Yolcia

  • Dokumenty275
  • Odsłony45 415
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów511.5 MB
  • Ilość pobrań27 994

Zapach bzu - Dariusz Grabowski

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Zapach bzu - Dariusz Grabowski.pdf

Yolcia EBooki
Użytkownik Yolcia wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

Dariusz Grabowski

Dariusz Grabowski „Zapach bzu” Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Dariusz Grabowski, 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy. Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © Fotolia – kantver; Fotolia – Tomasz Zajda; Fotolia - different_nata Autor zrezygnował z korekty profesjonalnej wydawnictwa ISBN: 978-83-7900-512-3 Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706 wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl

Rozdział 1 Dzień był pochmurny, wyraźnie zanosiło się na deszcz - normalne zjawisko o tej porze roku. Lato zbliżało się do końca. Dwa tygodnie temu Joanna zaczęła kolejny rok pracy w szkole podstawowej w Ibiczy. Niespodzianek nie było: wychowawstwo w tej samej klasie, te same dzieci, koleżanki, koledzy; ten sam, nie remontowany od lat, budynek szkolny. Nie żałowała, że wakacje już się skończyły. Pobyt ojca w szpitalu, jego śmierć, potem pogrzeb; załatwianie wszelkich formalności, były traumatycznymi przeżyciami. Nie było ani przyjemności ani odpoczynku. Nacisnęła mocniej pedały starego składaka. Podświadomie czuła, że nie musi się już śpieszyć, ale nawyk pozostał. Spóźnienie, lub zbyt długi pobyt w szkole, zawsze powodowały wrzaski ojca. Przyśpieszyła. – Czego się śpieszysz, wariatko? – pytała teraz w myślach sama siebie, ale nie potrafiła inaczej. Jeszcze dwa kilometry i będzie w domu. Z tyłu narastał szum; stawał się coraz głośniejszy. Joanna wiedziała, że kolejna wielka ciężarówka za chwilę będzie ją wyprzedzać. Obecność dużej bazy przeładunkowej w Ibiczy powodowała, że droga była dość ruchliwa i obecność wielkich tirów nie była niczym szczególnym. Zbliżała się do wielkiej dziury w jezdni, tuż przy prawej stronie. Jak zwykle chciała ją szybko ominąć i zjechać na pobocze. W tym momencie poczuła silny podmuch powietrza, spowodowany pędzącym samochodem, przejeżdżającym obok Joanny w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów. Pchnął ją w dziurę w jezdni, powodując natychmiastowe zatrzymanie się przedniego koła. Wyleciała z roweru jak z procy, przeleciała w powietrzu kilka metrów i wpadła do przydrożnego rowu. Całe szczęście, że nie uderzyła w drzewo lub kamień. Nie straciła przytomności, ale nie bardzo kojarzyła, co się stało i dlaczego leży teraz w wysokiej trawie. Poruszyła się, sprawdzając, czy ją coś zaboli. Nie poczuła ostrego bólu w żadnym miejscu ciała, ale cała była obolała. Usiadła i spojrzała na siebie. To, co zobaczyła spowodowało, że łzy napłynęły jej do oczu. Ręce, nogi brudne od błota i trawy, jeden but spadł z nogi i leżał w wodzie w rowie, sukienka w błotnych plamach dopełniała obrazu nieszczęścia. Teczka z zeszytami uczniów leżała na jezdni. Podniosła oczy. Ciężarówka stała kilkadziesiąt metrów dalej. Kierowca z całych sił biegł w kierunku miejsca wypadku. Zobaczył drobną postać kobiety, siedzącą na brzegu rowu. Płakała, próbując otrzepać błoto z sukienki i założyć mokry but. Odetchnął z ulgą. - Żyje. - Jak się pani czuje? Nic się pani nie stało?

- Jak to nic!? – wyrzuciła z siebie, płacząc. - Widzi pan, cała jestem w błocie! Jak można tak jeździć, jak wariat? - Przepraszam panią, ale to pani nagle skierowała rower na środek jezdni. - Bo chciałam ominąć dziurę w drodze, a pan, jadąc jak szalony, zepchnął mnie w nią. - Proszę mi wybaczyć. Takim wielkim wozem trudno nagle skręcić. – W głosie kierowcy słychać było nutę zdziwienia i sarkazmu. - To trzeba jeździć wolniej! - Mogę pani pomóc wstać? - Bez łaski. Sama sobie wstanę. Niech mi pan tylko poda rower. - Z tego złomu już raczej nic nie będzie – stwierdził kierowca, podnosząc z jezdni poskręcane rurki. Na pierwszy rzut oka widać było, że składak dostał się pod tylne koła ciężarówki. Szczęśliwemu trafowi należy przypisać, że nie pociągnął za sobą Joanny. - Czym ja teraz będę dojeżdżać do pracy? – w głosie dziewczyny brzmiały smutek, złość i bezradność. - Tym, raczej będzie trudno. Pani pozwoli, że podwiozę panią do domu. - Nie, dziękuję, pójdę pieszo – mruknęła naburmuszona. Wyciągnęła ręce po trzymane przez kierowcę resztki składaka. - Prowadząc ten rower, będzie raczej trudno. Poza tym zbiera się na deszcz. – Podszedł do samochodu, wrzucił na pakę złom, który jeszcze przed chwilą był rowerem i krzyknął w stronę kobiety, żeby wsiadała do kabiny. Joanna pozbierała rzeczy z rowu i drogi i, ociągając się, podeszła do samochodu. Po chwili przekomarzania, siedziała w kabinie. Kierowca ruszył. Było mu głupio, że tak się stało, ale po prawdzie nie miał na to wpływu. Spojrzał na kobietę i uśmiechnął się nieśmiało. - Pani pewnie jest nauczycielką? – bardziej stwierdził niż zapytał, chcąc przerwać niezręczną ciszę. - Skąd pan wie? – zapytała obrażonym jeszcze tonem, nieco zaintrygowana trafnym spostrzeżeniem sprawcy jej nieszczęścia. - Nauczycielki, szczególnie nauczycielki wiejskie, można od razu rozpoznać – odpowiedział wesoło – zgodnie z nawykiem kierowców patrząc przed siebie i pilnując drogi. - Jak? - Nie wyglądają jak wiejskie gospodynie – masywne, silne, zaniedbane, przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Są zazwyczaj szczuplejsze, ubrane nieco inaczej. Tak jak pani – spojrzał na swoją pasażerkę taksującym wzrokiem - drobna, szczupła. Nie wyobrażam sobie pani karmiącej świnie lub dojącej krowy. - Oh, pomyliłby się pan. Moje koleżanki są też – jak pan to nazwał – masywne. Ale rzeczywiście, jestem nauczycielką w pobliskim miasteczku. Właśnie

wracałam z pracy i teraz, przez pana, tak wyglądam. – Znów zrobiła minę, jakby zaraz miała się rozpłakać. Deszcz rozpadał się solidnie. Wycieraczki z trudem ścierały wodę z szyb. - Proszę się tu zatrzymać. To już moja wioska. Tam, w tamtym domu mieszkam. - Gdzie? Domu nie widzę, tylko jakieś krzaki. - Nie „jakieś krzaki” tylko bez – oburzyła się. - Mój dom jest otoczony krzakami bzu. W maju i czerwcu zachwycająco kwitnie i odurzająco pachnie. - Nic nie czuję – silił się na dowcip. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym nagany i drwiny. - Po pierwsze, nie wiem, czy pan zauważył, ale tegoroczny maj dawno minął, a po drugie w pańskiej ciężarówce czuć tylko smród benzyny i… - nie dokończyła, chociaż chciała przygadać temu wstrętnemu sprawcy jej nieszczęścia, że śmierdzi potem. Kierowca uśmiechnął się i zatrzymał samochód. Joanna musiała przyznać, że uśmiech miał zniewalający (skąd u wielkiego, śmierdzącego kierowcy taki piękny uśmiech?). - Z całą pewnością nie uczy pani fizyki – popatrzył na nią z błyskiem drwiny w oczach. - Dlaczego tak pan sądzi? - Bo wtedy wiedziałaby pani, że tir nie ma silnika benzynowego tylko na ropę. To ogromna różnica. - Niech się pan tak nie mądrzy i lepiej nauczy prawidłowo jeździć – odgryzła się. Kierowca znów pokazał piękne zęby w uśmiechu. Nie miała czasu przyglądać mu się dłużej, a poza tym była na niego zła; wyskoczyła z kabiny i w strugach deszczu pobiegła w stronę domu, zasłaniając sobą przytuloną do piersi teczkę. Kierowca zatrąbił na pożegnanie i ruszył przed siebie. Joanna w połowie drogi zatrzymała się. Uświadomiła sobie, że jej rower, a właściwie to, co z niego zostało, odjechał na ciężarówce. Próbowała krzyczeć, ale wiedziała, że kierowca nie usłyszy. Wściekła, załamana, mokra od deszczu, w brudnej sukience weszła na ganek domku. Obejrzała się jeszcze raz za światłami znikającej ciężarówki. Szkoda jej było roweru. Może dało by się go naprawić? Ma kilku znajomych mechaników – swoich dawnych uczniów, którzy pewnie potrafiliby wyprostować te rurki i koła. A tak, nie ma szans. Przecież nowego, za swoją nauczycielską pensję nie kupi. Przynajmniej nie od razu. W domu panował chłód. Zdjęła przemoczone rzeczy i owinęła się ulubionym wielkim szlafrokiem frotte. Stary był, pozszywany, ale lubiła go, bo dawał jej poczucie bezpieczeństwa w domowych pieleszach i pełnej prywatności. - Zrobi sobie obiad i posprawdza testy, które przywiozła ze szkoły. Sporo się tego nazbierało, ale miała wprawę, więc do wieczora skończy. Zresztą jest piątek,

na sprawdzanie ma cały weekend. Nigdy dotąd nie włączała radia. Odkąd sparaliżowany ojciec leżał w łóżku w pokoju na piętrze, cały czas musiała w domu panować cisza, żeby natychmiast usłyszała każde wołanie. Od lat przyzwyczajona była do tego i wyszkolona, jak w wojsku. Już po krzyku rozpoznawała, czego będzie chciał. Kiedy usłyszała wrzask: „Aśka!”, wiedziała, że będą pretensje, uwagi i żądania. „Joanno!” – oznaczało reprymendę, poważną rozmowę lub wyżalanie się na nią. „Asiu” lub „córko” – znaczyło, że ojciec jest przygnębiony i będzie płakał, a płacz skończy się znów wrzaskiem, że o niego nie dba, że czeka na jego śmierć. Odkąd pamięta, ojciec zawsze był surowy. Nawet przed wypadkiem, kiedy był zdrowy, nigdy jej nie przytulił, nie pochwalił. Zawsze zasadniczy, poważny, nigdy się nie uśmiechał. Czasem tylko wykrzywiał twarz, co miało świadczyć o zadowoleniu, lub dobrym humorze. Matka była jego przeciwieństwem (jak oni mogli się spotkać, polubić, pobrać?) - ciepła, wesoła, kochająca. Joanna często wspominała, jak matka śpiewała w kuchni i nie przejmowała się uwagami ponurego męża, że do „Mazowsza” i tak jej nie zapiszą. Włączyła radio na przekór sobie, swoim przyzwyczajeniom i obawom, że nie usłyszy wrzasku chorego ojca. Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że ojca już nie ma, że już nie będzie na nią krzyczał. Po chwili jednak je wyłączyła. Mimo wszystko przeszkadzał jej dźwięk, nawet jeżeli była to piękna muzyka. Wolała głos własnych myśli. Wlewając zupę na talerz, pomyślała o dzisiejszym wypadku. Była zła na siebie, na kierowcę ciężarówki, a przede wszystkim na los, który znów ją dotknął i to w taki przykry sposób. Przecież ciężarówka mogła wyruszyć w drogę o minutę wcześniej lub później i nie spotkaliby się dokładnie przy pechowej dziurze. Niestety, i ciężarówka i rower znaleźli się w tym samym miejscu, dokładnie w tym samym czasie. Zawsze spokojnie omijała dziurę i nawet kiedy jechał jakiś samochód, nic się nie zdarzyło. Ten wariat kierowca też mógł jechać wolniej. Co prawda zachował się w porządku, przybiegł, zapytał, czy nic się nie stało, chciał pomóc, podwiózł. Dość przystojny, ale śmierdział potem, benzyną i papierosami. Nie lubiła cuchnących mężczyzn. Odrzucał ją zapach piwa, potu, papierosów czy alkoholu, jaki wokół siebie roztaczali. Poza tym był – jak się jej wydawało - taki wielki, zupełnie niepasujący do niej, drobnej niskiej kobietki. Ale w sumie sympatyczny. Tylko czemu taki głupi i zabrał jej rower? Co ona teraz zrobi? Mimo wszystko nie mogła myśleć o nim źle. Przeciwnie, wzbudził jej sympatię. Miał takie wesołe iskierki w oczach… Ale odjechał i już go więcej w życiu nie spotka. Chyba, że znów będzie chciał ją przejechać swoją wielką ciężarówą. Skończyła zmywanie po obiedzie i weszła do saloniku. Pomyślała, że musi go przemeblować. Kiedyś nawet nie śmiała myśleć o tym. Ojciec nie pozwoliłby niczego ruszyć, zmienić, dokupić. Miała wrażenie, że tak się zachowywał jej na

złość. Chociaż przez kilka lat nie schodził na dół, a tylko leżał w swoim łóżku w sypialni na piętrze, nie odważyła się nic zrobić przeciw niemu. Tydzień temu udało się jej odsłonić kominek, przez lata zasłonięty kredensem. Musi teraz sprawdzić, czy da się rozpalić ogień. Kiedy mama żyła, czasem rozpalała kominek. Siadały wtedy obie, bliziutko, przytulone i mama opowiadała jej różne historie prawdziwe lub zmyślone. Bohaterki tych opowieści zawsze miały na imię „Joasia”. Imiona bohaterów mama pozwalała wymyślać córeczce. I mała Joanna wymyślała: Patorka, Musiłka, Inusia lub jakiekolwiek, które przyszło jej do głowy. Nie zdarzyło się, aby wymyśliła prawdziwe imię prawdziwego chłopca. Wszystkie te bajki, opowiadania lub historyjki musiały kończyć się szczęśliwie. Taką miała umowę z mamą. Do pewnego czasu marzyła, żeby ojciec też z nimi siadał, ale on uważał to za fanaberię. Od śmierci mamy kominek przestał pełnić funkcję symbolu ogniska domowego, a kilka razy groziło mu nawet rozebranie. I w końcu pewnie byłby rozebrany, gdyby nie wypadek ojca. W piwnicy udało jej się znaleźć trochę drewna. Starannie ułożyła szczapy na ruszcie i podpaliła. Z niepokojem i nadzieją czekała aż ogień rozpali się pełnym blaskiem. Z przerażeniem stwierdziła, że drewno tylko się tli, a cały dym idzie na pokój. Próbowała gasić ogień, ale to tylko pogarszało sprawę. W pokoju zrobiło się siwo od dymu. Skoczyła do kuchni i przybiegła z dzbankiem wody. Zalany ogień zgasł, ale dym unosił się nadal. Dopiero otwarcie okien i drzwi trochę pomogło. Za oknem lało, jak z cebra. Patrzyła na zmoczone deszczem krzaki bzu. Odkąd pamięta, bez rósł wokół domu zawsze. Mama mówiła, że ona również od dzieciństwa pamiętała ten bez. Nikt nie wiedział, kiedy został posadzony. Pewnie jeszcze w bajkowych czasach. Wiosną, szczególnie w maju, kiedy najpiękniej kwitł, roztaczał taki zapach, że kręciło w głowie. Joanna uwielbiała ten zapach. Zawsze kojarzył jej się z mamą, z domem. Kiedy była na studiach, kupowała sobie perfumy o zapachu bzu, żeby przypominał jej Mielnik i rodzinny dom. Wydawało jej się, że ojciec nie lubił tego zapachu. Któregoś dnia, kiedy Joanna była mała, ojciec chciał ją za coś zbić, a ona, uciekając, instynktownie schroniła się w krzakach bzu. Była drobniutka, więc wcisnęła się głęboko. Ojciec nie mógł jej dosięgnąć, a na dodatek jakaś gałąź mocno uderzyła go w twarz, kalecząc do krwi. Wściekły postanowił wyciąć wszystkie krzaki. Mama najpierw prosiła, potem błagała, krzyczała, żeby bzu nie ścinał, ale ojciec był nieugięty. Chwycił siekierę i z dziką satysfakcją w oczach spojrzał na mamę i małą Joannę. Obie miały oczy pełne łez, patrząc na przygotowania do egzekucji. Mała Joasia, nie chcąc patrzeć, odwróciła się i schowała buzię w spódnicy mamy. Żałowała, że nie dała się ojcu złapać i zbić. Ocaliłaby bez, a tak… Ojciec uderzył w krzew z wściekłością. Ale, czy to źle uderzył, czy źle trzymał siekierę, dość że odbiła się od krzewu i obuchem z całą siłą uderzyła go

w nogę. Ryknął z bólu i upadł. Nie mógł się podnieść. Piszczel nogi został złamany i trzeba było ojca odwieźć do szpitala. Wył z bólu i wrzeszczał, że i tak wytnie te wstrętne krzaki, ale po powrocie ze szpitala, nigdy do tego pomysłu nie wrócił. Za to Joanna wiedziała, że to bez oddał ojcu wszystkie razy, jakie od niego otrzymała. Był jej obrońcą i mścicielem. Od tamtego wypadku, Joanna wiele razy, uciekając przed ojcem, chowała się w krzakach bzu. Tam była bezpieczna, wiedziała o tym i odczuwała satysfakcję, że ma obrońcę, którego nawet ojciec się boi. Nie przypomina sobie natomiast, żeby kiedykolwiek gałązka bzu ją zadrapała. Po śmierci mamy, po powrocie z pogrzebu wiele godzin spędziła w objęciach krzaków bzu. Znajdowała tu pociechę i ukojenie. Jednocześnie czuła, że teraz bez chronić ją będzie jeszcze bardziej. Odtąd jego zapach kojarzył się Joannie także z poczuciem bezpieczeństwa. Powoli nadchodził wieczór. Otuliła się mocniej szlafrokiem i weszła po schodach na piętro. Otworzyła drzwi sypialni ojca. Do dziś pamięta jak bała się, stojąc pod tymi drzwiami. Nigdy nie wiedziała, co ją spotka. Oczywiście, nie liczyła na pochwały, uśmiech, czy dobre słowo. Wiedziała, że będzie krzyk, pretensje, uwagi. Od dziecka wzbudzał w niej lęk. Jeszcze dotąd pamiętała uderzenia paska na plecach i udach, czy ręki na swojej twarzy. Od śmierci matki bił ją za byle co. Za gorszy stopień (chociaż uczyła się bardzo dobrze), za późniejsze przyjście ze szkoły, za zbitą szklankę, za bałagan w kuchni. Sam po przyjściu z pracy kładł się na kanapie i kazał się obsługiwać. Nawet kiedy nie miała sił, musiała, bo inaczej, było lanie. I tak przez kilkanaście lat. Stała w drzwiach domowej kaźni. Nadal czuła lęk i drżenie kolan. Do tej pory nie ruszyła tutaj niczego. Wszystko było tak, jak w chwili, kiedy pogotowie zabierało ojca do szpitala. Nawet pościel była ta sama. W weekend przemoże się i zrobi tu porządek. Nie chce, żeby było jak za czasów ojca, bo boi się, że będzie wciąż żyła tymi traumatycznymi przeżyciami. Starannie, cicho zamknęła drzwi. (Wariatko, przecież go już tu nie ma). Weszła do swojej sypialni. Tu porządek był idealny. Jej panieński pokoik. Uwielbiała go. Był taki, jak sobie wymarzyła. I tu, tak jak w krzakach bzu, miała azyl przed biciem; chociaż kilka razy ojciec chciał wejść do niej do pokoju, żeby wykonać wyrok, ale za każdym razem udawało się jej zamknąć drzwi na klucz. Ojciec stał jeszcze przez chwilę pod drzwiami obiecując, że kara i tak jej nie minie (i nie mijała), ale w tym momencie i w tym pokoiku czuła się bezpieczna. A tak chciała go kiedyś opuścić. Na stałe. Marzyła o tym. Chciała go zamienić na klasztorną celę. Od śmierci matki stale o tym myślała. I nie zniechęciły jej nawet lubieżne palce księdza katechety, który próbował wkładać jej ręce pod sukienkę. Zawsze udało się jej wymknąć z obłapiania księżego. Mimo, że katecheta obracał te zaloty w żart, wiedziała dokładnie, co jej grozi. Zresztą koleżanki z wyższej klasy

licealnej ostrzegały ją przed nim. Wyobrażała sobie siebie w różnych habitach zakonnych. Zakładała czepki na głowę, żeby wyglądać jak zakonnica. Miała w pokoju ołtarzyk, przy którym modliła się wieczorem. To były miłe chwile. Zawsze o tym pamięta. Ojciec wybił jej ten pomysł paskiem. Teraz przyznała mu rację. To nie było powołanie. To była raczej chęć ucieczki od ojca, od atmosfery tego domu. Chciała mieć poczucie bezpieczeństwa, ciszę, spokój. Zeszła na dół. Stwierdziła, że salon jest przewietrzony i nie czuć już dymu. Zamknęła okna. Pomyślała, że teraz zabierze się za testy. Żałowała, że kominek nie dał się rozpalić. Fajnie byłoby grzać się w jego cieple i pracować, siedząc na kanapie. Wzięła pierwszy test. Sprawdziła, oceniła. Potem drugi, piąty, dwudziesty. Poczuła się zmęczona. Odłożyła kartki na podłogę i położyła się na kanapie. Sen przyszedł niemal natychmiast. Rozdział 2 Zbudziło ją pukanie do drzwi. Usiadła półprzytomna. Rozejrzała się po pokoju. Było zupełnie ciemno. Zastanawiała się która może być godzina. Ciemność nie pozwalała sprawdzić na zegarze. Chyba jej się wydawało, że ktoś pukał. Już miała położyć się znowu, kiedy pukanie powtórzyło się. Wstała i po omacku doszła do ściany. Zapaliła światło i podeszła do drzwi, mrużąc oczy. Nawet nie pomyślała, kto może o tej porze do niej przychodzić – otworzyła drzwi. - To pan? Co pan tu robi? – otrzeźwiała w jednej chwili. - To ja. A jak mnie pani rozpoznała? – wielki, prawie dwumetrowy drab, stojący w drzwiach zapytał z wesołą miną. Po włosach spływały mu krople wody. - Po zapachu – odpaliła złośliwie. - Tak się pani martwiła, że zniszczyłem pani rower i nie będzie pani miała czym dojeżdżać do pracy, więc chciałem to naprawić. - Naprawić mój rower? Mówił pan ... - No nie. Tamten rzeczywiście już się nie da naprawić. Mam dla pani inny. – Wniósł do domu piękny, błyszczący i pachnący nowością rower. Pełne wyposażenie, światła, bagażnik, przerzutki. Nawet nie marzyła o takim. - To dla mnie? - Tak. - Pan żartuje. Ja nie mogę przyjąć od pana prezentu. - Miała pani taką smutną minę, tak mi było pani żal, więc pomyślałem, że powinienem coś zrobić. A kiedy jeszcze zobaczyłem, że przez zapomnienie ten

złom został na mojej pace, podjechałem do hurtowni i kupiłem. Mam tam znajomości, a poza tym akurat mieli promocje, więc wyszło bardzo tanio. Nie ma o czym mówić. - Nie, proszę pana, ja nie mogę tego przyjąć, bez względu na to, ile kosztowało. - Ale nie ma o czym mówić. Jest pani. - Przyjmę, jeżeli pozwoli mi pan zwrócić sobie pieniądze. Tylko nie teraz, bo nie mam – popatrzyła na gościa bezradna. - Nie ma sprawy. Zgoda. - Niech pan wejdzie, proszę. Zrobię kolację, bo pan pewnie głodny. - To prawda. Nie zdążyłem nic zjeść i teraz chętnie skorzystam. Poza tym leje jak diabli. Odstawiłem wóz do bazy w Ibiczy, gdzie mają mnie jutro rozładować, pożyczyłem samochód kolegi i przyjechałem. Mężczyzna przestąpił próg, zamknął drzwi i stanął tuż przy nich. Nie miał odwagi wejść dalej, bo woda ściekała z niego na podłogę. W końcu odważył się, wprowadził rower do środka i oparł o ścianę. - Jak tu u pani ciepło, przytulnie. - Proszę, niech pan usiądzie – wskazała mu kanapę. Sama weszła do kuchni, żeby przygotować kolację. Poszedł za nią. Przyglądał się z lekkim uśmiechem jak się krząta. Rzucała mu od czasu do czasu spojrzenia, lekko zażenowana. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. On chwalił urządzenie i czystość kuchni, sprawność z jaką wszystko robi, ona próbowała zaprzeczać, bagatelizować swoje zdolności. Usiedli do stołu. Patrzyła na niego z rozbawieniem. Na początku rzucił się na jedzenie, ale potem zorientował się, że nie wypada, więc przeprosił i zwolnił tempo. - Ależ, proszę się nie krępować. Sprawia mi przyjemność, kiedy widzę jak panu smakuje. - Przepraszam, ale nie jadłem od rana. Cały czas w drodze, w pośpiechu. - No tak, a potem mój rower. Ten nowy jest śliczny – podeszła do swojego skarbu i delikatnie dotknęła kierownicy. – Nigdy nawet o takim nie marzyłam. Już chciałabym spróbować. - Pogoda, niestety nie pozwala, ale jutro może nie będzie padać. Joanna zaproponowała kawę. Usiedli na kanapie. Widać było, że gość jest bardzo zmęczony, ale kawa może go nieco ożywić. Rozmawiali trochę o szkole Joanny, trochę o pracy truckera - kierowcy wielkiej ciężarówki. Po kwadransie Joanna zebrała naczynia i, przeprosiwszy gościa, poszła do kuchni, żeby pozmywać. Kiedy wróciła ze zdumieniem stwierdziła, że jej gość śpi na kanapie. Nogi w wielkich buciorach zwisały na podłogę. Popatrzyła na niego z uśmiechem. Zdjęła mu buty, podniosła nogi na kanapę i przykryła kocem. Śpiący wielkolud

nawet nie zareagował. Spał jak zabity. Zgasiła światło i poszła na górę. Leżała w łóżku i nie mogła zasnąć. Jak to się stało, że w jej domu śpi obcy mężczyzna? Dopiero dziś go poznała i teraz śpi pod jej dachem. Podobał jej się. Taki męski, silny, twardy w obejściu, ale ma przemiły, figlarny uśmiech, ukazujący piękne, białe, równe zęby. Wbrew woli zaczęły nachodzić ją myśli, co by się stało, gdyby ją dotknął, objął, przytulił, gdyby tak znaleźli się w łóżku razem? Nie, nie może tak myśleć. Jeszcze nigdy nie była w takiej sytuacji. A co by było, gdyby ...? Próbowała siłą pozbyć się tych myśli, ale wracały natarczywie. Dopiero morzący powoli sen, uwolnił ją od nich. Nie wiedziała jak długo spała. Poczuła, że ktoś kładzie się obok niej. Sen to, czy nie? Otworzyła oczy. Była noc. Zapaliła nocną lampkę. W jej świetle zobaczyła gościa, który ładował się do jej łóżka, próbując objąć wielkimi łapskami. Z przerażeniem stwierdziła, że jest nagi. - Proszę pana, co pan tu robi? Proszę stąd wyjść, proszę mnie nie dotykać – zaczęła wpadać w panikę. Odpychała go rękami, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Jego przewaga siły i wagi była tak ogromna, że Joanna nie mogła się ruszyć. Poza tym drażnił ją ostry zapach potu mężczyzny. - Chcę się tylko przytulić – szepnął, ale jego ręce były coraz bardziej odważne. Nie miała możliwości się bronić i z przerażeniem uświadomiła sobie, że za chwilę może stać się coś nieodwracalnego. - Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy. Niech pan nie wykorzystuje sytuacji. Proszę – gotowa była błagać go, ale nie miała wielkiej nadziei. Bała się, ale jednocześnie czuła, że dotyk jego dłoni nie był brutalny i sprawiał jej jakąś nieznaną przyjemność. Poczuła jak podnosi jej koszulę i przytula podnieconą, twardą męskość. Była bliska paniki. Nie mogła się poruszyć. Przerażała ją myśl, co za chwilę się stanie. Szarpnęła się, ale stwierdziła, że to nic nie daje. Nie miała siły się bronić, odepchnąć go. Objął ją i przytulił mocniej... Poczuła ból, krzyknęła, a potem zaczęła płakać. Stało się. Słyszała przyśpieszony oddech leżącego na niej mężczyzny i czuła ruch jego ciała. Nie broniła się. Była zupełnie bezwolna. Ruchy mężczyzny stały się coraz szybsze. Coś się z nim działo, czego nie znała i nie rozumiała. Stężał, a po chwili położył się obok. Szybki oddech powoli zwalniał. Trzymał ją nadal w ramionach i przytulał do siebie. Jego ciało było rozluźnione i spokojne. Nie śmiała się poruszyć. – A więc to tak wygląda? O to rozbija się wszystko? Była nieco zawiedziona, ale nie protestowała. Leżała cicho i wsłuchiwała się w spokojny oddech mężczyzny. Nie spał. Tulił ją, delikatnie głaszcząc po plecach i pupie. Coś szeptał, ale sens słów nie docierał do niej. W końcu ucichł. Jego oddech stał się regularny. Zasnął. Joanna leżała bez ruchu. Wielkie łzy płynęły jej po policzkach i moczyły

poduszkę. Żal jej było tego, co straciła i że stało się to zupełnie inaczej, niż sobie kiedyś marzyła. Nie było pięknego „rycerza na białym koniu”, pachnącego, czyściutkiego, zakochanego, który miał ją zabrać od okrutnego ojca. Mógł to nawet być jej kolega z pracy na rowerze, ale musiał być delikatny, kochać i być kochany. A tu brutalny, wielki, śmierdzący kierowca ciężarówki, który ją zgwałcił i, co gorsze, tuli ją teraz, a ona… czuje się bezpieczna, spokojna. Jest jej jakoś… dobrze... Jak to „dobrze”? W ramionach gwałciciela? Nie! Nigdy! Musi pokazać mu, że nie jest taka, musi walczyć, musi się zbuntować. Ale jeszcze chwilkę, jeszcze minutę. Poczuła jak powoli zapada się w sen, spokojny, głęboki sen w ramionach tego wstrętnego wielkoluda. * * * Kiedy otworzyła oczy, świtało. Myśli biegały jak oszalałe. Czy to było naprawdę, czy tylko sen? Odwróciła się i zamarła. Obok, odwrócony do niej plecami leżał mężczyzna, z którym... Teraz przypominała sobie wszystko. I to najważniejsze, co się stało, że pierwszy raz mężczyzna wszedł w nią i zabrał to, co – jak się jej wydawało – jest kobiecym skarbem dla przyszłego męża. Narastała w niej wściekłość. Jak on może tak spokojnie spać po tym, co jej zrobił? Z błyskami wściekłości w oczach uklękła za wielkimi plecami zbrodniarza i z krzykiem i łzami w oczach waliła go z całych sił pięściami po rękach i plecach. - Dlaczego mi to zrobiłeś, ty podły człowieku? Wykorzystałeś sytuację, wykorzystałeś swoją przewagę, swoją siłę. Jesteś wstrętny. Czy wiesz co zrobiłeś? Ja ... ja jeszcze ... przez ciebie ... nienawidzę cię... nienawidzę... Mężczyzna otworzył oczy, odwrócił się i patrzył na wściekłą Joannę coraz bardziej rozbawiony. To wprowadzało ją w jeszcze większą furię. Jej razy małą dłonią nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Zaczął ją głaskać, próbował chwytać ręce, ale ona biła, biła, biła, aż zmęczona siadła na piętach i ukryła twarz w dłoniach. Jej drobne ciało wstrząsał płacz. Uśmiechnął się z czułością. Objął i położył na plecach. Całował jej twarz, ręce, piersi, brzuch. Przewrócił się na plecy, kładąc Joannę na sobie. Patrzyła na niego, nie wiedząc, czy płakać dalej, czy krzyczeć. Zamiast tego chciało jej się śmiać przez łzy. Pod wpływem jego pieszczot coś się zaczynało z nią dziać. Nie przeżywała tego dotąd jeszcze, a teraz sprawiało jej coraz większą przyjemność. Czuła wzrastające podniecenie. - Nie, nie, nie podda się. Nie może. Co on sobie wyobraża – myślała – coraz bardziej poddając się pieszczotom i coraz wyraźniej reagując na nie. Położył ją na plecy i otulił własnym ciałem. Czuła wyraźnie jak wszedł w nią i tym razem sprawiło jej to przyjemność, a potem rozkosz. Zamknęła oczy i skupiła

się tylko na tym. Mężczyzna pieścił ją tak, że czuła coraz większe podniecenie. Nie miała pojęcia dokąd ją to zaprowadzi. Przecież nigdy „tam” nie była. Powtarzał te pieszczoty kilka razy, pieścił, całując plecy, stopy, uda. Delikatnie masował głowę wkładając palce we włosy. Czuła falującą, coraz silniejszą rozkosz. Jej podniecenie wzrastało powodując, że chciała jeszcze i jeszcze. Nie miała świadomości, jak długo to trwało. W pewnym momencie poczuła, że mężczyzna porusza się w niej coraz szybciej i znów, jak poprzednio wyprężył się i wtedy Joannę porwała jakaś nieznana dotąd wielka fala rozkoszy i uniosła, kołysząc delikatnie. Objęła mężczyznę mocno i przyciągnęła do siebie. Krzyknęła, słodka rozkosz uderzyła jej nagle do głowy, a potem kołysała długo, powoli przywracając świadomość. Była oszołomiona. To było coś niesamowitego, coś, czego dotąd nie przeżywała i nie wiedziała, że tak może być z mężczyzną. Znów przewrócił się na plecy, kładąc ją na sobie. Przytuliła się, czując cudowną błogość. Nie przeszkadzał jej już zapach wielkoluda i jego nieświeżość. Nagle naszła ją myśl, że będzie musiała się z tego wyspowiadać. Nie wiedziała skąd i dlaczego taka myśl przyszła jej do głowy, właśnie w tej chwili. Czy zgrzeszyła? Ksiądz mówił przecież, że takie stosunki dla przyjemności i bez sakramentu małżeństwa, są grzechem, ale to było takie cudowne, takie słodkie. Czy coś takiego może być grzechem? Leżała cichutko, tuląc się do mężczyzny i wsłuchując w bicie jego serca. Popatrzył na nią z figlarnym uśmiechem. - No i co? Nadal się boczysz? - Jesteś wstrętnym brutalem – mruknęła, udając gniew. – Nieważne, co czułam, czy było mi dobrze – patrzyła na niego z udawaną złością – ale zrobiłeś to wbrew mojej woli. Czy wiesz co się stało, czy wiesz, że ja ... nigdy jeszcze ... nie byłam z mężczyzną? Że ty ... - ... pozbawiłem cię cnoty! O Boże i ty się tym martwisz? A co ci po niej? Powinnaś się cieszyć, bo w twoim wieku o taką okazję może być coraz trudniej – mówił, śmiejąc się. Zatkało ją z oburzenia. – A co tobie do tego, co mnie po moim dziewictwie? Może tak właśnie chciałam – mówiła niezbyt przekonująco. - Posłuchaj. Jesteś, co prawda, dość ładna, dół masz bardzo zgrabny, szczupłą talię, zgrabną pupę i nogi, ale jesteś chuda, mała i piersi nie masz. Nie masz czym kokietować mężczyzn. Poza tym fryzurę masz taką „nauczycielską”, ubierasz się też jakoś tak aseksualnie. Jak mężczyzna miał się tobą zainteresować i chcieć ci odebrać cnotę? - Wiesz co, jesteś wstrętny. Nienawidzę cię! – W jej oczach pojawiły się błyski wściekłości. Zerwała się z łóżka i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Najgorsza była myśl, że ... on ma rację. Czuła to, myślała o tym od dawna, ale to on, ten facet, ten wstrętny brutal powiedział jej to głośno, prosto w oczy. - Ma rację, ma rację – huczało jej w głowie, kiedy schodziła do kuchni.

Mężczyzna przeciągnął się na łóżku. - Trochę chyba przesadziłem – pomyślał. Przecież ona jest jak dziecko i wygląda jak dziecko. Słaba, bezbronna, a on ją tak potraktował. Ale było mu wspaniale. Czuł coś cudownego w dotyku jej ciała, aksamicie skóry, zapachu, delikatności, kruchości. Sama słodycz. Musi ją przeprosić, bo pewnie tam gdzieś w kącie płacze. Wstał z łóżka i zszedł do kuchni. Joanna stała przy kuchni i... ku jego zdziwieniu, nuciła jakąś melodię. Podszedł do niej i objął czule od tyłu, dotykając piersi i całując we włosy. - Zostaw mnie, ty wstrętny brutalu. Jak ci się nie podobają moje piersi, to ich nie dotykaj – powiedziała z udawaną złością. - Ależ, bardzo mi się podobają, uwielbiam je – odwrócił ją do siebie, jak piórko podniósł i posadził na blacie. Rozsunął szlafrok i pocałował jej małe piersi. - Aj, kłujesz – odepchnęła go ze śmiechem. – Nie przeszkadzaj, bo przygotowuję śniadanie. Weź kąpiel, bo śmierdzisz okropnie. Czy ty nigdy się nie kąpiesz? - A kiedy miałem to zrobić? Najpierw, w deszcz i słotę wygoniłaś mnie po rower, potem siłą zaciągnęłaś do łóżka – śmiał się w głos. - Ty wstrętny kłamczuchu – odepchnęła go od siebie, śmiejąc się. – Zostaw – odwróciła głowę, kiedy próbował ją pocałować. – Najpierw kąpiel. Odszedł, ociągając się. - Kawa, czy herbata? – krzyknęła za nim. Była w cudownym nastroju. Pierwsze raz jest z mężczyzną, kompletnie jej nieznanym i jest jej dobrze. Nie dba, czy spotka go jeszcze, czy nie. Chciałaby, żeby został dłużej, żeby przyjeżdżał, a najlepiej... nie, nie będzie o tym myśleć. Będzie, co będzie. Śniadanie zjedli w doskonałym nastroju, rozmawiając o pogodzie, domu, pracy, znajomych, wakacjach. Czasem poważnieli, gdy mowa była o czymś smutnym (choroba i śmierć ojca Joanny), czasem zaśmiewali się głośno, gdy rozmawiali o czymś wesołym. Joanna cały czas zwracała się do swojego gościa per: „brutalu”. W pewnym momencie zapytała go: - Powiedz mi, brutalu, jak ty właściwie masz na imię? To niesamowite, że idę do łóżka z facetem, którego imienia nawet nie znam. - Chodzi ci o to łóżko, czy o imię? - O imię, brutalu! - Czyli już się na mnie nie gniewasz za to wejście do twojego łóżka w nocy i za twoją cnotę? - Oczywiście, że się gniewam, ale nie mogę się przyznać nikomu, że spałam z jakimś bezimiennym facetem. - To ty zamierzasz się tym chwalić? - Nie bądź zarozumiały – zaraz „chwalić”. - To chcesz o tym komuś mówić?

- Wykręcasz się. Jak masz na imię, mów? - Ambroży. - Jak? - Ambroży. To imię po dziadku - dodał szybko, widząc zdziwienie w oczach Joanny. O mało nie parsknęła śmiechem. Nie znała dotąd nikogo o tym imieniu. Było tak archaiczne, że aż dziwne w obecnych czasach. Nie chcąc robić gościowi przykrości, stwierdziła bez przekonania - Ależ to piękne imię. A jak się je zdrabnia? - Koledzy mówili różnie, ale najczęściej „Amber”. - A mama? Jak do ciebie mówiła mama? – Joanna miała ogromną ochotę zapytać o żonę, ale w końcu zrezygnowała. - „Brożek”, a kiedy się na mnie gniewała – mówiła poważnie: „Ambroży”. - „Brożek” – ślicznie. A ja jestem Joanna. Joanna Stańczyk. - Ambroży Wojnarowski. No to, skoro już się znamy, możemy pójść do łóżka? – Ambroży błysnął zębami w uśmiechu. - O nie! Obiecałeś naprawić mi kominek. - Ale potem... - Nie bądź namolny, bo nie pójdziemy. Bawili się sobą i swoją obecnością. Ambroży naprawił kominek. Okazało się, że wrony uwiły gniazdo na kominie i zatkały go całkowicie. Wystarczyło wejść na dach, zrzucić gniazdo i już za pierwszym razem buchnął piękny domowy ogień. Za namową Ambrożego, nie bez obaw zgodziła się na przeniesienie sypialni do pokoju ojca. Był znacznie większy i, co najważniejsze, miał duże, małżeńskie łoże. Przy pomocy Ambrożego wyniosła wszystkie rzeczy ojca do piwnicy i przeniosła swoje z panieńskiego pokoju. Po trzech godzinach pokój wyglądał zupełnie inaczej. Teraz był jej pokojem, jej sypialnią. I tu następną noc będą razem. Wieczór spędzili przed kominkiem przytuleni, zapatrzeni w ogień, sącząc wino i słuchając muzyki. Po wspólnej kąpieli znaleźli się w wielkim małżeńskim łożu. Leżeli chwilę w milczeniu, wpatrzeni w swoje oczy. - Czy ty nie boisz się mieszkać sama w tym domu? Nie myślałaś, że ktoś nieproszony mógłby tu wejść i zrobić ci krzywdę? Poza tym w nocy jest tu strasznie ciemno. Nie boisz się iść w nocy przez wieś? – Ambroży pytał z troską, cicho, prawie szepcząc. - Wyobraź sobie, że ja nigdy nie zastanawiałam się nad tym. Nigdy nie przyszło mi do głowy bać się. Przecież to moje miejsce na ziemi, tu się urodziłam, tu całe życie mieszkam, znam każdy kamyczek, każde zabudowanie, każdego człowieka. Jesteśmy tu jak jedna rodzina. Tu nawet psy na mnie nie szczekają, kiedy w nocy wracam do domu. Nie, nie boję się. Chociaż…

- Co? - Zdarzyło mi się, że wszedł tu mężczyzna, nieproszony i… niestety, zgwałcił mnie i na dodatek … - Co? - Leżę z nim w łóżku i się go nie boję. – Spojrzała mu zalotnie w oczy. Ambroży przytulił Joannę mocniej. Zupełnie bezwiednie zaczęli się całować. Najpierw delikatnie, potem namiętnie, podniecająco. Kochali się długo na łóżku, na podłodze, na fotelu. Spali, budzili się by znów się kochać. Zasnęli nad ranem upojeni rozkoszą, czułością i pieszczotami. * * * Spali do południa. Ku wielkiemu żalowi Joanny, Ambroży zaczął się zbierać. Musiał jechać, bo już w nocy wyruszał w trasę. Zjedli jeszcze razem obiad i pożegnali długo, namiętnie się całując. Joanna, po wyjściu Ambrożego położyła się na kanapie, zapatrzyła w ogień na kominku i myślała o tym, co się stało przez te dwa dni, od nieszczęśliwego wypadku, przez pierwszy stosunek do euforycznych uniesień. Chciała to zatrzymać w myślach. Dziwiła się sobie, że tak się zachowywała. Nie podejrzewała nigdy, że seks będzie sprawiał jej tyle radości, że będzie aktywna i taka ... bezwstydna. To wina (zasługa) Ambrożego, że potrafił w niej wzbudzić takie reakcje. Teraz, leżąc skulona na kanapie, z zamkniętymi oczami uśmiechała się do swoich myśli. Wstała z mocnym postanowieniem (Ambroży obiecał, że przyjedzie w następny weekend): przygotuje dom na jego przyjazd; przygotuje wspaniałą kolację, a potem... niech się dzieje, co chce. Co oboje zechcą. Rozdział 3 Najpierw był jednak poniedziałek. Swoim nowym, pięknym rowerem od Ambrożego Joanna przejechała drogę z Mielnika do Ibiczy w euforii. Gdyby ktoś ją widział, zdziwiłby się, że taka poważna pani nauczycielka, jadąc, śmieje się niemal w głos. Zatrzymała się na chwilę koło dziury, która o mało nie spowodowała tragedii, a przyniosła jej szczęście. Koleżankom, a szczególnie Mirce, nie uszedł uwadze wesoły nastrój Joanny. I piękny rower. Próbowały wyciągnąć od niej cokolwiek, ale dzielnie się broniła. Mirka jednak nie dawała za wygraną. Doczekała do końca lekcji i zaatakowała Joannę ostro. - Słuchaj, Aśka, nie próbuj zbyć mnie byle czym. Wiem, że coś się stało.

Jesteś cała w skowronkach. Gadaj, co to było? - Dziura. - Jaka dziura? - Dziura w drodze. - Przestań mnie denerwować. Mów całą prawdę. - Wpadłam rowerem w dziurę w jezdni. Wywaliłam się do rowu, rower rozleciał się kompletnie. Na dodatek lało jak z cebra. Musiałam mieć nowy rower, bo nie mogłam przecież chodzić do szkoły pieszo. - Kupiłaś go, kiedy, gdzie? – przyjaciółka patrzyła w oczy Joanny. - Mirka, nie ciągnij mnie za język. - Więc tu cię mam. Ktoś ci podarował ten rower. Przecież ja cię znam i znam wszystkich twoich znajomych. Oni by tego nie zrobili, a zatem to musiał być ktoś spoza tego grona – zastanawiała się na głos. - Mów! - Taki jeden – ustąpiła w końcu Joanna. - Konkrety. - Ojej! – skapitulowała. - Jechałam rowerem i podjechałam za blisko ciężarówki akurat przy tej wielkiej dziurze na drodze. Rower wpadł pod ciężarówkę, a ja do rowu. - I to takie szczęście i powód do radości? Przecież widzę jak promieniejesz. - No bo Brożek... - Brożek? Co to za imię? - Ambroży. - Bardzo nietypowo, ale ładnie. Podoba mi się. - Mnie też. Ambroży przestraszył się, że mnie potracił. Pożałował, że zniszczył mi rower i przywiózł mi nowy. Ale ja za niego zapłacę, tylko później… - ... i został na kolacji ze śniadaniem. - Tak – prawie szepnęła, spuszczając wzrok. - Aśka, ty spałaś z facetem! Cudownie! Nareszcie. Już się o ciebie bałam – przyjaciółka była w euforii. - Tylko, błagam, nie rozpowiadaj tego. - Jak było – gadaj! – mówiła coraz bardziej podniecona. - Zresztą nie musisz – widzę. Super, co? - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak super. - Opowiedz, ale ze szczegółami. Aśka, tak się cieszę. - Mirka, nie teraz. Może później – próbowała się wymigać od tych, krępujących ją trochę opowieści. - I co, będziesz się z nim spotykać? - Przyjedzie na weekend. Jest truckerem. - Kim? - Kierowcą wielkiej ciężarówy, takiego tira. Teraz jest w trasie, a w

piątek przyjedzie i, mam nadzieję, zostanie do niedzieli. - Umrę, nie doczekam – mruknęła Mirka. - Musisz mnie zaprosić. - No, coś ty, Mirka. - Dobra, dobra. Masz rację, mogłabym was zastać w intymnej sytuacji (chciałabym), więc tym razem dam ci spokój. Powiedz jaki jest, jak wygląda? Opis postury Ambrożego wprowadził Mirkę w zdumienie. Nie mogła uwierzyć, że Aśka kochała się z takim wielkoludem i żyje. - Przecież mógł cię zadusić. - Coś ty. Był delikatny, czuły – przymknęła rozmarzone oczy – i taki ... podniecający. * * * To był strasznie długi tydzień. Całe szczęście, że miała dużo pracy, a popołudnia spędzała na przemeblowywaniu mieszkania. Mirka pomagała jej bardzo dzielnie. Chciała uczestniczyć w przygotowaniach, bo cieszyła się szczęściem przyjaciółki. Cały czas wypytywała o Ambrożego i ostatni weekend. Nie mogła się nadziwić, że tak się wszystko ułożyło tej zawsze biednej i zahukanej przyjaciółce. Nieraz płakały wspólnie nad losem bitej i maltretowanej przez ojca Joanny. Mirka zawsze znajdowała dla niej czas. Nawet po swoim ślubie, po pierwszym, drugim i trzecim dziecku, nie odmawiała jej pociechy i pomocy. Była z nią. Joanna z kolei, jak mogła pomagała jej w domu i przy dzieciach. Znały się od początku świata. Mieszkały w Mielniku, kilka domów od siebie. Razem siedziały w szkolnej ławce w podstawówce i w liceum. Tylko studia robiły oddzielnie, choć w tej samej uczelni. Obie też pracowały w tej samej szkole w Ibiczy. Mirka uczyła matematyki, Joanna – polskiego. Wiedziały o sobie wszystko. Mirka pierwsza dowiedziała się o planach Joanny wstąpienia do klasztoru. Znała jej marzenia i myśli o chłopakach i o tym, że Joanna nigdy nie miała śmiałości do nawiązywania damsko – męskich znajomości. Mirka była inna. Lubiła flirtować i Aśka żyła raczej jej flirtami, cieszyła się nowymi sympatiami i płakała po zawodach miłosnych przyjaciółki. Potem wracała do swojego panieńskiego pokoju i marzyła o królewiczu, który – zdawało się - istniał tylko w jej marzeniach, a teraz, jak w bajce, zmaterializował się w ciele wielkiego brutala, który mógł ją nosić na rękach nie czując ciężaru. To Mirka była świadkiem tragedii Joasi, kiedy wróciły ze świadectwami maturalnymi do domu. Joasia chciała pochwalić się ojcu, jak wspaniale zdała maturę i poinformować go (tym razem definitywnie), że chce przygotować się do wstąpienia do klasztoru. Pamięta jak pijany ojciec Joanny stał na schodach na piętrze, jak zamachnął się, chcąc uderzyć dziewczynę i w ten sposób wybić jej

z głowy kretyńskie pomysły. Widziała, jak przyjaciółka skuliła się przed uderzeniem, jak ręka Cezarego minęła o milimetry głowę córki. Mężczyzna zachwiał się i runął po schodach w dół. Już się nie podniósł. Z początku myślały, że dlatego, że pijany. Potem wezwany lekarz z pogotowia orzekł, że to może być poważniejsza sprawa. Badania w szpitalu dały diagnozę jednoznaczną: złamanie kręgosłupa w części lędźwiowej i paraliż dolnej części ciała. Nieodwracalny. Ojciec próbował wzbudzić w córce poczucie winy i byłby to osiągnął, gdyby nie Mirka. Najpierw pomagała przyjaciółce przy ojcu, który wykorzystywał każdą okazję, żeby zatrudniać dziewczynę przy sobie. Był na nią całkowicie skazany i gdyby się zbuntowała, gniłby w brudzie i własnych odchodach, ale mimo to wiecznie narzekał, wrzeszczał i wymagał. Kiedyś Mirka nie wytrzymała i zrobiła staremu taką awanturę za znęcanie się nad córką, za wykorzystywanie, za lata bicia i maltretowania, że wściekły wyrzucił ją z domu, zabraniając pojawiania się. Mirka nie przychodziła do czasu, kiedy ojciec Joanny przeniósł się do pokoju na górze. Wtedy przychodziła do saloniku i cichutko rozmawiały. Widziała jak ojciec Joanny znęcał się nad córką psychicznie. Jak wrzeszczał, jak wyrzucał jedzenie, którym rzekomo chciała go otruć. Nieraz miała dość tego sadysty i spotykały się tylko w szkole. Śmierć starego przyjęła z ulgą. Widziała jak Joanna cierpi po jego stracie i robiła wszystko, żeby dziewczyna przyjęła to, jak wybawienie. Nie udawało się długo. Aż do teraz. Dlatego musi zobaczyć tego cudotwórcę i wybawiciela; tego, który zmienił kopciuszka w królewnę pełną blasku, szczęścia i radości. * * * W piątek Joanna wracała do domu jak na skrzydłach. Zatrzymała się przy „cudownej dziurze” w drodze i poprosiła: – Przywiedź mi go dzisiaj znów, proszę. - I popędziła, żeby dopilnować wszystkiego, co było już dawno zrobione. Dom lśnił, obiad przygotowany, drewno do kominka przyniesione, butelka wina w lodówce i czysta pościel na łóżku. Zgodnie z radą Mirki, nowa fryzurka a’la „lady DI” zmieniła jej twarz i spowodowała, że nagle koledzy w szkole zauważyli, że ona istnieje. Była z siebie dumna i bardzo ciekawa, jak Ambroży na to zareaguje. W końcu to on pierwszy zarzucił jej, że czesze się jak nauczycielka, co miało być w najwyższym stopniu krytyczne. Dwa dni przymierzały z Mirką ciuchy, jakie miała w szafie. Chciała choć trochę nie wyglądać jak wiejska nauczycielka. Czy się udało? Co powie Ambroży? O piątej wieczorem czuła, że Ambroży jest już blisko, że lada minuta zapuka. O siódmej zaczęła się niepokoić. Chciała wstawiać obiad, ale wstrzymała

się. O dziewiątej jej niepokój zamienił się w strach, czy nie stało się coś jej „królewiczowi”. Może jakiś wypadek, kontrola policyjna, diabli wiedzą co. Boże, tylko nie to! Niech się nic nie zdarzy! Niech szczęśliwie przyjedzie. Może nawet spóźnić się i zjawić o północy. Doczeka. Kominek zgasł. Zrobiło się trochę chłodno. Przykryła się kocem na kanapie, bo cienka sukienka już nie wystarczyła. Założyła ją za namową Mirki, która powiedziała, że wygląda w niej bardzo seksy. Pod kocem zrobiło jej się ciepło i przysnęła. Kiedy się ocknęła, było ciemno. Nie było sensu dłużej czekać. Chyba pójdzie do sypialni na górę. Ale nie, bo jeżeli Ambroży zapuka, a ona nie usłyszy? Tu zaczeka. Będzie drzemać na kanapie. Dorzuciła drew do kominka i zapatrzona w migające płomyki, zasnęła. * * * Widocznie musiało mu coś wypaść. Będzie dziś – pocieszała się, widząc jasny dzień. Nie wiedziała, co ma ze sobą robić. Będzie czekać. Zje na razie jakieś małe śniadanie, weźmie prysznic i już. Pierwsze wątpliwości pojawiły się w południe. Czy przyjedzie? A może zapomniał, może tylko ona potraktowała to poważnie. Spędził z nią fajny weekend i dwie noce i już. Tylko po co obiecywał, że przyjedzie w ten weekend. - A co miał mówić? Pewnie tak się zawsze mówi. Może wtedy miał taki zamiar, a teraz zapomniał. Pukanie do drzwi spowodowało falę radości. – Jest, jest, kochany Brożku, Amberku, nie powinnam tak o tobie myśleć. - Skoczyła jak sarna. Natychmiast była przy drzwiach. - Dzień dobry, czy możesz pożyczyć mi szklankę cukru? - Przestań, Mirka. Taki głupi pretekst. – Joanna była strasznie rozczarowana widokiem przyjaciółki. Dotychczas zawsze witała ją z radością, a teraz miała minę jakby zjadła całą cytrynę. - Nie mogłam wytrzymać. Muszę go poznać. Przedstaw mi go. - Nie przyjechał. - Nie mów. Boże, Aśka, tak ci współczuję. - Takie to moje szczęście. Trudno. Było, minęło. I tak mam fajne wspomnienia. – Odwróciła twarz, żeby Mirka nie zobaczyła spływającej po policzku łzy. - To drań. A już go nawet lubiłam. Usiadły, wypiły kawę, zjadły ciasto i narzekały na ród męski. Szczególnie zaś na pewnego dryblasa, który… (niech się lepiej nie pokazuje w okolicy, bo dwie wściekłe kobiety zamordują go z zimną krwią). Po dwóch godzinach Mirka

musiała iść do domu i Joanna została sama. Było jej smutno i przykro. Szkoda. Tak się nastawiła, tak przygotowała. Cóż - bywa. Rozczarowana zaczęła likwidować uroczysty wystrój mieszkania. Schowała świece, obrus, kieliszki. Powoli salonik przybierał „codzienny” wygląd. Przypomniała sobie, że ma trochę prac uczniowskich do sprawdzenia. Zajęła się tym. Niedziela minęła jak każda dotychczas. Już nie czekała na Ambrożego; wiedziała, że nie przyjedzie. Postanowiła spojrzeć na tę historię optymistycznie. Było jej cudownie z tym wielkim brutalem. Zobaczyła, że może podobać się mężczyznom i być pożądana. Może dać im rozkosz i satysfakcję seksualną i sama czerpać z tego, ile się da. Ambroży otworzył przed nią drzwi do nowego świata, świata damsko – męskiego, gdzie nigdy nie była i gdzie teraz nie musi bać się, że spotka ją coś złego. Spowodował, że zaczęła patrzeć na siebie, jak na kobietę. Zafundowała sobie nową fryzurę, pomalowała paznokcie (także u nóg), kupiła szpilki; nie zdecydowała się tylko na wydepilowanie okolic bikini. To przekraczało na razie jej odwagę. Może kiedyś. Nie zmieniła też bielizny na bardziej seksy. Wszystko zaś sprawiło, że poczuła się prawdziwą kobietą. – Dzięki ci, Brożku – powiedziała półgłosem i otuliła się mocniej kocem. Rozdział 4 Kolejny tydzień był już mniej ekscytujący. Nie czekała na Ambrożego. Pogodziła się, że nie przyjedzie. Ma swoje życie, ona swoje. Trochę tylko martwiła się, jak i gdzie odda Ambrożemu pieniądze za rower. Może przez jego kolegów w bazie w Ibiczy. Bardzo polubiła swoje nowe dwa kółka. Teraz przejeżdżała drogę do szkoły i do domu bardzo szybko i bez wysiłku. Dodatkowo była to pamiątka po „nim” i po „tamtych” wydarzeniach. Piątkowy wieczór zapowiadał się sympatycznie. Miała przyjść Mirka na ploteczki, lampkę wina i ciasto. Czekając na przyjaciółkę, sięgnęła po książkę. Kiedy usłyszała pukanie, wstała i z oczami w książce otworzyła drzwi. Ze słowami – „właź, właź”, wróciła do pokoju. Jakież było jej zdumienie, gdy, nie słysząc charakterystycznego szczebiotu, podniosła oczy i zobaczyła... Ambrożego. Zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, co ma zrobić. Coś jąkała, coś próbowała mówić. Książka upadła na podłogę. Szybko podniosła ją, nie spuszczając oczu z niespodziewanego gościa. W końcu zebrała się w sobie i zaprosiła go do środka. - Wejdź, proszę. Zaskoczyłeś mnie swoją wizytą. - Przecież mówiłem, że przyjadę. - Tak, ale - o ile się nie mylę - miało to być tydzień temu. Wtedy byłam gotowa, czekałam, a dziś mam spotkanie z przyjaciółką. Za chwilę przyjdzie

Mirka. Nawet myślałam, że to ona. - Przepraszam, że nie było mnie tydzień temu, ale taką mam pracę. „Dziś tu, jutro na drugim końcu świata”. Nie masz telefonu, więc nie mogłem zadzwonić. - Nie pogrążaj się. Zapomniałeś i przyznaj się do tego. Wtedy przyjmę przeprosiny i wybaczę. Nie znoszę krętaczy. - Przepraszam. Mam na przeprosiny bukiecik kwiatków i drobny prezencik. - Ambroży, kwiaty przyjmę, ale prezentu, wybacz, nie. Nie masz obowiązku obsypywać mnie prezentami. Jest mi miło, że wpadłeś i to wystarczy – w głosie Joanny było tyle smutku i żalu, że gość poczuł się głupio. Postanowił jakoś naprawić atmosferę. - Asiu, to jest prezent właściwie dla mnie. Obejrzyj go i dopiero wtedy powiedz, co myślisz – po ustach błąkał mu się uśmiech, a w oczach błyskały figlarne iskierki. Otworzyła pudełko i zaniemówiła. Wewnątrz był prześliczny szlafroczek ze sztucznego jedwabiu w kolorze dojrzałego czerwonego wina, niesamowicie seksy. - Założysz go? - Zwariowałeś? Teraz? Zaraz tu będzie Mirka. - Szkoda, ale może później, po wyjściu koleżanki. Usłyszeli pukanie do drzwi. Joanna w panice wrzuciła szlafroczek do pudełka i schowała do komody. Podbiegła do drzwi. - Co się tak guzdrzesz! – Mirka weszła, niosąc w ręku blachę z ciastem. Ciężkie to... – głos uwiązł jej w gardle, kiedy zobaczyła, że Joanna nie jest sama. Szybko się jednak zreflektowała i swoim zwyczajem postanowiła trochę się nad gościem przyjaciółki poznęcać. – Czy to ten pan, który jest wzorem męskiej punktualności i spóźnia się tylko tydzień? - Mirko, pozwól, przedstawiam ci mojego znajomego. - Ambroży – wydusił z siebie. - Dzień dobry... jak? - Ambroży – tak mam na imię. - Musiał pan być od urodzenia strasznie nieznośny, że rodzice dali panu takie dziwne imię. - Mirka... – Joanna próbowała przerwać przyjaciółce, ale ta wcale nie zamierzała przestać drwić z wielkoluda. - Dlaczego dziwne? Przeciwnie, zupełnie ładne. Może rzadkie, ale nie uważam je za brzydkie. – Ambroży próbował się bronić, choć robił to bardzo niezgrabnie. - Musiał się pan nasłuchać drwin kolegów w szkole. - Zdziwi się pani, ale nie. Później, to nawet mi zazdrościli... - Niech pan nam nie wciska kitu. Obie jesteśmy nauczycielkami, to wiemy, jakie dzieci potrafią być okrutne i znęcać się nad każdą odmiennością.

- Pani za to nie jest wcale od nich lepsza. Pani też drwi z mojego imienia – bronił się, próbując atakować. - Drwię? Nie, skądże. Ja tylko wyraziłam zdziwienie. A tak serio, to pytał pan rodziców, skąd to pańskie imię? - Nie musiałem pytać. To imię to tradycja rodzinna z dziada na wnuka. Mój dziad miał tak na imię. - A ojciec? - Bardzo zwyczajnie – Bonawentura. - No, nie, ale fajna rodzinka – Mirka dusiła się ze śmiechu. - I co, pan swojemu synowi da imię Bonawentura? - Oczywiście. Nie złamię rodzinnej tradycji. - Pan się pewnie na rodzicach zemścił i za to urósł taki duży. Tata Bonawentura bardzo się musiał napracować, żeby nadążyć kupować dziecku dwa bochenki chlebka i pięć litrów zupki na każdy posiłek. Nie mówiąc o kilogramie kotletów i woreczku kartofli na drugie. Czy tam, gdzie panu dawali wzrost, nie było żadnych limitów? Przecież to niesprawiedliwe. Pan ma pewnie tyle, co my dwie razem. – Była w swoim żywiole. Nie pozwalała się zagadać nikomu. – Gdybym wiedziała, że będzie ten wielkolud, upiekła bym dwie blachy. Przecież on nam zje całe ciasto – zwróciła się do Joanny z udawanym strachem. - Mirka, przestań już – Joanna była już trochę zła na przyjaciółkę i zniecierpliwiona. Usiadły na kanapie, gość na fotelu. Ambroży próbował usprawiedliwiać swoją nieobecność tydzień temu, ale to i tak nie uchroniło go przed sporą porcją dalszych złośliwości ze strony Mirki. Atmosfera powoli się poprawiała, aż w końcu wszyscy bawili się znakomicie. Mirka, która zamierzała zostać u przyjaciółki dwie godziny, dopiero po trzech zorientowała się która jest godzina. Sytuacja była trochę niezręczna, bo wyglądało na to, że Ambroży chce zostać na noc, nie pytając o zgodę gospodyni. Mirka powoli zbierała się do domu i nie wiedziała, czy ma pomóc przyjaciółce pozbyć się gościa, czy wręcz przeciwnie – wynieść się czym prędzej, dając kochankom szansę na czułości. Ponieważ Joanna nie dawała jej żadnych sygnałów, oświadczyła, że musi już iść do domu. Joanna i Ambroży zostali sami. - Czy teraz przymierzysz szlafroczek? - A chciałbyś? - Mhm – w tym „mhm” aż kapało od pożądania. - Wezmę prysznic, a ty tu posprzątaj. Nie zmywaj, zanieś tylko do kuchni. Po chwili głośno zapytała przez drzwi łazienki – Czy z tym Bonawenturą, to prawda? - Nie, oczywiście, że nie. Mój ojciec miał na imię bardzo zwyczajnie –

Jędrzej. Tego Bonawenturę wymyśliłem, żeby trochę zadrwić z twojej przyjaciółki. Niespełna pół godziny dłużyło się Ambrożemu niesamowicie, ale warto było czekać. Joanna wyglądała rzeczywiście bardzo seksy. Podszedł do niej z zamglonymi od pożądania oczami. - Hola, hola! Teraz ty pod prysznic – zastopowała jego zapędy, chociaż sama miała ogromną ochotę na przytulanki. Polubiła takie droczenie się. Już po kilkunastu minutach Ambroży był znów przy Joannie. W jej starym szlafroku wyglądał śmiesznie. Objął dziewczynę, przytulił i podniósł jak piórko. Joanna objęła Ambrożego za szyję i pocałowała. Niósł ją po schodach jak dziecko i myślał, że sypialnia jest jednak zbyt daleko. Obudzili się prawie w południe. Jesienne słońce było wysoko, a im wcale nie było do wstawania. Wciąż otuleni rozkoszą nocy, czułościami i pieszczotami nie chcieli tego przerywać. Joanna uwielbiała wtulać się w swojego wielkoluda. Czuła się wtedy jak mała dziewczynka, jak wtedy, gdy tak bardzo chciała, żeby ojciec wziął ją na kolana, przytulił, pogłaskał po głowie. Nigdy, aż do dziś, nie doczekała się takiej pieszczoty. Rozdział 5 - Ale czy ty jesteś go pewna? Jesteś pewna, że cię nie wykorzystuje? – Mirka miała tysiące pytań i wątpliwości. Obawiała się o przyjaciółkę. Ta, spragniona miłości kobieta, rzuciła się w ramiona Ambrożego zupełnie bez opamiętania. Oddała mu ciało i duszę. Lgnęła do każdej myśli o ukochanym. Ukochanym, bo tak naprawdę kochała go całym sercem od pierwszego, no może drugiego spotkania. Stał się uosobieniem jej wymarzonego królewicza. Czekała, a kiedy nie przyjeżdżał, gotowa była nawet Mirce wydrapać oczy za każdą wątpliwość, za każde słowo krytykujące jej Ambrożego. - Mirka, czepiasz się go, bo go nie lubisz. Nie przyjechał, bo widać nie miał możliwości. Jak będzie mógł – przyjedzie, zobaczysz. - Aśka, jesteś naiwna jak dziecko – wybuchła przyjaciółka. – On ci nic o sobie nie mówi. Nie wiesz, czy gdzieś nie ma innej kobiety. Może jest żonaty, może – no wiesz – „gdzie strona, tam żona” albo jak marynarz - „w każdym porcie narzeczona”? Nie darowałabym, gdyby cię skrzywdził. - Dlaczego miałby mnie skrzywdzić? Przecież nie zrobiłam mu nic złego. - Twoja logika jest logiką dziecka. Przerażasz mnie. Naiwność ... - Przestań mówić mi wciąż, że jestem naiwna – Joanna była coraz bardziej zirytowana. - Patrzę i widzę. Gdyby miał złe intencje, natychmiast bym to zauważyła.