1.
Poniedziałek, siódma trzydzieści
To, że poniedziałek z punktu widzenia wszechświata,
galaktyki, a nawet przyziemnej fizyki, chemii i biologii jest
pojęciem umownym, abstrakcyjnym i bezsensownym, nie
przeszkadzało Lutce go nienawidzić. Zaczynała go
nienawidzić już od niedzielnego poranka. Niedzielne
popołudnie było już wypełnione nienawiścią do poniedziałku
w stu procentach, co nie pozostawiało miejsca na żadną inną
aktywność emocjonalną.
Najgorsze, że fala nienawiści do poniedziałku zaczęła
pojawiać się coraz wcześniej. Od pewnego czasu przelewała
się przez komórki nerwowe już w okolicach sobotniego
popołudnia. Lutka obawiała się, że niebawem wypełni także
piątkowe popołudnie i w ten sposób schrzani cały weekend.
Ulubionym dniem tygodnia stanie się poniedziałek, bo będzie
najdalej do następnego poniedziałku!
Nadjechał tramwaj, napchany jak co dzień o siódmej
trzydzieści. Lutka z obrzydzeniem postawiła nogę na stopniu.
Nie to, że przeszkadzał jej tramwaj sam w sobie. Chciała po
prostu, żeby ten dzień już się skończył. Ten dzień, ten tydzień,
ten miesiąc...
Kompletny chaos, jak to w poniedziałek, ogarnął
Warszawę. Wszyscy wpychali się do większych lub
mniejszych blaszanych pudełek, by o tej samej godzinie
przemieszczać się w różne części miasta i obszarów
podmiejskich, utrudniając to sobie nawzajem. Ludzie
mieszkający na Okęciu, z uporem maniaków pchali się na
Żoliborz. Ci z Żoliborza znowu na Okęcie. Po to tylko, żeby
po południu znowu się zamienić. Być może fanatycy
podróżowania, wielbiciele przemieszczania się, maniacy
tłoczenia się i pasjonaci wciskania, przepychania, pokładania
się na sobie, gniewnego furczenia i prychania lubili tę zabawę
w komórki do wynajęcia, Lutka nie lubiła.
Facet za szybą na samym przodzie tramwaju, specjalnie
szkolony w sztuce nadawania wszystkim zgromadzonym w
wagonie w najmniej spodziewanych momentach
przyspieszenia dodatniego, ujemnego oraz odśrodkowego,
zwany przez to motorniczym, sprawiał wrażenie głęboko
skoncentrowanego. Na dłubaniu w nosie.
Facet z tyłu wagonu wyglądał, jakby miał zaraz zejść
śmiertelnie. Blady, chwiał się na siedzeniu, głowa opadała mu
co chwilę. Niezła impreza musiała być w nocy... Niektórzy to
się świetnie bawią, pracować nie muszą...
Tramwaj dojechał do byłego kina Ochota, wysiadło
kilkanaście osób i Lutka mogła złożyć swoje udręczone od
samego rana ciało na twardym, niewygodnym siedzeniu. Za
nią, zachlany bumelant sapał i dyszał, jakby miał zamiar
natychmiast ducha wyzionąć. Za oknem szarobura i błotnista
Warszawa uwzięła się, żeby dodatkowo przygnębiać swoim
widokiem.
Tramwaj skręcił w Banacha i bon vivant prawie spadł ze
swojego siedzenia. Z wielkim wysiłkiem podciągnął się z
powrotem.
Ostatni przystanek przed pętlą. Zostali sami w wagonie.
Żeby tylko nie puścił jej pawia na plecy... Rany, jak on rzęzi!
Odwróciła dyskretnie głowę i obrzuciła go szybkim
spojrzeniem. Oczy miał przekrwione, dolną wargę siną, jakieś
wycieki z nosa. Trzymał się za brzuch. Ręce mu drżały.
Matko jedyna, przecież on nie jest pijany! Jak ja śmiem
nazywać siebie lekarzem!
- Proszę pana, może w czymś pomóc? Jestem lekarzem -
powiedziała wbrew ostatniej refleksji.
- Do doktora Jakubika... - wyjęczał z trudem.
- Gdzie? Tutaj? Na Banacha? W tym szpitalu? - wskazała
budynek, do którego dojeżdżali.
Kiwnął głową i zwinął się wpół, trzymając się kurczowo
za żołądek, jakby miał mu wypaść na zabłoconą podłogę
tramwaju.
Tramwaj stanął. Mężczyzna zaczął wspinać się dłońmi po
barierce, próbując się podnieść. Lutka ujęła go mocno pod
ramię. Wyczuła przyjemny dotyk luksusowego wełnianego
płaszcza. Spod niego wystawała piżama. No ładnie! Pewnie
uciekł ze szpitala. Może lepiej go nie ruszać, niech przyjdą
sanitariusze.
- Niech pan powie, co panu jest - zwróciła się do niego
tak łagodnie, jak tylko mogła, bo nagle wydało jej się, że facet
jest ciężko przerażony.
- To nie jest... - zaczął, patrząc na nią błagalnie. Nie mógł
dokończyć. Słowa ugrzęzły gdzieś w nagłym skurczu
przełyku.
- Brzuch? Boli pana brzuch?
Kiwnął głową i ruszył w stronę wyjścia, opierając się z
całej siły na jej ramieniu. Wytoczyli się jakoś z tramwaju.
- Chodźmy na izbę przyjęć - zaproponowała Lutka bez
przekonania.
- Nie, nie. Na żadną izbę. Muszę do doktora Ja - kubika -
jąkał z wyraźnym trudem. - To nie jest żaden... - znowu
zachwiał się i zwinął z bólu, a z ust zaczęła wydobywać się
spieniona ślina.
Lutka uznała, że nawet poniedziałek nie usprawiedliwia
bierności. Wyjęła komórkę, zadzwoniła na izbę przyjęć i
kazała przysłać sanitariuszy z noszami, albo przynajmniej
pielęgniarkę z wózkiem. Natychmiast.
Mężczyzna tymczasem padł na pokryty błotem chodnik,
skulił się i wgniatając jedną rękę w brzuch, drugą próbował
przywołać Lutkę. Pochyliła się nad nim, rozpięła mu górny
guzik płaszcza. Nagle nie wiedziała, co ma robić. Kompletna
pustka w głowie.
- Niech pani obieca, że pani przypilnuje... żeby doktor...
Jakubik. Niech on się mną zajmie... - mówił z jakimś
koszmarnym naciskiem, z trudem patrząc Lutce prosto w oczy
i drżąc z bólu.
- Tak, tak, Jakubik. Spokojnie - łagodziła, patrząc na
potworne cierpienie wymalowane wyraźnie na jego twarzy. -
Niech się pan nie martwi, jakoś go znajdę, ale najpierw muszą
pana zabrać do budynku.
Od strony szpitala nadchodzili niespiesznie dwaj
sanitariusze, niosąc pionowo nosze.
- Ruszajcie się, do licha! - wrzasnęła Lutka. Spojrzeli po
sobie i przyspieszyli nieco kroku.
Mężczyzna umieszczony na noszach pod szpitalnym
kocem chwycił rękę Lutki w kleszcze swoich palców i nie
puszczał, jakby miało mu to przynieść ratunek. Jęczał przy
tym coraz mniej zrozumiale.
- Obiecałaś, doktor Jakubik... Pamiętaj, że to nie jest... to
nie jest rak...
Ciekawe, w jaki sposób znajdzie tego całego Jakubika, nie
puszczając ręki faceta na noszach. Kogo prosić o pomoc?...
Anka! Wybrała jej numer w komórce. Na szczęście po dwóch
sygnałach odezwał się cienki głosik koleżanki.
- Anka, znajdź mi doktora Jakubika... nie mam pojęcia na
jakim oddziale. Znajdź go jak najszybciej! Znaczy
natychmiast! To bardzo ważne... Niech przyjdzie na izbę
przyjęć.
W izbie przyjęć pełno. Wiadomo - poniedziałek rano.
Sanitariusze położyli nosze na posadzce, nie rozkładając
nawet stojaka i zniknęli za drzwiami. Mężczyzna nadal
kurczowo trzymał Lutkę za rękę. Przykucnęła przy nim.
- Doktor Jakubik zaraz przyjdzie - próbowała mówić
pokrzepiająco. - Niech się pan nie martwi. Wszystko będzie
dobrze. To na pewno nie żaden rak... - Słabo jej to wyszło.
- Pani nic nie rozumie! - zdenerwował się mężczyzna.
Krople potu zalśniły na jego czole, dolna warga zsiniała
jeszcze mocniej. Zajęczał przejmująco i zamknął oczy.
Lutka zdecydowała, że nie może dłużej czekać. Wyrwała
rękę z jego słabnących palców i otworzyła bez pukania drzwi
gabinetu. Lekarka dyżurna pochylała się właśnie nad jakimś
leżącym pacjentem, próbując go osłuchać.
- Gdzie się pani tu pakuje! - krzyknęła na Lutkę. - Proszę
wyjść!
- Tam człowiek potrzebuje pomocy. Ma silne ataki bólu,
mdłości... nie wiem, czy to nie perforacja...
- Niech mi się pani tu nie wymądrza. Proszę zamknąć
drzwi i czekać. Każdy tu potrzebuje pomocy! - wrzasnęła
zirytowana lekarka.
Lutka zatrzasnęła drzwi i postanowiła przypomnieć sobie
wreszcie, kim jest. Kucnęła przy noszach, rozpięła
mężczyźnie płaszcz, podciągnęła bluzę od piżamy i zaczęła
delikatnie badać jego napięty brzuch. Mężczyzna zawył z
bólu.
Otworzyły się drzwi od gabinetu i wyskoczyła z nich
wściekła jak osa lekarka.
- Zwariowała pani!? Co pani wyprawia!? - Zaczęła
szarpać i odpychać Lutkę od noszy.
Mężczyzna z kolei jakby się ocknął i chwycił znów jej
rękę, nie pozwalając się oddalić. Pewnie rozerwaliby Lutkę na
dwie nierówne części, gdyby w tym momencie nie otworzyły
się drzwi prowadzące do szpitalnego korytarza i nie stanął w
nich, rozglądając się, lekarz w rozpiętym niedbale fartuchu.
- Doktor Jakubik?! - krzyknęła zdesperowana Lutka,
próbując zachować integralność swojego ciała. Ruszył w ich
kierunku.
Lekarka dyżurna nie ustawała w wysiłkach, by odsunąć
Lutkę od chorego.
- Pan Węgier! - zdziwił się domniemany Jakubik. - Co tu
się dzieje?
Pacjent uznał za stosowane stracić przytomność. Lutka
próbowała wytłumaczyć Jakubikowi przebieg wydarzeń, ale
lekarka dyżurna wciąż nie dawała jej dojść do słowa.
- Jeśli pani nie jest bliską krewną chorego, proszę stąd
natychmiast wyjść. Czy słyszy pani, co mówię? Bo każę
wezwać ochronę. Proszę się odsunąć. Chory będzie prze-nie-
sio-ny. Pani się od-su-wa! - wrzeszczała monotonnie, jak
nakręcona. - Od-su-wa! - zaznaczyła dodatkowo.
- Zaraz! - zainterweniował doktor Jakubik. Wydał z siebie
na tyle gromki głos, że udało mu się przebić przez narastający
jazgot. - O ile wiem, to jest doktor Groszek, która tutaj
pracuje.
Anka jak widać stanęła na wysokości zadania i przekazała
Jakubikowi co trzeba. Dyżurną chwilowo zatkało, Jakubik
skorzystał z chwili ciszy i pochylił się nad chorym.
- Panie Stanisławie! Panie Stanisławie! Słyszy mnie pan?
Mężczyzna jakby się ocknął, uchylił powieki i lekko
poruszył głową.
- Zabieram go na oddział - zarządził energicznie Jakubik.
- Niech mi pani da kogoś do podniesienia tych noszy... Albo
nie! Zanim przyjdą... Groszek... Groszku... niech Pani uniesie
z przodu, rozłożymy sami te nóżki i go przewieziemy.
Lutka z ulgą podporządkowała się komendom Jakubika. Z
wysiłkiem podniosła nosze z jednej strony, odblokowała
zamek. Stojak opuścił się i potoczyli chorego w kierunku
szpitalnego korytarza. Po drodze opowiedziała doktorowi
przebieg ostatniej pół godziny i zostawiła chorego, w miarę
uspokojonego, choć nadal wijącego się z bólu, pod opieką
personelu oddziału gastrologii.
*
Kawy! Wódki! Waleriany... Kawy!!!
- A cześć Lutka, dobrze, że nareszcie przyszłaś! -
wygłosiła na dzień dobry Balbina. Lutka spojrzała na zegarek.
Było dwadzieścia dwie po ósmej.
- Musiałam pomóc jednemu facetowi - burknęła.
- No niezłe. Całkiem niezłe wytłumaczenie. Trochę tylko
mało oryginalne - wytknęła Balbina, szminkując jaskrawo
swoje grube wargi umieszczone na wielkiej, płaskiej twarzy. -
Niezbyt wiarygodnie brzmi - dodała pouczająco.
Ciekawe swoją drogą, skąd Balbina wzięła się w pracy o
tej wczesnej porze. Zwykle pojawiała się po wpół do
dziewiątej, żeby zdążyć na obchód o dziewiątej. Sądząc po
ubraniu, coś knuła. Bluzka czerwona, obcisła, wszystkie
ogromne fałdy tłuszczu na bokach i brzuchu dobrze widoczne
i równiutko poukładane jedna na drugiej, namiastka włosów
prosto od fryzjera, makijaż pełny. Przepełniony, można by
rzec...
- Ładnie wyglądam? Profesor wezwał mnie dzisiaj na
rozmowę na ósmą czterdzieści pięć. Spać nie może, swoją
drogą, czy co? Może poszłabyś po wodę na kawę, bo ja dzisiaj
jestem taka zdenerwowana, że nie mam siły - zakończyła
propozycją, którą składała codziennie. Lutka jak co dzień dała
się nabrać, bez słowa wzięła bańkę na wodę i poszła.
Przy kraniku z rzekomo filtrowaną wodą spotkała Ankę.
Po szybkiej wymianie uwag na temat porannego zdarzenia,
umówiły się na kawę o czternastej i Lutka poleciała na górę.
Balbina miała nadętą minę.
- Na złość mi robisz, czy jak? Przecież wiesz, że się
śpieszę na rozmowę z profesorem. Teraz już nie zdążę wypić
kawy. Bez kawy padnę tam kompletnie - zrzędziła.
*
Balbina to była wielka, niezbyt udana kupa atomów,
głównie węgla, wodoru i tlenu, uformowana w przenikające
się kule i walce o obwodzie sięgającym w porywach stu
trzydziestu centymetrów. Atomy z tej kupy były połączone ze
sobą w specjalny sposób, który zapewniał silne i zwykle
negatywne oddziaływanie na otoczenie.
Początkowo wydawała się całkiem sympatyczna. W
przeciwieństwie do pozostałych pracowników oddziału,
którzy byli wkurzeni, że profesor przyjął na staż ciężarną
wówczas Lutkę, Balbina jako jedyna próbowała się z nią
zaprzyjaźnić stając się w pierwszych tygodniach pracy jej
jedynym źródłem informacji, przede wszystkim o prywatnych
sprawach współpracowników oraz o ich przywarach.
Informowała także chętnie i wyczerpująco o wszystkich
swoich problemach rodzinnych oraz licznych podbojach
miłosnych, które uczyniła, gdy była jeszcze młoda, szczupła i
piękna. Za główny cel życiowy obrała sobie błyszczenie w
towarzystwie za pomocą nieprzerwanego słowotoku i zwykle
nie było najmniejszej szansy, by w jej obecności ktokolwiek
mógł powiedzieć choć sylabę.
Lutka podejrzewała, że dzisiejsze wezwanie Balbiny do
profesora związane było z piątkowymi zdarzeniami na
oddziale. Nie były one wstrząsające ani sensacyjne i nie
wiązały się z aferą łapówkarską, pijanym chirurgiem czy
eutanazją, w związku z czym nie przylecieli przedstawiciele
prasy z dyktafonami i kamerami, by udowodnić, jak źle dzieje
się w służbie zdrowia. Niemniej takie fakty, jak brak
jakiejkolwiek dokumentacji dotyczącej pacjenta, który dostał
duszności, i pół oddziału biegające w popłochu, by stwierdzić,
jakie jest rozpoznanie i wyniki badań, były przez profesora
zauważane i komentowane. Po detektywistycznym
dochodzeniu wyszło na jaw, że pacjent był Balbiny.
W czasie gdy pacjent się dusił, Balbina siedziała w
lekarskim i rozsnuwała przed adiunktem profesora, Januszem,
swoje ulubione półerotyczne fantazje.
- No, i wiesz pan, ja wtedy naprawdę byłam niezłą laską -
wyprężyła dumnie pierś. - Jak byłam trochę młodsza, wiesz
pan, byłam wtedy jeszcze szczupła, naprawdę była ze mnie
nieziemska laska - upajała się - i chodziłam ubrana tak
wyzywająco... Profesor się we mnie podkochiwał. Mówię ci,
panie Januszu, ubaw był po pompon - wskazała znacząco swój
czubek głowy, gdzie powinien był figurować rzeczony
pompon. - Siedzę więc sobie na ławce, dekolt mam prawie do
pępka, brzuch absolutnie wklęsły, bo strasznie dużo wtedy
ćwiczyłam. Po nocach nie spałam, tylko ciągle ćwiczenia
brzucha robiłam - szła w dygresje, wskazując na swój wielki,
złożony z trzech grubych fałd i wylewający się znad spódnicy
brzuchol. - Może teraz tego tak nie widać...
- Balbina, ten facet z ósemki... - zaczęła Lutka, ale już
widziała, że nie da rady. Balbina napracowała się nad
stworzeniem zmysłowej atmosfery i nie zamierzała
rezygnować.
- No i wtedy nadszedł profesor - kontynuowała,
zwiększając nieco ilość decybeli, ale poza tym nie zwracając
najmniejszej uwagi na Lutkę. - Spojrzał na te moje prawie
odkryte cycki - pokazała ręką, dokąd były obnażone, kreśląc
linię na trzeciej fałdzie od dołu. - I zaczął...
- Balbina! Twój pac-jent ma dusz-noś-ci i nie ma jego
papie-rów. Tlen mu po-da-liś-my! - wyskandowała Lutka.
- Który? Ten z ósemki? On zawsze źle się czuje -
machnęła ręką i zaśmiała się do asystenta. - No i wiesz pan,
panie Januszu, niech pan sobie wyobrazi, że...
- Reszta pani pacjentów czuje się świetnie? - zapytał
złośliwie Janusz. - Ja z panią w takim razie pójdę do tego
pacjenta, pani Lutko - wykazał się, gwałtownie podnosząc się
z krzesła.
- Dobrze, dobrze, czy ja muszę natychmiast? Chwili
wytchnienia człowiek nie ma, tylko ciągle latanie po tym
korytarzu. Ja dziennie przechodzę chyba sto kilometrów -
złorzeczyła Balbina, znana z tego, że z pozycji siedzącej
mogła ją poderwać jedynie pilna potrzeba fizjologiczna.
Wyłącznie jej własna. Zwykle zamiast chodzić do pacjentów,
dzwoniła do pokoju pielęgniarek i wysyłała którąś na
przeszpiegi. Sama ruszała się tylko w wyjątkowych
przypadkach, to jest: na obchód i gdy profesor był gdzieś w
pobliżu.
- Papiery mam u siebie, bo właśnie nad nimi pracowałam.
A ty nie musisz przerywać - strofowała Lutkę. - Nic takiego
się przecież nie dzieje.
Podniosła się z fotela, wyciągnęła z szafy plik papierków i
ruszyła stękając. Lutka i Janusz poszli za nią.
- Lepiej z tym tlenem ? - spytała Lutka wychudzonego
siedemdziesięciolatka o nazwisku Bednarek. Jego żylasta ręka
spoczywała bezwładnie na pościeli. Siwe włosy przyklejone
były do czoła obleczonego cieniusieńką warstwą skóry, pod
którą wyraźnie rysował się kształt czaszki. Do nosa
doprowadzone były przezroczyste rurki z tworzywa
sztucznego.
Wyglądało na to, że na razie sytuacja była opanowana.
Rzuciwszy okiem przez ramię Balbiny, Lutka zdążyła się
zorientować, że Bednarek ma rozedmę i od trzech dni, to jest
odkąd został przyjęty na oddział, nie podjęto absolutnie
żadnych działań, a Balbina nie wystawiła żadnych zleceń.
Z łóżka obok dobiegło głośne sapanie nobliwie
wyglądającego starszego pana. Zdarł z siebie kołdrę, przy
okazji prawie wyrywając cewnik, zawinął ją w poręczny
tobołek i kiwnął w stronę trójki lekarzy stojących metr od
niego.
- Niech ktoś przyjdzie i pomoże mi to zabrać! Ja sam się z
tym nie zabiorę! - Wykonywał niespokojne i niespójne ruchy,
próbując zmniejszyć objętość tobołka przez ugniatanie go.
- To ciężkie jest - stwierdził rzeczowo. - Ale jak oni
przyjdą, to dadzą radę - dodał arbitralnie. - W kościele są. Jak
się ten kościół nazywa?
Janusz podszedł do niego i podjął próbę przemiany
tobołka w kołdrę. Staruszek był jednak zdeterminowany.
- Niech pan chociaż pójdzie zadzwonić po nich! -
zdenerwował się. - Stoicie tutaj, moglibyście pomóc. Ta
grubsza niech pójdzie zadzwonić. A ta blondynka, ta młodsza,
niech spakuje jeszcze jedzenie dla psa. Będzie głodny po
drodze, to mu się da. A pan niech to niesie. Zanim oni przyjdą,
to już będzie zaniesione. - Wręczył kołdrę Januszowi. Janusz
szybko ją rozwinął i rozłożył na łóżku.
- Poszli, siedzą tam i siedzą. Niech pan zapuka tam. Pies
głodny jest. - Nagle przestał zwracać uwagę na kołdrę. Wiercił
się jeszcze przez chwilę niespokojnie. - To ja już pójdę -
zakończył. - Za długo już siedziałem. Przepraszam państwa
bardzo, ale tak przyjemnie, zasiedziałem się - dodał na koniec
i umilkł.
Niech mi ktoś powie, gdzie jest teraz jego dusza? To, co tu
zostało, to jakieś resztki, wyskrobki duszy, które zostawia
alzheimer - pomyślała Lutka z sarkazmem do niej
niepodobnym. Miała wszystkiego powyżej uszu.
- Co pan radzi z nim zrobić, panie Januszu? - Balbina nie
zwracała uwagi na pana z wyskrobkami duszy. Próbowała
szybko rozwiązać problem Bednarka, stosując swoją ulubioną
i wypróbowaną metodę.
Procedura była sprytna i łatwa w obsłudze. Balbina nie
podejmowała samodzielnie żadnych decyzji dotyczących
diagnozowania lub terapii. Zazwyczaj dopadała kogoś,
ciągnęła na kawę do pokoju lekarskiego i stosowała mocno
oklepaną gierkę: „Słuchaj, może razem coś wymyślimy,
wiesz, ty masz taką wiedzę, może mi poradzisz, na pewno
miałeś już takie przypadki".
Wiele osób dawało się brać na plewy bądź, znając
Balbinę, działało dla dobra pacjentów.
Dawniej Lutka uważała, że to asekuracja i lęk przed
podjęciem decyzji. Tym razem wyraźnie było widać, że
Balbina nie raczyła nawet zajrzeć do papierów pacjenta.
- To chyba oczywiste, pani Balbino - wypalił Janusz i
wyszedł. Silne napięcie jego ramion wskazywało na
powstrzymywanie atawistycznych odruchów, związanych z
narastającą agresją.
A jakby tak jej przyłożył z piąchy... - rozmarzyła się
Lutka, wpędzając się równocześnie w poczucie winy z
powodu nieokiełznanej złości.
Balbina zadecydowała, żeby Bednarek pozostał pod
tlenem i również wyszła.
- No wiesz, mógł mi pomóc, nieużyty taki - złorzeczyła,
gdy wróciły do pokoju. - Oczywiste! Rzeczywiście! Ja trochę
dawniej kończyłam studia. W Łodzi zresztą. Może nie
mieliśmy takich rzeczy? On uważa, że wszystko powinnam
wiedzieć. Ja wiem, zaraz powiesz, że trzeba sobie doczytać w
literaturze fachowej. Ale czy tu ktoś mi mówi, co ja mam
przeczytać? Skąd ja mam wiedzieć, jaką literaturę mam
czytać? Jakby mi profesor powiedział: pani Balbino, niech
pani przeczyta sobie to i to, to pewnie, że bym przeczytała.
Ale tak, to co? Wszystko mam czytać? Poza tym, czy mi tu
płacą za czytanie? - irytowała się.
- O czym ty mówisz!? O rozedmie cię nie uczyli?
- A, bo ty jesteś jeszcze młoda - wytłumaczyła jej
Balbina. - Jak ja byłam w twoim wieku, to też byłam taka
naiwna, chciałam wszystko wiedzieć, ciągle się uczyłam i
czytałam. Ale nikt tego tu nie doceni. Możesz być spokojna,
że nikt nawet nie zauważy. Jak się już wleci w to bagno po
pompon, to nie ma wyjścia. Człowiek młody, pełen zapału,
myśli, że zbawi świat, że go pochwalą, że jakiś doktorat
zaproponują, że zauważą przynajmniej. Zobaczysz, tobie też
się odechce. Ja już po prostu zeszłam do podziemia! Tak sobie
powiedziałam: „Balbina, nie ma sensu się wychylać, bo tylko
wszyscy mają pretensję, że się czegoś od nich chce". A co! Ja
za te marne grosze mam się szarpać, wypruwać z siebie żyły,
wykrwawiać się, wymóżdżać? Nikt tego nie doceni. Jeszcze
mnie oplotkują, że chcę być od nich lepsza, że się podlizuję,
albo coś. A ci, co są nad tobą, boją się tylko, żebyś ich nie
przeskoczyła. Dlatego ja zeszłam do podziemia. Robię tylko
to, co muszę, nie wychylam się i czekam na emeryturę.
Zobaczysz, ty też do tego dojdziesz, jak cię zgaszą parę razy!
*
Na korytarzu pojawiła się sekretarka oddziałowa,
Marzenka - laleczka Barbie z charakterkiem Cruelli de Mon,
ukrytym pod grubą warstwą słodkich słówek i minek. Lutka
nie zdążyła się już ukryć ani zmimikrować ze ścianą, krzesłem
czy windą.
- Pani Lutko, pani Lutko - zawołała przesłodzonym
głosikiem, pasującym jak ulał do jej image'u różowej
blondynki. - Słyszałam, że pani Balbina miała w piątek
kolejną wpadkę? - Najwidoczniej Marzenka czuła się
niedoinformowana i miała nadzieję, że Lutka puści farbę.
- Tak? - Lutka intensywnie kombinowała, jak się
wywinąć.
- No, niech pani nie udaje. Wszyscy już wiedzą! Pacjent
leżący trzecią dobę bez karty, z dusznościami. Dopiero dzięki
pani interwencji Balbina raczyła się nim zająć. Nasz Januszek
wszystko opowiedział. To naprawdę niedopuszczalne! Pacjent
mógł przecież umrzeć - przetwarzała Marzenka usłyszane
informacje przy wykorzystaniu osobistego zasobu wiedzy
medycznej, całkowicie odpowiedniego do ukończonej przez
nią średniej szkoły ekonomicznej. - Ta Balbina to tak zawsze.
Ona sobie lubi ze wszystkimi pożartować, pogadać, ale żeby
się zająć poważnie pacjentem, to niestety nie - ćwierkała dalej
Marzenka. - A swoją drogą, to ona o pani takie rzeczy
opowiada. Ale to chyba nieprawda? Że pani się pacjentami nie
interesuje? Że pani uważa, że może w ogóle nie pracować,
skoro urodziła pani dziecko profesora... - kaszlnęła i zamilkła
nagle.
- Co takiego? - Teraz Lutka poczuła się
niedoinformowana.
- Oj, no pani Lutko - zdecydowała się wyrazić swoje
politowanie. - Wszyscy wiedzą, że to dziecko jest profesora.
Dlatego przecież panią zatrudnił, jak pani była w ciąży. -
Marzenka była czerwona na twarzy, ale raczej z emocji niż ze
wstydu.
Jasne! Lutka błyskawicznie doszła do przekonania, że
skoro wszyscy postanowili, że Misia jest córką profesora, to
nie pozostaje jej nic innego, jak przyjąć to do wiadomości.
Wyjaśnienia nie mają najmniejszego sensu.
- Mnie to się nawet wydawało, że to niemożliwe -
zmieniła nagle front Marzenka, powracając do codziennej
barwy oblicza. - Ale wszyscy mówili...
Wszyscy - to pewnie Balbina!
- No bo, gdyby pani Lutko, dajmy na to, to był ktoś inny,
znaczy ten ojciec, to dlaczego w takim razie pani nie wyszła
za mąż? I gdzie on niby jest, dlaczego się panią nie zajmuje? -
wysunęła zarzuty.
Lutka nie była pewna, czy wziąć je do siebie, czy to ów
nieistniejący zdaniem Marzenki ojciec powinien się teraz palić
ze wstydu.
- Mężczyźni to zawsze się uchylają od odpowiedzialności.
- Słodka sekretarka zmieniła ton i poleciała po linii
feministycznej, upewniając tym samym Lutkę, że to ojciec ma
się palić. W przypadku, gdyby jednak istniał.
Lutka musiała tu niestety przyznać sekretarce pewną rację.
Istotnie, utarło się w świecie homo sapiens, i to od dosyć
dawna - gdzieś od paru tysięcy lat, że samiec powinien brać
jakiś tam udział w opiece nad potomstwem.
- Ale wie pani, ta Balbina! Co ona o pani opowiadała! -
ponowiła Marzenka, słabo ukrywając satysfakcję. - Że musiała
panią obsługiwać, bo pani korzystała z ciąży jako wymówki i
nie chciało się pani nawet szklanki umyć...
Lutka szybko zrobiła rachunek sumienia. Rzeczywiście, w
ciągu trzech lat jeden raz poprosiła Balbinę o umycie jej
szklanki, bo akurat musiała lecieć do pacjenta, a Balbina
właśnie myła swoją. I Lutka wcale nie była już wtedy w ciąży.
- ...że pani nie chciała jej pomagać w tłumaczeniu
angielskich artykułów, chociaż pani świetnie zna angielski, a
ona nie zna... No i w ogóle, odkąd pani przyszła do pracy, to
Balbina ma dwa razy więcej roboty, bo musi robić wszystko
za panią - recytowała lepka od cukru Marzenka.
Nikt nie twierdzi, że postrzeganie rzeczywistości ma być
obiektywne, ale wyglądało na to, że percepcja Balbiny była
wykrzywiona do granic możliwości subiektywizmu. Z tym
artykułem po angielsku, to było całkiem niedawno. Balbina
przyniosła jakieś zagraniczne czasopismo i natychmiast
rzuciła je w kąt, wołając: - Mnie tu nie płacą za tłumaczenia,
tylko za leczenie pacjentów! Nie mam obowiązku znać
angielskiego. Jak chcą żebym coś czytała, to niech mi
dostarczą tłumaczenie! - Lutka nie wzięła tego do siebie, jak
się okazało, niesłusznie.
*
- No i nie pytasz, co chciał ode mnie profesor? Taka z
ciebie koleżanka? - nie wytrzymała Balbina pół minuty po
swoim powrocie do pokoju.
- No, co chciał?
- Ta kretynka Marzena coś mu nagadała o mnie! W
czwartek powiedziałam jej, gdzie jej miejsce. Wydaje jej się,
że to ona rządzi tym oddziałem... No i teraz, proszę bardzo...
Moje grzechy z ostatnich dziesięciu lat zaczął wyciągać. Boże,
jacy ludzie tu pracują - westchnęła głęboko. - Wszystkie
możliwe informacje rozchodzą się z prędkością światła i
każdy musi dodać coś złego od siebie, oczernić człowieka. Nie
zastanawia się taka Marzenka, że tym mieleniem ozorem
może zrobić komuś krzywdę. Tylko plotki i kłamstewka. Ja
się nie chcę w to mieszać! - zakończyła gładko swój manifest.
*
Lutka, w to okropne poniedziałkowe przedpołudnie, po raz
kolejny doszła do wniosku, że nie tak miało być! Świat ją
oszukał! Chciała, żeby ludzie wokół niej byli szlachetni,
wielkoduszni i uczciwi. Chciała ich szanować, lubiła mieć
świadomość, że otaczają ją lepsi i mądrzejsi. A tu przeciwnie -
budziła się w niej pogarda dla otoczenia. Destrukcyjne
uczucie, prowadzące do pychy, wyobcowania i zgryźliwości.
Miłość bliźniego! Tylko jak, cholera, kochać Balbinę?!
W bufecie, gdzie miała spotkać się z Anką, siedział nad
kawą smętny doktor Jakubik. Kiwnął do niej ręką. Ile lat on tu
może pracować? Może z dziesięć, piętnaście. Łysieje, ma siwe
skronie. Pewnie ma ze trzydzieści pięć, może czterdzieści. I
dalej się przejmuje.
Ledwo zdążyła podejść do stolika, już zaczął mówić:
- No i umarł. Zszedł. Szlag by go trafił! Umarł!!! Uwierzy
pani? Rok minął, nie miał żadnych przerzutów...
Optymistyczny przypadek. Za diabła nie wiem, co się stało!
Długo się u mnie nie pokazywał... Miał być na kontroli, ale
nie przyszedł... Godzinę temu umarł. Musi być sekcja! To nie
mógł być ten rak...
*
- Powiedz Belka, dlaczego o tym wszystkim nie mówią na
wykładach? Może byłoby potem łatwiej - zastanawiała się
Lutka wieczorem, smętnie wpatrując się w okno w swoim
mieszkaniu. Okno było znowu brudne, a na zewnątrz było
niezmiennie buro i ponuro, siąpił deszcz i nic, absolutnie nic,
nie budziło optymistycznych skojarzeń. Na szczęście kaloryfer
był ciepły i przyjaciółki przystawiły do niego krzesła, żeby
przygrzać przemarznięte nogi. Misia przyleciała i wpakowała
się Lutce na kolana, dogrzewając ją dodatkowo od góry, jak
mały kaloryferek.
- O czym ci mają mówić? O szarzyźnie życia
codziennego, czy o tym, że ludzie są na ogół nieżyczliwi,
egoistyczni i egocentryczni? Bo to, że pacjenci umierają, to ci
chyba powiedzieli, no nie? Poza tym to przecież nie był twój
pacjent. - Belka spojrzała trochę złośliwie spod rzęs o
rozmiarze XXL umalowanych pogrubiającym i wydłużającym
tuszem. - Jak ktoś jest naiwny, to mu żadne wykłady nie
pomogą.
- Dlaczego zaraz naiwny?
- A jak to inaczej można nazwać? Twoje wyobrażenia o
życiu są na poziomie Ani z Zielonego Wzgórza. Nic
dziwnego, że jesteś sfrustrowana.
- Profesjonalny psycholog! Po to studiowałaś pięć lat,
żeby ludziom takie rzeczy mówić? - zdenerwowała się Lutka.
- Pewnie jak zwykle spodziewałaś się zbyt wiele. Młoda
lekarka, jak słoneczko oświetli ciężkie chwile chorym na
oddziale, przyniesie im ukojenie swoim anielskim
charakterem i niewyczerpaną cierpliwością, uzdrowi ich za
pomocą nowatorskich pomysłów terapeutycznych. A tu kicha!
- Belka znowu zaserwowała swój denerwujący, cyniczny
uśmieszek.
- Sama jesteś kicha - zdenerwowała się Lutka. - Jakby tak
na to spojrzeć obiektywnie... Jest grupa ludzi, którzy uczą się
kilka lat po to, żeby pomagać innym. Jest druga grupa ludzi,
którzy tej pomocy potrzebują. Jest miejsce zbudowane i
wyposażone w celu umożliwienia grupie numer jeden
pomaganie grupie numer dwa. Proste, uporządkowane,
logiczne.
Powinno działać! A w praktyce co? Spotyka grupa numer
jeden, grupę numer dwa i zamiast jej pomagać, to się zabawia
w jakieś plotki, intrygi, knowania. A grupa numer dwa też robi
sporo, żeby jej nie chcieć pomóc. Nie łyka podawanych
lekarstw, sprowadza znachorów, nie stosuje się do zaleceń... A
jeszcze jest do tego grupa numer trzy, która ma dawać
pieniądze na to wszystko, a nie daje!
- Na tej twojej medycynie, to ukrywają przed studentami
podstawowe fakty. Na przykład nie powiedzieli ci, że życie to
nie warcaby, a ludzie to nie pionki, które układasz na planszy.
Jednostki ludzkie są wyposażone w wolną wolę i z tej
przyczyny łażą po planszy jak im się podoba, a nie tak jak ty
sobie wyobrażasz, że powinni.
- Ale jakby się stosowali do reguł, to o ile prościej by
było! - jęknęła Lutka.
Misia, siedząca u niej na kolanach, znudzona kompletnie
rozmową, wyglądała, jakby miała zaraz zasnąć.
- Dobranocka się zaczyna.
Mała zareagowała zgodnie z regułami. Zeskoczyła z
kolan, włączyła telewizor i zamarła przed nim w oczekiwaniu
na następną przygodę dzielnego listonosza Pata.
- A wszystkie te nadzwyczajnie głębokie refleksje to cię
nawiedziły tylko z powodu Balbiny? Jedna gruba baba
całkiem ci sens życia podważyła? Czy może ten człowiek,
który umarł?
- Ja już siły nie mam po prostu - zmiękła Lutka. - Jakbym
miała jakieś poczucie sensu to może byłoby mi łatwiej, ale tak
się męczyć bez efektów, to jest naprawdę trudne. Ten ciągły
brak środków na wszystko! Nawet głupich plastikowych
pojemniczków na lekarstwa nie można kupić, bo pieniędzy nie
ma. Badań porządnych też nie można pacjentom zrobić. Jak
diagnozować bez badań? Pacjenci leżą tygodniami na oddziale
i czekają na badanie, bo kolejka jest. Jakby były pieniądze, to
by można kupić na przykład drugi aparat do USG i pacjenci
nie zajmowaliby łóżek przez tyle czasu. A jak nie ma
pieniędzy, to marnuje się te same pieniądze, których nie ma,
na bezproduktywne leżenie pacjenta w szpitalu. Biedny dwa
razy traci... czy jakoś tak. Błędne koło!
- Słuchaj no, a ten sens? - drążyła Belka z dociekliwością
profesjonalnego psychoterapeuty, biorąc ze stolika kubek z
gorącą herbatą i dolewając sobie soku malinowego. - Czy ty
przypadkiem nie zaczęłaś, tak całkiem podświadomie, myśleć
wreszcie o swoim prywatnym życiu? Zwalasz wszystko na
bezsens zawodu lekarza w Rzeczpospolitej numer któryś tam,
ale o tym to chyba wiesz już od paru latek. Ja mam wrażenie,
że tu chodzi o coś całkiem innego! Mnie nie oszukasz...
2.
Sylwester to takie samo umowne pojęcie jak poniedziałek.
Tyle że znacznie przyjemniejsze i bardziej widoczne. Może
nie z perspektywy galaktyki, ale z przelatującego nisko nad
ziemią samolotu można już dojrzeć, że coś się święci.
Nawet Lutka wiedziała, że coś się święci i napawało ją to
lekką paniką. Albo nawet ciężką...
- Lutka, przyjdziemy do ciebie na sylwestra -
zakomunikował kilka dni temu Pawełek, zaprzyjaźniony, a
właściwie zadomowiony u niej sąsiad, siedząc w fotelu, na de
dużego okna balkonowego i popijając kawę. Wyglądał jak
jakiś obraz... w ramie okiennej.
Lutka niewiele zmieniła w mieszkaniu po śmierci babci.
W dużym pokoju pozostał stół z czterema rzeźbionymi
krzesłami, babci fotel i kanapka, a także komódka, na której
Lutka postawiła mały telewizor. Obok stało trzydziestoletnie
radio o wdzięcznej nazwie „Amator stereo" i odtwarzacz CD -
bez nazwy. Pokój był przechodni i nieustawny. Na jednej
ścianie drzwi na korytarz, na przeciwległej duże okno
balkonowe wychodzące na zachód, na ścianie północnej
połączenie z kuchnią w postaci otworu wielkości solidnej
bramy. Na ścianie południowej wejście do małego pokoju,
gdzie sypiały Lutka i Misia. Z małego pokoju kolejne drzwi
prowadziły do garderoby, pomieszczenia wielkości trzech
metrów kwadratowych, za które Lutka błogosławiła
przedwojennych architektów, gdyż dzięki niemu nie musiała
posiadać żadnych szaf. Liczba półek i wieszaków tam
umieszczonych przekraczała możliwości zapełnienia ich przez
najbliższe dziesięć lat przez szesnastoosobową rodzinę.
- Tylko ja nie wiem, czy moje mieszkanie się nadaje -
wyraziła wątpliwość, chwytając się jej jak tonący brzytwy.
- A nie, my nie chcemy ci tu urządzać hucznej zabawy.
Myśleliśmy raczej, że spędzimy wieczór we trójkę, a raczej
czwórkę, z Misią, albo może w piątkę, jak Belka będzie
chciała - wyjaśniał cierpliwie Paweł.
Brzytwa została zatopiona. Nie było się czego chwytać.
Belka, słysząc słowa Pawła, uparła się natychmiast, że
przyprowadzi dwóch kolegów.
- Jeden dla mnie, drugi dla ciebie - zarządziła,
wprowadzając Lutkę w niezbyt dobry nastrój. - Wiesz, te
twoje kłopoty z sensem życia - mrugnęła porozumiewawczo,
doprowadzając Lutkę do szału.
- Belka, zlituj się, co to ma do mojego sensu? Myślisz, że
jak przyprowadzisz do mnie dwóch kolesiów, to życie sensu
nabierze?
- Kto wie?
- Zresztą - Lutka wzięła trzy głębokie oddechy i zmieniła
temat - tu nie da się zrobić żadnych tańców ani zabawy, bo po
pierwsze nie ma miejsca, a po drugie w małym pokoju będzie
spała Misia. Ci faceci się tu zanudzą, ty też się zanudzisz. Idź
sobie z nimi do jakiegoś klubu. Dziwię się, że Pawełek i Kasia
chcą tu spędzać sylwestra. Podejrzewam, że to nieuleczalni
altruiści i samarytanie. Niech też idą do klubu z tobą.
- Nie mam ochoty iść do klubu. Mam ochotę na
kameralną imprezkę. Może być nawet bez muzyki... No, może
bez przesady - dodała Belka po namyśle.
*
Lutka była stremowana. Od lat nie świętowała sylwestra.
Żółta latarnia z ulicy, oświetlająca parapet okienny i
wirujące płatki śniegu, przypomniała jej najgorszego sylwestra
w jej życiu. Siedziały tu wtedy - cztery lata temu - z babcią.
Lutka w piątym miesiącu ciąży, przerażona, niepewna
jutra. Babcia - jak zawsze spokojna i opanowana, nie
przeczuwająca niczego złego.
- Nic się nie martw. Wszystko jakoś się ułoży - próbowała
pocieszać Lutkę. - Zawsze się układa... - zamyśliła się. - Aha!
Przyszedł jakiś list ze Szwecji - przypomniała sobie. -
Listonosz przyniósł do mnie, bo na dole u rodziców nikogo
nie było. - Podreptała drobnymi kroczkami do małego pokoju
i po chwili wręczyła Lutce białą kopertę.
To pewnie od Robercika i Jula. Lutka doświadczyła
przyjemnej emocji na wspomnienie studenckich czasów, które
wydawały się tak odległe i tak bliskie zarazem. Minęło raptem
sześć miesięcy od zakończenia studiów, ale to była już jakaś
inna epoka.
- Przyjadą na święta dwaj koledzy, którzy wyjechali na
staż do Szwecji. Zapraszają mnie na sylwestra na jakąś działkę
na Mazurach - zrelacjonowała babci po przeczytaniu krótkiego
listu podpisanego żartobliwie: „Twoi na zawsze Juluś i
Robuś".
Babcia spojrzała na nią zaniepokojona, potem przeniosła
znaczące spojrzenie na zaokrąglony brzuch, zawierający
nowego człowieczka, ale nic nie powiedziała.
Dzień przed sylwestrem telefon zaczął się urywać i Lutka
zorientowała się, że impreza na Mazurach zapowiada się
interesująco. Agnieszka - wreszcie przełamała lody - pytała,
czy Lutka się wybiera, Piotr - o, to dziwne - składał serdeczne
życzenia świąteczne (trochę spóźnione) i pytał o to samo. A
potem kolejno: Robercik, Anka, Jurek, Julo.
Julo i Robercik zarobili sporo pieniędzy na stażu w
Sztokholmie, z pewnością więcej niż stażyści Samodzielnego
Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego w Warszawie, i
koniecznie chcieli je wydać na cele reprezentacyjne.
Ale Lutce nie było wtedy dane nigdzie pojechać.
Następnego dnia dostała tajemniczych skurczy i ojciec
zawiózł ją do szpitala. Badania nie wykazały niczego
specjalnego, ale przeleżała na patologii ciąży ponad dwa
tygodnie. Przez okno szpitala oglądała fajerwerki
wypuszczane w dużych ilościach na przywitanie Nowego
Roku.
Babcia zmarła ósmego stycznia. Nagły wylew krwi do
mózgu. Lutki nie było przy niej. Wypuścili ją ze szpitala trzy
dni później. Akurat na pogrzeb.
*
Opatrzność zesłała jej Pawła jakieś dziewięć miesięcy po
śmierci babci. W samą porę!
To było we wrześniu, ponad trzy lata temu. Właśnie
wtedy, gdy czuła się tragicznie samotna, bezradna i pewna, że
to życie - to coś ponad jej siły.
Podczas ich poznania nastąpiło interesujące, znane
wszystkim, a mimo to nie opisane dotąd wiarygodnie przez
naukę, zjawisko interferencji fal mózgowych... albo coś
podobnego... W każdym razie to jest to cudowne uczucie, gdy
od pierwszego spojrzenia wie się, że drugi człowiek nadaje na
tej samej długości fal, jest pokrewną duszą i należy do tej
samej bajki. Cokolwiek się powie takiemu duchowemu
krewniakowi jest mądre, inteligentne i natychmiast
prawidłowo odbierane. I vice versa.
Przeciwne uczucie - gdy od właśnie napotkanego
człowieka odsuwa nas jakaś niewiadoma, ale o sporej wartości
siła, z wektorem skierowanym dokładnie prostopadle do niego
i zwrotnie odpychającym - to również nie jest opisane w
naukowych publikacjach, ale wszyscy zgodnie przypuszczają,
że ma to związek z jakimiś falami i całkiem inną bajką, z
której osobnik się wyłonił.
Tak czy inaczej, spotykając Pawła po raz pierwszy na
klatce schodowej, wyraźnie, mimo niesprzyjających
okoliczności, poczuła to pierwsze.
Cała operacja przeprowadzki do mieszkania po babci,
którą wówczas wykonywała Lutka, miała być bardzo prosta.
Wystarczyło przenieść rzeczy z jednej klatki schodowej gdzie
było mieszkanie rodziców, do sąsiedniej, w tym samym
budynku, a następnie wnieść wszystko na czwarte piętro, do
mieszkanka, które babcia, tknięta jakimś przeczuciem,
przepisała na Lutkę miesiąc przed swoją śmiercią.
Rzeczywistość nie zgodziła się jednak na tak prosty plan
przeprowadzki. Mała córeczka Lutki miała wtedy cztery
miesiące i była mocno zaniepokojona całym tym karygodnym
zamieszaniem. Lutka nosiła ją na brzuchu w tak zwanym
nosidełku. Ręce wprawdzie miała w ten sposób wolne, ale nie
mogła wiele przenieść, bo dodatkowe siedem kilogramów w
postaci delikatnego i dość niewygodnego tobołka ograniczało
jej ładowność. Dzielnie próbowała przestawiać po parę stopni
w górę - to krzesło, to jakąś torbę, z której wylatywały rzeczy
- ale szło marnie. Najgorsze były książki. Zapakowała je w
pudła, po kilkanaście w każdym. Swój błąd pojęła dopiero
wtedy, gdy okazało się, że nie może tego podnieść.
Po wniesieniu na czwarte piętro mniej więcej jednej
tysięcznej rzeczy poczuła się kompletnie wyczerpana i
bezradna. Usiadła na schodach i popłakując zastanawiała się,
co zrobić dalej z wielką górą tobołów, którą przeniosła z
mieszkania rodziców na parter swojej klatki schodowej.
Dokumentnie zatarasowała przejście i uświadomiła sobie,
że jeśli ktoś będzie chciał przedostać się do środka lub wręcz
przeciwnie, to może wywiązać się konflikt, na który
zdecydowanie nie miała ochoty. Jak dobrze byłoby, gdyby
była winda (albo czterech facetów z muskułami). Niestety, to
był przedwojenny dom. Przed wojną ludzie nie potrzebowali
wind, bo mieli służbę (z muskułami), a sami byli silni jak
konie.
Może zamieszka na razie tutaj, na klatce schodowej? Nie
jest źle. Zrobi z rzeczy legowisko, położy się na nim razem z
córeczką i będzie odpoczywać, aż wrócą jej siły.
Anna M. Zawadzka Miłość, zazdrość i arszenik
1. Poniedziałek, siódma trzydzieści To, że poniedziałek z punktu widzenia wszechświata, galaktyki, a nawet przyziemnej fizyki, chemii i biologii jest pojęciem umownym, abstrakcyjnym i bezsensownym, nie przeszkadzało Lutce go nienawidzić. Zaczynała go nienawidzić już od niedzielnego poranka. Niedzielne popołudnie było już wypełnione nienawiścią do poniedziałku w stu procentach, co nie pozostawiało miejsca na żadną inną aktywność emocjonalną. Najgorsze, że fala nienawiści do poniedziałku zaczęła pojawiać się coraz wcześniej. Od pewnego czasu przelewała się przez komórki nerwowe już w okolicach sobotniego popołudnia. Lutka obawiała się, że niebawem wypełni także piątkowe popołudnie i w ten sposób schrzani cały weekend. Ulubionym dniem tygodnia stanie się poniedziałek, bo będzie najdalej do następnego poniedziałku! Nadjechał tramwaj, napchany jak co dzień o siódmej trzydzieści. Lutka z obrzydzeniem postawiła nogę na stopniu. Nie to, że przeszkadzał jej tramwaj sam w sobie. Chciała po prostu, żeby ten dzień już się skończył. Ten dzień, ten tydzień, ten miesiąc... Kompletny chaos, jak to w poniedziałek, ogarnął Warszawę. Wszyscy wpychali się do większych lub mniejszych blaszanych pudełek, by o tej samej godzinie przemieszczać się w różne części miasta i obszarów podmiejskich, utrudniając to sobie nawzajem. Ludzie mieszkający na Okęciu, z uporem maniaków pchali się na Żoliborz. Ci z Żoliborza znowu na Okęcie. Po to tylko, żeby po południu znowu się zamienić. Być może fanatycy podróżowania, wielbiciele przemieszczania się, maniacy tłoczenia się i pasjonaci wciskania, przepychania, pokładania
się na sobie, gniewnego furczenia i prychania lubili tę zabawę w komórki do wynajęcia, Lutka nie lubiła. Facet za szybą na samym przodzie tramwaju, specjalnie szkolony w sztuce nadawania wszystkim zgromadzonym w wagonie w najmniej spodziewanych momentach przyspieszenia dodatniego, ujemnego oraz odśrodkowego, zwany przez to motorniczym, sprawiał wrażenie głęboko skoncentrowanego. Na dłubaniu w nosie. Facet z tyłu wagonu wyglądał, jakby miał zaraz zejść śmiertelnie. Blady, chwiał się na siedzeniu, głowa opadała mu co chwilę. Niezła impreza musiała być w nocy... Niektórzy to się świetnie bawią, pracować nie muszą... Tramwaj dojechał do byłego kina Ochota, wysiadło kilkanaście osób i Lutka mogła złożyć swoje udręczone od samego rana ciało na twardym, niewygodnym siedzeniu. Za nią, zachlany bumelant sapał i dyszał, jakby miał zamiar natychmiast ducha wyzionąć. Za oknem szarobura i błotnista Warszawa uwzięła się, żeby dodatkowo przygnębiać swoim widokiem. Tramwaj skręcił w Banacha i bon vivant prawie spadł ze swojego siedzenia. Z wielkim wysiłkiem podciągnął się z powrotem. Ostatni przystanek przed pętlą. Zostali sami w wagonie. Żeby tylko nie puścił jej pawia na plecy... Rany, jak on rzęzi! Odwróciła dyskretnie głowę i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Oczy miał przekrwione, dolną wargę siną, jakieś wycieki z nosa. Trzymał się za brzuch. Ręce mu drżały. Matko jedyna, przecież on nie jest pijany! Jak ja śmiem nazywać siebie lekarzem! - Proszę pana, może w czymś pomóc? Jestem lekarzem - powiedziała wbrew ostatniej refleksji. - Do doktora Jakubika... - wyjęczał z trudem.
- Gdzie? Tutaj? Na Banacha? W tym szpitalu? - wskazała budynek, do którego dojeżdżali. Kiwnął głową i zwinął się wpół, trzymając się kurczowo za żołądek, jakby miał mu wypaść na zabłoconą podłogę tramwaju. Tramwaj stanął. Mężczyzna zaczął wspinać się dłońmi po barierce, próbując się podnieść. Lutka ujęła go mocno pod ramię. Wyczuła przyjemny dotyk luksusowego wełnianego płaszcza. Spod niego wystawała piżama. No ładnie! Pewnie uciekł ze szpitala. Może lepiej go nie ruszać, niech przyjdą sanitariusze. - Niech pan powie, co panu jest - zwróciła się do niego tak łagodnie, jak tylko mogła, bo nagle wydało jej się, że facet jest ciężko przerażony. - To nie jest... - zaczął, patrząc na nią błagalnie. Nie mógł dokończyć. Słowa ugrzęzły gdzieś w nagłym skurczu przełyku. - Brzuch? Boli pana brzuch? Kiwnął głową i ruszył w stronę wyjścia, opierając się z całej siły na jej ramieniu. Wytoczyli się jakoś z tramwaju. - Chodźmy na izbę przyjęć - zaproponowała Lutka bez przekonania. - Nie, nie. Na żadną izbę. Muszę do doktora Ja - kubika - jąkał z wyraźnym trudem. - To nie jest żaden... - znowu zachwiał się i zwinął z bólu, a z ust zaczęła wydobywać się spieniona ślina. Lutka uznała, że nawet poniedziałek nie usprawiedliwia bierności. Wyjęła komórkę, zadzwoniła na izbę przyjęć i kazała przysłać sanitariuszy z noszami, albo przynajmniej pielęgniarkę z wózkiem. Natychmiast. Mężczyzna tymczasem padł na pokryty błotem chodnik, skulił się i wgniatając jedną rękę w brzuch, drugą próbował przywołać Lutkę. Pochyliła się nad nim, rozpięła mu górny
guzik płaszcza. Nagle nie wiedziała, co ma robić. Kompletna pustka w głowie. - Niech pani obieca, że pani przypilnuje... żeby doktor... Jakubik. Niech on się mną zajmie... - mówił z jakimś koszmarnym naciskiem, z trudem patrząc Lutce prosto w oczy i drżąc z bólu. - Tak, tak, Jakubik. Spokojnie - łagodziła, patrząc na potworne cierpienie wymalowane wyraźnie na jego twarzy. - Niech się pan nie martwi, jakoś go znajdę, ale najpierw muszą pana zabrać do budynku. Od strony szpitala nadchodzili niespiesznie dwaj sanitariusze, niosąc pionowo nosze. - Ruszajcie się, do licha! - wrzasnęła Lutka. Spojrzeli po sobie i przyspieszyli nieco kroku. Mężczyzna umieszczony na noszach pod szpitalnym kocem chwycił rękę Lutki w kleszcze swoich palców i nie puszczał, jakby miało mu to przynieść ratunek. Jęczał przy tym coraz mniej zrozumiale. - Obiecałaś, doktor Jakubik... Pamiętaj, że to nie jest... to nie jest rak... Ciekawe, w jaki sposób znajdzie tego całego Jakubika, nie puszczając ręki faceta na noszach. Kogo prosić o pomoc?... Anka! Wybrała jej numer w komórce. Na szczęście po dwóch sygnałach odezwał się cienki głosik koleżanki. - Anka, znajdź mi doktora Jakubika... nie mam pojęcia na jakim oddziale. Znajdź go jak najszybciej! Znaczy natychmiast! To bardzo ważne... Niech przyjdzie na izbę przyjęć. W izbie przyjęć pełno. Wiadomo - poniedziałek rano. Sanitariusze położyli nosze na posadzce, nie rozkładając nawet stojaka i zniknęli za drzwiami. Mężczyzna nadal kurczowo trzymał Lutkę za rękę. Przykucnęła przy nim.
- Doktor Jakubik zaraz przyjdzie - próbowała mówić pokrzepiająco. - Niech się pan nie martwi. Wszystko będzie dobrze. To na pewno nie żaden rak... - Słabo jej to wyszło. - Pani nic nie rozumie! - zdenerwował się mężczyzna. Krople potu zalśniły na jego czole, dolna warga zsiniała jeszcze mocniej. Zajęczał przejmująco i zamknął oczy. Lutka zdecydowała, że nie może dłużej czekać. Wyrwała rękę z jego słabnących palców i otworzyła bez pukania drzwi gabinetu. Lekarka dyżurna pochylała się właśnie nad jakimś leżącym pacjentem, próbując go osłuchać. - Gdzie się pani tu pakuje! - krzyknęła na Lutkę. - Proszę wyjść! - Tam człowiek potrzebuje pomocy. Ma silne ataki bólu, mdłości... nie wiem, czy to nie perforacja... - Niech mi się pani tu nie wymądrza. Proszę zamknąć drzwi i czekać. Każdy tu potrzebuje pomocy! - wrzasnęła zirytowana lekarka. Lutka zatrzasnęła drzwi i postanowiła przypomnieć sobie wreszcie, kim jest. Kucnęła przy noszach, rozpięła mężczyźnie płaszcz, podciągnęła bluzę od piżamy i zaczęła delikatnie badać jego napięty brzuch. Mężczyzna zawył z bólu. Otworzyły się drzwi od gabinetu i wyskoczyła z nich wściekła jak osa lekarka. - Zwariowała pani!? Co pani wyprawia!? - Zaczęła szarpać i odpychać Lutkę od noszy. Mężczyzna z kolei jakby się ocknął i chwycił znów jej rękę, nie pozwalając się oddalić. Pewnie rozerwaliby Lutkę na dwie nierówne części, gdyby w tym momencie nie otworzyły się drzwi prowadzące do szpitalnego korytarza i nie stanął w nich, rozglądając się, lekarz w rozpiętym niedbale fartuchu.
- Doktor Jakubik?! - krzyknęła zdesperowana Lutka, próbując zachować integralność swojego ciała. Ruszył w ich kierunku. Lekarka dyżurna nie ustawała w wysiłkach, by odsunąć Lutkę od chorego. - Pan Węgier! - zdziwił się domniemany Jakubik. - Co tu się dzieje? Pacjent uznał za stosowane stracić przytomność. Lutka próbowała wytłumaczyć Jakubikowi przebieg wydarzeń, ale lekarka dyżurna wciąż nie dawała jej dojść do słowa. - Jeśli pani nie jest bliską krewną chorego, proszę stąd natychmiast wyjść. Czy słyszy pani, co mówię? Bo każę wezwać ochronę. Proszę się odsunąć. Chory będzie prze-nie- sio-ny. Pani się od-su-wa! - wrzeszczała monotonnie, jak nakręcona. - Od-su-wa! - zaznaczyła dodatkowo. - Zaraz! - zainterweniował doktor Jakubik. Wydał z siebie na tyle gromki głos, że udało mu się przebić przez narastający jazgot. - O ile wiem, to jest doktor Groszek, która tutaj pracuje. Anka jak widać stanęła na wysokości zadania i przekazała Jakubikowi co trzeba. Dyżurną chwilowo zatkało, Jakubik skorzystał z chwili ciszy i pochylił się nad chorym. - Panie Stanisławie! Panie Stanisławie! Słyszy mnie pan? Mężczyzna jakby się ocknął, uchylił powieki i lekko poruszył głową. - Zabieram go na oddział - zarządził energicznie Jakubik. - Niech mi pani da kogoś do podniesienia tych noszy... Albo nie! Zanim przyjdą... Groszek... Groszku... niech Pani uniesie z przodu, rozłożymy sami te nóżki i go przewieziemy. Lutka z ulgą podporządkowała się komendom Jakubika. Z wysiłkiem podniosła nosze z jednej strony, odblokowała zamek. Stojak opuścił się i potoczyli chorego w kierunku szpitalnego korytarza. Po drodze opowiedziała doktorowi
przebieg ostatniej pół godziny i zostawiła chorego, w miarę uspokojonego, choć nadal wijącego się z bólu, pod opieką personelu oddziału gastrologii. * Kawy! Wódki! Waleriany... Kawy!!! - A cześć Lutka, dobrze, że nareszcie przyszłaś! - wygłosiła na dzień dobry Balbina. Lutka spojrzała na zegarek. Było dwadzieścia dwie po ósmej. - Musiałam pomóc jednemu facetowi - burknęła. - No niezłe. Całkiem niezłe wytłumaczenie. Trochę tylko mało oryginalne - wytknęła Balbina, szminkując jaskrawo swoje grube wargi umieszczone na wielkiej, płaskiej twarzy. - Niezbyt wiarygodnie brzmi - dodała pouczająco. Ciekawe swoją drogą, skąd Balbina wzięła się w pracy o tej wczesnej porze. Zwykle pojawiała się po wpół do dziewiątej, żeby zdążyć na obchód o dziewiątej. Sądząc po ubraniu, coś knuła. Bluzka czerwona, obcisła, wszystkie ogromne fałdy tłuszczu na bokach i brzuchu dobrze widoczne i równiutko poukładane jedna na drugiej, namiastka włosów prosto od fryzjera, makijaż pełny. Przepełniony, można by rzec... - Ładnie wyglądam? Profesor wezwał mnie dzisiaj na rozmowę na ósmą czterdzieści pięć. Spać nie może, swoją drogą, czy co? Może poszłabyś po wodę na kawę, bo ja dzisiaj jestem taka zdenerwowana, że nie mam siły - zakończyła propozycją, którą składała codziennie. Lutka jak co dzień dała się nabrać, bez słowa wzięła bańkę na wodę i poszła. Przy kraniku z rzekomo filtrowaną wodą spotkała Ankę. Po szybkiej wymianie uwag na temat porannego zdarzenia, umówiły się na kawę o czternastej i Lutka poleciała na górę. Balbina miała nadętą minę.
- Na złość mi robisz, czy jak? Przecież wiesz, że się śpieszę na rozmowę z profesorem. Teraz już nie zdążę wypić kawy. Bez kawy padnę tam kompletnie - zrzędziła. * Balbina to była wielka, niezbyt udana kupa atomów, głównie węgla, wodoru i tlenu, uformowana w przenikające się kule i walce o obwodzie sięgającym w porywach stu trzydziestu centymetrów. Atomy z tej kupy były połączone ze sobą w specjalny sposób, który zapewniał silne i zwykle negatywne oddziaływanie na otoczenie. Początkowo wydawała się całkiem sympatyczna. W przeciwieństwie do pozostałych pracowników oddziału, którzy byli wkurzeni, że profesor przyjął na staż ciężarną wówczas Lutkę, Balbina jako jedyna próbowała się z nią zaprzyjaźnić stając się w pierwszych tygodniach pracy jej jedynym źródłem informacji, przede wszystkim o prywatnych sprawach współpracowników oraz o ich przywarach. Informowała także chętnie i wyczerpująco o wszystkich swoich problemach rodzinnych oraz licznych podbojach miłosnych, które uczyniła, gdy była jeszcze młoda, szczupła i piękna. Za główny cel życiowy obrała sobie błyszczenie w towarzystwie za pomocą nieprzerwanego słowotoku i zwykle nie było najmniejszej szansy, by w jej obecności ktokolwiek mógł powiedzieć choć sylabę. Lutka podejrzewała, że dzisiejsze wezwanie Balbiny do profesora związane było z piątkowymi zdarzeniami na oddziale. Nie były one wstrząsające ani sensacyjne i nie wiązały się z aferą łapówkarską, pijanym chirurgiem czy eutanazją, w związku z czym nie przylecieli przedstawiciele prasy z dyktafonami i kamerami, by udowodnić, jak źle dzieje się w służbie zdrowia. Niemniej takie fakty, jak brak jakiejkolwiek dokumentacji dotyczącej pacjenta, który dostał duszności, i pół oddziału biegające w popłochu, by stwierdzić,
jakie jest rozpoznanie i wyniki badań, były przez profesora zauważane i komentowane. Po detektywistycznym dochodzeniu wyszło na jaw, że pacjent był Balbiny. W czasie gdy pacjent się dusił, Balbina siedziała w lekarskim i rozsnuwała przed adiunktem profesora, Januszem, swoje ulubione półerotyczne fantazje. - No, i wiesz pan, ja wtedy naprawdę byłam niezłą laską - wyprężyła dumnie pierś. - Jak byłam trochę młodsza, wiesz pan, byłam wtedy jeszcze szczupła, naprawdę była ze mnie nieziemska laska - upajała się - i chodziłam ubrana tak wyzywająco... Profesor się we mnie podkochiwał. Mówię ci, panie Januszu, ubaw był po pompon - wskazała znacząco swój czubek głowy, gdzie powinien był figurować rzeczony pompon. - Siedzę więc sobie na ławce, dekolt mam prawie do pępka, brzuch absolutnie wklęsły, bo strasznie dużo wtedy ćwiczyłam. Po nocach nie spałam, tylko ciągle ćwiczenia brzucha robiłam - szła w dygresje, wskazując na swój wielki, złożony z trzech grubych fałd i wylewający się znad spódnicy brzuchol. - Może teraz tego tak nie widać... - Balbina, ten facet z ósemki... - zaczęła Lutka, ale już widziała, że nie da rady. Balbina napracowała się nad stworzeniem zmysłowej atmosfery i nie zamierzała rezygnować. - No i wtedy nadszedł profesor - kontynuowała, zwiększając nieco ilość decybeli, ale poza tym nie zwracając najmniejszej uwagi na Lutkę. - Spojrzał na te moje prawie odkryte cycki - pokazała ręką, dokąd były obnażone, kreśląc linię na trzeciej fałdzie od dołu. - I zaczął... - Balbina! Twój pac-jent ma dusz-noś-ci i nie ma jego papie-rów. Tlen mu po-da-liś-my! - wyskandowała Lutka. - Który? Ten z ósemki? On zawsze źle się czuje - machnęła ręką i zaśmiała się do asystenta. - No i wiesz pan, panie Januszu, niech pan sobie wyobrazi, że...
- Reszta pani pacjentów czuje się świetnie? - zapytał złośliwie Janusz. - Ja z panią w takim razie pójdę do tego pacjenta, pani Lutko - wykazał się, gwałtownie podnosząc się z krzesła. - Dobrze, dobrze, czy ja muszę natychmiast? Chwili wytchnienia człowiek nie ma, tylko ciągle latanie po tym korytarzu. Ja dziennie przechodzę chyba sto kilometrów - złorzeczyła Balbina, znana z tego, że z pozycji siedzącej mogła ją poderwać jedynie pilna potrzeba fizjologiczna. Wyłącznie jej własna. Zwykle zamiast chodzić do pacjentów, dzwoniła do pokoju pielęgniarek i wysyłała którąś na przeszpiegi. Sama ruszała się tylko w wyjątkowych przypadkach, to jest: na obchód i gdy profesor był gdzieś w pobliżu. - Papiery mam u siebie, bo właśnie nad nimi pracowałam. A ty nie musisz przerywać - strofowała Lutkę. - Nic takiego się przecież nie dzieje. Podniosła się z fotela, wyciągnęła z szafy plik papierków i ruszyła stękając. Lutka i Janusz poszli za nią. - Lepiej z tym tlenem ? - spytała Lutka wychudzonego siedemdziesięciolatka o nazwisku Bednarek. Jego żylasta ręka spoczywała bezwładnie na pościeli. Siwe włosy przyklejone były do czoła obleczonego cieniusieńką warstwą skóry, pod którą wyraźnie rysował się kształt czaszki. Do nosa doprowadzone były przezroczyste rurki z tworzywa sztucznego. Wyglądało na to, że na razie sytuacja była opanowana. Rzuciwszy okiem przez ramię Balbiny, Lutka zdążyła się zorientować, że Bednarek ma rozedmę i od trzech dni, to jest odkąd został przyjęty na oddział, nie podjęto absolutnie żadnych działań, a Balbina nie wystawiła żadnych zleceń. Z łóżka obok dobiegło głośne sapanie nobliwie wyglądającego starszego pana. Zdarł z siebie kołdrę, przy
okazji prawie wyrywając cewnik, zawinął ją w poręczny tobołek i kiwnął w stronę trójki lekarzy stojących metr od niego. - Niech ktoś przyjdzie i pomoże mi to zabrać! Ja sam się z tym nie zabiorę! - Wykonywał niespokojne i niespójne ruchy, próbując zmniejszyć objętość tobołka przez ugniatanie go. - To ciężkie jest - stwierdził rzeczowo. - Ale jak oni przyjdą, to dadzą radę - dodał arbitralnie. - W kościele są. Jak się ten kościół nazywa? Janusz podszedł do niego i podjął próbę przemiany tobołka w kołdrę. Staruszek był jednak zdeterminowany. - Niech pan chociaż pójdzie zadzwonić po nich! - zdenerwował się. - Stoicie tutaj, moglibyście pomóc. Ta grubsza niech pójdzie zadzwonić. A ta blondynka, ta młodsza, niech spakuje jeszcze jedzenie dla psa. Będzie głodny po drodze, to mu się da. A pan niech to niesie. Zanim oni przyjdą, to już będzie zaniesione. - Wręczył kołdrę Januszowi. Janusz szybko ją rozwinął i rozłożył na łóżku. - Poszli, siedzą tam i siedzą. Niech pan zapuka tam. Pies głodny jest. - Nagle przestał zwracać uwagę na kołdrę. Wiercił się jeszcze przez chwilę niespokojnie. - To ja już pójdę - zakończył. - Za długo już siedziałem. Przepraszam państwa bardzo, ale tak przyjemnie, zasiedziałem się - dodał na koniec i umilkł. Niech mi ktoś powie, gdzie jest teraz jego dusza? To, co tu zostało, to jakieś resztki, wyskrobki duszy, które zostawia alzheimer - pomyślała Lutka z sarkazmem do niej niepodobnym. Miała wszystkiego powyżej uszu. - Co pan radzi z nim zrobić, panie Januszu? - Balbina nie zwracała uwagi na pana z wyskrobkami duszy. Próbowała szybko rozwiązać problem Bednarka, stosując swoją ulubioną i wypróbowaną metodę.
Procedura była sprytna i łatwa w obsłudze. Balbina nie podejmowała samodzielnie żadnych decyzji dotyczących diagnozowania lub terapii. Zazwyczaj dopadała kogoś, ciągnęła na kawę do pokoju lekarskiego i stosowała mocno oklepaną gierkę: „Słuchaj, może razem coś wymyślimy, wiesz, ty masz taką wiedzę, może mi poradzisz, na pewno miałeś już takie przypadki". Wiele osób dawało się brać na plewy bądź, znając Balbinę, działało dla dobra pacjentów. Dawniej Lutka uważała, że to asekuracja i lęk przed podjęciem decyzji. Tym razem wyraźnie było widać, że Balbina nie raczyła nawet zajrzeć do papierów pacjenta. - To chyba oczywiste, pani Balbino - wypalił Janusz i wyszedł. Silne napięcie jego ramion wskazywało na powstrzymywanie atawistycznych odruchów, związanych z narastającą agresją. A jakby tak jej przyłożył z piąchy... - rozmarzyła się Lutka, wpędzając się równocześnie w poczucie winy z powodu nieokiełznanej złości. Balbina zadecydowała, żeby Bednarek pozostał pod tlenem i również wyszła. - No wiesz, mógł mi pomóc, nieużyty taki - złorzeczyła, gdy wróciły do pokoju. - Oczywiste! Rzeczywiście! Ja trochę dawniej kończyłam studia. W Łodzi zresztą. Może nie mieliśmy takich rzeczy? On uważa, że wszystko powinnam wiedzieć. Ja wiem, zaraz powiesz, że trzeba sobie doczytać w literaturze fachowej. Ale czy tu ktoś mi mówi, co ja mam przeczytać? Skąd ja mam wiedzieć, jaką literaturę mam czytać? Jakby mi profesor powiedział: pani Balbino, niech pani przeczyta sobie to i to, to pewnie, że bym przeczytała. Ale tak, to co? Wszystko mam czytać? Poza tym, czy mi tu płacą za czytanie? - irytowała się. - O czym ty mówisz!? O rozedmie cię nie uczyli?
- A, bo ty jesteś jeszcze młoda - wytłumaczyła jej Balbina. - Jak ja byłam w twoim wieku, to też byłam taka naiwna, chciałam wszystko wiedzieć, ciągle się uczyłam i czytałam. Ale nikt tego tu nie doceni. Możesz być spokojna, że nikt nawet nie zauważy. Jak się już wleci w to bagno po pompon, to nie ma wyjścia. Człowiek młody, pełen zapału, myśli, że zbawi świat, że go pochwalą, że jakiś doktorat zaproponują, że zauważą przynajmniej. Zobaczysz, tobie też się odechce. Ja już po prostu zeszłam do podziemia! Tak sobie powiedziałam: „Balbina, nie ma sensu się wychylać, bo tylko wszyscy mają pretensję, że się czegoś od nich chce". A co! Ja za te marne grosze mam się szarpać, wypruwać z siebie żyły, wykrwawiać się, wymóżdżać? Nikt tego nie doceni. Jeszcze mnie oplotkują, że chcę być od nich lepsza, że się podlizuję, albo coś. A ci, co są nad tobą, boją się tylko, żebyś ich nie przeskoczyła. Dlatego ja zeszłam do podziemia. Robię tylko to, co muszę, nie wychylam się i czekam na emeryturę. Zobaczysz, ty też do tego dojdziesz, jak cię zgaszą parę razy! * Na korytarzu pojawiła się sekretarka oddziałowa, Marzenka - laleczka Barbie z charakterkiem Cruelli de Mon, ukrytym pod grubą warstwą słodkich słówek i minek. Lutka nie zdążyła się już ukryć ani zmimikrować ze ścianą, krzesłem czy windą. - Pani Lutko, pani Lutko - zawołała przesłodzonym głosikiem, pasującym jak ulał do jej image'u różowej blondynki. - Słyszałam, że pani Balbina miała w piątek kolejną wpadkę? - Najwidoczniej Marzenka czuła się niedoinformowana i miała nadzieję, że Lutka puści farbę. - Tak? - Lutka intensywnie kombinowała, jak się wywinąć. - No, niech pani nie udaje. Wszyscy już wiedzą! Pacjent leżący trzecią dobę bez karty, z dusznościami. Dopiero dzięki
pani interwencji Balbina raczyła się nim zająć. Nasz Januszek wszystko opowiedział. To naprawdę niedopuszczalne! Pacjent mógł przecież umrzeć - przetwarzała Marzenka usłyszane informacje przy wykorzystaniu osobistego zasobu wiedzy medycznej, całkowicie odpowiedniego do ukończonej przez nią średniej szkoły ekonomicznej. - Ta Balbina to tak zawsze. Ona sobie lubi ze wszystkimi pożartować, pogadać, ale żeby się zająć poważnie pacjentem, to niestety nie - ćwierkała dalej Marzenka. - A swoją drogą, to ona o pani takie rzeczy opowiada. Ale to chyba nieprawda? Że pani się pacjentami nie interesuje? Że pani uważa, że może w ogóle nie pracować, skoro urodziła pani dziecko profesora... - kaszlnęła i zamilkła nagle. - Co takiego? - Teraz Lutka poczuła się niedoinformowana. - Oj, no pani Lutko - zdecydowała się wyrazić swoje politowanie. - Wszyscy wiedzą, że to dziecko jest profesora. Dlatego przecież panią zatrudnił, jak pani była w ciąży. - Marzenka była czerwona na twarzy, ale raczej z emocji niż ze wstydu. Jasne! Lutka błyskawicznie doszła do przekonania, że skoro wszyscy postanowili, że Misia jest córką profesora, to nie pozostaje jej nic innego, jak przyjąć to do wiadomości. Wyjaśnienia nie mają najmniejszego sensu. - Mnie to się nawet wydawało, że to niemożliwe - zmieniła nagle front Marzenka, powracając do codziennej barwy oblicza. - Ale wszyscy mówili... Wszyscy - to pewnie Balbina! - No bo, gdyby pani Lutko, dajmy na to, to był ktoś inny, znaczy ten ojciec, to dlaczego w takim razie pani nie wyszła za mąż? I gdzie on niby jest, dlaczego się panią nie zajmuje? - wysunęła zarzuty.
Lutka nie była pewna, czy wziąć je do siebie, czy to ów nieistniejący zdaniem Marzenki ojciec powinien się teraz palić ze wstydu. - Mężczyźni to zawsze się uchylają od odpowiedzialności. - Słodka sekretarka zmieniła ton i poleciała po linii feministycznej, upewniając tym samym Lutkę, że to ojciec ma się palić. W przypadku, gdyby jednak istniał. Lutka musiała tu niestety przyznać sekretarce pewną rację. Istotnie, utarło się w świecie homo sapiens, i to od dosyć dawna - gdzieś od paru tysięcy lat, że samiec powinien brać jakiś tam udział w opiece nad potomstwem. - Ale wie pani, ta Balbina! Co ona o pani opowiadała! - ponowiła Marzenka, słabo ukrywając satysfakcję. - Że musiała panią obsługiwać, bo pani korzystała z ciąży jako wymówki i nie chciało się pani nawet szklanki umyć... Lutka szybko zrobiła rachunek sumienia. Rzeczywiście, w ciągu trzech lat jeden raz poprosiła Balbinę o umycie jej szklanki, bo akurat musiała lecieć do pacjenta, a Balbina właśnie myła swoją. I Lutka wcale nie była już wtedy w ciąży. - ...że pani nie chciała jej pomagać w tłumaczeniu angielskich artykułów, chociaż pani świetnie zna angielski, a ona nie zna... No i w ogóle, odkąd pani przyszła do pracy, to Balbina ma dwa razy więcej roboty, bo musi robić wszystko za panią - recytowała lepka od cukru Marzenka. Nikt nie twierdzi, że postrzeganie rzeczywistości ma być obiektywne, ale wyglądało na to, że percepcja Balbiny była wykrzywiona do granic możliwości subiektywizmu. Z tym artykułem po angielsku, to było całkiem niedawno. Balbina przyniosła jakieś zagraniczne czasopismo i natychmiast rzuciła je w kąt, wołając: - Mnie tu nie płacą za tłumaczenia, tylko za leczenie pacjentów! Nie mam obowiązku znać angielskiego. Jak chcą żebym coś czytała, to niech mi
dostarczą tłumaczenie! - Lutka nie wzięła tego do siebie, jak się okazało, niesłusznie. * - No i nie pytasz, co chciał ode mnie profesor? Taka z ciebie koleżanka? - nie wytrzymała Balbina pół minuty po swoim powrocie do pokoju. - No, co chciał? - Ta kretynka Marzena coś mu nagadała o mnie! W czwartek powiedziałam jej, gdzie jej miejsce. Wydaje jej się, że to ona rządzi tym oddziałem... No i teraz, proszę bardzo... Moje grzechy z ostatnich dziesięciu lat zaczął wyciągać. Boże, jacy ludzie tu pracują - westchnęła głęboko. - Wszystkie możliwe informacje rozchodzą się z prędkością światła i każdy musi dodać coś złego od siebie, oczernić człowieka. Nie zastanawia się taka Marzenka, że tym mieleniem ozorem może zrobić komuś krzywdę. Tylko plotki i kłamstewka. Ja się nie chcę w to mieszać! - zakończyła gładko swój manifest. * Lutka, w to okropne poniedziałkowe przedpołudnie, po raz kolejny doszła do wniosku, że nie tak miało być! Świat ją oszukał! Chciała, żeby ludzie wokół niej byli szlachetni, wielkoduszni i uczciwi. Chciała ich szanować, lubiła mieć świadomość, że otaczają ją lepsi i mądrzejsi. A tu przeciwnie - budziła się w niej pogarda dla otoczenia. Destrukcyjne uczucie, prowadzące do pychy, wyobcowania i zgryźliwości. Miłość bliźniego! Tylko jak, cholera, kochać Balbinę?! W bufecie, gdzie miała spotkać się z Anką, siedział nad kawą smętny doktor Jakubik. Kiwnął do niej ręką. Ile lat on tu może pracować? Może z dziesięć, piętnaście. Łysieje, ma siwe skronie. Pewnie ma ze trzydzieści pięć, może czterdzieści. I dalej się przejmuje. Ledwo zdążyła podejść do stolika, już zaczął mówić:
- No i umarł. Zszedł. Szlag by go trafił! Umarł!!! Uwierzy pani? Rok minął, nie miał żadnych przerzutów... Optymistyczny przypadek. Za diabła nie wiem, co się stało! Długo się u mnie nie pokazywał... Miał być na kontroli, ale nie przyszedł... Godzinę temu umarł. Musi być sekcja! To nie mógł być ten rak... * - Powiedz Belka, dlaczego o tym wszystkim nie mówią na wykładach? Może byłoby potem łatwiej - zastanawiała się Lutka wieczorem, smętnie wpatrując się w okno w swoim mieszkaniu. Okno było znowu brudne, a na zewnątrz było niezmiennie buro i ponuro, siąpił deszcz i nic, absolutnie nic, nie budziło optymistycznych skojarzeń. Na szczęście kaloryfer był ciepły i przyjaciółki przystawiły do niego krzesła, żeby przygrzać przemarznięte nogi. Misia przyleciała i wpakowała się Lutce na kolana, dogrzewając ją dodatkowo od góry, jak mały kaloryferek. - O czym ci mają mówić? O szarzyźnie życia codziennego, czy o tym, że ludzie są na ogół nieżyczliwi, egoistyczni i egocentryczni? Bo to, że pacjenci umierają, to ci chyba powiedzieli, no nie? Poza tym to przecież nie był twój pacjent. - Belka spojrzała trochę złośliwie spod rzęs o rozmiarze XXL umalowanych pogrubiającym i wydłużającym tuszem. - Jak ktoś jest naiwny, to mu żadne wykłady nie pomogą. - Dlaczego zaraz naiwny? - A jak to inaczej można nazwać? Twoje wyobrażenia o życiu są na poziomie Ani z Zielonego Wzgórza. Nic dziwnego, że jesteś sfrustrowana. - Profesjonalny psycholog! Po to studiowałaś pięć lat, żeby ludziom takie rzeczy mówić? - zdenerwowała się Lutka. - Pewnie jak zwykle spodziewałaś się zbyt wiele. Młoda lekarka, jak słoneczko oświetli ciężkie chwile chorym na
oddziale, przyniesie im ukojenie swoim anielskim charakterem i niewyczerpaną cierpliwością, uzdrowi ich za pomocą nowatorskich pomysłów terapeutycznych. A tu kicha! - Belka znowu zaserwowała swój denerwujący, cyniczny uśmieszek. - Sama jesteś kicha - zdenerwowała się Lutka. - Jakby tak na to spojrzeć obiektywnie... Jest grupa ludzi, którzy uczą się kilka lat po to, żeby pomagać innym. Jest druga grupa ludzi, którzy tej pomocy potrzebują. Jest miejsce zbudowane i wyposażone w celu umożliwienia grupie numer jeden pomaganie grupie numer dwa. Proste, uporządkowane, logiczne. Powinno działać! A w praktyce co? Spotyka grupa numer jeden, grupę numer dwa i zamiast jej pomagać, to się zabawia w jakieś plotki, intrygi, knowania. A grupa numer dwa też robi sporo, żeby jej nie chcieć pomóc. Nie łyka podawanych lekarstw, sprowadza znachorów, nie stosuje się do zaleceń... A jeszcze jest do tego grupa numer trzy, która ma dawać pieniądze na to wszystko, a nie daje! - Na tej twojej medycynie, to ukrywają przed studentami podstawowe fakty. Na przykład nie powiedzieli ci, że życie to nie warcaby, a ludzie to nie pionki, które układasz na planszy. Jednostki ludzkie są wyposażone w wolną wolę i z tej przyczyny łażą po planszy jak im się podoba, a nie tak jak ty sobie wyobrażasz, że powinni. - Ale jakby się stosowali do reguł, to o ile prościej by było! - jęknęła Lutka. Misia, siedząca u niej na kolanach, znudzona kompletnie rozmową, wyglądała, jakby miała zaraz zasnąć. - Dobranocka się zaczyna. Mała zareagowała zgodnie z regułami. Zeskoczyła z kolan, włączyła telewizor i zamarła przed nim w oczekiwaniu na następną przygodę dzielnego listonosza Pata.
- A wszystkie te nadzwyczajnie głębokie refleksje to cię nawiedziły tylko z powodu Balbiny? Jedna gruba baba całkiem ci sens życia podważyła? Czy może ten człowiek, który umarł? - Ja już siły nie mam po prostu - zmiękła Lutka. - Jakbym miała jakieś poczucie sensu to może byłoby mi łatwiej, ale tak się męczyć bez efektów, to jest naprawdę trudne. Ten ciągły brak środków na wszystko! Nawet głupich plastikowych pojemniczków na lekarstwa nie można kupić, bo pieniędzy nie ma. Badań porządnych też nie można pacjentom zrobić. Jak diagnozować bez badań? Pacjenci leżą tygodniami na oddziale i czekają na badanie, bo kolejka jest. Jakby były pieniądze, to by można kupić na przykład drugi aparat do USG i pacjenci nie zajmowaliby łóżek przez tyle czasu. A jak nie ma pieniędzy, to marnuje się te same pieniądze, których nie ma, na bezproduktywne leżenie pacjenta w szpitalu. Biedny dwa razy traci... czy jakoś tak. Błędne koło! - Słuchaj no, a ten sens? - drążyła Belka z dociekliwością profesjonalnego psychoterapeuty, biorąc ze stolika kubek z gorącą herbatą i dolewając sobie soku malinowego. - Czy ty przypadkiem nie zaczęłaś, tak całkiem podświadomie, myśleć wreszcie o swoim prywatnym życiu? Zwalasz wszystko na bezsens zawodu lekarza w Rzeczpospolitej numer któryś tam, ale o tym to chyba wiesz już od paru latek. Ja mam wrażenie, że tu chodzi o coś całkiem innego! Mnie nie oszukasz...
2. Sylwester to takie samo umowne pojęcie jak poniedziałek. Tyle że znacznie przyjemniejsze i bardziej widoczne. Może nie z perspektywy galaktyki, ale z przelatującego nisko nad ziemią samolotu można już dojrzeć, że coś się święci. Nawet Lutka wiedziała, że coś się święci i napawało ją to lekką paniką. Albo nawet ciężką... - Lutka, przyjdziemy do ciebie na sylwestra - zakomunikował kilka dni temu Pawełek, zaprzyjaźniony, a właściwie zadomowiony u niej sąsiad, siedząc w fotelu, na de dużego okna balkonowego i popijając kawę. Wyglądał jak jakiś obraz... w ramie okiennej. Lutka niewiele zmieniła w mieszkaniu po śmierci babci. W dużym pokoju pozostał stół z czterema rzeźbionymi krzesłami, babci fotel i kanapka, a także komódka, na której Lutka postawiła mały telewizor. Obok stało trzydziestoletnie radio o wdzięcznej nazwie „Amator stereo" i odtwarzacz CD - bez nazwy. Pokój był przechodni i nieustawny. Na jednej ścianie drzwi na korytarz, na przeciwległej duże okno balkonowe wychodzące na zachód, na ścianie północnej połączenie z kuchnią w postaci otworu wielkości solidnej bramy. Na ścianie południowej wejście do małego pokoju, gdzie sypiały Lutka i Misia. Z małego pokoju kolejne drzwi prowadziły do garderoby, pomieszczenia wielkości trzech metrów kwadratowych, za które Lutka błogosławiła przedwojennych architektów, gdyż dzięki niemu nie musiała posiadać żadnych szaf. Liczba półek i wieszaków tam umieszczonych przekraczała możliwości zapełnienia ich przez najbliższe dziesięć lat przez szesnastoosobową rodzinę. - Tylko ja nie wiem, czy moje mieszkanie się nadaje - wyraziła wątpliwość, chwytając się jej jak tonący brzytwy. - A nie, my nie chcemy ci tu urządzać hucznej zabawy. Myśleliśmy raczej, że spędzimy wieczór we trójkę, a raczej
czwórkę, z Misią, albo może w piątkę, jak Belka będzie chciała - wyjaśniał cierpliwie Paweł. Brzytwa została zatopiona. Nie było się czego chwytać. Belka, słysząc słowa Pawła, uparła się natychmiast, że przyprowadzi dwóch kolegów. - Jeden dla mnie, drugi dla ciebie - zarządziła, wprowadzając Lutkę w niezbyt dobry nastrój. - Wiesz, te twoje kłopoty z sensem życia - mrugnęła porozumiewawczo, doprowadzając Lutkę do szału. - Belka, zlituj się, co to ma do mojego sensu? Myślisz, że jak przyprowadzisz do mnie dwóch kolesiów, to życie sensu nabierze? - Kto wie? - Zresztą - Lutka wzięła trzy głębokie oddechy i zmieniła temat - tu nie da się zrobić żadnych tańców ani zabawy, bo po pierwsze nie ma miejsca, a po drugie w małym pokoju będzie spała Misia. Ci faceci się tu zanudzą, ty też się zanudzisz. Idź sobie z nimi do jakiegoś klubu. Dziwię się, że Pawełek i Kasia chcą tu spędzać sylwestra. Podejrzewam, że to nieuleczalni altruiści i samarytanie. Niech też idą do klubu z tobą. - Nie mam ochoty iść do klubu. Mam ochotę na kameralną imprezkę. Może być nawet bez muzyki... No, może bez przesady - dodała Belka po namyśle. * Lutka była stremowana. Od lat nie świętowała sylwestra. Żółta latarnia z ulicy, oświetlająca parapet okienny i wirujące płatki śniegu, przypomniała jej najgorszego sylwestra w jej życiu. Siedziały tu wtedy - cztery lata temu - z babcią. Lutka w piątym miesiącu ciąży, przerażona, niepewna jutra. Babcia - jak zawsze spokojna i opanowana, nie przeczuwająca niczego złego. - Nic się nie martw. Wszystko jakoś się ułoży - próbowała pocieszać Lutkę. - Zawsze się układa... - zamyśliła się. - Aha!
Przyszedł jakiś list ze Szwecji - przypomniała sobie. - Listonosz przyniósł do mnie, bo na dole u rodziców nikogo nie było. - Podreptała drobnymi kroczkami do małego pokoju i po chwili wręczyła Lutce białą kopertę. To pewnie od Robercika i Jula. Lutka doświadczyła przyjemnej emocji na wspomnienie studenckich czasów, które wydawały się tak odległe i tak bliskie zarazem. Minęło raptem sześć miesięcy od zakończenia studiów, ale to była już jakaś inna epoka. - Przyjadą na święta dwaj koledzy, którzy wyjechali na staż do Szwecji. Zapraszają mnie na sylwestra na jakąś działkę na Mazurach - zrelacjonowała babci po przeczytaniu krótkiego listu podpisanego żartobliwie: „Twoi na zawsze Juluś i Robuś". Babcia spojrzała na nią zaniepokojona, potem przeniosła znaczące spojrzenie na zaokrąglony brzuch, zawierający nowego człowieczka, ale nic nie powiedziała. Dzień przed sylwestrem telefon zaczął się urywać i Lutka zorientowała się, że impreza na Mazurach zapowiada się interesująco. Agnieszka - wreszcie przełamała lody - pytała, czy Lutka się wybiera, Piotr - o, to dziwne - składał serdeczne życzenia świąteczne (trochę spóźnione) i pytał o to samo. A potem kolejno: Robercik, Anka, Jurek, Julo. Julo i Robercik zarobili sporo pieniędzy na stażu w Sztokholmie, z pewnością więcej niż stażyści Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego w Warszawie, i koniecznie chcieli je wydać na cele reprezentacyjne. Ale Lutce nie było wtedy dane nigdzie pojechać. Następnego dnia dostała tajemniczych skurczy i ojciec zawiózł ją do szpitala. Badania nie wykazały niczego specjalnego, ale przeleżała na patologii ciąży ponad dwa tygodnie. Przez okno szpitala oglądała fajerwerki
wypuszczane w dużych ilościach na przywitanie Nowego Roku. Babcia zmarła ósmego stycznia. Nagły wylew krwi do mózgu. Lutki nie było przy niej. Wypuścili ją ze szpitala trzy dni później. Akurat na pogrzeb. * Opatrzność zesłała jej Pawła jakieś dziewięć miesięcy po śmierci babci. W samą porę! To było we wrześniu, ponad trzy lata temu. Właśnie wtedy, gdy czuła się tragicznie samotna, bezradna i pewna, że to życie - to coś ponad jej siły. Podczas ich poznania nastąpiło interesujące, znane wszystkim, a mimo to nie opisane dotąd wiarygodnie przez naukę, zjawisko interferencji fal mózgowych... albo coś podobnego... W każdym razie to jest to cudowne uczucie, gdy od pierwszego spojrzenia wie się, że drugi człowiek nadaje na tej samej długości fal, jest pokrewną duszą i należy do tej samej bajki. Cokolwiek się powie takiemu duchowemu krewniakowi jest mądre, inteligentne i natychmiast prawidłowo odbierane. I vice versa. Przeciwne uczucie - gdy od właśnie napotkanego człowieka odsuwa nas jakaś niewiadoma, ale o sporej wartości siła, z wektorem skierowanym dokładnie prostopadle do niego i zwrotnie odpychającym - to również nie jest opisane w naukowych publikacjach, ale wszyscy zgodnie przypuszczają, że ma to związek z jakimiś falami i całkiem inną bajką, z której osobnik się wyłonił. Tak czy inaczej, spotykając Pawła po raz pierwszy na klatce schodowej, wyraźnie, mimo niesprzyjających okoliczności, poczuła to pierwsze. Cała operacja przeprowadzki do mieszkania po babci, którą wówczas wykonywała Lutka, miała być bardzo prosta. Wystarczyło przenieść rzeczy z jednej klatki schodowej gdzie
było mieszkanie rodziców, do sąsiedniej, w tym samym budynku, a następnie wnieść wszystko na czwarte piętro, do mieszkanka, które babcia, tknięta jakimś przeczuciem, przepisała na Lutkę miesiąc przed swoją śmiercią. Rzeczywistość nie zgodziła się jednak na tak prosty plan przeprowadzki. Mała córeczka Lutki miała wtedy cztery miesiące i była mocno zaniepokojona całym tym karygodnym zamieszaniem. Lutka nosiła ją na brzuchu w tak zwanym nosidełku. Ręce wprawdzie miała w ten sposób wolne, ale nie mogła wiele przenieść, bo dodatkowe siedem kilogramów w postaci delikatnego i dość niewygodnego tobołka ograniczało jej ładowność. Dzielnie próbowała przestawiać po parę stopni w górę - to krzesło, to jakąś torbę, z której wylatywały rzeczy - ale szło marnie. Najgorsze były książki. Zapakowała je w pudła, po kilkanaście w każdym. Swój błąd pojęła dopiero wtedy, gdy okazało się, że nie może tego podnieść. Po wniesieniu na czwarte piętro mniej więcej jednej tysięcznej rzeczy poczuła się kompletnie wyczerpana i bezradna. Usiadła na schodach i popłakując zastanawiała się, co zrobić dalej z wielką górą tobołów, którą przeniosła z mieszkania rodziców na parter swojej klatki schodowej. Dokumentnie zatarasowała przejście i uświadomiła sobie, że jeśli ktoś będzie chciał przedostać się do środka lub wręcz przeciwnie, to może wywiązać się konflikt, na który zdecydowanie nie miała ochoty. Jak dobrze byłoby, gdyby była winda (albo czterech facetów z muskułami). Niestety, to był przedwojenny dom. Przed wojną ludzie nie potrzebowali wind, bo mieli służbę (z muskułami), a sami byli silni jak konie. Może zamieszka na razie tutaj, na klatce schodowej? Nie jest źle. Zrobi z rzeczy legowisko, położy się na nim razem z córeczką i będzie odpoczywać, aż wrócą jej siły.