno kupować kota

w worku! Nie rozumiałyśmy jej, dopóki nie opowiedziała nam swojej historii… Kiedy była młodą panienką, wyszła za mąż. Podczas nocy poślubnej… nic się nie wydarzyło. Starsze kobiety w rodzinie poradziły jej, by sama zajęła się młodym mężem. Jak się przekonała, jego przyrodzenie było mikroskopijne i nie na wiele się przydało. Zaskoczone pytałyśmy, skąd w takim razie pojawiły się w jej życiu dzieci? „Dobrze, że podczas wojny miałam życzliwego sąsiada”. Od tamtej pory miałyśmy przyzwolenie na to, by mężczyźni zostawali u nas na noc. „Nie bierzcie kota w worku!” W czasie kiedy nie widywaliśmy się z Januszem, pisaliśmy do siebie listy. Z początku Janusz miał z tym pewne kłopoty, nie wiedział, o czym pisać, i zbytnio tego nie lubił. Czarnożyły, 27.09.1966 roku Kochana Zofio! Na wstępie chcę Cię przeprosić za niedotrzymanie obietnicy, jestem jednak dobrej nadziei, że mi to szybko wybaczysz. Otóż miałem zamiar do Ciebie jechać i o to pokłóciłem się nawet trochę z mamą, bo musiałem zostać i pomagać przy zwózce ziemniaków, skończyliśmy dopiero o ósmej wieczorem. Zresztą teraz mam bardzo mało czasu, bo od dwudziestego drugiego muszę wstawać o godzinie czwartej rano, żeby być o piątej w Wierzchlasie. Nawet w niedzielę musiałem też być, będę jeździł aż do końca tego miesiąca, poza tym w domu też jest dużo roboty, jak to zwykle na wsi. W poniedziałek byłem na komisji poborowej i mimo wielkiej nadziei, że nareszcie zostanę tym żołnierzykiem, muszę czekać na to prawdopodobnie aż do wiosny. Wobec tej ewentualności muszę jednak poszukać sobie innej pracy, bo nie mam zamiaru dłużej pracować w mleczarni. Trochę mnie to gnębi, że nie dostanę chyba jeszcze w tym roku karty powołania, bo chciałbym odsłużyć jak najszybciej oczekującą mnie służbę i zacząć wreszcie bardziej ustabilizowany żywot, zresztą znasz moje myśli i marzenia. Może nie wszystkie, ale przynajmniej te poważniejsze. Nie wiem specjalnie, o czym Ci pisać, bo wiesz już, że listy nie są jednak moją domeną i mimo że nie mam przed Tobą tajemnic, to jednak nie wiem, o czym pisać, bo nie lubię pisać, jak również mówić, o rzeczach znanych i błahych. Będę więc pomału kończyć ten list. Myślę, że już do tej pory nie masz za bardzo do mnie żalu, że nie przyjechałem do Ciebie, chciałbym się widywać z Tobą jak najczęściej.

W niedzielę też mi się chciało bardzo do Ciebie, ale tak to wypadło. Miałem już nawet jechać wieczorem, ale po pierwsze nie bardzo to wypadało, a po drugie byłem bardzo zmęczony. Obiecuję więc przyjechać w nadchodzącą niedzielę i myślę, że nic nie stanie mi na przeszkodzie, będę się starał przyjechać jak najwcześniej, wyjadę chyba tym autobusem, który wychodzi przed szóstą. Myślę, że wyjdziecie po mnie na przystanek, kwiatów nie musicie przynosić. Jeżeliby Ci coś wypadło, to zadzwoń pod Wieluń 838 w sobotę, bo wtedy będę w biurze. A więc do niedzieli. Chciałbym Cię uścisnąć, ale wobec tego, że listownie jest to niemożliwe, więc tylko marzę i przesyłam pozdrowienia. Proszę pozdrowić również Teresę. Janusz Czarnożyły, 17.10.1966 roku Kochana Zosieńko Nie będę się długo rozwodził, bo jest już prawie dwudziesta druga, a ja muszę wstać jutro rano przed piątą. Dziś dopiero przed chwilą przyjechałem z udojów, zdążyłem tylko zjeść kolację. Chciałem Cię przeprosić, że nie przyjechałem do Ciebie, ale teraz to właściwie żałuję, że tego nie zrobiłem, bo się bardzo wynudziłem. Okazało się, że nie mam specjalnie z kim połazić, pogadać, posiedziałem sobie tylko cztery godziny na filmie, potem dorwałem Stasia i Jurka Kowalczyka i poszliśmy na piwo i do kawiarni. Pogadaliśmy trochę i to była cała niedziela. Nie wiem dlaczego, ale ostatnio wpadłem w bardzo melancholijny nastrój. Teresa może nawet to zauważyła, ale nie sądzę. Stale coś mi się chce. Co, to właściwie sam nie wiem. Wiem tylko, że pragnę, aby się coś zmieniło w moim życiu, żeby być z Tobą jak najwięcej, nie tylko w niedzielę, ale cały tydzień. Wiem, że na to trzeba poczekać, ale co sobie pomarzę, to moje. To może i miało ten skutek, że nie pojechałem do Ciebie, chociaż tak bardzo chciałem. Często też myślę, jak też się ułoży nasze ewentualne małżeństwo, bardzo pragnę, i Ty zapewne też, aby było ono jak najszczęśliwsze. Nie wyobrażam sobie, by były między nami jakieś nieporozumienia, jak również Ciebie tak obcesowej, bezpośredniej jak wiele młodych małżonek. Co do Ciebie, to razi mnie taka mała rzecz, ktoś inny może nie zauważyłby tego, mnie to jednak razi, przy najbliższej okazji powiem Ci, o co mi chodzi. Ciągle dręczą mnie dwie takie niewinne myśli, pierwsza to taka, że przed poważniejszą zmianą w życiorysie muszę odbyć służbę wojskową, drugą wyjawię Ci osobiście. Nie będę już dalej kontynuować tej bazgraniny, chociaż miałbym jeszcze

wiele do pisania. Jak jestem z Tobą, trudno mi to wyjawić, ale może kiedyś sobie porozmawiamy dłużej. Kończę już i przesyłam ukłony. Janusz Najważniejszego byłbym zapomniał, powiadom mnie, gdzie będziesz w niedzielę. Czarnożyły, 05.12.1966 roku Kochana Zosieńko Zapewne zdziwiłaś się, że piszę z Czarnożył, a nie skąd indziej! Po dłuższych rozważaniach postanowiłem pozostać na cały grudzień w domu. Zostałem, bo mama mi stale sugerowała, żeby zostać, a na koniec popłynęły łzy, no i zostałem. Może zostanę dłużej, jeżeli załatwię sobie pracę w Czarnożyłach, ale wtedy będę musiał zostać żołnierzem LWP, bo nie dostanę odroczenia. Tak więc siedzę w domu, a właściwie zasuwam jak azorek, bo roboty trochę się nazbierało. W niedzielę po południu poszliśmy ze Stasiem do kina, a potem do kawiarni do Wydrzyna i nawet się nie nudziłem, bośmy sobie ze Stasiem porozmawiali dosyć poważnie, właściwie nigdy na taki temat nie rozmawialiśmy, nawet nie wyobrażasz sobie, jak Stasio ostatnio spoważniał. Zresztą ja go zawsze miałem za bardzo poważnego, ale po tym, czego się od niego dowiedziałam, to mu się nie dziwię, że się tak poważnie zachowuje. Co do mnie, to mi się zmienił całkowicie humor, jak robiłem, to byłem najczęściej w złym humorze, kiedy pracowałem ostatnie dni, to brałem głębiej powietrze, a teraz jest mi całkiem błogo, chociaż muszę się trochę narobić. Śpię na razie do oporu, bo w sobotę i niedzielę trochę później wróciłem, niżby wypadało, tylko się w tym niczego nie domyślaj. Byłoby całkiem dobrze, gdyby Rafałówka była bliżej, żeby tak można przynajmniej co drugi dzień do Ciebie przyjechać, ale cóż zrobić, nie zawsze jest tak, jak się chce. Często się zastanawiam, co zrobić, żeby atrakcyjnie spędzić sylwestra, oczywiście z Tobą, na razie nic konkretnego nie wymyśliłem, ale może Ty masz ciekawsze myśli niż ja, bo ja nie mam nawet konkretnych propozycji. Na tym chyba skończę, bobym chyba dziś tego listu nie skończył, a tym bardziej nie wysłał, a oczekuję jeszcze w tym tygodniu listu od Ciebie. Przesyłam Ci moc uścisków, chociaż ich nie poczujesz, ale są mocne. Pozdrów ode mnie współlokatorki. Janusz

Jeżeli odpiszesz, żeby przyjechać, to przyjadę na pewno. Czarnożyły, 12.12.1966 roku Nie będę się długo rozwodził, bo nie wiem, co pisać, wyszedłem już zupełnie z wprawy w pisaniu listów. Chcę Ci w zasadzie tylko zakomunikować, że operetka będzie w sobotę o godzinie 18:00 i że będę czekał. Na Faraonie byłem z fajną babką, a jaką, to Ci powiem przy najbliższej okazji. Jeżeli chodzi o sam film, ten był rzeczywiście ciekawy, wydaje mi się, że lepszy od Krzyżaków, przynajmniej mnie bardziej zainteresował, szkoda, że nie mogłaś go obejrzeć. W najbliższym czasie będą grać w Syrenie także Szeherezadę, zamierzam również iść na ten film, to znaczy go obejrzeć. Myślę, że tym razem nie będę szukał towarzyszki. Co do operetki, to tytułu w tej chwili nie jestem w stanie Ci podać, poza godziną rozpoczęcia, wiem tylko, że będzie w kinie Syrena. To by w zasadzie było wszystko, kończę i czekam w sobotę. Janusz Był w kinie z fajną babką? Jak się okazało, miał na myśli swoją mamę. Czarnożyły, 19.12.1966 roku Kochana Zosieńko Nie wiem, jak Tobie zapowiadają się święta, czy macie wolne, czy też nie, ale co do mnie, to widzę święta w ciemnej oprawce, bo zostaję sam jak palec w domu. Rodziciele wypuszczają się w kurs zu Jelenia Góra wia Wrocław. Zapowiedzieli mi, że zostawią mi pół „bazy”, no i żebym dużego towarzystwa nie sprowadzał. Wobec tego jeszcze dziś idę kupować adapter, żeby się nie zanudzić w razie czego, bo opić się nie będzie czym. Mam dla Ciebie taką nieśmiałą propozycję, rozmawiałem już z mamą na ten temat i sprzeciwu nie było, chcę urządzić coś w rodzaju przyjęcia Szczepana. Myślę na nie zaprosić Teresę, Bogdana, Stasia, a przede wszystkim Ciebie, co właśnie robię. Mam nadzieję, że się nie będziesz nikogo wstydzić

i przyjedziesz do mnie, jeżeli chcesz, to przyjedź już w sobotę, bo w sobotę wysyłam rodzicieli w świat. Rozważ to wszystko z Teresą, żeby ewentualnie mi powiedziała, jak przyjedzie do domu. Myślę, że nie sprawisz mi zawodu i przyjedziesz na pewno, oczywiście o ile Ci nie wypadnie co innego, będziesz mile widziana. U mnie na razie nic ciekawego się nie dzieje, zresztą nie wiem nawet specjalnie, co by zasłużyło na wyróżnienie. Ubiegły tydzień upłynął mi niezbyt szczególnie, bo zaczynając od piątku, a włączając do tego również poniedziałek – co dzień się wkurzałem, tak jak mi się to rzadko zdarza. Nie będę dłużej pisał, bo muszę pędzić do sklepu i przy okazji wrzucić do skrzynki list. Jak przyjedziesz, to pogadamy. Zasyłam pozdrowienia, proszę przy okazji pozdrowić współlokatorki i sąsiadów oraz Bogdę od całych Czarnożył. Janusz W okresie świątecznym dzieci wyjeżdżały do domów. Nauczyciele i wychowawcy również mieli wolne. Po jedno dziecko nie zjawili się rodzice. Chłopczyk pochodził z Widawy, a dokładniej z małej miejscowości oddalonej od niej dwa kilometry. Musiałam go z sobą zabrać, bo inaczej spędziłabym z nim święta w pustym ośrodku. Pojechałam do Widawy, stamtąd do jego rodzinnego domu. Zaprowadziłam go do rodziców. Był silny mróz. Nie mieli zbyt dobrych warunków do mieszkania. Przerwa świąteczna zaczynała się przed Wigilią i kończyła po sylwestrze, szóstego stycznia. Trzech Króli nie było świętem wolnym od pracy. Dzieci przebywały w prewentorium cały rok, na okrągło. Jedyny okres, kiedy wracały do domu, to była właśnie ta przerwa świąteczna. Po odwiezieniu dziecka do jego rodziców za Widawę wróciłam do swojego domu w Rychłocicach. Czarnożyły, 10.01.1967 roku Kochana Zosieńko Zaczynam pisać ten list i nie wiem, od czego właściwie zaczynać, zawsze chcę Ci dużo napisać, lub dużo powiedzieć, ale zawsze się załamuję. Bardzo chciałbym Cię zobaczyć, ale w tym miesiącu chyba do Ciebie nie przyjadę. Zamierzam to zrobić dopiero w lutym, na razie czekam na wypłatę.

Ostatnio dużo o Tobie myślę, a także o nas, męczy mnie to, że nie mogę z Tobą przebywać stale. Chciałbym już mieć poza sobą służbę wojskową, żeby moje marzenia były bardziej bliskie, ułożyć sobie życie tak, jak tego pragnę. Od czasu, gdy byłaś u mnie, wydaje mi się, że się dosyć mocno zmieniłem. Mało chodzę do kawiarni, w domu często się zamyślam, parę dni nie mogłem czytać ciekawej książki fachowej, bo nie wiedziałem, o czym czytam, a co mnie najbardziej dziwi, to to, że w nocy dużo mi się śni. Może się nad tym uśmiechniesz, ale tak jest. W niedzielę jechałem po obiedzie sam i popadłem w dziwny nastrój, chciało mi się trochę popłakać. Nawet nie wiedziałem, że mogę być tak romantyczny. W pewnej chwili wyciągnąłem Twoją fotografię i uśmiechnąłem się do Twojej podobizny jak do żywej osoby. Wydaje mi się, że pomyślisz o mnie, że trochę zdziecinniałem na starość, ale czuję potrzebę napisania Ci o tym. Chyba Ci tego nie powiedziałem, ale w Szczepana, jak nie przyjechałaś autobusem o dziesiątej dwadzieścia, byłem bardzo zły na Ciebie, może nie tak zły, jak to, że czułem do Ciebie żal, mimo że nie liczyłem na Twój przyjazd, a na przystanek wyszedłem na wszelki wypadek. A potem jak mnie Staszek wywołał z kawiarni, byłem bardzo zdziwiony, jak Cię zobaczyłem, nie dowierzałem sobie, że Cię widzę. Piszę ten list i nie wiem, co Ci pisać, ciągle się zamyślam, zamiast myśleć, zaczynam marzyć, zupełnie dziecinnie, czasem wydaje mi się, że jestem jeszcze bardzo dziecinny i chyba sama przyznasz, że tak jest rzeczywiście. Jestem nawet zły przez to na siebie, ale myślę, że mi to kiedyś minie. Nie wiem, czy wytrzymam ten miesiąc, aby Cię nie zobaczyć, ale tak sobie postanowiłem i chyba nie przyjadę do Ciebie, aż dopiero w lutym. To może też jedno z moich dziecinnych zagrań, bo sam nie wiem, co chcę przez to zyskać. Muszę już skończyć, bo powstałby z tego listu zupełny mętlik, jak czasem w mojej głowie. Kocham Cię. Janusz Świętego Szczepana w 1967 roku było we wtorek, dwudziestego szóstego grudnia. Janusz robił tego dnia małą prywatkę, bo jego rodzice wyjechali do Karpacza. Z Teresą miałyśmy spotkać się najpierw z Januszem i Stachem. Poszłyśmy więc do klubu w Czarnożyłach, w którym panowie bywali w wolnym czasie najczęściej. Nie zastałyśmy ich. Udałyśmy się do „Raju”, miejsca, gdzie kuzyn Janusza hodował konie – Janusz chodził tam czasem pomagać oprzątać. Niestety, tam również ich nie było. Lekko zrezygnowane poszłyśmy w stronę Janusza domu. Kiedy dotarłyśmy z Teresą na miejsce, zauważyłyśmy zapalone światła – czyli są w domu! Podeszłyśmy bliżej i zaczęłyśmy podglądać ich przez okno. Krótkie firanki, tak zwane zazdrostki, ułatwiały nam to znacznie. Zajrzałyśmy do

środka przez okno kuchenne. Muzyka grała (Janusz kupił sobie adapter Bambino do odtwarzania płyt winylowych). Stach nie potrafił tańczyć, na każdej zabawie stał w kącie i nie miał odwagi wyrwać się na parkiet. Patrzymy… i nie wierzymy własnym oczom! Janusz trzyma Stacha za ręce i zgrabnie prowadzi go po kuchni. Panowie tańczą w skupieniu na naszych oczach. Podglądałyśmy tę uroczą scenę jakiś czas, krztusząc się ze śmiechu, aż wreszcie nie mogłyśmy się już powstrzymać i głośno wybuchłyśmy radosnym rechotem. Mężczyźni to usłyszeli, wyszli przed dom i nas przyłapali. Posiedzieliśmy trochę w domu i wybraliśmy się wszyscy razem na zabawę. Stach mógł teraz ćwiczyć z prawdziwymi kobietami! Janusz przyjechał do mnie do Rychłocic na sylwestra i spędzaliśmy go razem. Sylwester był spokojny. Coś na kształt domówki, w mieszkaniu mojej koleżanki. W trzy pary posiedzieliśmy, pogadaliśmy i potańczyliśmy do muzyki odtwarzanej z adaptera. Czarnożyły, 18.01.1967 roku Kochana Zosieńko Nie wyobrażasz sobie nawet, ile radości sprawił mi list od Ciebie, sam się dziwię dlaczego, bo przecież otrzymywałem je już przedtem. Ucieszyłem się bardzo, kiedy go otrzymałem, jeszcze nie znając jego treści; bardzo się smuciłem, że nie nadchodzi tak szybko, jak bym tego chciał. Co do treści, to czasami Cię niezupełnie rozumiem, dlaczego masz obawy, że Cię rzucę. Odnośnie Twoich zwierzeń, to mimo moich purytańskich cech wcale mnie to nie razi, przecież mogliśmy się w ogóle nie spotkać. Ja osobiście jestem czasem zły na siebie, że przeniosłem się po stażu do domu, ale moją złość łagodzi fakt, że Ciebie poznałem. Niekiedy mam również obawy, że Cię utracę, ale to tylko dlatego, że jesteśmy tak rzadko z sobą. Widząc jakieś młode małżeństwo, w ogóle młodą parę, bardzo im zazdroszczę, że mogą przebywać często z sobą, nie muszą się na długo rozstawać, wtedy też najbardziej tęsknię za Tobą. Często nie mogę sobie znaleźć miejsca, łażę w domu z kąta w kąt albo czytam zapamiętale, żeby choć na chwilę o Tobie zapomnieć, ale to wszystko nie daje rezultatu, z tego, co czytam, nic nie pamiętam, a o Tobie i tak stale myślę. Doszedłem już do tego, że nie mogę długo zasnąć i budzę się w nocy. Często dochodzę do wniosku, że ja jeszcze po prostu nie doszedłem do tego momentu, żebym mógł założyć rodzinę, bo nie umiem sobie wyobrazić tego, jak by wyglądało nasze małżeństwo od strony

bardziej materialnej, widzę siebie w roli kochającego męża, czasem też ojca i poza tym moja wyobraźnia nie chce specjalnie działać. Jest przy tym taka trudność, że teraz nie mogę nic konkretnego postanowić, bo czekają mnie jeszcze co najmniej dwa lata służby wojskowej. Nie myślę nawet o odroczeniu, gdyż zdaję sobie sprawę, że to mogłoby tylko przedłużyć okres, po którym mogę konkretnie coś postanowić i realizować. Często myślę o tym, żeby sprawić rodzicom niespodziankę i wziąć ślub, ale raz, że byłoby to trochę dziecinadą, a po drugie, to w zasadzie nic by nam nie dało, jak tylko oficjalną osłonę do naszych niemoralnych poczynań. Bardzo chciałbym już wiedzieć, jak się nasze losy ułożą, i o tym chciałbym z Tobą rozmawiać, ale wydaje mi się, że znów sobie nic na ten temat nie powiemy. Tak się zagalopowałem, że nie napisałbym Ci nawet, jak mi się pracuje. Otóż zajęcia mam niewiele i jeszcze nie zdążyłem się dokładnie zorientować, na czym właściwie moja praca polega. Zresztą z tego, co już wiem, nie jest to praca konkretna, i to mnie też denerwuje, bo chciałbym mieć nareszcie pracę bardziej konkretną, której widziałbym efekty i z której byłbym zadowolony. Trochę jestem zadowolony tylko z tego, że więcej zarabiam, ale i to nie bardzo, bo czuję się, jakbym miał wziąć pieniądze za darmo. Na tym bym już skończył, bo ojciec wygania mnie do spania. Teraz czekam na list od Ciebie i myślę, że czas biegnie bardzo pomału, przeciwnie do tego, gdy jesteśmy razem, jakoś wtedy dziwnie przyśpiesza. Odwzajemniam Ci się i zasyłam moc pocałunków. Janusz Czarnożyły, 25.01.1967 roku Kochana Zosieńko Wybacz, że tak długo nie napisałem, a właściwie nie usprawiedliwiłem się. Nie napisałem, bo byłem zajęty, dziś dopiero mam wolny wieczór, bo po obiedzie też byłem zajęty, miałem szkolenie. Chciałem Cię przeprosić, że nie wyszedłem na autobus. Otóż to się w ogóle dziwnie złożyło, że się nie spotkaliśmy. Ja się spóźniłem na autobus, ten, którym miałaś przyjechać, bo poszedłem do krawca po garnitur i zasiedziałem się, bo nie był jeszcze skończony, a wyjść mi też nie wypadało. Przyjechałem o pół do czwartej do Wielunia, ale jak już wiesz, nie spotkałem Cię. Nie wiem, gdzie Ty byłaś, myślałem, że przyjechałaś wcześniej lub nie przyjechałaś w ogóle. Bo odjechać też nie mogłaś i byłem bardzo zły, jak się

dowiedziałem, że byłaś w Wieluniu w przepisowym czasie. Jak przypuszczam, myślałaś, że ja pracuję w Wieluniu, jeżeli tak, to chcę Cię wyprowadzić z błędu, jestem już w terenie. Do Wielunia jeździłem tylko w pierwszym tygodniu, a teraz zażywam świeżego powietrza i relaksu, jak zrobię na kapciach około dwudziestu kilometrów dziennie. Może trochę odbiegłem od tematu i zapomniałbym o sprawie zasadniczej, a więc przepraszam Cię bardzo za zawód i obiecuję na przyszłość, że będę lepiej się sprawował. Myślę, że do czasu, gdy się spotkamy, nie będziesz już miała do mnie żalu. Ja teraz okropnie się nudzę, bo nie ma wieczorem gdzie iść, kawiarni unikam, knajpy również, do Stasia nie chodzę, bo on albo robi, albo śpi. Przyjechał teraz Wojtek i będzie do drugiego lutego, to jeszcze do niego idę trochę pogadać, poza tym to panuje potworna nuda, już mi się nawet gazet czytać nie chce. Nie będę już dłużej pisać, bo nie mam pewności, czy doczytałaś do tego miejsca, jeżeli tak, to spraw mi tę radość i napisz do mnie jak najszybciej. Pozdrawiam Cię serdecznie. Janusz Przez zasiedzenie się Janusza u krawca istotnie minęliśmy się w Wieluniu. Jechałam wtedy na chrzciny Tadka, syna mojej siostry Kasi. Mieliśmy z Januszem pojawić się na uroczystości razem. Tadek urodził się w październiku, chrzciny odbywały się w styczniu. Janusz nie pojawił się na dworcu, więc sądziłam, że już nie przyjedzie. Zabrałam się i pojechałam do Osjakowa. On przyjechał do Wielunia, tyle że później. Nie spotkał mnie, więc wrócił do swojego domu, do Czarnożył. Nie było telefonów, umówić się można było listownie, albo spotykając przypadkiem. W ten sposób minęliśmy się i na chrzcinach Tadka pojawiłam się sama. Czarnożyły, 15.02.1967 roku Kochana Zosieńko Wybacz, że tak długo nie pisałem, ale czas mi tak jakoś szybko schodzi, że zanim się obejrzałem, już jest piętnasty. Mam teraz przy tym mało czasu. Od niedzieli, kiedy byłem u Ciebie, miałem tylko jeden wolny wieczór, i to w niedzielę. We wtorek, to znaczy w ostatki, też byłem wolny, ale poszedłem do kawiarni na wieczorek, nawet się pobawiłem. Poza tym wieczory mam zajęte, bo jak nie

zebranie, to szkolenie. W niedzielę też byłem na zabraniu i tak ten czas leci. Dziś też tylko skończę, muszę iść do Wydrzyna i wrócę koło dwudziestej drugiej. Tę niedzielę, co nadejdzie, też mam zajętą. Napisałem już do Ciebie list, ale jak go zakleiłem, to dowiedziałem się, że nie będę mógł do Ciebie wyjechać. Może to i lepiej, bo mogłabyś się ode mnie nabawić kataru i miałabyś do mnie o to żal. Czy następną niedzielę będę miał wolną, tego nie wiem, ale spodziewam się, że tak. Jeżeli będę miał wolną, to Cię odwiedzę, chyba że nie będziesz sobie tego życzyła. Przyjechałbym w sobotę, a w niedzielę do domu, bo nie chciałbym znów zawalić poniedziałku. Wtedy byłem bardzo zmęczony, tak że łatwo zaspałem, teraz chciałbym się tego ustrzec. Wczoraj nadarzyła mi się niebywała okazja: otóż z ramienia klubu zostałem wydelegowany na kurs tańca. Zajęcia będą co wtorek przez miesiąc. Płaci się tylko pięćdziesiąt złotych, więc się zgodziłem. Jakich tańców będą uczyć, jeszcze nie wiem, powiedziano mi, że nowoczesnych. Może ze mnie będzie jeszcze tancior. Co Ci jeszcze pisać, już nie wiem, nowin zbytnio nie mam, zresztą z pomysłami u mnie ostatnio nie najlepiej, a poza tym muszę już iść do Wydrzyna. Kończę więc i czekam na odpis, nie każ mi czekać na list, tak jak ja Tobie. Zasyłam pozdrowienia, napisz mi, czy już dostałyście mieszkanie i jak Wam się mieszka. Całuję Cię. Janusz Skąd pytanie Janusza o przyznanie mieszkania? Na początku pracy w Rafałówce mieszkałyśmy w piwnicy, w suterenie. W jednym pokoju po trzy dziewczyny. Później po dwie dziewczyny, gdyż młode małżeństwo z dzieckiem (pielęgniarka i wychowawca) zwolnili jedno pomieszczenie. Niedaleko naszego mieszkanka był magazyn. W magazynie tym trzymano ubrania – pomieszczenie to zwano „walizkownią”. W sobotę po kąpieli zostawiano tam brudne ciuchy, a pracownik zanosił je do pralni. W niedzielę dzieci miały czystą bieliznę i ubrania. Generalnie dzieci kąpały się dwa razy w tygodniu. Oprócz tego ciepła woda była rano i wieczorem, gdyż w ośrodku palono bez przerwy – tak więc każdego wieczora prysznice były również dostępne. Kiedy małżeństwo z dzieckiem dostało większe mieszkanie i rozdzielono nas, zamieszkałam sama z Teresą. Czarnożyły, 05.03.1967 roku

Kochana Zosieńko Jesteś na pewno zła na mnie, że do Ciebie nie przyjechałem, ale zostałem celowo, bo muszę się przygotować do nowych szkoleń rolniczych, których jeszcze w tym miesiącu muszę przeprowadzić szesnaście. Najgorsze, że na jeden temat mam niewiele do powiedzenia, ale myślę dać sobie jakoś radę. Chcę Cię odwiedzić w następną niedzielę, bo dziewiętnastego będę miał chyba zajętą. W tym tygodniu miałem trochę wolnego, ale teraz to się dopiero zacznie, aż dostaję gęsiej skórki. Przejmuję się trochę jeszcze czym innym, w tym tygodniu ma przyjechać do Gromadzkiej Rady kontroler z NIK-u, dostanie się chyba trochę po nosie. Odnośnie do poprzedniej niedzieli, to powiedz Teresie, żeby zmieniła sobie zegarek, bo się spóźniłem na ten pierwszy autobus. Dobrze, że wprowadzili drugi, bo inaczej to byłaby wpadka. Teraz nie będą już jeździć w poniedziałki do Mokrska, ale za to muszę siedzieć w prezydium od dziesiątej, ale i tak nie będę mógł zawalić. Ciekaw jestem, jak się zachowywał mój przybrany siostrzeniec, czy chociaż pamiętał na drugi dzień. Ja tak pomału dochodzę do wniosku, że się minąłem z powołaniem, i że chyba lepiej by mi było do twarzy z Twoim zawodem, ale cóż, przepadło klepadło. Podziwiam Was trochę, jak sobie dajecie radę z dziećmi, bo ja bym sobie chyba nie dał. Najgorzej będzie, jak mnie własne zakrzyczą, trzeba ich chyba będzie mniej zaplanować, to może nie będzie tak groźne. Na zakończenie składam Ci moc życzeń z okazji Dnia Kobiet: żebyś miała jak najmniej kłopotów i zmartwień w życiu osobistym i w pracy, żyj długo i szczęśliwie i nie tyj. Jeżeli zechcesz, to przekaż życzenia dla Teresy, pani Sikorowej i Bogdy. Całuję Cię mocno. Janusz Czarnożyły, 19.03.1967 roku Kochana Zosieńko Nie pisałem do Ciebie dosyć długo, bo jakoś czasu ciągle brakowało. Wciąż mam czas zajęty, dziś dopiero co wróciłem z sesji PSRN, a za chwilę muszę iść na szkolenie. Tych szkoleń mam już po dziurki w nosie, ale już zostały mi tylko dwa. Już zacząłem odwalać po dwa na dzień i dlatego skończę je szybciej. Na początku tygodnia miałem dużo spraw do napisania Ci, z czasem jakoś w natłoku tych problemów, z którymi się ciągle spotykam, wiele mi wywietrzało z głowy. W każdym

razie pogadamy sobie przy najbliższej okazji. Mam parę spraw, które się trochę krępuję jeszcze z Tobą poruszać, nie bierz mi tego za złe, ale nie chcę ich poruszać z różnych przyczyn, chociażby dlatego, że nie mogę ich na razie urealniać. Gdy byłem u Ciebie, dawałaś mi do zrozumienia, że chcesz znać konkretną datę ślubu. Ja też bym chciał odmienić swój stan, ale jak sama widzisz, nie możemy dojść do porozumienia, czy brać jeden, czy dwa śluby. Pod tym względem nie mogę Cię zrozumieć, dlaczego chcesz i kościelnego ślubu, ja swoje poglądy na ten temat przedstawiłem Ci dosyć wyraźnie, Ty niestety nie. Mój brat wziął ślub kościelny mimo swoich świeckich poglądów, on to zrobił na odczepnego, ale ja nie znoszę obłudy. Mogę zrezygnować z jakichś korzyści materialnych, ale ze swoich poglądów nie zrezygnuję, chyba że zostanę przekonany o ich niesłuszności, ale jak dotąd rzadko mi się to zdarzało. Dużo się robi z miłości, ale nie wszystko. Nie mam już czasu dłużej pisać, więc muszę skończyć. Co do świąt, to chciałbym je spędzić z Tobą chociaż w części. Napisz, o której przyjedziesz do domu, to się spotkamy w Czarnożyłach albo w Wieluniu. Kończę więc i czekam na list. Przekaż życzenia świąteczne dla państwa Sikorów i dla Bogdy, my się chyba zobaczymy. Janusz Siódmego kwietnia Janusz przyjechał do mnie. Powiedział, że ma dla mnie prezent. Pokazał mi powołanie do wojska. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Do tej pory udawało mu się uniknąć służby, jednak kiedy zmienił miejsce zameldowania – po tym, jak zwolnił się z mleczarni i rozpoczął pracę jako zootechnik w Powiatowej Służbie Rolnej na terenie gminy Czarnożyły – wojsko poznało dokładny adres, pod którym Janusz przebywał, i mogło mu wysłać powołanie. Część pracy wykonywał na terenie gospodarstw rolnych, część w gminie, prowadził szkolenia i tak dalej. Kiedy wręczył mi powołanie, zaczęłam się śmiać. Janusz miał jeszcze urlop, zaproponował, żebyśmy wzięli ślub. – Chyba jesteś chory – powiedziałam. – Kto nam da ślub za dwa tygodnie? – To powiemy, że jesteś w ciąży, to nam przyśpieszą. – Choćbym była, tobym się nie przyznała i nie przyśpieszała! No i wyszło tak, jak wyszło. Zaszłam w ciążę. Ósmego kwietnia poczęliśmy nasze dziecko. Powołanie do wojska było do Sieradza. Od Rafałówki czternaście kilometrów. Nie było tak źle. Połączenia dobre. Dwudziestego siódmego Janusz pojechał do wojska. Musiał powiadomić rodziców o tym, że zostaną dziadkami.

Sieradz, 15.06.1967 roku Kochani Rodzice Przepraszam Was, że nie pisałem tak długo. W wojsku czas upływa tak szybko. Wydaje mi się, że dopiero co przyszedłem do wojska, a tu minęło już półtora miesiąca. Nie ma czasu nawet się ponudzić. Teraz wszyscy czekamy na dzień przysięgi. Będzie ona, jak już się pewnie dowiedzieliście od Stasia, nie osiemnastego, lecz dwudziestego piątego. Przysięga ma mieć uroczystą oprawę. Odbędzie się na rynku w Sieradzu. Ostatnie dni to właściwie gruntowniejsze przygotowanie do przysięgi, czyli krok defiladowy. Nieraz się wszystkiego odechciewa, ale cóż zrobić, trzeba wytrzymać. Dostaliśmy już wyjściowe mundury, teraz zacznie się prasowanie po nocach. Mundur dostałem niezły, tylko płaszcz na pół łydki. Jak już chyba wiecie, jestem w szkole podoficerskiej. Nauki jest masa, a nie ma właściwie kiedy się uczyć. Poza tym wszystkim są to przedmioty dosyć trudne. Jeden przedmiot już skończyliśmy, czekają nas tylko egzaminy po przysiędze. W czerwcu mają nas wysiedlać z koszar pod namioty, ponieważ w koszarach mają być kolonie letnie. Może to i lepiej, że nas przenoszą, bo będzie mniej sprzątania. Teraz to już tak nie podpadam, ale z początku to się podpadało od czasu do czasu. Z Filipem jestem w jednym plutonie, tak że jest z kim pogadać. Z wieluńskiego jest nas dosyć dużo. Najgorsze jest to, że mają nas po szkole, to znaczy po pół roku, przenosić do innych jednostek. Mnie by najbardziej odpowiadał Sieradz, bo czy na urlop, czy nawet na przepustkę to do domu blisko. Bogdan mówi, że może coś da się wykołować, ale ja nie za bardzo wierzę w jego możliwości. Jak się zdążyłem zorientować, to rzeczywiście istnieje szansa na pozostanie, jeżeli ktoś inny zostanie przeniesiony. To, że my mamy być przeniesieni, ustalił już Wieluń. W wojsku warunki mamy niezłe, jak nam mówią, to nie jesteśmy nawet za bardzo docierani. Żeby tak można było jeszcze czasami dłużej pospać, to byłoby zupełnie nieźle. Do większych wysiłków zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Od wczoraj bolą nas trochę łydki, bo biegaliśmy na czas trzy kilometry, ale to szybko przejdzie. Jak wyjeżdżałem, to zapomniałem zabrać adres od Mariana. Gdy będziecie jechać do mnie na przysięgę, bo słyszałem, że się wybieracie oboje, to zabierzcie jego adres i mój dowód osobisty. Muszę Was powiadomić o rzeczy, która mnie najbardziej gnębi i jakoś mi głupio o tym pisać, ale zostanę ojcem i z tego względu chcę wziąć w sierpniu ślub cywilny. Nie wiem, czy mnie Zosia zmusi do kościelnego, ale chyba nie. Na tym kończę, bo zaraz pobudka, a chcę ten list jeszcze dziś wysłać. Zasyłam pozdrowienia. Janusz

Dwudziestego czwartego czerwca Janusz składał w wojsku przysięgę. Wybierałam się na nią. Niestety, spod Rafałówki, oddalonej o czternaście kilometrów od Sieradza, z przystanku nie zabrał nas (mnie i przyjaciółki) przepełniony autobus. Szłyśmy te czternaście kilometrów na piechotę i kiedy dotarłyśmy na miejsce, było już po uroczystości. Na samą przysięgę nie zdążyłam. Ale potem spotkaliśmy się wszyscy – z Januszem i jego rodzicami – i jako że on otrzymał przepustkę, wyszliśmy na miasto. Potem, kiedy tylko Janusz miał przepustki, sam chodził te czternaście kilometrów do mnie, do Rafałówki. Nie chciało mu się czekać na autobus, nie chciał, by go zauważyli oficerowie, i z innych przyczyn. Janusz miał późno przysięgę. Bez przysięgi nie wolno im było opuścić koszar. Byli jak uwięzieni. Poszedł do wojska dwudziestego siódmego kwietnia, a dopiero dwudziestego czwartego czerwca wyszedł na pierwszą przepustkę, po przysiędze. Co prawda wychodził w tym czasie poza mury jednostki, ale nigdy sam, tylko całą drużyną, czy tam kompanią. Gdyby nie to, że był rekrutem, udałoby mu się dostać przepustkę wcześniej, w nagrodę za wygraną w zawodach. Z okazji Dnia Zwycięstwa zorganizowano spartakiadę. Janusz zdobył wtedy wszystkie trofea w skoku w dal i w skoku wzwyż (kiedy chodził do technikum, to trenował). Dostał za to podczas apelu pochwałę. Gdyby był wtedy po przysiędze – oprócz pochwały dostałby urlop nagrodowy. No ale niestety, był „świeżakiem”. Oczekiwania na przysięgę przeciągały się ponad dwa miesiące. W tym czasie był w wojsku pewien chłopak z Czarnożył, kolega Janusza. Nazywał się Piotrek Wolniejszy. Przyjechał na urlop do rodzinnej miejscowości i podczas zabawy się opił. My też byliśmy na tej zabawie. W pewnej chwili on zaczął się zachowywać agresywnie. Rzucał się, ściągnął swoją wojskową czapkę, zaczął ją kopać i pomiatać nią po sali (żołnierze nie mogli się przebierać w stroje cywilne, kiedy wyjeżdżali z jednostki). Interweniowali strażacy, unieszkodliwili go i oddali w ręce milicji. Ta złożyła na niego meldunek do jednostki. Toteż gdy do niej wrócił, czekała go surowa kara. Po tym wszystkim uciekł z warty, ukradł broń i łazik wojskowy. Chciał dotrzeć do Czarnożył i w zemście zastrzelić tutejszego komendanta milicji. Po drodze zastrzelił chyba cztery osoby, jakąś przypadkową kobietę, listonosza. Gdy zabrakło mu paliwa, uciekł z łazika. Porzucił pojazd i ukrywał się w lasach. Obława trwała dwa dni. Tymczasem zabił jakiegoś komendanta milicji i jeszcze kogoś. Do Czarnożył nie dojechał. Chłopak za swoje czyny dostał karę śmierci, nie wiadomo, gdzie jest pochowany. Nawet jego rodzice nie widzieli zwłok syna. Po tej głośnej na całą Polskę historii prawdopodobnie we wszystkich jednostkach był