Stella Whitelaw
W siódmym niebie
Przełożyła Małgorzata Bukojemska
Albo ktoś ją wypchnie z samolotu, albo nigdy nie
skoczy. Lyssa, sztywna i szara ze strachu, siedziała oparta
plecami o wibrujący kadłub ze wzrokiem wbitym w jakiś
punkt na przeciwległej ścianie. W samolocie unosił się
zapach strachu. Błędnie oceniła własne zasoby odwagi.
Mocno się wyczerpały przez ostatnie lata. Jeśli ma
skoczyć, musi wygrzebać resztki ze wszystkich zakątków.
Kiedy samolot kołował, Lyssa skupiła się na Bethany i
nieoczekiwanym zaproszeniu, jakie otrzymała tego ranka.
Przyjmie je dla dobra malej. Przed oczami Lyssy pojawił
się obraz rozpromienionej twarzyczki dziecka: ciemne
włosy dziewczynki falowały w powietrzu, gdy biegła przez
boisko na spotkanie matki. Wiotkie, niczym nie
skrępowane, słodko uśmiechające się dziecko, jej własne
dziecko, dla którego zmieni całe swoje życie. Źródło jej
radości.
– Bethany, robię to dla ciebie – szepnęła.
Lyssa wiedziała, że musi do tego dojść. Nie mogła już
dłużej sama dźwigać ciężaru opieki nad córką. Matthew
jest życzliwy, kochający i należy do tych mężczyzn, za
których kobiety wychodzą z radością. I kocha ją, co jest
zaskakujące biorąc pod uwagę wariacki tryb życia, jaki
Lyssa prowadzi miotając się w poszukiwaniu plenerów,
zapewnieniu finansów na odpowiednim poziomie i
nieustannie troszcząc się o Bethany. Jaka szkoda, że ona
nie umie go pokochać.
Samolot dotarł do końca pasa startowego i skręcił.
Zaraz oderwie się od ziemi. Lyssa poczuła nieprzyjemny
ucisk w żołądku. Co będzie, jeśli zrobi się jej niedobrze?
Ma się wycofać? Za wszelką cenę wysiąść?
Za wszelką cenę... to żart. Właśnie w tym momencie
dźwiga na grzbiecie kilka tysięcy funtów.
Trening stanowił prawdziwe wyzwanie. Cieszyła się
każdą chwilą, była bardzo odważna i wszyscy mówili, że
idzie jej doskonale. Lądowania ćwiczebne przebiegały
gładko, a procedurę wyjścia z samolotu znała na pamięć.
Pieniądze od sponsorów wciąż napływały.
Szczególnie hojni okazali się koledzy ze spółki
telewizyjnej. Obiecywali po dziesięć, dwadzieścia funtów.
Była tym zaskoczona.
– Dla dobrej sprawy – mówili. – A ty masz ikrę,
dziewczyno. My nie zrobilibyśmy tego nawet dla nagrody
Emmy.
Matthew okazywał mniej entuzjazmu. Ostrożnie
słuchał podniecających opowieści Lyssy. W restauracji,
kiedy siedzieli przy stoliku naprzeciw siebie, ujął jej dłoń i
delikatnie ścisnął.
– Nie musisz tego robić – prosił. – Pieniądze na
badania RAS można uzyskać i w inny sposób.
– Nie mam czasu – stwierdziła stanowczo. – Muszę
zdobyć je szybko. Bethany też nie może sobie pozwolić na
czekanie. Robię to dla niej i nie zdołasz mnie
powstrzymać. Ona jest najważniejsza.
– A co ze mną? Będę umierał ze strachu – powiedział
niepewnie i przez jego przystojną twarz przeleciał cień
niepokoju. – Może ci się coś stać.
Lyssa uwolniła dłoń z uścisku Matthew i dotknęła jego
ciemnych włosów. Nie przycinał ich zbyt krótko, więc
opadały na kołnierzyk. Długie, ciemne rzęsy otaczały
głęboko osadzone, brązowe oczy. Zmartwienia jeszcze nie
pożłobiły mu twarzy. Przystojny z niego mężczyzna.
Pracował w firmie ojca jako księgowy. Stopnie jego
awansu wykute były w betonie. Nie musiał martwić się o
przyszłość.
– Nie bądź głupi, Matthew. To bezpieczniejsze niż
przejście przez ulicę. Wiem, co robić. Ćwiczę od wielu
tygodni.
Westchnął.
– Skoro musisz. Przypuszczam, że nic, co powiem, nie
zdoła cię powstrzymać, ale nie chciałbym mieć panny
młodej o kulach.
– Jeszcze nią nie jestem – powiedziała Lyssa i
potrząsnęła długimi, jasnymi włosami. Tego wieczoru zbyt
się spieszyła; zdążyła tylko zebrać rdzawozłote pukle w
grzeczny koński ogon i przewiązać je szyfonową wstążką.
– Będzie dobrze.
– Jeśli to ci w czymś pomoże, w sobotę zajmę się
Bethany. Pójdziemy gdzieś, na przykład do zoo.
– Cudownie. Dziękuję, kochanie. Wiem, że zawsze
mogę na ciebie liczyć.
W sobotę założyła pomarańczowy kombinezon i
sprawdziła rynsztunek. Żartowała, obserwowała
przejrzystą, wyczyszczoną wiatrem, błękitną przestrzeń
rozciągającą się nad głową i nie czuła się z nią związana.
To było jakieś inne niebo, jakaś inna istota.
Jednak teraz, kiedy samolot nabierał prędkości, Lyssę
opuściła odwaga. Zostawiła ją gdzieś tam na ziemi, w
zamknięciu, wraz z całym nieładem należącym do Lyssy
Pasten, przesadnie ambitnej szefowej plenerów w spółce
telewizyjnej, samotnej matki pięcioletniej Bethany chorej
na RAS, narzeczonej Matthew Arnolda.
Samolot uniósł się w powietrze, ale ani łagodne
wznoszenie, ani hałas nie ukoiły jej nerwów. Wewnątrz
kadłuba wszystko drżało w rytm potężnego ciągu silników.
Poczuła ucisk w żołądku.
– Czy mogę się rozmyślić? – zapytała niby żartem.
Szef skoczków udawał, że nie słyszy.
Otwarto drzwi i Lyssa zobaczyła szachownicę ziemi
znikającą jak zbierane dziecinne zabawki. Przeszli przez
cienką warstwę wirującej pary i chmur, a potem nagle
otoczyło ich jasne światło słoneczne. Zbladła i westchnęła.
Jeden ze skoczków uniósł kciuk, próbując tym gestem
dodać jej odwagi. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, skinęła
głową i nerwowo sprawdziła pasy, już wielokrotnie
przedtem skontrolowane.
Szef skoczków podchodził do niej rozkołysanym
krokiem. Czyżby to było staromodne „panie mają
pierwszeństwo”? Na tej wysokości doskonale się bez tego
obejdzie.
Mężczyzna schylił się i powiedział prosto w jej ucho:
– Trzymaj głowę uniesioną, a plecy wygięte. Wyjście
jest czyste. Dasz sobie radę. Do zobaczenia w klubie.
Pierwszy w barze stawia drinki.
Lyssa chciała odpowiedzieć, ale głos odmówił jej
posłuszeństwa. Uciekł gdzieś do butów. Nie mogła sobie
przypomnieć ani jednej z czynności, jakie miała wykonać.
Ani jak się nazywa.
Gestem przykazał, aby podeszła do otwartych drzwi.
Niepewnie ruszyła we wskazanym kierunku. Buty miała
ciężkie jak z ołowiu. Ryczący wiatr ogłuszył ją i przycisnął
kombinezon szczelnie do ciała. Skrzydła samolotu
zgrzytały. Gogle na chwilę zaszły mgłą. Na zewnątrz nic
nie było. Absolutnie nic. Przed Lyssą rozciągała się
przestrzeń tak olbrzymia jak w filmie Wojny gwiezdne.
Szef skoczków coś mówił; nie słyszała go.
– Skacz. Skacz! Skacz!!!
Ktoś ją mocno pchnął i znalazła się na zewnątrz. Z jej
ust wydarł się słaby krzyk. Spadała pionowo niczym
kamień, w kierunku brązowej ziemi, wrogiej i twardej. To
koniec, pomyślała, to całe radosne gadanie było tylko
gadaniem. Bethany, co z tobą będzie?
Nagle usłyszała słodki, płaczliwy głosik.
„Mamusiu, cały dzień za tobą tęskniłam. Czy muszę
iść jutro do szkoły? Proszę, mamusiu, mogę zostać z tobą w
domu?”
Zadziałał trening – włączyły się nawyki. „Tysiąc...
dwa tysiące... trzy tysiące. Pociągnąć. Sprawdzić czaszę”.
Poczuła szarpnięcie nylonowych linek, a z kieszeni z
radosnym trzaskiem wyskoczyły sterowniki. Nogi Lyssy
znalazły się we właściwym położeniu, ręce spoczęły na
sterownikach.
Przez kilka sekund nie wierzyła, że rzeczywiście
płynie w powietrzu. Nawet mimo kasku słyszała trzepot... a
może to bicie serca? Potem dostrzegła wielką, okrągłą,
pomarańczową czaszę spadochronu falującą nad głową i
omal nie zaszlochała z ulgi.
Cóż za piękne miejsce! Gdyby tylko mogła zapisać w
notesie ten rozległy krajobraz złożony z maciupeńkich pól,
smug lasu, cienkich jak narysowane ołówkiem rzek,
plantacji chmielu, maleńkich niczym z klocków lego.
Szefowie na pewno doceniliby to, jak odkrywcze i
oryginalne są jej pomysły, dali premię... a może i dzień
wolny?
Jaki spokój. Zobaczyła inne pomarańczowe kleksy na
tle nieba i pomachała ręką, ale odległość była zbyt wielka.
Chciałaby zostać tu na zawsze. Żadnych zmartwień,
żadnego oszalałego wyścigu. Tylko unosić się po wsze
czasy ze świadomością, że Bethany została pod opieką
Matthew. Teraz on jest za nią odpowiedzialny. Lyssa
poczuła, że choć raz może być sobą, sama ze swymi
myślami i uczuciami. Odrobina wolności.
Skierowała spadochron w stronę przeciwną niż
zabudowania. Usiłowała określić swoje położenie wobec
lotniska i wysokiego hangaru. Wszystko zbliżało się ze
sporą szybkością. Już rozpoznawała sylwetki ludzi.
Patrzyli w niebo podnosząc ręce do góry. Czy robi coś źle?
Co powinna zrobić? Nagle dostrzegła pod sobą wysokie
kształty... drzewa!
Gdzie jest strefa lądowania? Nie miała zielonego
pojęcia. Opuściła ją zdolność logicznego rozumowania. Za
późno już na rozglądanie się. Mogła tylko spróbować
uniknąć drzew i przypomnieć sobie zasady lądowania.
Ziemia zbliżała się z zastraszającą prędkością.
Gdy tylko dotknęła podłoża, przekręciła się. Refleks
zadziałał doskonale, a mimo to siła uderzenia na moment
wyparła jej powietrze z płuc. Myślała, że czeka ją walka z
ogromną czaszą, ale spadochron ugrzązł wśród gałęzi.
Odpięła pasy, uwolniła się z szelek, zastanawiając się przy
tym, czy będzie musiała zapłacić za zniszczony
spadochron – przez wielką dziurę prześwitywały gałęzie
drzew na tle nieba.
Szef skoczków nie okazał przesadnej radości.
– Nie widziałaś strefy lądowania? Była wyraźnie
zaznaczona.
– Przepraszam, wcale jej nie dostrzegłam – odparła
Lyssa zbyt podniecona, aby się nim przejmować. – Widoki
były takie piękne.
Pospiesznie wzięła prysznic w damskiej szatni,
nałożyła obcisłe szare spodnie, jasnoczerwoną bawełnianą
koszulkę i rozplotła włosy. Niczym nie skrępowane opadły
na plecy. Zbliżał się koniec lata i w powietrzu dało się
wyczuć chłodny powiew. Czekają zimowy ślub. Zadrżała.
Wstępowanie w nowy związek zimą nie jest dobrą wróżbą.
Odpędziła niepokój i przeszła do baru. Wszyscy
gratulowali wszystkim. Skoczkowie wylądowali
bezpiecznie, nikt nie połamał kości.
– Kiedy zamierzasz ponownie skakać? – zapytał ktoś
Lyssę.
– Nie w najbliższym czasie – odpowiedziała z
uśmiechem sącząc drinka. – Chcę bezpiecznie wyjść za
mąż.
Dopiero jadąc do domu w starym, godnym zaufania
bmw uświadomiła sobie, że użyła dziwnego wyrażenia.
Bezpiecznie wyjść za mąż. Ludzie nie wstępują w związki
małżeńskie dla bezpieczeństwa. Robią to z miłości.
Nie kochała Matthew. Lubiła go, o tak, bardzo lubiła, i
miała nadzieję, że miłość przyjdzie po ślubie. Wiedziała,
czym ona jest, więc potrafiła ocenić swoje uczucia do
narzeczonego.
Miłość to namiętność, jaką czuła do André, ojca
Bethany, francuskiego studenta prawa. Poznała go na
Minorce. Mogła sobie pozwolić tylko na Minorkę, ale cały
świat stał się cudowny, gdy tamtego wieczoru spotkali się
niedaleko portu w Mahoń. Poczuli natychmiastowe
przyciąganie. Spędzili ze sobą całe wakacje, spacerując,
zwiedzając, tańcząc do wczesnych godzin rannych w
jaskiniach Xoroi. Ich miłość zdławiła wszelką ostrożność.
Dopiero po powrocie do Londynu odkryła, że jest w
ciąży. Początkowo była przerażona. Poruszała się jak we
śnie. Potem jednak uzmysłowiła sobie, że jej miłość do
André z każdym dniem wzrasta i że pragnie mieć jego
dziecko. On się z nią ożeni, wiedziała o tym. Trzeba będzie
rozwiązać pewne problemy... gdzie będą mieszkać i
pracować... ale z optymizmem właściwym młodości Lyssa
nie wątpiła, że rozwiązania się znajdą.
Wiadomość o dziecku ogromnie ucieszyła André.
Chciał poślubić Lyssę. Ustalili datę – za miesiąc. Lyssa
kupiła kremową sukienkę o obniżonej talii; pójdzie w niej
do urzędu stanu cywilnego. W hotelu zarezerwowali salę
na przyjęcie weselne. Lyssa była bardzo szczęśliwa.
Ale jacyś młodzieńcy, odurzeni narkotykami i
alkoholem, ukradli samochód – szybkie ferrari. Nie
potrafili nim kierować. Policja ruszyła w pościg po
opustoszałych ulicach Londynu. Był wczesny ranek. André
przypłynął nocnym promem, nie zawiadomił Lyssy o
przyjeździe, chciał jej zrobić niespodziankę. Teraz szedł
przez uśpione miasto.
Ferrari wpadło na chodnik potrącając znajdujące się
tam obiekty i idącego mężczyznę. André poleciał na
przednią szybę, a samochód wbił się w wystawę sklepową.
Zbita szyba rozdarła twarz, pierś i gardło André.
Nawet teraz, niemal sześć lat później, Lyssa nie
potrafiła myśleć o jego wypadku bez wewnętrznego
drżenia. Mocniej uchwyciła kierownicę usiłując odzyskać
spokój. Przełknęła gorycz. Podejrzliwie spoglądała na
mijających ją kierowców – jakby i oni prowadzili
skradzione auta pod wpływem narkotyków i alkoholu.
André, jej wielka miłość... To było takie okrutne i
niesprawiedliwe, niczym jakiś oglądany w telewizji
dramat.
Bethany pojawiła się we właściwym czasie,
różowiutka, o słodziutkiej twarzyczce i anielskim
uśmiechu, radosna. Lyssie nie przeszkadzał fakt, że została
samotną matką. Zarabiała wystarczająco dużo, aby obie
mogły się utrzymać, pracowała ciężko jak koń, zamęczała
opiekunki – godziny pracy miała wręcz absurdalne. Jakoś
znosiła odpowiedzialność i wyczerpanie. Nie starczało jej
już czasu i energii na życie towarzyskie. Nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz była na randce. Całe jej
życie skoncentrowało się na Bethany i pracy.
Złe dni nadeszły, gdy lekarze postawili diagnozę
choroby Bethany.
– RAS to bardzo rzadka choroba – stwierdził ponuro
konsultant. – Mamy do czynienia z około dziesięcioma
przypadkami rocznie. Nie znamy przyczyny i, jak na razie,
żadnego lekarstwa. Bardzo mi przykro.
Lyssa nie poczuła się podniesiona na duchu, ale
powstrzymała niepokój.
– Cóż więc można zrobić? – zapytała żywo.
– Obawiam się, że nic. Bardzo mało wiemy o RAS. Po
prostu proszę się postarać stworzyć małej możliwie
normalne życie, nie owijać jej w watę.
– To za mało. Musicie mieć jakieś lekarstwo!
Nie mieli. Przez lata Bethany stała się prawdziwą
przylepką i nic w tym dziwnego. Lyssa trzymała ją
przecież blisko siebie, nie spuszczała z małej badawczego
spojrzenia. Nie obyło się jednak bez licznych chwil
przerażenia, panicznych jazd do szpitala. Któregoś dnia,
gdy znalazły się tam o północy, bo Bethany spadła z łóżka i
uderzyła głową o nogę od stołu, młody lekarz powiedział
bez ogródek:
– Potrzebuje pani męża. Nie poradzi sobie pani w
pojedynkę.
Jego słowa głęboko zapadły Lyssie w serce. Zaczęła
szukać kandydata. Początkowo nie robiła tego świadomie,
z czasem jednak zdała sobie sprawę, że ocenia mężczyzn
pod tym kątem. Koledzy ze spółki telewizyjnej nie
nadawali się do roli męża. Prowadzili taki sam szalony,
pospieszny tryb życia. A ponieważ prawie wcale nie
udzielała się towarzysko, miała małe szanse na poznanie
kogoś innego. Wkrótce doszła do wniosku, że
najwartościowsi mężczyźni są już zajęci, a ona nie jest
przecież kłusownikiem.
Kiedy spotkała Matthew Arnolda – wydarzyło się to
podczas lunchu wydanego przez telewizję – nie wierzyła
własnemu szczęściu. Przypominał spokojną wyspę pośród
szalonej burzy aktywności. Wprawdzie był o kilka lat
młodszy, ale to bez znaczenia. Miał miłą, zgodną naturę i
nie miał żony. Lyssa nie popychała go, nie pospieszała,
starała się jedynie nie tracić z nim kontaktu.
Chodzili do kina, na koncerty, zabierali Bethany na
spacer do parku. Polubił dziewczynkę, a mała go
uwielbiała. Nie miał też nic przeciwko spędzaniu wieczoru
przed telewizorem, jeśli Lyssa nie mogła znaleźć
opiekunki.
– To takie miłe – powtarzał często wyciągając długie
nożyska przed elektrycznym kominkiem. – Tylko ty i ja.
Lyssa była niemal szczęśliwa. Nie poczynili jednak
żadnych ustaleń. Coś ją powstrzymywało.
Matthew pragnął się ustatkować. Chciał kupić dom w
mieście, w jakiejś spokojnej dzielnicy i zamieszkać tam z
Lyssą. Podobał mu się również pomysł gotowej córeczki,
która zdążyła już wyjść z okresu niemowlęctwa.
– Żadnych bezsennych nocy – powiedział
podszczypując Bethany w ucho. – To jak premia.
– Czy mogę być twoją druhną? – zapytała Bethany
podskakując. – Założę długą sukienkę z falbankami i
srebrne pantofelki.
Oczami duszy Lyssa zobaczyła, jak córeczka potyka
się na kamiennych schodach i koziołkuje; jej serce ścisnęło
przerażenie.
– Krótka sukienka będzie ładniejsza – stwierdziła
szybko.
Natychmiast po powrocie do domu z lotniska
zadzwoniła do Matthew. Mieszkała w wieżowcu nad
błotnistą Tamizą, na siedemnastym piętrze. Kiedy windy
nie działały, dotarcie do mieszkania było prawdziwym
koszmarem.
– Skoczyłam – powiedziała masując siniaki. –
Mówiłam ci, że wszystko będzie w porządku.
Matthew jęknął w słuchawkę.
– Nigdy więcej nie każ mi przez to przechodzić!
Siedziałem przyklejony do telewizora na wypadek, gdyby
coś było w wiadomościach. Tylko Bethany bez zastrzeżeń
wierzy w twoje zdolności. „Oczywiście, że mamusia umie
wyskoczyć z samolotu – powtarzała mi bez przerwy. – Ona
potrafi wszystko”.
– Dostałam zaproszenie – powiedziała niespokojnie
Lyssa.
– Z Sussex, od twojej ciotki Sarah. Twierdzi, że
najwyższy czas, abyśmy się poznały.
– Uważa, że cię ukrywam, bo trzymam w tajemnicy
jakiś mroczny sekret.
– Tak to chyba musi wyglądać. Trochę się boję
spotkania z twoimi krewnymi. Mogą nie zaakceptować
gotowej rodziny.
– Ojciec wraca ze Stanów w następny weekend –
zaczął z wahaniem Matthew. – Może wybralibyśmy się
wtedy do nich na lunch?
– Ciotka Sarah napisała bardzo uprzejmy list. Ale...
jest w nim coś dziwnego. Nie wspomniała o Bethany.
– Niech mała pojedzie z nami – zaproponował żarliwie
Matthew.
Lyssa zaczerpnęła tchu.
– Nie, nie za pierwszym razem. To i tak będzie dosyć
trudne. Bethany ma lekcję tańca i moja przyjaciółka
Maggie zaopiekuje się nią do naszego powrotu.
Lyssa siedziała koło Matthew w jego lśniącym
jaguarze XJ6, odpowiednim aucie dla rzutkiego
księgowego wielkiego przedsiębiorstwa. Nie miała
pewności, czym dokładnie zajmuje się firma jego ojca,
Arnold Consolidated Industries, wiedziała tylko, że między
innymi transportem, gazetami, mediami i metalurgią.
Ciekawa mieszanka, pomyślała.
Perspektywa spotkania z ojcem Matthew była niemal
równie przerażająca jak podniecająca. Zawsze potrafiła
porozumieć się ze starszymi ludźmi, lubiła słuchać, a ich
wspomnienia wydawały jej się fascynujące.
– Wyglądasz cudownie – zauważył Matthew
dotykając jej gołego kolana. Nie całkiem gołego, ale
prawie. Założyła najzwyklejsze, dosyć ciemne rajstopy.
Uznała, że powinna wyglądać kobieco i kupiła garsonkę.
Do pracy nosiła spodnie, bo nigdy nie wiedziała, czy
spędzi dzień na kominie, czy w kopalni. W jej szafie było
niewiele damskich ciuszków.
Teraz miała na sobie morelowy kostiumik z kusą
spódniczką, idealnie pasujący do jasnych, złotorudych
włosów. Lyssa wiedziała, że choć jest trochę za chuda, ma
niezłe nogi. Twarz podmalowała dyskretnie, ale bez
zarzutu – często uczestniczyła w kręceniu filmów i miała
okazję podejrzeć, jak eksperci robią makijaż. Włosy upięła
w dystyngowany koczek na karku.
– Nie byłem dotąd pewien, czy masz nogi – stwierdził
Matthew nie odwracając wzroku od drogi. – Nigdy nie
pozwoliłaś mi ich odkryć. Zawsze nosisz spodnie.
– Pożyczyłam z rekwizytorni – odpowiedziała
wygładzając spódniczkę. Była ciut przykrótka, ale Lyssie
nie starczyło czasu na prawdziwe przeszukanie sklepów.
Miała nadzieję, że przyszły teść nie okaże dezaprobaty.
Matthew powiedział jej, że ojciec jest prawdziwym
pracoholikiem, przez większość czasu swego dorastania
prawie go nie widywał, a wychowała go starsza siostra
ojca, ciotka Sarah.
– Nie zwracaj ich – powiedział z zadowoleniem. –
Doskonale ci pasują. Lubię nogi, szczególnie twoje.
Zostawili za sobą Londyn i jechali przez przedmieścia
w kierunku krętych dróg hrabstwa Sussex. Zamglone
słońce prześwitywało przez brązowiejące liście drzew
rosnących wzdłuż poboczy. Na polach spokojnie pasły się
konie. Stado owiec z zapałem skubało trawę. Bethany
powinna mieszkać właśnie w takim miejscu, a nie w
zgiełku ulic, otoczona betonem.
– Jesteś taka cicha – zauważył Matthew wyczuwając
niepokój Lyssy. – Boisz się?
– Oczywiście – odpowiedziała starając się, aby
zabrzmiało to beztrosko. – Nieczęsto poznaje się rekina
przemysłu. Może poczuje do mnie antypatię od pierwszego
wejrzenia i stwierdzi, że chodzi mi o pieniądze.
– Pokocha cię – powiedział. Ich spojrzenia spotkały
się w lusterku. Z jego oczu emanowało ciepło i uczucie. –
Jak ja cię pokochałem, najdroższa. Nie mogę się doczekać
ślubu. Już niedługo.
– Nic nie ustaliliśmy – zauważyła.
Ujął jej dłoń i delikatnie ucałował palce. Ten gest
rozczulił Lyssę. Jaki on kochany. Była pewna, że z czasem
i ona go pokocha.
Jechali przez malowniczą wioskę, prawie skansen.
Każda chata została odrestaurowana zgodnie z duchem
danej epoki, choć w środku były zupełnie nowoczesne.
Kaczki telepały się w kierunku zielonkawego stawu, a
potem zanurkowały.
Matthew skręcił w boczną, ukrytą dróżkę. Lyssa omal
jej nie przeoczyła. Zauważyła napis: „Droga prywatna.
Obcym wstęp wzbroniony. Psy obronne. Kamery”.
Wzdrygnęła się.
– Naprawdę są tu psy obronne? – zapytała z
niepokojem. Bała się dużych psów.
– Tylko dwa, Bill i Ben. Nie zrobią ci krzywdy.
Wyglądają groźnie, ale w rzeczywistości są bardzo
łagodne.
Dróżka skręciła, drzewa się rozstąpiły. Zobaczyli dom
o płaskim dachu, zbudowany bez określonego planu.
Wyglądał, jakby stał tu od zawsze. Szyby w
zakratowanych oknach błyszczały w słońcu, dzikie wino
pięło się po ścianach ukazując bogactwo czerwonych liści i
odrostków. Dach zwieńczony był kominami przeróżnej
wysokości i kształtu. Dom jak z bajki, zagubiony wśród
drzew.
– Witaj w Hollow House, w Domu w Kotlinie – z
wyraźną dumą powiedział Matthew. – Stoi tu od trzystu lat,
początkowo jako zwykły wiejski dom, potem niewielki
dworek. Z czasem dobudowano różne chatki i
przybudówki. Teraz ojciec przekształcił go w jeden duży
dom. W środku łatwo się można zgubić. Jest tam tyle
dziwnych schodów, pięterek, jakby nie należały do niego.
– Jest piękny. – Lyssa upajała się łagodną urodą
budynku. Jej głos zdradzał upodobanie do starych,
dziwnych miejsc. – Nic dziwnego, że tak nie lubisz
mieszkać w Londynie.
– Zmieniło się to od czasu, kiedy cię poznałem.
Usłyszała w tej wypowiedzi ton zaborczości. Wciąż
była na tyle niezależna, że nie chciała stać się czyjąś
własnością. Ten moment jednak szybko przeminął.
Matthew otworzył przed nią drzwiczki auta, a ona
wysunęła długie nogi odkrywając sporą część ud. Bystro
spojrzała w okna. Miała dziwne uczucie, że jest
obserwowana, lecz nikogo nie dostrzegła.
– Chodź. – Matthew ujął ją pod ramię, – Chcę ci
wszystko pokazać. Mamy tu wiele ogrodów, kort tenisowy,
a w zeszłym roku ojciec kazał zbudować podgrzewany
basen. Jest i wrzosowisko ciągnące się aż do morza, do
Kanału.
– Trochę za zimno teraz na pływanie.
– Basen jest podgrzewany i mieści się w starych
stajniach. Wcale nie zmarzniesz. – Otworzył grube,
dębowe drzwi.
Hol stanowił część starego dwora. Rozjaśniały go
promienie słoneczne wpadające przez witrażowe okno
wypełniające całą ścianę i sięgające następnego piętra.
Pochodziło z wczesnej epoki wiktoriańskiej i
przedstawiało rycerza w zbroi ratującego z paszczy
zionącego ogniem smoka na wpół ubraną pannę. Kolory
ożywiały tę scenę i rzucały barwne plamy na kaflową
podłogę. Wszędzie pełno było ciętych kwiatów. To na
pewno zasługa ciotki Sarah, pomyślała Lyssa.
Matthew zaprowadził ją do salonu ciągnącego się
wzdłuż frontowej ściany, na lewo od głównego wejścia.
Pomieszczenie było wyłożone dębiną, miało niski sufit, a
na kamiennym kominku płonął wielki ogień. Lyssa
doliczyła się sześciu głębokich sof. Książki i pisma
ilustrowane zapełniały półki i stoły. Wszędzie paliły się
lampy rzucając przyjemne światło. Był to rodzinny pokój
oferujący odpoczynek. Każdy mógł tu znaleźć spokój,
poczytać. Kiedy ostatnio miała okazję poświęcić się
lekturze? Poczuła, że zaczyna się odprężać.
– Poszukam cioci Sarah i powiem, że przyjechaliśmy.
Czuj się jak u siebie. Chcesz kawy albo herbaty?
– Kawy – odpowiedziała z uśmiechem.
Stłumiła ziewnięcie. Rano gorączkowo szykowali się
do drogi, a poprzedniego wieczoru pracowała bardzo długo
szukając zwyczajnego podmiejskiego domku
odpowiedniego dla serialu. Tego typu miejsca trudno jest
znaleźć. Ludzie obawiają się, że zostaną wykorzystani i
utracą prywatność, toteż zwykle nie chcą słyszeć o
udostępnieniu swego domu telewizji. W końcu udała się do
agenta nieruchomości i zapytała o możliwość wynajęcia
pustej posesji. Najczęściej takie właśnie posunięcie
okazywało się najlepszym wyjściem z sytuacji.
Usiadła na długiej, pokrytej perkalem sofie i bez
namysłu zrzuciła pantofle. Ciepło bijące z kominka
usypiało. Przymknęła oczy. Miała nadzieję, że
nauczycielka tańca klasycznego uważa na Bethany.
Maggie to dobra przyjaciółka. Poznały się, kiedy Lyssa
szukała sali do zdjęć baletowych. Maggie z radością
wynajęła swoją szkołę na kilka dni.
– To lepsze niż praca – roześmiała się chowając czek
do kieszeni. – Dam ci specjalną zniżkę dla Bethany.
Ktoś otworzył drzwi. To chyba Matthew z kawą,
pomyślała.
– Postaw gdzieś – poprosiła sennie.
– W jakimś konkretnym miejscu?
– Tak, abym mogła dosięgnąć – odpowiedziała. –
Jestem zbyt zmęczona, żeby się ruszyć.
Uświadomiła sobie czyjąś obecność. Po chwili dotarło
do niej, że ten ktoś stoi przed kominkiem odcinając ją od
ciepła. Otworzyła oczy i zobaczyła wysokiego mężczyznę
stojącego z rękami splecionymi na plecach. Patrzył na nią.
– Są jeszcze jakieś dalsze rozkazy? – zapytał zimno.
Z trudem się wyprostowała. Obciągnęła spódnicę.
Spoglądała w głęboko osadzone, granitowo-szare,
ożywione inteligencją oczy. Silnie zarysowana szczęka
mężczyzny wyrażała dezaprobatę. Ledwo mogła oddychać
pod jego badawczym spojrzeniem. Czuła się, jakby
zdejmował z niej... nie ubranie, tylko kolejne warstwy
charakteru i wyciągał na wierzch wszystkie jej słabości.
Było to irytujące.
Natomiast on przypominał skałę, sprawiał wrażenie
przyzwyczajonego do noszenia broni, zdolnego poradzić
sobie w każdej sytuacji. Otaczała go aura autorytetu;
wydawał rozkazy, nie przyjmował ich. Początkowo
zwróciła uwagę tylko na silną osobowość, dopiero potem
dostrzegła wyjątkowo interesującą powierzchowność
mężczyzny.
Odwróciła wzrok od jego szerokich ramion i długich
nóg. Poczuła drżenie serca. Oceniał ją zimno,
bezceremonialnie, jak okaz pod mikroskopem. Matthew
powinien był ją ostrzec. Nie wiedziała, że w Hollow House
zastanie innych gości.
– To nie były rozkazy – zaczęła buntowniczo. Jednak
nie chciała okazać zniecierpliwienia. – Tylko
nieprzemyślane uwagi wygłoszone na wpół sennie.
Miałam wczoraj trudny dzień w pracy, a ciepło kominka
mnie uśpiło.
– Wielu ludzi ciężko pracuje i nie robią z tego historii.
Nie tylko pani przydarza się osiemnastogodzinny dzień
pracy. – Pokój sprawiał teraz wrażenie mniejszego i
gorętszego.
– Nie powiedziałam...
– Przepraszam, musiałem się przesłyszeć. Myślałem,
że mówiła pani o ciężkim dniu.
Głos mężczyzny był ostry jak żwir. Nie modulował
miękko samogłosek jak dobry aktor. Wypowiedź zaostrzał
jakiś dialekt, akcent, którego nie potrafiła rozpoznać. Ten
głos smagał Lyssę, denerwował.
– Widzę, że czuje się tu pani jak u siebie w domu –
kontynuował. Z zażenowaniem podkurczyła palce u nóg. –
Czy zawsze kładzie pani nogi na czyjejś sofie?
– Zdjęłam pantofle, co chyba zdołał pan zauważyć –
odparła. – Podkradł się pan i zaskoczył mnie bez
uprzedzenia. Czy wchodząc do pokoju nigdy pan nie puka,
nie kaszle albo coś w tym stylu?
– Pukać? – Uniósł ciemne brwi. – Powinienem
zapukać?
Lyssa odniosła wrażenie, że teraz sobie z niej dworuje.
Była jednak zbyt zmęczona, aby zaangażować się w
pojedynek słowny. Wstała, obciągnęła spódniczkę i
ponownie wsunęła pantofle na nogi. Czuła się schwytana w
pułapkę. Miała ochotę uciec. Na kominku długa kłoda
rozpadła się wzniecając silniejszy ogień.
Nieświadomie wyjęła szpilki przytrzymujące
wytworny kok i rozpuściła włosy. Długie pasma otoczyły
jej ramiona jedwabistą kurtyną dając Lyssie uczucie
swobody. Mężczyzna zaczynał ją denerwować.
– Nie wiem, kim pan jest ani co tu robi – powiedziała –
ale byłabym wdzięczna, gdyby zostawił mnie pan samą.
Jeśli chce się pan zobaczyć z panem Arnoldem, może
poczeka pan w innym pokoju. – Gość miał na sobie
ciemny, miejski garnitur, krawat w paski, złote spinki. Bez
wątpienia był kolegą gospodarza, dyrektorem innego
przemysłowego imperium. – Jestem pewna, że w tak
dużym domu są też i inne pokoje, jakiś gabinet albo biuro.
To pomieszczenie, o ile wiem, jest prywatnym salonem
rodzinnym.
Podkreśliła słowo „rodzinny” w nadziei, że
mężczyzna zrozumie aluzję. On jednak nawet nie drgnął.
Nagle przeszył ją dreszcz pożądania. Wiele czasu
upłynęło, od kiedy po raz ostatni była rozbudzona
seksualnie. Śmierć André zabiła fizyczne doznania, jakby i
ona zginęła w wypadku. Teraz jej zdradzieckie, głodne
ciało reagowało na tego człowieka. Na pewno dobrze
rozpoznała symptomy: słabość w nogach, ucisk w żołądku.
Wstrzymała oddech, przerażona łatwością, z jaką dała się
złapać w pułapkę denerwującej oceny mężczyzny. Pokój
był bardzo cichy, jakby sam oddychał.
Musiała coś zrobić, aby czar prysnął. Powiedziała
pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy.
– Marzę o kawie.
– Sarah pewnie upuściła tacę. Ma dzisiaj maślane ręce
Stella Whitelaw W siódmym niebie Przełożyła Małgorzata Bukojemska
Albo ktoś ją wypchnie z samolotu, albo nigdy nie skoczy. Lyssa, sztywna i szara ze strachu, siedziała oparta plecami o wibrujący kadłub ze wzrokiem wbitym w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. W samolocie unosił się zapach strachu. Błędnie oceniła własne zasoby odwagi. Mocno się wyczerpały przez ostatnie lata. Jeśli ma skoczyć, musi wygrzebać resztki ze wszystkich zakątków. Kiedy samolot kołował, Lyssa skupiła się na Bethany i nieoczekiwanym zaproszeniu, jakie otrzymała tego ranka. Przyjmie je dla dobra malej. Przed oczami Lyssy pojawił się obraz rozpromienionej twarzyczki dziecka: ciemne włosy dziewczynki falowały w powietrzu, gdy biegła przez boisko na spotkanie matki. Wiotkie, niczym nie skrępowane, słodko uśmiechające się dziecko, jej własne dziecko, dla którego zmieni całe swoje życie. Źródło jej radości. – Bethany, robię to dla ciebie – szepnęła. Lyssa wiedziała, że musi do tego dojść. Nie mogła już dłużej sama dźwigać ciężaru opieki nad córką. Matthew jest życzliwy, kochający i należy do tych mężczyzn, za których kobiety wychodzą z radością. I kocha ją, co jest zaskakujące biorąc pod uwagę wariacki tryb życia, jaki Lyssa prowadzi miotając się w poszukiwaniu plenerów, zapewnieniu finansów na odpowiednim poziomie i nieustannie troszcząc się o Bethany. Jaka szkoda, że ona nie umie go pokochać.
Samolot dotarł do końca pasa startowego i skręcił. Zaraz oderwie się od ziemi. Lyssa poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Co będzie, jeśli zrobi się jej niedobrze? Ma się wycofać? Za wszelką cenę wysiąść? Za wszelką cenę... to żart. Właśnie w tym momencie dźwiga na grzbiecie kilka tysięcy funtów. Trening stanowił prawdziwe wyzwanie. Cieszyła się każdą chwilą, była bardzo odważna i wszyscy mówili, że idzie jej doskonale. Lądowania ćwiczebne przebiegały gładko, a procedurę wyjścia z samolotu znała na pamięć. Pieniądze od sponsorów wciąż napływały. Szczególnie hojni okazali się koledzy ze spółki telewizyjnej. Obiecywali po dziesięć, dwadzieścia funtów. Była tym zaskoczona. – Dla dobrej sprawy – mówili. – A ty masz ikrę, dziewczyno. My nie zrobilibyśmy tego nawet dla nagrody Emmy. Matthew okazywał mniej entuzjazmu. Ostrożnie słuchał podniecających opowieści Lyssy. W restauracji, kiedy siedzieli przy stoliku naprzeciw siebie, ujął jej dłoń i delikatnie ścisnął. – Nie musisz tego robić – prosił. – Pieniądze na badania RAS można uzyskać i w inny sposób. – Nie mam czasu – stwierdziła stanowczo. – Muszę zdobyć je szybko. Bethany też nie może sobie pozwolić na czekanie. Robię to dla niej i nie zdołasz mnie
powstrzymać. Ona jest najważniejsza. – A co ze mną? Będę umierał ze strachu – powiedział niepewnie i przez jego przystojną twarz przeleciał cień niepokoju. – Może ci się coś stać. Lyssa uwolniła dłoń z uścisku Matthew i dotknęła jego ciemnych włosów. Nie przycinał ich zbyt krótko, więc opadały na kołnierzyk. Długie, ciemne rzęsy otaczały głęboko osadzone, brązowe oczy. Zmartwienia jeszcze nie pożłobiły mu twarzy. Przystojny z niego mężczyzna. Pracował w firmie ojca jako księgowy. Stopnie jego awansu wykute były w betonie. Nie musiał martwić się o przyszłość. – Nie bądź głupi, Matthew. To bezpieczniejsze niż przejście przez ulicę. Wiem, co robić. Ćwiczę od wielu tygodni. Westchnął. – Skoro musisz. Przypuszczam, że nic, co powiem, nie zdoła cię powstrzymać, ale nie chciałbym mieć panny młodej o kulach. – Jeszcze nią nie jestem – powiedziała Lyssa i potrząsnęła długimi, jasnymi włosami. Tego wieczoru zbyt się spieszyła; zdążyła tylko zebrać rdzawozłote pukle w grzeczny koński ogon i przewiązać je szyfonową wstążką. – Będzie dobrze. – Jeśli to ci w czymś pomoże, w sobotę zajmę się Bethany. Pójdziemy gdzieś, na przykład do zoo.
– Cudownie. Dziękuję, kochanie. Wiem, że zawsze mogę na ciebie liczyć. W sobotę założyła pomarańczowy kombinezon i sprawdziła rynsztunek. Żartowała, obserwowała przejrzystą, wyczyszczoną wiatrem, błękitną przestrzeń rozciągającą się nad głową i nie czuła się z nią związana. To było jakieś inne niebo, jakaś inna istota. Jednak teraz, kiedy samolot nabierał prędkości, Lyssę opuściła odwaga. Zostawiła ją gdzieś tam na ziemi, w zamknięciu, wraz z całym nieładem należącym do Lyssy Pasten, przesadnie ambitnej szefowej plenerów w spółce telewizyjnej, samotnej matki pięcioletniej Bethany chorej na RAS, narzeczonej Matthew Arnolda. Samolot uniósł się w powietrze, ale ani łagodne wznoszenie, ani hałas nie ukoiły jej nerwów. Wewnątrz kadłuba wszystko drżało w rytm potężnego ciągu silników. Poczuła ucisk w żołądku. – Czy mogę się rozmyślić? – zapytała niby żartem. Szef skoczków udawał, że nie słyszy. Otwarto drzwi i Lyssa zobaczyła szachownicę ziemi znikającą jak zbierane dziecinne zabawki. Przeszli przez cienką warstwę wirującej pary i chmur, a potem nagle otoczyło ich jasne światło słoneczne. Zbladła i westchnęła. Jeden ze skoczków uniósł kciuk, próbując tym gestem dodać jej odwagi. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, skinęła głową i nerwowo sprawdziła pasy, już wielokrotnie
przedtem skontrolowane. Szef skoczków podchodził do niej rozkołysanym krokiem. Czyżby to było staromodne „panie mają pierwszeństwo”? Na tej wysokości doskonale się bez tego obejdzie. Mężczyzna schylił się i powiedział prosto w jej ucho: – Trzymaj głowę uniesioną, a plecy wygięte. Wyjście jest czyste. Dasz sobie radę. Do zobaczenia w klubie. Pierwszy w barze stawia drinki. Lyssa chciała odpowiedzieć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Uciekł gdzieś do butów. Nie mogła sobie przypomnieć ani jednej z czynności, jakie miała wykonać. Ani jak się nazywa. Gestem przykazał, aby podeszła do otwartych drzwi. Niepewnie ruszyła we wskazanym kierunku. Buty miała ciężkie jak z ołowiu. Ryczący wiatr ogłuszył ją i przycisnął kombinezon szczelnie do ciała. Skrzydła samolotu zgrzytały. Gogle na chwilę zaszły mgłą. Na zewnątrz nic nie było. Absolutnie nic. Przed Lyssą rozciągała się przestrzeń tak olbrzymia jak w filmie Wojny gwiezdne. Szef skoczków coś mówił; nie słyszała go. – Skacz. Skacz! Skacz!!! Ktoś ją mocno pchnął i znalazła się na zewnątrz. Z jej ust wydarł się słaby krzyk. Spadała pionowo niczym kamień, w kierunku brązowej ziemi, wrogiej i twardej. To koniec, pomyślała, to całe radosne gadanie było tylko
gadaniem. Bethany, co z tobą będzie? Nagle usłyszała słodki, płaczliwy głosik. „Mamusiu, cały dzień za tobą tęskniłam. Czy muszę iść jutro do szkoły? Proszę, mamusiu, mogę zostać z tobą w domu?” Zadziałał trening – włączyły się nawyki. „Tysiąc... dwa tysiące... trzy tysiące. Pociągnąć. Sprawdzić czaszę”. Poczuła szarpnięcie nylonowych linek, a z kieszeni z radosnym trzaskiem wyskoczyły sterowniki. Nogi Lyssy znalazły się we właściwym położeniu, ręce spoczęły na sterownikach. Przez kilka sekund nie wierzyła, że rzeczywiście płynie w powietrzu. Nawet mimo kasku słyszała trzepot... a może to bicie serca? Potem dostrzegła wielką, okrągłą, pomarańczową czaszę spadochronu falującą nad głową i omal nie zaszlochała z ulgi. Cóż za piękne miejsce! Gdyby tylko mogła zapisać w notesie ten rozległy krajobraz złożony z maciupeńkich pól, smug lasu, cienkich jak narysowane ołówkiem rzek, plantacji chmielu, maleńkich niczym z klocków lego. Szefowie na pewno doceniliby to, jak odkrywcze i oryginalne są jej pomysły, dali premię... a może i dzień wolny? Jaki spokój. Zobaczyła inne pomarańczowe kleksy na tle nieba i pomachała ręką, ale odległość była zbyt wielka. Chciałaby zostać tu na zawsze. Żadnych zmartwień,
żadnego oszalałego wyścigu. Tylko unosić się po wsze czasy ze świadomością, że Bethany została pod opieką Matthew. Teraz on jest za nią odpowiedzialny. Lyssa poczuła, że choć raz może być sobą, sama ze swymi myślami i uczuciami. Odrobina wolności. Skierowała spadochron w stronę przeciwną niż zabudowania. Usiłowała określić swoje położenie wobec lotniska i wysokiego hangaru. Wszystko zbliżało się ze sporą szybkością. Już rozpoznawała sylwetki ludzi. Patrzyli w niebo podnosząc ręce do góry. Czy robi coś źle? Co powinna zrobić? Nagle dostrzegła pod sobą wysokie kształty... drzewa! Gdzie jest strefa lądowania? Nie miała zielonego pojęcia. Opuściła ją zdolność logicznego rozumowania. Za późno już na rozglądanie się. Mogła tylko spróbować uniknąć drzew i przypomnieć sobie zasady lądowania. Ziemia zbliżała się z zastraszającą prędkością. Gdy tylko dotknęła podłoża, przekręciła się. Refleks zadziałał doskonale, a mimo to siła uderzenia na moment wyparła jej powietrze z płuc. Myślała, że czeka ją walka z ogromną czaszą, ale spadochron ugrzązł wśród gałęzi. Odpięła pasy, uwolniła się z szelek, zastanawiając się przy tym, czy będzie musiała zapłacić za zniszczony spadochron – przez wielką dziurę prześwitywały gałęzie drzew na tle nieba. Szef skoczków nie okazał przesadnej radości.
– Nie widziałaś strefy lądowania? Była wyraźnie zaznaczona. – Przepraszam, wcale jej nie dostrzegłam – odparła Lyssa zbyt podniecona, aby się nim przejmować. – Widoki były takie piękne. Pospiesznie wzięła prysznic w damskiej szatni, nałożyła obcisłe szare spodnie, jasnoczerwoną bawełnianą koszulkę i rozplotła włosy. Niczym nie skrępowane opadły na plecy. Zbliżał się koniec lata i w powietrzu dało się wyczuć chłodny powiew. Czekają zimowy ślub. Zadrżała. Wstępowanie w nowy związek zimą nie jest dobrą wróżbą. Odpędziła niepokój i przeszła do baru. Wszyscy gratulowali wszystkim. Skoczkowie wylądowali bezpiecznie, nikt nie połamał kości. – Kiedy zamierzasz ponownie skakać? – zapytał ktoś Lyssę. – Nie w najbliższym czasie – odpowiedziała z uśmiechem sącząc drinka. – Chcę bezpiecznie wyjść za mąż. Dopiero jadąc do domu w starym, godnym zaufania bmw uświadomiła sobie, że użyła dziwnego wyrażenia. Bezpiecznie wyjść za mąż. Ludzie nie wstępują w związki małżeńskie dla bezpieczeństwa. Robią to z miłości. Nie kochała Matthew. Lubiła go, o tak, bardzo lubiła, i miała nadzieję, że miłość przyjdzie po ślubie. Wiedziała, czym ona jest, więc potrafiła ocenić swoje uczucia do
narzeczonego. Miłość to namiętność, jaką czuła do André, ojca Bethany, francuskiego studenta prawa. Poznała go na Minorce. Mogła sobie pozwolić tylko na Minorkę, ale cały świat stał się cudowny, gdy tamtego wieczoru spotkali się niedaleko portu w Mahoń. Poczuli natychmiastowe przyciąganie. Spędzili ze sobą całe wakacje, spacerując, zwiedzając, tańcząc do wczesnych godzin rannych w jaskiniach Xoroi. Ich miłość zdławiła wszelką ostrożność. Dopiero po powrocie do Londynu odkryła, że jest w ciąży. Początkowo była przerażona. Poruszała się jak we śnie. Potem jednak uzmysłowiła sobie, że jej miłość do André z każdym dniem wzrasta i że pragnie mieć jego dziecko. On się z nią ożeni, wiedziała o tym. Trzeba będzie rozwiązać pewne problemy... gdzie będą mieszkać i pracować... ale z optymizmem właściwym młodości Lyssa nie wątpiła, że rozwiązania się znajdą. Wiadomość o dziecku ogromnie ucieszyła André. Chciał poślubić Lyssę. Ustalili datę – za miesiąc. Lyssa kupiła kremową sukienkę o obniżonej talii; pójdzie w niej do urzędu stanu cywilnego. W hotelu zarezerwowali salę na przyjęcie weselne. Lyssa była bardzo szczęśliwa. Ale jacyś młodzieńcy, odurzeni narkotykami i alkoholem, ukradli samochód – szybkie ferrari. Nie potrafili nim kierować. Policja ruszyła w pościg po opustoszałych ulicach Londynu. Był wczesny ranek. André przypłynął nocnym promem, nie zawiadomił Lyssy o
przyjeździe, chciał jej zrobić niespodziankę. Teraz szedł przez uśpione miasto. Ferrari wpadło na chodnik potrącając znajdujące się tam obiekty i idącego mężczyznę. André poleciał na przednią szybę, a samochód wbił się w wystawę sklepową. Zbita szyba rozdarła twarz, pierś i gardło André. Nawet teraz, niemal sześć lat później, Lyssa nie potrafiła myśleć o jego wypadku bez wewnętrznego drżenia. Mocniej uchwyciła kierownicę usiłując odzyskać spokój. Przełknęła gorycz. Podejrzliwie spoglądała na mijających ją kierowców – jakby i oni prowadzili skradzione auta pod wpływem narkotyków i alkoholu. André, jej wielka miłość... To było takie okrutne i niesprawiedliwe, niczym jakiś oglądany w telewizji dramat. Bethany pojawiła się we właściwym czasie, różowiutka, o słodziutkiej twarzyczce i anielskim uśmiechu, radosna. Lyssie nie przeszkadzał fakt, że została samotną matką. Zarabiała wystarczająco dużo, aby obie mogły się utrzymać, pracowała ciężko jak koń, zamęczała opiekunki – godziny pracy miała wręcz absurdalne. Jakoś znosiła odpowiedzialność i wyczerpanie. Nie starczało jej już czasu i energii na życie towarzyskie. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była na randce. Całe jej życie skoncentrowało się na Bethany i pracy. Złe dni nadeszły, gdy lekarze postawili diagnozę choroby Bethany.
– RAS to bardzo rzadka choroba – stwierdził ponuro konsultant. – Mamy do czynienia z około dziesięcioma przypadkami rocznie. Nie znamy przyczyny i, jak na razie, żadnego lekarstwa. Bardzo mi przykro. Lyssa nie poczuła się podniesiona na duchu, ale powstrzymała niepokój. – Cóż więc można zrobić? – zapytała żywo. – Obawiam się, że nic. Bardzo mało wiemy o RAS. Po prostu proszę się postarać stworzyć małej możliwie normalne życie, nie owijać jej w watę. – To za mało. Musicie mieć jakieś lekarstwo! Nie mieli. Przez lata Bethany stała się prawdziwą przylepką i nic w tym dziwnego. Lyssa trzymała ją przecież blisko siebie, nie spuszczała z małej badawczego spojrzenia. Nie obyło się jednak bez licznych chwil przerażenia, panicznych jazd do szpitala. Któregoś dnia, gdy znalazły się tam o północy, bo Bethany spadła z łóżka i uderzyła głową o nogę od stołu, młody lekarz powiedział bez ogródek: – Potrzebuje pani męża. Nie poradzi sobie pani w pojedynkę. Jego słowa głęboko zapadły Lyssie w serce. Zaczęła szukać kandydata. Początkowo nie robiła tego świadomie, z czasem jednak zdała sobie sprawę, że ocenia mężczyzn pod tym kątem. Koledzy ze spółki telewizyjnej nie nadawali się do roli męża. Prowadzili taki sam szalony,
pospieszny tryb życia. A ponieważ prawie wcale nie udzielała się towarzysko, miała małe szanse na poznanie kogoś innego. Wkrótce doszła do wniosku, że najwartościowsi mężczyźni są już zajęci, a ona nie jest przecież kłusownikiem. Kiedy spotkała Matthew Arnolda – wydarzyło się to podczas lunchu wydanego przez telewizję – nie wierzyła własnemu szczęściu. Przypominał spokojną wyspę pośród szalonej burzy aktywności. Wprawdzie był o kilka lat młodszy, ale to bez znaczenia. Miał miłą, zgodną naturę i nie miał żony. Lyssa nie popychała go, nie pospieszała, starała się jedynie nie tracić z nim kontaktu. Chodzili do kina, na koncerty, zabierali Bethany na spacer do parku. Polubił dziewczynkę, a mała go uwielbiała. Nie miał też nic przeciwko spędzaniu wieczoru przed telewizorem, jeśli Lyssa nie mogła znaleźć opiekunki. – To takie miłe – powtarzał często wyciągając długie nożyska przed elektrycznym kominkiem. – Tylko ty i ja. Lyssa była niemal szczęśliwa. Nie poczynili jednak żadnych ustaleń. Coś ją powstrzymywało. Matthew pragnął się ustatkować. Chciał kupić dom w mieście, w jakiejś spokojnej dzielnicy i zamieszkać tam z Lyssą. Podobał mu się również pomysł gotowej córeczki, która zdążyła już wyjść z okresu niemowlęctwa. – Żadnych bezsennych nocy – powiedział
podszczypując Bethany w ucho. – To jak premia. – Czy mogę być twoją druhną? – zapytała Bethany podskakując. – Założę długą sukienkę z falbankami i srebrne pantofelki. Oczami duszy Lyssa zobaczyła, jak córeczka potyka się na kamiennych schodach i koziołkuje; jej serce ścisnęło przerażenie. – Krótka sukienka będzie ładniejsza – stwierdziła szybko. Natychmiast po powrocie do domu z lotniska zadzwoniła do Matthew. Mieszkała w wieżowcu nad błotnistą Tamizą, na siedemnastym piętrze. Kiedy windy nie działały, dotarcie do mieszkania było prawdziwym koszmarem. – Skoczyłam – powiedziała masując siniaki. – Mówiłam ci, że wszystko będzie w porządku. Matthew jęknął w słuchawkę. – Nigdy więcej nie każ mi przez to przechodzić! Siedziałem przyklejony do telewizora na wypadek, gdyby coś było w wiadomościach. Tylko Bethany bez zastrzeżeń wierzy w twoje zdolności. „Oczywiście, że mamusia umie wyskoczyć z samolotu – powtarzała mi bez przerwy. – Ona potrafi wszystko”. – Dostałam zaproszenie – powiedziała niespokojnie Lyssa.
– Z Sussex, od twojej ciotki Sarah. Twierdzi, że najwyższy czas, abyśmy się poznały. – Uważa, że cię ukrywam, bo trzymam w tajemnicy jakiś mroczny sekret. – Tak to chyba musi wyglądać. Trochę się boję spotkania z twoimi krewnymi. Mogą nie zaakceptować gotowej rodziny. – Ojciec wraca ze Stanów w następny weekend – zaczął z wahaniem Matthew. – Może wybralibyśmy się wtedy do nich na lunch? – Ciotka Sarah napisała bardzo uprzejmy list. Ale... jest w nim coś dziwnego. Nie wspomniała o Bethany. – Niech mała pojedzie z nami – zaproponował żarliwie Matthew. Lyssa zaczerpnęła tchu. – Nie, nie za pierwszym razem. To i tak będzie dosyć trudne. Bethany ma lekcję tańca i moja przyjaciółka Maggie zaopiekuje się nią do naszego powrotu. Lyssa siedziała koło Matthew w jego lśniącym jaguarze XJ6, odpowiednim aucie dla rzutkiego księgowego wielkiego przedsiębiorstwa. Nie miała pewności, czym dokładnie zajmuje się firma jego ojca, Arnold Consolidated Industries, wiedziała tylko, że między innymi transportem, gazetami, mediami i metalurgią.
Ciekawa mieszanka, pomyślała. Perspektywa spotkania z ojcem Matthew była niemal równie przerażająca jak podniecająca. Zawsze potrafiła porozumieć się ze starszymi ludźmi, lubiła słuchać, a ich wspomnienia wydawały jej się fascynujące. – Wyglądasz cudownie – zauważył Matthew dotykając jej gołego kolana. Nie całkiem gołego, ale prawie. Założyła najzwyklejsze, dosyć ciemne rajstopy. Uznała, że powinna wyglądać kobieco i kupiła garsonkę. Do pracy nosiła spodnie, bo nigdy nie wiedziała, czy spędzi dzień na kominie, czy w kopalni. W jej szafie było niewiele damskich ciuszków. Teraz miała na sobie morelowy kostiumik z kusą spódniczką, idealnie pasujący do jasnych, złotorudych włosów. Lyssa wiedziała, że choć jest trochę za chuda, ma niezłe nogi. Twarz podmalowała dyskretnie, ale bez zarzutu – często uczestniczyła w kręceniu filmów i miała okazję podejrzeć, jak eksperci robią makijaż. Włosy upięła w dystyngowany koczek na karku. – Nie byłem dotąd pewien, czy masz nogi – stwierdził Matthew nie odwracając wzroku od drogi. – Nigdy nie pozwoliłaś mi ich odkryć. Zawsze nosisz spodnie. – Pożyczyłam z rekwizytorni – odpowiedziała wygładzając spódniczkę. Była ciut przykrótka, ale Lyssie nie starczyło czasu na prawdziwe przeszukanie sklepów. Miała nadzieję, że przyszły teść nie okaże dezaprobaty.
Matthew powiedział jej, że ojciec jest prawdziwym pracoholikiem, przez większość czasu swego dorastania prawie go nie widywał, a wychowała go starsza siostra ojca, ciotka Sarah. – Nie zwracaj ich – powiedział z zadowoleniem. – Doskonale ci pasują. Lubię nogi, szczególnie twoje. Zostawili za sobą Londyn i jechali przez przedmieścia w kierunku krętych dróg hrabstwa Sussex. Zamglone słońce prześwitywało przez brązowiejące liście drzew rosnących wzdłuż poboczy. Na polach spokojnie pasły się konie. Stado owiec z zapałem skubało trawę. Bethany powinna mieszkać właśnie w takim miejscu, a nie w zgiełku ulic, otoczona betonem. – Jesteś taka cicha – zauważył Matthew wyczuwając niepokój Lyssy. – Boisz się? – Oczywiście – odpowiedziała starając się, aby zabrzmiało to beztrosko. – Nieczęsto poznaje się rekina przemysłu. Może poczuje do mnie antypatię od pierwszego wejrzenia i stwierdzi, że chodzi mi o pieniądze. – Pokocha cię – powiedział. Ich spojrzenia spotkały się w lusterku. Z jego oczu emanowało ciepło i uczucie. – Jak ja cię pokochałem, najdroższa. Nie mogę się doczekać ślubu. Już niedługo. – Nic nie ustaliliśmy – zauważyła. Ujął jej dłoń i delikatnie ucałował palce. Ten gest rozczulił Lyssę. Jaki on kochany. Była pewna, że z czasem
i ona go pokocha. Jechali przez malowniczą wioskę, prawie skansen. Każda chata została odrestaurowana zgodnie z duchem danej epoki, choć w środku były zupełnie nowoczesne. Kaczki telepały się w kierunku zielonkawego stawu, a potem zanurkowały. Matthew skręcił w boczną, ukrytą dróżkę. Lyssa omal jej nie przeoczyła. Zauważyła napis: „Droga prywatna. Obcym wstęp wzbroniony. Psy obronne. Kamery”. Wzdrygnęła się. – Naprawdę są tu psy obronne? – zapytała z niepokojem. Bała się dużych psów. – Tylko dwa, Bill i Ben. Nie zrobią ci krzywdy. Wyglądają groźnie, ale w rzeczywistości są bardzo łagodne. Dróżka skręciła, drzewa się rozstąpiły. Zobaczyli dom o płaskim dachu, zbudowany bez określonego planu. Wyglądał, jakby stał tu od zawsze. Szyby w zakratowanych oknach błyszczały w słońcu, dzikie wino pięło się po ścianach ukazując bogactwo czerwonych liści i odrostków. Dach zwieńczony był kominami przeróżnej wysokości i kształtu. Dom jak z bajki, zagubiony wśród drzew. – Witaj w Hollow House, w Domu w Kotlinie – z wyraźną dumą powiedział Matthew. – Stoi tu od trzystu lat, początkowo jako zwykły wiejski dom, potem niewielki
dworek. Z czasem dobudowano różne chatki i przybudówki. Teraz ojciec przekształcił go w jeden duży dom. W środku łatwo się można zgubić. Jest tam tyle dziwnych schodów, pięterek, jakby nie należały do niego. – Jest piękny. – Lyssa upajała się łagodną urodą budynku. Jej głos zdradzał upodobanie do starych, dziwnych miejsc. – Nic dziwnego, że tak nie lubisz mieszkać w Londynie. – Zmieniło się to od czasu, kiedy cię poznałem. Usłyszała w tej wypowiedzi ton zaborczości. Wciąż była na tyle niezależna, że nie chciała stać się czyjąś własnością. Ten moment jednak szybko przeminął. Matthew otworzył przed nią drzwiczki auta, a ona wysunęła długie nogi odkrywając sporą część ud. Bystro spojrzała w okna. Miała dziwne uczucie, że jest obserwowana, lecz nikogo nie dostrzegła. – Chodź. – Matthew ujął ją pod ramię, – Chcę ci wszystko pokazać. Mamy tu wiele ogrodów, kort tenisowy, a w zeszłym roku ojciec kazał zbudować podgrzewany basen. Jest i wrzosowisko ciągnące się aż do morza, do Kanału. – Trochę za zimno teraz na pływanie. – Basen jest podgrzewany i mieści się w starych stajniach. Wcale nie zmarzniesz. – Otworzył grube, dębowe drzwi. Hol stanowił część starego dwora. Rozjaśniały go
promienie słoneczne wpadające przez witrażowe okno wypełniające całą ścianę i sięgające następnego piętra. Pochodziło z wczesnej epoki wiktoriańskiej i przedstawiało rycerza w zbroi ratującego z paszczy zionącego ogniem smoka na wpół ubraną pannę. Kolory ożywiały tę scenę i rzucały barwne plamy na kaflową podłogę. Wszędzie pełno było ciętych kwiatów. To na pewno zasługa ciotki Sarah, pomyślała Lyssa. Matthew zaprowadził ją do salonu ciągnącego się wzdłuż frontowej ściany, na lewo od głównego wejścia. Pomieszczenie było wyłożone dębiną, miało niski sufit, a na kamiennym kominku płonął wielki ogień. Lyssa doliczyła się sześciu głębokich sof. Książki i pisma ilustrowane zapełniały półki i stoły. Wszędzie paliły się lampy rzucając przyjemne światło. Był to rodzinny pokój oferujący odpoczynek. Każdy mógł tu znaleźć spokój, poczytać. Kiedy ostatnio miała okazję poświęcić się lekturze? Poczuła, że zaczyna się odprężać. – Poszukam cioci Sarah i powiem, że przyjechaliśmy. Czuj się jak u siebie. Chcesz kawy albo herbaty? – Kawy – odpowiedziała z uśmiechem. Stłumiła ziewnięcie. Rano gorączkowo szykowali się do drogi, a poprzedniego wieczoru pracowała bardzo długo szukając zwyczajnego podmiejskiego domku odpowiedniego dla serialu. Tego typu miejsca trudno jest znaleźć. Ludzie obawiają się, że zostaną wykorzystani i utracą prywatność, toteż zwykle nie chcą słyszeć o
udostępnieniu swego domu telewizji. W końcu udała się do agenta nieruchomości i zapytała o możliwość wynajęcia pustej posesji. Najczęściej takie właśnie posunięcie okazywało się najlepszym wyjściem z sytuacji. Usiadła na długiej, pokrytej perkalem sofie i bez namysłu zrzuciła pantofle. Ciepło bijące z kominka usypiało. Przymknęła oczy. Miała nadzieję, że nauczycielka tańca klasycznego uważa na Bethany. Maggie to dobra przyjaciółka. Poznały się, kiedy Lyssa szukała sali do zdjęć baletowych. Maggie z radością wynajęła swoją szkołę na kilka dni. – To lepsze niż praca – roześmiała się chowając czek do kieszeni. – Dam ci specjalną zniżkę dla Bethany. Ktoś otworzył drzwi. To chyba Matthew z kawą, pomyślała. – Postaw gdzieś – poprosiła sennie. – W jakimś konkretnym miejscu? – Tak, abym mogła dosięgnąć – odpowiedziała. – Jestem zbyt zmęczona, żeby się ruszyć. Uświadomiła sobie czyjąś obecność. Po chwili dotarło do niej, że ten ktoś stoi przed kominkiem odcinając ją od ciepła. Otworzyła oczy i zobaczyła wysokiego mężczyznę stojącego z rękami splecionymi na plecach. Patrzył na nią. – Są jeszcze jakieś dalsze rozkazy? – zapytał zimno. Z trudem się wyprostowała. Obciągnęła spódnicę.
Spoglądała w głęboko osadzone, granitowo-szare, ożywione inteligencją oczy. Silnie zarysowana szczęka mężczyzny wyrażała dezaprobatę. Ledwo mogła oddychać pod jego badawczym spojrzeniem. Czuła się, jakby zdejmował z niej... nie ubranie, tylko kolejne warstwy charakteru i wyciągał na wierzch wszystkie jej słabości. Było to irytujące. Natomiast on przypominał skałę, sprawiał wrażenie przyzwyczajonego do noszenia broni, zdolnego poradzić sobie w każdej sytuacji. Otaczała go aura autorytetu; wydawał rozkazy, nie przyjmował ich. Początkowo zwróciła uwagę tylko na silną osobowość, dopiero potem dostrzegła wyjątkowo interesującą powierzchowność mężczyzny. Odwróciła wzrok od jego szerokich ramion i długich nóg. Poczuła drżenie serca. Oceniał ją zimno, bezceremonialnie, jak okaz pod mikroskopem. Matthew powinien był ją ostrzec. Nie wiedziała, że w Hollow House zastanie innych gości. – To nie były rozkazy – zaczęła buntowniczo. Jednak nie chciała okazać zniecierpliwienia. – Tylko nieprzemyślane uwagi wygłoszone na wpół sennie. Miałam wczoraj trudny dzień w pracy, a ciepło kominka mnie uśpiło. – Wielu ludzi ciężko pracuje i nie robią z tego historii. Nie tylko pani przydarza się osiemnastogodzinny dzień pracy. – Pokój sprawiał teraz wrażenie mniejszego i
gorętszego. – Nie powiedziałam... – Przepraszam, musiałem się przesłyszeć. Myślałem, że mówiła pani o ciężkim dniu. Głos mężczyzny był ostry jak żwir. Nie modulował miękko samogłosek jak dobry aktor. Wypowiedź zaostrzał jakiś dialekt, akcent, którego nie potrafiła rozpoznać. Ten głos smagał Lyssę, denerwował. – Widzę, że czuje się tu pani jak u siebie w domu – kontynuował. Z zażenowaniem podkurczyła palce u nóg. – Czy zawsze kładzie pani nogi na czyjejś sofie? – Zdjęłam pantofle, co chyba zdołał pan zauważyć – odparła. – Podkradł się pan i zaskoczył mnie bez uprzedzenia. Czy wchodząc do pokoju nigdy pan nie puka, nie kaszle albo coś w tym stylu? – Pukać? – Uniósł ciemne brwi. – Powinienem zapukać? Lyssa odniosła wrażenie, że teraz sobie z niej dworuje. Była jednak zbyt zmęczona, aby zaangażować się w pojedynek słowny. Wstała, obciągnęła spódniczkę i ponownie wsunęła pantofle na nogi. Czuła się schwytana w pułapkę. Miała ochotę uciec. Na kominku długa kłoda rozpadła się wzniecając silniejszy ogień. Nieświadomie wyjęła szpilki przytrzymujące wytworny kok i rozpuściła włosy. Długie pasma otoczyły jej ramiona jedwabistą kurtyną dając Lyssie uczucie
swobody. Mężczyzna zaczynał ją denerwować. – Nie wiem, kim pan jest ani co tu robi – powiedziała – ale byłabym wdzięczna, gdyby zostawił mnie pan samą. Jeśli chce się pan zobaczyć z panem Arnoldem, może poczeka pan w innym pokoju. – Gość miał na sobie ciemny, miejski garnitur, krawat w paski, złote spinki. Bez wątpienia był kolegą gospodarza, dyrektorem innego przemysłowego imperium. – Jestem pewna, że w tak dużym domu są też i inne pokoje, jakiś gabinet albo biuro. To pomieszczenie, o ile wiem, jest prywatnym salonem rodzinnym. Podkreśliła słowo „rodzinny” w nadziei, że mężczyzna zrozumie aluzję. On jednak nawet nie drgnął. Nagle przeszył ją dreszcz pożądania. Wiele czasu upłynęło, od kiedy po raz ostatni była rozbudzona seksualnie. Śmierć André zabiła fizyczne doznania, jakby i ona zginęła w wypadku. Teraz jej zdradzieckie, głodne ciało reagowało na tego człowieka. Na pewno dobrze rozpoznała symptomy: słabość w nogach, ucisk w żołądku. Wstrzymała oddech, przerażona łatwością, z jaką dała się złapać w pułapkę denerwującej oceny mężczyzny. Pokój był bardzo cichy, jakby sam oddychał. Musiała coś zrobić, aby czar prysnął. Powiedziała pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy. – Marzę o kawie. – Sarah pewnie upuściła tacę. Ma dzisiaj maślane ręce