001/121
Znad morza przypełzła mgła. Spłynęła na miasto niczym wroga armia, pochłaniając wszystkie
punkty orientacyjne. Pozbawione księżycowej poświaty Southampton wydało się naraz
miejscem dziwnym i niepokojącym.
Na terenach przemysłowych przy Empress Road panowała grobowa cisza. Warsztaty
blacharskie zamknięto, pracownicy supermarketu i mechanicy wrócili już do domów; teraz
swoją obecność w okolicy zaznaczały prostytutki. Ubrane w krótkie spódniczki i odsłaniające
pępek bluzeczki, zaciągały się głęboko papierosami, próbując ogrzać się ich nikłym żarem
w przejmującym chłodzie. Maszerując w tę i z powrotem, starały się jak najlepiej
zaprezentować swoje wdzięki, jednak w półmroku wyglądały raczej jak wysuszone szkielety,
a nie obiekty pożądania.
Mężczyzna jechał powoli, wpatrując się w półnagie ćpunki. Najpierw zdawało mu się, że je
rozpoznaje, ale się pomylił. Nie tego szukał. Dzisiaj miał ochotę na coś szczególnego. Nadzieja
mieszała się ze strachem i frustracją. Od wielu dni nie myślał o niczym innym. Był już coraz
bliżej… lecz co, jeśli to wszystko kłamstwo? Miejska legenda? Grzmotnął ręką kierownicę. Ona
musi tu być.
Nic. Nic. Ni…
Znalazła się. Stała sama, opierając się o pokrytą graffiti ścianę. Mężczyzna poczuł nagły
przypływ podniecenia. Ta prostytutka wydawała się inna niż pozostałe. Nie patrzyła na swoje
paznokcie, nie paliła, nie plotkowała. Po prostu czekała. Czekała, aż coś się wydarzy.
Zjechał z ulicy i zatrzymał się poza zasięgiem wzroku kobiet, przy płocie z siatki. Musiał
zachować ostrożność, nie mógł zdawać się na przypadek. Rozejrzał się po okolicy, ale widział
tylko mgłę. Zupełnie jakby na całym świecie zostali tylko on i ona.
Przemaszerował na drugą stronę ulicy w kierunku prostytutki, a potem opamiętał się,
zwalniając kroku. Nie powinien się śpieszyć – tę chwilę należało smakować, rozkoszować się
nią. Czasami czas oczekiwania przynosił większą przyjemność niż sam akt. Doświadczenie go
tego nauczyło. Tej musi się lepiej przyjrzeć. Chce mieć wyraźne wspomnienia, by sycić się nimi
przez kilka następnych dni.
Otaczały ją opuszczone domy. Nikt już nie chciał tu mieszkać; budynki stały puste i brudne.
Teraz służyły ćpunom i dziwkom, którzy zostawiali po sobie igły i brudne materace. Kiedy
mężczyzna podszedł do dziewczyny, ta uniosła wzrok, zerkając zza gęstej grzywki. Odepchnęła
się od ściany i bez słowa kiwnęła na znajdującą się najbliżej ruinę, a potem weszła do środka.
Żadnych negocjacji, żadnego wstępu. Zupełnie jakby pogodziła się ze swoim losem. Jakby
wiedziała.
Usiłując ją dogonić, mężczyzna pożerał wzrokiem jej tyłek, nogi i buty na obcasie, czując
rosnące podniecenie. Kiedy zniknęła w ciemności, przyśpieszył. Nie mógł już dłużej czekać.
Drewniana podłoga zatrzeszczała pod jego stopami. Zrujnowany dom wyglądał dokładnie
tak, jak w fantazjach mężczyzny. Nieznośny zapach stęchlizny wypełnił mu nozdrza – wszystko
tu gniło. Poszedł do salonu, teraz służącego za skład stringów i kondomów. Ani śladu
dziewczyny. Czyżby chciała bawić się w chowanego?
Kuchnia. Pusto. Odwrócił się i wszedł na schody. Przy każdym kroku rozglądał się
w poszukiwaniu swojej zwierzyny. Wszedł do pierwszej sypialni. Spleśniałe łóżko, wybite szyby
w oknie, martwy gołąb… Ale jej ani śladu.
Podniecenie walczyło z wściekłością. Jak śmie tak sobie z nim pogrywać? To tylko zwykła
dziwka. Psie gówno, które przyczepiło się do buta. Jeszcze mu za to zapłaci.
Pchnął drzwi do łazienki – pusto – a potem odwrócił się i pomaszerował do drugiej sypialni.
Roztrzaska jej tę głupią…
Nagle szarpnęło mu głowę do tyłu. Poczuł ból – ktoś ciągnął go za włosy, coraz mocniej
i mocniej. Teraz nie mógł też oddychać – twarz zasłonił mu jakiś worek. Ostry, gryzący zapach
wypełnił mu nozdrza; instynkty obudziły się – niestety trochę za późno. Walczył jeszcze o życie,
ale powoli tracił przytomność.
A potem świat pogrążył się w mroku.
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
002/121
Obserwowali każdy jej ruch. Przysłuchiwali się każdemu słowu.
– Ciało należy do białej kobiety w wieku od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Została
znaleziona przez straż miejską wczoraj rano w bagażniku opuszczonego samochodu na posesji
w Greenwood.
Inspektor Helen Grace mówiła wyraźnie, donośnym głosem, mimo ściśniętego z nerwów
gardła. Właśnie przeprowadzała odprawę swojego zespołu na siódmym piętrze Głównego
Komisariatu Policji w Southampton.
– Jak widzicie na zdjęciach, jej zęby zostały wgniecione do środka, prawdopodobnie
młotkiem, a obie ręce ucięto. Na skórze ma mnóstwo tatuaży, co może pomóc nam w ustaleniu
jej tożsamości i od razu sugeruje, by skoncentrować się na narkotykach i prostytucji.
Morderstwo wygląda na porachunki gangów. Bridges obejmie dowodzenie nad śledztwem
i przedstawi wam konkretne osoby pozostające w kręgu naszego zainteresowania. Tony?
– Tak… Zaczniemy od najważniejszego. Chcę sprawdzić podobne sprawy z przeszłości…
Kiedy Bridges przejął prowadzenie odprawy, Helen wymknęła się z pomieszczenia. Nawet
po tak długim czasie wciąż nie mogła wytrzymać zainteresowania swoją osobą, plotek
i obmawiania za plecami. Minął już prawie rok, odkąd powstrzymali Marianne, lecz oczy
wszystkich wciąż zwrócone były na Helen. Złapanie seryjnego mordercy to nie lada osiągnięcie,
ale nie może się równać zabiciu własnej siostry. Bezpośrednio po tym zdarzeniu przyjaciele,
współpracownicy, dziennikarze i obcy ludzie okazywali pani inspektor swoje wsparcie
i współczucie. W większości było ono jednak udawane – tak naprawdę chcieli poznać wszystkie
szczegóły. Chcieli otworzyć Helen i sprawdzić, co jest w środku – jak to jest zabić własną
siostrę? Twój ojciec cię molestował? Obwiniasz się za te wszystkie morderstwa? Czujesz się
odpowiedzialna? Helen przez całe swoje dorosłe życie budowała między sobą a światem mur –
nawet nazwisko, którego teraz używała, było fikcją – ale sprawa Marianne bezpowrotnie go
zniszczyła. Z początku miała ochotę uciec – zaoferowano jej zwolnienie, przeniesienie, a nawet
wcześniejszą emeryturę z pełnymi przywilejami – ale jakoś udało jej się dojść do siebie.
Postanowiła wrócić na komisariat, kiedy tylko będzie to możliwe. Wiedziała, że cokolwiek
zrobi, oczy świata i tak będą na nią zwrócone. Lepiej stawić tej obserwacji czoła na znajomym
gruncie, gdzie przez wiele lat było jej dobrze.
Tak wyglądała teoria, ale rzeczywistość okazała się o wiele trudniejsza. Z tym miejscem
wiązało ją tyle wspomnień – Mark, Charlie – i tylu ludzi chętnie spekulowało albo dowcipkowało
na temat jej przeżyć… Nawet teraz, choć minęło już kilka miesięcy od jej powrotu do pracy,
czasami chciała po prostu uciec.
– Dobranoc.
Helen wzdrygnęła się, nie zdawała sobie sprawy z obecności policjanta przy biurku.
– Dobranoc, Harry. Mam nadzieję, że Saintsom poszczęści się dzisiaj na meczu.
Mówiła lekkim tonem. Słowa zabrzmiały jednak dziwnie, jakby radość była dla niej zbyt
trudna. Pośpieszyła na zewnątrz i wsiadła na swojego kawasaki, żeby popędzić w dół West Quay
Road. Mgła znad morza, która pojawiła się wcześniej, nie chciała opuścić miasta; Helen
zniknęła w jej kłębach.
Utrzymując wysoką, lecz stałą prędkość, wyprzedziła samochody sunące powoli w kierunku
stadionu. Kiedy dotarła na peryferie miasta, zjechała na autostradę. Odruchowo sprawdziła
lusterka, ale nikt jej nie śledził. Kiedy ruch zrobił się mniejszy, przyśpieszyła, najpierw do stu
dwudziestu, a po chwili do stu czterdziestu. Nigdy nie czuła się tak spokojna, jak pędząc z tą
prędkością.
Mijała kolejne miasteczka. Winchester, potem Farnborough… i wreszcie w oddali
zamajaczyło Aldershot. Znowu zerknęła w lusterka i ruszyła w kierunku centrum miasta.
Zostawiła motor na parkingu NCP, gdzie natrafiła na grupkę pijanych rekrutów, i szybko uciekła,
trzymając się cienia. Mimo iż nikt jej tu nie znał, wolała nie ryzykować.
Minęła dworzec kolejowy i po chwili znalazła się na Cole Avenue, w samym środku
przedmieść Aldershot. Nie wiedziała, czy słusznie postępuje. W głębi siebie czuła, że powinna
zawrócić. Schowała się między krzewami rosnącymi po jednej stronie ulicy, zajmując tę
pozycję, co zwykle.
Czas mijał powoli. Helen zaburczało w brzuchu; zdała sobie sprawę, że od śniadania nic nie
jadła. Głupio postępowała: chudła z dnia na dzień. Co chciała w ten sposób udowodnić? Istnieją
lepsze sposoby na pokutę niż zagłodzenie się na śmierć.
Nagle zobaczyła ruch. Ktoś krzyknął „cześć” i chwilę potem zatrzasnęły się drzwi domu
z numerem 14. Nie odwracała wzroku od młodego chłopaka, który właśnie szedł ulicą,
wystukując coś na swojej komórce. Zbliżył się do Helen na odległość trzech metrów, a potem
zniknął za rogiem. Helen policzyła do piętnastu i wyszła ze swojej kryjówki, by ruszyć jego
śladem.
Mężczyzna – dwudziestopięciolatek o chłopięcej urodzie – był przystojny; miał ciemne,
gęste włosy oraz pełną twarz. W obszernych dżinsowych spodniach, wiszących mu na tyłku,
wyglądał jak wielu chłopaków w jego wieku, na siłę udających luzaków. Helen uśmiechnęła się,
patrząc na tę wystudiowaną swobodę.
W zasięgu wzroku pojawiła się grupka chuliganów, którzy zebrali się przed Railway Tavern.
Z piwem za dwa funty, shotami za pięćdziesiąt pensów i darmowym bilardem, knajpa była
mekką miejscowej młodzieży, biedaków i podejrzanego towarzystwa. Starszy właściciel
z radością obsługiwał każdego, kto ledwo zaczął dojrzewać, więc w środku zawsze było tłoczno,
tłum wylewał się też na ulicę. Zadowolona z tej przykrywki, Helen niezauważona wmieszała się
w tłum. Grupka chłopaków przywitała z radością młodego mężczyznę, kiedy pomachał im
dwudziestofuntowym banknotem. Weszli do środka, a Helen za nimi. Gdy stała cierpliwie
w kolejce do baru, pozostawała dla nich niewidzialna – w ich świecie ludzie po trzydziestce nie
istnieli.
Po kilku drinkach udali się w bardziej odosobnione miejsce, w kierunku placu zabaw na
peryferiach miasta. Zapuszczony park okazał się pusty; Helen musiała zachować większą
ostrożność – kobieta spacerująca sama nocą przez park z pewnością przyciągnęłaby uwagę,
więc inspektor trzymała się z tyłu. Znalazła stary dąb, naznaczony wyrytymi w korze licznymi
inicjałami kochanków, i schowała się w jego cieniu. Stąd mogła swobodnie przyglądać się
chłopakom, którzy mimo panującego chłodu beztrosko i radośnie palili trawkę.
Helen całe swoje życie była obserwowana, ale tutaj pozostawała niewidzialna. Po śmierci
Marianne stała się bohaterką mediów, a ludzie zaczęli znać jej wszystkie sekrety. Tylko jednej
rzeczy nie wiedzieli. Jedną tajemnicę zdołała zachować dla siebie.
Ta tajemnica stała teraz jakieś piętnaście metrów od niej, zupełnie nie zdając sobie sprawy
z jej istnienia.
003/121
Otworzył oczy, ale nic nie widział. Po jego policzkach spływała jakaś ciecz. Gałki oczne
bezużytecznie kręciły się w oczodołach. Dźwięki docierały do niego potwornie stłumione, jakby
ktoś włożył mu do uszu watę. Powoli wracała mu przytomność, kiedy nagle jego gardło
i nozdrza przeszył straszliwy ból. Poczuł intensywne pieczenie, jakby w jego tchawicy ktoś
zaprószył ogień. Chciał kichnąć albo zwymiotować, żeby pozbyć się źródła cierpienia, ale został
zakneblowany – ktoś zakleił jego usta taśmą. Musiał więc przełknąć swoją agonię. Kiedy łzy
w końcu przestały lecieć, wreszcie mógł coś zobaczyć. Rozejrzał się dokoła i zauważył, że
wciąż znajduje się w opuszczonym domu, tylko że teraz przeniesiono go do pierwszej sypialni;
leżał właśnie plackiem na brudnym łóżku. Nerwy mu puszczały. Zaczął się dziko rzucać,
próbując się uwolnić, jednak ręce i nogi miał przywiązane do żelaznej ramy łóżka. Próbował je
wyrwać, wykręcić i oswobodzić, ale nylonowe sznury trzymały mocno. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę, że jest nagi. Potworna myśl zaświtała mu w głowie. Czyżby zamierzali go tak
zostawić? Żeby zamarzł na śmierć? Jego organizm już zdążył uruchomić mechanizm obronny –
na ciele pojawiła się gęsia skórka – i nagle mężczyzna zorientował się, że jest mu przeraźliwie
zimno.
Krzyknął, lecz zdołał wydobyć z siebie tylko zduszony jęk. Gdyby mógł porozmawiać
z napastnikami, wytłumaczyć im… przecież może dać im pieniądze, a oni go wypuszczą. Nie
mogą go tak zostawić. Kiedy tylko spojrzał na swoje nalane, starzejące się już ciało,
wyciągnięte na poplamionej kołdrze, oprócz strachu do jego świadomości przedostał się też
wstyd.
Nasłuchiwał jakichkolwiek odgłosów w nadziei, że nie został jednak całkiem sam. Cisza.
Porzucili go. Jak długo będą go tu trzymać? Dopóki nie opróżnią wszystkich jego kont? Dopóki
nie uciekną? Mężczyzna zadrżał, już teraz obawiając się chwili, gdy przyjdzie mu się targować
z jakimś ćpunem albo dziwką o wolność. Co zrobi, gdy go wreszcie puszczą? Co powie swojej
rodzinie? Policji? Przeklinał się za swoją głupo…
Skrzypienie podłogi. A więc jednak nie został zupełnie sam. Pojawiła się nadzieja – może uda
mu się czegoś dowiedzieć? Wyciągnął szyję, żeby jakoś zwrócić na siebie uwagę napastnika, ale
zbliżał się do niego od tyłu i pozostawał niewidoczny. Nagle mężczyzna zdał sobie sprawę, że
łóżko, na którym leżał, zostało przesunięte na środek pokoju, gdzie wyglądało jak scena jakiegoś
show. Nikt chyba nie chciałby spać w ten sposób, więc dlaczego…?
Jakiś cień. Zanim mężczyzna zdołał zareagować, coś wylądowało na jego oczach, nosie
i ustach. Znów jakiś worek. Czuł miękki materiał na twarzy, a potem ściągnięcie troczków. Gdy
gruby aksamit został przyciśnięty do jego nosa, ofiara zaczęła się dusić. Potrząsała wściekle
głową na wszystkie strony, walcząc o oddech.
W każdej chwili mężczyzna spodziewał się, że worek zostanie ściągnięty mocniej, ale ku
jego zaskoczeniu nic takiego się nie wydarzyło.
Co teraz? Znowu zrobiło się cicho. Słyszał już tylko własne sapanie. Pod materiałem robiło
się gorąco. Czy tlen może dostać się do środka? Zmusił się do spokojnego oddechu. Jeśli teraz
spanikuje, dostanie hiperwentylacji, a wtedy…
Nagle wzdrygnął się; jego nerwy z miejsca napięły się jak postronki. Coś zimnego
wylądowało mu na udzie. Coś twardego. Czyżby metal? Nóż? Teraz wędrowało po nodze,
w kierunku… Wierzgnął wściekle, ciągnąc z całych sił za sznury. Teraz już wiedział na pewno,
że przyjdzie mu walczyć o życie.
Próbował wrzeszczeć ile sił w płucach, lecz taśma trzymała. Więzy też nie chciały puścić.
Poza tym… nikt tutaj nie usłyszałby jego wrzasków.
004/121
– Praca czy przyjemność?
Helen obróciła się na pięcie i poczuła, jak serce zaczyna jej szybciej bić. Wchodząc po
ciemnej klatce schodowej do swojego mieszkania, założyła, że jest sama. Irytacja i zaskoczenie
mieszały się z krótkim przypływem niepokoju… ale to był tylko James, stojący w progu
własnego mieszkania. Wprowadził się piętro niżej trzy miesiące temu i jako pielęgniarz
w Szpitalu South Hants bywał na nogach o nieludzkich godzinach.
– Praca – skłamała Helen. – A ty?
– Praca, która miała się stać przyjemnością. Ale… właśnie odjechała taksówką.
– Szkoda.
James wzruszył ramionami i uśmiechnął się zawadiacko. Zbliżał się już do czterdziestki i był
na swój niechlujny sposób przystojny, a jego leniwy czar zawsze działał na młodsze pielęgniarki.
– O gustach się nie dyskutuje – ciągnął dalej. – Myślałem, że mnie lubi, ale ja zawsze kiepsko
odczytywałem sygnały.
– Czyżby? – odparła Helen, nie wierząc w ani jedno jego słowo.
– W każdym razie… Masz ochotę na towarzystwo? Mam butelkę wina… to znaczy herbatę,
mam herbatę… – zreflektował się.
Aż do tej chwili Helen dałaby się skusić, lecz poprawka ją zirytowała. James niczym się nie
wyróżniał – wiedział, że jego sąsiadka nie pije, że woli herbatę od kawy i że zabiła siostrę.
Kolejny podglądacz pilnie obserwujący jej zrujnowane życie.
– Z chęcią – skłamała znowu – ale mam mnóstwo akt do przejrzenia przed kolejną zmianą.
James uśmiechnął się i skłonił; doskonale wiedział, co sąsiadka miała na myśli. I rozumiał, że
nie może nalegać. Patrzył z nieskrywanym zainteresowaniem, jak Helen pobiegła do swojego
mieszkania. Dźwięk zamykanych drzwi zabrzmiał dość ostatecznie.
Zegarek pokazywał piątą rano. Siedząc wygodnie na sofie, Helen wzięła potężny łyk herbaty
i uruchomiła laptopa. Zmęczenie powoli dawało o sobie znać, jednak musiała dokończyć, zanim
się położy. Na komputerze zainstalowano bardzo skomplikowany system zabezpieczeń – mur
nie do pokonania otaczający resztki jej prywatnego życia – i Helen nieśpiesznie
i z przyjemnością zaczęła wpisywać różne hasła i przekręcać kluczyki w wirtualnych kłódkach.
Otworzyła dokument z danymi na temat Roberta Stonehilla. Obserwowany przez nią młody
mężczyzna nie miał pojęcia o jej istnieniu, ale ona wiedziała o nim wszystko. Helen zaczęła
pisać, tworząc coraz dokładniejszy portret chłopaka, uzupełniając charakterystykę o rysy jego
osobowości – efekt ostatnich obserwacji. Robert był inteligentny, co od razu dało się poznać.
Miał też poczucie humoru i chociaż co drugie jego słowo to przekleństwo, potrafił się
błyskotliwie odgryźć. Umiał też z łatwością skłonić innych do zrobienia tego, czego sobie
życzył. Nigdy nie czekał w kolejce po piwo – zawsze wysyłał swojego kolegę, a sam wygłupiał
się z Daveyem, przysadzistym kolesiem, który dość wyraźnie przewodził grupie.
Robert zawsze miał jakieś pieniądze, co było dziwne, zważywszy na to, że pracował przy
rozkładaniu towaru w sklepie. Skąd brał gotówkę? Kradł? Coś gorszego? A może po prostu
rodzice go rozpieszczali? Monica i Adam nie mieli innych dzieci; Helen wiedziała, że ich jedyny
syn był dla nich wszystkim i potrafił owinąć ich sobie wokół palca. Czy właśnie dlatego zdawał
się mieć dostęp do nieograniczonych zasobów pieniędzy?
Zawsze kręciły się wokół niego jakieś dziewczyny – był dobrze zbudowany i przystojny – ale
z żadną nie związał się na stałe. Właśnie tą sferą Helen interesowała się najbardziej. Jakie miał
preferencje seksualne? Był raczej ufny czy podejrzliwy? Pozwoliłby komuś się do siebie zbliżyć?
Nie znała odpowiedzi na te pytania, ale nie miała wątpliwości, że uda jej się je odkryć. Powoli
i metodycznie poznawała każdy aspekt życia Roberta.
Ziewnęła. Powinna niedługo wracać na komisariat, lecz zostało jej jeszcze kilka godzin na
sen, jeśli zaraz skończy. Z wypracowaną łatwością uruchomiła programy szyfrujące,
zablokowała pliki, a potem zmieniła główne hasło. Za każdym razem tworzyła nowe. Wiedziała,
że przesadza i że to objaw paranoi, ale musiała mieć nad wszystkim kontrolę. Robert należał
wyłącznie do niej. I tak miało zostać.
005/121
Powoli zaczynało świtać, więc musiał się pośpieszyć. Za godzinę, może trochę później, słońce
wypali gęstą mgłę, ukazując chowających się w niej ludzi. Ręce mu się trzęsły, stawy bolały, ale
resztką silnej woli skłonił protestujące ciało do wysiłku.
Ukradł łom ze sklepu przy Elm Street. Hindus za ladą za bardzo skupił się na oglądaniu
meczu krykieta, by zauważyć, jak łom znika pod długim płaszczem klienta. Dotyk twardego,
zimnego metalu w rękach sprawiał mu przyjemność, gdy z całą siłą atakował zardzewiałe pręty
ochraniające okna. Pierwszy odpadł dość szybko, drugi wymagał większego wysiłku, niemniej
jednak wkrótce pojawiło się wystarczająco dużo miejsca, by przeszło przez nie ciało. O wiele
łatwiej byłoby obejść budynek i wedrzeć się od frontu, ale nie chciał pokazywać się w tej
okolicy. Zbyt wielu dłużników z chęcią pozbawiłoby go kilku kończyn dla samej zabawy. Dlatego
trzymał się cieni, niczym stwór nocny.
Rozejrzał się jeszcze raz, a potem zamachnął się i uderzył łomem w szybę. Rozbiła się
z satysfakcjonująco głośnym brzękiem. Owinął dłoń starym ręcznikiem i szybko wykruszył
resztki szkła, a potem podciągnął się i wylądował po drugiej stronie muru.
Zawahał się. W takich miejscach można się natknąć na różne rzeczy. Nie zauważył oznak
niczyjej obecności, lepiej było jednak zachować ostrożność, więc ścisnął mocno łom i ruszył do
przodu. W kuchni nie znalazł niczego pożytecznego; udał się do salonu.
To pomieszczenie wyglądało bardziej obiecująco. Porzucony materac, brudne
prezerwatywy na podłodze, a obok nich typowi sąsiedzi: zużyte strzykawki. Poczuł przypływ
nadziei i strachu jednocześnie. Dobry Boże, niech w środku znajdzie się dość osadu, by zebrać
porządną działkę. Padł na kolana i zaczął wyciągać tłoczki, a potem wsadzać palec do środka,
by wydobyć resztki brązowego płynu i ukoić nim swoje cierpienia. W pierwszej nic, w drugiej nic
– cholera jasna – a w trzeciej trochę, na czubek palca. Tyle wysiłku na nic. Chciwie
rozsmarował resztki na dziąsłach. Na jakiś czas musi wystarczyć.
Usiadł na zapiaszczonym materacu i czekał, aż narkotyk zacznie działać. Nerwy miał
napięte już od kilku godzin, w głowie mu dudniło; chciał – potrzebował – spokoju. Zamknął oczy
i powoli wypuścił powietrze, próbując się zrelaksować.
Ale coś było nie tak. Coś nie pozwalało mu się wyluzować. Coś…
Kapanie. Właśnie to. Odgłos kapania. Powolne, ale stałe ciurkanie, naruszające ciszę,
uporczywie wybijające jakby ostrzeżenie.
Kapanie. Skąd dochodziło? Zaczął nerwowo strzelać oczami na boki.
Coś ciekło w najdalszym kącie pokoju. Jakaś dziura w instalacji? Zlekceważył swoją irytację
i podniósł się z podłogi. Warto to sprawdzić. Może znajdzie jakąś miedzianą rurę.
Podszedł bliżej, a potem zatrzymał się w pół kroku. To nie przeciek. Nie woda. To krew.
Kap, kap, kapała z sufitu. Obrócił się na pięcie i uciekł – to nie jego pierdolona sprawa – ale kiedy
dotarł do kuchni, zawahał się. Może za bardzo się pośpieszył? W końcu był uzbrojony, a z góry
nie dobiegały żadne odgłosy. Mogło się wydarzyć cokolwiek. Może ktoś się wykończył, może
kogoś napadli, zabili, nieważne. Najważniejsze, że mogło się tam znaleźć coś cennego; nie
wolno przepuszczać takiej okazji.
Chwila wahania, a potem złodziej odwrócił się i ruszył w stronę korytarza, po drodze
omijając krzepnącą krew szerokim łukiem. Wystawił głowę do przodu, gotowy zaatakować
przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa…
Ale nikogo nie znalazł. Ostrożnie wyszedł za próg i zaczął wchodzić na górę.
Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.
Zaklął pod nosem. Każdy krok go zdradzał. Jeśli na piętrze ktoś był, spodziewał się jego
nadejścia. Mężczyzna mocniej zacisnął palce na łomie. Lepiej dmuchać na zimne. Wcisnął
głowę do łazienki, a potem zaraz do znajdującej się z drugiej strony sypialni. Tylko amator daje
się zaskoczyć od tyłu.
Zadowolony, że nie grozi mu zasadzka, odwrócił się w stronę pierwszego pokoju. Cokolwiek
go czeka, wydarzy się właśnie tam. Złodziej zrobił głęboki wdech, a potem wszedł do ciemnego
pomieszczenia.
006/121
Nurkowała coraz niżej i niżej; słonawa woda wypełniała jej uszy i dziurki w nosie. Znajdowała się
już daleko od powierzchni i brakowało jej tchu, ale nie wahała się. Dziwne światła rozjaśniały
jezioro, sprawiając, że wyglądało przezroczyście i pięknie, kusząc, by popłynęła jeszcze głębiej.
Teraz próbowała przedrzeć się przez gęste wodorosty. Widoczność znacznie się pogorszyła,
płuca groziły pęknięciem. Powiedzieli jej, że tu będzie, więc gdzie się podziewał? Znalazła
rdzewiejący wózek dziecięcy i równie stary sklepowy, a nawet beczkę ropy, za to ani śladu…
Nagle zrozumiała, że ją oszukano. Jego tu nie było.
Odwróciła się, by wypłynąć na powierzchnię, ale nie mogła się ruszyć. Wyciągnęła szyję
i zobaczyła, że jej lewa stopa utknęła między wodorostami. Zaczęła wierzgać z całej siły; mimo
to pędy nie chciały puścić. Zrobiło jej się słabo. Wiedziała, że długo nie wytrzyma, jednak
zmusiła się do rozluźnienia mięśni, pozwalając, by jej ciało opadło na dno. Lepiej odplątać
spokojnie nogę niż zakopać się jeszcze głębiej. Pochyliła się i zaczęła mocno ciągnąć za końce
wodorostów. A potem przestała i krzyknęła. Z jej płuc uwolniły się ostatnie zapasy powietrza.
To nie zielone pędy trzymały ją pod wodą. To ludzka ręka.
Charlie gwałtownie wyprostowała się na łóżku, dysząc. Rozejrzała się dokoła, próbując
powiązać nieprzystające do siebie obrazy pochłaniających ją wodorostów i domowych pieleszy.
Przesunęła rękami po ciele, pewna, że jej piżama będzie kompletnie przemoczona, ale
wszystko było zupełnie suche, nie licząc potu na twarzy. Kiedy jej ciśnienie zaczęło spadać,
zdała sobie sprawę, że to tylko koszmar, tylko głupi, przeklęty koszmar.
Zmusiła się do spokoju i odwróciła w stronę Steve’a. Zawsze miał ciężki sen; teraz Charlie
z przyjemnością obserwowała, jak jej partner cicho chrapie obok. Wysunęła się ostrożnie spod
kołdry, sięgnęła po szlafrok i na palcach wyszła z pokoju.
Ruszyła w stronę schodów. Minęła szybko drzwi do drugiej sypialni, karcąc się za to
w myślach. Kiedy dowiedzieli się o ciąży, przedyskutowali ze Steve’em zmiany, jakie
wprowadzą w tym pomieszczeniu – zamienią podwójne łóżko na kołyskę i bujane krzesło, na
twardych deskach podłogi położą miękkie dywany, a białe ściany pokryją tapetą w radosnym,
żółtym kolorze – ale oczywiście całe to podniecenie na nic się nie zdało.
Ich dziecko umarło, kiedy Charlie została uwięziona z Markiem. Wiedziała o tym jeszcze,
zanim trafiła do szpitala, ale wciąż miała nadzieję, że lekarze nie potwierdzą jej najgorszych
obaw. Niestety. Steve płakał, kiedy mu o tym powiedziała. Charlie wtedy pierwszy, choć nie
ostatni raz widziała jego łzy. W nadchodzących miesiącach bywały chwile, kiedy wydawało się,
że dziewczyna sobie radzi, że jest w stanie jakoś przepracować przebytą traumę. Wtedy
okazało się, że boi się wejść do drugiej sypialni, boi się zobaczyć ją oczami wyobraźni taką, jaką
sobie wymarzyli. Po tym poznała, że jej rany jeszcze się nie zabliźniły.
Poszła na dół do kuchni i nastawiła czajnik. Ostatnio miewała wiele snów. Zbliżał się termin
jej powrotu do pracy, a niepokój znalazł swoje ujście w koszmarach. Trzymała to w tajemnicy,
żeby Steve nie miał dodatkowego oręża w walce przeciwko policji.
– Nie mogłaś spać?
Wkradł się do kuchni i właśnie patrzył na Charlie. Pokręciła głową.
– Zdenerwowana?
– A jak myślisz? – odparła, próbując zachować lekki ton.
– Chodź tutaj.
Rozłożył ramiona, a ona z wdzięcznością się w niego wtuliła.
– Powoli sobie z tym poradzimy – ciągnął dalej. – Wiem, że jesteś w tym świetna i że kiedyś
wrócisz do pracy… Ale jeśli poczujesz, że to dla ciebie za dużo albo że coś jest nie tak, możemy
się nad tym jeszcze zastanowić. Nikt nie będzie ci miał tego za złe. Zgoda?
Charlie kiwnęła głową. Była wdzięczna za jego wsparcie, za przebaczenie, ale determinacja,
z jaką namawiał ją do porzucenia stanowiska, irytowała ją. Rozumiała, dlaczego znienawidził
policję i jej pracę, znienawidził cały świat, i wiele razy zastanawiała się nad skorzystaniem
z jego rady. Ale co wtedy? Resztę życia musiałaby spędzić z myślą, że została pokonana.
Złamana. Helen Grace była znowu w pełnej gotowości zaledwie miesiąc po śmierci Marianne,
co tylko dolewało oliwy do ognia.
Dlatego Charlie upierała się, że wróci do pracy, kiedy tylko jej zwolnienie lekarskie się
skończy. Policja hrabstwa Hampshire była dla niej szczodra i zaofiarowała jej pełne wsparcie;
nadszedł czas, by się odwdzięczyć.
Odsunęła się i zrobiła im obojgu kawę. Nie było już sensu wracać do łóżka. Nalała wrzątku do
filiżanek, ale narozlewała. Zirytowana, popatrzyła wymownie na czajnik, jednak to jej prawa
ręka drżała. Nie mogła uwierzyć, że aż tak. Szybko odstawiła naczynie, modląc się, by Steve
niczego nie zauważył.
– Chyba daruję sobie kawę. Wezmę prysznic i pójdę biegać.
Odwróciła się, by wyjść, ale Steve ją zatrzymał, raz jeszcze otaczając ją swoimi szerokimi
ramionami.
– Jesteś pewna, Charlie? – zapytał, wpatrując się w nią intensywnie.
Chwilę się wahała, a potem rzuciła:
– Tak, zdecydowanie.
I wyszła. Idąc na górę do łazienki, doskonale zdawała sobie jednak sprawę, że swoim
odważnym optymizmem nikogo nie nabierze, a już na pewno nie siebie.
007/121
– Nie chcę jej tutaj.
– Rozmawiałyśmy o tym, Helen. Decyzja została już podjęta.
– Więc ją wycofaj. Nie potrafię ująć tego prościej: nie chcę jej tutaj.
Ton Helen nie znosił sprzeciwu. Zazwyczaj nie zachowywała się tak agresywnie w stosunku
do swoich przełożonych, ale teraz za bardzo jej zależało.
– Jest mnóstwo dobrych śledczych, wystarczy wybrać jednego z nich. Ja będę miała pełny
zespół, a Charlie może się przenieść do Portsmouth, Bournemouth, gdziekolwiek. Zmiana
otoczenia dobrze jej zrobi.
– Wiem, że to dla ciebie trudne i rozumiem, jednak Charlie ma dokładnie takie samo prawo
do powrotu jak ty. Współpracuj z nią, przecież jest dobrą policjantką.
Helen zdusiła złośliwą odpowiedź – że dając się porwać Marianne, Charlie nie wykazała się
najlepszymi umiejętnościami – i zastanowiła się nad następnym krokiem. Nadinspektor Ceri
Harwood, która wskoczyła na stanowisko skompromitowanego Whittakera, już dała jej się we
znaki. Miała inny styl dowodzenia niż Whittaker. Tam, gdzie on był wybuchowy, agresywny, ale
często wesoły, ona była łagodna, komunikatywna i pozbawiona poczucia humoru. Wysoka,
elegancka i ładna, cieszyła się dobrą reputacją i osiągała sukces wszędzie, gdzie przyszło jej
pracować. Wydawała się lubiana, lecz Helen nie potrafiła się z nią porozumieć i to nie tylko
dlatego, że niewiele je łączyło (Harwood miała męża i dzieci), ale z braku wspólnych
doświadczeń. Whittaker pracował w Southampton bardzo długo i zawsze uważał Helen za
swoją protegowaną, pomagał jej we wspinaniu się po kolejnych szczeblach kariery. W przypadku
Harwood nie było o tym mowy. Nie zostawała w jednym miejscu zbyt długo, poza tym nie
miewała ulubionych współpracowników. Siła nowej nadinspektor tkwiła w tym, że pod jej
dowództwem wszystko szło gładko i przyjemnie. Helen wiedziała, że właśnie z tego powodu ją
tu przysłano. Nadinspektor Whittaker się skompromitował, inspektor zastrzeliła główną
podejrzaną, a jeden z policjantów zabił się, by uratować koleżankę – zrobił się prawdziwy
bałagan, wspaniała pożywka dla prasy. Emilia Garanita z „Southampton Evening News” karmiła
się nią przez długie tygodnie, podobnie jak prasa ogólnokrajowa. W tej sytuacji Helen nie mogła
liczyć na awans i objęcie miejsca Whittakera. Pozwolono jej zachować dotychczasową posadę,
co komendant najwyraźniej uważał za więcej niż wspaniałomyślne. Helen zdawała sobie z tego
wszystkiego sprawę i rozumiała tę decyzję, ale mimo to aż się w niej gotowało. Wszyscy
doskonale wiedzieli, do czego została zmuszona. Wiedzieli, że musiała zabić własną siostrę, by
nie dopuścić do kolejnych morderstw, a jednak potraktowali ją jak niegrzeczną uczennicę.
– Pozwól mi przynajmniej z nią porozmawiać – poprosiła Helen. – Jeśli poczuję, że możemy
wznowić współpracę, może uda się nam…
– Helen, naprawdę chcę, żebyśmy zostały przyjaciółkami – przerwała jej Harwood ostro –
i jest o wiele za wcześnie, żebym wydawała ci rozkazy, dlatego proszę cię grzecznie, żebyś
odpuściła. Wiem, że macie z Charlie problemy, które wymagają rozwiązania. Wiem, że byłaś
blisko z Fullerem. Niemniej jednak musisz brać pod uwagę szerszy kontekst. Przeciętny
człowiek uważa ciebie i Charlie za bohaterki, bo powstrzymałyście Marianne. I słusznie, moim
zdaniem; wcale nie mam zamiaru tego zmieniać. Mogliśmy zawiesić, przenieść albo zwolnić
każdą z was, ale to nie byłoby w porządku. Nie w porządku byłoby też rozdzielanie dobrego
zespołu akurat w chwili, gdy Charlie jest gotowa wrócić do pracy. Ludzie mogliby to opacznie
zrozumieć. Nie, najlepiej będzie ją serdecznie przywitać, pogratulować wam obu wspólnego
sukcesu i pozwolić pracować dalej.
Helen wiedziała, że nie ma sensu dłużej walczyć. Harwood w pomysłowy sposób
przypomniała Helen, jak niewiele brakowało, by sama straciła pracę. W czasie rozprawy
administracyjnej po policyjnym śledztwie w sprawie śmierci Marianne pojawiło się wiele głosów
wzywających Helen do złożenia rezygnacji. Za działanie w pojedynkę przy ściganiu Marianne,
za celowe wprowadzenie innych policjantów w błąd, za zastrzelenie podejrzanej bez
formalnego ostrzeżenia… Lista była długa. Mogliby zniszczyć jej karierę, gdyby tylko chcieli –
była zdziwiona i wdzięczna, że tego nie zrobili – ale wiedziała, że znalazła się na
cenzurowanym. „Zarzuty” nie zniknęły z jej akt. Od tej chwili musiała ostrożnie decydować,
o co warto walczyć.
Helen poddała się, starając się zachować przy tym twarz. Zdawała sobie sprawę, że jest nie
w porządku wobec Charlie i że powinna ją bardziej wspierać, ale tak naprawdę nie miała ochoty
jej więcej widzieć. Czułaby się, jakby znowu stała przed Markiem. Albo Marianne. Chociaż
w ostatnich miesiącach okazała dużo siły, temu sprostać nie potrafiła.
Kiedy wróciła do centrum operacyjnego, natychmiast udzieliła jej się atmosfera podniecenia.
Był wczesny ranek, lecz tutaj panowało poruszenie. Zespół czekał na swoją inspektor, a Fortune
podszedł szybko, żeby donieść jej o najnowszych wieściach.
– Jesteś potrzebna na Empress Road.
Helen już sięgała po płaszcz.
– Co się stało?
– Morderstwo. Zgłoszone przez miejscowego ćpuna jakąś godzinę temu. Mundurowi są już
na miejscu, ale myślę, że powinnaś sama się temu przyjrzeć.
Helen poczuła się nieswojo. W głosie policjanta było coś, czego nie słyszała od czasu sprawy
Marianne.
Strach.
008/121
Helen zostawiła motocykl i pojechała na miejsce z Tonym Bridgesem. Lubiła go. Był
pracowitym i oddanym policjantem, któremu nauczyła się ufać. Każdy, kto zastąpiłby Marka na
jego stanowisku, musiałby ciężko pracować, by zdobyć poważanie zespołu, ale Tony’emu udała
się ta trudna sztuka. Zachowywał się bardzo szczerze, a chociaż awansował dzięki śmierci
Marka, nigdy nie udawał, że nie wiąże się z tym pewna niezręczność. Jego pokora i wrażliwość
pozwoliły mu zdobyć wysokie noty u współpracowników i teraz już swobodnie czuł się w nowej
roli.
Z Helen łączyły go znacznie bardziej skomplikowane relacje. Nie tylko z powodu jej uczuć
wobec Marka, lecz także dlatego, że Bridges widział, jak inspektor zabiła własną siostrę.
Zobaczył wszystko – jak Marianne pada na podłogę, a Helen bezskutecznie próbuje ją
reanimować; widział bezradność swojej szefowej, a to zawsze będzie budziło między nimi
skrępowanie. Z drugiej strony, zeznania Tony’ego, w których podkreślał, że Helen nie miała
innego wyjścia, pomogły jej w utrzymaniu posady. Helen podziękowała mu za to, ale wiedzieli,
że żadne z nich nigdy więcej nie wspomni o długu, który wtedy u niego zaciągnęła.
Trzeba było o tym zapomnieć, inaczej łączące ich relacje zawodowe zostałyby zaburzone.
W tej chwili w praktyce zachowywali się jak każdy inspektor i sierżant w policji, jednak
w rzeczywistości zawsze będą ich łączyć relacje wypracowane w bitwie.
Jadąc na sygnale, minęli szpital, a potem skręcili w wąską uliczkę i ruszyli w kierunku
terenów przemysłowych przy Empress Road. Nietrudno było zauważyć, gdzie znajduje się ich
cel. Wejście do zrujnowanego domu zostało zabezpieczone taśmą policyjną, zdążyła się tam już
zebrać także grupka ciekawskich. Helen przecisnęła się do przodu, wyciągając legitymację
policyjną; Tony szedł krok za nią. Krótka wymiana zdań z mundurowymi, zmiana stroju i już
mogli wejść do środka.
Helen pokonywała po dwa stopnie naraz. Bez względu na doświadczenie, człowiek nigdy nie
przyzwyczaja się do przemocy. Helen nie spodobał się wyraz twarzy zajmujących się sprawą
mundurowych – zupełnie jakby ktoś siłą otworzył im oczy – i chciała mieć to z głowy tak
szybko, jak to tylko możliwe.
Po ciasnym salonie krążyli technicy; Helen natychmiast kazała im zrobić sobie przerwę,
żeby ona i Tony mogli przyjrzeć się ofierze. W takich chwilach trzeba mieć nerwy ze stali
i zdusić w sobie odrazę, inaczej człowiek nie jest w stanie dokonać cennych obserwacji.
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Ofiarą okazał się mężczyzna rasy białej, zapewne tuż
przed lub po pięćdziesiątce. Był nagi, obok nie leżały żadne ubrania czy rzeczy osobiste. Nogi
i ręce zostały przywiązane do żelaznej ramy łóżka czymś przypominającym nylonowy sznur do
wspinaczki, a na głowie znajdował się worek. Nie został uszyty specjalnie w tym celu –
przypominał raczej torebki rozdawane klientom luksusowych sklepów – ale nie trafił tam
przypadkiem. Miał udusić ofiarę? Czy ukryć jej tożsamość? W każdym razie nie było
wątpliwości, że zabiło ją coś zupełnie innego.
Tors mężczyzny został rozcięty na pół od pępka aż po gardło, a potem rozerwany, by odkryć
znajdujące się w środku organy. A raczej to, co z nich zostało. Helen przełknęła ślinę, zdając
sobie sprawę, że przynajmniej jednego brakuje. Odwróciła się do Tony’ego – wyglądał blado;
patrzył na zakrwawioną jamę, która kiedyś stanowiła klatkę piersiową mężczyzny. Ofiara nie
tyle została zamordowana, co całkowicie wypatroszona. Helen próbowała zdusić wzbierającą
w niej panikę. Wyjęła długopis z kieszeni i podeszła do ciała, żeby delikatnie podnieść krawędź
worka i przyjrzeć się twarzy.
Całe szczęście pozostała nietknięta; wydawała się dziwnie spokojna, mimo ślepych już oczu
wpatrujących się rozpaczliwie we wnętrze worka. Helen nie rozpoznała mężczyzny, więc
cofnęła długopis, pozwalając materiałowi opaść. Znowu spojrzała na ciało, przyglądając się
także pochlapanej kołdrze, kałuży krzepnącej krwi i prowadzącym do drzwi śladom. Rany
mężczyzny wyglądały na zadane niedawno – niecałą dobę wcześniej – więc jeśli mieli znaleźć
jakieś ślady zabójcy, będą świeże. Niczego nie zauważyła; przynajmniej nie od razu.
Okrążyła łóżko, omijając martwego gołębia, a potem przeszła na drugą stronę pokoju.
Znajdowało się tu jedno okno zabite deskami, i to już od jakiegoś czasu, sądząc po wyglądzie
gwoździ. Opuszczony dom w zapomnianej części Southampton, z zasłoniętymi oknami –
idealne miejsce na morderstwo. Helen zastanawiała się, czy mężczyznę najpierw torturowano.
Jego rany były tak niezwykłe, tak rozległe, że zabójca musiał mieć w tym wszystkim jakiś cel.
Albo gorzej, po prostu dobrze się bawił. Co go do tego skłoniło? Czym się kierował?
Te pytania będą musiały poczekać. Teraz najważniejsze było nadanie ofierze nazwiska, żeby
ocalić resztki jej godności. Helen zawołała z powrotem techników. Nadszedł czas, żeby zrobić
zdjęcia i rozpocząć śledztwo.
Nadszedł czas, by dowiedzieć się, kim był ten biedny mężczyzna.
009/121
Dzień jak co dzień w domu rodziny Matthews. Miseczki z owsianką zostały opróżnione i umyte,
szkolne plecaki stały spakowane w korytarzu, a bliźniaki właśnie wkładały mundurki. Ich matka,
Eileen, jak zawsze poganiała synów – niesamowite, jak długo potrafią się guzdrać. Kiedyś
chłopcy byli dumni ze swoich eleganckich mundurków i chętnie je zakładali, chcąc wyglądać
równie dorośle i poważnie, jak ich starsze siostry. Jednak teraz, gdy dziewczynki wyprowadziły
się już z domu, a bliźniaki weszły w wiek nastoletni, zaczęły uważać noszenie stroju za
prawdziwą mordęgę i unikały tego jak ognia. Kiedy ojciec był w domu, chłopcy ubierali się bez
szemrania, ale pod jego nieobecność nie chcieli słuchać Eileen, która musiała im grozić
obcięciem kieszonkowego.
– Pięć minut, chłopaki. Za pięć minut musimy wychodzić.
Czas uciekał. Niedługo zaczną sprawdzać listę obecności, a wtedy będzie już za późno.
W Kingswood Secondary – prywatnej szkole, do której uczęszczali chłopcy – pilnowano
dyscypliny, wysyłając nieprzyjemne listy do rodziców, gdy uznano ich za zbyt pobłażliwych.
Eileen żyła w strachu przed tymi upomnieniami, chociaż nigdy żadnego nie otrzymała. Dlatego
też ich poranki miały ściśle określony plan; zazwyczaj o tej porze stali już za drzwiami. Dzisiaj
jednak nie mogła z niczym zdążyć, a chłopców poganiała bardziej z przyzwyczajenia niż
przekonania.
Alan nie wrócił wczoraj do domu. Eileen zawsze martwiła się, gdy wychodził gdzieś po
zmroku. Wiedziała, że robi to ze szlachetnych pobudek i czuł się w obowiązku pomagać
dotkniętym przez los, ale nigdy nie wiadomo, na kogo lub na co się człowiek natknie. Wystarczy
przeczytać gazetę, by przekonać się, że na świecie jest pełno złych ludzi.
Zazwyczaj wracał koło czwartej nad ranem. Eileen zawsze tylko udawała, że śpi, bo tak
naprawdę nie potrafiła zmrużyć oka, dopóki Alan nie wrócił cały i zdrowy, chociaż mężowi nie
podobało się, gdy czekała na niego. O szóstej już nie mogła się powstrzymać; wstała
i zadzwoniła, ale od razu zgłosiła się poczta. Zastanawiała się nad zostawieniem wiadomości,
potem jednak stwierdziła, że lepiej nie. W końcu za chwilę wróci i zacznie ją karcić za robienie
zamieszania. Uszykowała sobie śniadanie, ale ponieważ nie mogła niczego przełknąć, zostawiła
je nietknięte na barze. Gdzie się podziewał Alan?
Chłopcy byli już gotowi i patrzyli na nią wymownie. Zauważyli jej niepokój i nie wiedzieli,
czy mają się śmiać, czy denerwować. W wieku czternastu lat pragnęli niezależności
i traktowania ich jak dorosłych, ale jednocześnie jak dzieci lgnęli do rodzinnych rytuałów
i dyscypliny, jakie zapewniali im rodzice. Czekali na wyjście. Eileen się zawahała. Instynkt
mówił jej, żeby zostać i poczekać na powrót męża.
Rozległ się dzwonek do drzwi; kobieta pobiegła do korytarza. Głuptas zapomniał kluczy.
Może nawet go okradli? To byłoby nawet w jego stylu dać się obrabować, pomagając jakiemuś
biedakowi. Eileen poskromiła nerwy i spokojnie otworzyła drzwi, uśmiechając się szeroko.
Jednak nikogo za nimi nie zobaczyła. Rozejrzała się w poszukiwaniu Alana – czy kogokolwiek
– ale na ulicy było pusto. Jakieś dzieciaki stroiły sobie żarty?
– Nie macie nic lepszego do roboty? – zawołała, w myślach złorzecząc rozrabiakom
mieszkającym na tańszym końcu ulicy. Już miała zatrzasnąć drzwi, kiedy zauważyła pudełko.
Ktoś podrzucił na jej ganek kartonową paczkę kurierską. Na białej naklejce widniał napis
„Rodzina Matthews”, niżej znajdował się także ich adres – nabazgrany i z błędami. Wyglądało to
jak prezent, nikt z rodziny nie obchodził jednak teraz urodzin. Eileen jeszcze raz się rozejrzała,
spodziewając się listonosza Simona albo kurierskiego vana zaparkowanego na podwójnej żółtej
linii, ale niczego takiego nie znalazła.
Chłopcy natychmiast do niej przybiegli, pytając, czy mogą otworzyć paczkę, Eileen
trzymała ją jednak mocno. Powiedziała, że sama to zrobi i jeśli zawartość okaże się
odpowiednia, podzieli się z nimi. Naprawdę nie mieli już czasu (była za dwadzieścia dziewiąta,
na miłość boską), lepiej było zająć się tym od razu, zaspokoić ciekawość chłopaków i ruszać
w drogę. Jeśli się pośpieszą, mogą jeszcze zdążyć do szkoły.
Wyciągnęła nożyczki z szuflady kuchennej i rozcięła taśmę klejącą, którą owinięte było
pudełko. Kiedy to zrobiła, poczuła silny odór. Nie rozpoznawała zapachu, ale nie podobał się jej.
Czyżby coś przemysłowego? Albo zwierzęcego? Przeczucie mówiło jej, by zakleić paczkę
z powrotem i poczekać na powrót Alana, ale synowie zaczęli ją męczyć, więc zacisnęła zęby
i otworzyła pudełko.
Wówczas zaczęła krzyczeć. Nie mogła przestać, chociaż chłopcy wyraźnie przestraszyli się
jej wrzasku. Ze łzami w oczach podbiegli do niej, jednak odepchnęła ich gniewnie na bok. Błagali
ją, by powiedziała im, o co chodzi, ale ona tylko złapała ich za kołnierze i wyprowadziła
z pokoju, cały czas głośno wzywając pomocy.
Paczka została w pokoju. Górna część opadła do tyłu, odkrywając karmazynowy napis „gnuj”
na wewnętrznej stronie; idealnie zapowiadał on paskudną zawartość. W pudełku wyłożonym
brudną gazetą leżało ludzkie serce.
010/121
– Gdzie są pozostali?
Ściskając aktówkę z dokumentami, Charlie rozglądała się po centrum operacyjnym. Dziwnie
czuła się z powrotem w pracy, a sytuację dodatkowo utrudniał fakt, że główne pomieszczenie
okazało się prawie całkowicie opuszczone.
– Morderstwo na Empress Road. Grace wysłała tam większość zespołu – odparł Fortune,
ledwo kryjąc swoje niezadowolenie z faktu, że musiał zostać. Był inteligentnym i sumiennym
policjantem, a do tego jednym z niewielu czarnoskórych funkcjonariuszy Głównego Komisariatu
Policji Southampton. Został stworzony do lepszych rzeczy; Charlie wiedziała, że chłopak
wścieka się, że nie mógł jechać na akcję. Wciąż czuła się nieco rozchwiana. Weszła do budynku
raptem pół godziny wcześniej, a brak komitetu powitalnego nie pomagał. Grace celowo zrobiła
jej ten afront? Chciała pokazać Charlie, że dziewczyna nie jest tu mile widziana?
– Co wiemy o naszej sprawie? – zapytała, próbując wykrzesać z siebie jak najwięcej
profesjonalizmu.
– W bagażniku samochodu znaleziono prostytutkę. Zabójca nieco sobie poużywał, co
utrudniło nam ustalenie tożsamości, ale DNA wystarczyło, bo dziewczyna znalazła się w naszej
bazie. Na trzeciej stronie masz jej akt oskarżenia.
Charlie przekartkowała akta. Ofiara znaleziona w bagażniku – Polka, Alexia Louszko – za
życia wyróżniała się z tłumu dzięki swoim kasztanowym włosom, licznym kolczykom
i tatuażom oraz pełnym ustom. Jeśli ktoś lubił styl gotycki, wybierał właśnie ją. Nawet na
zdjęciu z kartoteki wyglądała seksownie. Jej tatuaże przedstawiały mitologiczne bestie, co
dodawało dziewczynie dzikości i drapieżności.
– Ostatni znany adres to mieszkanie na Bedford Place – podsunął Fortune.
– W takim razie ruszamy – odparła Charlie, ignorując fakt, że kolega wyraźnie chciał mieć
to szybko z głowy.
– Ty prowadzisz czy ja?
Większość prostytutek z Southampton mieszkała w St Mary’s albo Portswood, mieszając się ze
studentami, ćpunami i nielegalnymi imigrantami. Fakt, że adres dziewczyny kierował ich na
Bedford Place, blisko eleganckich klubów i barów, sam w sobie był interesujący. Została
aresztowana za prostytucję rok wcześniej, ale musiała wyciągać niezłe pieniądze, skoro było ją
stać na mieszkanie w takiej okolicy.
Wnętrze tylko potwierdzało to przekonanie. Zarządca na wieść o nakazie przeszukania
niechętnie otworzył drzwi; kiedy Fortune go przepytywał, Charlie rozejrzała się po mieszkaniu.
Zostało niedawno odnowione, miało otwarty salon i niekoniecznie drogie, ale modne meble.
Oprócz narożnika i dużego telewizora plazmowego stał tu też szklany stół, ekspres do kawy
i szafa grająca w stylu retro. Cholera, to miejsce było lepiej urządzone niż mieszkanie Charlie.
Dziewczyna sama na wszystko zarobiła? Czy ktoś się nią opiekował? Kochanek? Alfons? Ktoś,
kogo szantażowała?
Ignorując na razie kuchnię, Charlie ruszyła prosto do sypialni, która okazała się wyjątkowo
czysta i uporządkowana. Założyła rękawiczki i rozpoczęła przeszukanie. Szafy były pełne ubrań,
w szufladach leżała bielizna i zestawy do bondage’u, a łóżko równiutko zaścielono. Jedna książka
– autorstwa polskiego pisarza, o którym Charlie nie słyszała – leżała na stoliku nocnym. I to
wszystko.
Łazienka okazała się równie nieinteresująca, więc Charlie udała się do pakamery, która
służyła za miejsce do suszenia prania, i małego biura. Na podniszczonym biurku stał telefon
i tani laptop. Charlie włączyła komputer, ale tylko usłyszała odgłosy uruchamiania urządzenia,
matryca pozostawała czarna. Nacisnęła kilka przycisków, ale bez rezultatu.
– Masz jakiś scyzoryk? – zapytała Fortune’a. Wiedziała, że ma (chociaż nie powinien), bo ten
typ facetów zawsze nosił przy sobie scyzoryk. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż
naprawienie zepsutego sprzętu na oczach innej funkcjonariuszki. Nowoczesny jaskiniowiec.
Charlie sięgnęła po scyzoryk, wysunęła końcówkę ze śrubokrętem i rozkręciła obudowę
komputera. Jak się spodziewała, bateria nadal była na swoim miejscu, ale brakowało dysku
twardego.
Wszystko wskazywało na to, że ktoś wyczyścił mieszkanie. Odkąd przekroczyła jego próg,
Charlie domyślała się, że zostało posprzątane. Nikt normalnie nie miał aż takiego porządku.
Ktoś wiedział, że zjawi się policja, i pozbył się wszelkich śladów po Alexii, czy to fizycznych, czy
cyfrowych. Co takiego robiła, by zarobić tyle pieniędzy? I dlaczego ktoś zadał sobie trud, by to
ukryć?
Szukanie czegokolwiek w typowych miejscach straciło właśnie sens. Teraz pozostawało im
raczej odsuwanie szafek i stołów, wyciąganie materaców i przeszukiwanie kieszeni. Zaglądanie
w kąty. Przypominało to szukanie igły w stogu siana; Charlie musiała znosić wiele głośnych
westchnień kolegi, który pewnie wolałby prowadzić przeszukanie na Empress Road, ale
wreszcie po przeszło dwóch godzinach sumiennej pracy nastąpił przełom.
W kuchni znajdowała się wyspa z wyciąganym pojemnikiem na śmieci. Został opróżniony,
ale ktoś nie zauważył kawałka papieru na dnie szuflady. Musiał się zaplątać między krawędzią
pojemnika a ścianą szafki i od tamtej pory czekał, aż ktoś go odkryje. Charlie wyciągnęła go.
Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła rachunek płacowy wystawiony na kobietę o nazwisku
Agneska Suriav, która została zatrudniona w spa w Banister Park. Wyglądał dość oficjalnie –
wyszczególniono na nim składkę na ubezpieczenie zdrowotne i numer podatnika – i opiewał na
dość wysoką kwotę. Tylko kim była Agneska? Przyjaciółką Alexii? Jej pseudonimem? Rachunek
M. J. Arlidge Przekład Agnieszka Brodzik
001/121 Znad morza przypełzła mgła. Spłynęła na miasto niczym wroga armia, pochłaniając wszystkie punkty orientacyjne. Pozbawione księżycowej poświaty Southampton wydało się naraz miejscem dziwnym i niepokojącym. Na terenach przemysłowych przy Empress Road panowała grobowa cisza. Warsztaty blacharskie zamknięto, pracownicy supermarketu i mechanicy wrócili już do domów; teraz swoją obecność w okolicy zaznaczały prostytutki. Ubrane w krótkie spódniczki i odsłaniające pępek bluzeczki, zaciągały się głęboko papierosami, próbując ogrzać się ich nikłym żarem w przejmującym chłodzie. Maszerując w tę i z powrotem, starały się jak najlepiej zaprezentować swoje wdzięki, jednak w półmroku wyglądały raczej jak wysuszone szkielety, a nie obiekty pożądania. Mężczyzna jechał powoli, wpatrując się w półnagie ćpunki. Najpierw zdawało mu się, że je rozpoznaje, ale się pomylił. Nie tego szukał. Dzisiaj miał ochotę na coś szczególnego. Nadzieja mieszała się ze strachem i frustracją. Od wielu dni nie myślał o niczym innym. Był już coraz bliżej… lecz co, jeśli to wszystko kłamstwo? Miejska legenda? Grzmotnął ręką kierownicę. Ona musi tu być. Nic. Nic. Ni… Znalazła się. Stała sama, opierając się o pokrytą graffiti ścianę. Mężczyzna poczuł nagły przypływ podniecenia. Ta prostytutka wydawała się inna niż pozostałe. Nie patrzyła na swoje paznokcie, nie paliła, nie plotkowała. Po prostu czekała. Czekała, aż coś się wydarzy. Zjechał z ulicy i zatrzymał się poza zasięgiem wzroku kobiet, przy płocie z siatki. Musiał zachować ostrożność, nie mógł zdawać się na przypadek. Rozejrzał się po okolicy, ale widział tylko mgłę. Zupełnie jakby na całym świecie zostali tylko on i ona. Przemaszerował na drugą stronę ulicy w kierunku prostytutki, a potem opamiętał się, zwalniając kroku. Nie powinien się śpieszyć – tę chwilę należało smakować, rozkoszować się nią. Czasami czas oczekiwania przynosił większą przyjemność niż sam akt. Doświadczenie go tego nauczyło. Tej musi się lepiej przyjrzeć. Chce mieć wyraźne wspomnienia, by sycić się nimi przez kilka następnych dni. Otaczały ją opuszczone domy. Nikt już nie chciał tu mieszkać; budynki stały puste i brudne. Teraz służyły ćpunom i dziwkom, którzy zostawiali po sobie igły i brudne materace. Kiedy mężczyzna podszedł do dziewczyny, ta uniosła wzrok, zerkając zza gęstej grzywki. Odepchnęła się od ściany i bez słowa kiwnęła na znajdującą się najbliżej ruinę, a potem weszła do środka.
Żadnych negocjacji, żadnego wstępu. Zupełnie jakby pogodziła się ze swoim losem. Jakby wiedziała. Usiłując ją dogonić, mężczyzna pożerał wzrokiem jej tyłek, nogi i buty na obcasie, czując rosnące podniecenie. Kiedy zniknęła w ciemności, przyśpieszył. Nie mógł już dłużej czekać. Drewniana podłoga zatrzeszczała pod jego stopami. Zrujnowany dom wyglądał dokładnie tak, jak w fantazjach mężczyzny. Nieznośny zapach stęchlizny wypełnił mu nozdrza – wszystko tu gniło. Poszedł do salonu, teraz służącego za skład stringów i kondomów. Ani śladu dziewczyny. Czyżby chciała bawić się w chowanego? Kuchnia. Pusto. Odwrócił się i wszedł na schody. Przy każdym kroku rozglądał się w poszukiwaniu swojej zwierzyny. Wszedł do pierwszej sypialni. Spleśniałe łóżko, wybite szyby w oknie, martwy gołąb… Ale jej ani śladu. Podniecenie walczyło z wściekłością. Jak śmie tak sobie z nim pogrywać? To tylko zwykła dziwka. Psie gówno, które przyczepiło się do buta. Jeszcze mu za to zapłaci. Pchnął drzwi do łazienki – pusto – a potem odwrócił się i pomaszerował do drugiej sypialni. Roztrzaska jej tę głupią… Nagle szarpnęło mu głowę do tyłu. Poczuł ból – ktoś ciągnął go za włosy, coraz mocniej i mocniej. Teraz nie mógł też oddychać – twarz zasłonił mu jakiś worek. Ostry, gryzący zapach wypełnił mu nozdrza; instynkty obudziły się – niestety trochę za późno. Walczył jeszcze o życie, ale powoli tracił przytomność. A potem świat pogrążył się w mroku.
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl 002/121 Obserwowali każdy jej ruch. Przysłuchiwali się każdemu słowu. – Ciało należy do białej kobiety w wieku od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Została znaleziona przez straż miejską wczoraj rano w bagażniku opuszczonego samochodu na posesji w Greenwood. Inspektor Helen Grace mówiła wyraźnie, donośnym głosem, mimo ściśniętego z nerwów gardła. Właśnie przeprowadzała odprawę swojego zespołu na siódmym piętrze Głównego Komisariatu Policji w Southampton. – Jak widzicie na zdjęciach, jej zęby zostały wgniecione do środka, prawdopodobnie młotkiem, a obie ręce ucięto. Na skórze ma mnóstwo tatuaży, co może pomóc nam w ustaleniu jej tożsamości i od razu sugeruje, by skoncentrować się na narkotykach i prostytucji. Morderstwo wygląda na porachunki gangów. Bridges obejmie dowodzenie nad śledztwem i przedstawi wam konkretne osoby pozostające w kręgu naszego zainteresowania. Tony? – Tak… Zaczniemy od najważniejszego. Chcę sprawdzić podobne sprawy z przeszłości… Kiedy Bridges przejął prowadzenie odprawy, Helen wymknęła się z pomieszczenia. Nawet po tak długim czasie wciąż nie mogła wytrzymać zainteresowania swoją osobą, plotek i obmawiania za plecami. Minął już prawie rok, odkąd powstrzymali Marianne, lecz oczy wszystkich wciąż zwrócone były na Helen. Złapanie seryjnego mordercy to nie lada osiągnięcie, ale nie może się równać zabiciu własnej siostry. Bezpośrednio po tym zdarzeniu przyjaciele, współpracownicy, dziennikarze i obcy ludzie okazywali pani inspektor swoje wsparcie i współczucie. W większości było ono jednak udawane – tak naprawdę chcieli poznać wszystkie szczegóły. Chcieli otworzyć Helen i sprawdzić, co jest w środku – jak to jest zabić własną siostrę? Twój ojciec cię molestował? Obwiniasz się za te wszystkie morderstwa? Czujesz się odpowiedzialna? Helen przez całe swoje dorosłe życie budowała między sobą a światem mur – nawet nazwisko, którego teraz używała, było fikcją – ale sprawa Marianne bezpowrotnie go zniszczyła. Z początku miała ochotę uciec – zaoferowano jej zwolnienie, przeniesienie, a nawet wcześniejszą emeryturę z pełnymi przywilejami – ale jakoś udało jej się dojść do siebie. Postanowiła wrócić na komisariat, kiedy tylko będzie to możliwe. Wiedziała, że cokolwiek zrobi, oczy świata i tak będą na nią zwrócone. Lepiej stawić tej obserwacji czoła na znajomym gruncie, gdzie przez wiele lat było jej dobrze.
Tak wyglądała teoria, ale rzeczywistość okazała się o wiele trudniejsza. Z tym miejscem wiązało ją tyle wspomnień – Mark, Charlie – i tylu ludzi chętnie spekulowało albo dowcipkowało na temat jej przeżyć… Nawet teraz, choć minęło już kilka miesięcy od jej powrotu do pracy, czasami chciała po prostu uciec. – Dobranoc. Helen wzdrygnęła się, nie zdawała sobie sprawy z obecności policjanta przy biurku. – Dobranoc, Harry. Mam nadzieję, że Saintsom poszczęści się dzisiaj na meczu. Mówiła lekkim tonem. Słowa zabrzmiały jednak dziwnie, jakby radość była dla niej zbyt trudna. Pośpieszyła na zewnątrz i wsiadła na swojego kawasaki, żeby popędzić w dół West Quay Road. Mgła znad morza, która pojawiła się wcześniej, nie chciała opuścić miasta; Helen zniknęła w jej kłębach. Utrzymując wysoką, lecz stałą prędkość, wyprzedziła samochody sunące powoli w kierunku stadionu. Kiedy dotarła na peryferie miasta, zjechała na autostradę. Odruchowo sprawdziła lusterka, ale nikt jej nie śledził. Kiedy ruch zrobił się mniejszy, przyśpieszyła, najpierw do stu dwudziestu, a po chwili do stu czterdziestu. Nigdy nie czuła się tak spokojna, jak pędząc z tą prędkością. Mijała kolejne miasteczka. Winchester, potem Farnborough… i wreszcie w oddali zamajaczyło Aldershot. Znowu zerknęła w lusterka i ruszyła w kierunku centrum miasta. Zostawiła motor na parkingu NCP, gdzie natrafiła na grupkę pijanych rekrutów, i szybko uciekła, trzymając się cienia. Mimo iż nikt jej tu nie znał, wolała nie ryzykować. Minęła dworzec kolejowy i po chwili znalazła się na Cole Avenue, w samym środku przedmieść Aldershot. Nie wiedziała, czy słusznie postępuje. W głębi siebie czuła, że powinna zawrócić. Schowała się między krzewami rosnącymi po jednej stronie ulicy, zajmując tę pozycję, co zwykle. Czas mijał powoli. Helen zaburczało w brzuchu; zdała sobie sprawę, że od śniadania nic nie jadła. Głupio postępowała: chudła z dnia na dzień. Co chciała w ten sposób udowodnić? Istnieją lepsze sposoby na pokutę niż zagłodzenie się na śmierć. Nagle zobaczyła ruch. Ktoś krzyknął „cześć” i chwilę potem zatrzasnęły się drzwi domu z numerem 14. Nie odwracała wzroku od młodego chłopaka, który właśnie szedł ulicą, wystukując coś na swojej komórce. Zbliżył się do Helen na odległość trzech metrów, a potem zniknął za rogiem. Helen policzyła do piętnastu i wyszła ze swojej kryjówki, by ruszyć jego śladem. Mężczyzna – dwudziestopięciolatek o chłopięcej urodzie – był przystojny; miał ciemne, gęste włosy oraz pełną twarz. W obszernych dżinsowych spodniach, wiszących mu na tyłku, wyglądał jak wielu chłopaków w jego wieku, na siłę udających luzaków. Helen uśmiechnęła się, patrząc na tę wystudiowaną swobodę. W zasięgu wzroku pojawiła się grupka chuliganów, którzy zebrali się przed Railway Tavern. Z piwem za dwa funty, shotami za pięćdziesiąt pensów i darmowym bilardem, knajpa była mekką miejscowej młodzieży, biedaków i podejrzanego towarzystwa. Starszy właściciel
z radością obsługiwał każdego, kto ledwo zaczął dojrzewać, więc w środku zawsze było tłoczno, tłum wylewał się też na ulicę. Zadowolona z tej przykrywki, Helen niezauważona wmieszała się w tłum. Grupka chłopaków przywitała z radością młodego mężczyznę, kiedy pomachał im dwudziestofuntowym banknotem. Weszli do środka, a Helen za nimi. Gdy stała cierpliwie w kolejce do baru, pozostawała dla nich niewidzialna – w ich świecie ludzie po trzydziestce nie istnieli. Po kilku drinkach udali się w bardziej odosobnione miejsce, w kierunku placu zabaw na peryferiach miasta. Zapuszczony park okazał się pusty; Helen musiała zachować większą ostrożność – kobieta spacerująca sama nocą przez park z pewnością przyciągnęłaby uwagę, więc inspektor trzymała się z tyłu. Znalazła stary dąb, naznaczony wyrytymi w korze licznymi inicjałami kochanków, i schowała się w jego cieniu. Stąd mogła swobodnie przyglądać się chłopakom, którzy mimo panującego chłodu beztrosko i radośnie palili trawkę. Helen całe swoje życie była obserwowana, ale tutaj pozostawała niewidzialna. Po śmierci Marianne stała się bohaterką mediów, a ludzie zaczęli znać jej wszystkie sekrety. Tylko jednej rzeczy nie wiedzieli. Jedną tajemnicę zdołała zachować dla siebie. Ta tajemnica stała teraz jakieś piętnaście metrów od niej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z jej istnienia.
003/121 Otworzył oczy, ale nic nie widział. Po jego policzkach spływała jakaś ciecz. Gałki oczne bezużytecznie kręciły się w oczodołach. Dźwięki docierały do niego potwornie stłumione, jakby ktoś włożył mu do uszu watę. Powoli wracała mu przytomność, kiedy nagle jego gardło i nozdrza przeszył straszliwy ból. Poczuł intensywne pieczenie, jakby w jego tchawicy ktoś zaprószył ogień. Chciał kichnąć albo zwymiotować, żeby pozbyć się źródła cierpienia, ale został zakneblowany – ktoś zakleił jego usta taśmą. Musiał więc przełknąć swoją agonię. Kiedy łzy w końcu przestały lecieć, wreszcie mógł coś zobaczyć. Rozejrzał się dokoła i zauważył, że wciąż znajduje się w opuszczonym domu, tylko że teraz przeniesiono go do pierwszej sypialni; leżał właśnie plackiem na brudnym łóżku. Nerwy mu puszczały. Zaczął się dziko rzucać, próbując się uwolnić, jednak ręce i nogi miał przywiązane do żelaznej ramy łóżka. Próbował je wyrwać, wykręcić i oswobodzić, ale nylonowe sznury trzymały mocno. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jest nagi. Potworna myśl zaświtała mu w głowie. Czyżby zamierzali go tak zostawić? Żeby zamarzł na śmierć? Jego organizm już zdążył uruchomić mechanizm obronny – na ciele pojawiła się gęsia skórka – i nagle mężczyzna zorientował się, że jest mu przeraźliwie zimno. Krzyknął, lecz zdołał wydobyć z siebie tylko zduszony jęk. Gdyby mógł porozmawiać z napastnikami, wytłumaczyć im… przecież może dać im pieniądze, a oni go wypuszczą. Nie mogą go tak zostawić. Kiedy tylko spojrzał na swoje nalane, starzejące się już ciało, wyciągnięte na poplamionej kołdrze, oprócz strachu do jego świadomości przedostał się też wstyd. Nasłuchiwał jakichkolwiek odgłosów w nadziei, że nie został jednak całkiem sam. Cisza. Porzucili go. Jak długo będą go tu trzymać? Dopóki nie opróżnią wszystkich jego kont? Dopóki nie uciekną? Mężczyzna zadrżał, już teraz obawiając się chwili, gdy przyjdzie mu się targować z jakimś ćpunem albo dziwką o wolność. Co zrobi, gdy go wreszcie puszczą? Co powie swojej rodzinie? Policji? Przeklinał się za swoją głupo… Skrzypienie podłogi. A więc jednak nie został zupełnie sam. Pojawiła się nadzieja – może uda mu się czegoś dowiedzieć? Wyciągnął szyję, żeby jakoś zwrócić na siebie uwagę napastnika, ale zbliżał się do niego od tyłu i pozostawał niewidoczny. Nagle mężczyzna zdał sobie sprawę, że łóżko, na którym leżał, zostało przesunięte na środek pokoju, gdzie wyglądało jak scena jakiegoś show. Nikt chyba nie chciałby spać w ten sposób, więc dlaczego…? Jakiś cień. Zanim mężczyzna zdołał zareagować, coś wylądowało na jego oczach, nosie
i ustach. Znów jakiś worek. Czuł miękki materiał na twarzy, a potem ściągnięcie troczków. Gdy gruby aksamit został przyciśnięty do jego nosa, ofiara zaczęła się dusić. Potrząsała wściekle głową na wszystkie strony, walcząc o oddech. W każdej chwili mężczyzna spodziewał się, że worek zostanie ściągnięty mocniej, ale ku jego zaskoczeniu nic takiego się nie wydarzyło. Co teraz? Znowu zrobiło się cicho. Słyszał już tylko własne sapanie. Pod materiałem robiło się gorąco. Czy tlen może dostać się do środka? Zmusił się do spokojnego oddechu. Jeśli teraz spanikuje, dostanie hiperwentylacji, a wtedy… Nagle wzdrygnął się; jego nerwy z miejsca napięły się jak postronki. Coś zimnego wylądowało mu na udzie. Coś twardego. Czyżby metal? Nóż? Teraz wędrowało po nodze, w kierunku… Wierzgnął wściekle, ciągnąc z całych sił za sznury. Teraz już wiedział na pewno, że przyjdzie mu walczyć o życie. Próbował wrzeszczeć ile sił w płucach, lecz taśma trzymała. Więzy też nie chciały puścić. Poza tym… nikt tutaj nie usłyszałby jego wrzasków.
004/121 – Praca czy przyjemność? Helen obróciła się na pięcie i poczuła, jak serce zaczyna jej szybciej bić. Wchodząc po ciemnej klatce schodowej do swojego mieszkania, założyła, że jest sama. Irytacja i zaskoczenie mieszały się z krótkim przypływem niepokoju… ale to był tylko James, stojący w progu własnego mieszkania. Wprowadził się piętro niżej trzy miesiące temu i jako pielęgniarz w Szpitalu South Hants bywał na nogach o nieludzkich godzinach. – Praca – skłamała Helen. – A ty? – Praca, która miała się stać przyjemnością. Ale… właśnie odjechała taksówką. – Szkoda. James wzruszył ramionami i uśmiechnął się zawadiacko. Zbliżał się już do czterdziestki i był na swój niechlujny sposób przystojny, a jego leniwy czar zawsze działał na młodsze pielęgniarki. – O gustach się nie dyskutuje – ciągnął dalej. – Myślałem, że mnie lubi, ale ja zawsze kiepsko odczytywałem sygnały. – Czyżby? – odparła Helen, nie wierząc w ani jedno jego słowo. – W każdym razie… Masz ochotę na towarzystwo? Mam butelkę wina… to znaczy herbatę, mam herbatę… – zreflektował się. Aż do tej chwili Helen dałaby się skusić, lecz poprawka ją zirytowała. James niczym się nie wyróżniał – wiedział, że jego sąsiadka nie pije, że woli herbatę od kawy i że zabiła siostrę. Kolejny podglądacz pilnie obserwujący jej zrujnowane życie. – Z chęcią – skłamała znowu – ale mam mnóstwo akt do przejrzenia przed kolejną zmianą. James uśmiechnął się i skłonił; doskonale wiedział, co sąsiadka miała na myśli. I rozumiał, że nie może nalegać. Patrzył z nieskrywanym zainteresowaniem, jak Helen pobiegła do swojego mieszkania. Dźwięk zamykanych drzwi zabrzmiał dość ostatecznie. Zegarek pokazywał piątą rano. Siedząc wygodnie na sofie, Helen wzięła potężny łyk herbaty i uruchomiła laptopa. Zmęczenie powoli dawało o sobie znać, jednak musiała dokończyć, zanim się położy. Na komputerze zainstalowano bardzo skomplikowany system zabezpieczeń – mur nie do pokonania otaczający resztki jej prywatnego życia – i Helen nieśpiesznie i z przyjemnością zaczęła wpisywać różne hasła i przekręcać kluczyki w wirtualnych kłódkach. Otworzyła dokument z danymi na temat Roberta Stonehilla. Obserwowany przez nią młody mężczyzna nie miał pojęcia o jej istnieniu, ale ona wiedziała o nim wszystko. Helen zaczęła
pisać, tworząc coraz dokładniejszy portret chłopaka, uzupełniając charakterystykę o rysy jego osobowości – efekt ostatnich obserwacji. Robert był inteligentny, co od razu dało się poznać. Miał też poczucie humoru i chociaż co drugie jego słowo to przekleństwo, potrafił się błyskotliwie odgryźć. Umiał też z łatwością skłonić innych do zrobienia tego, czego sobie życzył. Nigdy nie czekał w kolejce po piwo – zawsze wysyłał swojego kolegę, a sam wygłupiał się z Daveyem, przysadzistym kolesiem, który dość wyraźnie przewodził grupie. Robert zawsze miał jakieś pieniądze, co było dziwne, zważywszy na to, że pracował przy rozkładaniu towaru w sklepie. Skąd brał gotówkę? Kradł? Coś gorszego? A może po prostu rodzice go rozpieszczali? Monica i Adam nie mieli innych dzieci; Helen wiedziała, że ich jedyny syn był dla nich wszystkim i potrafił owinąć ich sobie wokół palca. Czy właśnie dlatego zdawał się mieć dostęp do nieograniczonych zasobów pieniędzy? Zawsze kręciły się wokół niego jakieś dziewczyny – był dobrze zbudowany i przystojny – ale z żadną nie związał się na stałe. Właśnie tą sferą Helen interesowała się najbardziej. Jakie miał preferencje seksualne? Był raczej ufny czy podejrzliwy? Pozwoliłby komuś się do siebie zbliżyć? Nie znała odpowiedzi na te pytania, ale nie miała wątpliwości, że uda jej się je odkryć. Powoli i metodycznie poznawała każdy aspekt życia Roberta. Ziewnęła. Powinna niedługo wracać na komisariat, lecz zostało jej jeszcze kilka godzin na sen, jeśli zaraz skończy. Z wypracowaną łatwością uruchomiła programy szyfrujące, zablokowała pliki, a potem zmieniła główne hasło. Za każdym razem tworzyła nowe. Wiedziała, że przesadza i że to objaw paranoi, ale musiała mieć nad wszystkim kontrolę. Robert należał wyłącznie do niej. I tak miało zostać.
005/121 Powoli zaczynało świtać, więc musiał się pośpieszyć. Za godzinę, może trochę później, słońce wypali gęstą mgłę, ukazując chowających się w niej ludzi. Ręce mu się trzęsły, stawy bolały, ale resztką silnej woli skłonił protestujące ciało do wysiłku. Ukradł łom ze sklepu przy Elm Street. Hindus za ladą za bardzo skupił się na oglądaniu meczu krykieta, by zauważyć, jak łom znika pod długim płaszczem klienta. Dotyk twardego, zimnego metalu w rękach sprawiał mu przyjemność, gdy z całą siłą atakował zardzewiałe pręty ochraniające okna. Pierwszy odpadł dość szybko, drugi wymagał większego wysiłku, niemniej jednak wkrótce pojawiło się wystarczająco dużo miejsca, by przeszło przez nie ciało. O wiele łatwiej byłoby obejść budynek i wedrzeć się od frontu, ale nie chciał pokazywać się w tej okolicy. Zbyt wielu dłużników z chęcią pozbawiłoby go kilku kończyn dla samej zabawy. Dlatego trzymał się cieni, niczym stwór nocny. Rozejrzał się jeszcze raz, a potem zamachnął się i uderzył łomem w szybę. Rozbiła się z satysfakcjonująco głośnym brzękiem. Owinął dłoń starym ręcznikiem i szybko wykruszył resztki szkła, a potem podciągnął się i wylądował po drugiej stronie muru. Zawahał się. W takich miejscach można się natknąć na różne rzeczy. Nie zauważył oznak niczyjej obecności, lepiej było jednak zachować ostrożność, więc ścisnął mocno łom i ruszył do przodu. W kuchni nie znalazł niczego pożytecznego; udał się do salonu. To pomieszczenie wyglądało bardziej obiecująco. Porzucony materac, brudne prezerwatywy na podłodze, a obok nich typowi sąsiedzi: zużyte strzykawki. Poczuł przypływ nadziei i strachu jednocześnie. Dobry Boże, niech w środku znajdzie się dość osadu, by zebrać porządną działkę. Padł na kolana i zaczął wyciągać tłoczki, a potem wsadzać palec do środka, by wydobyć resztki brązowego płynu i ukoić nim swoje cierpienia. W pierwszej nic, w drugiej nic – cholera jasna – a w trzeciej trochę, na czubek palca. Tyle wysiłku na nic. Chciwie rozsmarował resztki na dziąsłach. Na jakiś czas musi wystarczyć. Usiadł na zapiaszczonym materacu i czekał, aż narkotyk zacznie działać. Nerwy miał napięte już od kilku godzin, w głowie mu dudniło; chciał – potrzebował – spokoju. Zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze, próbując się zrelaksować. Ale coś było nie tak. Coś nie pozwalało mu się wyluzować. Coś… Kapanie. Właśnie to. Odgłos kapania. Powolne, ale stałe ciurkanie, naruszające ciszę, uporczywie wybijające jakby ostrzeżenie. Kapanie. Skąd dochodziło? Zaczął nerwowo strzelać oczami na boki.
Coś ciekło w najdalszym kącie pokoju. Jakaś dziura w instalacji? Zlekceważył swoją irytację i podniósł się z podłogi. Warto to sprawdzić. Może znajdzie jakąś miedzianą rurę. Podszedł bliżej, a potem zatrzymał się w pół kroku. To nie przeciek. Nie woda. To krew. Kap, kap, kapała z sufitu. Obrócił się na pięcie i uciekł – to nie jego pierdolona sprawa – ale kiedy dotarł do kuchni, zawahał się. Może za bardzo się pośpieszył? W końcu był uzbrojony, a z góry nie dobiegały żadne odgłosy. Mogło się wydarzyć cokolwiek. Może ktoś się wykończył, może kogoś napadli, zabili, nieważne. Najważniejsze, że mogło się tam znaleźć coś cennego; nie wolno przepuszczać takiej okazji. Chwila wahania, a potem złodziej odwrócił się i ruszył w stronę korytarza, po drodze omijając krzepnącą krew szerokim łukiem. Wystawił głowę do przodu, gotowy zaatakować przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa… Ale nikogo nie znalazł. Ostrożnie wyszedł za próg i zaczął wchodzić na górę. Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp. Zaklął pod nosem. Każdy krok go zdradzał. Jeśli na piętrze ktoś był, spodziewał się jego nadejścia. Mężczyzna mocniej zacisnął palce na łomie. Lepiej dmuchać na zimne. Wcisnął głowę do łazienki, a potem zaraz do znajdującej się z drugiej strony sypialni. Tylko amator daje się zaskoczyć od tyłu. Zadowolony, że nie grozi mu zasadzka, odwrócił się w stronę pierwszego pokoju. Cokolwiek go czeka, wydarzy się właśnie tam. Złodziej zrobił głęboki wdech, a potem wszedł do ciemnego pomieszczenia.
006/121 Nurkowała coraz niżej i niżej; słonawa woda wypełniała jej uszy i dziurki w nosie. Znajdowała się już daleko od powierzchni i brakowało jej tchu, ale nie wahała się. Dziwne światła rozjaśniały jezioro, sprawiając, że wyglądało przezroczyście i pięknie, kusząc, by popłynęła jeszcze głębiej. Teraz próbowała przedrzeć się przez gęste wodorosty. Widoczność znacznie się pogorszyła, płuca groziły pęknięciem. Powiedzieli jej, że tu będzie, więc gdzie się podziewał? Znalazła rdzewiejący wózek dziecięcy i równie stary sklepowy, a nawet beczkę ropy, za to ani śladu… Nagle zrozumiała, że ją oszukano. Jego tu nie było. Odwróciła się, by wypłynąć na powierzchnię, ale nie mogła się ruszyć. Wyciągnęła szyję i zobaczyła, że jej lewa stopa utknęła między wodorostami. Zaczęła wierzgać z całej siły; mimo to pędy nie chciały puścić. Zrobiło jej się słabo. Wiedziała, że długo nie wytrzyma, jednak zmusiła się do rozluźnienia mięśni, pozwalając, by jej ciało opadło na dno. Lepiej odplątać spokojnie nogę niż zakopać się jeszcze głębiej. Pochyliła się i zaczęła mocno ciągnąć za końce wodorostów. A potem przestała i krzyknęła. Z jej płuc uwolniły się ostatnie zapasy powietrza. To nie zielone pędy trzymały ją pod wodą. To ludzka ręka. Charlie gwałtownie wyprostowała się na łóżku, dysząc. Rozejrzała się dokoła, próbując powiązać nieprzystające do siebie obrazy pochłaniających ją wodorostów i domowych pieleszy. Przesunęła rękami po ciele, pewna, że jej piżama będzie kompletnie przemoczona, ale wszystko było zupełnie suche, nie licząc potu na twarzy. Kiedy jej ciśnienie zaczęło spadać, zdała sobie sprawę, że to tylko koszmar, tylko głupi, przeklęty koszmar. Zmusiła się do spokoju i odwróciła w stronę Steve’a. Zawsze miał ciężki sen; teraz Charlie z przyjemnością obserwowała, jak jej partner cicho chrapie obok. Wysunęła się ostrożnie spod kołdry, sięgnęła po szlafrok i na palcach wyszła z pokoju. Ruszyła w stronę schodów. Minęła szybko drzwi do drugiej sypialni, karcąc się za to w myślach. Kiedy dowiedzieli się o ciąży, przedyskutowali ze Steve’em zmiany, jakie wprowadzą w tym pomieszczeniu – zamienią podwójne łóżko na kołyskę i bujane krzesło, na twardych deskach podłogi położą miękkie dywany, a białe ściany pokryją tapetą w radosnym, żółtym kolorze – ale oczywiście całe to podniecenie na nic się nie zdało. Ich dziecko umarło, kiedy Charlie została uwięziona z Markiem. Wiedziała o tym jeszcze, zanim trafiła do szpitala, ale wciąż miała nadzieję, że lekarze nie potwierdzą jej najgorszych obaw. Niestety. Steve płakał, kiedy mu o tym powiedziała. Charlie wtedy pierwszy, choć nie
ostatni raz widziała jego łzy. W nadchodzących miesiącach bywały chwile, kiedy wydawało się, że dziewczyna sobie radzi, że jest w stanie jakoś przepracować przebytą traumę. Wtedy okazało się, że boi się wejść do drugiej sypialni, boi się zobaczyć ją oczami wyobraźni taką, jaką sobie wymarzyli. Po tym poznała, że jej rany jeszcze się nie zabliźniły. Poszła na dół do kuchni i nastawiła czajnik. Ostatnio miewała wiele snów. Zbliżał się termin jej powrotu do pracy, a niepokój znalazł swoje ujście w koszmarach. Trzymała to w tajemnicy, żeby Steve nie miał dodatkowego oręża w walce przeciwko policji. – Nie mogłaś spać? Wkradł się do kuchni i właśnie patrzył na Charlie. Pokręciła głową. – Zdenerwowana? – A jak myślisz? – odparła, próbując zachować lekki ton. – Chodź tutaj. Rozłożył ramiona, a ona z wdzięcznością się w niego wtuliła. – Powoli sobie z tym poradzimy – ciągnął dalej. – Wiem, że jesteś w tym świetna i że kiedyś wrócisz do pracy… Ale jeśli poczujesz, że to dla ciebie za dużo albo że coś jest nie tak, możemy się nad tym jeszcze zastanowić. Nikt nie będzie ci miał tego za złe. Zgoda? Charlie kiwnęła głową. Była wdzięczna za jego wsparcie, za przebaczenie, ale determinacja, z jaką namawiał ją do porzucenia stanowiska, irytowała ją. Rozumiała, dlaczego znienawidził policję i jej pracę, znienawidził cały świat, i wiele razy zastanawiała się nad skorzystaniem z jego rady. Ale co wtedy? Resztę życia musiałaby spędzić z myślą, że została pokonana. Złamana. Helen Grace była znowu w pełnej gotowości zaledwie miesiąc po śmierci Marianne, co tylko dolewało oliwy do ognia. Dlatego Charlie upierała się, że wróci do pracy, kiedy tylko jej zwolnienie lekarskie się skończy. Policja hrabstwa Hampshire była dla niej szczodra i zaofiarowała jej pełne wsparcie; nadszedł czas, by się odwdzięczyć. Odsunęła się i zrobiła im obojgu kawę. Nie było już sensu wracać do łóżka. Nalała wrzątku do filiżanek, ale narozlewała. Zirytowana, popatrzyła wymownie na czajnik, jednak to jej prawa ręka drżała. Nie mogła uwierzyć, że aż tak. Szybko odstawiła naczynie, modląc się, by Steve niczego nie zauważył. – Chyba daruję sobie kawę. Wezmę prysznic i pójdę biegać. Odwróciła się, by wyjść, ale Steve ją zatrzymał, raz jeszcze otaczając ją swoimi szerokimi ramionami. – Jesteś pewna, Charlie? – zapytał, wpatrując się w nią intensywnie. Chwilę się wahała, a potem rzuciła: – Tak, zdecydowanie. I wyszła. Idąc na górę do łazienki, doskonale zdawała sobie jednak sprawę, że swoim odważnym optymizmem nikogo nie nabierze, a już na pewno nie siebie.
007/121 – Nie chcę jej tutaj. – Rozmawiałyśmy o tym, Helen. Decyzja została już podjęta. – Więc ją wycofaj. Nie potrafię ująć tego prościej: nie chcę jej tutaj. Ton Helen nie znosił sprzeciwu. Zazwyczaj nie zachowywała się tak agresywnie w stosunku do swoich przełożonych, ale teraz za bardzo jej zależało. – Jest mnóstwo dobrych śledczych, wystarczy wybrać jednego z nich. Ja będę miała pełny zespół, a Charlie może się przenieść do Portsmouth, Bournemouth, gdziekolwiek. Zmiana otoczenia dobrze jej zrobi. – Wiem, że to dla ciebie trudne i rozumiem, jednak Charlie ma dokładnie takie samo prawo do powrotu jak ty. Współpracuj z nią, przecież jest dobrą policjantką. Helen zdusiła złośliwą odpowiedź – że dając się porwać Marianne, Charlie nie wykazała się najlepszymi umiejętnościami – i zastanowiła się nad następnym krokiem. Nadinspektor Ceri Harwood, która wskoczyła na stanowisko skompromitowanego Whittakera, już dała jej się we znaki. Miała inny styl dowodzenia niż Whittaker. Tam, gdzie on był wybuchowy, agresywny, ale często wesoły, ona była łagodna, komunikatywna i pozbawiona poczucia humoru. Wysoka, elegancka i ładna, cieszyła się dobrą reputacją i osiągała sukces wszędzie, gdzie przyszło jej pracować. Wydawała się lubiana, lecz Helen nie potrafiła się z nią porozumieć i to nie tylko dlatego, że niewiele je łączyło (Harwood miała męża i dzieci), ale z braku wspólnych doświadczeń. Whittaker pracował w Southampton bardzo długo i zawsze uważał Helen za swoją protegowaną, pomagał jej we wspinaniu się po kolejnych szczeblach kariery. W przypadku Harwood nie było o tym mowy. Nie zostawała w jednym miejscu zbyt długo, poza tym nie miewała ulubionych współpracowników. Siła nowej nadinspektor tkwiła w tym, że pod jej dowództwem wszystko szło gładko i przyjemnie. Helen wiedziała, że właśnie z tego powodu ją tu przysłano. Nadinspektor Whittaker się skompromitował, inspektor zastrzeliła główną podejrzaną, a jeden z policjantów zabił się, by uratować koleżankę – zrobił się prawdziwy bałagan, wspaniała pożywka dla prasy. Emilia Garanita z „Southampton Evening News” karmiła się nią przez długie tygodnie, podobnie jak prasa ogólnokrajowa. W tej sytuacji Helen nie mogła liczyć na awans i objęcie miejsca Whittakera. Pozwolono jej zachować dotychczasową posadę, co komendant najwyraźniej uważał za więcej niż wspaniałomyślne. Helen zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę i rozumiała tę decyzję, ale mimo to aż się w niej gotowało. Wszyscy doskonale wiedzieli, do czego została zmuszona. Wiedzieli, że musiała zabić własną siostrę, by
nie dopuścić do kolejnych morderstw, a jednak potraktowali ją jak niegrzeczną uczennicę. – Pozwól mi przynajmniej z nią porozmawiać – poprosiła Helen. – Jeśli poczuję, że możemy wznowić współpracę, może uda się nam… – Helen, naprawdę chcę, żebyśmy zostały przyjaciółkami – przerwała jej Harwood ostro – i jest o wiele za wcześnie, żebym wydawała ci rozkazy, dlatego proszę cię grzecznie, żebyś odpuściła. Wiem, że macie z Charlie problemy, które wymagają rozwiązania. Wiem, że byłaś blisko z Fullerem. Niemniej jednak musisz brać pod uwagę szerszy kontekst. Przeciętny człowiek uważa ciebie i Charlie za bohaterki, bo powstrzymałyście Marianne. I słusznie, moim zdaniem; wcale nie mam zamiaru tego zmieniać. Mogliśmy zawiesić, przenieść albo zwolnić każdą z was, ale to nie byłoby w porządku. Nie w porządku byłoby też rozdzielanie dobrego zespołu akurat w chwili, gdy Charlie jest gotowa wrócić do pracy. Ludzie mogliby to opacznie zrozumieć. Nie, najlepiej będzie ją serdecznie przywitać, pogratulować wam obu wspólnego sukcesu i pozwolić pracować dalej. Helen wiedziała, że nie ma sensu dłużej walczyć. Harwood w pomysłowy sposób przypomniała Helen, jak niewiele brakowało, by sama straciła pracę. W czasie rozprawy administracyjnej po policyjnym śledztwie w sprawie śmierci Marianne pojawiło się wiele głosów wzywających Helen do złożenia rezygnacji. Za działanie w pojedynkę przy ściganiu Marianne, za celowe wprowadzenie innych policjantów w błąd, za zastrzelenie podejrzanej bez formalnego ostrzeżenia… Lista była długa. Mogliby zniszczyć jej karierę, gdyby tylko chcieli – była zdziwiona i wdzięczna, że tego nie zrobili – ale wiedziała, że znalazła się na cenzurowanym. „Zarzuty” nie zniknęły z jej akt. Od tej chwili musiała ostrożnie decydować, o co warto walczyć. Helen poddała się, starając się zachować przy tym twarz. Zdawała sobie sprawę, że jest nie w porządku wobec Charlie i że powinna ją bardziej wspierać, ale tak naprawdę nie miała ochoty jej więcej widzieć. Czułaby się, jakby znowu stała przed Markiem. Albo Marianne. Chociaż w ostatnich miesiącach okazała dużo siły, temu sprostać nie potrafiła. Kiedy wróciła do centrum operacyjnego, natychmiast udzieliła jej się atmosfera podniecenia. Był wczesny ranek, lecz tutaj panowało poruszenie. Zespół czekał na swoją inspektor, a Fortune podszedł szybko, żeby donieść jej o najnowszych wieściach. – Jesteś potrzebna na Empress Road. Helen już sięgała po płaszcz. – Co się stało? – Morderstwo. Zgłoszone przez miejscowego ćpuna jakąś godzinę temu. Mundurowi są już na miejscu, ale myślę, że powinnaś sama się temu przyjrzeć. Helen poczuła się nieswojo. W głosie policjanta było coś, czego nie słyszała od czasu sprawy Marianne. Strach.
008/121 Helen zostawiła motocykl i pojechała na miejsce z Tonym Bridgesem. Lubiła go. Był pracowitym i oddanym policjantem, któremu nauczyła się ufać. Każdy, kto zastąpiłby Marka na jego stanowisku, musiałby ciężko pracować, by zdobyć poważanie zespołu, ale Tony’emu udała się ta trudna sztuka. Zachowywał się bardzo szczerze, a chociaż awansował dzięki śmierci Marka, nigdy nie udawał, że nie wiąże się z tym pewna niezręczność. Jego pokora i wrażliwość pozwoliły mu zdobyć wysokie noty u współpracowników i teraz już swobodnie czuł się w nowej roli. Z Helen łączyły go znacznie bardziej skomplikowane relacje. Nie tylko z powodu jej uczuć wobec Marka, lecz także dlatego, że Bridges widział, jak inspektor zabiła własną siostrę. Zobaczył wszystko – jak Marianne pada na podłogę, a Helen bezskutecznie próbuje ją reanimować; widział bezradność swojej szefowej, a to zawsze będzie budziło między nimi skrępowanie. Z drugiej strony, zeznania Tony’ego, w których podkreślał, że Helen nie miała innego wyjścia, pomogły jej w utrzymaniu posady. Helen podziękowała mu za to, ale wiedzieli, że żadne z nich nigdy więcej nie wspomni o długu, który wtedy u niego zaciągnęła. Trzeba było o tym zapomnieć, inaczej łączące ich relacje zawodowe zostałyby zaburzone. W tej chwili w praktyce zachowywali się jak każdy inspektor i sierżant w policji, jednak w rzeczywistości zawsze będą ich łączyć relacje wypracowane w bitwie. Jadąc na sygnale, minęli szpital, a potem skręcili w wąską uliczkę i ruszyli w kierunku terenów przemysłowych przy Empress Road. Nietrudno było zauważyć, gdzie znajduje się ich cel. Wejście do zrujnowanego domu zostało zabezpieczone taśmą policyjną, zdążyła się tam już zebrać także grupka ciekawskich. Helen przecisnęła się do przodu, wyciągając legitymację policyjną; Tony szedł krok za nią. Krótka wymiana zdań z mundurowymi, zmiana stroju i już mogli wejść do środka. Helen pokonywała po dwa stopnie naraz. Bez względu na doświadczenie, człowiek nigdy nie przyzwyczaja się do przemocy. Helen nie spodobał się wyraz twarzy zajmujących się sprawą mundurowych – zupełnie jakby ktoś siłą otworzył im oczy – i chciała mieć to z głowy tak szybko, jak to tylko możliwe. Po ciasnym salonie krążyli technicy; Helen natychmiast kazała im zrobić sobie przerwę, żeby ona i Tony mogli przyjrzeć się ofierze. W takich chwilach trzeba mieć nerwy ze stali i zdusić w sobie odrazę, inaczej człowiek nie jest w stanie dokonać cennych obserwacji. Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Ofiarą okazał się mężczyzna rasy białej, zapewne tuż
przed lub po pięćdziesiątce. Był nagi, obok nie leżały żadne ubrania czy rzeczy osobiste. Nogi i ręce zostały przywiązane do żelaznej ramy łóżka czymś przypominającym nylonowy sznur do wspinaczki, a na głowie znajdował się worek. Nie został uszyty specjalnie w tym celu – przypominał raczej torebki rozdawane klientom luksusowych sklepów – ale nie trafił tam przypadkiem. Miał udusić ofiarę? Czy ukryć jej tożsamość? W każdym razie nie było wątpliwości, że zabiło ją coś zupełnie innego. Tors mężczyzny został rozcięty na pół od pępka aż po gardło, a potem rozerwany, by odkryć znajdujące się w środku organy. A raczej to, co z nich zostało. Helen przełknęła ślinę, zdając sobie sprawę, że przynajmniej jednego brakuje. Odwróciła się do Tony’ego – wyglądał blado; patrzył na zakrwawioną jamę, która kiedyś stanowiła klatkę piersiową mężczyzny. Ofiara nie tyle została zamordowana, co całkowicie wypatroszona. Helen próbowała zdusić wzbierającą w niej panikę. Wyjęła długopis z kieszeni i podeszła do ciała, żeby delikatnie podnieść krawędź worka i przyjrzeć się twarzy. Całe szczęście pozostała nietknięta; wydawała się dziwnie spokojna, mimo ślepych już oczu wpatrujących się rozpaczliwie we wnętrze worka. Helen nie rozpoznała mężczyzny, więc cofnęła długopis, pozwalając materiałowi opaść. Znowu spojrzała na ciało, przyglądając się także pochlapanej kołdrze, kałuży krzepnącej krwi i prowadzącym do drzwi śladom. Rany mężczyzny wyglądały na zadane niedawno – niecałą dobę wcześniej – więc jeśli mieli znaleźć jakieś ślady zabójcy, będą świeże. Niczego nie zauważyła; przynajmniej nie od razu. Okrążyła łóżko, omijając martwego gołębia, a potem przeszła na drugą stronę pokoju. Znajdowało się tu jedno okno zabite deskami, i to już od jakiegoś czasu, sądząc po wyglądzie gwoździ. Opuszczony dom w zapomnianej części Southampton, z zasłoniętymi oknami – idealne miejsce na morderstwo. Helen zastanawiała się, czy mężczyznę najpierw torturowano. Jego rany były tak niezwykłe, tak rozległe, że zabójca musiał mieć w tym wszystkim jakiś cel. Albo gorzej, po prostu dobrze się bawił. Co go do tego skłoniło? Czym się kierował? Te pytania będą musiały poczekać. Teraz najważniejsze było nadanie ofierze nazwiska, żeby ocalić resztki jej godności. Helen zawołała z powrotem techników. Nadszedł czas, żeby zrobić zdjęcia i rozpocząć śledztwo. Nadszedł czas, by dowiedzieć się, kim był ten biedny mężczyzna.
009/121 Dzień jak co dzień w domu rodziny Matthews. Miseczki z owsianką zostały opróżnione i umyte, szkolne plecaki stały spakowane w korytarzu, a bliźniaki właśnie wkładały mundurki. Ich matka, Eileen, jak zawsze poganiała synów – niesamowite, jak długo potrafią się guzdrać. Kiedyś chłopcy byli dumni ze swoich eleganckich mundurków i chętnie je zakładali, chcąc wyglądać równie dorośle i poważnie, jak ich starsze siostry. Jednak teraz, gdy dziewczynki wyprowadziły się już z domu, a bliźniaki weszły w wiek nastoletni, zaczęły uważać noszenie stroju za prawdziwą mordęgę i unikały tego jak ognia. Kiedy ojciec był w domu, chłopcy ubierali się bez szemrania, ale pod jego nieobecność nie chcieli słuchać Eileen, która musiała im grozić obcięciem kieszonkowego. – Pięć minut, chłopaki. Za pięć minut musimy wychodzić. Czas uciekał. Niedługo zaczną sprawdzać listę obecności, a wtedy będzie już za późno. W Kingswood Secondary – prywatnej szkole, do której uczęszczali chłopcy – pilnowano dyscypliny, wysyłając nieprzyjemne listy do rodziców, gdy uznano ich za zbyt pobłażliwych. Eileen żyła w strachu przed tymi upomnieniami, chociaż nigdy żadnego nie otrzymała. Dlatego też ich poranki miały ściśle określony plan; zazwyczaj o tej porze stali już za drzwiami. Dzisiaj jednak nie mogła z niczym zdążyć, a chłopców poganiała bardziej z przyzwyczajenia niż przekonania. Alan nie wrócił wczoraj do domu. Eileen zawsze martwiła się, gdy wychodził gdzieś po zmroku. Wiedziała, że robi to ze szlachetnych pobudek i czuł się w obowiązku pomagać dotkniętym przez los, ale nigdy nie wiadomo, na kogo lub na co się człowiek natknie. Wystarczy przeczytać gazetę, by przekonać się, że na świecie jest pełno złych ludzi. Zazwyczaj wracał koło czwartej nad ranem. Eileen zawsze tylko udawała, że śpi, bo tak naprawdę nie potrafiła zmrużyć oka, dopóki Alan nie wrócił cały i zdrowy, chociaż mężowi nie podobało się, gdy czekała na niego. O szóstej już nie mogła się powstrzymać; wstała i zadzwoniła, ale od razu zgłosiła się poczta. Zastanawiała się nad zostawieniem wiadomości, potem jednak stwierdziła, że lepiej nie. W końcu za chwilę wróci i zacznie ją karcić za robienie zamieszania. Uszykowała sobie śniadanie, ale ponieważ nie mogła niczego przełknąć, zostawiła je nietknięte na barze. Gdzie się podziewał Alan? Chłopcy byli już gotowi i patrzyli na nią wymownie. Zauważyli jej niepokój i nie wiedzieli, czy mają się śmiać, czy denerwować. W wieku czternastu lat pragnęli niezależności i traktowania ich jak dorosłych, ale jednocześnie jak dzieci lgnęli do rodzinnych rytuałów
i dyscypliny, jakie zapewniali im rodzice. Czekali na wyjście. Eileen się zawahała. Instynkt mówił jej, żeby zostać i poczekać na powrót męża. Rozległ się dzwonek do drzwi; kobieta pobiegła do korytarza. Głuptas zapomniał kluczy. Może nawet go okradli? To byłoby nawet w jego stylu dać się obrabować, pomagając jakiemuś biedakowi. Eileen poskromiła nerwy i spokojnie otworzyła drzwi, uśmiechając się szeroko. Jednak nikogo za nimi nie zobaczyła. Rozejrzała się w poszukiwaniu Alana – czy kogokolwiek – ale na ulicy było pusto. Jakieś dzieciaki stroiły sobie żarty? – Nie macie nic lepszego do roboty? – zawołała, w myślach złorzecząc rozrabiakom mieszkającym na tańszym końcu ulicy. Już miała zatrzasnąć drzwi, kiedy zauważyła pudełko. Ktoś podrzucił na jej ganek kartonową paczkę kurierską. Na białej naklejce widniał napis „Rodzina Matthews”, niżej znajdował się także ich adres – nabazgrany i z błędami. Wyglądało to jak prezent, nikt z rodziny nie obchodził jednak teraz urodzin. Eileen jeszcze raz się rozejrzała, spodziewając się listonosza Simona albo kurierskiego vana zaparkowanego na podwójnej żółtej linii, ale niczego takiego nie znalazła. Chłopcy natychmiast do niej przybiegli, pytając, czy mogą otworzyć paczkę, Eileen trzymała ją jednak mocno. Powiedziała, że sama to zrobi i jeśli zawartość okaże się odpowiednia, podzieli się z nimi. Naprawdę nie mieli już czasu (była za dwadzieścia dziewiąta, na miłość boską), lepiej było zająć się tym od razu, zaspokoić ciekawość chłopaków i ruszać w drogę. Jeśli się pośpieszą, mogą jeszcze zdążyć do szkoły. Wyciągnęła nożyczki z szuflady kuchennej i rozcięła taśmę klejącą, którą owinięte było pudełko. Kiedy to zrobiła, poczuła silny odór. Nie rozpoznawała zapachu, ale nie podobał się jej. Czyżby coś przemysłowego? Albo zwierzęcego? Przeczucie mówiło jej, by zakleić paczkę z powrotem i poczekać na powrót Alana, ale synowie zaczęli ją męczyć, więc zacisnęła zęby i otworzyła pudełko. Wówczas zaczęła krzyczeć. Nie mogła przestać, chociaż chłopcy wyraźnie przestraszyli się jej wrzasku. Ze łzami w oczach podbiegli do niej, jednak odepchnęła ich gniewnie na bok. Błagali ją, by powiedziała im, o co chodzi, ale ona tylko złapała ich za kołnierze i wyprowadziła z pokoju, cały czas głośno wzywając pomocy. Paczka została w pokoju. Górna część opadła do tyłu, odkrywając karmazynowy napis „gnuj” na wewnętrznej stronie; idealnie zapowiadał on paskudną zawartość. W pudełku wyłożonym brudną gazetą leżało ludzkie serce.
010/121 – Gdzie są pozostali? Ściskając aktówkę z dokumentami, Charlie rozglądała się po centrum operacyjnym. Dziwnie czuła się z powrotem w pracy, a sytuację dodatkowo utrudniał fakt, że główne pomieszczenie okazało się prawie całkowicie opuszczone. – Morderstwo na Empress Road. Grace wysłała tam większość zespołu – odparł Fortune, ledwo kryjąc swoje niezadowolenie z faktu, że musiał zostać. Był inteligentnym i sumiennym policjantem, a do tego jednym z niewielu czarnoskórych funkcjonariuszy Głównego Komisariatu Policji Southampton. Został stworzony do lepszych rzeczy; Charlie wiedziała, że chłopak wścieka się, że nie mógł jechać na akcję. Wciąż czuła się nieco rozchwiana. Weszła do budynku raptem pół godziny wcześniej, a brak komitetu powitalnego nie pomagał. Grace celowo zrobiła jej ten afront? Chciała pokazać Charlie, że dziewczyna nie jest tu mile widziana? – Co wiemy o naszej sprawie? – zapytała, próbując wykrzesać z siebie jak najwięcej profesjonalizmu. – W bagażniku samochodu znaleziono prostytutkę. Zabójca nieco sobie poużywał, co utrudniło nam ustalenie tożsamości, ale DNA wystarczyło, bo dziewczyna znalazła się w naszej bazie. Na trzeciej stronie masz jej akt oskarżenia. Charlie przekartkowała akta. Ofiara znaleziona w bagażniku – Polka, Alexia Louszko – za życia wyróżniała się z tłumu dzięki swoim kasztanowym włosom, licznym kolczykom i tatuażom oraz pełnym ustom. Jeśli ktoś lubił styl gotycki, wybierał właśnie ją. Nawet na zdjęciu z kartoteki wyglądała seksownie. Jej tatuaże przedstawiały mitologiczne bestie, co dodawało dziewczynie dzikości i drapieżności. – Ostatni znany adres to mieszkanie na Bedford Place – podsunął Fortune. – W takim razie ruszamy – odparła Charlie, ignorując fakt, że kolega wyraźnie chciał mieć to szybko z głowy. – Ty prowadzisz czy ja? Większość prostytutek z Southampton mieszkała w St Mary’s albo Portswood, mieszając się ze studentami, ćpunami i nielegalnymi imigrantami. Fakt, że adres dziewczyny kierował ich na Bedford Place, blisko eleganckich klubów i barów, sam w sobie był interesujący. Została aresztowana za prostytucję rok wcześniej, ale musiała wyciągać niezłe pieniądze, skoro było ją stać na mieszkanie w takiej okolicy.
Wnętrze tylko potwierdzało to przekonanie. Zarządca na wieść o nakazie przeszukania niechętnie otworzył drzwi; kiedy Fortune go przepytywał, Charlie rozejrzała się po mieszkaniu. Zostało niedawno odnowione, miało otwarty salon i niekoniecznie drogie, ale modne meble. Oprócz narożnika i dużego telewizora plazmowego stał tu też szklany stół, ekspres do kawy i szafa grająca w stylu retro. Cholera, to miejsce było lepiej urządzone niż mieszkanie Charlie. Dziewczyna sama na wszystko zarobiła? Czy ktoś się nią opiekował? Kochanek? Alfons? Ktoś, kogo szantażowała? Ignorując na razie kuchnię, Charlie ruszyła prosto do sypialni, która okazała się wyjątkowo czysta i uporządkowana. Założyła rękawiczki i rozpoczęła przeszukanie. Szafy były pełne ubrań, w szufladach leżała bielizna i zestawy do bondage’u, a łóżko równiutko zaścielono. Jedna książka – autorstwa polskiego pisarza, o którym Charlie nie słyszała – leżała na stoliku nocnym. I to wszystko. Łazienka okazała się równie nieinteresująca, więc Charlie udała się do pakamery, która służyła za miejsce do suszenia prania, i małego biura. Na podniszczonym biurku stał telefon i tani laptop. Charlie włączyła komputer, ale tylko usłyszała odgłosy uruchamiania urządzenia, matryca pozostawała czarna. Nacisnęła kilka przycisków, ale bez rezultatu. – Masz jakiś scyzoryk? – zapytała Fortune’a. Wiedziała, że ma (chociaż nie powinien), bo ten typ facetów zawsze nosił przy sobie scyzoryk. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż naprawienie zepsutego sprzętu na oczach innej funkcjonariuszki. Nowoczesny jaskiniowiec. Charlie sięgnęła po scyzoryk, wysunęła końcówkę ze śrubokrętem i rozkręciła obudowę komputera. Jak się spodziewała, bateria nadal była na swoim miejscu, ale brakowało dysku twardego. Wszystko wskazywało na to, że ktoś wyczyścił mieszkanie. Odkąd przekroczyła jego próg, Charlie domyślała się, że zostało posprzątane. Nikt normalnie nie miał aż takiego porządku. Ktoś wiedział, że zjawi się policja, i pozbył się wszelkich śladów po Alexii, czy to fizycznych, czy cyfrowych. Co takiego robiła, by zarobić tyle pieniędzy? I dlaczego ktoś zadał sobie trud, by to ukryć? Szukanie czegokolwiek w typowych miejscach straciło właśnie sens. Teraz pozostawało im raczej odsuwanie szafek i stołów, wyciąganie materaców i przeszukiwanie kieszeni. Zaglądanie w kąty. Przypominało to szukanie igły w stogu siana; Charlie musiała znosić wiele głośnych westchnień kolegi, który pewnie wolałby prowadzić przeszukanie na Empress Road, ale wreszcie po przeszło dwóch godzinach sumiennej pracy nastąpił przełom. W kuchni znajdowała się wyspa z wyciąganym pojemnikiem na śmieci. Został opróżniony, ale ktoś nie zauważył kawałka papieru na dnie szuflady. Musiał się zaplątać między krawędzią pojemnika a ścianą szafki i od tamtej pory czekał, aż ktoś go odkryje. Charlie wyciągnęła go. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła rachunek płacowy wystawiony na kobietę o nazwisku Agneska Suriav, która została zatrudniona w spa w Banister Park. Wyglądał dość oficjalnie – wyszczególniono na nim składkę na ubezpieczenie zdrowotne i numer podatnika – i opiewał na dość wysoką kwotę. Tylko kim była Agneska? Przyjaciółką Alexii? Jej pseudonimem? Rachunek