Gdybym miał wybrać: odczuwać ból
albo nie odczuwać niczego, wybrałbym ból.
William Faulkner
1
Lilia wiedziała, że coś jest nie tak, gdy tylko, wychodząc jak co dzień rano
ze swojego pokoju, obróciła głowę w prawo. Chociaż Arnie poświęcał długie
godziny na utrzymywanie porządku w swoim pokoju, a przed wyjściem do pracy
zamykał drzwi, żeby żona mu niczego nie ruszała, ani razu nie zauważył, że
zawsze przesuwa nieznacznie w lewo kilim leżący przed drzwiami do jego
sypialni. Może dlatego, że co rano po jego wyjściu do pracy Lilia poprawiała go
czubkiem chodaka.
W ostatnich latach małżeństwa, w którym udało im się wytrwać już ponad
trzydzieści lat, ustalili zgodnie, że najrozsądniej będzie sypiać w osobnych
pokojach. Znaleźli sposób na to, by mieszkając w jednym domu, nie wtrącać się
nawzajem w swoje życie. Poza skąpym, wytwornym pocałunkiem, który Arnie
składał na jej ustach każdego wieczora po powrocie do domu, nic nie wskazywało
na to, że byli kiedyś kochankami. Siadali na stołkach po obu stronach
przedzielającego kuchnię kontuaru i kolejne minuty upływały im na jedzeniu
wybornego posiłku przygotowanego przez Lilię i oglądaniu wiadomości
prezentowanych przez Jima Lehrera na kanale Trzynastym. Choć przez trzydzieści
siedem lat życia w Stanach Zjednoczonych Lilia zmieniła się w Amerykankę, jej
oczy w kształcie migdałów, zdobiące twarz o ciemnej karnacji niczym piękne
dżety, i nuta imbiru obecna w każdym posiłku wciąż przypominały o jej
filipińskich korzeniach.
Arnie, wieczny dżentelmen, zawsze chwalił Lilię za jej kuchenne dokonania,
po czym zmywał po sobie, prosił o wybaczenie i udawał się do swojego pokoju.
I tak oto po czterdziestopięciominutowej przerwie Lilia wracała do własnego życia.
Zasiadała na chwilę przed komputerem stojącym we wnęce garderobianej, w której
urządziła sobie gabinet, albo przeglądała przyniesioną przez męża prasę.
Codziennie o dwudziestej drugiej dobiegał ją odgłos kroków Eda i gdy w drzwiach
kuchennych pojawiał się wysoki, jasnowłosy mężczyzna, przypominała mu, by nie
hałasował. Chociaż ten pięćdziesięciopięcioletni emerytowany policjant od dekady
zajmował ostatnią kondygnację ich dwupiętrowego domu, Lilia wciąż zapominała
o jego istnieniu. Odkąd zaczął pracować w ochronie centrum handlowego, miał
w zwyczaju co dzień o tej samej porze schodzić do kuchni, co dodało nowy
element do rozkładu zajęć Lilii. Siadał na wysokim stołku, przez piętnaście minut
jadł późną kolację, po czym w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia gospodyni
mówił, że jedzenie naprawdę mu smakowało; czuł zadowolenie, że choć odrobinę
wypełnił ogromną pustkę w życiu tej sześćdziesięciodwuletniej kobiety.
Ale to by było na tyle – jedyna rzecz, która ich do siebie zbliżała pod jednym
dachem. Lilia nigdy nie zebrała się na odwagę i nie spytała tego mężczyzny, który
został niemal członkiem jej rodziny, dokąd się udaje w każdy weekend. Na
szczęście pomyślała o tym, by miesięczny czynsz Eda, czterysta dolarów,
obejmował wyżywienie, więc mieli pretekst do rozmowy. Inaczej Ed rozproszyłby
się niczym zjawa i żywił tylko masłem orzechowym i dżemem wciśniętymi między
dwie grzanki, tak jak robili to wszyscy Amerykanie.
To dzięki tym drobnym regułom porządkującym jej życie Lilia poczuła
wtedy rano, że coś jest nie tak. Niewielki kilim przed drzwiami Arniego – podarek
od pewnej Turczynki, która kiedyś z nimi mieszkała – tkwił idealnie na swoim
miejscu. A to oznaczało tylko jedno: Arnie nie wyszedł jeszcze z pokoju. Lilia
zapukała kilkakrotnie, zanim pozwoliła sobie otworzyć drzwi. Nie słysząc
odpowiedzi, weszła do sypialni i zastała męża leżącego na podłodze tuż przy łóżku.
Miał na sobie piżamę, więc trudno jej było stwierdzić, jak długo pozostawał w tej
pozycji, ale zamiast krzyczeć albo wpadać w panikę, sięgnęła po telefon i wybrała
dziewięćset jedenaście. Kiedy osoba po drugiej stronie zadawała pytania, Lilia,
wyczuwając opuszkami słabe tętno, zorientowała się, że jej mąż jeszcze żyje.
Niebawem w ich zacisznej dzielnicy dało się słyszeć donośne wycie karetki.
Lilia nie opuszczała dotąd męża i schodząc teraz po schodach, po raz pierwszy
poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Tak naprawdę zabolała ją jednak myśl, że
upadając, Arnie zapewne starał się nie narobić hałasu. Że też nie mógł runąć głośno
jak inni ludzie. Że też musiał próbować złapać się krawędzi łóżka. Lilia wiedziała
na pewno, że jej mąż, upadając tak, a nie inaczej, miał na względzie ciszę:
przeklętą, absolutną ciszę panującą w ich domu.
Otworzyła drzwi i wpuściła na górę ratowników medycznych, po czym
spojrzała przez łzy na sąsiednie domy. Nie, nikt nie stał przed drzwiami. Nikt
nawet nie uchylił zasłony. Zamiast przyznać, że nikogo to nie obchodzi, Lilia
wolała pomyśleć, że jej sąsiedzi są w pracy albo właśnie odwożą dzieci do szkoły.
Jak to się stało, że oderwała się od tego burzliwego życia, którego niegdyś była
częścią, i popadła w stan łagodnej apatii? Jak to się stało, że pogodziła się z takim
stanem? A jednak nie potrafiła się zmusić do wściekłości ani na sąsiadów, ani na
męża, ani na własną obojętność. Kiedy jej gniew – który w młodości zdawał się
nigdy nie gasnąć – tak bardzo przycichł? W jej tłumnej rodzinie kłótnie były
równie powszechne co uściski i chwile szczęścia. Gdy spotykali się na krótko,
wokół rozbrzmiewały zarówno krzyk, jak i śmiech. Przyjęcia przeradzały się
w waśnie, te znów w przyjęcia, potem w balangi i wybuchy furii, ale koniec
końców wszyscy pysznie się bawili. W jej gwarnej rodzinie zawsze było na kogo
ponarzekać. Zawsze było na kogo się wściec, z kogo być dumnym i kogo wyrzucić
z grona rodziny tylko po to, by później na nowo przywrócić go w jej szeregi.
Z kolei w powściągliwym świecie Arniego rodzina Lilii jawiła się jako coś
w rodzaju cyrku – początkowo zabawnego i ciekawego, z czasem coraz bardziej
jazgotliwego i tandetnego. Dla Arniego nie było lepszej rozrywki niż oglądanie
w telewizji meczu baseballu w przyjemne niedzielne popołudnie, kameralne
obiady, podczas których słychać tylko pobrzękiwanie sztućców oraz jego
błyskotliwe, ale rzadko wygłaszane żarty. Jaki azyl mógłby zastąpić bezpieczny,
czysty i porządny pokój Arniego, pełen wycinków z najważniejszych gazet
wpiętych starannie w segregator? Jaka filipińska przyśpiewka dałaby mu tyle
radości, co opanowane, stanowcze głosy spikerów PBS? A te klechdy o duszkach
i bóstwach, które jego żona i jej rodzina opowiadali sobie zawsze po
bożonarodzeniowym obiedzie? Ci ludzie mieszkali w Stanach od lat, korzystali ze
zdobyczy techniki i medycyny, nawet jeździli najnowszymi modelami
samochodów, a nadal wierzyli w jakieś tajemnicze istoty zamieszkujące drzewa.
Co więcej, uznawali za znakomity pomysł przekazywanie tych opowieści
z pokolenia na pokolenie. Arnie uważał, że to niedopuszczalne, i nie pozwalał,
rzecz jasna, by jego dzieci wychowywały się pośród takich bzdur. Przymykał oczy
na historie, którymi je karmiono raz do roku, ale ostatecznie udało mu się
zaszczepić dzieciom zamiłowanie do łagodności i świętego spokoju. Właściwie
zrobił to tak skutecznie, że rzadko się odzywały i prawie nigdy nie wpadały na
obiad, a gdy to czyniły – tylko od wielkiego dzwonu – zostawały ledwie na
godzinę. Ani razu nie poprosiły ich o zajęcie się wnukami. Chociaż ani córka, ani
syn nie byli biologicznymi dziećmi Arniego, w stu procentach odziedziczyli czy też
przyswoili sobie jego zwyczaje.
Lilia natomiast wpadała w rozpacz, gdy musiała samotnie spędzać czas
w swoim pokoju, ale nigdy się na nich nie złościła. Dla tych dzieci, których nie
nosiła w łonie przez dziewięć miesięcy, poświęciła i zrobiła wszystko, co mogła.
Zdołała sprowadzić je z Wietnamu pomimo biurokratycznych przeszkód, wydała
masę pieniędzy na ich opiekę medyczną i posłała je do najlepszych szkół. A przede
wszystkim zrezygnowała dla nich ze swojego życia. W pierwszych latach po ślubie
mieszkali na Manhattanie i egzotyczna uroda Lilii, jej twórcza osobowość i coś, co
wyróżniało ją na tle otaczających ją kobiet, pomogły im wkroczyć w kręgi
towarzyskie i sprawiły, że ci pełni wigoru młodzi ludzie stali się gośćmi
honorowymi każdego przyjęcia. Tam Lilia mogła pokazywać swoje obrazy
ważnym osobom i wystawiać je w galeriach, do których normalnie nie miałaby
wstępu. Czuła się doskonale w samym sercu intelektualnego i artystycznego
światka. Po adoptowaniu dzieci przeprowadzka z miasta do wielkiego domu
z mnóstwem pokojów i ogrodem była oczywiście wymysłem Arniego. Tak
wypadało zrobić, tak zawsze czyniły amerykańskie rodziny z dziećmi. Poza tym te
dzieci, które tak wiele doświadczyły, potrzebują kameralnego, cichego
i spokojnego miejsca, i chyba nie musi jej tłumaczyć, że pod tym względem
Manhattan dalece odbiega od ideału. Lilia jak zawsze ustąpiła.
Ostatecznie zostali sami w tym ogromnym domu o siedmiu pokojach,
niezliczonych garderobach i czterech łazienkach, który kupili dla dobra dzieci.
Ponieważ Lilia nigdy nie radziła sobie sama ze sprzątaniem, a Meksykanka, którą
zatrudnili, nie należała do pracowitych, w całym domu zalegał kurz, a ogród był
prawie niewidoczny za grubą warstwą brudu na szybach. I teraz dzieci, które tak
troskliwie wychowała, nie chcą przyprowadzać własnych dzieci nawet na godzinę,
ponieważ narzekają, że w domu jest zbyt brudno.
Odgłosy krótkofalówek sprowadziły ją z powrotem na ziemię. Gdy
ratownicy znieśli do karetki nosze z sześćdziesięcioletnim Arniem, Lilia wspięła
się do środka i usiadłszy przy mężu, ujęła jego dłoń. Jechali do szpitala przy
dźwiękach wyjących syren, które niosły się przez wyludnione ulice nowojorskich
przedmieść. Lilii nie krępowała panująca w karetce cisza, sztukę milczenia
uprawiała już od lat.
*
W tym samym czasie, tylko sześć godzin do przodu, Marc otwierał drzwi do
mieszkania, trzymając w ręce małe pudełko z ciastkami. Co piątek wychodził
wcześniej ze swojej galerii, żeby wrócić do domu. Zawsze kupował coś słodkiego
w pâtisserie położonej po prawej stronie na początku Rue Monge i przyspieszał
kroku, żeby szybciej być z miłością swojego życia, Clarą, jego żoną od dwudziestu
dwóch lat. Dochodząc do schodów, czekał niecierpliwie na zapach kawy
ulatniający się przez szczeliny w drzwiach prowadzących do ich mieszkania na
pierwszym piętrze. Lata temu podczas pobytu w Nowym Jorku odkryli kawę
z ekspresu przelewowego i odtąd zrezygnowali z cenionego w Europie espresso
i uzależnili się od kawy waniliowej.
Od ślubu mieszkali w tym samym miejscu. Jedynym przestronnym
pomieszczeniem w dwupokojowym mieszkaniu była kuchnia. Ponieważ Clara od
wczesnej młodości uwielbiała gotować, to właśnie tam spędzała większość czasu.
Można by się pokusić o stwierdzenie, że było to najbardziej gościnne
pomieszczenie w całym mieszkaniu: z kwiatami, roślinami doniczkowymi,
przyborami kuchennymi, stołem pośrodku i niewielkim telewizorem w rogu. Ich
salon, wypełniony książkami ustawionymi starannie na regałach, zmienił się
w bibliotekę, a książki, które tam wybrali, czytali przeważnie w kuchni. Marc
nigdy się na to nie skarżył i gdy kończył się wieczór, ochoczo szedł za żoną do ich
sypialni, wdychając pozostawianą przez nią woń perfum zmieszaną z kuchennymi
aromatami. Nie zamieniłby tej przyjemności na nic innego.
Po ślubie rozmawiali o przeprowadzce do większego mieszkania, gdy
pojawią się dzieci. Potrzebowaliby co najmniej trzech pokojów. Zastanawiali się
nawet, czy uda im się znaleźć równie obszerną kuchnię. Ostatecznie w ogóle nie
musieli szukać większego mieszkania. Długo starali się o dzieci, nie poddając się
zwątpieniu ani rozpaczy. Kiedy doszło do tego, że mieli zacząć przyjmować leki
lub zastrzyki hormonalne, w końcu zrezygnowali. Nie słuchali rad przyjaciół,
którzy podpowiadali adopcję. Nigdy się do tego nie przyznali, ale tak naprawdę
Clara chciała małego Marca, a Marc – małej Clary. Adoptowane dziecko nie
pasowałoby do tego opisu. Odnajdywali więc szczęście w sobie nawzajem i sami
pozostali dziećmi, które nigdy nie dorosły. Z biegiem lat lista ich wspólnych spraw
się wydłużała i z dnia na dzień stawali się coraz szczęśliwsi. Clara codziennie
doskonaliła umiejętności kulinarne, a Marc chronił się w jej cieple, siedząc w rogu
kuchni i czytając komiksy: Fluide Glacial, l’Echo des Savanes, Psikopat, BoDoii.
Clarze za nic nie udawało się nauczyć Marca nazw warzyw ani zapachów
przypraw. Po tym, jak początkowo wysyłała go na targowisko i za każdym razem
kończyło się to katastrofą, postanowiła zostawić go w spokoju i z czasem po prostu
go zaakceptowała jako swego arcylojalnego towarzysza. To, że w piątki wytrwale
kupował w pâtisserie małe co nieco, uważała za dziecięcy kaprys, ale i tak to
uwielbiała. Zgodziła się raz w tygodniu jeść prawdziwy deser spoza własnej kuchni
i bardzo ubolewała, że jej smakołyki nie są równie pyszne. Obracała w ustach
krem, przylepiając go do podniebienia i czując jego woń u nasady nosa,
i próbowała dojść, co jest nie tak z jej własnymi wypiekami.
Przez lata odbyli mnóstwo podróży do wielu różnych krajów. Clara wracała
z przepisami, a Marc przywoził sobie prasę, książki i komiksy. Żadne z nich nie
mogło zapomnieć smaku faszerowanej papryki, którą jedli w Stambule. Kiedyś
w Grecji Marc stwierdził, że faszerowana papryka smakuje dokładnie tak jak
w Stambule, a Clara gwałtownie zaprzeczyła. Choć wielokrotnie próbowała, nigdy
nie udało jej się przyrządzić jej tak samo. Po nieudanej próbie nafaszerowania
ryżem małży, tak jak się to robi w Turcji, zaczęła planować wakacje na tureckie
Wybrzeże Egejskie. Marc nigdy się nie sprzeciwiał pragnieniom ani planom Clary.
Uwielbiał poddawać się całkowicie rytmowi jej życia. Szczęście przepełniało ich
szesnastometrową kuchnię i przenikało go do szpiku kości.
Sprawy układały się też nader pomyślnie w jego galerii na drugim brzegu
Sekwany. Sprzedawał tam oryginalne prace rysowników komiksów, które
uwielbiał od wczesnego dzieciństwa. Miał tam wszystko: zapisane tuszem stronice
Lucky Luke’a, szkice Asterixa i strony Przygód Tintina. Jego galeria zdobyła taki
rozgłos, że odwiedzali ją miłośnicy komiksów z całej Europy. Prawda była taka, że
zarabiał masę pieniędzy. Mimo to Clara ciągle wspominała, jak niedrogie są
gotowane przez nią posiłki i ile zaoszczędzili, jedząc w domu, a nie w restauracji,
co zawsze bawiło Marca. Gdyby tylko zechcieli, codziennie mogliby się stołować
w najlepszych restauracjach, ale sama taka propozycja byłaby dla Clary potwornym
ciosem i podważyłaby jej sens życia. Przynajmniej udało mu się ją przekonać, żeby
nie pakowała mu do pracy drugiego śniadania. Co dzień w południe Marc zamykał
drzwi galerii, zjadał coś pospiesznie i wędrował do swoich ulubionych księgarni
z komiksami. Starał się śledzić każdy nowy album i każdego nowego rysownika.
Podczas pobytu w Nowym Jorku zdumiały go rozmiary tego rynku i musieli
ustalić, że na każdą odwiedzoną księgarnię z komiksami przypadnie jedna wizyta
w restauracji. Kiedy Marc zobaczył, ile wydań wychodzi co miesiąc, zupełnie nie
mógł pojąć, jak czytelnicy za tym wszystkim nadążają. Przechadzając się między
regałami i podziwiając albumy, rozważał nawet przeprowadzkę do tego
chaotycznego miasta. Jednak pod koniec ich piętnastodniowej podróży Clara
zaczęła narzekać, że targowiska są za małe, żółtka jajek zbyt blade, a mleko
dziwnie smakuje. Wyglądało na to, że jedyną rzeczą, jaką może polubić w Nowym
Jorku paryski smakosz, jest kawa. A on oczywiście, jak zawsze, gotów był zrobić
to, czego chce Clara.
Marc przez kilka minut stał pod drzwiami z pękiem kluczy w dłoni.
Brakowało mu zapachu kawy, choć usilnie próbował go uchwycić, poruszając
nozdrzami i węsząc w powietrzu. Spojrzał na zegarek: dziesięć po trzeciej, jak
w każdy inny piątek. Niemożliwe, żeby Clara nie zaparzyła kawy. I niemożliwe,
żeby wyszła w jakiejś ważnej sprawie bez uprzedzenia. Clara zawsze uprzedzała.
Nawet gdy musiał nieoczekiwanie wyjść z galerii, zawsze dzwoniła
w odpowiednim momencie i dowiadywała się o zmianie planów. Poczuł mrowienie
w dłoni trzymającej pudełko z ciastkami. Niespokojnie przekręcił klucz w zamku.
Kiedy wszedł do przedpokoju, usłyszał dźwięki programu telewizyjnego Des
chiffres et des lettres, numery i litery. Clara nigdy nie opuszczała tego programu,
chyba że miała do zrobienia coś naprawdę ważnego, i zawsze starała się utworzyć
z podanych liczb wyznaczony wynik równie szybko jak uczestnicy. Marc wszedł
do kuchni z nadzieją, że żona tylko męczy się z rachunkami i zapomniała o bożym
świecie. Ale Clara leżała na boku przy blacie kuchennym. Dzbanek do parzenia
kawy, który trzymała, zanim upadła, leżał potłuczony na podłodze. Teraz Marc
poczuł zapach kawy waniliowej. Prawie dławiąc się szlochem, przycisnął dwa
palce do niewiarygodnie szczupłego nadgarstka żony. Nie wyczuł tętna. Dotknął
najdroższej szyi. To samo. Zadzwonił gdzie trzeba, a potem położył się przy żonie
i przywarł do woni, którą po sobie zostawiła.
*
Kiedy dziesięć po czwartej, godzinę naprzód względem czasu paryskiego,
rozdzwonił się telefon, Ferda spojrzała na zegar na ścianie i uśmiechnęła się.
Dobrze, że szybkowar właśnie wypuścił parę; obniżyła temperaturę i ustawiła
alarm czasomierza na dwadzieścia minut. Dzięki temu mogła swobodnie
porozmawiać z córką. Öykü mieszkała w Paryżu i dzwoniła do niej co piątek o tej
samej porze, tuż przed wyjściem z pracy. Twierdziła, że rozmowa z mamą pod
koniec tygodnia zawsze wróży bardzo pomyślny weekend. Pytała Ferdę
o wszystkich i wszystko i wymagała niemal szczegółowej relacji z tego, co ją
omija. Jak tam ciocia, czy wujek jest zdrów, czy zwaśnieni kuzyni się pogodzili,
czy drugi wujek nadal mieszka w tym samym domu, czy też przeniósł się gdzie
indziej; chciała wiedzieć wszystko. Czasem pytała o cenę miodu w sklepie po
przeciwnej stronie ulicy albo czy przycięto gałęzie drzewa rosnącego przed ich
budynkiem, a czasem prosiła o przepis na przystawkę z marynowanego selera.
Ferda nie pojmowała, dlaczego jej córkę, która od sześciu lat mieszka
w Paryżu, ciekawią ceny miodu albo gałęzie drzewa, ale nigdy nie prosiła
o wyjaśnienie. Cieszyła się, że może z nią rozmawiać jak najdłużej. Zresztą dzięki
temu miała wrażenie, że nadal mieszkają w bliskim sąsiedztwie i dzielą te same
troski i radości, i dzięki temu nie zwariowała z tęsknoty za swą małą córeczką.
Córka zawsze powtarzała: „To tylko trzygodzinny lot, możesz przecież wsiąść do
samolotu i przylecieć, kiedy chcesz. Ja ciągle przyjeżdżam do Stambułu. Wiesz,
możesz przylecieć na śniadanie i wrócić do domu na obiad”. Ferda nie mogła
powiedzieć córce, dlaczego nie potrafi ot tak wsiąść do samolotu. Nie na tym
polega macierzyństwo. Chciała, żeby jej córka mieszkała piętro niżej albo po
drugiej stronie korytarza. Chciała przychodzić do niej rano na kawę po turecku albo
dla niej gotować, żeby nie musiała już nic robić, gdy wraca zmęczona z pracy. Dla
syna i synowej była wielką pomocą. Zajmowała się wnukami i gotowała. Musieli
tylko wpaść po całym dniu i odebrać pojemniki z jedzeniem. Dzięki niej nigdy nie
mieli obniżonego poziomu cukru. Nie mogła jednak powiedzieć tego wszystkiego
córce. Gdyby to, broń Boże, uczyniła, jej córka mogłaby się wyprowadzić jeszcze
dalej z obawy, że wpadnie w dożywotnią pułapkę.
Właściwie rozumiała, dlaczego Öykü przeniosła się do Europy. Kiedy po raz
pierwszy odwiedziła córkę w Paryżu, pożałowała w duchu, że sama się tam nie
urodziła. To urocze miasto. Każda ulica, każdy węgieł to istne dzieło sztuki.
Komunikacja działa sprawnie, ale równie łatwe jest przejście z jednego miejsca do
drugiego. Öykü zabierała ją na targowiska i szukała w jej oczach aprobaty dla ich
urzekającej urody. Ferda też uważała, że są piękne. To wszystko wygląda jak kadr
z francuskiego filmu – ta elegancja i wyrafinowanie – lecz nigdy nie zastąpi
bazarów w Feneryolu, myślała Ferda. Paryskie targowiska były średnio dziesięć
razy mniejsze niż te w Stambule, ale nie mogła zaprzeczyć, że spodobały jej się
stragany z serami. Musiała przyznać, że duma z sera cypryjskiego, izmir tulum,
kasseri czy serowego warkocza była śmieszna, gdy widziało się wybór tych
produktów we Francji.
Kiedy w maleńkiej paryskiej kuchence przygotowywała ulubione danie córki
– nadziewane liście winogron – Öykü poczęstowała ją kilkoma przykładowymi
daniami kuchni francuskiej. W ten sposób mogły przemówić jednym językiem.
A gdyby tak była dziewczyną, która nie odróżnia koperku od natki pietruszki?
Znała wiele takich młodych kobiet. Ilekroć córka dzwoniła i prosiła ją o przepis,
czuła dumę. Opowiadała znajomym, jak to Öykü przepada za gotowaniem i porywa
się nawet na najtrudniejsze receptury. Najchętniej dodałaby: „Ona nie będzie jedną
z tych nowoczesnych gospodyń, które nie podałyby mężowi jedzenia na stół”, ale
nie robiła tego, bo nie miała pojęcia, czy mężczyzna, którego poślubi jej córka,
w ogóle zwróci na to uwagę. Öykü nieszczególnie interesowali Turcy. Ferda
wiedziała z filmów, że Francuzi mają nie mniejszy apetyt niż Turcy, ale różnica
polegała na tym, że gotowali sami. Nie uważali, że kuchnia jest miejscem tylko dla
kobiety; wywodzili się z innej kultury. Cudowny dar Öykü zostanie zmarnowany,
ale to akurat byłoby najmniejsze zmartwienie, gdyby jej córka poślubiła Francuza.
Ferda odebrała telefon i już cieszyła się na myśl o cotygodniowej rozmowie,
której tak bardzo wyczekiwała.
– Öykü…
– Pani Ferda?
– Tak, to ja.
– Mówi Sema, sąsiadka pani matki.
Ponieważ Sema była nie tylko sąsiadką matki, lecz także właścicielką jej
mieszkania, Ferda nie miała pewności, w jakiej sprawie dzwoni. Czynsz opłaciła
przelewem kilka dni wcześniej; może wystąpiły jakieś nieoczekiwane trudności.
A może nadeszła pora podwyżki czynszu i Ferda o tym zapomniała? Powodem
tego roztargnienia był niedobór witaminy B, nie miała co do tego wątpliwości.
– Przepraszam, pani Semo. O tej porze zawsze dzwoni z Paryża moja córka,
to dlatego… Przepraszam jeszcze raz. Co się stało?
– Lepiej, żeby pani jak najszybciej przyjechała. Pani matka upadła; zdaje się,
że to złamanie. Usłyszałam krzyki i Bogu dzięki mam klucze do jej mieszkania.
Musiałam wejść, przepraszam. W każdym razie wezwaliśmy pogotowie, niedługo
powinni być. Proszę przyjechać tu albo prosto do szpitala, sama nie wiem…
Ferda powiedziała, że zaraz będzie, i odłożyła słuchawkę. Wyłączyła
kuchenkę i wybiegła z mieszkania. „Byle nie biodro”, powtarzała w myślach.
Wiadomo, co dla osiemdziesięciodwulatki oznacza złamanie stawu biodrowego.
Na szczęście nie mieszkały daleko od siebie. Kiedy jej brat postanowił się
ożenić i dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru wyprowadzić się z domu, który
przez lata dzielił z matką, Ferda poszła po rozum do głowy i wynajęła matce
mieszkanko nieopodal własnego. Dzięki tej decyzji dotarła na miejsce w mgnieniu
oka, w tej samej chwili co karetka. Jej matka, pani Nesibe, chętnie wyolbrzymiała
nawet najmniej dotkliwy ból i teraz jęczała niemal z lubością, żeby pokazać światu,
jak niewymownie cierpi. Ferda wiedziała, że w końcu stało się to, czego się
najbardziej obawiała. Matka będzie musiała się do nich wprowadzić. Kto wie, na
jak długo. I dotarło do niej wtedy, że właśnie zaczął się najtrudniejszy etap jej
życia.
2
W szpitalnej bieli wzrok Lilii zatrzymał się na zielonym stroju. Czekała
niewzruszenie, aż lekarz do niej podejdzie. Burza uczuć, która przewaliła się przez
nią w domu, w karetce całkiem już ucichła i pozostawiła za sobą osobliwe uczucie
spokoju. Wiedziała, że jeśli usłyszy, że jej mąż odszedł, przyjmie to z siłą i pogodą.
Co więcej, bez rozterek przyznawała się sama przed sobą, że w głębi duszy tego
właśnie pragnie. Czuła się znużona. Przesycone sentymentami zmęczenie, które
odczuwała skrycie od lat, znienacka doszło do głosu. Pragnęła, by ta nieformalna
samotność się zakończyła, żeby świat się dowiedział, że jest sama. Arnie, który
zajmował miejsce w jej życiu przez ostatnich trzydzieści lat, jakieś dwadzieścia lat
temu wycofał się do swojej skorupy, z gracją skazując ją na osamotnienie.
Racja, przez kilka pierwszych lat po pojawieniu się dzieci czuli się rodziną
i tak też żyli. Jednak po mniej więcej dziesięciu latach ta aktywność życiowa się
wypaliła. Kiedy dzieci do nich przybyły, jedno miało osiem, a drugie dziewięć lat.
Oboje los doświadczył nadzwyczaj dotkliwie; do tego stopnia, że ani Lilii, ani
Arniemu nie udawało się do nich dotrzeć. To, że nie umieli mówić w tym samym
języku, tylko pogarszało sprawę. Podczas gdy dzieci uczyły się angielskiego, oni
zaczęli zgłębiać wietnamski. Cała czwórka chodziła po domu ze słownikami
w dłoniach i po kolei rozgryzała rzeczy, które dla wszystkich okazywały się nowe.
W końcu po prostu przywykli do ciągłego milczenia, więc nawet gdy dzieci
zaczęły płynnie mówić po angielsku, nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Gesty
i miny zdążyły zastąpić słowa. Zresztą niedługo potem – zaledwie dziewięć lat po
przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych – Giang, starszy o rok od swojej
biologicznej siostry, rozpoczął studia, a po roku dołączyła do niego Dung. I tak
dziesięć lat po zaadoptowaniu dzieci Lilia i Arnie, zamiast dzielić życie rodzinne,
pokrywali tylko czesne za naukę i inne wydatki i musieli się pogodzić z tym, że
skończyły się już wspólne Gwiazdki i Święta Dziękczynienia.
Częstotliwość odwiedzin gwałtownie spadła, a rzadkie rozmowy
telefoniczne krążyły na ogół wokół tego, ile pieniędzy potrzeba dzieciom. Gdy
w ich życie wkroczył Internet, rozmowy zmieniły się w e-maile. I oto pojedyncze
odgłosy, do których przywykła Lilia, także znikły z jej życia. Arnie niczym się nie
przejmował. Uważał, że dokładnie to samo spotyka ze strony dzieci wszystkich
rodziców. Potrzebował dużo czasu, żeby pojąć, że te zmiany są częścią
komunikatu, który próbowali słać im Giang i Dung. Ale nawet to nie nauczyło go
ufać intuicji Lilii.
Po latach Lilia poruszyła tę sprawę przy kawie i placku dyniowym, po
obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia. Wspomniała, jak ważny jest dla niej ten
dzień, i zauważyła, że człowiek od czasu do czasu oczekuje wdzięczności. Dzieci
od razu wyczuły, co się święci. Przez lata czekały na taką okazję. Przemówiła
Dung i natychmiast przeszła do rzeczy. Zawsze była bardziej zawzięta i porywcza
niż jej brat. Oskarżyła Lilię i Arniego, że na nich zarabiali. Gdy oznajmiała, że wie,
że ludzie, którzy adoptują dzieci z Wietnamu, dostają dofinansowanie od rządu, jej
twarz wyrażała skrajne lekceważenie. Przecież z pomocą rządu Lilia nigdy nie
musiała pracować, prawda? Giang przez cały czas kiwał głową na znak aprobaty.
Na ten zarzut Lilia poczuła, że ostatecznie utraciła poczucie szczęścia, które
zawsze w niej kiełkowało i pląsało pomimo wszystkich przeciwności. Okazało się,
że jej żarliwa wiara w ludzką dobroć nie ma racji bytu. A jednak nie
zaproponowała, że pokaże im rachunki szpitalne za pierwsze lata ich leczenia,
gromadzone skrzętnie przez Arniego, ani comiesięczne raty za dom, kupiony ze
względu na nich, ani stos kwitów z uniwersytetu. Nie próbowała ich przekonać, że
pieniądze od rządu nie pokryły nawet jednej trzeciej kosztów, które przez lata
musieli ponosić. Za to tego wieczora, gdy zasypiała, leczyła swoje złamane serce.
Gdy po tamtej wizycie Arnie odprowadził dzieci do drzwi, na pożegnanie
pocałował je w policzki. Nie powiedział: „Potraktowaliście nas niesprawiedliwie
i złamaliście Lilii serce”. Zamiast tego przez kolejne lata dalej wysyłał im i ich
nowo narodzonym dzieciom czeki na niewielkie kwoty z okazji świąt i urodzin.
Sami już nigdy do tego nie wracali. Lilia nie dowiedziała się, czy Arnie, tak jak
ona, czuje, że zmarnował dla tych dzieci czas, pieniądze i uczucia. A kiedy
wyprowadzili się do osobnych sypialni, ta kwestia, jak i wszystkie inne, została
ostatecznie pogrzebana.
Teraz Lilia chciała być naprawdę sama. Pragnęła, żeby jakaś boska siła
przecięła więzy między nią a mężem, których sama nie umiała zerwać i które miały
ją dręczyć, dopóki istniały. Chciała, żeby życie przyniosło jej na srebrnej tacy
wszystko to, co odłożyła na później albo czego się obawiała. Zastanawiała się, co
by zrobiła, gdyby jej życzenie się spełniło. Powinna przede wszystkim pojechać na
wakacje. Chciała się wybrać do Włoch, które kiedyś odwiedziła w młodości, żeby
teraz, jeszcze ostatni raz, wchłonąć zapach Rzymu. Nie mogła się doczekać, żeby
przeżyć wszystko to, co kiedyś przerwała, ale nadal pamiętała. Hojną ręką
obdzielała życie i ludzi i teraz chciała, by odwzajemniono te względy. Musi
natychmiast sprzedać ten wielki, bezbarwny, zakurzony stary dom i przenieść się
z powrotem na Manhattan. Jak za starych czasów. Musi obejrzeć każdy film,
wybrać się na każde przedstawienie na Broadwayu i całymi dniami chodzić po
muzeach. Jeszcze nie jest za późno na pikniki w Central Parku albo przejażdżki
rowerem po mieście. Na czele jej listy było odwiedzenie Statuy Wolności, która
miała jej przypomnieć, dlaczego w ogóle przybyła do tego kraju i do tego miasta.
A przybyła do tego miasta, żeby błyszczeć, rozkwitać, malować i chłonąć
życie. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat, a zwłaszcza w tej szczególnej chwili,
wcale nie czuła się stara. Była zdrowa; wciąż miała piękną skórę. Jej czarne włosy
jeszcze opierały się siwiźnie. Było niemal tak, jakby Bóg podarował jej silne ciało,
by mogła w pełni cieszyć się życiem. Może i straciła wiarę w ludzi, ale nie
w siebie. Musi zadzwonić do rodzeństwa i zaaranżować wspólną podróż. Musi
częściej mówić po filipińsku i nauczyć się patrzeć na Amerykę jak turystka.
Poczuła dumę, że ma jeszcze tyle energii i nadziei. Na twarz wypłynął jej uśmiech,
który tak zdobił jej szerokie policzki. Podniosła się i powitała lekarza
uszczęśliwioną miną, którą wywołały nowo odkryte osobiste życzenia. Lekarz
błędnie zinterpretował radość na jej twarzy. Uśmiechnął się i powiedział:
– Stan pani męża jest stabilny. W jego mózgu doszło do niezbyt silnego
udaru naczyniowego, który spowodował niedowład. Na szczęście został
zahamowany, zanim nastąpiły znaczne uszkodzenia. Lewa strona jest osłabiona.
Nie ma pewności, jak długo pani mąż pozostanie w takim stanie i czy odzyska
sprawność. Zapiszę pani nazwiska rehabilitantów i psychologów; mąż powinien
natychmiast rozpocząć terapię. Czekają was trudne dni. I jego, i panią. Jestem
pewny, że i pani przyda się wsparcie psychologa. Jeszcze do tego wrócimy. To na
razie tyle. Radziłbym wrócić do domu i odpocząć. Gdy mąż wyjdzie, będzie pani
miała dużo na głowie.
Uśmiech zamarł Lilii na twarzy. Lekarz odszedł, a ona jeszcze przez chwilę
wpatrywała się w przestrzeń. Próbowała dojść do siebie po uwadze „lewa strona
jest osłabiona”. Usiadła z powrotem na krześle i poczuła, jak energia, która krążyła
w jej ciele pół minuty temu, wysącza się przez czubki palców i przemienia ją
w wypróżniony worek. W głowie kołatała jej teraz liczba „sześćdziesiąt dwa”.
Poczuła się stara, zbyt stara. Zastanawiała się, do którego z dzieci wpierw
zadzwonić. Choć z ich dwojga to Dung była bardziej napastliwa, nigdy nie
próbowała ukryć tego, że czuje większą bliskość z Arniem. Swą złość kierowała
głównie w stronę Lilii, a Arniego traktowała jak jedną z ofiar tej historii, jakby nie
miał nic wspólnego z decyzjami, które podjęli. A może po prostu korzystała ze
swojego naturalnego prawa do darzenia nienawiścią matki, co na pewnym etapie
życia przeżywają wszystkie dziewczyny. Gdyby była biologiczną córką Lilii,
znalazłaby inny pretekst do zatargu.
Lilia sięgnęła po telefon i przez parę minut patrzyła nań niechętnie.
Ponieważ wyszła w takim pośpiechu, nie miała przy sobie okularów do czytania,
wyciągnęła więc rękę przed siebie, próbując odczytać imiona na ekranie. Chciałaby
należeć do matek, które na pamięć znają numery córek. Miłość, którą przez lata
pragnęła ofiarować, została zaszyta w jej wnętrzu i przerodziła się w uczucie
głębokiego smutku. Odnalazła w końcu numer i zdenerwowana wcisnęła przycisk
połączenia. Dung stworzyła między nimi tak wielki dystans, że teraz nie miała
nawet ochoty do niej telefonować, choć byłoby to dla niej absolutnie korzystne.
Wiedząc, że zaraz usłyszy po drugiej stronie poirytowany głos córki, poczuła
niemal, jak staje jej serce. I dlatego Lilia odetchnęła z ulgą, gdy Dung nie odebrała.
Wiedziała na pewno, że młoda kobieta nigdy nie wychodzi bez telefonu, a jeśli nie
odbiera, to dlatego, że na wyświetlaczu pokazał się numer dzwoniącego, a ona nie
ma czasu dla swojej tak zwanej matki. Kiedy usłyszała głos córki w nagranym
powitaniu, pomyślała, że nie zostawiając wiadomości, wystarczająco ją ukarze.
Wiedziała, że Dung oddzwoni, jeśli uzna sprawę za dostatecznie istotną. Lilia nie
miała wątpliwości, że porywcza młoda dama jest gotowa na nią później
nakrzyczeć, że nie zostawiła tak ważnej wiadomości, ale postanowiła w zamian
zadzwonić do Gianga. Po kilku sygnałach usłyszała zmęczony głos syna, który,
odebrawszy telefon, najwyraźniej nie miał chęci wydobyć z siebie ani słowa.
– Cześć Lilio, co słychać? – spytał.
Lilia pożałowała, że gdy dzieci były nastolatkami, pozwoliła im zwracać się
do siebie po imieniu. Nie oczekiwała wtedy, że zajmie miejsce ich matki i nigdy
nie poruszała tego tematu. Poza tym, jako że odpowiadała za wybór swojego
imienia, Lilia – nazwa jej ulubionego kwiatu – chciała, by używało go jak
najwięcej osób. Im więcej osób nazywało ją Lilią, tym bardziej czuła się jak Lilia.
Imię, które otrzymała przy urodzeniu, to Manggagaway: bogini zdrowia. To
bogini, która uzdrawia chorych, leczy rany i jednoczy ludzi. Jest łączniczką
i zajmuje poczesne miejsce w kulturze pogańskiej. Niektórzy twierdzą, że pod
pozorami uzdrawiania tak naprawdę szerzy choroby, ale Lilia nawet nie chciała
słyszeć o takiej interpretacji. Lubiła Manggagaway, a jako mała dziewczynka
próbowała nawet leczyć ludzi, kiedy ci uskarżali się na jakiś ból – zaciskała mocno
powieki i kładła dłonie na bolącym miejscu. Niestety, dla Amerykanów to imię
było nie do przyjęcia. Próbowali je skracać, ale przez to je zepsuli i całkowicie
zmienili jego znaczenie. Dlatego sama wybrała sobie imię. Później, podczas
przyjęć, na które chodzili, dowiedziała się o istnieniu bohaterki powieści
E.M. Forstera Where Angels Fear to Tread o imieniu Lilia. Różni intelektualiści
dopytywali zawsze, czy jej imię pochodzi od imienia bohaterki powieści.
Przeczytała książkę jednym tchem i przeraziło ją znaczenie, jakie nadano w niej
temu imieniu. Powieściowa Lilia była niezależną kobietą, która wyjechała do
Włoch i zakochała się zarówno w kraju, jak i w młodszym mężczyźnie. Niestety
zmarła podczas porodu w bardzo młodym wieku, czyli zgasła przedwcześnie,
właśnie jak lilia.
Lilia wzorem przodków wierzyła, że znaczenie imienia determinuje ludzki
los, ale wyzbyła się tego lęku, gdy wmówiła sobie, że to wierzenie odnosi się
wyłącznie do imion nadawanych przy urodzeniu. Mimo to na niektórych etapach
życia nasuwała jej się myśl o tym przesądzie. Czyż jej życie nie przypomina
żywota lilii? Czyż z roku na rok coraz bardziej nie więdnie? I czyż nie ściągnęła na
siebie nieszczęścia, igrając z wierzeniami własnego ludu? Kiedy dzieci przybyły do
Stanów Zjednoczonych, próbowali z Arniem zangielszczyć ich imiona, ale
ponieważ w tamtej epoce milczenia nie byli w stanie im wyjaśnić, co znaczą,
poddali się i nadal nazywali je ich własnymi imionami. Sądzili, że pewnego dnia,
w stosownym czasie, sami je zmienią. Okazało się jednak, że dzieci pozostają
wierniejsze swoim korzeniom niż ona sama. Może dlatego, że imiona to jedyne, co
im zostało po dawnym życiu. „Giang” to nazwa rzeki w Wietnamie, a „Dung”
oznacza piękno. Oboje byli bezkompromisowi, jeśli chodzi o poprawną wymowę
ich imion. Lilia odnosiła czasem wrażenie, że Dung nią gardzi w tej kwestii, tak jak
w wielu innych. I nie myliła się bardzo, sądząc, że w oczach Dung jest osobą, która
zdradziła swoją tożsamość.
– Cześć Giang, mam złe wieści. Arnie jest chory. Miał… hmm… skrzep…
pękł mu w mózgu i miał wylew czy coś takiego. Leży na intensywnej terapii.
Jesteśmy w St. Joseph’s.
– Boże! Kiedy to się stało?
– Znalazłam go dziś rano dziesięć po dziewiątej. Do krwotoku, czy jak to
zwać, doszło wcześniej.
– Dlaczego dzwonisz dopiero teraz?
– Przepraszam. Nie miałam czasu. Dopiero co sama się pozbierałam.
– Dobrze, przyjadę dziś po pracy. Dung wie?
– Dzwoniłam, ale nie odbiera.
– Skontaktuję się z nią. Nie wiem, czy będzie mogła dziś przyjechać.
Spodziewa się teściów na kolacji. Ale ja na pewno zajrzę.
Lilia się rozłączyła i pożałowała tego telefonu. Wśród rzeczy, które
najbardziej ją zasmucały, było to, że dzieci codziennie ze sobą rozmawiały. Znały
nawzajem swoje plany. Nawet kupiły domy blisko siebie. Taki chłodny stosunek
miały tylko do niej i Arniego. Jej ukochany syn powiadomił ją, że zajrzy po pracy.
Prawda była taka, że dzięki pieniądzom, które przeznaczyli na jego kształcenie,
zajmował stanowisko dyrektora w towarzystwie ubezpieczeniowym. Nic nie stało
na przeszkodzie, żeby wyszedł z pracy, kiedy chciał, szczególnie w takiej chwili.
Ale on mógł tylko zajrzeć po pracy. I do tego miał jeszcze dość tupetu, żeby wziąć
ją na spytki. Zapytał, dlaczego nie zadzwoniła wcześniej, a ona jak zwykle
zareagowała pełnym skruchy zakłopotaniem i przeprosiła. Drżącymi rękami
wsunęła telefon do kieszeni sukienki. Łzy, których się spodziewała od pewnego
czasu, zebrały jej się teraz u nasady rzęs, a wywołała je czysta złość. Podniosła się
i zamazanym korytarzem ruszyła chwiejnie do wyjścia. Chciała pojechać do domu
i jak najszybciej pozbyć się z organizmu okropnego szpitalnego jedzenia. Marzyła
o nilaga, jak zawsze od dziecka, gdy czuła się nieszczęśliwa lub zmęczona. W tej
chwili niczego nie potrzebowała bardziej niż tego kapuśniaku z ziemniakami,
mięsem i sosem rybnym.
Gdy wysiadła z taksówki pod domem, zamiast skierować się do frontowych
drzwi, weszła bocznym wejściem prowadzącym wprost do kuchni. Kiedy tylko
przekroczyła próg domu, znajomy zapach kuchni owionął ją i natychmiast ukoił.
Wziął ją w objęcia, gotów uleczyć jej wszystkie rany.
*
Marc stał przed szafą Clary i próbował wybrać jakiś strój. Gdy tylko
otworzył drzwi, zapach żony uderzył go w twarz i raptownie obudził w nim
uczucia, które – jak dotąd sądził – umiał trzymać na wodzy. Nawet nie wiedział,
jak długo płakał i spał ani co w ogóle robił, odkąd dzień wcześniej zabrano martwe
ciało Clary. Jak przez mgłę pamiętał, co mówili otaczający go ludzie, i wiedział
tyle, że powiadomiono zakład pogrzebowy, który miał się wszystkim zająć.
Pamiętał też, że popił szklanką wody dwie pigułki i nie zauważył, gdy wszyscy
wyszli i został sam. Wiedział za to na pewno, że musi wybrać strój i zanieść go do
zakładu pogrzebowego.
Oglądanie martwych ciał wystawionych w trumnach zawsze wydawało mu
się dziwaczne. Ilekroć razem z Clarą uczestniczyli w pogrzebach, później o tym
rozmawiali i obiecywali sobie, że dopilnują, by ich to nie spotkało. Żadne z nich
nie mogło przypuszczać, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Zawsze im się
zdawało, że umrą jedno po drugim w sędziwym wieku i na tym przekonaniu
opierali wszystkie swoje zasady życiowe.
Tymczasem okazało się, że Marc nagle został sam z chłodem ciała Clary.
Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat, a Clara pięćdziesiąt dwa. Zanim zdołał się
otrząsnąć ze skutków działania zażytych antydepresantów, wszystko już
zorganizowano. Jak by się z tego wytłumaczył Clarze? Śmierć nie była ani tak
racjonalna, ani tak praktyczna, jak im się zdawało. Szok wstrząsał człowiekiem do
kości. Ten, kto pozostawał, chciał jeszcze raz zobaczyć twarz ukochanej osoby. Po
prostu nie dało się pożegnać tak szybko.
Stał teraz przed półkami i zastanawiał się: co chciałaby mieć na sobie Clara?
Który strój włożyłaby na pożegnanie? Patrzył na rząd sukienek na wieszakach.
Jego żona uparcie nosiła sukienki, podczas gdy inne kobiety na świecie usiłowały
wcisnąć swoje ciała w spodnie. Wolała te z krótkim rękawem, nosiła je latem
i zimą, a gdy marzła, wkładała jeden z wielu barwnych kaszmirowych kardiganów.
Ostatecznie zdecydował się na brązową sukienkę. Co do swetra, wybrał niebieski,
którego widok zawsze podnosił go na duchu. Szkoda, że nigdy nie powiedział tego
żonie. Ujął go w dłonie i podniósł do nosa. Może Clara odłożyła kardigan do szafy
bez prania i zostawiła na nim swoją woń jako prezent dla męża. Marc nie hamował
łez; pozwolił im wyschnąć na miękkiej wełnie. Kiedy pozbierał siły, wybrał parę
maleńkich balerin Clary i włożył wszystko do torby. Podszedł chwiejnie do drzwi
wyjściowych. Nie mógł się zebrać na odwagę, by spojrzeć w stronę kuchni. Nie
jadł niczego od poprzedniego dnia i napił się tylko trochę wody z kranu w łazience.
Wyszedł, zatrzasnął drzwi i pozostawił za sobą mieszkanie, które nigdy jeszcze nie
było tak ciche i bezbarwne.
Gdy się gdzieś wybierał, najczęściej szedł pieszo lub jechał metrem. Teraz
zabrakło mu energii, by iść, i hartu, by oglądać targowisko Place Monge, które
mieściło się tuż przy stacji metra. Place Monge leżało ledwie sto metrów od ich
mieszkania i Clara trzy razy w tygodniu kupowała tam owoce i warzywa. Wszyscy
ją tam znali. Przed Bożym Narodzeniem wracała z upominkami od rolników:
koszami pełnymi klementynek, jabłek i pigw, i zanosiła im w podzięce swoje
najsmakowitsze wypieki, słodkie i wytrawne, pięknie zapakowane i owinięte
wstążkami. Marc wiedział, że sprzedawcy będą się zastanawiać, gdzie podziała się
Clara. Przywykli do tego, że uprzedzała ich o swojej nieobecności, nawet gdy
jechała na wakacje. Marc był pewien, że tego szarego dnia także ich oczy będą
wyglądać jasnej twarzy jego Clary.
Oddalił się od targowiska i wsiadł do stojącej na postoju taksówki. Podał
kierowcy adres zakładu pogrzebowego i zamknął oczy. Nie chciał nawet oglądać
światła dziennego. Nie mógł jeszcze uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i że życie
może się odmienić tak raptownie. Przypomniał sobie, że nie zadzwonił do galerii,
żeby powiadomić swojego współpracownika, Amou, co się zdarzyło. Ta myśl
wyparowała mu z głowy tak szybko, jak napłynęła. Nic już nie miało znaczenia i to
też się nie liczyło. Amou kochał swoją pracę nie mniej niż Marc. Nieraz w porze
lunchu spotykali się w różnych księgarniach z komiksami, ale po zdawkowym
skinieniu głową wracali do szperania. Amou był tak samo wyobcowany
towarzysko jak Marc i pragnął dzielić cały swój czas z tym, co lubił najbardziej:
komiksami. Dla Marca ślub z Clarą okazał się prawdziwym uśmiechem losu.
Wszystkich otaczających go ludzi poznał dzięki niej. Wszyscy go lubili i traktowali
jak przyjaciela ze względu na jego uroczą żonę. Clara nawiązywała i umacniała
jego przyjaźnie, i dbała, by trwały wiecznie. Jeśli dzień wcześniej jego mieszkanie
wypełniali znajomi i przyjaciele, to tylko ze względu na jego żonę. Wszystkie
obecne w ich życiu osoby wiedziały, że jest pupilem Clary, i dlatego były gotowe
się nim zaopiekować, tak jak zaopiekowałyby się sierotą. Marc z całego serca
życzył Amou, by pewnego dnia los uśmiechnął się i do niego. Życzył mu, by i jego
ktoś równie mocno pokochał.
Taksówkarz zatrzymał się pod zakładem pogrzebowym i pokręcił
współczująco głową. Wziąwszy pieniądze od Marca, obrzucił go dyskretnym, ale
poważnym spojrzeniem, po czym wyciągnął rękę z resztą. Marc zdążył już
zamknąć za sobą drzwiczki. Jego dłoń ściskała kurczowo torbę i nie oczekiwała
żadnej reszty. Poczuł zawroty głowy. Miał nadzieję, że ktoś dostrzeże go przez
okno i wyjdzie po torbę, żeby mógł czym prędzej uciec z tego miejsca. W tej chwili
dotarło do niego, jak ciężko mu będzie tu jutro powrócić i pożegnać się z Clarą.
Z największym trudem wszedł i przekazał torbę, podając swoje nazwisko pierwszej
napotkanej osobie, po czym równie szybko wyszedł. Nie mógł się zdobyć na to, by
oznajmić: „Te ubrania należą do Clary Bellard”. Nie był gotowy wymówić imienia
żony. Wskoczył znów do taksówki i powiedział:
– Rue Monge, l’Hôtel des Arènes.
Des Arènes był jednym z hoteli stojących przy ich ulicy. Marc mijał go
niemal codziennie w drodze do pracy. Poprosił recepcjonistkę, by w miarę
możliwości przydzieliła mu najciemniejszy pokój w najodleglejszym punkcie.
Recepcjonistka pojęła natychmiast, że ten pozbawiony bagażu mężczyzna
o zaczerwienionych powiekach to nie turysta, lecz zgnębiony paryżanin, więc
szybko wypełniła formularz, poprosiła go o podpis i odesłała do najmniej
popularnego i cenionego pokoju w hotelu. Po przekroczeniu progu Marc nie zadał
sobie nawet trudu, by odsunąć zasłony. Nie miał wątpliwości, że okno wychodzi na
mur. Wyłączył małą lampkę, która włączyła się automatycznie przy otwieraniu
drzwi, i opadł bezwładnie na łóżko. Rychło pogrążył się w głębokim śnie,
z którego wybudził się dopiero nazajutrz: śnie bez snów i bez wspomnień.
Gdy następnego dnia otworzył oczy, przez kilka męczących minut nie mógł
sobie przypomnieć, gdzie jest. Przez wpółotwarte powieki śledził ruch
fluorescencyjnych wskazówek swojego zegarka. Pokazywały południe. Gdy
spojrzał na maleńki datownik, żeby sprawdzić, jaki jest dzień, uświadomił sobie
nagle, że spóźni się na pogrzeb Clary. Czuwanie miało się rozpocząć o wpół do
drugiej, a piętnaście po drugiej mieli wyruszyć na pogrzeb na cmentarz
Montparnasse. Podniósł się i wyszedł. Kiedy próbował uleczyć swoje złamane
serce dwudziestodwugodzinnym snem, na zewnątrz rozegrało się istne piekło. Jego
dalecy krewni i przyjaciele szukali go wszędzie całymi godzinami. Dzwonili już do
pobliskich szpitali i zwrócili się do policji z prośbą o informację o samobójstwach
dokonanych tego i poprzedniego dnia. Wszyscy jak na szpilkach czekali, aż się
pojawi. Marc w ogóle o tym nie pomyślał, ale gdy dotarł do domu, zrozumiał, jak
bardzo się o niego martwili. Mimo to nie czuł wstydu za to nieodpowiedzialne
zachowanie. W tej chwili potrafił się zmierzyć tylko z jednym uczuciem
i oczekiwał, że inni to zrozumieją. Bez słowa poszedł prosto do swojego pokoju
i przebrał się w garnitur.
Kiedy wszedł do łazienki, żeby się ogolić, usiadł na toalecie z elektryczną
maszynką w dłoni i zamknął oczy, żeby nie musieć oglądać rzeczy należących do
Clary. Golił się z zamkniętymi oczami. W tej chwili nie zniósłby nawet widoku
szamponu żony. Albo jej kremu przeciwzmarszczkowego pod oczy. Ani myślał
dotykać szczotki Clary lub któregoś z pierścionków, pozostawionych przez nią na
umywalce obok mydła. Gdy wrócił do salonu, do innych, Odette, jedna
z najdawniejszych przyjaciółek Clary, podeszła do niego i strzepnęła mu kilka
włosów z kołnierza. Potem ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu w oczy. Twarz
miała obrzmiałą od długiego płaczu, a jej nos i usta niemal zmieniły kształt. Marc
na próżno czekał, aż usłyszy od niej coś szczególnego, co ukoi jego ból. Spojrzał
na nią błagalnie, ponieważ nie wiedział, jak sam ma sobie poradzić z tym
wszystkim. Ale Odette spytała, czy coś jadł. Marc zdał sobie sprawę, że od dwóch
dni nie tknął jedzenia, więc pokręcił w odpowiedzi głową. Wcześniej, ilekroć
chorował albo miał nieco gorszy nastrój, Clara przyrządzała mu jardinière de
légumes. Gromadziła sezonowe jarzyny, gotowała je dokładnie tak jak trzeba,
a potem, gdy już wszystko zjadł, brała go w objęcia. Mawiała: „Teraz już będzie
dobrze”, i dodawała: „Spokojnie, moje uściski i jardinière de légumes za kilka
minut zdziałają cuda”.
Odette pomogła mu usiąść, a sama poszła do kuchni. Jej też trudno było
wchodzić do tego pomieszczenia. Na każdej płytce, na każdym talerzu i widelcu,
a nawet na zabałaganionym stole odciskało się całe życie Clary. Była pewna, że
w lodówce przyjaciółki znajdzie się coś do jedzenia. Otworzyła drzwiczki,
przykucnęła i przez chwilę badała zawartość. Wyjęła jeden z niewielkich
pojemników i podgrzała go w kuchence mikrofalowej. Wiedziała, że nie może
sprowadzić Marca do kuchni, więc zaniosła mu jedzenie na tacy.
– Po pogrzebie wszyscy wybierają się do nas. Zamówiłam bardzo dobre
jedzenie. Jestem pewna, że Clarze by się to spodobało. Przyjdziesz też, prawda?
Marc skinął głową.
– Możesz u nas trochę pomieszkać, jeśli chcesz. Jeśli się zgodzisz, mogę tu
wszystko poprzestawiać i… uprzątnąć…
Marc wiedział, co Odette rozumie przez uprzątnięcie. Opróżnienie lodówki,
uporządkowanie kuchni i usunięcie wszystkich rzeczy należących do Clary.
Wiedział, że sam nie jest do tego zdolny, więc znów skinął głową. Miał tylko jedno
zastrzeżenie.
– Zatrzymam się w hotelu. Spakuję małą torbę i wyprowadzę się dziś
wieczorem.
– W hotelu, w którym spędziłeś ostatnią noc?
– Tak.
– Mogę zapytać w którym?
– Des Arènes.
– Dobra. Jeśli zmienisz zdanie, zawsze możesz przyjechać do nas. Wiesz
przecież.
– Tak.
Odette czuła niepokój, zostawiając Marca samego. Nie wiedziała, czy
mężczyzna nie ma przypadkiem skłonności samobójczych. Dopiero teraz zaczęła
sobie uświadamiać, że tak naprawdę nigdy nie próbowała poznać tego człowieka.
Wybrał życie pod skrzydłami Clary i wydawał się szczęśliwy, będąc jak Księżyc,
satelita Ziemi. I to do tego stopnia, że po to, by go poznać, wystarczyło poznać
Clarę. Marc przeżył życie jako jedna z jej emanacji: pewnie ta najważniejsza.
Ukojenie, które odnajdywał w obecności żony, było dla ich przyjaciół oczywiste
i ten rodzaj całkowitego oddania zawsze ich zadziwiał. Odette rozmyślała czasem
o ich związku i zazdrościła im go. Pocieszała się myślą, że taka bliskość, której nie
doświadczała ze swoim mężem, wynikała z tego, że Marc i Clara nie mieli
potomstwa. Była wdzięczna Bogu za własne dzieci. Dzięki nim nigdy nie
doświadczy tego rodzaju absolutnej samotności. Spojrzała znów na Marca:
wyglądało na to, że przełykanie jedzenia przychodzi mu z wielkim trudem. Gdyby
tylko mogli mieć dziecko, szybciej uporałby się z bólem. Byłby do tego zmuszony,
bo dobro dziecka stałoby się ważniejsze niż cokolwiek innego. A Marca
prawdopodobnie uzdrowi kolejne małżeństwo. Ku jej zaskoczeniu sama myśl
o takiej możliwości bardzo ją rozzłościła. Wiedziała, że poczucie, że jej
przyjaciółka już została zdradzona, jest absurdalne, ale nie mogła się pohamować
przed rzuceniem Marcowi nienawistnego spojrzenia. Była pewna, że nie minie pięć
lub sześć miesięcy, a Marc oznajmi im, że poznał kogoś nowego i zamierza się
powtórnie ożenić. Zostanie satelitą innej kobiety. Należy do tych mężczyzn, którzy
nie przetrwają bez kobiety u boku. Przez dwa ostatnie dni nie umiał nawet się
wyżywić. Jak długo tak pociągnie?
Tymczasem Marc, całkowicie nieświadomy, że ktoś planuje jego życie za
niego, z wysiłkiem przełykał ostatnie kęsy jedzenia. Kilka najbliższych godzin
jawiło mu się jako ciężkie brzemię, które musi podźwignąć na barkach. Już
zatęsknił za hotelowym pokojem, do którego miał się udać po wszystkim, i za
godzinami spędzonymi tam na śnie. Chciał uciec od tego mieszkania, od zapachu
Clary, od wszystkich tych twarzy, które mu ją przypominały, a przede wszystkim
od siebie. Tym, kto przypominał mu o niej najbardziej, był on sam. Clara była jak
pled, który przez lata naciągał na swoje ciało. Teraz jej zabrakło, a jemu pozostało
już tylko dygotać z zimna. Nocami, gdy leżeli twarzą w twarz pod kołdrą,
rozmawiali czasem o tym, czy po wszystkich tych latach mogliby żyć z kimś
innym. „Nie ma szans”, twierdzili zgodnie. Marc zawsze mówił to nieco głośniej.
A potem szli spać, dzieląc szczęśliwe przekonanie, że ich miłość jest wieczna.
Marc przypomniał sobie teraz te noce, gdy rozglądał się wokół. Patrzył na inne
kobiety w mieszkaniu: jego przyjaciółki. „Nie ma szans”, pomyślał znów i wtedy
dostrzegł surowe spojrzenie Odette.
Podczas gdy matka krzyczała co sił w płucach, żeby mieć gwarancję, że
wszyscy w szpitalu ją słyszą, Ferda przepraszała naokoło, że sprawiają tyle
kłopotu. Dobrze wiedziała, co znaczy ból towarzyszący złamaniu kości, ponieważ
sama przy różnych okazjach łamała sobie ręce. Ale wiedziała też, że nie trzeba aż
tak krzyczeć. Pani Nesibe, rzecz jasna, musiała mieć pewność, że oddaje bólowi
sprawiedliwość. Zawsze umiała wyolbrzymić każdą dolegliwość i każdą emocję
i na ogół bardzo skutecznie zmuszała ludzi, by niestrudzenie się dla niej
poświęcali. Gdy dźwięk jej głosu wreszcie ucichł, Ferda domyśliła się, że jej matkę
uśpiono przed operacją.
Po paru godzinach z sali operacyjnej wyszedł oblany potem lekarz. Pani
Nesibe okazała się jedną z najtrudniejszych pacjentek, jakie dotychczas napotkał.
Kiedy wyszedł porozmawiać z Ferdą, wziął głęboki oddech i dopiero zaczął.
– Operacja się udała – powiedział. – Nie było łatwo ją uśpić. Wie pani, kość
biodrowa nie pękła wskutek upadku. Pani matka upadła, ponieważ kość pękła
sama, dlatego że nie mogła unieść ciężaru.
Ferda słuchała lekarza z miną, która miała oznaczać, że doskonale go
rozumie.
– Założyliśmy protezę. Teraz najważniejsze, by rozpoczęła fizjoterapię za
dwa, góra trzy dni. To bardzo ważne, by dalej się ruszała. Pani Nesibe ma bardzo
niski próg bólu …
W tym miejscu Ferda niechcący prychnęła, a potem spróbowała to
zatuszować bardziej uzasadnionym uśmiechem. „Ma bardzo niski próg bólu?
A może bardzo wysoki próg popadania w przesadę”, skwitowała w duchu, ale
postanowiła nie dzielić się tą myślą z lekarzem. A on ciągnął z uśmiechem, jakby
umiał czytać jej w myślach:
– Nawet jeśli będzie krzyczała jak wcześniej, i tak musi ją pani nakłonić do
ruchu.
Ferda kiwała energicznie głową, co miało znaczyć: „Jasna sprawa”. Myśl
o wszystkich ciężkich próbach, które będzie musiała teraz znosić z matką,
zachowała dla siebie. Wiedziała doskonale, że stają oto na początku drogi, a droga
prowadzi do kresu pani Nesibe. Nie bacząc na stojącego naprzeciw lekarza,
zamknęła na minutę oczy i pomodliła się do Boga o pomoc. Może trzeba będzie
częściej ćwiczyć jogę, którą niedawno zaczęła uprawiać. To niemożliwe, by
poradziła sobie z takim obciążeniem bez takiego czy innego wsparcia duchowego.
Wiedziała, że większość ludzi umiera w ciągu roku od złamania biodra.
Spowodowane jest to przez tak zwaną zatorowość, która prowadzi do zawału.
Wiedziała też jednak, że niektórzy żyją jeszcze wiele lat po takim urazie i w głębi
duszy nie miała wątpliwości, że jej matka nie umrze na niewydolność serca.
Musiałoby to być coś bardziej spektakularnego. Zresztą czyż nie cieszyła się dotąd
doskonałym zdrowiem pomimo swych wszystkich urojonych chorób?
Matka była „chora”, jak daleko sięgała pamięć Ferdy. Pani Nesibe miała
w zwyczaju bardzo często mdleć, a gdy nie mdlała, spała jak suseł po zażyciu
środków przeciwdepresyjnych. Passiflora – lek, nie roślina – stała się jej
najlepszym przyjacielem, a drugim faworytem była cytrynowa woda kolońska i jej
osiemdziesięciopięcioprocentowe stężenie alkoholu. Ilekroć napotykała
najmniejszy objaw nieposłuszeństwa ze strony dzieci, groziła, że wyskoczy przez
okno albo jeśli chciała rozegrać to nieco bardziej subtelnie, upadała z hukiem na
kafle podłogowe w kuchni. Wszystko, co przeżywała, było wyolbrzymione:
szczęście, smutek, niepokój, choroby i – nade wszystko – bóle. Cierpiała tak
ogromnie, że czasem zdawało się, że w jednej z jej kończyn mieści się cały świat.
Tytuł oryginału: Sufle Copyright © Aslɪ E. Perker, Kalem Agency Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga TA PUBLIKACJA OTRZYMAŁA WSPARCIE SHARJAH INTERNATIONAL BOOK FAIR TRANSLATION GRANT FUND. Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Magdalena Stec Korekta: Barbara Meisner, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7508-983-7 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści Motto Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11
Gdybym miał wybrać: odczuwać ból albo nie odczuwać niczego, wybrałbym ból. William Faulkner
1 Lilia wiedziała, że coś jest nie tak, gdy tylko, wychodząc jak co dzień rano ze swojego pokoju, obróciła głowę w prawo. Chociaż Arnie poświęcał długie godziny na utrzymywanie porządku w swoim pokoju, a przed wyjściem do pracy zamykał drzwi, żeby żona mu niczego nie ruszała, ani razu nie zauważył, że zawsze przesuwa nieznacznie w lewo kilim leżący przed drzwiami do jego sypialni. Może dlatego, że co rano po jego wyjściu do pracy Lilia poprawiała go czubkiem chodaka. W ostatnich latach małżeństwa, w którym udało im się wytrwać już ponad trzydzieści lat, ustalili zgodnie, że najrozsądniej będzie sypiać w osobnych pokojach. Znaleźli sposób na to, by mieszkając w jednym domu, nie wtrącać się nawzajem w swoje życie. Poza skąpym, wytwornym pocałunkiem, który Arnie składał na jej ustach każdego wieczora po powrocie do domu, nic nie wskazywało na to, że byli kiedyś kochankami. Siadali na stołkach po obu stronach przedzielającego kuchnię kontuaru i kolejne minuty upływały im na jedzeniu wybornego posiłku przygotowanego przez Lilię i oglądaniu wiadomości prezentowanych przez Jima Lehrera na kanale Trzynastym. Choć przez trzydzieści siedem lat życia w Stanach Zjednoczonych Lilia zmieniła się w Amerykankę, jej oczy w kształcie migdałów, zdobiące twarz o ciemnej karnacji niczym piękne dżety, i nuta imbiru obecna w każdym posiłku wciąż przypominały o jej filipińskich korzeniach. Arnie, wieczny dżentelmen, zawsze chwalił Lilię za jej kuchenne dokonania, po czym zmywał po sobie, prosił o wybaczenie i udawał się do swojego pokoju. I tak oto po czterdziestopięciominutowej przerwie Lilia wracała do własnego życia. Zasiadała na chwilę przed komputerem stojącym we wnęce garderobianej, w której urządziła sobie gabinet, albo przeglądała przyniesioną przez męża prasę. Codziennie o dwudziestej drugiej dobiegał ją odgłos kroków Eda i gdy w drzwiach kuchennych pojawiał się wysoki, jasnowłosy mężczyzna, przypominała mu, by nie hałasował. Chociaż ten pięćdziesięciopięcioletni emerytowany policjant od dekady zajmował ostatnią kondygnację ich dwupiętrowego domu, Lilia wciąż zapominała o jego istnieniu. Odkąd zaczął pracować w ochronie centrum handlowego, miał w zwyczaju co dzień o tej samej porze schodzić do kuchni, co dodało nowy element do rozkładu zajęć Lilii. Siadał na wysokim stołku, przez piętnaście minut jadł późną kolację, po czym w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia gospodyni mówił, że jedzenie naprawdę mu smakowało; czuł zadowolenie, że choć odrobinę wypełnił ogromną pustkę w życiu tej sześćdziesięciodwuletniej kobiety. Ale to by było na tyle – jedyna rzecz, która ich do siebie zbliżała pod jednym dachem. Lilia nigdy nie zebrała się na odwagę i nie spytała tego mężczyzny, który
został niemal członkiem jej rodziny, dokąd się udaje w każdy weekend. Na szczęście pomyślała o tym, by miesięczny czynsz Eda, czterysta dolarów, obejmował wyżywienie, więc mieli pretekst do rozmowy. Inaczej Ed rozproszyłby się niczym zjawa i żywił tylko masłem orzechowym i dżemem wciśniętymi między dwie grzanki, tak jak robili to wszyscy Amerykanie. To dzięki tym drobnym regułom porządkującym jej życie Lilia poczuła wtedy rano, że coś jest nie tak. Niewielki kilim przed drzwiami Arniego – podarek od pewnej Turczynki, która kiedyś z nimi mieszkała – tkwił idealnie na swoim miejscu. A to oznaczało tylko jedno: Arnie nie wyszedł jeszcze z pokoju. Lilia zapukała kilkakrotnie, zanim pozwoliła sobie otworzyć drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, weszła do sypialni i zastała męża leżącego na podłodze tuż przy łóżku. Miał na sobie piżamę, więc trudno jej było stwierdzić, jak długo pozostawał w tej pozycji, ale zamiast krzyczeć albo wpadać w panikę, sięgnęła po telefon i wybrała dziewięćset jedenaście. Kiedy osoba po drugiej stronie zadawała pytania, Lilia, wyczuwając opuszkami słabe tętno, zorientowała się, że jej mąż jeszcze żyje. Niebawem w ich zacisznej dzielnicy dało się słyszeć donośne wycie karetki. Lilia nie opuszczała dotąd męża i schodząc teraz po schodach, po raz pierwszy poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Tak naprawdę zabolała ją jednak myśl, że upadając, Arnie zapewne starał się nie narobić hałasu. Że też nie mógł runąć głośno jak inni ludzie. Że też musiał próbować złapać się krawędzi łóżka. Lilia wiedziała na pewno, że jej mąż, upadając tak, a nie inaczej, miał na względzie ciszę: przeklętą, absolutną ciszę panującą w ich domu. Otworzyła drzwi i wpuściła na górę ratowników medycznych, po czym spojrzała przez łzy na sąsiednie domy. Nie, nikt nie stał przed drzwiami. Nikt nawet nie uchylił zasłony. Zamiast przyznać, że nikogo to nie obchodzi, Lilia wolała pomyśleć, że jej sąsiedzi są w pracy albo właśnie odwożą dzieci do szkoły. Jak to się stało, że oderwała się od tego burzliwego życia, którego niegdyś była częścią, i popadła w stan łagodnej apatii? Jak to się stało, że pogodziła się z takim stanem? A jednak nie potrafiła się zmusić do wściekłości ani na sąsiadów, ani na męża, ani na własną obojętność. Kiedy jej gniew – który w młodości zdawał się nigdy nie gasnąć – tak bardzo przycichł? W jej tłumnej rodzinie kłótnie były równie powszechne co uściski i chwile szczęścia. Gdy spotykali się na krótko, wokół rozbrzmiewały zarówno krzyk, jak i śmiech. Przyjęcia przeradzały się w waśnie, te znów w przyjęcia, potem w balangi i wybuchy furii, ale koniec końców wszyscy pysznie się bawili. W jej gwarnej rodzinie zawsze było na kogo ponarzekać. Zawsze było na kogo się wściec, z kogo być dumnym i kogo wyrzucić z grona rodziny tylko po to, by później na nowo przywrócić go w jej szeregi. Z kolei w powściągliwym świecie Arniego rodzina Lilii jawiła się jako coś w rodzaju cyrku – początkowo zabawnego i ciekawego, z czasem coraz bardziej jazgotliwego i tandetnego. Dla Arniego nie było lepszej rozrywki niż oglądanie
w telewizji meczu baseballu w przyjemne niedzielne popołudnie, kameralne obiady, podczas których słychać tylko pobrzękiwanie sztućców oraz jego błyskotliwe, ale rzadko wygłaszane żarty. Jaki azyl mógłby zastąpić bezpieczny, czysty i porządny pokój Arniego, pełen wycinków z najważniejszych gazet wpiętych starannie w segregator? Jaka filipińska przyśpiewka dałaby mu tyle radości, co opanowane, stanowcze głosy spikerów PBS? A te klechdy o duszkach i bóstwach, które jego żona i jej rodzina opowiadali sobie zawsze po bożonarodzeniowym obiedzie? Ci ludzie mieszkali w Stanach od lat, korzystali ze zdobyczy techniki i medycyny, nawet jeździli najnowszymi modelami samochodów, a nadal wierzyli w jakieś tajemnicze istoty zamieszkujące drzewa. Co więcej, uznawali za znakomity pomysł przekazywanie tych opowieści z pokolenia na pokolenie. Arnie uważał, że to niedopuszczalne, i nie pozwalał, rzecz jasna, by jego dzieci wychowywały się pośród takich bzdur. Przymykał oczy na historie, którymi je karmiono raz do roku, ale ostatecznie udało mu się zaszczepić dzieciom zamiłowanie do łagodności i świętego spokoju. Właściwie zrobił to tak skutecznie, że rzadko się odzywały i prawie nigdy nie wpadały na obiad, a gdy to czyniły – tylko od wielkiego dzwonu – zostawały ledwie na godzinę. Ani razu nie poprosiły ich o zajęcie się wnukami. Chociaż ani córka, ani syn nie byli biologicznymi dziećmi Arniego, w stu procentach odziedziczyli czy też przyswoili sobie jego zwyczaje. Lilia natomiast wpadała w rozpacz, gdy musiała samotnie spędzać czas w swoim pokoju, ale nigdy się na nich nie złościła. Dla tych dzieci, których nie nosiła w łonie przez dziewięć miesięcy, poświęciła i zrobiła wszystko, co mogła. Zdołała sprowadzić je z Wietnamu pomimo biurokratycznych przeszkód, wydała masę pieniędzy na ich opiekę medyczną i posłała je do najlepszych szkół. A przede wszystkim zrezygnowała dla nich ze swojego życia. W pierwszych latach po ślubie mieszkali na Manhattanie i egzotyczna uroda Lilii, jej twórcza osobowość i coś, co wyróżniało ją na tle otaczających ją kobiet, pomogły im wkroczyć w kręgi towarzyskie i sprawiły, że ci pełni wigoru młodzi ludzie stali się gośćmi honorowymi każdego przyjęcia. Tam Lilia mogła pokazywać swoje obrazy ważnym osobom i wystawiać je w galeriach, do których normalnie nie miałaby wstępu. Czuła się doskonale w samym sercu intelektualnego i artystycznego światka. Po adoptowaniu dzieci przeprowadzka z miasta do wielkiego domu z mnóstwem pokojów i ogrodem była oczywiście wymysłem Arniego. Tak wypadało zrobić, tak zawsze czyniły amerykańskie rodziny z dziećmi. Poza tym te dzieci, które tak wiele doświadczyły, potrzebują kameralnego, cichego i spokojnego miejsca, i chyba nie musi jej tłumaczyć, że pod tym względem Manhattan dalece odbiega od ideału. Lilia jak zawsze ustąpiła. Ostatecznie zostali sami w tym ogromnym domu o siedmiu pokojach, niezliczonych garderobach i czterech łazienkach, który kupili dla dobra dzieci.
Ponieważ Lilia nigdy nie radziła sobie sama ze sprzątaniem, a Meksykanka, którą zatrudnili, nie należała do pracowitych, w całym domu zalegał kurz, a ogród był prawie niewidoczny za grubą warstwą brudu na szybach. I teraz dzieci, które tak troskliwie wychowała, nie chcą przyprowadzać własnych dzieci nawet na godzinę, ponieważ narzekają, że w domu jest zbyt brudno. Odgłosy krótkofalówek sprowadziły ją z powrotem na ziemię. Gdy ratownicy znieśli do karetki nosze z sześćdziesięcioletnim Arniem, Lilia wspięła się do środka i usiadłszy przy mężu, ujęła jego dłoń. Jechali do szpitala przy dźwiękach wyjących syren, które niosły się przez wyludnione ulice nowojorskich przedmieść. Lilii nie krępowała panująca w karetce cisza, sztukę milczenia uprawiała już od lat. * W tym samym czasie, tylko sześć godzin do przodu, Marc otwierał drzwi do mieszkania, trzymając w ręce małe pudełko z ciastkami. Co piątek wychodził wcześniej ze swojej galerii, żeby wrócić do domu. Zawsze kupował coś słodkiego w pâtisserie położonej po prawej stronie na początku Rue Monge i przyspieszał kroku, żeby szybciej być z miłością swojego życia, Clarą, jego żoną od dwudziestu dwóch lat. Dochodząc do schodów, czekał niecierpliwie na zapach kawy ulatniający się przez szczeliny w drzwiach prowadzących do ich mieszkania na pierwszym piętrze. Lata temu podczas pobytu w Nowym Jorku odkryli kawę z ekspresu przelewowego i odtąd zrezygnowali z cenionego w Europie espresso i uzależnili się od kawy waniliowej. Od ślubu mieszkali w tym samym miejscu. Jedynym przestronnym pomieszczeniem w dwupokojowym mieszkaniu była kuchnia. Ponieważ Clara od wczesnej młodości uwielbiała gotować, to właśnie tam spędzała większość czasu. Można by się pokusić o stwierdzenie, że było to najbardziej gościnne pomieszczenie w całym mieszkaniu: z kwiatami, roślinami doniczkowymi, przyborami kuchennymi, stołem pośrodku i niewielkim telewizorem w rogu. Ich salon, wypełniony książkami ustawionymi starannie na regałach, zmienił się w bibliotekę, a książki, które tam wybrali, czytali przeważnie w kuchni. Marc nigdy się na to nie skarżył i gdy kończył się wieczór, ochoczo szedł za żoną do ich sypialni, wdychając pozostawianą przez nią woń perfum zmieszaną z kuchennymi aromatami. Nie zamieniłby tej przyjemności na nic innego. Po ślubie rozmawiali o przeprowadzce do większego mieszkania, gdy pojawią się dzieci. Potrzebowaliby co najmniej trzech pokojów. Zastanawiali się nawet, czy uda im się znaleźć równie obszerną kuchnię. Ostatecznie w ogóle nie musieli szukać większego mieszkania. Długo starali się o dzieci, nie poddając się zwątpieniu ani rozpaczy. Kiedy doszło do tego, że mieli zacząć przyjmować leki lub zastrzyki hormonalne, w końcu zrezygnowali. Nie słuchali rad przyjaciół,
którzy podpowiadali adopcję. Nigdy się do tego nie przyznali, ale tak naprawdę Clara chciała małego Marca, a Marc – małej Clary. Adoptowane dziecko nie pasowałoby do tego opisu. Odnajdywali więc szczęście w sobie nawzajem i sami pozostali dziećmi, które nigdy nie dorosły. Z biegiem lat lista ich wspólnych spraw się wydłużała i z dnia na dzień stawali się coraz szczęśliwsi. Clara codziennie doskonaliła umiejętności kulinarne, a Marc chronił się w jej cieple, siedząc w rogu kuchni i czytając komiksy: Fluide Glacial, l’Echo des Savanes, Psikopat, BoDoii. Clarze za nic nie udawało się nauczyć Marca nazw warzyw ani zapachów przypraw. Po tym, jak początkowo wysyłała go na targowisko i za każdym razem kończyło się to katastrofą, postanowiła zostawić go w spokoju i z czasem po prostu go zaakceptowała jako swego arcylojalnego towarzysza. To, że w piątki wytrwale kupował w pâtisserie małe co nieco, uważała za dziecięcy kaprys, ale i tak to uwielbiała. Zgodziła się raz w tygodniu jeść prawdziwy deser spoza własnej kuchni i bardzo ubolewała, że jej smakołyki nie są równie pyszne. Obracała w ustach krem, przylepiając go do podniebienia i czując jego woń u nasady nosa, i próbowała dojść, co jest nie tak z jej własnymi wypiekami. Przez lata odbyli mnóstwo podróży do wielu różnych krajów. Clara wracała z przepisami, a Marc przywoził sobie prasę, książki i komiksy. Żadne z nich nie mogło zapomnieć smaku faszerowanej papryki, którą jedli w Stambule. Kiedyś w Grecji Marc stwierdził, że faszerowana papryka smakuje dokładnie tak jak w Stambule, a Clara gwałtownie zaprzeczyła. Choć wielokrotnie próbowała, nigdy nie udało jej się przyrządzić jej tak samo. Po nieudanej próbie nafaszerowania ryżem małży, tak jak się to robi w Turcji, zaczęła planować wakacje na tureckie Wybrzeże Egejskie. Marc nigdy się nie sprzeciwiał pragnieniom ani planom Clary. Uwielbiał poddawać się całkowicie rytmowi jej życia. Szczęście przepełniało ich szesnastometrową kuchnię i przenikało go do szpiku kości. Sprawy układały się też nader pomyślnie w jego galerii na drugim brzegu Sekwany. Sprzedawał tam oryginalne prace rysowników komiksów, które uwielbiał od wczesnego dzieciństwa. Miał tam wszystko: zapisane tuszem stronice Lucky Luke’a, szkice Asterixa i strony Przygód Tintina. Jego galeria zdobyła taki rozgłos, że odwiedzali ją miłośnicy komiksów z całej Europy. Prawda była taka, że zarabiał masę pieniędzy. Mimo to Clara ciągle wspominała, jak niedrogie są gotowane przez nią posiłki i ile zaoszczędzili, jedząc w domu, a nie w restauracji, co zawsze bawiło Marca. Gdyby tylko zechcieli, codziennie mogliby się stołować w najlepszych restauracjach, ale sama taka propozycja byłaby dla Clary potwornym ciosem i podważyłaby jej sens życia. Przynajmniej udało mu się ją przekonać, żeby nie pakowała mu do pracy drugiego śniadania. Co dzień w południe Marc zamykał drzwi galerii, zjadał coś pospiesznie i wędrował do swoich ulubionych księgarni z komiksami. Starał się śledzić każdy nowy album i każdego nowego rysownika. Podczas pobytu w Nowym Jorku zdumiały go rozmiary tego rynku i musieli
ustalić, że na każdą odwiedzoną księgarnię z komiksami przypadnie jedna wizyta w restauracji. Kiedy Marc zobaczył, ile wydań wychodzi co miesiąc, zupełnie nie mógł pojąć, jak czytelnicy za tym wszystkim nadążają. Przechadzając się między regałami i podziwiając albumy, rozważał nawet przeprowadzkę do tego chaotycznego miasta. Jednak pod koniec ich piętnastodniowej podróży Clara zaczęła narzekać, że targowiska są za małe, żółtka jajek zbyt blade, a mleko dziwnie smakuje. Wyglądało na to, że jedyną rzeczą, jaką może polubić w Nowym Jorku paryski smakosz, jest kawa. A on oczywiście, jak zawsze, gotów był zrobić to, czego chce Clara. Marc przez kilka minut stał pod drzwiami z pękiem kluczy w dłoni. Brakowało mu zapachu kawy, choć usilnie próbował go uchwycić, poruszając nozdrzami i węsząc w powietrzu. Spojrzał na zegarek: dziesięć po trzeciej, jak w każdy inny piątek. Niemożliwe, żeby Clara nie zaparzyła kawy. I niemożliwe, żeby wyszła w jakiejś ważnej sprawie bez uprzedzenia. Clara zawsze uprzedzała. Nawet gdy musiał nieoczekiwanie wyjść z galerii, zawsze dzwoniła w odpowiednim momencie i dowiadywała się o zmianie planów. Poczuł mrowienie w dłoni trzymającej pudełko z ciastkami. Niespokojnie przekręcił klucz w zamku. Kiedy wszedł do przedpokoju, usłyszał dźwięki programu telewizyjnego Des chiffres et des lettres, numery i litery. Clara nigdy nie opuszczała tego programu, chyba że miała do zrobienia coś naprawdę ważnego, i zawsze starała się utworzyć z podanych liczb wyznaczony wynik równie szybko jak uczestnicy. Marc wszedł do kuchni z nadzieją, że żona tylko męczy się z rachunkami i zapomniała o bożym świecie. Ale Clara leżała na boku przy blacie kuchennym. Dzbanek do parzenia kawy, który trzymała, zanim upadła, leżał potłuczony na podłodze. Teraz Marc poczuł zapach kawy waniliowej. Prawie dławiąc się szlochem, przycisnął dwa palce do niewiarygodnie szczupłego nadgarstka żony. Nie wyczuł tętna. Dotknął najdroższej szyi. To samo. Zadzwonił gdzie trzeba, a potem położył się przy żonie i przywarł do woni, którą po sobie zostawiła. * Kiedy dziesięć po czwartej, godzinę naprzód względem czasu paryskiego, rozdzwonił się telefon, Ferda spojrzała na zegar na ścianie i uśmiechnęła się. Dobrze, że szybkowar właśnie wypuścił parę; obniżyła temperaturę i ustawiła alarm czasomierza na dwadzieścia minut. Dzięki temu mogła swobodnie porozmawiać z córką. Öykü mieszkała w Paryżu i dzwoniła do niej co piątek o tej samej porze, tuż przed wyjściem z pracy. Twierdziła, że rozmowa z mamą pod koniec tygodnia zawsze wróży bardzo pomyślny weekend. Pytała Ferdę o wszystkich i wszystko i wymagała niemal szczegółowej relacji z tego, co ją omija. Jak tam ciocia, czy wujek jest zdrów, czy zwaśnieni kuzyni się pogodzili, czy drugi wujek nadal mieszka w tym samym domu, czy też przeniósł się gdzie
indziej; chciała wiedzieć wszystko. Czasem pytała o cenę miodu w sklepie po przeciwnej stronie ulicy albo czy przycięto gałęzie drzewa rosnącego przed ich budynkiem, a czasem prosiła o przepis na przystawkę z marynowanego selera. Ferda nie pojmowała, dlaczego jej córkę, która od sześciu lat mieszka w Paryżu, ciekawią ceny miodu albo gałęzie drzewa, ale nigdy nie prosiła o wyjaśnienie. Cieszyła się, że może z nią rozmawiać jak najdłużej. Zresztą dzięki temu miała wrażenie, że nadal mieszkają w bliskim sąsiedztwie i dzielą te same troski i radości, i dzięki temu nie zwariowała z tęsknoty za swą małą córeczką. Córka zawsze powtarzała: „To tylko trzygodzinny lot, możesz przecież wsiąść do samolotu i przylecieć, kiedy chcesz. Ja ciągle przyjeżdżam do Stambułu. Wiesz, możesz przylecieć na śniadanie i wrócić do domu na obiad”. Ferda nie mogła powiedzieć córce, dlaczego nie potrafi ot tak wsiąść do samolotu. Nie na tym polega macierzyństwo. Chciała, żeby jej córka mieszkała piętro niżej albo po drugiej stronie korytarza. Chciała przychodzić do niej rano na kawę po turecku albo dla niej gotować, żeby nie musiała już nic robić, gdy wraca zmęczona z pracy. Dla syna i synowej była wielką pomocą. Zajmowała się wnukami i gotowała. Musieli tylko wpaść po całym dniu i odebrać pojemniki z jedzeniem. Dzięki niej nigdy nie mieli obniżonego poziomu cukru. Nie mogła jednak powiedzieć tego wszystkiego córce. Gdyby to, broń Boże, uczyniła, jej córka mogłaby się wyprowadzić jeszcze dalej z obawy, że wpadnie w dożywotnią pułapkę. Właściwie rozumiała, dlaczego Öykü przeniosła się do Europy. Kiedy po raz pierwszy odwiedziła córkę w Paryżu, pożałowała w duchu, że sama się tam nie urodziła. To urocze miasto. Każda ulica, każdy węgieł to istne dzieło sztuki. Komunikacja działa sprawnie, ale równie łatwe jest przejście z jednego miejsca do drugiego. Öykü zabierała ją na targowiska i szukała w jej oczach aprobaty dla ich urzekającej urody. Ferda też uważała, że są piękne. To wszystko wygląda jak kadr z francuskiego filmu – ta elegancja i wyrafinowanie – lecz nigdy nie zastąpi bazarów w Feneryolu, myślała Ferda. Paryskie targowiska były średnio dziesięć razy mniejsze niż te w Stambule, ale nie mogła zaprzeczyć, że spodobały jej się stragany z serami. Musiała przyznać, że duma z sera cypryjskiego, izmir tulum, kasseri czy serowego warkocza była śmieszna, gdy widziało się wybór tych produktów we Francji. Kiedy w maleńkiej paryskiej kuchence przygotowywała ulubione danie córki – nadziewane liście winogron – Öykü poczęstowała ją kilkoma przykładowymi daniami kuchni francuskiej. W ten sposób mogły przemówić jednym językiem. A gdyby tak była dziewczyną, która nie odróżnia koperku od natki pietruszki? Znała wiele takich młodych kobiet. Ilekroć córka dzwoniła i prosiła ją o przepis, czuła dumę. Opowiadała znajomym, jak to Öykü przepada za gotowaniem i porywa się nawet na najtrudniejsze receptury. Najchętniej dodałaby: „Ona nie będzie jedną z tych nowoczesnych gospodyń, które nie podałyby mężowi jedzenia na stół”, ale
nie robiła tego, bo nie miała pojęcia, czy mężczyzna, którego poślubi jej córka, w ogóle zwróci na to uwagę. Öykü nieszczególnie interesowali Turcy. Ferda wiedziała z filmów, że Francuzi mają nie mniejszy apetyt niż Turcy, ale różnica polegała na tym, że gotowali sami. Nie uważali, że kuchnia jest miejscem tylko dla kobiety; wywodzili się z innej kultury. Cudowny dar Öykü zostanie zmarnowany, ale to akurat byłoby najmniejsze zmartwienie, gdyby jej córka poślubiła Francuza. Ferda odebrała telefon i już cieszyła się na myśl o cotygodniowej rozmowie, której tak bardzo wyczekiwała. – Öykü… – Pani Ferda? – Tak, to ja. – Mówi Sema, sąsiadka pani matki. Ponieważ Sema była nie tylko sąsiadką matki, lecz także właścicielką jej mieszkania, Ferda nie miała pewności, w jakiej sprawie dzwoni. Czynsz opłaciła przelewem kilka dni wcześniej; może wystąpiły jakieś nieoczekiwane trudności. A może nadeszła pora podwyżki czynszu i Ferda o tym zapomniała? Powodem tego roztargnienia był niedobór witaminy B, nie miała co do tego wątpliwości. – Przepraszam, pani Semo. O tej porze zawsze dzwoni z Paryża moja córka, to dlatego… Przepraszam jeszcze raz. Co się stało? – Lepiej, żeby pani jak najszybciej przyjechała. Pani matka upadła; zdaje się, że to złamanie. Usłyszałam krzyki i Bogu dzięki mam klucze do jej mieszkania. Musiałam wejść, przepraszam. W każdym razie wezwaliśmy pogotowie, niedługo powinni być. Proszę przyjechać tu albo prosto do szpitala, sama nie wiem… Ferda powiedziała, że zaraz będzie, i odłożyła słuchawkę. Wyłączyła kuchenkę i wybiegła z mieszkania. „Byle nie biodro”, powtarzała w myślach. Wiadomo, co dla osiemdziesięciodwulatki oznacza złamanie stawu biodrowego. Na szczęście nie mieszkały daleko od siebie. Kiedy jej brat postanowił się ożenić i dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru wyprowadzić się z domu, który przez lata dzielił z matką, Ferda poszła po rozum do głowy i wynajęła matce mieszkanko nieopodal własnego. Dzięki tej decyzji dotarła na miejsce w mgnieniu oka, w tej samej chwili co karetka. Jej matka, pani Nesibe, chętnie wyolbrzymiała nawet najmniej dotkliwy ból i teraz jęczała niemal z lubością, żeby pokazać światu, jak niewymownie cierpi. Ferda wiedziała, że w końcu stało się to, czego się najbardziej obawiała. Matka będzie musiała się do nich wprowadzić. Kto wie, na jak długo. I dotarło do niej wtedy, że właśnie zaczął się najtrudniejszy etap jej życia.
2 W szpitalnej bieli wzrok Lilii zatrzymał się na zielonym stroju. Czekała niewzruszenie, aż lekarz do niej podejdzie. Burza uczuć, która przewaliła się przez nią w domu, w karetce całkiem już ucichła i pozostawiła za sobą osobliwe uczucie spokoju. Wiedziała, że jeśli usłyszy, że jej mąż odszedł, przyjmie to z siłą i pogodą. Co więcej, bez rozterek przyznawała się sama przed sobą, że w głębi duszy tego właśnie pragnie. Czuła się znużona. Przesycone sentymentami zmęczenie, które odczuwała skrycie od lat, znienacka doszło do głosu. Pragnęła, by ta nieformalna samotność się zakończyła, żeby świat się dowiedział, że jest sama. Arnie, który zajmował miejsce w jej życiu przez ostatnich trzydzieści lat, jakieś dwadzieścia lat temu wycofał się do swojej skorupy, z gracją skazując ją na osamotnienie. Racja, przez kilka pierwszych lat po pojawieniu się dzieci czuli się rodziną i tak też żyli. Jednak po mniej więcej dziesięciu latach ta aktywność życiowa się wypaliła. Kiedy dzieci do nich przybyły, jedno miało osiem, a drugie dziewięć lat. Oboje los doświadczył nadzwyczaj dotkliwie; do tego stopnia, że ani Lilii, ani Arniemu nie udawało się do nich dotrzeć. To, że nie umieli mówić w tym samym języku, tylko pogarszało sprawę. Podczas gdy dzieci uczyły się angielskiego, oni zaczęli zgłębiać wietnamski. Cała czwórka chodziła po domu ze słownikami w dłoniach i po kolei rozgryzała rzeczy, które dla wszystkich okazywały się nowe. W końcu po prostu przywykli do ciągłego milczenia, więc nawet gdy dzieci zaczęły płynnie mówić po angielsku, nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Gesty i miny zdążyły zastąpić słowa. Zresztą niedługo potem – zaledwie dziewięć lat po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych – Giang, starszy o rok od swojej biologicznej siostry, rozpoczął studia, a po roku dołączyła do niego Dung. I tak dziesięć lat po zaadoptowaniu dzieci Lilia i Arnie, zamiast dzielić życie rodzinne, pokrywali tylko czesne za naukę i inne wydatki i musieli się pogodzić z tym, że skończyły się już wspólne Gwiazdki i Święta Dziękczynienia. Częstotliwość odwiedzin gwałtownie spadła, a rzadkie rozmowy telefoniczne krążyły na ogół wokół tego, ile pieniędzy potrzeba dzieciom. Gdy w ich życie wkroczył Internet, rozmowy zmieniły się w e-maile. I oto pojedyncze odgłosy, do których przywykła Lilia, także znikły z jej życia. Arnie niczym się nie przejmował. Uważał, że dokładnie to samo spotyka ze strony dzieci wszystkich rodziców. Potrzebował dużo czasu, żeby pojąć, że te zmiany są częścią komunikatu, który próbowali słać im Giang i Dung. Ale nawet to nie nauczyło go ufać intuicji Lilii. Po latach Lilia poruszyła tę sprawę przy kawie i placku dyniowym, po obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia. Wspomniała, jak ważny jest dla niej ten dzień, i zauważyła, że człowiek od czasu do czasu oczekuje wdzięczności. Dzieci
od razu wyczuły, co się święci. Przez lata czekały na taką okazję. Przemówiła Dung i natychmiast przeszła do rzeczy. Zawsze była bardziej zawzięta i porywcza niż jej brat. Oskarżyła Lilię i Arniego, że na nich zarabiali. Gdy oznajmiała, że wie, że ludzie, którzy adoptują dzieci z Wietnamu, dostają dofinansowanie od rządu, jej twarz wyrażała skrajne lekceważenie. Przecież z pomocą rządu Lilia nigdy nie musiała pracować, prawda? Giang przez cały czas kiwał głową na znak aprobaty. Na ten zarzut Lilia poczuła, że ostatecznie utraciła poczucie szczęścia, które zawsze w niej kiełkowało i pląsało pomimo wszystkich przeciwności. Okazało się, że jej żarliwa wiara w ludzką dobroć nie ma racji bytu. A jednak nie zaproponowała, że pokaże im rachunki szpitalne za pierwsze lata ich leczenia, gromadzone skrzętnie przez Arniego, ani comiesięczne raty za dom, kupiony ze względu na nich, ani stos kwitów z uniwersytetu. Nie próbowała ich przekonać, że pieniądze od rządu nie pokryły nawet jednej trzeciej kosztów, które przez lata musieli ponosić. Za to tego wieczora, gdy zasypiała, leczyła swoje złamane serce. Gdy po tamtej wizycie Arnie odprowadził dzieci do drzwi, na pożegnanie pocałował je w policzki. Nie powiedział: „Potraktowaliście nas niesprawiedliwie i złamaliście Lilii serce”. Zamiast tego przez kolejne lata dalej wysyłał im i ich nowo narodzonym dzieciom czeki na niewielkie kwoty z okazji świąt i urodzin. Sami już nigdy do tego nie wracali. Lilia nie dowiedziała się, czy Arnie, tak jak ona, czuje, że zmarnował dla tych dzieci czas, pieniądze i uczucia. A kiedy wyprowadzili się do osobnych sypialni, ta kwestia, jak i wszystkie inne, została ostatecznie pogrzebana. Teraz Lilia chciała być naprawdę sama. Pragnęła, żeby jakaś boska siła przecięła więzy między nią a mężem, których sama nie umiała zerwać i które miały ją dręczyć, dopóki istniały. Chciała, żeby życie przyniosło jej na srebrnej tacy wszystko to, co odłożyła na później albo czego się obawiała. Zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby jej życzenie się spełniło. Powinna przede wszystkim pojechać na wakacje. Chciała się wybrać do Włoch, które kiedyś odwiedziła w młodości, żeby teraz, jeszcze ostatni raz, wchłonąć zapach Rzymu. Nie mogła się doczekać, żeby przeżyć wszystko to, co kiedyś przerwała, ale nadal pamiętała. Hojną ręką obdzielała życie i ludzi i teraz chciała, by odwzajemniono te względy. Musi natychmiast sprzedać ten wielki, bezbarwny, zakurzony stary dom i przenieść się z powrotem na Manhattan. Jak za starych czasów. Musi obejrzeć każdy film, wybrać się na każde przedstawienie na Broadwayu i całymi dniami chodzić po muzeach. Jeszcze nie jest za późno na pikniki w Central Parku albo przejażdżki rowerem po mieście. Na czele jej listy było odwiedzenie Statuy Wolności, która miała jej przypomnieć, dlaczego w ogóle przybyła do tego kraju i do tego miasta. A przybyła do tego miasta, żeby błyszczeć, rozkwitać, malować i chłonąć życie. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat, a zwłaszcza w tej szczególnej chwili, wcale nie czuła się stara. Była zdrowa; wciąż miała piękną skórę. Jej czarne włosy
jeszcze opierały się siwiźnie. Było niemal tak, jakby Bóg podarował jej silne ciało, by mogła w pełni cieszyć się życiem. Może i straciła wiarę w ludzi, ale nie w siebie. Musi zadzwonić do rodzeństwa i zaaranżować wspólną podróż. Musi częściej mówić po filipińsku i nauczyć się patrzeć na Amerykę jak turystka. Poczuła dumę, że ma jeszcze tyle energii i nadziei. Na twarz wypłynął jej uśmiech, który tak zdobił jej szerokie policzki. Podniosła się i powitała lekarza uszczęśliwioną miną, którą wywołały nowo odkryte osobiste życzenia. Lekarz błędnie zinterpretował radość na jej twarzy. Uśmiechnął się i powiedział: – Stan pani męża jest stabilny. W jego mózgu doszło do niezbyt silnego udaru naczyniowego, który spowodował niedowład. Na szczęście został zahamowany, zanim nastąpiły znaczne uszkodzenia. Lewa strona jest osłabiona. Nie ma pewności, jak długo pani mąż pozostanie w takim stanie i czy odzyska sprawność. Zapiszę pani nazwiska rehabilitantów i psychologów; mąż powinien natychmiast rozpocząć terapię. Czekają was trudne dni. I jego, i panią. Jestem pewny, że i pani przyda się wsparcie psychologa. Jeszcze do tego wrócimy. To na razie tyle. Radziłbym wrócić do domu i odpocząć. Gdy mąż wyjdzie, będzie pani miała dużo na głowie. Uśmiech zamarł Lilii na twarzy. Lekarz odszedł, a ona jeszcze przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Próbowała dojść do siebie po uwadze „lewa strona jest osłabiona”. Usiadła z powrotem na krześle i poczuła, jak energia, która krążyła w jej ciele pół minuty temu, wysącza się przez czubki palców i przemienia ją w wypróżniony worek. W głowie kołatała jej teraz liczba „sześćdziesiąt dwa”. Poczuła się stara, zbyt stara. Zastanawiała się, do którego z dzieci wpierw zadzwonić. Choć z ich dwojga to Dung była bardziej napastliwa, nigdy nie próbowała ukryć tego, że czuje większą bliskość z Arniem. Swą złość kierowała głównie w stronę Lilii, a Arniego traktowała jak jedną z ofiar tej historii, jakby nie miał nic wspólnego z decyzjami, które podjęli. A może po prostu korzystała ze swojego naturalnego prawa do darzenia nienawiścią matki, co na pewnym etapie życia przeżywają wszystkie dziewczyny. Gdyby była biologiczną córką Lilii, znalazłaby inny pretekst do zatargu. Lilia sięgnęła po telefon i przez parę minut patrzyła nań niechętnie. Ponieważ wyszła w takim pośpiechu, nie miała przy sobie okularów do czytania, wyciągnęła więc rękę przed siebie, próbując odczytać imiona na ekranie. Chciałaby należeć do matek, które na pamięć znają numery córek. Miłość, którą przez lata pragnęła ofiarować, została zaszyta w jej wnętrzu i przerodziła się w uczucie głębokiego smutku. Odnalazła w końcu numer i zdenerwowana wcisnęła przycisk połączenia. Dung stworzyła między nimi tak wielki dystans, że teraz nie miała nawet ochoty do niej telefonować, choć byłoby to dla niej absolutnie korzystne. Wiedząc, że zaraz usłyszy po drugiej stronie poirytowany głos córki, poczuła niemal, jak staje jej serce. I dlatego Lilia odetchnęła z ulgą, gdy Dung nie odebrała.
Wiedziała na pewno, że młoda kobieta nigdy nie wychodzi bez telefonu, a jeśli nie odbiera, to dlatego, że na wyświetlaczu pokazał się numer dzwoniącego, a ona nie ma czasu dla swojej tak zwanej matki. Kiedy usłyszała głos córki w nagranym powitaniu, pomyślała, że nie zostawiając wiadomości, wystarczająco ją ukarze. Wiedziała, że Dung oddzwoni, jeśli uzna sprawę za dostatecznie istotną. Lilia nie miała wątpliwości, że porywcza młoda dama jest gotowa na nią później nakrzyczeć, że nie zostawiła tak ważnej wiadomości, ale postanowiła w zamian zadzwonić do Gianga. Po kilku sygnałach usłyszała zmęczony głos syna, który, odebrawszy telefon, najwyraźniej nie miał chęci wydobyć z siebie ani słowa. – Cześć Lilio, co słychać? – spytał. Lilia pożałowała, że gdy dzieci były nastolatkami, pozwoliła im zwracać się do siebie po imieniu. Nie oczekiwała wtedy, że zajmie miejsce ich matki i nigdy nie poruszała tego tematu. Poza tym, jako że odpowiadała za wybór swojego imienia, Lilia – nazwa jej ulubionego kwiatu – chciała, by używało go jak najwięcej osób. Im więcej osób nazywało ją Lilią, tym bardziej czuła się jak Lilia. Imię, które otrzymała przy urodzeniu, to Manggagaway: bogini zdrowia. To bogini, która uzdrawia chorych, leczy rany i jednoczy ludzi. Jest łączniczką i zajmuje poczesne miejsce w kulturze pogańskiej. Niektórzy twierdzą, że pod pozorami uzdrawiania tak naprawdę szerzy choroby, ale Lilia nawet nie chciała słyszeć o takiej interpretacji. Lubiła Manggagaway, a jako mała dziewczynka próbowała nawet leczyć ludzi, kiedy ci uskarżali się na jakiś ból – zaciskała mocno powieki i kładła dłonie na bolącym miejscu. Niestety, dla Amerykanów to imię było nie do przyjęcia. Próbowali je skracać, ale przez to je zepsuli i całkowicie zmienili jego znaczenie. Dlatego sama wybrała sobie imię. Później, podczas przyjęć, na które chodzili, dowiedziała się o istnieniu bohaterki powieści E.M. Forstera Where Angels Fear to Tread o imieniu Lilia. Różni intelektualiści dopytywali zawsze, czy jej imię pochodzi od imienia bohaterki powieści. Przeczytała książkę jednym tchem i przeraziło ją znaczenie, jakie nadano w niej temu imieniu. Powieściowa Lilia była niezależną kobietą, która wyjechała do Włoch i zakochała się zarówno w kraju, jak i w młodszym mężczyźnie. Niestety zmarła podczas porodu w bardzo młodym wieku, czyli zgasła przedwcześnie, właśnie jak lilia. Lilia wzorem przodków wierzyła, że znaczenie imienia determinuje ludzki los, ale wyzbyła się tego lęku, gdy wmówiła sobie, że to wierzenie odnosi się wyłącznie do imion nadawanych przy urodzeniu. Mimo to na niektórych etapach życia nasuwała jej się myśl o tym przesądzie. Czyż jej życie nie przypomina żywota lilii? Czyż z roku na rok coraz bardziej nie więdnie? I czyż nie ściągnęła na siebie nieszczęścia, igrając z wierzeniami własnego ludu? Kiedy dzieci przybyły do Stanów Zjednoczonych, próbowali z Arniem zangielszczyć ich imiona, ale ponieważ w tamtej epoce milczenia nie byli w stanie im wyjaśnić, co znaczą,
poddali się i nadal nazywali je ich własnymi imionami. Sądzili, że pewnego dnia, w stosownym czasie, sami je zmienią. Okazało się jednak, że dzieci pozostają wierniejsze swoim korzeniom niż ona sama. Może dlatego, że imiona to jedyne, co im zostało po dawnym życiu. „Giang” to nazwa rzeki w Wietnamie, a „Dung” oznacza piękno. Oboje byli bezkompromisowi, jeśli chodzi o poprawną wymowę ich imion. Lilia odnosiła czasem wrażenie, że Dung nią gardzi w tej kwestii, tak jak w wielu innych. I nie myliła się bardzo, sądząc, że w oczach Dung jest osobą, która zdradziła swoją tożsamość. – Cześć Giang, mam złe wieści. Arnie jest chory. Miał… hmm… skrzep… pękł mu w mózgu i miał wylew czy coś takiego. Leży na intensywnej terapii. Jesteśmy w St. Joseph’s. – Boże! Kiedy to się stało? – Znalazłam go dziś rano dziesięć po dziewiątej. Do krwotoku, czy jak to zwać, doszło wcześniej. – Dlaczego dzwonisz dopiero teraz? – Przepraszam. Nie miałam czasu. Dopiero co sama się pozbierałam. – Dobrze, przyjadę dziś po pracy. Dung wie? – Dzwoniłam, ale nie odbiera. – Skontaktuję się z nią. Nie wiem, czy będzie mogła dziś przyjechać. Spodziewa się teściów na kolacji. Ale ja na pewno zajrzę. Lilia się rozłączyła i pożałowała tego telefonu. Wśród rzeczy, które najbardziej ją zasmucały, było to, że dzieci codziennie ze sobą rozmawiały. Znały nawzajem swoje plany. Nawet kupiły domy blisko siebie. Taki chłodny stosunek miały tylko do niej i Arniego. Jej ukochany syn powiadomił ją, że zajrzy po pracy. Prawda była taka, że dzięki pieniądzom, które przeznaczyli na jego kształcenie, zajmował stanowisko dyrektora w towarzystwie ubezpieczeniowym. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wyszedł z pracy, kiedy chciał, szczególnie w takiej chwili. Ale on mógł tylko zajrzeć po pracy. I do tego miał jeszcze dość tupetu, żeby wziąć ją na spytki. Zapytał, dlaczego nie zadzwoniła wcześniej, a ona jak zwykle zareagowała pełnym skruchy zakłopotaniem i przeprosiła. Drżącymi rękami wsunęła telefon do kieszeni sukienki. Łzy, których się spodziewała od pewnego czasu, zebrały jej się teraz u nasady rzęs, a wywołała je czysta złość. Podniosła się i zamazanym korytarzem ruszyła chwiejnie do wyjścia. Chciała pojechać do domu i jak najszybciej pozbyć się z organizmu okropnego szpitalnego jedzenia. Marzyła o nilaga, jak zawsze od dziecka, gdy czuła się nieszczęśliwa lub zmęczona. W tej chwili niczego nie potrzebowała bardziej niż tego kapuśniaku z ziemniakami, mięsem i sosem rybnym. Gdy wysiadła z taksówki pod domem, zamiast skierować się do frontowych drzwi, weszła bocznym wejściem prowadzącym wprost do kuchni. Kiedy tylko przekroczyła próg domu, znajomy zapach kuchni owionął ją i natychmiast ukoił.
Wziął ją w objęcia, gotów uleczyć jej wszystkie rany. * Marc stał przed szafą Clary i próbował wybrać jakiś strój. Gdy tylko otworzył drzwi, zapach żony uderzył go w twarz i raptownie obudził w nim uczucia, które – jak dotąd sądził – umiał trzymać na wodzy. Nawet nie wiedział, jak długo płakał i spał ani co w ogóle robił, odkąd dzień wcześniej zabrano martwe ciało Clary. Jak przez mgłę pamiętał, co mówili otaczający go ludzie, i wiedział tyle, że powiadomiono zakład pogrzebowy, który miał się wszystkim zająć. Pamiętał też, że popił szklanką wody dwie pigułki i nie zauważył, gdy wszyscy wyszli i został sam. Wiedział za to na pewno, że musi wybrać strój i zanieść go do zakładu pogrzebowego. Oglądanie martwych ciał wystawionych w trumnach zawsze wydawało mu się dziwaczne. Ilekroć razem z Clarą uczestniczyli w pogrzebach, później o tym rozmawiali i obiecywali sobie, że dopilnują, by ich to nie spotkało. Żadne z nich nie mogło przypuszczać, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Zawsze im się zdawało, że umrą jedno po drugim w sędziwym wieku i na tym przekonaniu opierali wszystkie swoje zasady życiowe. Tymczasem okazało się, że Marc nagle został sam z chłodem ciała Clary. Miał dopiero pięćdziesiąt pięć lat, a Clara pięćdziesiąt dwa. Zanim zdołał się otrząsnąć ze skutków działania zażytych antydepresantów, wszystko już zorganizowano. Jak by się z tego wytłumaczył Clarze? Śmierć nie była ani tak racjonalna, ani tak praktyczna, jak im się zdawało. Szok wstrząsał człowiekiem do kości. Ten, kto pozostawał, chciał jeszcze raz zobaczyć twarz ukochanej osoby. Po prostu nie dało się pożegnać tak szybko. Stał teraz przed półkami i zastanawiał się: co chciałaby mieć na sobie Clara? Który strój włożyłaby na pożegnanie? Patrzył na rząd sukienek na wieszakach. Jego żona uparcie nosiła sukienki, podczas gdy inne kobiety na świecie usiłowały wcisnąć swoje ciała w spodnie. Wolała te z krótkim rękawem, nosiła je latem i zimą, a gdy marzła, wkładała jeden z wielu barwnych kaszmirowych kardiganów. Ostatecznie zdecydował się na brązową sukienkę. Co do swetra, wybrał niebieski, którego widok zawsze podnosił go na duchu. Szkoda, że nigdy nie powiedział tego żonie. Ujął go w dłonie i podniósł do nosa. Może Clara odłożyła kardigan do szafy bez prania i zostawiła na nim swoją woń jako prezent dla męża. Marc nie hamował łez; pozwolił im wyschnąć na miękkiej wełnie. Kiedy pozbierał siły, wybrał parę maleńkich balerin Clary i włożył wszystko do torby. Podszedł chwiejnie do drzwi wyjściowych. Nie mógł się zebrać na odwagę, by spojrzeć w stronę kuchni. Nie jadł niczego od poprzedniego dnia i napił się tylko trochę wody z kranu w łazience. Wyszedł, zatrzasnął drzwi i pozostawił za sobą mieszkanie, które nigdy jeszcze nie było tak ciche i bezbarwne.
Gdy się gdzieś wybierał, najczęściej szedł pieszo lub jechał metrem. Teraz zabrakło mu energii, by iść, i hartu, by oglądać targowisko Place Monge, które mieściło się tuż przy stacji metra. Place Monge leżało ledwie sto metrów od ich mieszkania i Clara trzy razy w tygodniu kupowała tam owoce i warzywa. Wszyscy ją tam znali. Przed Bożym Narodzeniem wracała z upominkami od rolników: koszami pełnymi klementynek, jabłek i pigw, i zanosiła im w podzięce swoje najsmakowitsze wypieki, słodkie i wytrawne, pięknie zapakowane i owinięte wstążkami. Marc wiedział, że sprzedawcy będą się zastanawiać, gdzie podziała się Clara. Przywykli do tego, że uprzedzała ich o swojej nieobecności, nawet gdy jechała na wakacje. Marc był pewien, że tego szarego dnia także ich oczy będą wyglądać jasnej twarzy jego Clary. Oddalił się od targowiska i wsiadł do stojącej na postoju taksówki. Podał kierowcy adres zakładu pogrzebowego i zamknął oczy. Nie chciał nawet oglądać światła dziennego. Nie mógł jeszcze uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i że życie może się odmienić tak raptownie. Przypomniał sobie, że nie zadzwonił do galerii, żeby powiadomić swojego współpracownika, Amou, co się zdarzyło. Ta myśl wyparowała mu z głowy tak szybko, jak napłynęła. Nic już nie miało znaczenia i to też się nie liczyło. Amou kochał swoją pracę nie mniej niż Marc. Nieraz w porze lunchu spotykali się w różnych księgarniach z komiksami, ale po zdawkowym skinieniu głową wracali do szperania. Amou był tak samo wyobcowany towarzysko jak Marc i pragnął dzielić cały swój czas z tym, co lubił najbardziej: komiksami. Dla Marca ślub z Clarą okazał się prawdziwym uśmiechem losu. Wszystkich otaczających go ludzi poznał dzięki niej. Wszyscy go lubili i traktowali jak przyjaciela ze względu na jego uroczą żonę. Clara nawiązywała i umacniała jego przyjaźnie, i dbała, by trwały wiecznie. Jeśli dzień wcześniej jego mieszkanie wypełniali znajomi i przyjaciele, to tylko ze względu na jego żonę. Wszystkie obecne w ich życiu osoby wiedziały, że jest pupilem Clary, i dlatego były gotowe się nim zaopiekować, tak jak zaopiekowałyby się sierotą. Marc z całego serca życzył Amou, by pewnego dnia los uśmiechnął się i do niego. Życzył mu, by i jego ktoś równie mocno pokochał. Taksówkarz zatrzymał się pod zakładem pogrzebowym i pokręcił współczująco głową. Wziąwszy pieniądze od Marca, obrzucił go dyskretnym, ale poważnym spojrzeniem, po czym wyciągnął rękę z resztą. Marc zdążył już zamknąć za sobą drzwiczki. Jego dłoń ściskała kurczowo torbę i nie oczekiwała żadnej reszty. Poczuł zawroty głowy. Miał nadzieję, że ktoś dostrzeże go przez okno i wyjdzie po torbę, żeby mógł czym prędzej uciec z tego miejsca. W tej chwili dotarło do niego, jak ciężko mu będzie tu jutro powrócić i pożegnać się z Clarą. Z największym trudem wszedł i przekazał torbę, podając swoje nazwisko pierwszej napotkanej osobie, po czym równie szybko wyszedł. Nie mógł się zdobyć na to, by oznajmić: „Te ubrania należą do Clary Bellard”. Nie był gotowy wymówić imienia
żony. Wskoczył znów do taksówki i powiedział: – Rue Monge, l’Hôtel des Arènes. Des Arènes był jednym z hoteli stojących przy ich ulicy. Marc mijał go niemal codziennie w drodze do pracy. Poprosił recepcjonistkę, by w miarę możliwości przydzieliła mu najciemniejszy pokój w najodleglejszym punkcie. Recepcjonistka pojęła natychmiast, że ten pozbawiony bagażu mężczyzna o zaczerwienionych powiekach to nie turysta, lecz zgnębiony paryżanin, więc szybko wypełniła formularz, poprosiła go o podpis i odesłała do najmniej popularnego i cenionego pokoju w hotelu. Po przekroczeniu progu Marc nie zadał sobie nawet trudu, by odsunąć zasłony. Nie miał wątpliwości, że okno wychodzi na mur. Wyłączył małą lampkę, która włączyła się automatycznie przy otwieraniu drzwi, i opadł bezwładnie na łóżko. Rychło pogrążył się w głębokim śnie, z którego wybudził się dopiero nazajutrz: śnie bez snów i bez wspomnień. Gdy następnego dnia otworzył oczy, przez kilka męczących minut nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest. Przez wpółotwarte powieki śledził ruch fluorescencyjnych wskazówek swojego zegarka. Pokazywały południe. Gdy spojrzał na maleńki datownik, żeby sprawdzić, jaki jest dzień, uświadomił sobie nagle, że spóźni się na pogrzeb Clary. Czuwanie miało się rozpocząć o wpół do drugiej, a piętnaście po drugiej mieli wyruszyć na pogrzeb na cmentarz Montparnasse. Podniósł się i wyszedł. Kiedy próbował uleczyć swoje złamane serce dwudziestodwugodzinnym snem, na zewnątrz rozegrało się istne piekło. Jego dalecy krewni i przyjaciele szukali go wszędzie całymi godzinami. Dzwonili już do pobliskich szpitali i zwrócili się do policji z prośbą o informację o samobójstwach dokonanych tego i poprzedniego dnia. Wszyscy jak na szpilkach czekali, aż się pojawi. Marc w ogóle o tym nie pomyślał, ale gdy dotarł do domu, zrozumiał, jak bardzo się o niego martwili. Mimo to nie czuł wstydu za to nieodpowiedzialne zachowanie. W tej chwili potrafił się zmierzyć tylko z jednym uczuciem i oczekiwał, że inni to zrozumieją. Bez słowa poszedł prosto do swojego pokoju i przebrał się w garnitur. Kiedy wszedł do łazienki, żeby się ogolić, usiadł na toalecie z elektryczną maszynką w dłoni i zamknął oczy, żeby nie musieć oglądać rzeczy należących do Clary. Golił się z zamkniętymi oczami. W tej chwili nie zniósłby nawet widoku szamponu żony. Albo jej kremu przeciwzmarszczkowego pod oczy. Ani myślał dotykać szczotki Clary lub któregoś z pierścionków, pozostawionych przez nią na umywalce obok mydła. Gdy wrócił do salonu, do innych, Odette, jedna z najdawniejszych przyjaciółek Clary, podeszła do niego i strzepnęła mu kilka włosów z kołnierza. Potem ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu w oczy. Twarz miała obrzmiałą od długiego płaczu, a jej nos i usta niemal zmieniły kształt. Marc na próżno czekał, aż usłyszy od niej coś szczególnego, co ukoi jego ból. Spojrzał na nią błagalnie, ponieważ nie wiedział, jak sam ma sobie poradzić z tym
wszystkim. Ale Odette spytała, czy coś jadł. Marc zdał sobie sprawę, że od dwóch dni nie tknął jedzenia, więc pokręcił w odpowiedzi głową. Wcześniej, ilekroć chorował albo miał nieco gorszy nastrój, Clara przyrządzała mu jardinière de légumes. Gromadziła sezonowe jarzyny, gotowała je dokładnie tak jak trzeba, a potem, gdy już wszystko zjadł, brała go w objęcia. Mawiała: „Teraz już będzie dobrze”, i dodawała: „Spokojnie, moje uściski i jardinière de légumes za kilka minut zdziałają cuda”. Odette pomogła mu usiąść, a sama poszła do kuchni. Jej też trudno było wchodzić do tego pomieszczenia. Na każdej płytce, na każdym talerzu i widelcu, a nawet na zabałaganionym stole odciskało się całe życie Clary. Była pewna, że w lodówce przyjaciółki znajdzie się coś do jedzenia. Otworzyła drzwiczki, przykucnęła i przez chwilę badała zawartość. Wyjęła jeden z niewielkich pojemników i podgrzała go w kuchence mikrofalowej. Wiedziała, że nie może sprowadzić Marca do kuchni, więc zaniosła mu jedzenie na tacy. – Po pogrzebie wszyscy wybierają się do nas. Zamówiłam bardzo dobre jedzenie. Jestem pewna, że Clarze by się to spodobało. Przyjdziesz też, prawda? Marc skinął głową. – Możesz u nas trochę pomieszkać, jeśli chcesz. Jeśli się zgodzisz, mogę tu wszystko poprzestawiać i… uprzątnąć… Marc wiedział, co Odette rozumie przez uprzątnięcie. Opróżnienie lodówki, uporządkowanie kuchni i usunięcie wszystkich rzeczy należących do Clary. Wiedział, że sam nie jest do tego zdolny, więc znów skinął głową. Miał tylko jedno zastrzeżenie. – Zatrzymam się w hotelu. Spakuję małą torbę i wyprowadzę się dziś wieczorem. – W hotelu, w którym spędziłeś ostatnią noc? – Tak. – Mogę zapytać w którym? – Des Arènes. – Dobra. Jeśli zmienisz zdanie, zawsze możesz przyjechać do nas. Wiesz przecież. – Tak. Odette czuła niepokój, zostawiając Marca samego. Nie wiedziała, czy mężczyzna nie ma przypadkiem skłonności samobójczych. Dopiero teraz zaczęła sobie uświadamiać, że tak naprawdę nigdy nie próbowała poznać tego człowieka. Wybrał życie pod skrzydłami Clary i wydawał się szczęśliwy, będąc jak Księżyc, satelita Ziemi. I to do tego stopnia, że po to, by go poznać, wystarczyło poznać Clarę. Marc przeżył życie jako jedna z jej emanacji: pewnie ta najważniejsza. Ukojenie, które odnajdywał w obecności żony, było dla ich przyjaciół oczywiste i ten rodzaj całkowitego oddania zawsze ich zadziwiał. Odette rozmyślała czasem
o ich związku i zazdrościła im go. Pocieszała się myślą, że taka bliskość, której nie doświadczała ze swoim mężem, wynikała z tego, że Marc i Clara nie mieli potomstwa. Była wdzięczna Bogu za własne dzieci. Dzięki nim nigdy nie doświadczy tego rodzaju absolutnej samotności. Spojrzała znów na Marca: wyglądało na to, że przełykanie jedzenia przychodzi mu z wielkim trudem. Gdyby tylko mogli mieć dziecko, szybciej uporałby się z bólem. Byłby do tego zmuszony, bo dobro dziecka stałoby się ważniejsze niż cokolwiek innego. A Marca prawdopodobnie uzdrowi kolejne małżeństwo. Ku jej zaskoczeniu sama myśl o takiej możliwości bardzo ją rozzłościła. Wiedziała, że poczucie, że jej przyjaciółka już została zdradzona, jest absurdalne, ale nie mogła się pohamować przed rzuceniem Marcowi nienawistnego spojrzenia. Była pewna, że nie minie pięć lub sześć miesięcy, a Marc oznajmi im, że poznał kogoś nowego i zamierza się powtórnie ożenić. Zostanie satelitą innej kobiety. Należy do tych mężczyzn, którzy nie przetrwają bez kobiety u boku. Przez dwa ostatnie dni nie umiał nawet się wyżywić. Jak długo tak pociągnie? Tymczasem Marc, całkowicie nieświadomy, że ktoś planuje jego życie za niego, z wysiłkiem przełykał ostatnie kęsy jedzenia. Kilka najbliższych godzin jawiło mu się jako ciężkie brzemię, które musi podźwignąć na barkach. Już zatęsknił za hotelowym pokojem, do którego miał się udać po wszystkim, i za godzinami spędzonymi tam na śnie. Chciał uciec od tego mieszkania, od zapachu Clary, od wszystkich tych twarzy, które mu ją przypominały, a przede wszystkim od siebie. Tym, kto przypominał mu o niej najbardziej, był on sam. Clara była jak pled, który przez lata naciągał na swoje ciało. Teraz jej zabrakło, a jemu pozostało już tylko dygotać z zimna. Nocami, gdy leżeli twarzą w twarz pod kołdrą, rozmawiali czasem o tym, czy po wszystkich tych latach mogliby żyć z kimś innym. „Nie ma szans”, twierdzili zgodnie. Marc zawsze mówił to nieco głośniej. A potem szli spać, dzieląc szczęśliwe przekonanie, że ich miłość jest wieczna. Marc przypomniał sobie teraz te noce, gdy rozglądał się wokół. Patrzył na inne kobiety w mieszkaniu: jego przyjaciółki. „Nie ma szans”, pomyślał znów i wtedy dostrzegł surowe spojrzenie Odette. Podczas gdy matka krzyczała co sił w płucach, żeby mieć gwarancję, że wszyscy w szpitalu ją słyszą, Ferda przepraszała naokoło, że sprawiają tyle kłopotu. Dobrze wiedziała, co znaczy ból towarzyszący złamaniu kości, ponieważ sama przy różnych okazjach łamała sobie ręce. Ale wiedziała też, że nie trzeba aż tak krzyczeć. Pani Nesibe, rzecz jasna, musiała mieć pewność, że oddaje bólowi sprawiedliwość. Zawsze umiała wyolbrzymić każdą dolegliwość i każdą emocję i na ogół bardzo skutecznie zmuszała ludzi, by niestrudzenie się dla niej poświęcali. Gdy dźwięk jej głosu wreszcie ucichł, Ferda domyśliła się, że jej matkę uśpiono przed operacją. Po paru godzinach z sali operacyjnej wyszedł oblany potem lekarz. Pani
Nesibe okazała się jedną z najtrudniejszych pacjentek, jakie dotychczas napotkał. Kiedy wyszedł porozmawiać z Ferdą, wziął głęboki oddech i dopiero zaczął. – Operacja się udała – powiedział. – Nie było łatwo ją uśpić. Wie pani, kość biodrowa nie pękła wskutek upadku. Pani matka upadła, ponieważ kość pękła sama, dlatego że nie mogła unieść ciężaru. Ferda słuchała lekarza z miną, która miała oznaczać, że doskonale go rozumie. – Założyliśmy protezę. Teraz najważniejsze, by rozpoczęła fizjoterapię za dwa, góra trzy dni. To bardzo ważne, by dalej się ruszała. Pani Nesibe ma bardzo niski próg bólu … W tym miejscu Ferda niechcący prychnęła, a potem spróbowała to zatuszować bardziej uzasadnionym uśmiechem. „Ma bardzo niski próg bólu? A może bardzo wysoki próg popadania w przesadę”, skwitowała w duchu, ale postanowiła nie dzielić się tą myślą z lekarzem. A on ciągnął z uśmiechem, jakby umiał czytać jej w myślach: – Nawet jeśli będzie krzyczała jak wcześniej, i tak musi ją pani nakłonić do ruchu. Ferda kiwała energicznie głową, co miało znaczyć: „Jasna sprawa”. Myśl o wszystkich ciężkich próbach, które będzie musiała teraz znosić z matką, zachowała dla siebie. Wiedziała doskonale, że stają oto na początku drogi, a droga prowadzi do kresu pani Nesibe. Nie bacząc na stojącego naprzeciw lekarza, zamknęła na minutę oczy i pomodliła się do Boga o pomoc. Może trzeba będzie częściej ćwiczyć jogę, którą niedawno zaczęła uprawiać. To niemożliwe, by poradziła sobie z takim obciążeniem bez takiego czy innego wsparcia duchowego. Wiedziała, że większość ludzi umiera w ciągu roku od złamania biodra. Spowodowane jest to przez tak zwaną zatorowość, która prowadzi do zawału. Wiedziała też jednak, że niektórzy żyją jeszcze wiele lat po takim urazie i w głębi duszy nie miała wątpliwości, że jej matka nie umrze na niewydolność serca. Musiałoby to być coś bardziej spektakularnego. Zresztą czyż nie cieszyła się dotąd doskonałym zdrowiem pomimo swych wszystkich urojonych chorób? Matka była „chora”, jak daleko sięgała pamięć Ferdy. Pani Nesibe miała w zwyczaju bardzo często mdleć, a gdy nie mdlała, spała jak suseł po zażyciu środków przeciwdepresyjnych. Passiflora – lek, nie roślina – stała się jej najlepszym przyjacielem, a drugim faworytem była cytrynowa woda kolońska i jej osiemdziesięciopięcioprocentowe stężenie alkoholu. Ilekroć napotykała najmniejszy objaw nieposłuszeństwa ze strony dzieci, groziła, że wyskoczy przez okno albo jeśli chciała rozegrać to nieco bardziej subtelnie, upadała z hukiem na kafle podłogowe w kuchni. Wszystko, co przeżywała, było wyolbrzymione: szczęście, smutek, niepokój, choroby i – nade wszystko – bóle. Cierpiała tak ogromnie, że czasem zdawało się, że w jednej z jej kończyn mieści się cały świat.