Yuka93

  • Dokumenty374
  • Odsłony177 649
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów577.3 MB
  • Ilość pobrań103 123

Maxwell Elizabeth - Happy End

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Elizabeth - Happy End.pdf

Yuka93 EBooki
Użytkownik Yuka93 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 198 osób, 117 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

Moim rodzicom, Henry’emu i Evie Von Ancken

kryzys wieku średniego (rzecz.) – okres emocjonalnego rozedrgania u osób w średnim wieku, charakteryzujący się zwłaszcza silnie odczuwaną chęcią zmian. słownik Merriam-Webster’s Collegiate Dictionary, wyd. 11

ROZDZIAŁ 1 SKRADZIONE SEKRETY Rozdział 1 Punktualnie o ósmej czterdzieści pięć Lily Dell przepchnęła się przez drzwi obrotowe nowojorskiej siedziby Jensen & Richardson Communications i uśmiechnęła się do pracownika ochrony. Była spóźniona, ale to jeszcze nie powód, żeby zachowywać się opryskliwie. – Jak się dzisiaj miewasz, Hank? – zapytała. Starszy mężczyzna uchylił dla niej czapki. – Dobrze, pani Dell. Dziękuję. – Miłego dnia, Hank. – Byle tylko świeciło słońce i było powietrze do oddychania, a będzie miły – odrzekł, puszczając do niej oko. Lily codziennie rano przeprowadzała z Hankiem tę samą rozmowę, ale nie było w tym nic złego. Rutyna działała na nią kojąco. Gdzieś w głębi duszy wiedziała, że to przez jej dzieciństwo, nie widziała jednak powodu, by się babrać w tym bagnie. Ważne, że udało jej się z niego wyrwać. To wystarczało. – Proszę zaczekać! – zawołała, biegnąc w stronę rzędu wind. Jej biuro znajdowało się na pięćdziesiątym ósmym piętrze, a w porannej porze szczytu winda zjawiała się na parterze bardzo rzadko. Tleniona blondynka z długimi różowymi paznokciami wepchnęła ramię między drzwi windy, by je przytrzymać. – Dziękuję – szepnęła Lily, wciskając się do środka. Winda jechała, zatrzymując się co rusz na kolejnych kondygnacjach, aż dotarła do trzydziestego piętra, kiedy to Lily znalazła się sama i czym prędzej sięgnęła ręką w głąb torebki w poszukiwaniu szminki. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim jechała, na pewno nie miała czasu na pit stop w damskiej toalecie i poprawienie makijażu przed

spotkaniem z panem Hathawayem. Kiedy usiłowała odkręcić pomadkę jedną ręką i nie upuścić żakietu, torby z laptopem ani czarnej skórzanej torebki, śliska obudowa wypsnęła jej się z palców i spadła na świeżo wyprasowaną białą bluzkę, pozostawiając na niej długi ślad różu z odcieniem dojrzałej brzoskwini. – Jasna cholera! – pisnęła Lily. – Och, nie jest aż tak źle – usłyszała. Z cienia pozornie pustej windy wyłonił się mężczyzna. Był wysoki i szczupły, o kruczoczarnych włosach i nieprzeniknionych oczach barwy mchu. Jego blada cera kontrastowała z ciemnym materiałem drogiego garnituru w prążki. Zauważyła brzeg ledwo widocznej blizny przy jego prawej brwi. Uśmiechnął się do niej, ukazując idealne zęby. Nagle w windzie zrobiło się strasznie ciasno. – Już się spotkaliśmy. – Zrobił krok w jej stronę. – Pamięta pani? Co za pytanie! Od przyjęcia w zeszłym tygodniu cały czas bezskutecznie łamała sobie głowę, kim jest ten piękny mężczyzna. To było na imprezie zorganizowanej z okazji wprowadzenia na rynek szampana Keller i choć Lily wolałaby się do tego nie przyznawać, wypiła trochę za dużo próbek promowanego produktu. Szła właśnie do toalety, kiedy mężczyzna, który teraz stał z nią w windzie, nagle się pojawił. Ich spojrzenia spotkały się, gdy dzieliło ich kilka metrów pustej przestrzeni. Czas zwolnił i zrobił się rozciągliwy niczym guma. Lily nagle zdała sobie sprawę, że każdy mięsień ciągnie ją w stronę nieznajomego. Nie zatrzymali się. Prześlizgnęli się jedno obok drugiego, nie odrywając od siebie wzroku. – Dobry wieczór – powiedział ten niewiarygodnie piękny mężczyzna. – Dobry… – odrzekła skrzekliwie. – Wygląda pani uroczo – dorzucił. Zanim zdążyła mu podziękować, zapytać o imię czy choćby poprosić o wyjaśnienie, co się właściwie przed sekundą stało, zasalutował jej kpiąco i zniknął za rogiem. Upłynęła prawie okrągła minuta, zanim Lily otrząsnęła się i ruszyła za nim w pogoń. Ale kiedy dotarła na salę, jego już nie było.

– Owszem, pamiętam – powiedziała teraz. Jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, jakby dobiegał gdzieś z zewnątrz. Mężczyzna powoli się schylił i podniósł szminkę z podłogi. Jego ruchy były pewne i swobodne; widziała, jak mięśnie szerokich barków napięły się pod marynarką. – Upuściła to pani – powiedział, podając jej plastikową tulejkę. Dłonie miał duże, ale szczupłe i ładne, co według jej osobistego doświadczenia zdarzało się nader rzadko. Kiedy sięgnęła po szminkę, ich spojrzenia się spotkały, a temperatura w windzie gwałtownie podskoczyła. Piekący rumieniec oblał Lily policzki, bardziej jaskrawy niż pomadka, która poplamiła przód bluzki. – Dzięk… dziękuję – wyjąkała. Biorąc szminkę, musnęła palcami jego chłodną skórę i mankiet marynarki. Sygnał z opuszek palców popłynął błyskawicznie wzdłuż ramienia i w dół, przez brzuch, aż zagnieździł się między udami. Mimo gorąca zadrżała. Oblała ją fala niespodziewanego pożądania, aż zakręciło jej się w głowie. Nigdy tak nie reagowała na facetów. Była opanowana, rozważna i chłodna. Doskonale wiedziała, co się dzieje, gdy dziewczyna zachowuje się inaczej. Ale teraz jej ciało zdawało się w ogóle na to nie zważać. – Och – mruknęła, ściskając uda. Co za uczucie. Mężczyzna zbliżył się jeszcze o krok. Roztaczał wokół siebie ciepły cytrusowy zapach, który bynajmniej jej nie otrzeźwiał. Lustrował ją takim wzrokiem, jakby była zwierzyną łowną – niczym wielki orzeł gotów porwać bezbronną polną myszkę. Kolana zrobiły jej się jak z waty, a wysokie obcasy nie dawały już stabilnego oparcia. – Pani bluzka – wyszeptał. Lily była pewna, że on widzi, jak pod cienką tkaniną kołacze jej serce. Czy też to czuł? – Myślę, że jest już do niczego – powiedział. Był teraz tak blisko, że widziała nieskazitelną powierzchnię jego skóry. Mogła myśleć tylko o tym, jak bardzo pragnie, by jej dotknął. Gdziekolwiek. Boleśnie powoli przesunął palcem po policzku Lily w dół, coraz niżej i niżej aż do zagłębienia u nasady szyi. Tam jego dotyk stał się nieco mocniejszy, aż stęknęła. Jej ciało, za nic mając rozsądek, wygięło się ku niemu. Błagam, pomyślała. Nie mogę tego zrobić.

Jego palec podążył dalej w dół – prześlizgnął się po obojczyku, swobodnie odgarnął bluzkę i wsunął się między koronkowy brzeg stanika a ciało. Z wielkim wysiłkiem powstrzymała się od odwrócenia wzroku od oczu, które wpatrywały się w nią ze skupieniem. Uniósł materiał stanika i wsunął w miseczkę resztę dłoni, otaczając nią bok jej piersi. Krzycz, powiedziała sobie. Wołaj o pomoc. Ale zdawało się, że jedynym dźwiękiem, na jaki ją stać, jest tylko rozpaczliwe „och”. Silnym, gwałtownym ruchem mężczyzna ściągnął bluzkę i stanik z jej ramienia, obnażając pełną pierś. Wyglądała dziwnie blado w przyćmionym świetle windy, kontrastując z resztą skóry. Ujął ją delikatnie w dłoń, schylił się i przesunął językiem po nagim stwardniałym sutku, wziął go w zęby i lekko szarpnął. Lily poczuła się, jakby strzelił w nią piorun, chciała wyć i błagać o więcej. Zamiast tego przygryzła wargę i chwyciła się ściany, by nie upaść, pewna, że zaraz zemdleje. Bardzo samotne miejsce między jej udami pulsowało w oczekiwaniu. – Smakujesz tak… słodko – wyszeptał mężczyzna. Czy mieli dość czasu? Nie mogła uwierzyć, że myśli o czymś takim! Kim był ten mężczyzna, który sprawiał, że jej ciało drżało jak galareta? Jakby czytając jej w myślach, przytknął wargi do jej ucha. – Nie zwlekajmy – powiedział, wsuwając między jej kolana swoją potężną dłoń, która podążyła następnie w górę po świeżo ogolonej, gładkiej skórze wewnętrznej strony ud. Spodnie by ją wtedy ocaliły, spódnica jednak wróżyła niechybną katastrofę. Jego ręka dotarła do zwykłych bawełnianych majtek, już mokrych, i przez ułamek sekundy Lily pomyślała z żalem, że powinna była włożyć coś bardziej wyjątkowego, coś z koronkami. Kiedy przycisnął palce do jej ciała, wciągnęła łapczywie powietrze. Pochylił się tak, że musiała spojrzeć mu w oczy, po czym rozerwał jej majtki i przesunął delikatnymi palcami po… – Mamo! Hm? Och, Allison. Kurdemol!

– O co chodzi, skarbie? – wołam. Kropla potu spływa mi po grzbiecie. W moim gabinecie zrobiło się gorąco? – Chodź tutaj. – Dobra, Ali. Już idę. Jest czwartek, kwadrans po jedenastej wieczorem i wiem na pewno, po pierwsze, że Lily Dell miała właśnie uprawiać seks w windzie, gdzie czas się nie liczy, bawełna drze się jak mokre ręczniki papierowe, a jęczenie jest sexy i nie stanowi oznaki głębokich zaburzeń psychicznych. Po drugie, dziś wieczorem moje szanse na seks gdziekolwiek, choćby w windzie, równają się zeru. To akurat mam jak w banku, niestety.

ROZDZIAŁ 2 Nie planowałam, że tak to się potoczy. Nikt nie marzy o zostaniu rozwiedzioną matką w średnim wieku i z lekką nadwagą, rozpaczliwie potrzebującą paru zabiegów kosmetycznych i pilatesu. Nikt nie marzy o jeżdżeniu niebieską toyotą minivanem z niezidentyfikowanymi cząstkami jedzenia zaklinowanymi między fotelami ani o posiadaniu sofy z brązowymi kręgami kawy na podłokietnikach. Tak jednak się zdarza. I trzeba jakoś dalej żyć. Nazywam się Sadie Fuller. Czasami, kiedy patrzę w lustro, widzę siebie jako dwudziestopięciolatkę. Jest młoda, świeża i gotowa na wszystkie wyzwania, jakie może postawić przed nią życie. Kiedy indziej, gdy przechodzę obok witryny sklepowej, zerknę na swoje odbicie w szybie, zobaczę czterdziestosześciolatkę, którą teraz jestem, i zastanawiam się, kim, do diabła, jest ta baba, która się na mnie gapi. Przecież niemożliwe, żeby ta kobieta z kurzymi łapkami, zmarszczkami mimicznymi i cerą zniszczoną przez słońce była mną. To raczej moja matka. Oprócz minivana i kanapy z plamami po kawie mam jeszcze jedenastoletnią córkę Allison, suczkę, która wabi się Perkins, i byłego męża, naprawdę bardzo uroczego faceta, tyle że on jest gejem, a ja kobietą. Mam brązowe włosy, które były kiedyś lśniące, ale teraz są zbyt zniszczone rozmaitą chemią, oraz brązowe oczy, które nie widzą już tak dobrze jak dawniej. W strategicznych miejscach domu rozkładam pary okularów do czytania, tak jak dawniej robiłam to z papierosami. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. Regularnie wspomagam darowiznami Planowane Rodzicielstwo i Komitet Krajowy Partii Demokratycznej i z jakiegoś powodu w tym roku podniosłam rękę, deklarując, że pomogę w organizacji corocznej zbiórki pieniędzy na rzecz szkoły. Biorąc pod uwagę, że i tak bulę czterdzieści pięć tysięcy dolców czesnego rocznie za piątą klasę dla Allison w prestiżowej szkole

Holt Hall, myślałam, że na tym to rodzicielskie zaangażowanie się skończy. Oczywiście się pomyliłam. Założenie było fałszywe. Co tylko potwierdza prawdę, którą i tak dobrze znam – opieranie się na założeniach nie prowadzi do niczego dobrego. Na przykład możecie na mnie spojrzeć i pomyśleć: O, kura domowa, która nie pracuje i się zapuściła, i nigdy nie zgadniecie, że wieczorami, podczas gdy reszta przedmieść smacznie śpi, piszę pod pseudonimem K.T. Briggs romanse erotyczne. Może o mnie słyszałyście, jeżeli gustujecie w scenach seksu w windach, na stołach konferencyjnych czy w kibelku na pokładzie samolotu? Myśli adwokatów zwykle zaprzątają pisma procesowe, lekarze myślą o wynikach badań, a ja myślę o pięknych ludziach bzykających się w nieodpowiednich miejscach. Kiedy ktoś pyta, jakie książki piszę, mówię, że romanse. To nie tak, że moja praca jest równoważna prostytucji, boję się jednak, że moi zamożni, konserwatywni sąsiedzi mogliby nie zauważyć różnicy. Świntuszenie to zawsze świntuszenie. Na naszych comiesięcznych zebraniach komitetu rodzicielskiego nikt nie ma ochoty pogawędzić o tym, jak najlepiej opisać scenę seksu oralnego. Jesteśmy matkami, na litość boską! Przyszłyśmy porozmawiać o wartości odżywczej przeciętnej kanapki i o tym, czy można zaprowadzić trzecioklasistów na musical Wicked na Broadwayu. Która z nas ma czas na fantazjowanie o seksie w słonecznym ogrodzie różanym z George’em Clooneyem lub z Channingiem Tatumem, jeśli akurat woli młodszych? A mimo to nie byłabym przecież w stanie opłacić kredytu hipotecznego, czesnego, ubezpieczenia samochodowego czy alimentów, gdyby całe mnóstwo mamusiek nie potrafiło wykroić sobie kilku wolnych chwil na marzenia o pieprzeniu się właściwie wszędzie, byle nie we własnych łóżkach. I jestem głęboko wdzięczna im wszystkim razem wziętym i każdej z nich z osobna. Idę po omacku korytarzem do pokoju Allison. Córka siedzi na łóżku, z ramionami owiniętymi kołdrą i mruży oczy, gdy zapalam światło. Jej twarz, całkiem po ojcu, jest zarumieniona. – Co się stało? – pytam, gdy siadam obok niej. Odgarniając lok ciemnoblond włosów, odruchowo przesuwam wierzchem dłoni po jej

czole. Jest chłodne. Na nosie i policzkach ciemnieje kilka piegów. – Miałam zły sen – mówi, wtulając się we mnie. Moja jedenastoletnia córka już niedługo stanie się w pełni opierzoną nastolatką i tym samym będzie musiała mnie nienawidzić aż do momentu, gdy skończy dwadzieścia lat. Na razie więc staram się cieszyć chwilami, gdy pozwala mi się przytulić. Mam nadzieję, że jeśli zdołam zmagazynować takich wspomnień dostatecznie wiele, może starczy mi ich na lata posuchy, które mnie czekają. – Co ci się przyśniło? – pytam. – Kosmate zwierzątka z ostrymi kłami – mówi Allison, wtulając się we mnie mocniej. Pachnie jak górskie powietrze latem, świeżością i mydłem, i nagle uderza mnie ogrom możliwości, jakie przed nią stoją. Może być każdym. To wspaniale mieć taki potencjał, nawet jeśli jest się zbyt młodym, żeby zrozumieć, co to znaczy. – I…? – pytam dalej. Powstrzymuję się od sugestii, by dla odmiany poczytała coś, co nie ma nic wspólnego z wampirami. Wiem, że wtedy odsunęłaby się ode mnie urażona, a jest mi w tej chwili bardzo dobrze. – Goniły mnie i Perkins – odpowiada. Na dźwięk swojego imienia leżąca w nogach łóżka Perkins, kundelka o rozległych koligacjach z psami wielu ras, podnosi łebek. Na pewno bez wahania poświęciłaby swoje życie w obronie nas obu, ale że jest wielkości bochenka chleba, wszelkie jej wysiłki na niewiele by się zdały. Przeciągnęła się, ziewnęła i zasnęła znowu. Będzie leżała tu całą noc, wiernie strzegąc stóp Allison bez względu na to, ile razy dostanie za to w podzięce kopniaka. – Gdzie was goniły? – pytam. – Nie wiem. Tu i tam. – Allison trzepocze powiekami. Klepię jej poduszkę, a ona posłusznie kładzie na niej głowę. Uśmiecha się do mnie. Wiem, co mnie teraz czeka. – Zostaniesz? – pyta. Głosik ma tak słodki, jakby właśnie połknęła pełną garść magicznego proszku, ale ulegam jej za każdym razem. Głównie dlatego, że chcę. – Dobra – mówię. – Ale tylko na kilka minut. Pracuję. – Nad nową powieścią? Oj, tak. Wydawca domaga się, żeby była tam jakaś fabuła. Nie

może to być seks i tylko seks, bo to by się równało pornografii. Literatura erotyczna powinna nieść ze sobą jakieś treści. Mieć fabułę. Powinna być… ple, ple, ple. Tak, nieraz to słyszałam. Ale kto ogląda pornosy ze względu na walory aktorstwa i kto czyta erotyki dla fabuły? Cóż, tego akurat moja jedenastoletnia córka nie musi jeszcze wiedzieć. Kładę się obok niej, obejmuję mocniej jej długie, szczupłe ciało i udaje mi się paluchem u nogi wyłączyć światło. Allison chichocze, widząc mój wyczyn. – Śpij – szepczę. – Już późno. Jutro szkoła. Patrzę, jak jej oczy się zamykają, a czerwone wargi rozchylają, poruszane rytmicznym oddechem. Gdybym mogła, zatrzymałabym teraz czas. Tuliłabym swoje śliczne dziecko przez całą wieczność, nigdy nie wyszłabym z jej pokoju, nigdy bym niczego nie zmieniła. Ale czas ucieka, a ja mam całe strony do napisania, zanim pójdę spać. Wyplątuję się z objęć Allison i na paluszkach wracam do gabinetu. Piję kilka łyków czerwonego wina. Dobra, na czym skończyłam? Ach, tak. Seks w windzie. Pochylił się tak, że musiała spojrzeć mu w oczy, po czym rozerwał jej majtki i przesunął gładkimi opuszkami palców po jej gorących, tętniących, okrytych rosą płatkach. Och, ten cudowny ból i nieznośna rozkosz zarazem! Lily była gotowa zedrzeć z siebie resztę ubrania, opleść się nagim ciałem wokół niego i błagać, by wziął ją tu i teraz… Dzwoni telefon, przerywa mi mój seks w windzie. Czy znowu ktoś pozbawi mnie orgazmu? Dzisiejszy wieczór musi być jakiś pechowy. Mam niefart jak czternastoletni chłopiec w szkole przyklasztornej. Oczywiście dzwoni mój były, Roger. Rozmawiamy ze sobą codziennie. Mówiąc ściślej, on gada, a ja czasem słucham. Napisałam całe rozdziały swoich romansideł, podczas gdy trajkotał mi coś do ucha. Gdyby się dowiedział, jak skutecznie potrafię ignorować to, co mówi, pewnie by się załamał. Opieram stopy o biurko i odbieram.

– Cześć, Sadie – słyszę. – Już późno. – Ale mam problem i po prostu nie mogę czekać – mówi. Wszystkie problemy Rogera są niezwykle pilne. – O co chodzi? – pytam. – Myślę, że jednak nie mogę wyjść za Freda – szepcze. – Zamierzałeś za niego wychodzić? – Rozmawialiśmy o tym wczoraj, ale później zastanawiałem się nad tym głęboko i myślę, że odpowiedź musi brzmieć „nie”. – Czy Fred poprosił cię o rękę? Tak wprost? – No nie, niezupełnie. – Czy on jest teraz z tobą? – Tak. W łóżku. Wyobraziwszy sobie, jak zamknięty w łazience Roger siedzi przygarbiony na kiblu i szepcze do swojej komórki. Pochylam się nad laptopem i przebiegam wzrokiem tekst na otwartej stronie. Na czym to ja skończyłam? – Sadie, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Oczywiście, Rogerze. – Wysłałaś już czek dla mnie? – Oczywiście, Rogerze. – Dobrze. W tym miesiącu jest trochę krucho. Na wiosnę ludzie jakoś nie garną się do jogi. Wolą przebywać na świeżym powietrzu. Nie mam pojęcia, jak to jest. Według Rogera ludzie nie chcą ćwiczyć jogi zimą, bo jest za zimno, w lecie, bo jest za gorąco, ani jesienią, bo wtedy wolą spacerować i oglądać piękne pożółkłe liście w Central Parku. Tak więc miesiąc w miesiąc jest u Rogera trochę krucho. Miałam nadzieję, że z Fredem to coś poważnego. Fred jest dziany. Ale najwyraźniej Roger zastanawiał się nad tym tak długo, aż uznał, że nic z tego nie będzie. – Ja też nie wiem – mówię. Dopisuję zdanie swojej powieści. Czytam je. I kasuję. Upijam następny łyk wina. – Jak moja córcia? – pyta Roger. – Śpi. Jest środek nocy, pamiętasz? – Racja.

– Ej, słuchaj, jaki jest teraz najfajniejszy bar w Nowym Jorku? – pytam. – Budda na Dwudziestej Trzeciej – odpowiada bez wahania. – Hetero? – Ani trochę. – Chciałabym umieścić scenę z moim bohaterem w najmodniejszym barze Nowego Jorku, ale w tej książce powinien to być bar dla heteryków. – A może wystarczyłoby stoisko z hot dogami i popcornem w Targecie? – mówi ze śmiechem Roger. – To wcale nie jest zabawne. – Przepraszam. – Czy coś jeszcze? Mam cztery tysiące dwieście słów, a naprawdę chciałabym dobić do pięciu tysięcy pięciuset, zanim uderzę dzisiaj w kimono. – Wybacz, Sadie – mówi. – Jestem po prostu taki samotny, odkąd postanowiłem zakończyć ten związek z Fredem. A jeśli nie znajdę nigdy innego faceta? – Nie zdarzyło ci się nawet zjeść samotnie lunchu – przypominam i przesadzam tylko trochę. Jeżeli Roger jutro rzuci Freda w diabły, do niedzieli po południu będzie już znowu zakochany po uszy. Mój były nie traci czasu na rozterki i zastanawianie się, dlaczego poprzedni związek nie wypalił. Do diabła z tamtym i cała naprzód! Niechętnie, bo niechętnie, ale go za to szanuję, ponieważ sama wiem sporo o tym, jak to jest nie znaleźć nigdy następnego faceta. – Tęsknię za tobą, Sadie – mówi. – Nie, nieprawda – odpowiadam. – Wiesz, co mam na myśli. – Tak, tak. Dobranoc. Rozłączyłam się, zanim zdążył zagonić mnie w pułapkę, jaką byłaby drobiazgowa analiza jego rozterek miłosnych. Wyszłam za Rogera z jednego powodu: był ojcem dziecka, którego nie planowało żadne z nas. Zaakceptowałam już swoją bezdzietność i staropanieństwo, więc trochę mnie to zaskoczyło. Nie byliśmy idealną parą. Roger nie miał za grosz ambicji. Potrzebował wsparcia. Ja zaś

byłam poranioną weteranką spektakularnie nieudanego związku, podejrzliwą wobec wszystkiego, co męskie. Roger dosyć mi się podobał, ale miłość do niego nie zwaliła mnie z nóg, serce nie trzepotało mi szaleńczo w jego towarzystwie, a tego rodzaju uczucie zawsze kojarzyłam z chęcią zawarcia małżeństwa. Na dodatek seks nie był taki znowu wspaniały, ale zlekceważyłam ten fakt jako mało ważny. Oczywiście myśl o dziecku przyćmiła nam rozum i szybko zdołaliśmy przekonać się nawzajem, że doskonale do siebie pasujemy. Pobierzmy się! Bądźmy rodziną! Zresztą nie trzeba mnie było specjalnie namawiać. Roger wydawał się niezłą partią. Był miły. Otwierał kobietom drzwi i odsuwał im krzesła. Lubił komedie romantyczne bez względu na to, jak źle dobrano obsadę. Uwielbiał gotować i zabawiać towarzystwo. I co najważniejsze, cieszył się z tego, że zostanie ojcem. Był w siódmym niebie! – Nigdy się nie spodziewałem, że coś takiego mnie w życiu spotka – powiedział z głową opartą o mój pęczniejący brzuch. Z perspektywy czasu wiem, że powinnam była poprosić, by uzasadnił mi szczegółowo to stwierdzenie, ale byłam ogłupiała ze szczęścia i hormonów ciążowych. Rozwiodłam się z nim, bo zakochał się w Jamesie. Powiedział, że ćwiczenie jogi pomogło mu się wspiąć na poziom autentycznej jaźni, a ta autentyczna jaźń okazała się homoseksualna. Przy drogiej kolacji – ja płaciłam – przeprowadził mnie przez kolejne szczeble tej wspinaczki. Wcale nie miałam na to ochoty. Cały czas przypominałam mu, że mamy dziecko, jakby to mogło zmienić jego orientację seksualną. Na koniec posiłku Roger uraczył mnie smutnym uśmiechem i poprosił o rozwód. Nakaz serca przyzywał go do Jamesa. A potem do Tima, po którym byli Andre, Seymour, Jacob i Ian, i Oliver, i Gavin, i tak dalej, i dalej. Po tym, jak moja bezpieczna przystań w postaci Rogera okazała się otoczona wodami pełnymi rekinów, uznałam całkiem zasadnie, że rozegrałam już wszystkie warianty gry, jadłam już z każdego garnka i mam dość. Postawiłam krzyżyk na facetach, romansach i wszystkim, co się z nimi wiąże. Zawsze byłam dość zaradna, więc nawet sama jak palec dam sobie świetnie radę. Niecałe pół roku później zrozumiałam, że nigdy nie będę tak

naprawdę znowu sama. W tym krótkim okresie rozwój duchowy Rogera gwałtownie się odwrócił i mój były zaczął się zachowywać jak zakompleksiony nastolatek. Musiałam opiekować się dwojgiem dzieci. Była to otrzeźwiająca myśl dla świeżo opierzonej samotnej matki. Zegar na ścianie wskazuje, że zbliża się północ, czyli pora, o której bezwzględnie kończę pracę. Allison obudzi się jeszcze przed siódmą i będzie potrzebować mojej pomocy, a jeżeli nie przekimam co najmniej sześciu godzin, będę nie do życia. Jedyną zaletą tego, że sypia się samotnie, jest to, że wiadomo, że się zaśnie. Bo co niby, do diabła, miałabym robić? No dobra, na czym stanęłam? Zanim jednak Lily zdołała choćby zdać sobie w pełni sprawę z tego, co się dzieje, ten namiętny, ognisty mężczyzna ubrał ją z powrotem. Nie. Nie! Nie!!! – Naprawdę szkoda tej bluzki – powiedział, robiąc krok w tył. Lily, wciąż oparta plecami o ścianę, drżała na całym ciele. Była skorupą wypełnioną po brzegi pożądaniem i pragnieniem. Nie mogła nawet otworzyć ust. Przycisnęła do piersi torbę z laptopem, jakby chciała zniknąć za nią na zawsze. Oddech miała krótki i urywany. Uspokój się, powiedziała sobie. W tej właśnie chwili winda postanowiła zatrzymać się łagodnie na pięćdziesiątym ósmym piętrze. Drzwi się rozsunęły i ukazały nowocześnie urządzoną recepcję oraz Petera Jensena, który stał we własnej osobie przy zwalistym i raczej onieśmielającym biurku recepcjonistów. – Lily, super! – wykrzyknął z szerokim uśmiechem. – Widzę, że miałaś już okazję poznać Aidana Hathawaya. Lily odwróciła się do mężczyzny, w którego oczach było widać teraz lekkie rozbawienie. – Hathaway to pan? – zapytała. Słaniała się na nogach do tego stopnia, że wątpiła, by udało jej się wyjść z windy choćby z odrobiną gracji. W odpowiedzi Aidan Hathaway posłał jej uśmiech, który wróżył

same kłopoty.

ROZDZIAŁ 3 Za dziesięć siódma Allison staje przed moim łóżkiem i chrząka znacząco. W tle słyszę szum klimatyzatora. Jest dopiero kwiecień, ale od dwóch dni męczy nas fala upałów, od której lokalni meteorolodzy dostają histerii. Co rusz wykrzykują słowa w rodzaju „Armagedon” albo „apokalipsa”. Owszem, jest gorąco – naprawdę, kurna, gorąco, jeśli mam być szczera – ale jakoś nie widzę, żeby nadchodził koniec świata, no w każdym razie nie dzisiaj rano. – Mamo? Obudziłaś się? – Nie – mruczę, naciągając kołdrę na głowę. – Śpię jak zabita. – Które dżinsy? – Allison odkrywa mnie i podtyka mi pod twarz dwie pary granatowych, niemożliwie małych spodni. Jak ciało może być tak chude i wciąż zawierać w sobie wszystkie niezbędne do życia organy wewnętrzne? Może to dzięki makrobiotycznemu brązowemu ryżowi, którym karmi ją ojciec. Roger zapewnia, że ten ryż odmieni moje życie. A ja mówię mu, że zapiekanka makaronowa z serem też, chociaż wątpię, żebyśmy mieli na myśli tę samą zmianę. – Mamo, obudź się! Które dżinsy? – Są takie same – mówię. – Nieprawda – odpowiada córka z emfazą. – Wcale nie są takie same. Nie patrzysz. – Rzeczywiście – mówię. – To dlatego, że śpię. Tymi słowami zasłużyłam sobie na klasyczną nastoletnią buzię w ciup. Allison wystawia dolną wargę tak bardzo, że wygodnie usadowiłyby się na niej szpaki, które ćwierkają za oknem. Ale wiem, że nie powinnam jej o tym mówić. Buzię w ciup mogę znieść. Z nastoletnim fochem wolałabym poczekać do chwili, gdy napiję się kawy. – Te – mówię, wskazując dżinsy w jej lewej ręce. – Te mi się nie podobają. – Dobra, to te drugie.

– Dziękuję, mamo – mówi Allison i biegnie do swojego pokoju, gdzie na pewno zacznie przeżywać katusze związane z tym, którą bluzkę włożyć. Jeżeli teraz wstanę, będę się mogła bezpiecznie zamknąć w łazience, zanim wróci. Słyszę trzaśnięcie drzwi na dole, co oznacza, że jest punkt siódma. Słyszałyście o zegarach atomowych, które chodzą tak dokładnie, że spóźniają się tylko o jedną sekundę na trzydzieści milionów lat? No więc to jeszcze nic przy Grecie. Moja niemiecka gosposia, w wieku gdzieś pomiędzy sześćdziesiątką a wiecznością, codziennie wchodzi w drzwi mojego domu punktualnie o siódmej zero zero. W ciągu dziesięciu lat, odkąd się znamy, nie spóźniła się ani razu, co znaczy, że jest to najdłuższy i najbardziej satysfakcjonujący związek w całym moim dorosłym życiu. Bo na dodatek Greta mnóstwo dla mnie robi. Gotuje. Robi porządki w szafach. Prasuje. Jak ma zły humor, przez kilka godzin potrafi udawać, że nie istnieję, ale potem jej przechodzi. Nie muszę się obawiać żadnych zdrad ani szpil w plecy. Ufam jej bezgranicznie. Fakt, że jest jedyną osobą, o której mogę to powiedzieć, budzi grozę tylko wtedy, gdy się nad nim za długo zastanawiam. Na dodatek pierwszego dnia, gdy Greta i Allison się poznały, a moja córka miała wtedy dwanaście miesięcy, obie spojrzały sobie nawzajem w oczy i natychmiast się zakochały. Po prostu przepadają za sobą. Czasami, kiedy patrzę na nie razem, czuję się, jakbym stała na zewnątrz i patrzyła do środka, jakby otaczała mnie bańka o nieprzepuszczalnych ściankach. Chwilę po trzaśnięciu drzwi słyszę brzęk naczyń wyjmowanych ze zmywarki i układanych w szafkach. Potem na piętro wzbija się aromat kawy, który wywabia mnie z łóżka. Na dole Greta wręcza mi kubek zwieńczony warstwą ciepłego spienionego mleka. Mam ochotę ją ucałować, ale gosposia się ze mną nie spoufala. Pod żadnym pozorem. Nigdy. – Dziękuję i dzień dobry – mówię. Greta bez słowa kiwa głową i odwraca się do Allison, która zjawiła się w kuchni. Allison podnosi wyżej dwie bluzeczki. – Która? – pyta. Powinnam była zamknąć się jednak w łazience. – Naleśniki czy gofry? – odparowuje Greta.

– Naleśniki – odpowiada Allison. – Ta w prążki – mówi Greta, wskazując jedną z bluzek. Przyglądam się tej wymianie niczym sędzia główny na US Open. – Super! – zauważam. – Więc wszystko załatwione. – Żadna nie zwraca na mnie uwagi. Biorę kubek z kawą i siadam przy stole, chowając się za płachtą lokalnej gazety. Gotuję raczej mało. Allison twierdzi, że potrawy, które robię, są paskudne, bo z roztrzepania zwykle zapominam dodać jakiegoś istotnego składnika. To prawda. Intensywne zastanawianie się nad tym, na ile rozmaitych sposobów Aidan Hathaway i Lily Dell mogą się pieprzyć na dwustu pięćdziesięciu stronach książki, to zajęcie dość absorbujące. No wiecie, może to nie kwestia pokoju na świecie, jednak wymaga koncentracji. Podczas gdy Allison i Greta gadają po niemiecku, którego ja jako osoba, która nie wychowała się z niemiecką gosposią, nie znam ni w ząb, jeśli nie liczyć sławetnego Ich bin ein Berliner, gapię się tępo w tytuły artykułów i próbuję zaplanować dzień tak, by uwzględnić potrzeby wszystkich zainteresowanych. Nie uda mi się. Coś na pewno mi umknie. Przywykłam myśleć o swoich codziennych listach spraw do załatwienia jak o dziele nieustannie niedokończonym. To epicka opowieść rozpisana na dziesięciolecia. Nie zakończy się nigdy! Gdyby udało mi się jakoś ją ubarwić, może przekonałabym wydawcę do wydania jej jako e-booka w odcinkach. – Czy któraś z was potrzebuje czegoś z Targetu? – pytam. – Różowego lakieru do paznokci! – woła Allison. – Płynu do prania – mówi Greta. Greta robi większość naszych zakupów – albo „sprawunków”, jak mówi. Wyznacza jednak granicę na Targecie i Home Depot. W ogromie ich powierzchni, w natłoku sprzedawanych tam tanich towarów jest coś, co razi jej wrażliwość. Rozumiem, że ten aspekt naszego związku nie podlega negocjacjom. Właśnie gdy mam zamiar dopytać się o odcień różowego i markę płynu, ogarnia mnie nagle coś mrowiącego skórę i lodowatego, jakby owinął się i zacisnął wokół mnie Duch Przyszłych Świąt Bożego Narodzenia.

To atak paniki. Opieram się oburącz o marmurowy blat wysepki kuchennej, żeby nie upaść, i zamykam oczy, żeby nie kręciło mi się tak bardzo w głowie. Na czoło występuje mi zimny pot, dreszcz przebiega ciało. Rozpaczliwie chwytam oddech, wydając z siebie upiorne rzężenie. Mam wrażenie, jakby płuca mi się skurczyły. – Mamo? Otwieram oczy i widzę, że Allison wpatruje się we mnie z niepokojem wypisanym na swojej ładnej buźce. – Dobrze się czujesz, Sadie? – pyta Greta, równocześnie spoglądając na mnie i podrzucając w powietrze naleśnika, który spada idealnie na środek patelni. Ucisk w mojej klatce piersiowej powoli ustępuje. To nie pierwszy napad paniki, jaki przeżyłam. Właściwie to napad numer 342. Albo jakoś tak. Jesteśmy starymi znajomymi. Głęboko wdycham gęste, pachnące słodyczą powietrze i jednocześnie staram się nie wyglądać jak kompletna wariatka. – Nic mi nie jest – zapewniam, wciąż uchwycona blatu. – Zakręciło mi się tylko w głowie. Pewnie przez ten upał. Uśmiecham się. Wpycham sobie do ust grzankę i popijam ją kawą. Zwykle kiedy atak mija, czuję tylko ulgę i autentyczną wdzięczność, że nie muszę przeżywać go bez przerwy. Teraz jednak czuję się jakoś dziwnie, jakby jakaś część mnie oderwała się i odleciała nie wiadomo dokąd. Greta odwraca się znów do kuchenki i naleśników, lecz Allison nadal obserwuje mnie spod zmarszczonych brwi. Całuję ją w głowę. – Nic mi nie jest – powtarzam. – Jedz śniadanie. Musimy jechać do szkoły. Mówię, że idę wziąć prysznic, i wychodzę z kuchni, ale nie idę do łazienki. Coś ciągnie mnie do gabinetu, choć nie potrafię wytłumaczyć dlaczego. Serce bije mi gorączkowo, wrażenie oderwania nie odstępuje mnie na krok. Chcę wziąć prysznic i ubrać się, żeby zawieźć Allison do szkoły. Nie chcę iść do swojego gabinetu. Ale to, co chcę, zdaje się w ogóle nie liczyć. Staję przed zamkniętymi drzwiami, paniczny strach chwyta mnie za gardło na myśl o tym, by je otworzyć. – Przestań, Sadie – szepczę do siebie. – Weź się w garść.

Kładę dłoń na klamce. Zęby mi dzwonią. Plecy szarej koszulki, którą włożyłam wieczorem do snu, są teraz mokre od potu. Lekarka powiedziała mi, że napady paniki nie są rzadkie u kobiet w moim wieku i mogą nadejść w każdej chwili, bez ostrzeżenia. „Czasami są wywoływane przez określone czynniki, a czasami nie” – powiedziała z rozkojarzonym uśmiechem. A potem opowiedziała mi historię kobiety mniej więcej w moim wieku, która wpadała w przerażenie za każdym razem, gdy musiała otworzyć bagażnik samochodu, bo była pewna, że znajdzie tam pawia. Pawia? Lekarka pokiwała ponuro głową. W ten sposób dawała mi do zrozumienia, że mogłam trafić gorzej. Przynajmniej nie bałam się pawi w bagażniku. Ale pod pewnymi względami paw był lepszy od paniki bez konkretnej przyczyny. Wtedy wiedziałabym chociaż, że powinnam unikać bagażników samochodowych. Lekarka przepisała mi xanax i kazała zgłosić się za dwa tygodnie. Teraz noszę xanax w torebce wszędzie, dokąd idę, jakby to był talizman przeciwko potworowi paniki. Piję wino, wmawiając sobie, że ukoi mi nerwy, co na krótką metę rzeczywiście się sprawdza. Ale oba te rozwiązania są jak plastry i zastanawiam się, co będzie, jak się odkleją. Wciąż stojąc przed gabinetem, liczę od dziesięciu do jednego, a potem otwieram drzwi. W środku jest pusto. Żadnych pawi. Klapię ciężko na fotel przy biurku i przesuwam palcami po krawędzi blatu. Uwielbiam to biurko, jego nowoczesny sznyt i brak głupawych ozdób. Jest poważne. Kiedy przy nim siadam, też robię się poważna. Zaczynam się odprężać, gotowa do wytłumaczenia sobie, że wszystko jest jak najbardziej w porządku. Laptop leży otwarty na blacie, tak jak go w nocy zostawiłam. Na ekranie widać tekst Skradzionych sekretów z Aidanem Hathawayem i Lily Dell w rolach głównych. Skupiam uwagę na kursorze mrugającym mniej więcej w połowie strony – mruga rytmicznie i kojąco. Spojrzenie wędruje mi do licznika słów u dołu ekranu: Sześć tysięcy dwieście. Niemożliwe. Odwracam wzrok. Patrzę znowu. Wciąż widzę to samo: sześć tysięcy dwieście słów. Zapytajcie każdego pisarza – liczby słów się nie zapomina. To liczba, która stanowi miarę postępów w naszej pracy, właściwie jedyną, z jaką mamy do czynienia, dopóki nie

zaprezentujemy tekstu redaktorowi albo przyjacielowi wytresowanemu tak, by nie krytykować pierwszej wersji utworu zbyt ostro. Tak samo jak wiem, że mój nos jest lekko zakrzywiony, doskonale zdaję sobie sprawę, że skończyłam wczoraj robotę z wynikiem znacznie poniżej celu, który sobie wyznaczyłam na pięciu tysiącach pięciuset słowach, a więc z wynikiem cztery tysiące dwieście słów. Właściwie kiedy padłam na łóżko, obiecałam sobie solennie, że dzisiaj nadrobię te zaległości. Skąd więc wzięło się dwa tysiące słów ekstra? Zasłona przerażenia okrywa mnie niczym burka. Ubytki w pamięci w wieku czterdziestu sześciu lat? Wczesny alzheimer? Co się teraz stanie z Allison, Gretą i Perkins? Zanim doprowadzam się do stanu pełnej hiperwentylacji, słyszę wołanie z parteru. – Mamo, szkoła! Nie wyszłaś jeszcze spod prysznica? Jak długo siedziałam tutaj i gapiłam się w ekran komputera? Sprawdzam ręką włosy – potargane jak zwykle. Nie. Nie dotarłam w ogóle pod prysznic, a teraz nie mam na to szans. Resztę przedpołudnia będę wyglądać, jakbym właśnie wygramoliła się z łóżka, co z technicznego punktu widzenia będzie zgodne z prawdą. – Spóźnimy się, mamo. I to nie będzie moja wina! Podrywam się z fotela i biegnę do swojego pokoju, po drodze zrzucając z siebie kraciaste spodnie od piżamy i szary T-shirt, w których spać może tylko samotna kobieta z silnym postanowieniem, by być samotna aż do śmierci, a które teraz są mokre od zimnego potu.

ROZDZIAŁ 4 SKRADZIONE SEKRETY Rozdział 2 Siedząc przy barze w Gramercy Tavern, Lily usiłowała zapanować nad rumieńcem czystego poniżenia i złości, który kraśniał jej na policzkach. Jeszcze tego samego rana, po incydencie w windzie, zadzwoniła sekretarka Hathawaya z zaproszeniem na siódmą wieczorem. – Proszę podać głównemu kelnerowi swoje nazwisko, a on posadzi panią we właściwej pozycji – oznajmiła sekretarka z wytwornym brytyjskim akcentem. – I proszę się nie spóźnić. Pan Hathaway nie lubi spóźnialskich. We właściwej pozycji? Sekretarka rozłączyła się, zanim Lily zdążyła dopytać, co to właściwie znaczy. – Nie pójdę – oświadczyła do trzech wysokich ścian swojego biurowego boksu. – Nie ma mowy. – A jednak przyszła, bo niespokojne, lekko rozpaczliwe doznania, jakie czuła w brzuchu na myśl o Hathawayu, nie dawały się zignorować. Kelner, któremu podała swoje nazwisko, zaprowadził ją do baru i wskazał określony stołek. – Lubi, żeby jego dziewczyny siedziały twarzą do południa – poinformował, obracając ją lekko w bok. – Dzięki temu on zobaczy panią, kiedy wejdzie, a pani jego nie. – Kelner tak przekazał tę wiadomość, jakby nie było w tym nic niezwykłego. Nie wiedziała, co innego może zrobić, więc podziękowała mu i zajęła wskazane miejsce, podczas gdy rumieniec złości rozpalił jej twarz. Po paru chwilach odwróciła się w stronę drzwi. Nie zamierzała brać udziału w gierkach Hathawaya. W ciągu dnia zdołała przekonać samą siebie, że jedynym powodem, dla którego przyjmuje zaproszenie, jest okazja wyjaśnienia