Yuka93

  • Dokumenty374
  • Odsłony179 715
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów577.3 MB
  • Ilość pobrań103 850

L. A. Weatherly - Tom III - Zemsta anioła

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

L. A. Weatherly - Tom III - Zemsta anioła.pdf

Yuka93
Użytkownik Yuka93 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 419 stron)

Pamięci mojego Ojca Jacka Weatherly. FF, nie zamieniłabym Cię na nikogo. Tak wiele od Ciebie przejęłam. Dziękuję Ci.

PROLOG – Nie ruszaj się – polecił Alex. – Nie mogę! – jęknęła Willow. Pochylała się nad strumieniem, a jej długie jasne włosy zmieniły się w jedną gęstą masę piany. Pisnęła przeraźliwie, gdy Alex polał jej głowę zimną wodą. – Au! Lodowata! – Przecież to ty chciałaś umyć włosy. – Zaczął się śmiać. – Musiałam, były już okropnie tłuste… Czy szampon się zmył? Z uśmiechem nabrał zimnej wody ze strumienia. – Nie. Wciąż się wściekle pieni. * Gdy Alex ocknął się ze snu, śmiech Willow ucichł i zapanowała cisza. Nie było żadnego strumienia ani drewnianej górskiej chaty. Leżał w śpiworze w namiocie, którego nylonowe niebieskie ściany przybrały o brzasku granatową barwę. Willow także się zmieniła. Śpiąca w jego ramionach dziewczyna miała teraz krótką złotorudą czuprynę; jej twarz okalała burza rozwichrzonych włosów. Cóż za miły sen. Alex przeciągnął się i uśmiechnął na wspomnienie tamtego dnia w górskiej chacie – i naraz wszystko wróciło, a uśmiech spełzł mu z twarzy. Jezu, nic dziwnego, że miał sen o kryjówce w górach; wtedy musieli się ukrywać przed prześladowcami z Kościoła Aniołów. A teraz… Alex westchnął ciężko i potarł zmęczone czoło. Teraz sporo się zmieniło. Pomyślał ponuro, że najgorsza jest niepewność. Gdyby tylko wiedzieli, co się, u licha, dzieje, mogliby wreszcie zacząć działać. Ale minęły trzy dni – trzy dni, do cholery! – a on i reszta grupy nie mieli pojęcia, co dalej. Wydostali się już prawie z Sierra Madre, posuwając się przez Meksyk na północ, głównie bocznymi górskimi drogami, żeby nikt ich nie wyśledził. Trzy dni tłuczenia się pikapem po wyboistym terenie, trzy dni upału, kurzu i widoków zapierających dech w piersiach. No i pamiętania o tym, żeby wysłać przodem Seba, z jego hiszpańskim jako

językiem ojczystym, aby kupił w odludnych wioskach trochę paliwa. – Na razie ludzie nie mają pojęcia, że coś się w ogóle stało – raportował chłopak po każdorazowym powrocie z kanistrem benzyny, wystarczającej na dalszy odcinek jazdy, i z jedzeniem, wciskanym mu przez żony farmerów. – Wiedzą jedynie, że stacje telewizyjne przestały nadawać i podobno padł internet. Po każdej takiej rewelacji Alex wyczuwał wśród członków drużyny rosnące napięcie. Słowa Seba niczego nie tłumaczyły, choć bardzo na to czekali. Domy położone wysoko w górach miały własne generatory prądu, więc to, że tutejsi mieszkańcy wciąż mieli elektryczność, o niczym nie świadczyło. Co się mogło dziać w innych zakątkach kraju? A może i świata? Czy nienadająca telewizja i martwy internet oznaczały, że nie tylko Mexico City legło w gruzach? Śpiwór zaszeleścił, gdy Willow poruszyła się w jego ramionach. Otworzyła zielone oczy, które z początku zdawały się jedynie łagodnie zaspane, po czym zamrugała i Alex już wiedział, że przypomniała sobie wszystko. Przekręciła się tak, by ułożyć skrzyżowane ramiona na jego torsie i oprzeć na nich brodę. – Cześć – wyszeptała. – Cześć… – Przygładził sterczące kosmyki, odgarniając je z twarzy Willow. – Przespałaś się trochę? – Nieszczególnie. – Oparła policzek na grzbiecie dłoni. – Wciąż nie mogę się pozbyć tego widoku – wyznała cichym głosem. – Za każdym razem, gdy tylko zamknę oczy… – wzdrygnęła się mimo woli i urwała. – Wiem, ja też – odrzekł Alex. Widok walącego się miasta: budynków rozpadających się w gruzy, samochodów i ludzi, znikających bez śladu w olbrzymich lejach, już nigdy go nie opuści. – Nie mogę przestać o jednym myśleć… – mruknęła Willow. W jej ślicznych oczach zastygły zgroza i cierpienie. – Gdyby ofiarą padło jedynie Mexico City, to powinniśmy byli zobaczyć lecące na pomoc helikoptery. Czerwony Krzyż albo wojsko, albo… – znów nie dokończyła zdania. Nie musiała dodawać, jak straszliwie puste

wydawało się niebo. Alex uścisnął ją mocno za rękę. – Stany mogły wcale nie ucierpieć – powiedział. – Jeśli na przykład zostały zaatakowane tylko jedno czy dwa miasta, to przede wszystkim one dostały pomoc, na nich skupiły się wysiłki, nie na Meksyku. – Powtarzał to od kilku dni, usiłując powstrzymać ludzi przed wpadaniem w panikę. A zresztą – do licha! – mogła to być przecież prawda. Willow wydawała się spokojna. Jeśli nawet wyczuwała w nim walkę nadziei z obawą, to nie wspomniała o tym. Spuściła wzrok i przez moment wodziła palcem po muskularnym torsie Aleksa. W końcu, odchrząknąwszy, spojrzała mu w oczy. – Powiedz mi o sobie coś, czego nie wiem – poprosiła. Poczuł zaskoczenie; tę zabawę uprawiali ongiś w górskiej chacie. – Przecież wiesz już o mnie wszystko – odrzekł miękko. Pociągnął ją całą ku sobie i otoczył ramionami. – O, założę się, że zostało jeszcze parę tajemnic, więc jeśli się postarasz… – w jej głosie dało się wyczuć napięcie. – Zgódź się, dobrze? Alex pojął, że Willow próbuje oderwać jego – a także swoje – myśli od potwornych zdarzeń sprzed kilku dni. – No dobrze – zgodził się. – Podaj mi jakiś przedział czasowy. – Może kiedy miałeś dziewięć, dwanaście lat? To ciekawy wiek. Obóz treningowy ojca na pustyni w Nowym Meksyku; betonowe zabudowania, bielejące w płonącym słońcu. Alex namyślał się, głaszcząc Willow po plecach. – Opowiadałem ci, jak złamałem rękę, kiedy miałem dziesięć lat? – Nie, nie mówiłeś. – Willow potrząsnęła głową. – Rozbiłem motocykl Juana. Właśnie nauczył mnie na nim jeździć, pomyślałem więc, że super byłoby się przejechać nocą po pustyni. – Ukradłeś mu motor? – Alex wyczuł, że Willow nieco się rozluźnia. – Tak to można określić. Była akurat pełnia, kręciłem sobie kółka po piasku i nagle ujrzałem zbliżające się światła reflektorów. Przewróciłem się i walnąłem ramieniem w skałę. – To był twój tata?

– Uhm… Wściekły jak nie wiem co. Zwłaszcza że musiał mnie zawieźć do szpitala w Alamogordo. Zapadło milczenie. Alex z wysiłkiem powstrzymywał się od rozważań, co się mogło stać ze światem. – Twoja kolej… – zaczął mówić, gdy nagle dobiegł ich trzask zamykanych drzwi pikapa. – Ktoś tu już nie śpi – mruknęła Willow, podnosząc wzrok. – I dobrze, trzeba się zbierać – rzekł Alex. Ich oczy się spotkały. Po przejechaniu przez pasmo gór zamierzali wrócić na autostrady, przy odrobinie szczęścia około południa mogliby dotrzeć do granicy ze Stanami. Pytanie, co tam zastaną, nadal pozostawało otwarte. Willow oblizała spierzchnięte wargi. – Jak myślisz, ile nam zajmie podróż do Nevady, gdy już przekroczymy granicę? – zapytała. – W normalnych warunkach niecały dzień. Ale teraz… to zależy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Skinęła lekko głową, usiadła i sięgnęła do stosu skłębionych ubrań. Obserwując, jak je na siebie wkłada, Alex zapragnął nagle tyle jej powiedzieć: że bez względu na to, co się stało, ich drużynie Zabójców Aniołów jakoś uda się przetrwać, że oni oboje, jak długo będą się trzymać razem, ze wszystkim sobie poradzą. Lecz słowa te brzmiały pusto nawet dla niego. „Przynajmniej z Razielem raz na zawsze koniec” – przypomniał sobie ponuro. Śmierć anioła, który spłonął nad Mexico City jak pochodnia, była jedyną pociechą. Willow wciągnęła niebieską bluzę z kapturem, a kiedy ukazała się jej rozczochrana głowa, Alex pogłaskał ją delikatnie po policzku. – Jesteś taka piękna, wiesz? – szepnął z uczuciem. Niespodziewanie wargi Willow wykrzywiły się jak do płaczu. Kurczowo chwyciła go za rękę. – Będzie dobrze – wykrztusiła. – Jezu, Alex, musi być dobrze, bo inaczej… Nie miał na to odpowiedzi. Ujął jej twarz w obie dłonie i mocno pocałował w usta, pozwalając sobie choć na kilka sekund zatracić się w

tym cudownym uczuciu. Z zewnątrz dolatywał cichy gwar pomieszanych głosów. Seb, Liz i Sam już wstali. Oboje z Willow oderwali się od siebie, wzdychając. – Trzeba się zbierać – powtórzył Alex. Podróż do Nevady zajęła im trzy dni. Alex był tak wyczerpany, że z początku nie poznał niskiego budynku z cegły i przez chwilę obracał w głowie jedną myśl: „Jezu, pomyliliśmy drogę, to nie tu”. Po chwili rozjaśniło mu się trochę w głowie zrozumiał, że to jednak miejsce, o które mu chodziło. – Co jest, do licha? – rzucił Sam z tylnego siedzenia. – To podstacja przesyłowa, nic więcej! – Na dziedzińcu wznosiły się strzelające w niebo pylony. – Właśnie tak to miało wyglądać – pouczył go Alex ostrym tonem, kręcąc kierownicą pikapa, żeby ominąć dziury na gruntowej wyboistej drodze. Siedząca na fotelu pasażera Willow zerknęła na niego z ukosa, ale się nie odezwała. Wszyscy byli wykończeni, na granicy wytrzymałości, a co gorsza, wciąż nie mieli pojęcia, co się dzieje z resztą świata. Alex pomyślał, że jak na razie znaki nie przedstawiają się pomyślnie. Zastanawiający na przykład był brak jakiejkolwiek kontroli granicznej. Zbliżając się do Stanów Zjednoczonych, napotykali ludzi pokrzykujących radośnie o opuszczonej granicy. Jeśli była to prawda, konsekwencje mogły zjeżyć włosy na głowie, Alex w każdym razie postanowił to sprawdzić ze względu na przyspieszenie podróży. Kiedy dotarli do Ciudad Juárez, okazało się, że pogłoski są prawdziwe. Ludzie tłumnie pięli się na wysokie ogrodzenie i przeskakiwali do amerykańskiego El Paso, nie musząc się nikomu opowiadać, samochody przejeżdżały przez niepilnowane bramy, trąbiąc z radosnym triumfem. – Dios mío, oni nadal myślą, że czeka ich tu coś lepszego – wymamrotał Seb. Nikt nie zwrócił uwagi na ich pokryty grubą warstwą kurzu pikap, mimo to trzymali broń w pogotowiu. Willow siedziała za kierownicą, ściskając ją pobielałymi knykciami. Szybko przejechała granicę i oto

znów byli w domu. Nic nie przypominało krainy, z której niegdyś wyjechali. Nawet bez nadgranicznego chaosu było jasne, że w Stanach również doszło do potężnych trzęsień ziemi. Wszędzie walały się przewrócone słupy trakcji elektrycznej. Część podróży, która przypadła nocą, odbyła się w egipskich ciemnościach, nigdzie nie błysnął nawet promień światła. W ciągu dnia było jeszcze gorzej. We wszystkich mijanych miejscowościach spanikowani ludzie plądrowali sklepy, Alex postanowił więc jechać dalej bocznymi drogami. „Jak duże są straty? – zastanawiał się po raz enty. – Jak wiele świata uległo nieodwracalnemu zniszczeniu?”. Dojechali już niemal do ceglanego baraku. Wyglądał tak, jakby od dziesięcioleci tkwił spokojnie na tym skrawku pustyni. „Niebezpieczeństwo porażenia prądem! Wstęp wzbroniony!” – głosił spłowiały szyld. Dowiedzieli się o tym miejscu od agentki CIA w Mexico City. Kod dostępu, który im podała, zadziałał; brama drgnęła i powoli się rozsunęła. Potem podniosły się drzwi do garażu, z którego prowadziło wejście do budynku; wewnątrz paliło się pojedyncze światło. Alex zrozumiał, że to faktycznie podstacja, co oznaczało, że ma własne generatory prądu. Kiedy wjechali do środka, drzwi automatycznie się zamknęły. W niedużym pomieszczeniu stało tylko biurko z kilkoma monitorami wideo. Naprzeciwko wejścia znajdowały się dwie windy: jedna mogąca pomieścić samochód i druga znacznie mniejsza. Nikt się nie odezwał, kiedy wysiadali z pikapu. Alex wyjął pistolet. Wcześniej przeskanował budynek w poszukiwaniu energii, wiedział, że nikogo w nim nie ma, mimo to lepiej czuł się z bronią w ręku. Mniejszą windą zjechali na dół. Po niespełna minucie jej drzwi otwarły się. Ujrzeli duży garaż. Stał tam tuzin zaparkowanych w dwóch rzędach lśniących pikapów z napędem na cztery koła. Pod ścianą zauważyli dwie pompy do tankowania paliwa, przypominające miniaturową stację benzynową. Wyszedłszy z windy, ze zdumieniem przyglądali się temu niezwykłemu zjawisku.

– Myślicie, że w zbiornikach naprawdę jest paliwo? – przerwała milczenie Liz. – Tak, na pewno. – Alex zaśmiał się krótko, niewesoło. – Nigdy się nie zastanawiałaś, na co idą twoje podatki? Ich kroki odbijały się echem od ścian korytarzy, kiedy szli przez bunkier. Podane wcześniej szczegóły w niczym nie przygotowały Aleksa na to, co zobaczył. Podziemna baza mogła zapewnić utrzymanie tysiącu ludziom przez dwa lata. Niekończące się korytarze wiodły do niezliczonych pomieszczeń: w pełni wyposażonej zbrojowni, kuchni przemysłowych rozmiarów, komórek na pościel, wypełnionych stosami prześcieradeł i poszewek. Po pewnym czasie niczym niezmącona cisza zaczęła im działać na nerwy. Alex spinał się przy każdym otwarciu drzwi do nowego pokoju, nie wiedząc, co tam zastanie. Nic jednak nie wskazywało, żeby ktoś tu niedawno był. Ani śladu zaginionych kolegów z drużyny, Kary i Brendana, widzianych po raz ostatni w Mexico City. Willow stała przed otwartą szafą, wypełnioną po brzegi środkami czystości. Kiedy reszta poszła przodem, zerknęła na Aleksa z niepokojem. – Kara na pewno wie, gdzie znajduje się to miejsce, prawda? – spytała przyciszonym tonem. Alex skinął głową, bynajmniej niezdziwiony, że Willow podjęła wątek jego myśli. Kara znała szczegółowe położenie bazy. Gdyby jej i Brendanowi udało się wydostać z miasta, skierowaliby się właśnie tutaj. – Alex, oni mogą się jeszcze pojawić. – Willow dotknęła uspokajająco jego ramienia. Nie dodała, że szansa na to, iż przebili się przez walące się ulice Mexico City w starej furgonetce Juana, była nieskończenie mała… o ile oczywiście udało im się uciec przed bandą wyznawców Kościoła Aniołów. Okiem umysłu Alex znów ujrzał setki żądnych krwi, rozjuszonych ludzi, pragnących śmierci ZA, i mimo woli zacisnął szczęki. – Owszem, mogą – odparł tonem, który stanowczo ucinał dalszą rozmowę. Ile osób, na których mu bardzo zależało, stracił już w walce z aniołami?

Willow bez słowa podeszła i otoczyła go ramionami. Odetchnął głęboko, po czym przytulił ją, kładąc jej głowę na ramieniu. – Hej, udało nam się coś znaleźć! – zawołał Sam, zmierzając w ich stronę. – Co takiego? – spytał Alex z zainteresowaniem. – Radiostację krótkofalową. – Duży, umięśniony Teksańczyk nadal miał na sobie to samo pogniecione ubranie, w którym wyruszył z Mexico City. – I w dodatku działa! Puls Aleksa przyśpieszył. Takie urządzenia miały zasięg ogólnoświatowy i mogły działać nawet wtedy, gdy padła reszta systemów komunikacyjnych. Oboje z Willow podążyli za Samem do osobnego pomieszczenia, w którym na metalowym biurku z kolistym wcięciem stała lśniąca nowością radiostacja. Seb stał wsparty rękoma o blat, Liz delikatnie obracała pokrętłem, marszcząc czoło. Kilka razy zastygła, subtelnie dostrajając częstotliwość, lecz za każdym razem były to tylko zakłócenia na falach. – Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek… – zaczęła, kręcąc głową, gdy raptem głośniki ożyły. – …ta straszna katastrofa. Nie poddawajcie się wszakże rozpaczy, albowiem gotów jestem zaofiarować przywództwo… Alex zamarł na dźwięk lekko sepleniącego męskiego głosu ze śladem brytyjskiego akcentu. Jezu, nie, to przecież niemożliwe. – Co jest, do cholery? – warknął Sam. – Przecież Raziel nie żyje! Na własne oczy widzieliśmy, jak zginął! – Cicho – rzucił Alex. W jego głosie wyczuwało się napięcie. Krew odpłynęła z twarzy Willow na dźwięk głosu ojca; blada jak kreda kurczowo złapała się blatu. Alex zwiększył głośność i nie patrząc na nią, uścisnął jej rękę. – …tym z was, którzy nie wiedzą, co się stało, pragnę z głębokim smutkiem ogłosić, że Rada Serafinów została zgładzona w Mexico City. Ten podły uczynek jest dziełem nikczemnej Willow Fields i jej bandy Zabójców Aniołów, którzy świetnie wiedzieli, że Rada zapuściła w waszym świecie korzenie energii. Zdawali sobie sprawę, że zamordowanie członków Rady spowoduje zdestabilizowanie planety. „Co za sukinsyn – pomyślał z gniewem Alex. – A ludzie w to

oczywiście uwierzą”. Świat żywił już przecież niezachwianą wiarę, że Willow jest terrorystką, Raziel zaś zręcznie pominął fakt, że to właśnie jemu zależało na unicestwieniu Rady Serafinów, dokonując więc przeróżnych manipulacji, nakłonił niczego nieświadomych ZA do przeprowadzenia swej woli. – Willow Fields to chora umysłowo osoba, która nienawidzi aniołów. – W głosie Raziela pobrzmiewały powaga i smutek. – To ona jest przyczyną tragicznych trzęsień ziemi, które poczyniły tak straszliwe spustoszenia w waszym świecie. Tak straszliwe spustoszenia? Alex przełknął z trudem ślinę, zerkając ukradkiem na Willow. Oczy miała wielkie jak spodki. Reszta ZA stała jak sparaliżowana, czekając na dalsze słowa anioła. W głośnikach rozległ się cichy szelest papieru. – W USA zniszczeniu uległy następujące miasta: Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Seattle, Nowy Orlean, Dallas… Aleksowi zakręciło się w głowie, gdy anioł monotonnie wyczytywał nazwy kolejnych obróconych w perzynę miast. Jak to możliwe, że nie ma już Nowego Jorku? Albo Chicago? To było jego rodzinne miasto. Mgliście pamiętał, że spacerował z mamą wokół jeziora; jej śmiech i wołanie do Jake’a, żeby trochę zwolnił. Liz cicho płakała. – Czy… A może on kłamie? – Nie – odparł Seb drżącym głosem, wpatrując się w radiostację. – Myślę, że mówi prawdę. Okrągła, rumiana twarz Sama obwisła jak pusty worek. – Dallas… – wymamrotał, bezradnie wczepiając palce we włosy. Twarz Willow oblekła się trupią bladością. Alex uścisnął mocniej jej zimną rękę. – No dobrze, wiemy już, że było bardzo źle – wycedził Alex przez zaciśnięte zęby, wodząc między przyjaciółmi ponurym wzrokiem. – Ale to nas nie złamie. Słyszycie? Nie damy się! – …reszta świata, stamtąd także nadchodzą tragiczne wieści. Potwierdzenie znalazły relacje o zagładzie Londynu, Paryża, Tokio, Madrytu… Wreszcie ponura litania dobiegła końca.

– Brak słów, by opisać to, co się stało – zakończył Raziel. – Miasta zostały zrównane z ziemią. Miliony ludzi zginęły. Winę za to ponosi Willow Fields. To ona sprowadziła zagładę na wasz świat. Willow zakryła usta dłonią, tłumiąc cichy jęk bólu i rozpaczy. Pochyliwszy się do przodu, znieruchomiała, smagana niczym batem bezlitosnymi słowami Raziela. – Nie! – Alex wyprostował się gwałtownie i odciągnął ją na bok. – Nie wolno ci w to wierzyć – rzekł z mocą. – Absolutnie nie wierz w te brednie! Słyszysz, co do ciebie mówię? To nie była twoja wina – dodał z naciskiem. – Wszystkiemu winien jest on: Raziel. To wyłącznie jego dzieło. Willow zakryła twarz rękami i cicho załkała. – Powinnam była to przewidzieć… Domyślić się wcześniej, co on kombinuje. Boże mój, tyle ludzi zginęło… Rozszlochała się gwałtownie. Alex objął ją mocno i przytulił. – Skąd niby miałaś wiedzieć? – zapytał. – Próbowałaś ratować świat! Raziel o tym wiedział i bez skrupułów to wykorzystał! – Odsunął ją na odległość ramion i odgarnął kosmyki z twarzy. – Willow, powtarzam, nie wolno ci wierzyć w te brednie! Powiedz mi, że rozumiesz, że to nie była twoja wina. – Ja… – Willow usiłowała mówić mimo łez dławiących ją w gardle. – Może niezupełnie moja, ale… – Powtórzę jeszcze raz, to w żadnym razie nie była twoja wina! – Przeciwnie, była! Odegrałam swoją rolę, Alex! Jak mam się od tego zdystansować, jak…? – Odegrałaś swoją rolę tak jak pionek w grze w szachy, querida – odezwał się stanowczo stojący opodal Seb. – To wszystko. Patrząc ponad ramieniem Willow, Alex widział wyraźnie zarośniętą, zbolałą twarz Seba i miłość wyzierającą z jego świetlistych oczu. – Nie ty jedna nie zorientowałaś się, że Raziel nas szpieguje – dodał Seb. – Ja także to sprawdzałem i niczego się nie domyśliłem! – Wiem! – wybuchła Willow przez łzy. – Ale gdybym zorientowała się wcześniej, to… – Niby jak? – wtrącił bezceremonialnie Alex. – Przecież nie miałaś

pojęcia, że on ma dostęp do twoich myśli! – Desperackim gestem chwycił ją za ręce. Był pewien, że zrobiłby wszystko, zapłacił każdą cenę, byle tylko uwolnić ją od tego cierpienia. – Willow, nie było żadnego sposobu, żeby temu zapobiec, żadnego! To jego wina, rozumiesz? Wyłącznie jego, nie twoja. Nie zapominaj o tym. Zrozpaczona, zalana łzami ściskała go kurczowo za ręce. Wreszcie z tłumionym jękiem przywarła do niego, kryjąc twarz. Nikt się nie odzywał. W tle Raziel namaszczonym głosem recytował od początku listę obróconych w gruzy miast. „Zapętlili komunikat” – pomyślał Alex, czując ściskanie w gardle. Kiedy Willow w końcu podniosła głowę, wydawała się starsza o co najmniej dziesięć lat. – Dobrze – wychrypiała drewnianym głosem. – Postaram się nie obwiniać… – Zajrzała Aleksowi głęboko w oczy i zniżając głos do szeptu, dodała: – I… bardzo cię kocham. Pocałował ją, nie przejmując się obecnością reszty grupy. W głębi serca wiedział jednak, że potworność, jaka się zdarzyła, będzie już zawsze dręczyła Willow, i raz jeszcze przeklął Raziela. Zagłada połowy świata wciąż do niego nie docierała, umysł nie przyjmował tego do wiadomości. Lecz to, co anioł uczynił własnej córce, sprawiało, że Alex pragnął rozerwać jego aureolę gołymi rękami. – On… – Liz odchrząknęła, ocierając wierzchem dłoni mokre policzki. – On ciągle jeszcze mówi. Willow westchnęła urywanie i skinęła głową. Oboje z Aleksem podeszli do reszty. – Ale nie macie się czego obawiać! – W głosie Raziela brzmiała teraz niezachwiana pewność. – Mam plan, który ocali nas wszystkich. Alex zesztywniał. Mimo że miał wrażenie, iż sprawy przedstawiają się już wystarczająco ponuro, przeczuwał, że Raziel nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. – Jak wiecie, obecnie nie macie elektryczności – ciągnął anioł. – Niestety, przywrócenie jej wszędzie na świecie nie jest możliwe, od tej pory musimy oszczędzać nasze zasoby. W związku z tym wybrane miasta zostaną przekształcone w kwitnące raje, gdzie życie będzie się toczyło dokładnie tak jak dotychczas! Będziecie tam mieli ciepło i

elektryczność, żywność i wszelkie wygody. Alex zmarszczył brwi. Jak to – wybrane miasta? Przecież jeśli pominąć uszkodzone stacje sieci energetycznej do momentu ich naprawienia, to przywrócenie dostaw prądu nie powinno nastręczać trudności. Nie istniał żaden powód jego racjonowania. Poza jednym: uzyskaniem pełnej kontroli nad ludźmi. – …w międzyczasie powstaną obozy przejściowe. W ich tworzeniu pomaga nam wojsko. Udajcie się do jednego z nich, a wkrótce wszyscy poczujecie się jak w ogrodach Edenu! Cudownie. Zatem Raziel kontrolował także wojsko. Alex ujrzał oczyma wyobraźni fałszywie smutny uśmiech anioła, gdy ten kończył przemowę: – To ciężkie czasy, ale wkrótce zaświta nowa jutrzenka. Zaopiekuję się wami. To moje przyrzeczenie. Po krótkiej przerwie zaczęto powtarzać komunikat. – Ten jego Eden to przecież… – zaczął Seb, kręcąc głową. – …pułapka – dokończył Alex grobowym tonem. – Tak, tak, nie wątpię, że gość chce „oszczędzać zasoby”, wszak lekką ręką pozbył się połowy anielskiego pożywienia. Teraz zacznie wabić ludzi do tych kilku scentralizowanych miejsc, w których będzie mógł wszystko ściśle kontrolować. – Jak ryby w stawie hodowlanym – wyszeptała Liz. Z radiostacji dochodziły teraz oskarżenia skierowane do Willow. – Ja cię kręcę, człowieku. – W głosie Sama słychać było przygnębienie. – Jakim cudem on jeszcze żyje? Jak…? Alex potrząsnął głową; nie miał bladego pojęcia. Raziel toczył zaciętą walkę ze swymi rywalami nad dachami stolicy Meksyku. W pewnym momencie zauważyli jaskrawy rozbłysk światła, który wzięli za jego śmierć. No, właśnie. Powinni byli przewidzieć, że istoty takie jak on trwają niezachwianie aż do smutnego końca. Alex skrzywił się i wyciągnął rękę, żeby wyłączyć przekaz, ale Willow nieoczekiwanie go powstrzymała. – Nie, zaczekaj – wymamrotała. – Mogę prawie… – urwała, wpatrując się w głośnik, gdy Raziel powtórzył: „Ale nie macie się czego

obawiać! Mam plan, który…”. – Obawiać… – szepnęła z namysłem. – Obawiać… – Raptem jej twarz pojaśniała. – Jest coś, o czym nie pomyśleliśmy! – wykrzyknęła. – Alex, pamiętasz, jak na dachu Torre Mayor mój umysł połączył się z umysłem Raziela? Wyczułam, że połowa aniołów zginęła, bo on o tym wiedział. Ale było wtedy jeszcze coś. Alex natychmiast przypomniał sobie groźne zajście na dachu najwyższego wieżowca Mexico City, gdy Raziel ścigał Zabójców Aniołów razem z krwiożerczą tłuszczą wyznawców anielskiego kultu. – Mów dalej – ponaglił. – On się bał – oznajmiła Willow. – I nadal się boi, słyszę to w jego głosie. Ponieważ cała masa aniołów poniosła śmierć, te, które przeżyły, są teraz o wiele bardziej narażone na wytępienie. Alex poczuł przypływ radosnej nadziei. No, jasne… Jako istoty stworzone z energii, anioły jednoczyła bardzo silna więź. Jeżeli jeden z nich ginął, inne natychmiast to odczuwały. A jeśli zginie ich wystarczająco dużo, reszta podąży za nimi w otchłań nicości. – Ile jeszcze musi zginąć? – spytał niecierpliwie. – Niewiele. – Willow jak gdyby odpłynęła w głąb siebie, Alex wiedział, że szczegółowo analizuje krótkie zetknięcie z ojcem. – Ich liczba przewinęła się nawet przez jego myśli… Wydaje mi się, że mowa o setkach, nie o tysiącach. Być może nawet o jednej setce – podkreśliła. Sto aniołów. Alex zastygł w milczeniu, czując dreszcz niebywałego podniecenia. – Ale to by oznaczało, że już ich prawie pokonaliśmy – wtrąciła niepewnie Liz. Na te słowa ożywił się nagle Sam. – Sto aniołów? – zawołał. – No to, kurczę, uporamy się z tym góra w tydzień! – Walnął pięścią w blat biurka. – Okej, kto się do mnie przyłącza? Wyruszymy natychmiast i upolujemy sobie kilka skrzydlatych bestii! – Nie – zaoponował Alex. – Musimy to starannie zaplanować. Bardzo starannie! – Potrzebujesz planu? – zdziwił się Sam. – Proszę bardzo, chętnie

służę: wyjeżdżamy stąd, zaczynamy strzelać i nie dajemy się złapać! No jazda, już, ruszamy! – Jest nas tylko pięcioro! – Alex podniósł głos do krzyku. – Gdy tylko załatwimy jednego anioła, inne od razu to poczują i się zorientują, że wciąż działamy! A jeśli one wykończą nas, zanim my zlikwidujemy całe to anielskie nasienie, wtedy koniec, raz na zawsze. – Zabębnił palcami o blat, gorączkowo rozpatrując i odrzucając kolejne możliwości. – Potrzeba nam więcej ludzi – wymamrotał. – Dużo więcej. Na razie będziemy się musieli przyczaić – parę miesięcy, może nawet rok – niech Raziel myśli, że zginęliśmy w Mexico City. Kiedy w jednym miejscu zbierze się dostatecznie dużo aniołów, wtedy uderzymy. Pozbędziemy się ich wszystkich za jednym zamachem. – A co z obozami? Co z tymi jego Edenami? – sprzeciwiła się Liz. – Jeśli będziemy za długo zwlekać, pootwiera je na całym świecie! – Bóg z nim – mruknął Alex. – I tak anioły będą się nadal pożywiać ludźmi. Najważniejsze to się ich stąd pozbyć. Zero wpadek, zero błędów. Pozbyć się ich z Ziemi raz, a dobrze. Drużyna wymieniła spojrzenia i Alex wiedział, że przekonał wszystkich, nawet Sama. Willow patrzyła na niego z miłością i oddaniem, wyczuwał jej wsparcie. Odetchnął głęboko, ośmielając się wyobrazić sobie świat bez aniołów. – Jezu, maleńka – szepnął. – Nawet nie wiesz, jak wielką mam nadzieję, że się nie pomyliłaś. – Willow ma rację – wtrącił Seb, który przysiadł na biurku i bawił się spinaczem. – Ja również to wyczuwam, choć nie tak silnie jak ona. Koniuszki uszu dziewczyny poczerwieniały. Alex wiedział, że Seb napomyka o paranormalnej więzi z Willow, łączącej jedyne dwa półanioły na Ziemi. Willow opowiedziała Aleksowi o wszystkim, co zaszło między nią a Sebem, zwłaszcza o pocałunku, jaki wymienili pierwszego wieczoru w Mexico City. Choć niechętnie o tym słuchał, wiedział, że popełnił wtedy głupi błąd. Pokłócił się z Willow o jej przyjaźń z Sebem i przez swój upór nie zdążył się z nią pogodzić przed niespodziewanym atakiem terrorystów, który rozdzielił Seba i Willow z resztą ZA. Dziwne było to, że przestał odczuwać niechęć do drugiego półanioła. Facet wydawał się

naprawdę w porządku, jedyną jego zbrodnią była miłość do Willow. – Posłuchajcie – podjęła niepewnie Liz – wydaje mi się, że powinniśmy… może niekoniecznie uczcić, ale… Chodzi mi o to, że nadal żyjemy, i wiele wskazuje, że mamy jeszcze jedną szansę, więc… – Spróbowała się uśmiechnąć, choć oczy wciąż miała wilgotne. – Wyobraźcie sobie, że znalazłam tu chyba największą śpiżarnię we wszechświecie. To tylko wojskowe żarcie w konserwach, ale za to jest tego całe mnóstwo. – To najlepszy pomysł, jaki dzisiaj usłyszałem. – Alex poklepał ją po ramieniu. * Spędzili wiele godzin w nazbyt obszernym, choć na swój sposób przytulnym pokoju wypoczynkowym, planując dalsze poczynania. Poczuli się nieco lepiej, nowe wieści sprawiły, że nabrali nadziei, iż nie wszystko jeszcze stracone. Dzięki nim mogli choć na pewien czas oderwać myśli od rozmiarów tragedii i zająć się czymś innym. Wreszcie dało im się we znaki zmęczenie długą, nerwową podróżą. Jedno po drugim padali tam, gdzie siedzieli, aż w końcu zostali tylko Alex i Willow, przytulający się do siebie na jednej z szerokich kanap. – Jak tam? – spytał półgłosem, muskając wargami jej skronie. – Czuję się dziwnie otępiała, ale w sumie… A ty? – Podobnie. Nie miał najmniejszego zamiaru atakować aniołów, póki drużyna nie będzie w pełni gotowa. Jeśli bowiem zabierze się do tego w odpowiedzialny sposób, jego plan przypuszczalnie się powiedzie. Wówczas nie tylko uda się ocalić to, co jeszcze pozostało ze świata, ale i on razem z Willow będą mogli cieszyć się długim życiem we dwoje, czego tak pragnęli. Wisiorek w kształcie łezki z kryształu, który jej podarował, lśnił matowo na jej szyi. Musnął go lekko, wyczuwając w nim ciepło jej skóry. Willow westchnęła i obrysowała opuszką palca zarys jego warg. W tym geście był rodzaj zadziwienia, jakby odkrywała go pierwszy raz w życiu. „Tym razem nic nas nie powstrzyma – poprzysiągł w duchu Alex sobie i jej. – Pokonamy ich i zwyciężymy!”.

Kiedy ją całował, poczuł coś na kształt radości, pomimo pogruchotanego świata, który mieli nad głowami.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kiedy czasem wspominam swoje dawne życie, trudno mi się z nim utożsamić. Otóż mieszkałam wtedy w Pawntucket w stanie Nowy Jork (liczba mieszkańców: dziewiętnaście tysięcy) i uważałam się za zwyczajną nastolatkę. Oczywiście na tyle, na ile zwyczajny może być ktoś, ktoś nosi przezwiska Dziwaczka i Królowa Obciachu. Uczęszczałam do miejscowej szkoły średniej, jeździłam starą toyotą, wagarowałam na tyle często, na ile się dało. I nigdy, ani razu, nie zaświtało mi w głowie, że być może nie jestem normalnym człowiekiem. W pewnym sensie od tamtej pory niewiele się zmieniłam. Nadal uwielbiam grzebać w silnikach pojazdów, a moim ulubionym kolorem wciąż jest fioletowy. Biorąc wszakże pod uwagę inne względy, oddaliłam się o lata świetlne od tamtej Willow. Niegdyś miałam zwyczaj przeczesywać sklepiki w poszukiwaniu dziwacznych i przez to oryginalnych ubrań, a teraz wrzucam po prostu na siebie dżinsy i zwykły bawełniany T-shirt. To najwygodniejszy strój, a zważywszy na życie, jakie obecnie prowadzimy, lepiej uwzględniać to w swoich kalkulacjach. Wydaje mi się jednak, że największą zmianę – pomijając poznanie prawdy o sobie – stanowił mój stosunek do broni palnej. Od dziecka jej nienawidziłam. Czasami chłopcy z mojej szkoły rozprawiali o wybraniu się na polowanie, a mnie przechodził dreszcz obrzydzenia. Pomysł wytropienia żywego stworzenia, wycelowania w nie i pociągnięcia za spust, a potem patrzenia, jak pada bez życia na ziemię, przestaje w tym momencie istnieć, jawił mi się jako potworny i wynaturzony. Nie potrafiłam pojąć, dlaczego ktoś miałby chcieć tak postąpić, przez nikogo nieprzymuszany. Lecz wtedy jeszcze nie wiedziałam, że znajdujemy się w stanie wojny. Kucałam na ziemi, czując w dłoniach zimną lufę karabinu. Fachowym ruchem przykładałam ją do ramienia, celowałam i raz za razem strzelałam jak robot, kątem oka obserwując wybuchy nad głową: białe płatki, które spadały, migocąc na tle ciemnego nieba, gdy anioły

jeden po drugim ponosiły zasłużoną śmierć. W tym nieziemskim blasku widziałam w oddali zarysy Edenu Salt Lake, ogrodzonego drutem kolczastym. Wokół siebie miałam ciemne sylwetki innych Zabójców Aniołów, słyszałam echa wystrzałów, stłumione okrzyki. – To musi być chyba wszystko – mruknął do mnie Sam. Kolejny wybuch oświetlił jego szeroką, lśniącą od potu twarz. – Nie wierzę, że jest więcej tego ścierwa. Zaczęłam coś mówić, ale urwałam gwałtownie na widok niespodziewanego rozbłysku bieli. – Sam, uważaj! – krzyknęłam. Przetoczyłam się na bok, błyskawicznie celując w anioła. Leciał wprost na nas, nurkując jak jastrząb. Oboje z Samem wystrzeliliśmy jednocześnie. Sekundę później w powietrzu unosiły się świetliste odłamki. Wydałam drżące westchnienie, gdy popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Własnoręcznie zastrzeliłam już ile – cztery, pięć? „Teraz to już sporo ponad setkę” – przeszło mi przez głowę. Ledwie sformułowałam tę myśl, gdy dosłownie znikąd nadleciało stado liczące kilkadziesiąt aniołów; ich blade świetliste postaci odcinały się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Krew ścięła mi się w żyłach na ten przerażający widok. Jak – jakim cudem?! – mogły być wciąż żywe? Odsunęłam od siebie tę myśl, w niczym nie mogła mi pomóc. Gdy anioły zaatakowały, nurkując, nacisnęłam spust i zaczęłam strzelać. Dokoła trwała zażarta strzelanina, słyszałam głośne przekleństwa. Wyżej trzy anioły rozpadły się w nicość, ale nadal było ich za dużo. Tym razem miało się nam nie powieść… Nie. Jeszcze nie tym razem. Nie przerywając strzelania, sięgnęłam do mego wewnętrznego anioła, obdarzonej błyszczącymi skrzydłami bliźniaczej istoty z moją twarzą. W oddali dostrzegłam anioła Seba, który leciał już wysoko w górze, walcząc zaciekle z atakującym przeciwnikiem i okładając go potężnymi skrzydłami. W postaci anioła zwlekałam ułamek sekundy jedynie po to, aby uczynić się dotykalną i chwycić czujnik z plecaka, a potem ze świstem

przecięłam powietrze. Szeroko rozłożywszy skrzydła, zastawiłam drogę jednemu z nadlatujących aniołów, który gwałtownie skręcił; z drugim postąpiłam tak samo, zagradzając dostęp do walczących kolegów. – To Willow! Wykończcie ich, póki im przeszkadza w ataku! – usłyszałam czyjś głos. Po raz nie wiem który ogarnęło mnie zdumienie na widok absolutnej doskonałości wszystkich szczegółów. Każde anielskie pióro okalała mgiełka niebiesko-białego światła, twarze różniły się od siebie, choć teraz, kiedy anioły mnie atakowały, wszystkie wyrażały złość. „Nie myśl. Broń”. Dokoła rozlegały się dziesiątki eksplozji szybko następujących po sobie, dosłownie fruwałam w powodzi blasku. Czas przestawił się na wolniejszy bieg – przeciągły krzyk odbił się echem w moich uszach, aureola rozpadła się tak blisko, że dojrzałam każdą kropkę światła, znikającą spiralnie w ciemności. W końcu pozostał tylko jeden anioł. Ktoś wystrzelił i on także rozpadł się w cząstki energii. – Koniec! – rozległ się jakiś głos. Rozpoznałam w nim Aleksa. Ciemność rozproszyła się za sprawą świateł, które zapłonęły w pokoju. Wszyscy mrugali i przecierali zmęczone oczy. – Udało nam się! Wszystkie anioły na świecie zostały pokonane! Odetchnęłam z ulgą do wtóru radosnych okrzyków prawie setki ludzi, które odbiły się echem od ścian podziemnego pokoju. Pozbyliśmy się aniołów z naszego świata. Znowu. – Dobra robota, aniołku – pochwalił mnie Sam z szerokim uśmiechem, gdy wstaliśmy od stołu, i objął mnie mocno ramieniem. Kosmyki jego krótkich, jasnych włosów sterczały, postawione na żel. – Kurczę, już myślałem, że ta ostatnia banda nas dorwie. – Ja też się przestraszyłam – przyznałam. Poprawiłam związane w koński ogon półdługie, brązowe włosy, których kolor okropnie mi się nie podobał. Niestety, Raziel rozwiesił wszędzie plakaty z moją podobizną, więc gdybym wróciła do naturalnej jasnej barwy, za każdym pojawieniem się poza terenem bazy narażałabym nas na niebezpieczeństwo. Na szczęście w opuszczonych drogeriach nie brakowało farby do włosów. Wyciągnęłam rękę i odebrałam swojemu aniołowi czujnik, gdy powoli spłynął do mnie na śnieżnobiałych skrzydłach.

Był czas, gdy widok półanioła w akcji naraziłby mnie na krzywe spojrzenia ZA, teraz jednak nikt nie zwrócił na to uwagi. Zespół dawno się przekonał, że jestem inna niż anioły, które staramy się pokonać. Moja anielska postać nie miała aureoli i nie pożywiała się ludzką ani żadną inną energią. Przez pierwsze szesnaście lat życia nie wiedziałam nawet, że jestem półaniołem. Z cichym szelestem anioł stopił się z moim ciałem i zostałam tylko „ja”. Wyczułam, że anioł Seba, stojącego po przeciwnej stronie pomieszczenia, również wrócił do jego wnętrza. Instynktowne uświadomienie sobie jego obecności – wyczucie znajomej energii, podobnej do mojej własnej – jak zwykle sprawiło, że przeszyło mnie ukłucie smutku. Zignorowałam je. – Okej, ludzie, pięć minut przerwy, zanim tu wszystko powyłączamy! – zawołał Alex. Podniosłam wzrok, gdy zabrał się za odtaczanie na bok holografu. Mięśnie zagrały pod obcisłym materiałem podkoszulka. Wyczuł moje spojrzenie i skierował na mnie wzrok. Uśmiechnął się lekko, wpatrzony we mnie niebieskoszarymi oczami. Potem ktoś go o coś spytał i Alex się odwrócił. Wrócił do pracy, wskazując na jakiś kabel ciągnący się po podłodze. Uśmiechnęłam się. Byliśmy ze sobą już ponad rok, mimo to jedno jego spojrzenie potrafiło sprawić, że miękły mi kolana. Grupki ludzi rozmawiały ze sobą w pokoju szkoleniowym. Niekiedy ciszę przerywał wybuch śmiechu. Z ulgą przyjmowałam to, że ludzie nadal potrafią się śmiać. Kiedy przed dziesięcioma miesiącami odkryliśmy rozmiary katastrofy, nie było mi do śmiechu. Szczerze mówiąc, powątpiewałam wtedy, czy jeszcze kiedyś usłyszę ten przyjemny dźwięk. Przypuszczam jednak, że rasa ludzka jest odporna. Tu, w bazie, nikomu nie chciało się za długo roztrząsać, co się przydarzyło światu; rozmowy na ten temat stanowiły tabu. Wszyscyśmy wiedzieli, że musimy się skupić na pokonaniu aniołów i nie możemy marnować energii na jałowe użalanie się nad przeszłością. Westchnęłam. Przydatna rada. Dlaczego w takim razie sama się do niej nie stosowałam?

Liz przecisnęła się do mnie i do Sama. Jej ładną twarz pokrył lekki rumieniec. – Cieszę się, że ostatnio tak dobrze nam idzie – powiedziała. – Nie mogę uwierzyć, że do ataku pozostały tylko dwa miesiące. Sam przeciągnął się z miną rozgrywającego, który korzysta z chwili przerwy w meczu futbolu. – Taa, już się nie mogę doczekać prawdziwej walki – rzekł, przeciągając samogłoski. – Najwyższa pora raz na zawsze skończyć z tymi aniołami. – Jeżeli wygramy – odparła Liz z naciskiem. – Nie ma żadnej gwarancji, no nie? – Zgadzam się z Liz, musimy zdecydowanie więcej ćwiczyć – oznajmiłam. Spojrzałam na środek przypominającego hangar pomieszczenia, gdzie wznosiła się starannie wykonana dekoracja – przygnębiająco dokładne odwzorowanie niegdysiejszego Salt Lake City, łącznie ze zwojami kolczastego drutu i tablicą z radosnym wezwaniem: Witajcie w Edenie Salt Lake, bastionie anielskiej miłości! Poczułam silny przypływ nienawiści do ojca. Te jego Edeny już wszędzie się teraz panoszyły, nie było tygodnia, żeby nie ogłaszano na falach krótkich otwarcia kolejnego z nich. Przypuszczaliśmy, że obozy mogą być nawet gorsze, niż zakładaliśmy z początku, choć nie mieliśmy na to potwierdzenia od nikogo, kto przebywałby tam w środku. Drut kolczasty, błyszczący na szczycie ogrodzenia naszej dekoracji, mówił sam za siebie: kto raz wszedł do Edenu, nigdy już z niego nie wychodził. Dziwne było tylko to, jak bardzo Edeny nam się przysłużyły. Albowiem choć zdecydowana większość ludzi napływała do nich z radością i ulgą, niewielka mniejszość odmówiła w tym udziału. Niepokorni pozostali w zniszczonych większych miastach lub tysiącach „ciemnych miasteczek”, rozsianych po całym kraju, za wszelką cenę usiłując przetrwać. Wabiąc miliony dostępem do elektryczności i względnie łatwego życia, Edeny Raziela ujawniały zarazem istnienie zastępów buntowników, którzy na szczęście nie doznali jeszcze anielskiego poparzenia. W efekcie po upływie zaledwie dwóch miesięcy udało nam się zwerbować porządny zespół dziewięćdziesięciu czterech