Od Autora
Ta niewielka powieść nie jest tylko efektem wyobraźni autora. Podstawowy
fakt – wieloletnich kradzieży z sejfów domowych, przez cenionego
I utytułowanego pracownika naukowego, zdarzył się naprawdę. Tyle, że nie
w Polsce, tylko we wczesnych latach 90-tych ubiegłego stulecia, w jednym
z angielskich miast słynących z renomowanych uczelni. Z opowiadań osób, które
miały możliwość dokładniejszego zapoznania się z tą sprawą wynika również, że,
prawdopodobnie, zasadniczym motywem działania „sprawcy”, było osiągnięcie
możliwości całkowitej zmiany stylu życia – pełnej niezależności osobistej
i finansowej, w tym także całkowitej swobody życia seksualnego.
Sprawca tych kradzieży zaginął, czyli ukrył się skutecznie. Kilkuletnie próby
jego poszukiwania, prowadzone zarówno przez Scotland Yard jak i przez prywatne
agencje detektywistyczne, działające na zlecenie niektórych poszkodowanych osób,
nie dały żadnych efektów. Kilka informacji wskazywało jedynie, że strefą jego
pobytu może, lub mogła być początkowo, Ameryka Środkowa i Południowa.
Cała „reszta” – a więc przeżycia bohatera, opisy tego, co, jak, gdzie i z kim
robił, są wynikiem mojej fantazji. Sam temat i uzyskane, raczej dość wiarygodne,
opisy charakteru bohatera powodują jednak, że książka ma – i chyba musiała mieć
- charakter „erotycznego kryminału”.
Życzę przyjemnej lektury.
Wojciech Tadkowski
Maj 2016 r.
Rozdział I - Narodziny planu
Monotonne życie
Odsunął nieco fotel od biurka, założył nogę na nogę. Nienagannie
uprasowane spodnie i błyszczące czarne buty stały się bardziej widoczne.
Uśmiechał się, ale głos miał zdecydowany.
- Niestety – nie mogę państwu zaliczyć tego egzaminu. Właściwie nie
odpowiedzieliście na żadne z trzech pytań, a poprzednio test pisemny też wypadł –
delikatnie mówiąc – nie najlepiej. Wydaje mi się, że, poza wysłuchaniem
niektórych wykładów, nic nie czytaliście.
Siedząca naprzeciwko para miała smutne miny. On, wysoki brunet, był
wyraźnie zdenerwowany. Ona, nieco młodsza i „nieduża”, ładna blondynka,
trzymała się lepiej. Patrzyła na Krzysztofa z uśmiechem i błyskiem w oczach, które
wskazywały na zupełnie nienaukowe zainteresowanie. „Gdyby była sama” –
pomyślał – „to chyba próbowałaby mi już robić zakamuflowane propozycje
wymiany usług”.
Zdarzało mu się to wielokrotnie, zwłaszcza na tak zwanych „studiach
zaocznych”, gdzie dziewczyny były z reguły nieco starsze, często już „dzieciate”,
mężatki i rozwódki. Dochodziły go plotki, że jest paru wykładowców na uczelni,
którzy czasem korzystają z takich propozycji. Nie dziwił się i nie wpadał w „święte
oburzenie”. Ta blondyneczka też podobała mu się na tyle, że chętnie pozwoliłby jej
"zrobić laskę" w swoim małym gabinecie, albo wręcz zaprosił ją na „kolację ze
śniadaniem”. Ale nigdy tego nie robił. I nawet nie dlatego, że uważał to za
naganne. Ale dlatego, że takie postępowanie naruszałoby jedną z jego
podstawowych zasad związanych z inną „pracą” i życiowym celem, jaki kilka lat
wcześniej sobie postawił. Ta ”praca” wymagała pełnej dyskrecji, eliminowania
plotek na jego temat, lub ograniczania ich do pozytywów dotyczących elegancji,
dobrego wychowania, zaangażowania w badania naukowe, bezstronności
w traktowaniu studentów. A także, że czasem jest wprawdzie widywany „na
mieście” z eleganckimi kobietami, ale żyje samotnie i ma raczej niewielkie
potrzeby erotyczne. Potrzebny mu był utrwalony obraz jeszcze dość młodego,
niezwykle porządnego i skromnego naukowca, lubiącego samotność i nawet na
zagraniczne wycieczki jeżdżącego wprawdzie czasem w grupach organizowanych
przez biura podróży, – ale bez przyjaciół, a tym bardziej „przyjaciółek”.
- To co mamy zrobić? spytała blondynka.
- Zdać egzamin poprawkowy. Nie jesteście zresztą odosobnieni. Sądzę, że
zorganizuję taki egzamin w połowie przyszłego miesiąca. Proszę dowiadywać się
w dziekanacie. No i koniecznie coś przeczytać. Przynajmniej dwie – trzy pozycje.
Polecam szczególnie ostatnią książkę profesora Kordolińskiego i moją z zeszłego
roku.
Pożegnali się. Blondynka jeszcze w drzwiach odwróciła się i posłała mu
kolejny, zalotny uśmiech. Poczuł cień pożądania. Pomyślał, że powinien dzisiaj
jakoś osłabić swoje zainteresowanie płcią przeciwną. Kilka dni nie miał kobiety,
a zbyt długa wstrzemięźliwość zawsze u niego oznaczała ograniczenie koncentracji
I niebezpieczny spadek czujności.
Przeegzaminował jeszcze kilkoro lepiej przygotowanych studentów,
zapraszając do pokoju – jak zwykle przy ustnych egzaminach – po dwie osoby.
Robił tak dlatego, że ułatwiało to egzamin „oszczędzając” pytania, które, przy
braku prawidłowej odpowiedzi, „przechodziły” na drugą osobę. Ale drugą
przyczyną, było właśnie unikanie jakichkolwiek podejrzeń, że ładne dziewczyny
zdają u niego łatwiej, albo, że nawiązuje z nimi „nieformalne” kontakty.
Wpadł jeszcze na chwilę do dziekanatu sprawdzając, jaki ma rozkład zajęć
w następnym tygodniu i wolnym krokiem, z przyjemnością wystawiając twarz na
promienie zachodzącego słońca, poszedł w kierunku parkingu i swego samochodu.
Od czasów młodości zmieniał samochody co trzy lata, ale były to zawsze
pojazdy ze średniej półki, nierzucające się w oczy. Teraz, już ponad dwa lata,
jeździł Citroenem C4 i zastanawiał się właśnie, na co ma go zamienić. Jego
znajomi i współpracownicy wiedzieli, że po całkowitym przejściu do pracy
naukowej zarabia teraz mniej, niż poprzednio, gdy zajmował również dość
poważne stanowisko w znanej korporacji. Dziwiono się nawet, że się na to
zdecydował, ale jednocześnie poprawiało to jego „image”, jako człowieka
konsekwentnego, który przywiązuje większą wagę do tego, co w życiu robi
I zamierza osiągnąć, niż do profitów, jakie mu to przynosi. Kolejny samochód
będzie więc znowu ze średniej półki cenowej, ale musi być niezawodny.
Z czasów relatywnie wyższych dochodów pozostało mu trzypokojowe
mieszkanie w mokotowskim apartamentowcu wyższej klasy, kupione zresztą także
z wykorzystaniem kredytu. Spłacał go z pozornym wysiłkiem, celowo
podkreślanym w rozmowach z „otoczeniem”. Pozostało mu także kilka szytych na
miarę garniturów, luksusowa bielizna, kilka niezłych I dość drogich obrazów
kupionych na aukcjach.
W rozmowach ze znajomymi narzekał też, że nie może się odzwyczaić od
kosztownych, zagranicznych urlopów w krajach, gdzie zawsze jest ciepło.
Wyjeżdżał na te urlopy dwa, a nawet trzy razy w roku na tydzień lub dwa –
organizując wyjazdy sam, lub dołączając do polskich lub niemieckich grup
turystycznych. Starał się stwarzać wrażenie, że koszt tych urlopów był dla niego
poprzednio drobiazgiem, a dzisiaj jest już pewnym problemem.
Koszty „codziennego życia”, na nieprzesadnej, ale odpowiedniej stopie, były
także wyższe niż przeciętne. Krzysztof stołował się na mieście, robiąc samemu
tylko śniadania. Miał zaprzyjaźnioną sprzątaczkę, a właściwie gospodynię, panią
Danutę, po 50-tce, inteligentną i niebrzydką wdowę, która przychodziła trzy razy
w tygodniu w czasie, gdy był w pracy. Sprzątała, prała bieliznę w pralce, prasowała
koszule. Jeśli chciał zrobić przyjęcie na kilka osób – zamawiała odpowiednie dania
w pobliskiej restauracji z cateringiem, sama je serwowała i sprzątała po wyjściu
gości. Płacił jej sporo, ale miał do niej całkowite zaufanie.
W trzecim roku jej zatrudnienia zawarli też niespodziewanie dodatkową,
ustną umowę. Po zorganizowanym przyjęciu i wyjściu gości Krzysztof wszedł do
kuchni w momencie, gdy wkładała właśnie naczynia do zmywarki. Trochę wypił,
był, – co mu się rzadko zdarzało – w dobrym i frywolnym nastroju. Wśród gości
była znajoma z uczelni, tańczyli, Krzysztof „odczuwalnie” się podniecił.
Dziewczyna wyraźnie czekała na zaproszenie do pozostania, ale to naruszałoby
przyjęte przez niego zasady. Teraz widok wypiętych i interesujących pośladków
pani Danuty podziałał jak zapłon, powodując niemal usztywnienie jego męskości.
Hamował się jednak i bardziej dla żartu niż z zamiarem seksualnego kontaktu,
klepnął ją łagodnie. Odwróciła się, spojrzała na odstającą nogawkę jego spodni,
uśmiechnęła i powiedziała:
- Panie Krzysiu – już kilka razy chciałam z panem porozmawiać o pańskim
życiu seksualnym, ale nie miałam odwagi i nie było takiej okazji. Może zrobię
jeszcze kawę i na chwilę usiądziemy?
Krzysztof milcząco obserwował jak przygotowywała kawę, właściwie po raz
pierwszy patrząc na nią, jak na kobietę. Zdjęła fartuch, rozpięła górne guziki
skromnej bluzki. Duże, jędrne piersi stały się bardziej widoczne. Ładne, choć nieco
za grube nogi, przechodziły w wydatne biodra. Dość długie, ciemne włosy okalały
spokojną twarz o dużych oczach. Pomyślał, że w młodości musiała być bardzo
ładną I seksowną dziewczyną. Podała kawę i usiadła.
- No to właściwie, o czym chciała Pani rozmawiać – zapytał z uśmiechem.
- Wiem – powiedziała, że czasem przychodzą do Pana dziewczyny. Ślady ich
pobytu widzę przy sprzątaniu. Widzę również na pościeli ślady świadczące o tym,
że, mimo tych wizyt, dość często sam się pan zaspakaja. I to mnie trochę dziwi.
I chyba nie jest dla pana wygodne. Pan ma koło 35 lat, kiedy mężczyzna ma duże
potrzeby seksualne. Jest pan bardzo przystojny. Więc pomyślałam – właściwie nie
wiem jak to powiedzieć, – że mimo, iż jestem dużo starsza i może nie specjalnie
atrakcyjna, to moglibyśmy zwiększyć zakres moich obowiązków.
Ma zdolności obserwacyjne – pomyślał Krzysztof. Jego życie seksualne było
dość bogate, ale rzeczywiście wyjątkowo nieregularne. Nie mógł go ograniczać –
jego organizm wymagał częstego seksu. Bez niego stawał się rozdrażniony, nie
mógł się skupić na pracy. Ale – niestety – tak bywało dość często. Jedna stała
przyjaciółka – mężatka – mogła go odwiedzać tylko w południowych godzinach,
kiedy on z reguły był zajęty. I też nie zawsze. Także dwie telefonicznie zamawiane
„studentki” uprawiające najstarszy zawód były bardziej dyspozycyjne, ale miały
wielu stałych klientów i nie zawsze mieścił się w ich kalendarzach wtedy, kiedy
odczuwał taką „pilną potrzebę”. No i były wprawdzie „medycznie sprawdzane”,
ale bardzo drogie. Było więc wiele dni I kilkudniowych, a czasem nawet
kilkunastodniowych, przerw. Wtedy, niechętnie, wracał do młodzieńczych
ćwiczeń, wykorzystując własne ręce. Miała rację – bardzo tego nie lubił.
- Jak Pani to sobie wyobraża?
- Zwyczajnie. Może pan traktować moje ciało jak instrument dla uzyskania
efektu. Bez żadnych ograniczeń i zobowiązań. Jeśli zawiadomi mnie pan
telefonicznie albo powie wcześniej, że danego dnia chce mnie pan – jak to się
mówi – wykorzystać, to przyjdę sprzątać nieco później i zostanę do pańskiego
powrotu, lub umówionej godziny. Jestem już po klimakterium – w ciążę nie
zachodzę. Mój zmarły mąż był wymagający i dość brutalny, więc teraz każdy
rodzaj seksu mi odpowiada. Z uwagi na córkę nie zapraszam mężczyzn i nikogo
stałego nie mam, – więc nie ukrywam, że taka umowa była by i dla mnie pewną
atrakcją. Tym bardziej, że w domu się nie przelewa, a – jak sądzę – za każdą taką
dodatkową usługę mogłabym dostać jakąś małą premię. Ale zgodzę się i bez tego.
Krzysztof wstał i nalał jej i sobie po kieliszku koniaku.
- Dobrze – powiedział – to jest jakiś pomysł. Próbę zrobimy dzisiaj. Usiądę
w fotelu, a pani powinna wiedzieć, co ma robić.
Wiedziała. Wyszła na chwilę do łazienki. Wróciła naga, uklękła przed
fotelem i rozpięła mu spodnie.
Urozmaicony stosunek trwał ponad godzinę. Była zręczna, reagująca, ciało
miała – jak na swój wiek - zaskakująco jędrne. Uzgodnili, że za każde zbliżenie
będzie jej dodawał do „pensji” 50 złotych. Dał jej też pieniądze na taksówkę.
Mieszkała wprawdzie niedaleko, ale godzina była późna. Cały czas, nawet
w najbardziej szczytowych momentach stosunku, mówiła do niego per „pan”. Nie
protestował i także do niej mówił „pani”. No – może z wyjątkiem momentu
zbliżania się do końca, kiedy stawał się bardziej bezpośredni, a nawet czasem
ordynarny. I taki sposób zwracania się do siebie zachowali w następnych latach.
Zasypiając po jej wyjściu był w pełni zaspokojony i pomyślał, że na następne
kilka lat rozwiązał problemy „seksualnej higieny”. I sporo oszczędzi, bo koszty
usługi pani Danuty były nieporównanie mniejsze niż „studentek”. A jakość nie była
gorsza.
Marzenia
Ale to był problem wprawdzie dla niego istotny, jednak w czekającej go
najbliższej przyszłości mniej niż drugorzędny. Te następne dwa – trzy lata miały
bowiem zakończyć realizację jego planu zmiany miejsca i stylu życia. Planu, który
narodził się prawie sześć lat wcześniej i który – jak dotychczas – udawało mu się
dość sprawnie realizować.
Właściwie wszystko zaczęło się znacznie dawniej, kiedy był jeszcze na
drugim roku studiów. Zmarli wtedy jego rodzice, oboje na raka. Operacje pomogły
na krótko. Potem choroba rozwijała się błyskawicznie. Najpierw zmarł ojciec,
potem, po roku, matka. Został sam. Miał wprawdzie jeszcze ciotkę, siostrę mamy,
ale ona mieszkała w Krakowie. Kilka miesięcy żył w głębokiej traumie, prawie nie
spotykając się z przyjaciółmi i zaniedbując studia. Potem się opanował. Kiedy
przyszedł czas wakacji uległ namowom kolegów i dołączył do organizowanej przez
jedno z biur podróży dwutygodniowej wycieczki na Wyspy Kanaryjskie.
Większość czasu mieszkali na Gran Canarii, w portowym miasteczku Puerto
Mogan. Opłacili kurs nurkowania. Krzysztof pierwszy raz w życiu zobaczył rafy
koralowe, w tym rejonie niezbyt imponujące, ale mimo to robiące wrażenie.
Zakochał się w tym sporcie, w odczuciu „fruwania” wśród ryb i zupełnie
odmiennej roślinności.
Wieczorami wraz kolegami pili piwo i moczyli nogi, siedząc na obrzeżach
portowej zatoki. Też po raz pierwszy zobaczył wówczas z bliska stojące w porcie
jachty, małe i średnie, bo bardzo duże do tego portu nie wpływały. Ale nawet na
tych mniejszych widać było piękne kobiety i opalonych mężczyzn, siedzących
w odkrytych salonikach, pijących kolorowe drinki, śmiejących się i – przynajmniej
pozornie – pozbawionych jakichkolwiek trosk. Pomyślał, że to „fajne życie”.
Koledzy byli podobnego zdania. Zostały w nim te kolorowe obrazki, gdzieś
głęboko ukryte. Ale jeszcze wtedy natrętnie nie wracały.
Kilka lat później pracował zarówno w znanej uczelni jak i w w korporacji,
miał już ustabilizowana pozycję w środowisku naukowym. Niezłe zarobki
plasowały go w „klasie średniej wyższej”, otoczenie uważało, że - jak na tak młody
wiek – bardzo wiele osiągnął. W ramach wyjazdów urlopowych „do ciepłych
krajów” pojechał z niemiecką grupą z Berlina na Dominikanę, a później na kilka
dni na Barbados. Grupa mieszkała w dobrym hotelu w miejscowości Holetown,
niecałe 15 kilometrów od stolicy Bridgetown i lotniska. Było pięknie, „zaliczył”
wyższy stopień nurkowania, pływał codziennie w krystalicznej wodzie, ścigając się
z wielkimi żółwiami. Były nawet w jego grupie i w zajmowanym przez nią hotelu
dwie typowe, niemieckie blondynki, może nie specjalnie ładne, ale chętne do
spędzania z nim wieczorów w okolicznych barach i potem w łóżku. Ale był też
znacznie większy, niż w Puerto Mogan na Gran Canarii, port jachtowy.
W niewielkiej zatoce, z trzech stron otoczonej kolorowymi pensjonatami,
restauracjami i kawiarniami, „parkowało” kilkadziesiąt mniejszych i kilka dużych,
żaglowych i motorowych jachtów. Niektóre, największe, z profesjonalnymi
załogami.
Znowu siedząc wieczorami w porcie, w barze urokliwej tawerny
i maleńkiego hoteliku „U Pedra”, Krzysztof obserwował życie na tych jachtach,
widoczną „swobodę życia” ich właścicieli, nieustannie obsługiwanych przez męską
i damską załogę. W jednym z nich mieściły się nawet dwie motorówki, a na rufie
stał mały helikopter. Krzysztof nie wiedział, kim byli właściciele – biznesmenami,
znanymi aktorami czy sportowcami, – ale wiedział, że muszą dysponować
ogromnymi majątkami. Takimi, jakich on nigdy nie osiągnie. Nie czuł zazdrości.
Czuł złość, że los nie dał mu możliwości takiego, beztroskiego i luksusowego
życia. A przecież – jak sądził – jego stopień inteligencji nie jest niższy od tych,
którzy mają te jachty. Był w końcu uznanym pracownikiem naukowym, dobrze
postrzeganym w swojej dziedzinie – zarządzaniu, specjalizującym się
w zarządzaniu kadrami czy, jak niektórzy to nazywają, zasobami ludzkimi. Zrobił
doktorat przed trzydziestką, w dorobku ma już trzy książki, habilitował się przed
rokiem. W uczelni pracował już na stanowisku profesora nadzwyczajnego.
Profesura „belwederska” była tylko kwestią czasu.
Jeśli coś go niecierpliwiło, a czasem wręcz wyprowadzało z równowagi, to
fakt posiadania szefów. Samokrytycznie stwierdzał, że wprawdzie lubi ludzi, ale
nie lubi się komuś podporządkowywać. Niemal do załamania nerwowego
doprowadzały go sytuacje, w których wiedział, że dyskutujące z nim „autorytety”
nie mają racji, ale „nie wypadało” tego powiedzieć w sposób otwarty. Młody
pracownik naukowy – a do takich ciągle jeszcze się zaliczał - miał trudności
z publikowaniem swoich prac, jeśli nie zawierały one pozytywnych odniesień
przynajmniej do kilku autorytetów. Jeśli czyjeś poglądy krytykujesz – to kogoś
innego, najlepiej „ważniejszego”, powinieneś pochwalić. I najlepiej, jeśli ten ktoś,
poza pozycja naukową, jest jeszcze znaczącą postacią w środowiskach „władzy”,
pełni ważne funkcje w szkolnictwie wyższym, w administracji państwowej lub
wielkim biznesie. Wiedział, że nie przyzwyczai się do tych zwyczajów nawet
wtedy, gdy już sam będzie „autorytetem”.
Osobistą wolność identyfikował przede wszystkim z całkowitą
niezależnością od tego rodzaju „układów”, możliwością samodzielnego
podejmowania wszelkich decyzji i kształtowania swego życia. Sądził, że właśnie
taką niezależność, mają „ci ludzie” na jachtach. Gdzieś w tle tak rozumianej
niezależności kołatała się też „nieuczesana” myśl, że w jej ramach chciałby mieć
także bliżej nieokreśloną „władzę” nad kobietami. Chociaż nad kilkoma. Lubił
kobiety, uwielbiał seks. W erotycznych fantazjach, na które czasem sobie pozwalał,
zawsze występowały kobiety, które nie tylko nie chciały, ale wręcz nie mogły mu
niczego odmówić.
W samolocie, którym wracał z Barbados do Berlina, było zajętych nie więcej
niż 30% miejsc. Mógł więc bez sprzeciwu towarzyszy podróży i załogi rozciągnąć
się wygodnie na czterech fotelach, poprosić o koc i kilka godzin drzemać, usypiany
jednostajnym szumem silników.
W charakterystycznej przy zasypianiu gonitwie myśli zastanawiał się, czy
i co mógłby zrobić, aby jednak zmienić swoje życie, zdobyć duże pieniądze,
pozwalające na zakup i utrzymanie dużego domu nad ciepłym morzem, jachtu,
kilku samochodów – przerwanie „najemnej” pracy i zajęcie się zarządzaniem
własnym majątkiem i tym, co lubił – sportem, seksem, zwiedzaniem ciekawych
miejsc i zbieraniem dzieł sztuki. Ale jak zdobyć te pieniądze?
Samokrytycznie oceniał swoje możliwości. Gdyby nawet stał się bardzo
znanym naukowcem, to może zarabiać jeszcze dwa – trzy razy więcej niż obecnie.
To może wystarczyć na dobre mieszkanie i dobry samochód, bardziej odległe
i egzotyczne wyjazdy turystyczne, zapewnić większe powodzenie u kobiet, – ale
nadal nie jest nawet zbliżone do życia i niezależności „tych na jachtach”. Nadal
będzie miał szefów, będzie musiał wykonywać czyjeś życzenia lub polecenia,
uczestniczyć w „wyścigu szczurów”. A uruchomienia, zamiast tego, własnej
działalności gospodarczej, nawet sobie nie wyobrażał. Wie, że ma wiele zalet. Ale
wie także, że ma istotną wadę. Nie ma instynktu przedsiębiorcy, nie potrafi
wynajdywać „luk rynkowych”, nie umie „robić interesów”. Jest chyba za mało
bezczelny. Wydaje mu się jednak, że jest odważny. Całkiem możliwe, że mógłby
być niezłym złodziejem.
Uśmiechnął się do tych myśli, przypominając sobie, że w czasach
chłopięcych zaczytywał się powieściami Maurycego Leblanca z cyklu „Arsene
Lupine – dżentelmen włamywacz”. Jeśli ma wcielić w życie te marzenia, to
właściwie cóż innego mu zostało. Wprawdzie zawsze uważał się za człowieka
uczciwego, ale przecież – tak jak Arsene Lupin – może okradać takich, którzy tego
specjalnie nie odczują, bo i tak nie wiedzą, co mają robić z nadmiarem pieniędzy.
Czasy się zmieniły, i ci bogacze to już na ogół nie arystokracja, ale biznesmeni
różnej konduity, których majątki też nie zawsze powstawały w sposób całkowicie
uczciwy. Takie dodatkowe „zajęcie” nie tylko dawałoby mu dodatkowe dawki
adrenaliny, ale – przy zachowaniu maksimum ostrożności – mogło być względnie
bezpieczne. Któż bowiem kojarzyłby „dobrze zapowiadającego się” członka
intelektualnej elity, z jakąkolwiek kradzieżą? Bardziej może z nadużyciami
podatkowymi, oszustwami giełdowymi czy nawet matrymonialnymi – a już w tych
wstępnych „nieuczesanych myślach” postanowił, że takich źródeł dochodu
powinien unikać.
Rano, na lotnisku w Berlinie i potem w pociągu do Warszawy, wszystkie te
myśli wydały mu się bardziej sennymi i nierealnymi marzeniami, sprawdzał
w smartfonie swój plan zajęć i spotkań zawodowych i towarzyskich na najbliższe
dni, myślał o pisanej właśnie kolejnej książce. Ale gdy tylko zaczynał drzemać
z głową opartą o podgłówek – te myśli wracały i stawały się coraz bardziej natrętne
i konkretne.
To samo powtarzało się w następnych dniach, kiedy już wrócił do kieratu
pracy, normalnych, codziennych zajęć, życia towarzyskiego i dotychczas
nierytmicznego zaspakajania seksualnych potrzeb. Zapominał już o czystej wodzie
w zatoczkach Barbados, ale gdy odpoczywał lub zasypiał, wracały obrazy jachtów
i swobodnego życia ich właścicieli.
W końcu którejś wiosennej niedzieli umówił się wprawdzie na koleżeńskie
spotkanie po południu, ale wstał rano, poszedł na długi spacer i w małej kawiarni
zamówił kawę i koniak. Pomyślał, że dżentelmeni na ogół nie piją alkoholu przed
południem, ale czekała go rozmowa z samym sobą. A takie rozmowy są najbardziej
kłopotliwe.
Siedział tak prawie trzy godziny i na kawiarnianych serwetkach – później
zniszczonych – wypisywał listę zadań, które musiał by wykonać, aby rzeczywiście
opanować drugi zawód – zakonspirowanego złodzieja, choć w aktualnych
warunkach raczej nie dosłownie włamywacza. I ile czasu mogłoby mu zabrać
zdobycie kwot, wystarczających na zniknięcie i obudzenie się w innej
rzeczywistości.
Przede wszystkim postanowił stopniowo utrwalać w otoczeniu swój obraz
samotnika, który wprawdzie lubi życie towarzyskie i chętnie uczestniczy
w różnego rodzaju spotkaniach, „imprezach” i bardziej ekskluzywnych
przyjęciach, ale ma mało bliskich przyjaciół i sam niechętnie i rzadko takie
spotkania organizuje. Jego życie erotyczne musi być mało znane. Czasem na jakiejś
imprezie, wystawie czy w teatrze można go spotkać z kobietą, niekiedy
z koleżanką z pracy – ale żadnej specjalnie nie preferuje. Podświadomie myślał
o takiej możliwości, jaką później dała mu umowa zawarta z panią Danutą. Dawała
możliwość pozbywania się fizjologiczno - psychicznego napięcia w sposób
całkowicie dyskretny, ułatwiając jeszcze bardziej utrwalanie obrazu
„sympatycznego samotnika”.
Postanowił, że jego „przestępcza działalność” może być w miarę częsta, ale
nie powinna obejmować spektakularnie wartościowych przedmiotów, zwłaszcza
znanych dzieł sztuki, których kradzież stawałaby się publiczną sensacją. Każde
„przywłaszczenie dóbr” powinno być starannie przygotowane, a zarazem
technicznie tradycyjne – bez oszustw, podrabiania kart płatniczych,
skomplikowanych włamań. To założenie oznaczało również, że nie powinien
niczego robić w pośpiechu i przeznaczyć na osiągnięcie celu minimum siedem -
osiem lat. Jeśli by się to udało, to byłby „wolnym człowiekiem” w wieku około 40
lat.
Do tego czasu powinien żyć na dotychczasowej stopie, korzystając tylko
z oficjalnych dochodów, czyli w nomenklaturze marketingowej utrzymywać się
nadal w klasie średniej – wyższej. Umiarkowanie narzekać na niedostatek gotówki,
brak możliwości kupienia bardziej luksusowego samochodu, konieczność
spędzania zagranicznych urlopów relatywnie blisko, nie na wyspach Pacyfiku i w
nie najlepszych hotelach.
Najtrudniejszym planowanym zadaniem było określenie i techniczne
przygotowanie sposobów „przywłaszczania dóbr”, sposobów ich zamiany na
najbardziej pewne wymienialne waluty i przechowywanie „efektów”, w sposób
nienasuwający żadnych podejrzeń. Powinien też rozważyć, czy – co było by
najbezpieczniejsze – starać się robić wszystko sam, czy też wspierać się jedną lub
kilkoma osobami, które albo byłyby szczerze zaprzyjaźnione i godne zaufania, albo
nie zdawałyby sobie sprawy z rzeczywistego celu działań, o które by ich poprosił.
Początek
Szczegóły tych zadań analizował przez następnych kilka tygodni, starając się
o nich myśleć tylko w czasie samotnych wieczorów. W końcu – nadal bez
pośpiechu – przystąpił do konkretnych działań.
W garażu, który wynajmował od wielu lat w innym budynku, niż obecnie
mieszkał, sam, z trudem i przez ponad dwa miesiące, zrobił w specjalnie
wymurowanej, podwójnej ścianie zamaskowaną i dobrze zabezpieczoną skrytkę,
pozwalającą na czasowe przechowywanie przedmiotów o małych i średnich
gabarytach, takich jak biżuteria, złoto w sztabkach i pieniądze, a nawet niewielkie
obrazy. Ponownie wyjechał indywidualnie na tygodniowy urlop na Barbados
zabierając nieco więcej gotówki i w miejscowych filiach dwóch znanych
szwajcarskich banków - Credit Suisse i Rothsild Bank AEG – otworzył konta na
hasło, wpłacając po tysiąc dolarów. Zaprzyjaźnił się też z Pedrem - starszym,
ciemnoskórym właścicielem tawerny i hoteliku w Holetown, w którym tym razem
się zatrzymał. Sporo razem wypili, wymienili kontakty e-mailowe i telefoniczne.
Powiedział mu o planach stałego zamieszkania na Barbados i nie wykluczał, że
będzie kiedyś prosił go o załatwianie w jego imieniu określonych spraw
finansowych i administracyjnych.
W kraju załatwił jeszcze dwie sprawy. Nauczył się obsługiwać
„szpiegowskie”, – ale możliwe do nabycia przez Internet - mikroskopijne kamery
nagrywające film, na równie mikroskopijnych nośnikach. Kupił kilka sztuk takich
urządzeń i przyzwyczajał się, aby – poza pracą – wszędzie nosić w odpowiedniej
kieszonce przynajmniej jedno z nich. Zrobił też zdjęcia kilku pierścionków
i bransoletki odziedziczonych po rodzicach. Przesyłał je do niewielkich pracowni
jubilerskich z propozycją wykonania duplikatów z wykorzystaniem mosiądzu,
szkła i niekiedy sztucznych brylantów – cyrkonii. Część z zapytanych przyjmowała
takie zlecenie, część nie widziała możliwości. Na te próby wydał kilkanaście
tysięcy złotych, zlecając wykonanie prac pod innym nazwiskiem, płacąc z góry
i prosząc o odesłanie wykonanych duplikatów na poste restante z określonym
hasłem, zamiast nazwiska. W końcu wybrał dwie pracownie – jedną w Legionowie
pod Warszawą, drugą na przedmieściu Lublina. E-mailowo, ze specjalnie
otworzonej na inne nazwisko darmowej skrzynki, zapowiedział bardziej stałą
współpracę, wyjaśniając, że zajmuje się pośrednictwem w handlu starą biżuterią,
a także – hobbistycznie - jej zbieraniem.
Te wszystkie przygotowania zajęły mu ponad pół roku. W końcu po
ponownej, dłuższej „rozmowie ze sobą” postanowił, że – przynajmniej na początku
– będzie poszukiwał możliwości „przywłaszczenia” każdej niekatalogowanej
biżuterii, zwłaszcza z brylantami, złota, złotych monet i gotówki w dowolnej
walucie wymienialnej. Także biżuterii „popularnej”, o niewielkiej wartości
jednostkowej. Zdawał sobie sprawę, że to chyba nie wystarczy do zebrania kwot,
potrzebnych dla zrealizowania jego planów. Musiał się jednak nauczyć nowego
„zawodu” i na tą naukę przeznaczał w myślach dwa lata.
Założył też – i to była najważniejsza „techniczna” część planu -, że
głównymi, a być może wyłącznymi, źródłami jego akcji będą domowe sejfy
w domach i mieszkaniach, które towarzysko odwiedzał. Sejfy nie nadmiernie
skomplikowane i – oczywiście – niewspomagane monitoringiem. Wbrew pozorom,
w czasie licznych przyjęć i innych spotkań towarzyskich, widział ich dużo.
Beztroska właścicieli w tym zakresie była zastanawiająca. Wynikała, być może,
z tego, że traktowali te sejfy tylko, jako podręczne miejsca krótkotrwałego
przechowywania pieniędzy, biżuterii i dokumentów. Z rozmów z nimi można się
było zorientować, że większość ma także skrytki bankowe, ale z reguły w dość
odległych placówkach. Nie mieli czasu i „nie chciało im się”, aby często do nich
zaglądać.
Niedługo po zakończeniu tych przygotowań zdarzyła się pierwsza okazja.
Ojciec jednego ze studentów, zaliczany do grupy „średnich” krajowych
milionerów, postanowił uczcić dyplom syna przyjęciem, zorganizowanym
w podmiejskiej rezydencji. Duży dom, w dużym ogrodzie z basenem, kilkanaście
pokoi, trochę własnej służby i trochę wynajętej z racji przyjęcia. Pani domu
wystąpiła w brylantowym komplecie – pierścionek, mała kolia, kolczyki
i bransoletka. Już przy powitalnym szampanie w gabinecie pana domu, zwierzał się
on Krzysztofowi i paru innym panom, że ten komplet kosztował go ponad dwa
miliony złotych.
W czasie przyjęcia Krzysztof robił „okazjonalne” zdjęcia swoim telefonem,
starając się możliwie często uchwycić panią domu i poszczególne części jej
brylantowego kompletu. Celowo błądząc po domu zorientował się też, że
w gabinecie gospodarza był sejf, a w (oddzielnej!) sypialni pani domu stała na
toaletce misternie zdobiona szkatułka, wyraźnie przeznaczona na czasowe
przechowywanie biżuterii. W obu pokojach umieścił swoje mikroskopijne kamerki
W prawidłowości obserwacji utwierdził go sam gospodarz, podchodząc w pewnej
chwili z kieliszkiem wina.
- Panie profesorze – jesteśmy wdzięczni, że doprowadził pan naszego Wiesia
do magisterium. I to z niezłą oceną, a przecież znam syna i wiem, że nie grzeszy
pracowitością. Pozwoli pan, że oprowadzę go po domu.
- Dziękuję – powiedział Krzysztof – trochę już sam obejrzałem, ale chętnie
przejdę się z panem. Tym bardziej, że zastanawia mnie relatywnie ubogi stan
zabezpieczeń. Nie boi się pan włamania?
- Nie bardzo. Miejscowość jest spokojna. Mamy – jak pan zapewne
zauważył – zewnętrzny monitoring i mieszkającego na stałe ogrodnika i zarazem
ochroniarza. Zdalnie ochrania nas też firma ochroniarska. Czujemy się bezpiecznie.
Mam wprawdzie sejf w gabinecie, ale żona swoje precjoza najczęściej rozrzuca po
swoim pokoju, albo trzyma w jakiś pudełkach. Wie pan, jakie beztroskie są
kobiety! Zresztą ja także nie przechowuję w domu zbyt wiele gotówki. Kilka
tysięcy i trochę niemal pamiątkowych oszczędności z dawnych czasów, kiedy
lokowało się trudno zdobywane nadwyżki w złotych dolarach.
Krzysztof zachwycał się domem i ogromnym ogrodem. Zadowolony
gospodarz z góry zaprosił go na następne towarzyskie spotkanie z okazji imienin
żony, które miało być zorganizowane, w przybliżeniu, za półtora miesiąca. Już
w czerwcu, a więc z wykorzystaniem ogrodu i basenu.
Następnego dnia Krzysztof przesłał elektronicznie odpowiednio
wyodrębnione zdjęcia diamentowego kompletu do pracowni w Legionowie,
prosząc o wykonanie duplikatów w ciągu miesiąca. Musiał dopłacić, bo termin był
krótki, ale innej okazji podmiany mogło już nie być.
Czerwcowe przyjęcie było „huczne” i zorganizowane w dzień świąteczny.
Liczne przyjaciółki pani domu częściowo występowały w lekkich strojach
plażowych, a później nawet kąpielowych. Alkohol lał się strumieniami. Krzysztof
się nie spieszył. Odczekał do popołudnia, kiedy niemal wszyscy goście byli przy
basenie, gdzie także serwowano drinki. Wziął jeden z przygotowanych płaszczy
kąpielowych, ze swojej letniej marynarki zabrał cienkie, czarne rękawiczki oraz
duplikaty biżuterii i poszedł do toalety w głębi domu. Wracając zajrzał do pokoju
pani domu. Nie mylił się – komplet brylantowy był w szkatułce. Podmienił go na
duplikaty, zabrał swoją ukrytą kamerkę i przeszedł do gabinetu sprawdzając, czy
nikogo nie ma w pobliżu. Zdjął drugą kamerkę, wyjął nośnik pamięci i siedząc
w gabinetowym fotelu otworzył go w telefonie komórkowym. Gdyby ktoś wszedł,
to wyglądało, jakby odpoczywał i przeglądał coś w swoim telefonie. Miał szczęście
– już na początku nagrania kamera uchwyciła pana domu otwierającego sejf.
Zapamiętał nieskomplikowany szyfr, ustawił odpowiednio kółka sterownicze
i przekręcił dźwignię. Sejf otworzył się bez trudu. Zobaczył kilkanaście paczek
banknotów 100 - złotowych, za którymi schowane było spore pudełko. Otworzył –
w środku było kilkadziesiąt złotych 10-cio dolarówek i krugerrandów. Włożył je do
kieszeni płaszcza, zabrał też tylko jedną paczkę banknotów. Pudełko włożył na to
samo miejsce za banknotami. Wrócił do pokoju, gdzie leżało jego ubranie,
przełożył wszystko do marynarki i spokojnie przeszedł na basen, ponownie
włączając się do rozmowy z kilkoma osobami, z którymi rozmawiał przed tą
„akcją”. Wszystko razem zajęło mu nie więcej niż 10 - 15 minut.
Czuł satysfakcję, że nie uległ dławiącemu uczuciu strachu, że potrafił go
opanować. Ale wyższy poziom adrenaliny utrzymywał się nadal i był nadmiernie
podniecony. Tak dalece, że poczuł pożądanie, gdy nieźle już wstawiona koleżanka
pani domu, zaczęła go wyraźnie uwodzić. W końcu wziął ją za rękę, poprowadził
w zalesioną część ogrodu, oparł jej ręce o drzewo i brutalnie wziął od tyłu. W ogóle
nie rozmawiali. Nie protestowała, jęczała cichutko i krzyknęła głośniej szczytując,
gdy kończył. Wrócili nad basen prowadzeni dwuznacznymi spojrzeniami bardziej
spostrzegawczych gości. To dobrze – pomyślał Krzysztof. Zapamiętają te
erotyczne podejrzenia, a zapomną, że wcześniej przez kilka minut mnie nie
widzieli.
Gdy wrócił do domu, umieszczając przed tym zdobyte „łupy” w skrytce
w garażu, podsumował rezultaty tego pierwszego „skoku”. Nie były imponujące,
ale też nie mógł ich lekceważyć. Biżuteria nominalnie warta była około sześciuset
tysięcy dolarów, chociaż zdawał sobie sprawę, że nawet po kilku latach może nie
uzyskać za nią więcej niż czterysta tysięcy. Złotych 10 dolarówek było 30,
krugerrandów 21. Łączna wartość to prawie dwieście tysięcy złotych, czyli około
pięćdziesięciu tysięcy dolarów. I to były „dobra anonimowe”, które mógł w każdej
chwili wymienić na współczesną walutę. W sumie więc „zarobił” prawie pół
miliona dolarów. Gdyby co miesiąc trafiała mu się taka możliwość, to rok
wysiłków przyniósłby ponad cztery miliony, a planowane osiem lat – ponad
trzydzieści milionów. Z jego szacunkowych kalkulacji wynikało, że „wolność”
może mu zapewnić kwota, zbliżona do piętnastu milionów dolarów. To byłoby
zatem znacznie więcej, niż potrzebował, ale nie było realne. Trudno założyć, że
znajdzie tyle okazji, osiągnie taką rytmikę i że nie będzie to zbyt niebezpieczne.
Pomyślał, że musi koniecznie znaleźć jeszcze inne, bardziej dochodowe formy
realizacji nowego zawodu.
Tak, jak przypuszczał, fakt kradzieży zauważony został dopiero po tygodniu.
Widocznie pani domu nie miała okazji ubierania brylantowego kompletu, a samo
otwieranie jej szkatułki i wyjmowanie innej biżuterii nie dawało podstaw do
zauważenia, że czegoś brakuje. Tak samo pan domu wyjmował zapewne gotówkę,
ale nie miał potrzeby zaglądania do pudełka ze złotymi dolarami.
O kradzieży Krzysztof dowiedział się z plotek, a zwłaszcza gorączkowego
opowiadania jednej ze znajomych, która też była na imieninach. Spotkał ją
przypadkowo w kawiarni. Mówiła, że pan domu specjalnie tej kradzieży nie
przeżywa, bo przy jego majątku to „mały pikuś”. Ale policja podejrzewa, że
kradzież mogła nastąpić w czasie imieninowego przyjęcia, chociaż nie ma
koncepcji, jak do tego doszło i kto i jak podłożył duplikaty biżuterii. Wzywano ją
do złożenia zeznań, pytano, czy coś zauważyła. Z filuternym uśmiechem
powiedziała Krzysztofowi:
- Wiesz, nie gniewaj się, ale powiedziałam, że cały czas widziałam cię przy
basenie, z wyjątkiem kilkunastu minut, kiedy odeszliście z tą panienką. Zapytali,
w jakim celu odeszliście. Powiedziałam, ku wyraźnej uciesze dwóch
rozmawiających ze mną policjantów, że na pewno nie w celach wymiany
naukowych doświadczeń. Bo panienka wróciła bardzo rozogniona i potargana.
Krzysztofa też odwiedził w uczelni oficer policji z takim samym pytaniem –
czy coś zauważył. Powiedział, że nie i że wątpi, czy kradzież miała miejsce w tym
dniu, bo przecież „były obecne same zaufane osoby”. I na tym – przynajmniej
z jego perspektywy - śledztwo się skończyło.
Po pięciu latach
Nie był z siebie zadowolony. W tym czasie udało mu się wprawdzie dokonać
aż 16 „przywłaszczeń”, ale ich rezultaty nie były zadowalające. W bankach na
Barbados zgromadził wprawdzie już ponad dwa i pół miliona dolarów, a skrytka
w garażu była niemal pełna trudniejszej do sprzedania biżuterii, jednak było to
w sumie nie więcej, niż 40% tego, co planował i czego potrzebował.
Nie wszystko szło gładko. Dwa razy był o krok od dekonspiracji. Właściwie
tylko swemu opanowaniu zawdzięczał, że wybrnął z „niezręcznej” sytuacji. Raz
pan domu zaskoczył go w momencie, gdy zaczynał instalować swoją kamerkę.
Udał, że poprawia opadający karnisz z firanką, a kamerka była na tyle mała, że
ukrył ją w dłoni i włożył do kieszeni. Z tej akcji w ogóle zrezygnował. Drugi raz
córka właścicieli zastała go już klęczącego przed wmontowanym w regał
i zamocowanym w podłodze sejfem. Tylko w tej pozycji można było wprowadzić
kod pozwalający na otwarcie. Znowu względnie przekonywająco powiedział, że
zainteresował go właśnie elektroniczny mechanizm sejfu i chciał się mu dokładniej
przyjrzeć. Dziewczyna była w wieku „poborowym”, więc zaczął ją intensywnie
uwodzić. Kilka namiętnych pocałunków spowodowało, że jej zainteresowania
daleko odbiegły od sejfu. Z tej akcji Krzysztof nie zrezygnował. Miał już wcześniej
nagrany kod otwierający sejf i wrócił do „sprawy” po kilku miesiącach, kiedy miał
już wspólnika. Wspólnik opróżnił sejf w czasie przyjęcia, na którym Krzysztof nie
był obecny. To oddalało od niego ewentualny nawrót podejrzeń córki gospodarza,
gdyby przypomniała sobie ich spotkanie.
W jego „złodziejskiej praktyce” najtrudniejszy okazywał się nie sam moment
otwarcia sejfu, a potem wyjęcia i wyniesienia zawartości, tylko pierwszy etap –
instalowania podglądowych kamerek. Miały one wprawdzie zamocowania na
dwustronne taśmy klejące, magnes, a nawet specjalne spinacze, ale znalezienie
dyskretnego i zarazem skutecznego miejsca ich instalacji, sprawiało najwięcej
kłopotu. Musiał być widoczny sejf i trzeba było uwzględniać fakt, że otwierający
mógł go częściowo zasłaniać. Najlepszym miejscem, z widokiem z góry,
okazywały się żyrandole, karnisze firanek, czasem kratki wentylacyjne. Te miejsca
miały jednak istotną wadę instalacyjną – trzeba było podstawić krzesło albo
przesunąć stolik, co znacznie wydłużało czas instalacji. Dobry efekt dawały
kamerki umieszczone pod stołami lub biurkami, jeśli stały w pobliżu sejfu
i pozwalały na uzyskanie obrazu „ze skosu”, ograniczającego pole zasłanianie
przez osobę otwierającą.
W każdym przypadku trzeba było pamiętać o dokładnym wytarciu
„urządzenia”, lub zakładania go w rękawiczkach. W końcu pokoje były, mniej lub
bardziej starannie, sprzątane. Sprzątający mogli zauważyć kamerki, zdjąć je i uznać
to za jakąś młodzieżową zabawę, albo zgłosić policji. I kilka razy tak się stało.
Krzysztof dowiadywał się o tym w rozmowach z gospodarzami, albo sam
stwierdzał brak kamerki, kiedy chciał ją już wykorzystać. W kilku przypadkach już
z tego obiektu rezygnował. W kilku innych powtarzał operację po dłuższej
przerwie. W środowisku rozeszły się jednak także korzystne dla niego plotki, że
w niektórych domach znajdowano takie kamerki w gabinetach właścicieli,
podglądające ich seksualne wyczyny z zatrudnionymi sekretarkami i pokojówkami.
Że to żadne „narzędzie przestępstwa”, tylko efekt działania zazdrosnych żon, albo
ciekawych, dorastających dzieci.
Pozytywem minionych lat był natomiast fakt, że ani na jotę nie odstąpił od
ustalonych zasad postępowania. Wszystko przygotowywał i robił sam, mimo
różnych okazji nie dokonywał dosłownych włamań, nie miał żadnej broni, której
użycie mogłoby mieć tragiczne skutki – także dla niego, gdyby jednak wpadł
w ręce „stróżów prawa”. Nie skusił się także na stosowanie „nowoczesnych” metod
kradzieży - elektronicznych włamań na konta bankowe, oszustw giełdowych.
Uważał, że wszystkie te sposoby zostawiają ślady i nie „pasują” do niego
i specyficznego poczucia jego moralności. Tak więc ograniczał się cały czas do
„normalnych” kradzieży u bardzo bogatych znajomych – i nadal tylko do dowolnej
gotówki, złota i możliwie nie ewidencjonowanej biżuterii. Kilka razy mógł
z łatwością ukraść małe, ale bardzo wartościowe obrazy, – ale też tego nie zrobił.
Brak obrazu na ścianie byłby zbyt szybko zauważony. Odstraszała go też myśl
o trudnościach i niebezpieczeństwach, związanych z ich sprzedażą.
Stosowana technika i scenariusze kradzieży były także identyczne, lub
bardzo podobne. Zawsze wymagały kilku wizyt w danym domu, koleżeńskich lub
przyjacielskich stosunków z właścicielami, pewności braku wewnętrznego
monitoringu, lub możliwości jego wyłączenia i wykorzystania własnych, coraz
bardziej zminiaturyzowanych kamer podglądowych. W wielu przypadkach
rezygnował jednak z pozostawiania replik kradzionej biżuterii. W ostatnich latach
w ogóle przestał stosować tą „technikę”. Była zbyt kosztowna, zabierała dużo
czasu i mogła grozić dekonspiracją. Nie zawsze też miał pewność, czy nadarzy się
okazja trzeciej wizyty. Większość „akcji” ograniczała się więc tylko do dwóch
„roboczych” wizyt – instalacji kamerki i wykorzystania jej nagrania do otwarcia
sejfu. Odtwarzał te nagrania najczęściej w toalecie, z wykorzystaniem telefonu.
Tylko dwa razy udało mu się otworzyć sejfy w czasie jednej wizyty, bez użycia
kamer obserwacyjnych, korzystając z wyjątkowej nieostrożności właścicieli.
Fakt „obrabowania” określonego sejfu, nie oznaczał oczywiście zaprzestania
odwiedzin towarzyskich w tym domu. Wręcz przeciwnie – starał się
intensyfikować kontakty z „poszkodowanymi” właścicielami, aby odsunąć
niebezpieczeństwo podejrzeń, że mógł być sprawcą kradzieży.
Kilka razy w domowych sejfach było tylko to, czego najbardziej oczekiwał –
znaczne ilości pieniędzy w różnych walutach. W jednym z sejfów było blisko sto
tysięcy dolarów, widocznie przygotowanych dla dokonania jakiejś, być może nie
do końca legalnej, transakcji. Były w torbie z grubego papieru. Zostawił tą torbę
wprawdzie pustą, ale tak ustawioną, aby wizualnie stwarzała wrażenie braku
jakiejkolwiek ingerencji. Z doświadczenia wiedział, że czym później właściciel
zauważy kradzież – tym śledztwo staje się bardziej skomplikowane i zapewnia mu
większe bezpieczeństwo. Raz też „znalazł” dwie kilogramowe sztabki złota,
z których wyniesieniem miał trochę kłopotów Był to jednak okres jesienny, był
w garniturze i w przedpokoju wilii właścicieli miał płaszcz. Udało mu się przenieść
sztabki do płaszcza i zostawić je w obszernych kieszeniach. Wyszedł nieco
wcześniej od innych gości, aby uniknąć ewentualnego przewieszania lub
podawania płaszcza – jego ciężar musiał by wzbudzić zdziwienie.
Niespodziewanym pozytywem pięcioletnich działań był także fakt, że – jak
się orientował – tylko część kradzieży była zgłaszana policji. Widocznie
poszkodowani mieli „coś do ukrycia”, albo prowadzili tak dalece nieuczciwe
interesy, że unikali jakiegokolwiek kontaktu z „organami ścigania”.
Biżuterię z pięcioletniego dorobku podzielił na dwie grupy. Do pierwszej
zaliczył taką, która – przynajmniej według jego wiedzy - nie była wprawdzie
w międzynarodowej ewidencji, ale była bardzo wartościowa i mogła być znana
specjalistom. Były w niej kolie brylantowe, pierścionki i bransoletki z kilku
karatowymi brylantami, kilka unikanych pierścionków z szafirami i rubinami,
a także kilkanaście zegarków znanych marek – niestety w większości z numerami
fabrycznymi. Przedmiotów z tej grupy postanowił teraz nie sprzedawać – niech
czekają na czasy jego „wolności”, niech wszyscy o nich zapomną. Mniej
wartościowe bransoletki i pierścionki, spotykane codziennie w sklepach
jubilerskich i portalach internetowych zaliczył do drugiej grupy i stopniowo
sprzedawał je w sklepach komisowych i lombardach w tych krajach strefy
Schengen, w których bywał najczęściej – głównie w Berlinie, Paryżu i czeskiej
Pradze. Zdawał sobie jednak sprawę, że to zostawia pewien ślad, który może być
dla niego niebezpieczny wówczas, gdyby policja bardziej nim się zainteresowała.
Żył cały czas na normalnej stopie, ale w miarę awansów na naukowej
drabinie zarabiał coraz lepiej. W naturalny sposób, na jego oficjalnym, krajowym
koncie bankowym gromadziły się więc także znaczne – w potocznym rozumieniu –
oszczędności. Wprawdzie nadal spłacał kredyt mieszkaniowy, ale oszczędności
pokrywały już z dużą nawiązką to, co pozostało mu do spłacenia. Nie robił z tego
tajemnicy. Przeciwnie – możliwie często wspominał przyjaciołom i znajomym, że
jego sytuacja finansowa ponownie się poprawia. Stwarzał wrażenie, że jest ostatnią
osobą, której były by potrzebnie jakiekolwiek kryminalne działania. Był samotny,
nie utrzymywał rodziny, nie wydawał zbyt dużo na rozrywki i kobiety, nikt i nigdy
nie widział go w kasynach i przy karcianym stole, nie był alkoholikiem.
Teoretycznie – nie powinien być podejrzewany o kradzieże, mimo, że zdarzały się
w domach, w których często bywał.
Rozdział II – Ostrzeżenie
Poszlaki
Inspektor Piotrowski, komendant policji kryminalnej w Warszawie, stał już
kilka minut przed planem miasta i okolic, na której kolorowymi szpilkami
oznaczono miejsca, w których w ostatnich kilku latach dokonywano kradzieży
z domowych sejfów w podobny sposób – nie forsując zamków, nie zostawiając
żadnych śladów włamania do pomieszczeń, często nie biorąc wszystkiego, co
miało znaczną wartość. Nie zajmował się dotychczas osobiście tą sprawą –
w końcu kradzieży było w mieście znacznie więcej i wiele z nich dotyczyło mienia
o dużo większej wartości. Ale dzwoniła do niego osoba ostatnio poszkodowana,
znany powszechnie adwokat, poseł, przyjaciel wielu polityków. Jego
niezadowolenie z zerowych efektów powolnego śledztwa dotrze zapewne do jego
przyjaciół, może też zainteresować prasę. Taki rozgłos ani policji, ani jemu
osobiście, nie był potrzebny.
Zabrzęczał wewnętrzny telefon.
- Panie inspektorze – przyszedł komisarz Wiśniewski ze swoim
współpracownikiem.
- Niech wejdą – i może pani zrobić nam kawę. Ta rozmowa chwilę potrwa.
Weszło dwóch znacznie od niego młodszych podkomendnych.
Wiśniewskiego znał dobrze i lubił. Był nie tylko dobrym policjantem, ale też
oczytanym, inteligentnym człowiekiem, co nie zawsze w policji się zdarzało.
Z drugim, jakby trochę zdenerwowanym, miał kilkakrotnie kontakt, ale właściwie
nie wiedział, jakimi sprawami się zajmuje. Widocznie jednak Wiśniewski uznał, że
z jego grupy właśnie ten młody człowiek może coś wnieść do tego śledztwa. On
zresztą przyniósł wcześniej do jego gabinetu tą mapę, którą przed chwilą oglądał.
- Co właściwie macie w sprawie tych cyklicznych kradzieży? Jest jakiś
postęp? Zaczynają mnie o to pytać.
- Niewiele panie inspektorze. Wiemy jedynie, że mogą być dokonywane
w dniach, w których w danym domu odbywają się spotkania towarzyskie, lub
krótko po tych dniach. Wiemy też, że spotkania te są zawsze dość liczne – od
kilkunastu do kilkudziesięciu, a nawet ponad sto osób. Ustaliliśmy też, że
w domach tych są słabe zabezpieczenia, nie ma wewnętrznego monitoringu, są
alarmy, ale włączane tylko w czasie nieobecności właścicieli, nie ma stale
dyżurujących ochroniarzy. Zawsze się dziwię, że inteligentni ludzie przechowują
w domach duże kwoty pieniędzy i wartościową biżuterię, ograniczając się tylko do
niezbyt skomplikowanych sejfów i skrytek.
- Ma pan rację, dawno to już zauważyłem. To rzeczywiście wiecie niewiele.
Prawie pięć lat śledztwa beż żadnych konkretnych efektów. A jakieś podejrzenia?
- Panie inspektorze, przez pierwszy rok głównie szukaliśmy śladów. Nigdy
nic nie znaleziono – sprawca jest wyjątkowo ostrożny. Potem czekaliśmy, że
popełni jakiś błąd przy następnych kradzieżach. Nie popełnił. Ale podejrzenia są.
W tych spotkaniach, w czasie których dochodzi do kradzieży bierze udział wiele
tych samych osób z establishmentu – aktorów, znanych adwokatów, naukowców,
biznesmenów. Przeprowadziliśmy taką selekcję, ustalając osoby, które były na
wszystkich imprezach, po których zgłoszono nam kradzież. Wytypowaliśmy w ten
sposób 12 podejrzanych osób.
- No i?
- Problem w tym, że wstępna analiza wykazała niskie prawdopodobieństwo
popełnienia takiego przestępstwa przez te osoby. Są w tej grupie między innymi
dwaj adwokaci, sędzia, dwóch profesorów, generał w stanie spoczynku, znana
pianistka i znany aktor. Wszyscy są nieźle sytuowani, nigdy nienotowani,
przysłowiowe filary społeczeństwa. Aspirant Kwaśny, który przyszedł ze mną, jest
zdania, że idąc tą drogą popełniamy błąd. Że sprawcy trzeba jednak szukać nie
tylko wśród gości, a także wśród obsługi. Pozwoli pan - komendancie, – że on sam
powie, jakie są jego przemyślenia.
Aspirant Kwaśny przesunął się nieco bliżej planu miasta.
- Stwierdziłem – panie komendancie, – że dla obsługi większości tych
przyjęć angażowana była ta sama firma cateringowa – Feniks, z Mokotowa. Dla
większości, ale nie dla wszystkich. Kilka mniejszych liczbowo spotkań
obsługiwały pobliskie restauracje, albo nawet organizowano je we własnym
zakresie, siłami nielicznej, na stałe zatrudnionej służby, wspomaganej dodatkowo
zatrudnionymi dziewczynami – z reguły Ukrainkami. Firmę Feniks
prześwietliliśmy – nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Poza tym dokonanie tych
kradzieży musiało być – naszym zdaniem – zawsze poprzedzone jakąś obserwacją
domu i pomieszczenia, w którym być sejf, a następnie uzyskania szyfru
pozwalającego na jego otwarcie.
- Nigdy nie rozbijano tych sejfów? Zawsze otwierano je bezawaryjnie?
- Tak, panie komendancie. I to jest nasz największy problem. Część
poszkodowanych właścicieli miała wprawdzie schowane w biurkach kartki albo
notatki komputerowe z danymi szyfrów, niektórzy powierzali je także członkom
rodziny. Ale prawdopodobieństwo ich „wycieku” jest niewielkie. Poza tym są
i tacy właściciele, którzy mieli zaufanie do swojej pamięci, nigdzie nie notowali
szyfru i nikomu go nie udostępniali.
- I jak pan to tłumaczy, panie aspirancie?
- Moim zdaniem są tylko dwie możliwości. Albo ktoś był kilkakrotnie w tym
pokoju, miał czas na założenie elektronicznego podglądu i później okazję do jej
zdjęcia, przejrzenia nagrania, a następnie kolejną okazję pozwalającą na otwarcie
sejfu i dokonanie kradzieży. Musiał więc być w tym pomieszczeniu, co najmniej
trzy razy i musiał być sam. Jeśli jest ryzykantem, a pewnie jest, to mogły mu
wystarczyć dwa razy. A więc mogła to być jedna z tych 12 osób, o których mówił
komisarz, która w danym domu bywała często i była zaprzyjaźniona
z gospodarzami. Ale ja sądzę, że jest i druga możliwość.
- Jaka?
- W każdym z okradzionych domów jest co najmniej jedna, najczęściej dwie,
a nawet trzy i cztery osoby, na stałe zatrudnionej służby. Możemy też
przypuszczać, że jedna z tych osób miała pomysł zdobywania szyfru, – co
w przypadku stałego zamieszkania jest łatwiejsze – a następnie przekonywała do
współpracy osoby zatrudnione w innych domach, albo w firmie cateringowej. To
wydaje się mało prawdopodobne, ale jest możliwe, bo wszystko odbywa się
w ograniczonym gronie establishmentu, w którym właściwie „wszyscy znają
wszystkich”. I ich pomoce domowe, ogrodnicy, szoferzy też mają ze sobą kontakty.
Mielibyśmy wówczas do czynienia z grupą przestępczą, na pewno jednak
kierowaną przez kogoś, kto pierwszy wpadł na ten pomysł i jest człowiekiem
przedsiębiorczym i inteligentnym. Nie odrzucamy także tej koncepcji i też
wytypowaliśmy kilka takich osób.
- Co więc zamierzacie robić dalej? Ma pan jakiś pomysł albo konkretne
plany komisarzu Wiśniewski?
- Tak - chcemy prosić o zgodę prokuratora i sądu na, co najmniej kwartalną,
obserwację wytypowanych osób w obu tych grupach, czyli zarówno gości jak
i zatrudnionej służby. Może się to wiązać z koniecznością założenia podsłuchów
lub dyskretnego monitoringu. Zamierzamy też na następne, bardziej liczne,
przyjęcia wprowadzić naszych ludzi, jako zaproszonych gości, oczywiście „pod
przykryciem”, z ustaloną charakterystyką i odpowiednio przygotowanych. Aspirant
Kwaśny zadeklarował, że on także weźmie udział w tych akcjach.
- No dobrze, przygotujcie odpowiednie wnioski. Mam tylko obawy, że
sprawca zauważy te działania i po prostu przerwie na dłuższy czas swoją
aktywność.
- My też mamy takie obawy, ale wobec braku innych punktów zaczepienia,
musimy chyba podjąć takie właśnie kroki. Będziemy także obserwować rynek
biżuterii, bo wprawdzie kradzieże nie obejmowały wyrobów z międzynarodowym
certyfikatem, ale jest kilka sztuk, bardzo drogich, których fotografie przekazali nam
właściciele. Jeśli ktoś będzie usiłował je sprzedać w kraju a także w krajach Unii –
to powinniśmy dostać informację.
Wspólnik
Czuł niepokój. Dwie akcje, jakie przeprowadził w ostatnich miesiącach
przebiegły wprawdzie bez zakłóceń, ale informacje, jakie uzyskiwał od kilku
„poszkodowanych przyjaciół” były dla niego coraz bardziej kłopotliwe. Oni
naciskali policję, policja bez nadmiaru szczegółów informowała ich o przebiegu
śledztwa, a Krzysztof udawał, że mało go to interesuje, ale z uwagą wysłuchiwał
ich narzekań na opieszałość „organów ścigania”. Wiedział, że wytypowano grupę
podejrzanych gości, którzy byli obecni na wszystkich spotkaniach, w czasie
których zdarzyły się kradzieże z sejfów. Zdawał sobie sprawę, że musi być na tej
liście i że może być obserwowany. Nie może przeciągać struny. Trzeba znaleźć
inną „technologię” działania, która odsunie od niego podejrzenia – albo na dłuższy
czas zrezygnować z jej prowadzenia. A tej drugiej ewentualności nie chciał brać
pod uwagę. Zbyt mało „zarobił”, – więc musiałby zrezygnować ze swego
dotychczasowego planu osiągnięcia „życiowej wolności”. Chciał być „wolny”
najpóźniej za dwa – trzy lata, a to oznaczało, że powinien raczej zintensyfikować
swoją drugą pracę.
Po kilku gorzej przespanych nocach i powracającej „gonitwie myśli” doszedł
do wniosku, że jednak musi zrezygnować z jednej z początkowo ustalonych zasad
i znaleźć wspólnika. Takiego, który kilkakrotnie weźmie na siebie końcową część
operacji, a on będzie wtedy poza wszelkim podejrzeniami – w zupełnie innym
miejscu w kraju, lub za granicą. Uważał, że powinien to być mężczyzna, także
nieźle sytuowany i o mocnych nerwach.
Przez miesiąc zastanawiał się, kto z dobrych znajomych może być
kandydatem, jak bardziej się z nim zaprzyjaźnić i w końcu jak go przekonać do
współpracy. W końcu wytypował nieco od siebie starszego kolegę, który też bywał
na niemal wszystkich przyjęciach. Wdowiec, za młodu ożenił się z farmaceutką
i wspólnie z nią uruchomił trzy czy cztery apteki. Po jej śmierci rozbudował
jeszcze to małe „imperium”. Był typowym biznesmenem, zarządzającym tymi
aptekami tak samo, jak każdym przedsiębiorstwem. Każdą aptekę prowadziła
farmaceutka, nie wtrącał się w szczegóły ich pracy, interesował go tylko godziwy
zysk. Miał więc sporo wolnego czasu, dom pod miastem, dobry samochód.
Z Krzysztofem dawno już wypili „brudzia”, byli może nie dosłownie przyjaciółmi,
ale dobrymi kolegami, często widującymi się na towarzyskich spotkaniach.
Krzysztof „postawił” na niego, dlatego, że on właśnieod dłuższego czasu
namawiał go na dołączenie do grupy osób, dyskretnie uprawiającej zbiorowy seks.
Tłumaczył mu, że grupa liczy 12 osób, 6-ciu mężczyzn i 6 kobiet, spotyka się od 2
lat, regularnie raz w miesiącu. Żadnych konfliktów. Niestety – jeden z uczestników
poważnie zachorował i musiał zrezygnować z udziału. Panie były bardzie
niezadowolone, bo – jak mówiły – brak jednego „samca” odbijał się negatywnie na
atrakcyjności spotkań.
Andrzej, – bo tak miał na imię kandydat do współpracy – wrócił do tego
tematu na kolejnym towarzyskim spotkaniu, kiedy już obaj wypili po kilka
kieliszków. Krzysztof udawał, że ciągle się waha, ale jednocześnie uznał, że
uczestnictwo w takich imprezach może ich bardzo do siebie zbliżyć. Przynajmniej
na tyle, aby mógł dokładniej zbadać jego skłonność do współpracy, opanowanie
i solidność – rozumianą jako wzajemną uczciwość i całkowitą dyskrecję. Gdy więc
któregoś dnia spotkali się przypadkowo i poszli na kawę, spytał:
- Słuchaj, może bym się zdecydował na zajęcie tego vacatu, w tej twojej
rozpustnej grupie, ale nie mam pojęcia, jak to w praktyce wygląda, kto właściwie
w tym uczestniczy i jak mam się zachowywać, jako nowy uczestnik.
- Niczym się nie martw. To naprawdę bardzo mili i kulturalni ludzie.
Wszyscy z naszego pokolenia, a więc w wieku między 28 a 45 lat. Nasze panie, to
trzy mężatki mające mało aktywnych mężów, dwie panienki „z dobrych domów”
prowadzące własne firmy i jedna mężatka z mężem. Trzech panów ma żony
i dzieci – w tym ten od mężatki – i trzech, jeśli ty dojdziesz, jest samotnych
i zapracowanych. Spotkania są zawsze u mnie w domu, trwają trzy – cztery
godziny. W domu takiego dnia jest trochę wyższa temperatura, bo obowiązkowy
strój to kąpielówki. Panie też – bez biustonoszy. Zapewniam alkohol i drobne
przekąski, ale alkoholowe prezenty są mile widziane. Każdy robi, co chce. Można
rozmawiać i tylko w przerwach kogoś zaliczyć, można robić to kolejno z kilkoma
osobami, albo jednocześnie z dwiema czy trzema. Wszystko zależy od nastroju,
chęci – no i oczywiście siły! Bywa tak, że jedna pani potrafi poświęcić po kilka
minut wszystkim obecnym panom. Z panami gorzej. Czasem niektórzy pobawią się
kolejno z trzema paniami, ale – sam rozumiesz – najczęściej kończą przy drugiej.
W każdym razie nie przychodź na te spotkania zbyt zmęczony, a raczej przeciwnie
– naładowany.
- A jak z higieną. Robicie to w prezerwatywach?
- Oczywiście leżą na stoliku, jeśli ktoś koniecznie chce. Ale wszyscy się
znają, mają do siebie zaufanie i robimy to od dwóch lat. Wszystkie panie biorą
środki antykoncepcyjne. Tak, że najczęściej nikt ich nie używa. A poza tym przy
salonie w moim domu jest duża łazienka i można spłukiwać ślady po
poprzednikach.
- No dobrze, przekonałeś mnie. To kiedy ma być najbliższe spotkanie?
- W przyszłą środę o 18.00. Zresztą zawsze robimy to o tej godzinie, żeby
wszyscy zdążyli po pracy. I tak się niektórzy spóźniają.
Wracając do domu Krzysztof pomyślał, że w końcu nic nie szkodzi połączyć
przyjemne z pożytecznym. To na pewno zbliży go do Andrzeja zwłaszcza, jeśli
w ramach tych spotkań doprowadzi do jakiś wspólnych akcji erotycznych.
W ustalonym terminie dojechał do domu Andrzeja punktualnie o 18.00.
Rozebrał się w pokoju przylegającym do dużego salonu i wszedł do środka. Było
już kilka osób. Andrzej go przedstawił, nalał sporą porcję whisky. Salon był
specjalnie przygotowany do tych spotkań, z małym barem, podłogą z beżowej,
puszystej wykładziny, kilkoma niskimi stołeczkami i pufami, rozrzuconymi po
podłodze kolorowymi poduszkami i ułożonymi w pryzmy ręcznikami. Ku
zdziwieniu Krzysztofa, kawę roznosiła młoda dziewczyna też tylko w majtkach, ale
z małym, białym fartuszkiem i przepaską na głowie. Taka rozebrana pokojówka.
- O tej dziewczynie mi nie mówiłeś.
- Zapomniałem. Przecież ktoś musi zawsze posprzątać po tym bajzlu. To
sprawdzona kurewka, która zresztą bardzo blisko mieszka. Miła i Inteligentna.
Bardzo dobrze jej płacę za każde spotkanie. Podaje kawę, uzupełnia brakujący
alkohol, potem sprząta, pierze ręczniki w pralce i przygotowuje salon na następne
spotkanie. W ramach umowy jest też do dyspozycji – właściwie zawsze ktoś ją
„używa”. Wszyscy nasi chłopcy mieli już ją po kilka razy, a i niektóre dziewczyny
także. Polecam Ci. Jest dobra. Laskę robi rewelacyjne – bez porównania lepiej niż
nasze panie.
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2016
Wojciech Tadkowski „Ucieczka w świat słońca i seksu” Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Wojciech Tadkowski, 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy. Skład: Agnieszka Marzol Projekt okładki: Robert Rumak Zdjęcie okładki © Fotolia - Andrew Bayda Autor zrezygnował z korekty profesjonalnej wydawnictwa ISBN: 978-83-7900-628-1 Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706 wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl
Od Autora Ta niewielka powieść nie jest tylko efektem wyobraźni autora. Podstawowy fakt – wieloletnich kradzieży z sejfów domowych, przez cenionego I utytułowanego pracownika naukowego, zdarzył się naprawdę. Tyle, że nie w Polsce, tylko we wczesnych latach 90-tych ubiegłego stulecia, w jednym z angielskich miast słynących z renomowanych uczelni. Z opowiadań osób, które miały możliwość dokładniejszego zapoznania się z tą sprawą wynika również, że, prawdopodobnie, zasadniczym motywem działania „sprawcy”, było osiągnięcie możliwości całkowitej zmiany stylu życia – pełnej niezależności osobistej i finansowej, w tym także całkowitej swobody życia seksualnego. Sprawca tych kradzieży zaginął, czyli ukrył się skutecznie. Kilkuletnie próby jego poszukiwania, prowadzone zarówno przez Scotland Yard jak i przez prywatne agencje detektywistyczne, działające na zlecenie niektórych poszkodowanych osób, nie dały żadnych efektów. Kilka informacji wskazywało jedynie, że strefą jego pobytu może, lub mogła być początkowo, Ameryka Środkowa i Południowa. Cała „reszta” – a więc przeżycia bohatera, opisy tego, co, jak, gdzie i z kim robił, są wynikiem mojej fantazji. Sam temat i uzyskane, raczej dość wiarygodne, opisy charakteru bohatera powodują jednak, że książka ma – i chyba musiała mieć - charakter „erotycznego kryminału”. Życzę przyjemnej lektury. Wojciech Tadkowski Maj 2016 r. Rozdział I - Narodziny planu
Monotonne życie Odsunął nieco fotel od biurka, założył nogę na nogę. Nienagannie uprasowane spodnie i błyszczące czarne buty stały się bardziej widoczne. Uśmiechał się, ale głos miał zdecydowany. - Niestety – nie mogę państwu zaliczyć tego egzaminu. Właściwie nie odpowiedzieliście na żadne z trzech pytań, a poprzednio test pisemny też wypadł – delikatnie mówiąc – nie najlepiej. Wydaje mi się, że, poza wysłuchaniem niektórych wykładów, nic nie czytaliście. Siedząca naprzeciwko para miała smutne miny. On, wysoki brunet, był wyraźnie zdenerwowany. Ona, nieco młodsza i „nieduża”, ładna blondynka, trzymała się lepiej. Patrzyła na Krzysztofa z uśmiechem i błyskiem w oczach, które wskazywały na zupełnie nienaukowe zainteresowanie. „Gdyby była sama” – pomyślał – „to chyba próbowałaby mi już robić zakamuflowane propozycje wymiany usług”. Zdarzało mu się to wielokrotnie, zwłaszcza na tak zwanych „studiach zaocznych”, gdzie dziewczyny były z reguły nieco starsze, często już „dzieciate”, mężatki i rozwódki. Dochodziły go plotki, że jest paru wykładowców na uczelni, którzy czasem korzystają z takich propozycji. Nie dziwił się i nie wpadał w „święte oburzenie”. Ta blondyneczka też podobała mu się na tyle, że chętnie pozwoliłby jej "zrobić laskę" w swoim małym gabinecie, albo wręcz zaprosił ją na „kolację ze śniadaniem”. Ale nigdy tego nie robił. I nawet nie dlatego, że uważał to za naganne. Ale dlatego, że takie postępowanie naruszałoby jedną z jego podstawowych zasad związanych z inną „pracą” i życiowym celem, jaki kilka lat wcześniej sobie postawił. Ta ”praca” wymagała pełnej dyskrecji, eliminowania plotek na jego temat, lub ograniczania ich do pozytywów dotyczących elegancji, dobrego wychowania, zaangażowania w badania naukowe, bezstronności w traktowaniu studentów. A także, że czasem jest wprawdzie widywany „na mieście” z eleganckimi kobietami, ale żyje samotnie i ma raczej niewielkie potrzeby erotyczne. Potrzebny mu był utrwalony obraz jeszcze dość młodego, niezwykle porządnego i skromnego naukowca, lubiącego samotność i nawet na zagraniczne wycieczki jeżdżącego wprawdzie czasem w grupach organizowanych przez biura podróży, – ale bez przyjaciół, a tym bardziej „przyjaciółek”. - To co mamy zrobić? spytała blondynka. - Zdać egzamin poprawkowy. Nie jesteście zresztą odosobnieni. Sądzę, że zorganizuję taki egzamin w połowie przyszłego miesiąca. Proszę dowiadywać się w dziekanacie. No i koniecznie coś przeczytać. Przynajmniej dwie – trzy pozycje. Polecam szczególnie ostatnią książkę profesora Kordolińskiego i moją z zeszłego
roku. Pożegnali się. Blondynka jeszcze w drzwiach odwróciła się i posłała mu kolejny, zalotny uśmiech. Poczuł cień pożądania. Pomyślał, że powinien dzisiaj jakoś osłabić swoje zainteresowanie płcią przeciwną. Kilka dni nie miał kobiety, a zbyt długa wstrzemięźliwość zawsze u niego oznaczała ograniczenie koncentracji I niebezpieczny spadek czujności. Przeegzaminował jeszcze kilkoro lepiej przygotowanych studentów, zapraszając do pokoju – jak zwykle przy ustnych egzaminach – po dwie osoby. Robił tak dlatego, że ułatwiało to egzamin „oszczędzając” pytania, które, przy braku prawidłowej odpowiedzi, „przechodziły” na drugą osobę. Ale drugą przyczyną, było właśnie unikanie jakichkolwiek podejrzeń, że ładne dziewczyny zdają u niego łatwiej, albo, że nawiązuje z nimi „nieformalne” kontakty. Wpadł jeszcze na chwilę do dziekanatu sprawdzając, jaki ma rozkład zajęć w następnym tygodniu i wolnym krokiem, z przyjemnością wystawiając twarz na promienie zachodzącego słońca, poszedł w kierunku parkingu i swego samochodu. Od czasów młodości zmieniał samochody co trzy lata, ale były to zawsze pojazdy ze średniej półki, nierzucające się w oczy. Teraz, już ponad dwa lata, jeździł Citroenem C4 i zastanawiał się właśnie, na co ma go zamienić. Jego znajomi i współpracownicy wiedzieli, że po całkowitym przejściu do pracy naukowej zarabia teraz mniej, niż poprzednio, gdy zajmował również dość poważne stanowisko w znanej korporacji. Dziwiono się nawet, że się na to zdecydował, ale jednocześnie poprawiało to jego „image”, jako człowieka konsekwentnego, który przywiązuje większą wagę do tego, co w życiu robi I zamierza osiągnąć, niż do profitów, jakie mu to przynosi. Kolejny samochód będzie więc znowu ze średniej półki cenowej, ale musi być niezawodny. Z czasów relatywnie wyższych dochodów pozostało mu trzypokojowe mieszkanie w mokotowskim apartamentowcu wyższej klasy, kupione zresztą także z wykorzystaniem kredytu. Spłacał go z pozornym wysiłkiem, celowo podkreślanym w rozmowach z „otoczeniem”. Pozostało mu także kilka szytych na miarę garniturów, luksusowa bielizna, kilka niezłych I dość drogich obrazów kupionych na aukcjach. W rozmowach ze znajomymi narzekał też, że nie może się odzwyczaić od kosztownych, zagranicznych urlopów w krajach, gdzie zawsze jest ciepło. Wyjeżdżał na te urlopy dwa, a nawet trzy razy w roku na tydzień lub dwa – organizując wyjazdy sam, lub dołączając do polskich lub niemieckich grup turystycznych. Starał się stwarzać wrażenie, że koszt tych urlopów był dla niego poprzednio drobiazgiem, a dzisiaj jest już pewnym problemem. Koszty „codziennego życia”, na nieprzesadnej, ale odpowiedniej stopie, były także wyższe niż przeciętne. Krzysztof stołował się na mieście, robiąc samemu tylko śniadania. Miał zaprzyjaźnioną sprzątaczkę, a właściwie gospodynię, panią
Danutę, po 50-tce, inteligentną i niebrzydką wdowę, która przychodziła trzy razy w tygodniu w czasie, gdy był w pracy. Sprzątała, prała bieliznę w pralce, prasowała koszule. Jeśli chciał zrobić przyjęcie na kilka osób – zamawiała odpowiednie dania w pobliskiej restauracji z cateringiem, sama je serwowała i sprzątała po wyjściu gości. Płacił jej sporo, ale miał do niej całkowite zaufanie. W trzecim roku jej zatrudnienia zawarli też niespodziewanie dodatkową, ustną umowę. Po zorganizowanym przyjęciu i wyjściu gości Krzysztof wszedł do kuchni w momencie, gdy wkładała właśnie naczynia do zmywarki. Trochę wypił, był, – co mu się rzadko zdarzało – w dobrym i frywolnym nastroju. Wśród gości była znajoma z uczelni, tańczyli, Krzysztof „odczuwalnie” się podniecił. Dziewczyna wyraźnie czekała na zaproszenie do pozostania, ale to naruszałoby przyjęte przez niego zasady. Teraz widok wypiętych i interesujących pośladków pani Danuty podziałał jak zapłon, powodując niemal usztywnienie jego męskości. Hamował się jednak i bardziej dla żartu niż z zamiarem seksualnego kontaktu, klepnął ją łagodnie. Odwróciła się, spojrzała na odstającą nogawkę jego spodni, uśmiechnęła i powiedziała: - Panie Krzysiu – już kilka razy chciałam z panem porozmawiać o pańskim życiu seksualnym, ale nie miałam odwagi i nie było takiej okazji. Może zrobię jeszcze kawę i na chwilę usiądziemy? Krzysztof milcząco obserwował jak przygotowywała kawę, właściwie po raz pierwszy patrząc na nią, jak na kobietę. Zdjęła fartuch, rozpięła górne guziki skromnej bluzki. Duże, jędrne piersi stały się bardziej widoczne. Ładne, choć nieco za grube nogi, przechodziły w wydatne biodra. Dość długie, ciemne włosy okalały spokojną twarz o dużych oczach. Pomyślał, że w młodości musiała być bardzo ładną I seksowną dziewczyną. Podała kawę i usiadła. - No to właściwie, o czym chciała Pani rozmawiać – zapytał z uśmiechem. - Wiem – powiedziała, że czasem przychodzą do Pana dziewczyny. Ślady ich pobytu widzę przy sprzątaniu. Widzę również na pościeli ślady świadczące o tym, że, mimo tych wizyt, dość często sam się pan zaspakaja. I to mnie trochę dziwi. I chyba nie jest dla pana wygodne. Pan ma koło 35 lat, kiedy mężczyzna ma duże potrzeby seksualne. Jest pan bardzo przystojny. Więc pomyślałam – właściwie nie wiem jak to powiedzieć, – że mimo, iż jestem dużo starsza i może nie specjalnie atrakcyjna, to moglibyśmy zwiększyć zakres moich obowiązków. Ma zdolności obserwacyjne – pomyślał Krzysztof. Jego życie seksualne było dość bogate, ale rzeczywiście wyjątkowo nieregularne. Nie mógł go ograniczać – jego organizm wymagał częstego seksu. Bez niego stawał się rozdrażniony, nie mógł się skupić na pracy. Ale – niestety – tak bywało dość często. Jedna stała przyjaciółka – mężatka – mogła go odwiedzać tylko w południowych godzinach, kiedy on z reguły był zajęty. I też nie zawsze. Także dwie telefonicznie zamawiane „studentki” uprawiające najstarszy zawód były bardziej dyspozycyjne, ale miały
wielu stałych klientów i nie zawsze mieścił się w ich kalendarzach wtedy, kiedy odczuwał taką „pilną potrzebę”. No i były wprawdzie „medycznie sprawdzane”, ale bardzo drogie. Było więc wiele dni I kilkudniowych, a czasem nawet kilkunastodniowych, przerw. Wtedy, niechętnie, wracał do młodzieńczych ćwiczeń, wykorzystując własne ręce. Miała rację – bardzo tego nie lubił. - Jak Pani to sobie wyobraża? - Zwyczajnie. Może pan traktować moje ciało jak instrument dla uzyskania efektu. Bez żadnych ograniczeń i zobowiązań. Jeśli zawiadomi mnie pan telefonicznie albo powie wcześniej, że danego dnia chce mnie pan – jak to się mówi – wykorzystać, to przyjdę sprzątać nieco później i zostanę do pańskiego powrotu, lub umówionej godziny. Jestem już po klimakterium – w ciążę nie zachodzę. Mój zmarły mąż był wymagający i dość brutalny, więc teraz każdy rodzaj seksu mi odpowiada. Z uwagi na córkę nie zapraszam mężczyzn i nikogo stałego nie mam, – więc nie ukrywam, że taka umowa była by i dla mnie pewną atrakcją. Tym bardziej, że w domu się nie przelewa, a – jak sądzę – za każdą taką dodatkową usługę mogłabym dostać jakąś małą premię. Ale zgodzę się i bez tego. Krzysztof wstał i nalał jej i sobie po kieliszku koniaku. - Dobrze – powiedział – to jest jakiś pomysł. Próbę zrobimy dzisiaj. Usiądę w fotelu, a pani powinna wiedzieć, co ma robić. Wiedziała. Wyszła na chwilę do łazienki. Wróciła naga, uklękła przed fotelem i rozpięła mu spodnie. Urozmaicony stosunek trwał ponad godzinę. Była zręczna, reagująca, ciało miała – jak na swój wiek - zaskakująco jędrne. Uzgodnili, że za każde zbliżenie będzie jej dodawał do „pensji” 50 złotych. Dał jej też pieniądze na taksówkę. Mieszkała wprawdzie niedaleko, ale godzina była późna. Cały czas, nawet w najbardziej szczytowych momentach stosunku, mówiła do niego per „pan”. Nie protestował i także do niej mówił „pani”. No – może z wyjątkiem momentu zbliżania się do końca, kiedy stawał się bardziej bezpośredni, a nawet czasem ordynarny. I taki sposób zwracania się do siebie zachowali w następnych latach. Zasypiając po jej wyjściu był w pełni zaspokojony i pomyślał, że na następne kilka lat rozwiązał problemy „seksualnej higieny”. I sporo oszczędzi, bo koszty usługi pani Danuty były nieporównanie mniejsze niż „studentek”. A jakość nie była gorsza. Marzenia Ale to był problem wprawdzie dla niego istotny, jednak w czekającej go najbliższej przyszłości mniej niż drugorzędny. Te następne dwa – trzy lata miały
bowiem zakończyć realizację jego planu zmiany miejsca i stylu życia. Planu, który narodził się prawie sześć lat wcześniej i który – jak dotychczas – udawało mu się dość sprawnie realizować. Właściwie wszystko zaczęło się znacznie dawniej, kiedy był jeszcze na drugim roku studiów. Zmarli wtedy jego rodzice, oboje na raka. Operacje pomogły na krótko. Potem choroba rozwijała się błyskawicznie. Najpierw zmarł ojciec, potem, po roku, matka. Został sam. Miał wprawdzie jeszcze ciotkę, siostrę mamy, ale ona mieszkała w Krakowie. Kilka miesięcy żył w głębokiej traumie, prawie nie spotykając się z przyjaciółmi i zaniedbując studia. Potem się opanował. Kiedy przyszedł czas wakacji uległ namowom kolegów i dołączył do organizowanej przez jedno z biur podróży dwutygodniowej wycieczki na Wyspy Kanaryjskie. Większość czasu mieszkali na Gran Canarii, w portowym miasteczku Puerto Mogan. Opłacili kurs nurkowania. Krzysztof pierwszy raz w życiu zobaczył rafy koralowe, w tym rejonie niezbyt imponujące, ale mimo to robiące wrażenie. Zakochał się w tym sporcie, w odczuciu „fruwania” wśród ryb i zupełnie odmiennej roślinności. Wieczorami wraz kolegami pili piwo i moczyli nogi, siedząc na obrzeżach portowej zatoki. Też po raz pierwszy zobaczył wówczas z bliska stojące w porcie jachty, małe i średnie, bo bardzo duże do tego portu nie wpływały. Ale nawet na tych mniejszych widać było piękne kobiety i opalonych mężczyzn, siedzących w odkrytych salonikach, pijących kolorowe drinki, śmiejących się i – przynajmniej pozornie – pozbawionych jakichkolwiek trosk. Pomyślał, że to „fajne życie”. Koledzy byli podobnego zdania. Zostały w nim te kolorowe obrazki, gdzieś głęboko ukryte. Ale jeszcze wtedy natrętnie nie wracały. Kilka lat później pracował zarówno w znanej uczelni jak i w w korporacji, miał już ustabilizowana pozycję w środowisku naukowym. Niezłe zarobki plasowały go w „klasie średniej wyższej”, otoczenie uważało, że - jak na tak młody wiek – bardzo wiele osiągnął. W ramach wyjazdów urlopowych „do ciepłych krajów” pojechał z niemiecką grupą z Berlina na Dominikanę, a później na kilka dni na Barbados. Grupa mieszkała w dobrym hotelu w miejscowości Holetown, niecałe 15 kilometrów od stolicy Bridgetown i lotniska. Było pięknie, „zaliczył” wyższy stopień nurkowania, pływał codziennie w krystalicznej wodzie, ścigając się z wielkimi żółwiami. Były nawet w jego grupie i w zajmowanym przez nią hotelu dwie typowe, niemieckie blondynki, może nie specjalnie ładne, ale chętne do spędzania z nim wieczorów w okolicznych barach i potem w łóżku. Ale był też znacznie większy, niż w Puerto Mogan na Gran Canarii, port jachtowy. W niewielkiej zatoce, z trzech stron otoczonej kolorowymi pensjonatami, restauracjami i kawiarniami, „parkowało” kilkadziesiąt mniejszych i kilka dużych, żaglowych i motorowych jachtów. Niektóre, największe, z profesjonalnymi załogami.
Znowu siedząc wieczorami w porcie, w barze urokliwej tawerny i maleńkiego hoteliku „U Pedra”, Krzysztof obserwował życie na tych jachtach, widoczną „swobodę życia” ich właścicieli, nieustannie obsługiwanych przez męską i damską załogę. W jednym z nich mieściły się nawet dwie motorówki, a na rufie stał mały helikopter. Krzysztof nie wiedział, kim byli właściciele – biznesmenami, znanymi aktorami czy sportowcami, – ale wiedział, że muszą dysponować ogromnymi majątkami. Takimi, jakich on nigdy nie osiągnie. Nie czuł zazdrości. Czuł złość, że los nie dał mu możliwości takiego, beztroskiego i luksusowego życia. A przecież – jak sądził – jego stopień inteligencji nie jest niższy od tych, którzy mają te jachty. Był w końcu uznanym pracownikiem naukowym, dobrze postrzeganym w swojej dziedzinie – zarządzaniu, specjalizującym się w zarządzaniu kadrami czy, jak niektórzy to nazywają, zasobami ludzkimi. Zrobił doktorat przed trzydziestką, w dorobku ma już trzy książki, habilitował się przed rokiem. W uczelni pracował już na stanowisku profesora nadzwyczajnego. Profesura „belwederska” była tylko kwestią czasu. Jeśli coś go niecierpliwiło, a czasem wręcz wyprowadzało z równowagi, to fakt posiadania szefów. Samokrytycznie stwierdzał, że wprawdzie lubi ludzi, ale nie lubi się komuś podporządkowywać. Niemal do załamania nerwowego doprowadzały go sytuacje, w których wiedział, że dyskutujące z nim „autorytety” nie mają racji, ale „nie wypadało” tego powiedzieć w sposób otwarty. Młody pracownik naukowy – a do takich ciągle jeszcze się zaliczał - miał trudności z publikowaniem swoich prac, jeśli nie zawierały one pozytywnych odniesień przynajmniej do kilku autorytetów. Jeśli czyjeś poglądy krytykujesz – to kogoś innego, najlepiej „ważniejszego”, powinieneś pochwalić. I najlepiej, jeśli ten ktoś, poza pozycja naukową, jest jeszcze znaczącą postacią w środowiskach „władzy”, pełni ważne funkcje w szkolnictwie wyższym, w administracji państwowej lub wielkim biznesie. Wiedział, że nie przyzwyczai się do tych zwyczajów nawet wtedy, gdy już sam będzie „autorytetem”. Osobistą wolność identyfikował przede wszystkim z całkowitą niezależnością od tego rodzaju „układów”, możliwością samodzielnego podejmowania wszelkich decyzji i kształtowania swego życia. Sądził, że właśnie taką niezależność, mają „ci ludzie” na jachtach. Gdzieś w tle tak rozumianej niezależności kołatała się też „nieuczesana” myśl, że w jej ramach chciałby mieć także bliżej nieokreśloną „władzę” nad kobietami. Chociaż nad kilkoma. Lubił kobiety, uwielbiał seks. W erotycznych fantazjach, na które czasem sobie pozwalał, zawsze występowały kobiety, które nie tylko nie chciały, ale wręcz nie mogły mu niczego odmówić. W samolocie, którym wracał z Barbados do Berlina, było zajętych nie więcej niż 30% miejsc. Mógł więc bez sprzeciwu towarzyszy podróży i załogi rozciągnąć się wygodnie na czterech fotelach, poprosić o koc i kilka godzin drzemać, usypiany
jednostajnym szumem silników. W charakterystycznej przy zasypianiu gonitwie myśli zastanawiał się, czy i co mógłby zrobić, aby jednak zmienić swoje życie, zdobyć duże pieniądze, pozwalające na zakup i utrzymanie dużego domu nad ciepłym morzem, jachtu, kilku samochodów – przerwanie „najemnej” pracy i zajęcie się zarządzaniem własnym majątkiem i tym, co lubił – sportem, seksem, zwiedzaniem ciekawych miejsc i zbieraniem dzieł sztuki. Ale jak zdobyć te pieniądze? Samokrytycznie oceniał swoje możliwości. Gdyby nawet stał się bardzo znanym naukowcem, to może zarabiać jeszcze dwa – trzy razy więcej niż obecnie. To może wystarczyć na dobre mieszkanie i dobry samochód, bardziej odległe i egzotyczne wyjazdy turystyczne, zapewnić większe powodzenie u kobiet, – ale nadal nie jest nawet zbliżone do życia i niezależności „tych na jachtach”. Nadal będzie miał szefów, będzie musiał wykonywać czyjeś życzenia lub polecenia, uczestniczyć w „wyścigu szczurów”. A uruchomienia, zamiast tego, własnej działalności gospodarczej, nawet sobie nie wyobrażał. Wie, że ma wiele zalet. Ale wie także, że ma istotną wadę. Nie ma instynktu przedsiębiorcy, nie potrafi wynajdywać „luk rynkowych”, nie umie „robić interesów”. Jest chyba za mało bezczelny. Wydaje mu się jednak, że jest odważny. Całkiem możliwe, że mógłby być niezłym złodziejem. Uśmiechnął się do tych myśli, przypominając sobie, że w czasach chłopięcych zaczytywał się powieściami Maurycego Leblanca z cyklu „Arsene Lupine – dżentelmen włamywacz”. Jeśli ma wcielić w życie te marzenia, to właściwie cóż innego mu zostało. Wprawdzie zawsze uważał się za człowieka uczciwego, ale przecież – tak jak Arsene Lupin – może okradać takich, którzy tego specjalnie nie odczują, bo i tak nie wiedzą, co mają robić z nadmiarem pieniędzy. Czasy się zmieniły, i ci bogacze to już na ogół nie arystokracja, ale biznesmeni różnej konduity, których majątki też nie zawsze powstawały w sposób całkowicie uczciwy. Takie dodatkowe „zajęcie” nie tylko dawałoby mu dodatkowe dawki adrenaliny, ale – przy zachowaniu maksimum ostrożności – mogło być względnie bezpieczne. Któż bowiem kojarzyłby „dobrze zapowiadającego się” członka intelektualnej elity, z jakąkolwiek kradzieżą? Bardziej może z nadużyciami podatkowymi, oszustwami giełdowymi czy nawet matrymonialnymi – a już w tych wstępnych „nieuczesanych myślach” postanowił, że takich źródeł dochodu powinien unikać. Rano, na lotnisku w Berlinie i potem w pociągu do Warszawy, wszystkie te myśli wydały mu się bardziej sennymi i nierealnymi marzeniami, sprawdzał w smartfonie swój plan zajęć i spotkań zawodowych i towarzyskich na najbliższe dni, myślał o pisanej właśnie kolejnej książce. Ale gdy tylko zaczynał drzemać z głową opartą o podgłówek – te myśli wracały i stawały się coraz bardziej natrętne i konkretne.
To samo powtarzało się w następnych dniach, kiedy już wrócił do kieratu pracy, normalnych, codziennych zajęć, życia towarzyskiego i dotychczas nierytmicznego zaspakajania seksualnych potrzeb. Zapominał już o czystej wodzie w zatoczkach Barbados, ale gdy odpoczywał lub zasypiał, wracały obrazy jachtów i swobodnego życia ich właścicieli. W końcu którejś wiosennej niedzieli umówił się wprawdzie na koleżeńskie spotkanie po południu, ale wstał rano, poszedł na długi spacer i w małej kawiarni zamówił kawę i koniak. Pomyślał, że dżentelmeni na ogół nie piją alkoholu przed południem, ale czekała go rozmowa z samym sobą. A takie rozmowy są najbardziej kłopotliwe. Siedział tak prawie trzy godziny i na kawiarnianych serwetkach – później zniszczonych – wypisywał listę zadań, które musiał by wykonać, aby rzeczywiście opanować drugi zawód – zakonspirowanego złodzieja, choć w aktualnych warunkach raczej nie dosłownie włamywacza. I ile czasu mogłoby mu zabrać zdobycie kwot, wystarczających na zniknięcie i obudzenie się w innej rzeczywistości. Przede wszystkim postanowił stopniowo utrwalać w otoczeniu swój obraz samotnika, który wprawdzie lubi życie towarzyskie i chętnie uczestniczy w różnego rodzaju spotkaniach, „imprezach” i bardziej ekskluzywnych przyjęciach, ale ma mało bliskich przyjaciół i sam niechętnie i rzadko takie spotkania organizuje. Jego życie erotyczne musi być mało znane. Czasem na jakiejś imprezie, wystawie czy w teatrze można go spotkać z kobietą, niekiedy z koleżanką z pracy – ale żadnej specjalnie nie preferuje. Podświadomie myślał o takiej możliwości, jaką później dała mu umowa zawarta z panią Danutą. Dawała możliwość pozbywania się fizjologiczno - psychicznego napięcia w sposób całkowicie dyskretny, ułatwiając jeszcze bardziej utrwalanie obrazu „sympatycznego samotnika”. Postanowił, że jego „przestępcza działalność” może być w miarę częsta, ale nie powinna obejmować spektakularnie wartościowych przedmiotów, zwłaszcza znanych dzieł sztuki, których kradzież stawałaby się publiczną sensacją. Każde „przywłaszczenie dóbr” powinno być starannie przygotowane, a zarazem technicznie tradycyjne – bez oszustw, podrabiania kart płatniczych, skomplikowanych włamań. To założenie oznaczało również, że nie powinien niczego robić w pośpiechu i przeznaczyć na osiągnięcie celu minimum siedem - osiem lat. Jeśli by się to udało, to byłby „wolnym człowiekiem” w wieku około 40 lat. Do tego czasu powinien żyć na dotychczasowej stopie, korzystając tylko z oficjalnych dochodów, czyli w nomenklaturze marketingowej utrzymywać się nadal w klasie średniej – wyższej. Umiarkowanie narzekać na niedostatek gotówki, brak możliwości kupienia bardziej luksusowego samochodu, konieczność
spędzania zagranicznych urlopów relatywnie blisko, nie na wyspach Pacyfiku i w nie najlepszych hotelach. Najtrudniejszym planowanym zadaniem było określenie i techniczne przygotowanie sposobów „przywłaszczania dóbr”, sposobów ich zamiany na najbardziej pewne wymienialne waluty i przechowywanie „efektów”, w sposób nienasuwający żadnych podejrzeń. Powinien też rozważyć, czy – co było by najbezpieczniejsze – starać się robić wszystko sam, czy też wspierać się jedną lub kilkoma osobami, które albo byłyby szczerze zaprzyjaźnione i godne zaufania, albo nie zdawałyby sobie sprawy z rzeczywistego celu działań, o które by ich poprosił. Początek Szczegóły tych zadań analizował przez następnych kilka tygodni, starając się o nich myśleć tylko w czasie samotnych wieczorów. W końcu – nadal bez pośpiechu – przystąpił do konkretnych działań. W garażu, który wynajmował od wielu lat w innym budynku, niż obecnie mieszkał, sam, z trudem i przez ponad dwa miesiące, zrobił w specjalnie wymurowanej, podwójnej ścianie zamaskowaną i dobrze zabezpieczoną skrytkę, pozwalającą na czasowe przechowywanie przedmiotów o małych i średnich gabarytach, takich jak biżuteria, złoto w sztabkach i pieniądze, a nawet niewielkie obrazy. Ponownie wyjechał indywidualnie na tygodniowy urlop na Barbados zabierając nieco więcej gotówki i w miejscowych filiach dwóch znanych szwajcarskich banków - Credit Suisse i Rothsild Bank AEG – otworzył konta na hasło, wpłacając po tysiąc dolarów. Zaprzyjaźnił się też z Pedrem - starszym, ciemnoskórym właścicielem tawerny i hoteliku w Holetown, w którym tym razem się zatrzymał. Sporo razem wypili, wymienili kontakty e-mailowe i telefoniczne. Powiedział mu o planach stałego zamieszkania na Barbados i nie wykluczał, że będzie kiedyś prosił go o załatwianie w jego imieniu określonych spraw finansowych i administracyjnych. W kraju załatwił jeszcze dwie sprawy. Nauczył się obsługiwać „szpiegowskie”, – ale możliwe do nabycia przez Internet - mikroskopijne kamery nagrywające film, na równie mikroskopijnych nośnikach. Kupił kilka sztuk takich urządzeń i przyzwyczajał się, aby – poza pracą – wszędzie nosić w odpowiedniej kieszonce przynajmniej jedno z nich. Zrobił też zdjęcia kilku pierścionków i bransoletki odziedziczonych po rodzicach. Przesyłał je do niewielkich pracowni jubilerskich z propozycją wykonania duplikatów z wykorzystaniem mosiądzu, szkła i niekiedy sztucznych brylantów – cyrkonii. Część z zapytanych przyjmowała takie zlecenie, część nie widziała możliwości. Na te próby wydał kilkanaście
tysięcy złotych, zlecając wykonanie prac pod innym nazwiskiem, płacąc z góry i prosząc o odesłanie wykonanych duplikatów na poste restante z określonym hasłem, zamiast nazwiska. W końcu wybrał dwie pracownie – jedną w Legionowie pod Warszawą, drugą na przedmieściu Lublina. E-mailowo, ze specjalnie otworzonej na inne nazwisko darmowej skrzynki, zapowiedział bardziej stałą współpracę, wyjaśniając, że zajmuje się pośrednictwem w handlu starą biżuterią, a także – hobbistycznie - jej zbieraniem. Te wszystkie przygotowania zajęły mu ponad pół roku. W końcu po ponownej, dłuższej „rozmowie ze sobą” postanowił, że – przynajmniej na początku – będzie poszukiwał możliwości „przywłaszczenia” każdej niekatalogowanej biżuterii, zwłaszcza z brylantami, złota, złotych monet i gotówki w dowolnej walucie wymienialnej. Także biżuterii „popularnej”, o niewielkiej wartości jednostkowej. Zdawał sobie sprawę, że to chyba nie wystarczy do zebrania kwot, potrzebnych dla zrealizowania jego planów. Musiał się jednak nauczyć nowego „zawodu” i na tą naukę przeznaczał w myślach dwa lata. Założył też – i to była najważniejsza „techniczna” część planu -, że głównymi, a być może wyłącznymi, źródłami jego akcji będą domowe sejfy w domach i mieszkaniach, które towarzysko odwiedzał. Sejfy nie nadmiernie skomplikowane i – oczywiście – niewspomagane monitoringiem. Wbrew pozorom, w czasie licznych przyjęć i innych spotkań towarzyskich, widział ich dużo. Beztroska właścicieli w tym zakresie była zastanawiająca. Wynikała, być może, z tego, że traktowali te sejfy tylko, jako podręczne miejsca krótkotrwałego przechowywania pieniędzy, biżuterii i dokumentów. Z rozmów z nimi można się było zorientować, że większość ma także skrytki bankowe, ale z reguły w dość odległych placówkach. Nie mieli czasu i „nie chciało im się”, aby często do nich zaglądać. Niedługo po zakończeniu tych przygotowań zdarzyła się pierwsza okazja. Ojciec jednego ze studentów, zaliczany do grupy „średnich” krajowych milionerów, postanowił uczcić dyplom syna przyjęciem, zorganizowanym w podmiejskiej rezydencji. Duży dom, w dużym ogrodzie z basenem, kilkanaście pokoi, trochę własnej służby i trochę wynajętej z racji przyjęcia. Pani domu wystąpiła w brylantowym komplecie – pierścionek, mała kolia, kolczyki i bransoletka. Już przy powitalnym szampanie w gabinecie pana domu, zwierzał się on Krzysztofowi i paru innym panom, że ten komplet kosztował go ponad dwa miliony złotych. W czasie przyjęcia Krzysztof robił „okazjonalne” zdjęcia swoim telefonem, starając się możliwie często uchwycić panią domu i poszczególne części jej brylantowego kompletu. Celowo błądząc po domu zorientował się też, że w gabinecie gospodarza był sejf, a w (oddzielnej!) sypialni pani domu stała na toaletce misternie zdobiona szkatułka, wyraźnie przeznaczona na czasowe
przechowywanie biżuterii. W obu pokojach umieścił swoje mikroskopijne kamerki W prawidłowości obserwacji utwierdził go sam gospodarz, podchodząc w pewnej chwili z kieliszkiem wina. - Panie profesorze – jesteśmy wdzięczni, że doprowadził pan naszego Wiesia do magisterium. I to z niezłą oceną, a przecież znam syna i wiem, że nie grzeszy pracowitością. Pozwoli pan, że oprowadzę go po domu. - Dziękuję – powiedział Krzysztof – trochę już sam obejrzałem, ale chętnie przejdę się z panem. Tym bardziej, że zastanawia mnie relatywnie ubogi stan zabezpieczeń. Nie boi się pan włamania? - Nie bardzo. Miejscowość jest spokojna. Mamy – jak pan zapewne zauważył – zewnętrzny monitoring i mieszkającego na stałe ogrodnika i zarazem ochroniarza. Zdalnie ochrania nas też firma ochroniarska. Czujemy się bezpiecznie. Mam wprawdzie sejf w gabinecie, ale żona swoje precjoza najczęściej rozrzuca po swoim pokoju, albo trzyma w jakiś pudełkach. Wie pan, jakie beztroskie są kobiety! Zresztą ja także nie przechowuję w domu zbyt wiele gotówki. Kilka tysięcy i trochę niemal pamiątkowych oszczędności z dawnych czasów, kiedy lokowało się trudno zdobywane nadwyżki w złotych dolarach. Krzysztof zachwycał się domem i ogromnym ogrodem. Zadowolony gospodarz z góry zaprosił go na następne towarzyskie spotkanie z okazji imienin żony, które miało być zorganizowane, w przybliżeniu, za półtora miesiąca. Już w czerwcu, a więc z wykorzystaniem ogrodu i basenu. Następnego dnia Krzysztof przesłał elektronicznie odpowiednio wyodrębnione zdjęcia diamentowego kompletu do pracowni w Legionowie, prosząc o wykonanie duplikatów w ciągu miesiąca. Musiał dopłacić, bo termin był krótki, ale innej okazji podmiany mogło już nie być. Czerwcowe przyjęcie było „huczne” i zorganizowane w dzień świąteczny. Liczne przyjaciółki pani domu częściowo występowały w lekkich strojach plażowych, a później nawet kąpielowych. Alkohol lał się strumieniami. Krzysztof się nie spieszył. Odczekał do popołudnia, kiedy niemal wszyscy goście byli przy basenie, gdzie także serwowano drinki. Wziął jeden z przygotowanych płaszczy kąpielowych, ze swojej letniej marynarki zabrał cienkie, czarne rękawiczki oraz duplikaty biżuterii i poszedł do toalety w głębi domu. Wracając zajrzał do pokoju pani domu. Nie mylił się – komplet brylantowy był w szkatułce. Podmienił go na duplikaty, zabrał swoją ukrytą kamerkę i przeszedł do gabinetu sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Zdjął drugą kamerkę, wyjął nośnik pamięci i siedząc w gabinetowym fotelu otworzył go w telefonie komórkowym. Gdyby ktoś wszedł, to wyglądało, jakby odpoczywał i przeglądał coś w swoim telefonie. Miał szczęście – już na początku nagrania kamera uchwyciła pana domu otwierającego sejf. Zapamiętał nieskomplikowany szyfr, ustawił odpowiednio kółka sterownicze i przekręcił dźwignię. Sejf otworzył się bez trudu. Zobaczył kilkanaście paczek
banknotów 100 - złotowych, za którymi schowane było spore pudełko. Otworzył – w środku było kilkadziesiąt złotych 10-cio dolarówek i krugerrandów. Włożył je do kieszeni płaszcza, zabrał też tylko jedną paczkę banknotów. Pudełko włożył na to samo miejsce za banknotami. Wrócił do pokoju, gdzie leżało jego ubranie, przełożył wszystko do marynarki i spokojnie przeszedł na basen, ponownie włączając się do rozmowy z kilkoma osobami, z którymi rozmawiał przed tą „akcją”. Wszystko razem zajęło mu nie więcej niż 10 - 15 minut. Czuł satysfakcję, że nie uległ dławiącemu uczuciu strachu, że potrafił go opanować. Ale wyższy poziom adrenaliny utrzymywał się nadal i był nadmiernie podniecony. Tak dalece, że poczuł pożądanie, gdy nieźle już wstawiona koleżanka pani domu, zaczęła go wyraźnie uwodzić. W końcu wziął ją za rękę, poprowadził w zalesioną część ogrodu, oparł jej ręce o drzewo i brutalnie wziął od tyłu. W ogóle nie rozmawiali. Nie protestowała, jęczała cichutko i krzyknęła głośniej szczytując, gdy kończył. Wrócili nad basen prowadzeni dwuznacznymi spojrzeniami bardziej spostrzegawczych gości. To dobrze – pomyślał Krzysztof. Zapamiętają te erotyczne podejrzenia, a zapomną, że wcześniej przez kilka minut mnie nie widzieli. Gdy wrócił do domu, umieszczając przed tym zdobyte „łupy” w skrytce w garażu, podsumował rezultaty tego pierwszego „skoku”. Nie były imponujące, ale też nie mógł ich lekceważyć. Biżuteria nominalnie warta była około sześciuset tysięcy dolarów, chociaż zdawał sobie sprawę, że nawet po kilku latach może nie uzyskać za nią więcej niż czterysta tysięcy. Złotych 10 dolarówek było 30, krugerrandów 21. Łączna wartość to prawie dwieście tysięcy złotych, czyli około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. I to były „dobra anonimowe”, które mógł w każdej chwili wymienić na współczesną walutę. W sumie więc „zarobił” prawie pół miliona dolarów. Gdyby co miesiąc trafiała mu się taka możliwość, to rok wysiłków przyniósłby ponad cztery miliony, a planowane osiem lat – ponad trzydzieści milionów. Z jego szacunkowych kalkulacji wynikało, że „wolność” może mu zapewnić kwota, zbliżona do piętnastu milionów dolarów. To byłoby zatem znacznie więcej, niż potrzebował, ale nie było realne. Trudno założyć, że znajdzie tyle okazji, osiągnie taką rytmikę i że nie będzie to zbyt niebezpieczne. Pomyślał, że musi koniecznie znaleźć jeszcze inne, bardziej dochodowe formy realizacji nowego zawodu. Tak, jak przypuszczał, fakt kradzieży zauważony został dopiero po tygodniu. Widocznie pani domu nie miała okazji ubierania brylantowego kompletu, a samo otwieranie jej szkatułki i wyjmowanie innej biżuterii nie dawało podstaw do zauważenia, że czegoś brakuje. Tak samo pan domu wyjmował zapewne gotówkę, ale nie miał potrzeby zaglądania do pudełka ze złotymi dolarami. O kradzieży Krzysztof dowiedział się z plotek, a zwłaszcza gorączkowego opowiadania jednej ze znajomych, która też była na imieninach. Spotkał ją
przypadkowo w kawiarni. Mówiła, że pan domu specjalnie tej kradzieży nie przeżywa, bo przy jego majątku to „mały pikuś”. Ale policja podejrzewa, że kradzież mogła nastąpić w czasie imieninowego przyjęcia, chociaż nie ma koncepcji, jak do tego doszło i kto i jak podłożył duplikaty biżuterii. Wzywano ją do złożenia zeznań, pytano, czy coś zauważyła. Z filuternym uśmiechem powiedziała Krzysztofowi: - Wiesz, nie gniewaj się, ale powiedziałam, że cały czas widziałam cię przy basenie, z wyjątkiem kilkunastu minut, kiedy odeszliście z tą panienką. Zapytali, w jakim celu odeszliście. Powiedziałam, ku wyraźnej uciesze dwóch rozmawiających ze mną policjantów, że na pewno nie w celach wymiany naukowych doświadczeń. Bo panienka wróciła bardzo rozogniona i potargana. Krzysztofa też odwiedził w uczelni oficer policji z takim samym pytaniem – czy coś zauważył. Powiedział, że nie i że wątpi, czy kradzież miała miejsce w tym dniu, bo przecież „były obecne same zaufane osoby”. I na tym – przynajmniej z jego perspektywy - śledztwo się skończyło. Po pięciu latach Nie był z siebie zadowolony. W tym czasie udało mu się wprawdzie dokonać aż 16 „przywłaszczeń”, ale ich rezultaty nie były zadowalające. W bankach na Barbados zgromadził wprawdzie już ponad dwa i pół miliona dolarów, a skrytka w garażu była niemal pełna trudniejszej do sprzedania biżuterii, jednak było to w sumie nie więcej, niż 40% tego, co planował i czego potrzebował. Nie wszystko szło gładko. Dwa razy był o krok od dekonspiracji. Właściwie tylko swemu opanowaniu zawdzięczał, że wybrnął z „niezręcznej” sytuacji. Raz pan domu zaskoczył go w momencie, gdy zaczynał instalować swoją kamerkę. Udał, że poprawia opadający karnisz z firanką, a kamerka była na tyle mała, że ukrył ją w dłoni i włożył do kieszeni. Z tej akcji w ogóle zrezygnował. Drugi raz córka właścicieli zastała go już klęczącego przed wmontowanym w regał i zamocowanym w podłodze sejfem. Tylko w tej pozycji można było wprowadzić kod pozwalający na otwarcie. Znowu względnie przekonywająco powiedział, że zainteresował go właśnie elektroniczny mechanizm sejfu i chciał się mu dokładniej przyjrzeć. Dziewczyna była w wieku „poborowym”, więc zaczął ją intensywnie uwodzić. Kilka namiętnych pocałunków spowodowało, że jej zainteresowania daleko odbiegły od sejfu. Z tej akcji Krzysztof nie zrezygnował. Miał już wcześniej nagrany kod otwierający sejf i wrócił do „sprawy” po kilku miesiącach, kiedy miał już wspólnika. Wspólnik opróżnił sejf w czasie przyjęcia, na którym Krzysztof nie był obecny. To oddalało od niego ewentualny nawrót podejrzeń córki gospodarza,
gdyby przypomniała sobie ich spotkanie. W jego „złodziejskiej praktyce” najtrudniejszy okazywał się nie sam moment otwarcia sejfu, a potem wyjęcia i wyniesienia zawartości, tylko pierwszy etap – instalowania podglądowych kamerek. Miały one wprawdzie zamocowania na dwustronne taśmy klejące, magnes, a nawet specjalne spinacze, ale znalezienie dyskretnego i zarazem skutecznego miejsca ich instalacji, sprawiało najwięcej kłopotu. Musiał być widoczny sejf i trzeba było uwzględniać fakt, że otwierający mógł go częściowo zasłaniać. Najlepszym miejscem, z widokiem z góry, okazywały się żyrandole, karnisze firanek, czasem kratki wentylacyjne. Te miejsca miały jednak istotną wadę instalacyjną – trzeba było podstawić krzesło albo przesunąć stolik, co znacznie wydłużało czas instalacji. Dobry efekt dawały kamerki umieszczone pod stołami lub biurkami, jeśli stały w pobliżu sejfu i pozwalały na uzyskanie obrazu „ze skosu”, ograniczającego pole zasłanianie przez osobę otwierającą. W każdym przypadku trzeba było pamiętać o dokładnym wytarciu „urządzenia”, lub zakładania go w rękawiczkach. W końcu pokoje były, mniej lub bardziej starannie, sprzątane. Sprzątający mogli zauważyć kamerki, zdjąć je i uznać to za jakąś młodzieżową zabawę, albo zgłosić policji. I kilka razy tak się stało. Krzysztof dowiadywał się o tym w rozmowach z gospodarzami, albo sam stwierdzał brak kamerki, kiedy chciał ją już wykorzystać. W kilku przypadkach już z tego obiektu rezygnował. W kilku innych powtarzał operację po dłuższej przerwie. W środowisku rozeszły się jednak także korzystne dla niego plotki, że w niektórych domach znajdowano takie kamerki w gabinetach właścicieli, podglądające ich seksualne wyczyny z zatrudnionymi sekretarkami i pokojówkami. Że to żadne „narzędzie przestępstwa”, tylko efekt działania zazdrosnych żon, albo ciekawych, dorastających dzieci. Pozytywem minionych lat był natomiast fakt, że ani na jotę nie odstąpił od ustalonych zasad postępowania. Wszystko przygotowywał i robił sam, mimo różnych okazji nie dokonywał dosłownych włamań, nie miał żadnej broni, której użycie mogłoby mieć tragiczne skutki – także dla niego, gdyby jednak wpadł w ręce „stróżów prawa”. Nie skusił się także na stosowanie „nowoczesnych” metod kradzieży - elektronicznych włamań na konta bankowe, oszustw giełdowych. Uważał, że wszystkie te sposoby zostawiają ślady i nie „pasują” do niego i specyficznego poczucia jego moralności. Tak więc ograniczał się cały czas do „normalnych” kradzieży u bardzo bogatych znajomych – i nadal tylko do dowolnej gotówki, złota i możliwie nie ewidencjonowanej biżuterii. Kilka razy mógł z łatwością ukraść małe, ale bardzo wartościowe obrazy, – ale też tego nie zrobił. Brak obrazu na ścianie byłby zbyt szybko zauważony. Odstraszała go też myśl o trudnościach i niebezpieczeństwach, związanych z ich sprzedażą. Stosowana technika i scenariusze kradzieży były także identyczne, lub
bardzo podobne. Zawsze wymagały kilku wizyt w danym domu, koleżeńskich lub przyjacielskich stosunków z właścicielami, pewności braku wewnętrznego monitoringu, lub możliwości jego wyłączenia i wykorzystania własnych, coraz bardziej zminiaturyzowanych kamer podglądowych. W wielu przypadkach rezygnował jednak z pozostawiania replik kradzionej biżuterii. W ostatnich latach w ogóle przestał stosować tą „technikę”. Była zbyt kosztowna, zabierała dużo czasu i mogła grozić dekonspiracją. Nie zawsze też miał pewność, czy nadarzy się okazja trzeciej wizyty. Większość „akcji” ograniczała się więc tylko do dwóch „roboczych” wizyt – instalacji kamerki i wykorzystania jej nagrania do otwarcia sejfu. Odtwarzał te nagrania najczęściej w toalecie, z wykorzystaniem telefonu. Tylko dwa razy udało mu się otworzyć sejfy w czasie jednej wizyty, bez użycia kamer obserwacyjnych, korzystając z wyjątkowej nieostrożności właścicieli. Fakt „obrabowania” określonego sejfu, nie oznaczał oczywiście zaprzestania odwiedzin towarzyskich w tym domu. Wręcz przeciwnie – starał się intensyfikować kontakty z „poszkodowanymi” właścicielami, aby odsunąć niebezpieczeństwo podejrzeń, że mógł być sprawcą kradzieży. Kilka razy w domowych sejfach było tylko to, czego najbardziej oczekiwał – znaczne ilości pieniędzy w różnych walutach. W jednym z sejfów było blisko sto tysięcy dolarów, widocznie przygotowanych dla dokonania jakiejś, być może nie do końca legalnej, transakcji. Były w torbie z grubego papieru. Zostawił tą torbę wprawdzie pustą, ale tak ustawioną, aby wizualnie stwarzała wrażenie braku jakiejkolwiek ingerencji. Z doświadczenia wiedział, że czym później właściciel zauważy kradzież – tym śledztwo staje się bardziej skomplikowane i zapewnia mu większe bezpieczeństwo. Raz też „znalazł” dwie kilogramowe sztabki złota, z których wyniesieniem miał trochę kłopotów Był to jednak okres jesienny, był w garniturze i w przedpokoju wilii właścicieli miał płaszcz. Udało mu się przenieść sztabki do płaszcza i zostawić je w obszernych kieszeniach. Wyszedł nieco wcześniej od innych gości, aby uniknąć ewentualnego przewieszania lub podawania płaszcza – jego ciężar musiał by wzbudzić zdziwienie. Niespodziewanym pozytywem pięcioletnich działań był także fakt, że – jak się orientował – tylko część kradzieży była zgłaszana policji. Widocznie poszkodowani mieli „coś do ukrycia”, albo prowadzili tak dalece nieuczciwe interesy, że unikali jakiegokolwiek kontaktu z „organami ścigania”. Biżuterię z pięcioletniego dorobku podzielił na dwie grupy. Do pierwszej zaliczył taką, która – przynajmniej według jego wiedzy - nie była wprawdzie w międzynarodowej ewidencji, ale była bardzo wartościowa i mogła być znana specjalistom. Były w niej kolie brylantowe, pierścionki i bransoletki z kilku karatowymi brylantami, kilka unikanych pierścionków z szafirami i rubinami, a także kilkanaście zegarków znanych marek – niestety w większości z numerami fabrycznymi. Przedmiotów z tej grupy postanowił teraz nie sprzedawać – niech
czekają na czasy jego „wolności”, niech wszyscy o nich zapomną. Mniej wartościowe bransoletki i pierścionki, spotykane codziennie w sklepach jubilerskich i portalach internetowych zaliczył do drugiej grupy i stopniowo sprzedawał je w sklepach komisowych i lombardach w tych krajach strefy Schengen, w których bywał najczęściej – głównie w Berlinie, Paryżu i czeskiej Pradze. Zdawał sobie jednak sprawę, że to zostawia pewien ślad, który może być dla niego niebezpieczny wówczas, gdyby policja bardziej nim się zainteresowała. Żył cały czas na normalnej stopie, ale w miarę awansów na naukowej drabinie zarabiał coraz lepiej. W naturalny sposób, na jego oficjalnym, krajowym koncie bankowym gromadziły się więc także znaczne – w potocznym rozumieniu – oszczędności. Wprawdzie nadal spłacał kredyt mieszkaniowy, ale oszczędności pokrywały już z dużą nawiązką to, co pozostało mu do spłacenia. Nie robił z tego tajemnicy. Przeciwnie – możliwie często wspominał przyjaciołom i znajomym, że jego sytuacja finansowa ponownie się poprawia. Stwarzał wrażenie, że jest ostatnią osobą, której były by potrzebnie jakiekolwiek kryminalne działania. Był samotny, nie utrzymywał rodziny, nie wydawał zbyt dużo na rozrywki i kobiety, nikt i nigdy nie widział go w kasynach i przy karcianym stole, nie był alkoholikiem. Teoretycznie – nie powinien być podejrzewany o kradzieże, mimo, że zdarzały się w domach, w których często bywał. Rozdział II – Ostrzeżenie Poszlaki Inspektor Piotrowski, komendant policji kryminalnej w Warszawie, stał już kilka minut przed planem miasta i okolic, na której kolorowymi szpilkami oznaczono miejsca, w których w ostatnich kilku latach dokonywano kradzieży z domowych sejfów w podobny sposób – nie forsując zamków, nie zostawiając żadnych śladów włamania do pomieszczeń, często nie biorąc wszystkiego, co miało znaczną wartość. Nie zajmował się dotychczas osobiście tą sprawą – w końcu kradzieży było w mieście znacznie więcej i wiele z nich dotyczyło mienia o dużo większej wartości. Ale dzwoniła do niego osoba ostatnio poszkodowana, znany powszechnie adwokat, poseł, przyjaciel wielu polityków. Jego niezadowolenie z zerowych efektów powolnego śledztwa dotrze zapewne do jego
przyjaciół, może też zainteresować prasę. Taki rozgłos ani policji, ani jemu osobiście, nie był potrzebny. Zabrzęczał wewnętrzny telefon. - Panie inspektorze – przyszedł komisarz Wiśniewski ze swoim współpracownikiem. - Niech wejdą – i może pani zrobić nam kawę. Ta rozmowa chwilę potrwa. Weszło dwóch znacznie od niego młodszych podkomendnych. Wiśniewskiego znał dobrze i lubił. Był nie tylko dobrym policjantem, ale też oczytanym, inteligentnym człowiekiem, co nie zawsze w policji się zdarzało. Z drugim, jakby trochę zdenerwowanym, miał kilkakrotnie kontakt, ale właściwie nie wiedział, jakimi sprawami się zajmuje. Widocznie jednak Wiśniewski uznał, że z jego grupy właśnie ten młody człowiek może coś wnieść do tego śledztwa. On zresztą przyniósł wcześniej do jego gabinetu tą mapę, którą przed chwilą oglądał. - Co właściwie macie w sprawie tych cyklicznych kradzieży? Jest jakiś postęp? Zaczynają mnie o to pytać. - Niewiele panie inspektorze. Wiemy jedynie, że mogą być dokonywane w dniach, w których w danym domu odbywają się spotkania towarzyskie, lub krótko po tych dniach. Wiemy też, że spotkania te są zawsze dość liczne – od kilkunastu do kilkudziesięciu, a nawet ponad sto osób. Ustaliliśmy też, że w domach tych są słabe zabezpieczenia, nie ma wewnętrznego monitoringu, są alarmy, ale włączane tylko w czasie nieobecności właścicieli, nie ma stale dyżurujących ochroniarzy. Zawsze się dziwię, że inteligentni ludzie przechowują w domach duże kwoty pieniędzy i wartościową biżuterię, ograniczając się tylko do niezbyt skomplikowanych sejfów i skrytek. - Ma pan rację, dawno to już zauważyłem. To rzeczywiście wiecie niewiele. Prawie pięć lat śledztwa beż żadnych konkretnych efektów. A jakieś podejrzenia? - Panie inspektorze, przez pierwszy rok głównie szukaliśmy śladów. Nigdy nic nie znaleziono – sprawca jest wyjątkowo ostrożny. Potem czekaliśmy, że popełni jakiś błąd przy następnych kradzieżach. Nie popełnił. Ale podejrzenia są. W tych spotkaniach, w czasie których dochodzi do kradzieży bierze udział wiele tych samych osób z establishmentu – aktorów, znanych adwokatów, naukowców, biznesmenów. Przeprowadziliśmy taką selekcję, ustalając osoby, które były na wszystkich imprezach, po których zgłoszono nam kradzież. Wytypowaliśmy w ten sposób 12 podejrzanych osób. - No i? - Problem w tym, że wstępna analiza wykazała niskie prawdopodobieństwo popełnienia takiego przestępstwa przez te osoby. Są w tej grupie między innymi dwaj adwokaci, sędzia, dwóch profesorów, generał w stanie spoczynku, znana pianistka i znany aktor. Wszyscy są nieźle sytuowani, nigdy nienotowani, przysłowiowe filary społeczeństwa. Aspirant Kwaśny, który przyszedł ze mną, jest
zdania, że idąc tą drogą popełniamy błąd. Że sprawcy trzeba jednak szukać nie tylko wśród gości, a także wśród obsługi. Pozwoli pan - komendancie, – że on sam powie, jakie są jego przemyślenia. Aspirant Kwaśny przesunął się nieco bliżej planu miasta. - Stwierdziłem – panie komendancie, – że dla obsługi większości tych przyjęć angażowana była ta sama firma cateringowa – Feniks, z Mokotowa. Dla większości, ale nie dla wszystkich. Kilka mniejszych liczbowo spotkań obsługiwały pobliskie restauracje, albo nawet organizowano je we własnym zakresie, siłami nielicznej, na stałe zatrudnionej służby, wspomaganej dodatkowo zatrudnionymi dziewczynami – z reguły Ukrainkami. Firmę Feniks prześwietliliśmy – nic nie wzbudziło naszych podejrzeń. Poza tym dokonanie tych kradzieży musiało być – naszym zdaniem – zawsze poprzedzone jakąś obserwacją domu i pomieszczenia, w którym być sejf, a następnie uzyskania szyfru pozwalającego na jego otwarcie. - Nigdy nie rozbijano tych sejfów? Zawsze otwierano je bezawaryjnie? - Tak, panie komendancie. I to jest nasz największy problem. Część poszkodowanych właścicieli miała wprawdzie schowane w biurkach kartki albo notatki komputerowe z danymi szyfrów, niektórzy powierzali je także członkom rodziny. Ale prawdopodobieństwo ich „wycieku” jest niewielkie. Poza tym są i tacy właściciele, którzy mieli zaufanie do swojej pamięci, nigdzie nie notowali szyfru i nikomu go nie udostępniali. - I jak pan to tłumaczy, panie aspirancie? - Moim zdaniem są tylko dwie możliwości. Albo ktoś był kilkakrotnie w tym pokoju, miał czas na założenie elektronicznego podglądu i później okazję do jej zdjęcia, przejrzenia nagrania, a następnie kolejną okazję pozwalającą na otwarcie sejfu i dokonanie kradzieży. Musiał więc być w tym pomieszczeniu, co najmniej trzy razy i musiał być sam. Jeśli jest ryzykantem, a pewnie jest, to mogły mu wystarczyć dwa razy. A więc mogła to być jedna z tych 12 osób, o których mówił komisarz, która w danym domu bywała często i była zaprzyjaźniona z gospodarzami. Ale ja sądzę, że jest i druga możliwość. - Jaka? - W każdym z okradzionych domów jest co najmniej jedna, najczęściej dwie, a nawet trzy i cztery osoby, na stałe zatrudnionej służby. Możemy też przypuszczać, że jedna z tych osób miała pomysł zdobywania szyfru, – co w przypadku stałego zamieszkania jest łatwiejsze – a następnie przekonywała do współpracy osoby zatrudnione w innych domach, albo w firmie cateringowej. To wydaje się mało prawdopodobne, ale jest możliwe, bo wszystko odbywa się w ograniczonym gronie establishmentu, w którym właściwie „wszyscy znają wszystkich”. I ich pomoce domowe, ogrodnicy, szoferzy też mają ze sobą kontakty. Mielibyśmy wówczas do czynienia z grupą przestępczą, na pewno jednak
kierowaną przez kogoś, kto pierwszy wpadł na ten pomysł i jest człowiekiem przedsiębiorczym i inteligentnym. Nie odrzucamy także tej koncepcji i też wytypowaliśmy kilka takich osób. - Co więc zamierzacie robić dalej? Ma pan jakiś pomysł albo konkretne plany komisarzu Wiśniewski? - Tak - chcemy prosić o zgodę prokuratora i sądu na, co najmniej kwartalną, obserwację wytypowanych osób w obu tych grupach, czyli zarówno gości jak i zatrudnionej służby. Może się to wiązać z koniecznością założenia podsłuchów lub dyskretnego monitoringu. Zamierzamy też na następne, bardziej liczne, przyjęcia wprowadzić naszych ludzi, jako zaproszonych gości, oczywiście „pod przykryciem”, z ustaloną charakterystyką i odpowiednio przygotowanych. Aspirant Kwaśny zadeklarował, że on także weźmie udział w tych akcjach. - No dobrze, przygotujcie odpowiednie wnioski. Mam tylko obawy, że sprawca zauważy te działania i po prostu przerwie na dłuższy czas swoją aktywność. - My też mamy takie obawy, ale wobec braku innych punktów zaczepienia, musimy chyba podjąć takie właśnie kroki. Będziemy także obserwować rynek biżuterii, bo wprawdzie kradzieże nie obejmowały wyrobów z międzynarodowym certyfikatem, ale jest kilka sztuk, bardzo drogich, których fotografie przekazali nam właściciele. Jeśli ktoś będzie usiłował je sprzedać w kraju a także w krajach Unii – to powinniśmy dostać informację. Wspólnik Czuł niepokój. Dwie akcje, jakie przeprowadził w ostatnich miesiącach przebiegły wprawdzie bez zakłóceń, ale informacje, jakie uzyskiwał od kilku „poszkodowanych przyjaciół” były dla niego coraz bardziej kłopotliwe. Oni naciskali policję, policja bez nadmiaru szczegółów informowała ich o przebiegu śledztwa, a Krzysztof udawał, że mało go to interesuje, ale z uwagą wysłuchiwał ich narzekań na opieszałość „organów ścigania”. Wiedział, że wytypowano grupę podejrzanych gości, którzy byli obecni na wszystkich spotkaniach, w czasie których zdarzyły się kradzieże z sejfów. Zdawał sobie sprawę, że musi być na tej liście i że może być obserwowany. Nie może przeciągać struny. Trzeba znaleźć inną „technologię” działania, która odsunie od niego podejrzenia – albo na dłuższy czas zrezygnować z jej prowadzenia. A tej drugiej ewentualności nie chciał brać pod uwagę. Zbyt mało „zarobił”, – więc musiałby zrezygnować ze swego dotychczasowego planu osiągnięcia „życiowej wolności”. Chciał być „wolny” najpóźniej za dwa – trzy lata, a to oznaczało, że powinien raczej zintensyfikować
swoją drugą pracę. Po kilku gorzej przespanych nocach i powracającej „gonitwie myśli” doszedł do wniosku, że jednak musi zrezygnować z jednej z początkowo ustalonych zasad i znaleźć wspólnika. Takiego, który kilkakrotnie weźmie na siebie końcową część operacji, a on będzie wtedy poza wszelkim podejrzeniami – w zupełnie innym miejscu w kraju, lub za granicą. Uważał, że powinien to być mężczyzna, także nieźle sytuowany i o mocnych nerwach. Przez miesiąc zastanawiał się, kto z dobrych znajomych może być kandydatem, jak bardziej się z nim zaprzyjaźnić i w końcu jak go przekonać do współpracy. W końcu wytypował nieco od siebie starszego kolegę, który też bywał na niemal wszystkich przyjęciach. Wdowiec, za młodu ożenił się z farmaceutką i wspólnie z nią uruchomił trzy czy cztery apteki. Po jej śmierci rozbudował jeszcze to małe „imperium”. Był typowym biznesmenem, zarządzającym tymi aptekami tak samo, jak każdym przedsiębiorstwem. Każdą aptekę prowadziła farmaceutka, nie wtrącał się w szczegóły ich pracy, interesował go tylko godziwy zysk. Miał więc sporo wolnego czasu, dom pod miastem, dobry samochód. Z Krzysztofem dawno już wypili „brudzia”, byli może nie dosłownie przyjaciółmi, ale dobrymi kolegami, często widującymi się na towarzyskich spotkaniach. Krzysztof „postawił” na niego, dlatego, że on właśnieod dłuższego czasu namawiał go na dołączenie do grupy osób, dyskretnie uprawiającej zbiorowy seks. Tłumaczył mu, że grupa liczy 12 osób, 6-ciu mężczyzn i 6 kobiet, spotyka się od 2 lat, regularnie raz w miesiącu. Żadnych konfliktów. Niestety – jeden z uczestników poważnie zachorował i musiał zrezygnować z udziału. Panie były bardzie niezadowolone, bo – jak mówiły – brak jednego „samca” odbijał się negatywnie na atrakcyjności spotkań. Andrzej, – bo tak miał na imię kandydat do współpracy – wrócił do tego tematu na kolejnym towarzyskim spotkaniu, kiedy już obaj wypili po kilka kieliszków. Krzysztof udawał, że ciągle się waha, ale jednocześnie uznał, że uczestnictwo w takich imprezach może ich bardzo do siebie zbliżyć. Przynajmniej na tyle, aby mógł dokładniej zbadać jego skłonność do współpracy, opanowanie i solidność – rozumianą jako wzajemną uczciwość i całkowitą dyskrecję. Gdy więc któregoś dnia spotkali się przypadkowo i poszli na kawę, spytał: - Słuchaj, może bym się zdecydował na zajęcie tego vacatu, w tej twojej rozpustnej grupie, ale nie mam pojęcia, jak to w praktyce wygląda, kto właściwie w tym uczestniczy i jak mam się zachowywać, jako nowy uczestnik. - Niczym się nie martw. To naprawdę bardzo mili i kulturalni ludzie. Wszyscy z naszego pokolenia, a więc w wieku między 28 a 45 lat. Nasze panie, to trzy mężatki mające mało aktywnych mężów, dwie panienki „z dobrych domów” prowadzące własne firmy i jedna mężatka z mężem. Trzech panów ma żony i dzieci – w tym ten od mężatki – i trzech, jeśli ty dojdziesz, jest samotnych
i zapracowanych. Spotkania są zawsze u mnie w domu, trwają trzy – cztery godziny. W domu takiego dnia jest trochę wyższa temperatura, bo obowiązkowy strój to kąpielówki. Panie też – bez biustonoszy. Zapewniam alkohol i drobne przekąski, ale alkoholowe prezenty są mile widziane. Każdy robi, co chce. Można rozmawiać i tylko w przerwach kogoś zaliczyć, można robić to kolejno z kilkoma osobami, albo jednocześnie z dwiema czy trzema. Wszystko zależy od nastroju, chęci – no i oczywiście siły! Bywa tak, że jedna pani potrafi poświęcić po kilka minut wszystkim obecnym panom. Z panami gorzej. Czasem niektórzy pobawią się kolejno z trzema paniami, ale – sam rozumiesz – najczęściej kończą przy drugiej. W każdym razie nie przychodź na te spotkania zbyt zmęczony, a raczej przeciwnie – naładowany. - A jak z higieną. Robicie to w prezerwatywach? - Oczywiście leżą na stoliku, jeśli ktoś koniecznie chce. Ale wszyscy się znają, mają do siebie zaufanie i robimy to od dwóch lat. Wszystkie panie biorą środki antykoncepcyjne. Tak, że najczęściej nikt ich nie używa. A poza tym przy salonie w moim domu jest duża łazienka i można spłukiwać ślady po poprzednikach. - No dobrze, przekonałeś mnie. To kiedy ma być najbliższe spotkanie? - W przyszłą środę o 18.00. Zresztą zawsze robimy to o tej godzinie, żeby wszyscy zdążyli po pracy. I tak się niektórzy spóźniają. Wracając do domu Krzysztof pomyślał, że w końcu nic nie szkodzi połączyć przyjemne z pożytecznym. To na pewno zbliży go do Andrzeja zwłaszcza, jeśli w ramach tych spotkań doprowadzi do jakiś wspólnych akcji erotycznych. W ustalonym terminie dojechał do domu Andrzeja punktualnie o 18.00. Rozebrał się w pokoju przylegającym do dużego salonu i wszedł do środka. Było już kilka osób. Andrzej go przedstawił, nalał sporą porcję whisky. Salon był specjalnie przygotowany do tych spotkań, z małym barem, podłogą z beżowej, puszystej wykładziny, kilkoma niskimi stołeczkami i pufami, rozrzuconymi po podłodze kolorowymi poduszkami i ułożonymi w pryzmy ręcznikami. Ku zdziwieniu Krzysztofa, kawę roznosiła młoda dziewczyna też tylko w majtkach, ale z małym, białym fartuszkiem i przepaską na głowie. Taka rozebrana pokojówka. - O tej dziewczynie mi nie mówiłeś. - Zapomniałem. Przecież ktoś musi zawsze posprzątać po tym bajzlu. To sprawdzona kurewka, która zresztą bardzo blisko mieszka. Miła i Inteligentna. Bardzo dobrze jej płacę za każde spotkanie. Podaje kawę, uzupełnia brakujący alkohol, potem sprząta, pierze ręczniki w pralce i przygotowuje salon na następne spotkanie. W ramach umowy jest też do dyspozycji – właściwie zawsze ktoś ją „używa”. Wszyscy nasi chłopcy mieli już ją po kilka razy, a i niektóre dziewczyny także. Polecam Ci. Jest dobra. Laskę robi rewelacyjne – bez porównania lepiej niż nasze panie.