Yuka93

  • Dokumenty374
  • Odsłony179 978
  • Obserwuję131
  • Rozmiar dokumentów577.3 MB
  • Ilość pobrań103 967

ROBERTS NORA - CIENIE NOCY

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :878.4 KB
Rozszerzenie:pdf

ROBERTS NORA - CIENIE NOCY.pdf

Yuka93 EBooki
Użytkownik Yuka93 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 19 miesiące temu

dzięki

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

Nora Roberts Cienie nocy NIGHT SHADOW

1 ROZDZIAŁ PIERWSZY Chodził nocami. Sam. Niespokojny. W czerni i w masce. Cień pośród cieni; szept wśród szmerów i pomruków ciemności. Wypatrywał tych, którzy atakują bezbronnych i bezradnych. Nieznany, niewidzialny, niechciany, śledził napastników w ciemnej dŜungli, jaką było miasto. Poruszał się bez przeszkód po mrocznych przestrzeniach, ślepych alejkach i ulicach pełnych przemocy. Jak dym unosił się znad stromych dachów i spływał w dół, do wilgotnych piwnic. W razie potrzeby spadał jak grom - pełen wściekłej furii. A potem był juŜ tylko błysk, widzialne echo - pozostałość po błyskawicy, która rozcięła niebo. Nazywali go Nemezis i był wszędzie. Chodził nocami, szerokim łukiem omijając miejsca, w których rozbrzmiewał śmiech i radosny, świąteczny gwar. Ciągnęło go tam, skąd dobiegały jęki i płacz ludzi samotnych, i skargi bezradnych ofiar. Noc w noc ubierał się na czarno, ukrywał twarz pod maską i przemierzał ciemne, wymarłe ulice. Nie robił tego w imię prawa. Prawem zbyt łatwo moŜna manipulować, jeśli ktoś ma je w pogardzie. Zbyt często bywa teŜ ono naginane i naciągane przez tych, którzy powinni go strzec. 257 Wiedział o tym aŜ nazbyt dobrze. I nie potrafił zapomnieć. Gdy ruszał w miasto, robił to w imię sprawiedliwości - kobiety z przepaską na oczach. Tam, gdzie jest sprawiedliwość, moŜna mówić o karze i równowadze szal. Strzegł miasta niczym czarny cień. Deborah O’Roarke szła, jak zawsze, szybkim krokiem. Musiała się bardzo spieszyć, jeśli chciała nadąŜyć za własnymi ambicjami. Teraz jej eleganckie, wygodne buciki stukały w Ŝwawym tempie na popękanych chodnikach East Endu w mieście Urbana. To nie strach kazał jej jednak spieszyć w stronę samochodu, chociaŜ East End - zwłaszcza nocą - był miejscem bardzo niebezpiecznym dla samotnej, atrakcyjnej kobiety. Skrzydeł dodawała jej radość z odniesionego sukcesu. Jako zastępczyni prokuratora okręgowego, zakończyła właśnie przesłuchanie świadka jednej z ulicznych strzelanin, które stały się plagą Urbany. Powodowała nią jedna myśl - wrócić jak najprędzej do biura i sporządzić raport, tak by tryby sprawiedliwości mogły wreszcie zacząć się obracać. Wierzyła w sprawiedliwość - w jej ustalone i systematyczne procedury. Mordercy młodego Rica Mendeza odpowiedzą za swoją zbrodnię. I jeśli jej się poszczęści, to ona zostanie oskarŜycielem. Na ulicy przed rozpadającym się budynkiem, w którym przez godzinę maglowała zawzięcie dwóch wystraszonych chłopaków, panowały ciemności. Poza dwiema, wszystkie uliczne latarnie, stojące wzdłuŜ wyboistego chodnika, były zepsute. KsięŜyc z rzadka przeświecał zza chmur. W mrocznych bramach kuliły się cienie - pijacy, dilerzy albo prostytutki. Mijając ich, powtarzała sobie, Ŝe sama mogła skończyć w jednym z tych ponurych, obdrapanych budynków, gdyby nie upór starszej siostry, która z zawziętą determinacją dąŜyła do tego, by zapewnić jej dom, wyŜsze wykształcenie i dobre Ŝycie. Dlatego, ilekroć udało jej się doprowadzić jakąś sprawę do finału w sądzie, czuła, Ŝe spłaca część tego długu. Jeden z cieni w bramie rzucił za nią bezosobowym obscenicznym wyzwiskiem. Zawtórował mu ochrypły kobiecy skrzek. Deborah była w Urbanie dopiero od półtora roku, ale juŜ wiedziała, Ŝe lepiej się nie zatrzymywać i nie zdradzać po sobie, Ŝe w ogóle cokolwiek usłyszała. Szybkim, zdecydowanym krokiem zeszła z chodnika i skierowała się do samochodu. I w tym momencie ktoś chwycił ją od tyłu. - Uhm, kotku, ale jesteś milutka. Był od niej wyŜszy o dobre pół głowy i Ŝylasty. I cuchnął. Jednak nie alkoholem. Odwróciła głowę i w ułamku sekundy wyczytała z jego szklistych oczu, Ŝe jest napompowany nie whisky, lecz chemikaliami, dzięki którym nie stanie się ospały, tylko szybki. Posługując się obiema rękami, uderzyła go w Ŝołądek skórzaną teczką. Napastnik stęknął głucho i rozluźnił uścisk. Wtedy wyrwała mu się i rzuciła do ucieczki, rozpaczliwie szukając kluczyków do samochodu. Ledwie jej dłoń zacisnęła się w kieszeni na pobrzękującym metalu, znów ją dopadł, a jego palce wsunęły się pod kołnierz jej Ŝakietu. Usłyszała trzask rozdzieranego materiału i odwróciła się, gotowa do walki. I wtedy zobaczyła nóŜ spręŜynowy, a potem krótki błysk ostrza, zanim przycisnął je do miękkiej skóry pod jej podbródkiem.

2 - Mam cię - zaskrzeczał. Zamarła. Ledwie śmiała oddychać. W jego oczach dostrzegła złośliwą radość, głuchą na wszelkie błagania czy argumenty. Mimo to starała się mówić cicho i spokojnie. - Mam tylko dwadzieścia pięć dolarów. Dźgając ją czubkiem noŜa w szyję, naparł na nią. - Ho, ho, złotko, masz o wiele więcej niŜ dwadzieścia pięć dolarów. - Okręcił sobie jej włosy wokół ręki i szarpnął raz, a mocno. Kiedy krzyknęła, zaczął ją ciągnąć w gęstniejącą ciemność alejki. - Krzycz sobie! - Zarechotał. - Lubię, kiedy takie krzyczą. No, dalej! - Zadrasnął ją noŜem w gardło. Krzyczała więc, a krzyk niósł się w dół mrocznego kanionu ulicy, odbijając się echem od ścian budynków. Z bram dobiegały wołania zachęty, skierowane do napastnika. Za zaciemnionymi oknami ludzie pogasili światła i udawali, Ŝe nic nie słyszą. Gdy pchnął ją na wilgotny mur w bocznej uliczce, zdrętwiała z przeraŜenia. Umysł jej, zawsze tak bystry i otwarty, wyłączył się na dobre. - Proszę - odezwała się, choć wiedziała, Ŝe to próŜny trud - nie rób tego. W odpowiedzi odsłonił zęby w wilczym uśmiechu. - Zobaczysz, Ŝe ci się spodoba. - Koniuszkiem noŜa odciął górny guzik jej bluzki. - I to bardzo. Strach, jak kaŜde gwałtowne doznanie, wyostrzył jej zmysły. Czuła swoje własne, gorące łzy, spływające po policzkach. Czuła jego nieświeŜy oddech i odór gnijących śmieci. A w jego oczach widziała siebie - pobladłą i bezradną. Będę jeszcze jedną statystyczną pozycją, pomyślała tępo. Kolejnym numerem na wydłuŜającej się wciąŜ liście ofiar. Powoli, a potem z coraz większą siłą, gniew zaczął wypierać strach. Nie będzie płaszczyć się i skamleć. Nie podda się bez walki. To właśnie wtedy poczuła bolesny ucisk kluczyków. WciąŜ trzymała je w kurczowo zaciśniętej pięści. Skupiła się i kciukiem wypchnęła ich końce pomiędzy zesztywniałymi palcami. Wstrzymując oddech, spróbowała skierować całą energię do ręki, trzymającej kluczyki. Podniosła dłoń i w tej samej chwili napastnik jakby uniósł się w powietrze, a potem, wymachując ramionami, poszybował wprost na blaszane kubły na śmieci. Deborah poderwała się. Była pewna, Ŝe z sercem tak mocno pompującym krew zdoła w mgnieniu oka dotrzeć do samochodu, zamknąć drzwi i odpalić silnik. Ale wtedy właśnie go zobaczyła. Cały w czerni, wysoki, smukły cień pośród cieni. Spięty, stał nad dzierŜącym nóŜ ćpunem, na szeroko rozstawionych nogach. - Odsuń się! - rozkazał, gdy machinalnie postąpiła krok do przodu. Jego głos brzmiał jak szept, a zarazem groźny pomruk. - Myślę... - Nie myśl! - warknął, nawet na nią nie patrząc. ZjeŜyła się, słysząc ten ton, i w tym samym momencie ćpun podniósł się i zawył, a jego nóŜ zakreślił w powietrzu śmiercionośny łuk. Oszołomiona i zaszokowana, zarejestrowała błyskawiczny ruch, usłyszała krzyk bólu i brzęk noŜa, sunącego po betonie. Nie zdąŜyła nawet odetchnąć, a człowiek w czerni znów stał w takiej samej pozie jak przedtem. Napastnik zaś klęczał na ziemi i z jękiem masował sobie Ŝołądek. - To było... - rozdygotana, spróbowała znaleźć stosowne słowo -... niesamowite. Ja... miałam właśnie powiedzieć, Ŝe trzeba wezwać policję. Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, nieznajomy wyjął z kieszeni plastikową linkę i skrępował jęczącemu ćpunowi kostki oraz nadgarstki. Potem podniósł z ziemi nóŜ. Ostrze schowało się z cichym sykiem. Dopiero wtedy odwrócił się do Deborah. ZauwaŜył, Ŝe łzy juŜ obsychały jej na policzkach. A choć oddech miała nierówny, nie sprawiała wraŜenia, jakby zamierzała zemdleć albo dostać ataku histerii. Musiał przyznać, Ŝe jej spokój był godny podziwu. Przyjrzał jej się beznamiętnie i stwierdził, Ŝe jest niezwykle piękna. Jej cera o odcieniu kości słoniowej wydawała się jeszcze bledsza w zestawieniu z rozwichrzoną falą kruczoczarnych włosów. Rysy miała miękkie i delikatne - niemal dziecięce - póki człowiek nie spojrzał jej w oczy. Ich nieugięte, zdecydowane spojrzenie zadawało kłam szczupłemu ciału, które wciąŜ drŜało ze zdenerwowania. Miała rozdarty Ŝakiet, a rozcięta bluzka odsłaniała koronkę jedwabnej halki w kolorze zimnego błękitu. Interesujący kontrast z surowym, niemal męskim garniturem.

3 Otaksował ją, nie jak męŜczyzna kobietę, ale jakby była jedną z niezliczonej rzeszy innych ofiar czy napastników, z którymi miał do czynienia. Jego własna, nadspodziewanie silna reakcja mocno go zaniepokoiła. Takie rzeczy potrafiły być groźniejsze niŜ noŜe spręŜynowe. - Jest pani ranna? - Głos miał niski i beznamiętny, i nadal ukrywał się w cieniu. - Nie. Nie, raczej nie. - Będzie miała mnóstwo urazów, tak na ciele, jak i na duszy, ale tym zacznie się martwić później. - Jestem po prostu w szoku. Chciałabym podziękować panu za... - podjęła, podchodząc bliŜej. I nagle w bladym świetle ulicznej latarni zobaczyła, Ŝe jego twarz jest ukryta pod maską. Gdy otworzyła szeroko oczy, odkrył, Ŝe mają barwę głębokiego, elektryzującego błękitu. - Nemezis∗ - mruknęła. - A myślałam, Ŝe jesteś wytworem czyjejś wybujałej wyobraźni. - Jestem tak samo prawdziwy jak on. - Głową wskazał jęczący kształt wśród kubłów na śmieci, i nagle spostrzegł na jej szyi cieniutką struŜkę krwi. Rozwścieczyło go to ponad miarę. - Trzeba być skończoną idiotką! - Słucham? - PrzecieŜ to rynsztok tego miasta. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przychodzi tutaj - chyba Ŝe nie ma wyboru. Poczuła, Ŝe budzi się w niej złość, ale jeszcze nad nią panowała. Jakby nie było, człowiek ten jej pomógł. - Miałam tutaj pewne sprawy do załatwienia. - Nie - poprawił ją. - Nie masz tu Ŝadnych spraw do załatwienia, chyba Ŝe chcesz zostać zgwałcona i zamordowana w ciemnej uliczce. - Nie mam najmniejszej ochoty. - W miarę jak rosło jej zirytowanie, lekki południowy akcent stawał się coraz bardziej wyraźny. - Sama potrafię o siebie zadbać. Jego wzrok prześlizgnął się w dół, zatrzymał się na rozdartej bluzce, a potem znów spoczął na jej twarzy, - To widać. Nie była w stanie określić koloru jego oczu. Były ciemne, nawet bardzo ciemne. W mrocznym świetle latarni sprawiały wraŜenie czarnych. Była jednak w stanie wyczytać w nich lekcewaŜenie oraz arogancję. - Podziękowałam juŜ panu za to, Ŝe mi pan pomógł, chociaŜ wcale o to nie prosiłam. Sama bym sobie z nim poradziła. - Naprawdę? - Naprawdę. Miałam zamiar wyłupić mu oczy. - Podniosła do góry pięść ze sterczącymi groźnie końcami kluczyków. - Tym. Znów zmierzył ją uwaŜnym wzrokiem, po czym skinął wolno głową. - Tak, myślę, Ŝe mogłaś to zrobić. - Oczywiście, Ŝe mogłam. - Czyli wygląda na to, Ŝe na próŜno traciłem czas.- Wyjął z kieszeni kwadrat czarnego materiału, owinął nim nóŜ i podał Deborah. - Będzie ci to potrzebne jako dowód rzeczowy. Wzięła nóŜ do ręki i mimowolnie przypomniała sobie uczucie bezradności i trwogi. Stłumiła przekleństwo, starając się jednocześnie opanować złość. Kimkolwiek on jest, zaryzykował Ŝycie, by jej pomóc. - Jestem panu wdzięczna. - Nie szukam wdzięczności. Uniosła hardo podbródek. - Więc czego? - Sprawiedliwości. - Ale nie w taki sposób... - zaczęła. - To mój sposób. Miałaś, zdaje się, wezwać policję? - Tak. - Przycisnęła dłoń do skroni. Poczuła lekkie zawroty głowy i silne skurcze Ŝołądka. Nie czas i miejsce na dyskusje o moralności i przestrzeganiu prawa. Zwłaszcza z tym walecznym zamaskowanym męŜczyzną. - Mam w samochodzie telefon. - Proponuję wobec tego, Ŝebyś go uŜyła. - W porządku. - Była zbyt zmęczona, by się kłócić. Wstrząsana dreszczem, ruszyła w dół uliczki. U jej wylotu zobaczyła swoją teczkę. Z uczuciem ulgi podniosła ją i schowała do niej nóŜ. ∗ Nemezis - w mitologii greckiej bogini ludzkiego losu, straŜniczka powszechnego ładu, uosobienie zemsty bogów.

4 Potem zadzwoniła na 911, podała namiary i okoliczności i po pięciu minutach ponownie ruszyła ciemną alejką. - Wysyłają wóz patrolowy. - ZnuŜonym gestem odgarnęła włosy, zasłaniające jej twarz. Zobaczyła nieruchomego ćpuna, zwiniętego w kłębek na betonie. Miał dzikie, szeroko otwarte oczy. Odchodząc, męŜczyzna w czerni zapowiedział mu, co go spotka, jeŜeli jeszcze raz zostanie przyłapany na próbie gwałtu. A jego słowa zabrzmiały realnie, nawet w uszach człowieka, będącego pod wpływem narkotyków. - Halo? - Marszcząc brwi, zlustrowała wzrokiem alejkę. Nie było go. Zniknął. - A niech to, dokąd poszedł? - Oparła się o wilgotną ścianę. Jeszcze z nim nie skończyła - co to, to nie. Był tak blisko, Ŝe nieomal mógł jej dotknąć. Ona natomiast nie mogła go zobaczyć. Było to błogo- sławieństwem, a zarazem przekleństwem, nagrodą za stracone dni. Nie wyciągnął ręki, choć, ku swemu zdumieniu, bardzo tego pragnął. Przyglądał jej się tylko, starając się wryć sobie w pamięć kształt jej twarzy, gładkość skóry, a takŜe barwę i połysk włosów, otaczających miękką linią jej policzek. Gdyby był romantykiem, rozumowałby pewnie w kategoriach muzyki lub poezji. On jednak powtarzał sobie, Ŝe czeka i obserwuje ją tylko dlatego, by mieć pewność, Ŝe jest bezpieczna. Gdy ostry dźwięk syren przeciął noc, zobaczył, jak zapinając zniszczony Ŝakiet na rozdartej bluzce, wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów. Przy ostatnim ścisnęła mocniej uchwyt teczki, uniosła głowę i pewnym krokiem ruszyła w stronę wylotu ulicy. A on, stojąc samotnie w swoim świecie pomiędzy rzeczywistością a iluzją, wciąŜ czuł subtelny, zmysłowy zapach jej perfum. I po raz pierwszy od czterech lat obudziły się w nim słodkie, bolesne tęsknoty. Deborah nie miała ochoty na uczestniczenie w przyjęciu. W swoich marzeniach nie stała wystrojona w czerwoną suknię bez ramiączek, z plastikowymi fiszbinami wpijającymi jej się w boki. Nie miała na nogach uwierających sandałków na niebotycznych obcasach. I nie uśmiechała się tak szeroko, Ŝe twarz omal się jej nie rozpękła na dwoje. W marzeniach pochłaniała tajemniczą powieść oraz czekoladowe ciasteczka, zanurzona w gorącej kąpieli z bąbelkami, gojąc obraŜenia, które nadal trochę bolały, choć od tej nieprzyjemnej przygody w uliczce na East Endzie minęły juŜ trzy dni. Niestety, jej wyobraźnia nie miała takich mocy, by uchronić ją przed bólem stóp. Jeśli zaś chodzi o przyjęcie - w porównaniu z innymi okazało się całkiem udane. Muzyka była moŜe trochę za głośna, ale to akurat jej nie przeszkadzało. Po latach spędzonych z siostrą, zagorzałą fanatyczką rock and rolla, była doskonale przystosowana do Ŝycia w świecie głośnej muzyki. Wędzony łosoś i kanapki ze szpinakiem to wprawdzie nie czekoladowe ciasteczka, ale i tak były smaczne. Natomiast wino, które ostroŜnie sączyła, okazało się naprawdę znakomite. Była teŜ masa splendoru i blichtru, mnóstwo całusów w policzek i wylewnych powitań. W końcu przyjęcie wydawał Arlo Stuart, magnat hotelowy, w ramach kampanii wyborczej Tuckera Fieldsa, bur- mistrza Urbany. Stuart, podobnie jak miejska administracja, miał nadzieję, Ŝe kampania zakończy się w listopadzie ponownym wyborem obecnego burmistrza. Deborah nie zdecydowała jeszcze, czy postawi na sprawdzonego kandydata, czy na młodego i obiecującego Billa Tarringtona. Szampan i paszteciki nie będą miały na to Ŝadnego wpływu. Jej wybór będzie oparty na konkretnych wynikach, a nie na powiązaniach partyjnych, społecznych czy politycznych. W dzisiejszym przyjęciu wzięła udział z dwóch powodów. Po pierwsze, przyjaźniła się z asystentem burmistrza, Jerrym Bowerem. A po drugie, jej szef zastosował właściwą kombinację nacisku i dyplomacji, by przepchnąć ją przez pozłacane obrotowe drzwi Stuart Palące. - Deborah, wyglądasz bosko! - Jerry Bower, przystojny i elegancki, w świetnie skrojonym smokingu, z jasną czupryną falującą wokół opalonej, sympatycznej twarzy, zatrzymał się, by cmoknąć ją w policzek. - Przepraszam, Ŝe nie miałem czasu z tobą pogadać, ale trzeba się było spotkać i przywitać z masą ludzi. - Prawa ręka wielkiego szefa zawsze jest zajęta - rzuciła, po czym wzniosła z uśmiechem kieliszek. - Całkiem niezła impreza.

5 - Stuart dał z siebie wszystko. - Okiem polityka Jerry zlustrował tłum. Cieszyło go to zgromadzenie ludzi bogatych, sławnych oraz wpływowych. Kampania miała oczywiście równieŜ inne aspekty. Bycie na widoku publicznym, kontakt z właścicielami sklepów, pracownikami fabryk i instytucji - niebieskimi, szarymi i białymi kołnierzykami, konferencje prasowe, przemówienia, oświadczenia. Jerry wykombinował sobie jednak, Ŝe jeśli ma szansę spędzić mały ułamek jednego osiemnastogodzinnego dnia pracy, głaszcząc jedwabiste ramiona i zajadając wykwintne kanapki, postara się ją jak najlepiej wykorzystać. - Jestem naleŜycie olśniona - zapewniła go Deborah. - Ach, tak, ale nam chodzi o twój głos. - MoŜe go dostaniecie. - Jak się czujesz? - Korzystając z okazji, zaczął nakładać sobie zakąski na talerz. - Dobrze. - Spojrzała leniwie na blaknący siniec na przedramieniu. Pod czerwonym jedwabiem kryło się więcej podobnych, bardziej kolorowych śladów. - Naprawdę? - Naprawdę - zapewniła go z uśmiechem. - Nie chciałabym juŜ nigdy więcej powtarzać tego doświadczenia, ale zarazem dzięki niemu pojęłam jasno i wyraźnie, Ŝe czeka mnie jeszcze masa pracy, zanim ulice Urbany staną się bezpieczne. - Nie powinnaś była tam chodzić. Najwyraźniej dotknął jej czułego punktu, bo oczy jej się zaświeciły, rumieniec wystąpił na policzki, a podbródek wysunął się zaczepnie do przodu. - Niby dlaczego? Dlaczego w naszym mieście miałoby być jakiekolwiek miejsce, gdzie nie moŜna bezpiecznie chodzić? Mamy tak po prostu pogodzić się z faktem, Ŝe pewne rejony Urbany są niedostępne dla normalnych ludzi? JeŜeli my... - Dosyć juŜ, dosyć. - Uniósł rękę w geście kapitulacji. - Jedynym człowiekiem, którego polityk nie zagada, jest prawnik. Zgadzam się z tobą. - Zgarnął lampkę wina z tacy przechodzącego kelnera i przypomniał sobie ze smutkiem, Ŝe moŜe to być jego jedyny kieliszek podczas tego długiego wieczoru. - Ja tylko stwierdziłem fakt. Co wcale nie znaczy, Ŝe to jest słuszne, a tylko Ŝe jest zgodne z prawdą. - Ale nie powinno być zgodne z prawdą. - Oczy jej pociemniały z gniewu. - Burmistrz prowadzi ostrą kampanię na rzecz zwalczania przestępczości - przypomniał jej Jerry, po czym z uśmiechem skinął głową przechodzącym obok wyborcom. - Nikt w tym mieście nie zna lepiej niŜ ja danych statystycznych. Są przygnębiające, to nie ulega kwestii, i zamierzamy je poprawić. Ale to musi potrwać. - Tak. - Z westchnieniem wycofała się, by nie doprowadzić do kłótni, których miała z Jerrym więcej, niŜ była w stanie zliczyć. - Tylko Ŝe to juŜ trwa zbyt długo. Jerry wbił zęby w plasterek marchewki. - Tylko mi nie mów, Ŝe zamierzasz przejść na stronę tego tajemniczego mściciela. Jak brzmi jego maksyma? „JeŜeli prawo szybko się z tym nie upora, ją to zrobię”? - Nie zamierzam. - Tego była absolutnie pewna. Prawo wymierzy sprawiedliwość we właściwy sposób. Szanowała prawo nawet teraz, kiedy sądy były tak bardzo przeciąŜone. - Ja nie wierzę w Ŝadne krucjaty. Ani w Ŝadne akcje obywatelskie. Choć rzeczywiście byłam mu wdzięczna za to, Ŝe tamtej nocy wystąpił w mojej obronie. - Ja teŜ. - Jerry delikatnie dotknął jej ramienia. - Na samą myśl o tym, co się mogło stać... - Ale się nie stało. - Uczucia bezradności i strachu były wciąŜ zbyt świeŜe, by chciała się nad tym dłuŜej rozwodzić. - Poza tym mimo całej tej romantycznej otoczki, jaką zapewnia mu prasa, z bliska jest szorstki i obcesowy. - Upiła łyk wina. - Jestem jego dłuŜniczką, ale nie muszę go lubić. - Nikt lepiej nie rozumie tego uczucia niŜ polityk. Rozluźniła się i ze śmiechem rzuciła: - No, dosyć juŜ tych rozmów na tematy zawodowe. Powiedz mi lepiej, kto tu jest, kogo nie znam, a znać powinnam. Przez następnych kilka minut Jerry, przełykając kanapki, przypisywał nazwiska oraz kategorie podatkowe do twarzy ludzi, tłoczących się w sali balowej Stuart Palace. Słuchając jego inteligentnych, dowcipnych komentarzy, chichotała półgłosem. Kiedy zaczęli się przechadzać pośród tłumu, ujęła go pod rękę. Przypadek zrządził, Ŝe odwróciła głowę i spośród morza twarzy, wyłowiła jedną. Stał w grupie pięciu czy sześciu osób, z dwiema pięknymi kobietami uwieszonymi u kaŜdego ramienia. Atrakcyjny, owszem, pomyślała. Jednak sala pełna była atrakcyjnych męŜczyzn. Gęste ciemne włosy tworzyły ramę dla szczupłej, pociągłej twarzy naukowca. Miał wydatne kości policzkowe

6 i głęboko osadzone oczy - brązowe, o odcieniu gorzkiej czekolady, które w tym momencie wydawały się spoglądać z lekkim znudzeniem. Na jego pełnych, raczej marzycielskich ustach igrał cień uśmiechu. Smoking nosił tak, jakby się w nim urodził. Naturalnie i jakby od niechcenia. Smukłym palcem odgarnął ognisty pukiel z policzka rudowłosej piękności, która się do niego przysunęła, i uśmiechnął się szerzej, kiedy mu coś powiedziała. A potem, nie odwracając głowy, przeniósł wzrok na Deborah i spojrzał jej w oczy. - ... więc kupiła tym małym potworom szerokoekranowy telewizor! - Co? - Deborah zamrugała powiekami i, choć to absolutnie bez sensu, doznała uczucia, jakby nagle czar prysł. - Co? - Opowiadałem ci o pudlach pani Forth-Wright. - Jerry, kto to jest? O, ten, tam, pomiędzy rudą a blondynką. Jerry spojrzał w tamtym kierunku, a potem skrzywił się i wzruszył ramionami. - Dziwię się, Ŝe jeszcze jakaś brunetka nie siedzi mu na karku. Kobiety kleją się do niego, jakby miał na sobie zamiast smokinga lep na muchy. Nikt nie musiał jej mówić tego, co sama widziała. - Kto to jest? - Guthrie. Gage Guthrie. ZmruŜyła lekko oczy i wydęła wargi. - Czemu brzmi to znajomo? - Bo prawie co dzień moŜesz o mm poczytać do woli w dziale towarzyskim „The Word”. - Nie czytuję rubryk towarzyskich. - Mając absolutną świadomość, Ŝe to niegrzecznie, nie przesta- wała uporczywie wpatrywać się w męŜczyznę po drugiej stronie sali. - Znam go - mruknęła. - Tylko nie mogę sobie przypomnieć skąd. - Musiałaś o nim słyszeć. Był policjantem. - Policjantem? - Zaskoczona, uniosła brwi. Wyglądał za bardzo na swoim miejscu, jakby rzeczywiście był jednym spośród tych bogatych i uprzywilejowanych, by mógł być policjantem. - Tak, i podobno bardzo dobrym, tutaj, w Urbanie. Parę lat temu on i jego partner wpakowali się w kłopoty. I to powaŜne. Jego partner zginął, a Guthriego zostawili, bo myśleli, Ŝe nie Ŝyje. WytęŜyła pamięć i nagle coś zaskoczyło. - Tak, teraz sobie przypominam. Śledziłam jego historię. Mój BoŜe, był w śpiączce przez... - Dziewięć czy dziesięć miesięcy - podpowiedział Jerry. - Podtrzymywano go sztucznie przy Ŝyciu, a kiedy mieli juŜ postawić na nim krzyŜyk, otworzył oczy i odzyskał przytomność. PoniewaŜ nie mógł juŜ pracować na ulicach, zasiadł przy biurku. Gdy przebywał w „strefie mroku”, otrzymał niezły spadek, moŜna więc powiedzieć, Ŝe wyszedł na swoje. To nie wystarczy, pomyślała. śadna kwota nie mogła tego zrekompensować. - To musiało być okropne. Stracił prawie rok Ŝycia. Jerry grzebał wśród obfitych zapasów na talerzu, szukając czegoś ciekawego. - Nadrobił stracony czas. Jak widać, kobiety uwaŜają, Ŝe nie sposób mu się oprzeć. Oczywiście moŜe to być równieŜ dlatego, Ŝe z odziedziczonych trzech milionów zrobił trzydzieści. - Skubiąc pikantną krewetkę, Jerry patrzył, jak Gage gładko wynurza się z grupy i zmierza w ich kierunku. - No, no - powiedział cicho. - Wygląda na to, Ŝe zainteresowanie jest obopólne. Gage czuł jej obecność od momentu, w którym wkroczyła do sali balowej. Patrzył cierpliwie, jak miesza się z tłumem, by się potem odizolować, i prowadził towarzyską rozmowę, choć był całkowicie świadomy kaŜdego jej ruchu. Widział, jak uśmiecha się do Jerry'ego, zauwaŜył, jak ten ją całuje i poufałym gestem kładzie jej rękę na ramieniu. Pomyślał, Ŝe dowie się, co ich łączy. Nie będzie to jednak miało Ŝadnego znaczenia. A raczej nie będzie mogło mieć znaczenia, poprawił się w myślach. On nie ma czasu na ostre brunetki o bystrych oczach. Mimo to zmierzał pewnie w jej stronę. - Jerry. - Gage uśmiechnął się. - Miło cię znów zobaczyć. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Guthrie. Dobrze się pan bawi? - Oczywiście. - Guthrie przeniósł wzrok z Jerry'ego na Deborah. - Witam. Nagle zaschło jej w gardle. - Deborah, chciałbym ci przedstawić pana Guthriego. Gage Guthrie - Deborah O’Roarke, zastępca prokuratora okręgowego. - Ach, tak. - Uśmiech Gage'a stał się jeszcze bardziej czarujący. - Miło wiedzieć, Ŝe sprawied- liwość spoczywa w tak ślicznych rękach.

7 - Kompetentnych - powiedziała. - To o wiele waŜniejsze. Uwaga! Ostrzegawcze światełko zapaliło się w głowie Deborah w chwili, gdy spotkały się ich ręce. - Przepraszam. - Jerry znów połoŜył dłoń na ramieniu Deborah. - Burmistrz daje mi znaki. - Nie ma sprawy. - Obdarzyła go uśmiechem i ze wstydem uświadomiła sobie, Ŝe zapomniała, iŜ przez cały czas stał obok. - Pani pewnie od niedawna w Urbanie - odezwał się Gage. Mimo zmieszania spojrzała mu prosto w oczy. - Mniej więcej od półtora roku. A czemu pan pyta? - Bo musiałbym panią znać. - Doprawdy? Czy pana interesują wszystkie zastępczynie prokuratora? - Nie. - Musnął palcem perłową kroplę w jej uchu. - Tylko te piękne. - Nagły błysk podejrzliwości w jej wzroku sprawił mu niekłamaną przyjemność. - Ma pani ochotę zatańczyć? - Nie. - Odetchnęła głęboko. - Nie, dziękuję. Naprawdę nie mogę zostać dłuŜej. Mam jeszcze pracę. Gage spojrzał na zegarek. - Jest juŜ po dziesiątej. - Prawo nie zna zegara, panie Guthrie. - Gage. Odwiozę panią. - Nie. - Nagle i całkiem bezsensownie spanikowała. - Nie, to nie jest konieczne. - Skoro nie jest to konieczne, niech zatem będzie to przyjemność. Jest szarmancki, pomyślała. Stanowczo zbyt szarmancki jak na faceta, który dopiero co odtrącił blondynkę i tę rudą. A jej nie uśmiecha się wizja, Ŝe miałaby być brunetką, zamykającą ten tercet. - Nie chciałabym wyciągać pana z przyjęcia. - Nie zostaję zbyt długo na przyjęciach. - Gage. - Rudowłosa piękność o wilgotnych nadąsanych ustach podeszła, kołysząc się w biodrach, i pociągnęła go za rękę. - Kochanie, nie tańczyłeś dziś ze mną. Ani razu. Deborah skorzystała z okazji, by pomknąć w stronę wyjścia. Musiała przyznać, Ŝe to głupie, ale jej organizm zbuntował się na myśl o tym, Ŝe miałaby zostać z nim sam na sam. Czysty instynkt, pomyślała, bo Gage Guthrie z pozoru sprawiał wraŜenie czarującego i atrakcyjnego męŜczyzny. Ona jednak wyczuła coś - jakieś podskórne prądy. Mroczne i niebezpieczne. Ma jednak tyle innych spraw na głowie, Ŝe nie zamierza dopisywać Gage'a Guthriego do tej listy. Wyszła na dwór w parną letnią noc. - Mam wezwać taksówkę, panienko? - zapytał odźwierny. - Nie. - Gage ujął ją mocno za łokieć. - Dziękuję. - Panie Guthrie... - zaczęła. - Gage. Mój wóz stoi obok, panno O’Roarke. - Wskazał na lśniącą czarną limuzynę. - Piękny - powiedziała przez zęby - ale taksówka w pełni zaspokoi moje potrzeby. - Ale nie moje. - Skinieniem głowy dał znak wysokiemu, zwalistemu męŜczyźnie, który wyślizgnął się z miejsca kierowcy i otworzył tylne drzwi. - Na ulicach jest w nocy niebezpiecznie, a ja chciałbym tylko mieć pewność, Ŝe dotarła pani na miejsce. Cofnęła się, by mu się uwaŜnie przyjrzeć, tak jak zwykła oglądać fotografię podejrzanego. Nie wydawał jej się juŜ taki niebezpieczny, z tym uśmieszkiem igrającym na ustach. Szczerze mówiąc, wy- glądał, jakby był trochę smutny. I troszeczkę samotny. Odwróciła się w stronę limuzyny. Spojrzała przez ramię, Ŝeby się za bardzo nie rozklejać. - Czy nikt panu nie mówił, Ŝe jest pan natarczywy, panie Guthrie? - Bardzo często, panno O’Roarke. Rozsiadł się obok niej i wręczył jej czerwoną róŜę o długiej łodydze. - Widzę, Ŝe jest pan zawsze przygotowany - mruknęła, zastanawiając się, czy kwiat czekał na blondynkę, czy moŜe na rudą. - Staram się. Dokąd chciałaby pani pojechać? - Do budynku sądu. To jest na Szóstej Ulicy i... - Wiem, gdzie to jest. - Gage nacisnął guzik i szyba oddzielająca ich od kierowcy otworzyła się bezszelestnie. - Do sądu, Frank. - Tak jest, proszę pana. - Szyba znów się zasunęła, zamykając ich w kabinie. - Pracowaliśmy po tej samej stronie - rzuciła Deborah. - To znaczy po której stronie? - Po stronie prawa.

8 Odwrócił się do niej; jego ciemne oczy zdawały się ją hipnotyzować. Zaczęła się zastanawiać, co takiego widział, kiedy miesiącami dryfował w tym dziwnym stanie połowicznego Ŝycia. Albo połowicznej śmierci. - Jest pani rzeczniczką prawa? - Lubię tak myśleć. - Mimo to nie miałaby pani nic przeciwko układom z przestępcami? - System jest przeciąŜony - próbowała się bronić. - O tak, system. - Nieznacznym wzruszeniem ramion zamknął temat. - Skąd pani jest? - Z Denver. - Nie. Ktoś, kto jest z Denver, nie ma w głosie nuty cyprysów i magnolii. - Urodziłam się w Georgii, ale dość często przenosiłyśmy się z siostrą. Przed przyjazdem do Urbany mieszkałam w Denver. Z siostrą, zauwaŜył. Nie z rodzicami, nie z rodziną, tylko z siostrą. Ale nie naciskał. Jeszcze za wcześnie. - Dlaczego pani tu przyjechała? - Bo było to dla mnie wyzwanie. Chciałam zrobić dobry uŜytek z tych wszystkich lat moich studiów. Lubię myśleć, Ŝe mogę mieć jakiś wpływ. - Przypomniała sobie sprawę Mendeza i czterech członków gangu, którzy zostali aresztowani i czekali teraz na proces. - I mam wpływ. - Jest pani idealistką. - MoŜe. Czy to źle? - Idealistów zwykle spotykają ogromne rozczarowania. - Urwał i przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu. Światła ulicznych latarni i nadjeŜdŜających z przeciwka samochodów wdzierały się w głąb wozu, a potem bladły. Wdzierały się i bladły. A ona była piękna i w świetle, i w mroku. Prócz urody miała jeszcze w spojrzeniu swoisty rodzaj siły, która brała się z połączenia inteligencji z determinacją. - Chciałbym zobaczyć panią w sądzie - powiedział. Uśmiechnęła się, dodając jeszcze jeden atrybut do swojej siły i urody. Ambicję. Była to wręcz niesamowita kombinacja. - Jestem zabójcza. - Tak myślałem. Chciał jej dotknąć; opuszkiem palca musnąć te cudowne kremowe ramiona. Zaczął się zastanawiać, czy by mu to wystarczyło. Pohamował się, poniewaŜ obawiał się, Ŝe nie oparłby się pokusie. Gdy limuzyna podjechała do krawęŜnika i zatrzymała się, przyjął to z ulgą, a zarazem przygnębieniem. Deborah odwróciła się do okna i obojętnie spojrzała na stary budynek sądu. - Szybko przyjechaliśmy - zauwaŜyła nieco zawiedziona. - Dzięki za podwiezienie. - Gdy szofer otworzył jej drzwi, wystawiła na zewnątrz nogi. - Jeszcze się spotkamy - rzucił Gage. Po raz drugi spojrzała na niego przez ramię. - MoŜe. Dobranoc. Wysiadła, a on siedział przez dłuŜszą chwilę bez ruchu, oszołomiony delikatną wonią jej perfum. - Do domu? - odezwał się szofer. - Nie. Zaczekaj tu i odwieź ją do domu, kiedy skończy, Frank. Ja muszę się przejść. ROZDZIAŁ DRUGI Jak bokser, ogłuszony zbyt wielką liczbą ciosów, Gage próbował wydostać się z koszmaru. W końcu zdołał wypłynąć na powierzchnię, brakowało mu jednak tchu i był cały zlany potem. Gdy ustąpiły dotkliwe mdłości, wyciągnął się na wznak i wbił wzrok w sufit sypialni. Zdobiły go wyrzeźbione w gipsie 523 rozetki. Liczył je dzień po dniu, podczas długiej i nudnej rekonwalescencji. A teraz znowu zaczął je liczyć, czekając, aŜ puls mu się wyrówna. LeŜał nieruchomo wśród zmiętych, wilgotnych prześcieradeł i liczył. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. W pokoju unosił się delikatny zapach goździków. Któraś z pokojówek postawiła wazon na biurku pod oknem. Nie przerywając liczenia, próbował odgadnąć, jaka to porcelana. Waterford, Wedgwood? Skupił się tylko na tym oraz na monotonnym liczeniu, aŜ wreszcie poczuł, Ŝe zaczyna się uspokajać.

9 Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy ten koszmarny sen znowu powróci. W gruncie rzeczy powinien się cieszyć, Ŝe nie prześladował go noc w noc, a tymczasem jego kapryśne wizyty okazały się jeszcze gorsze. JuŜ spokojniejszy, nacisnął guzik przy łóŜku. Zasłony na szerokim łukowatym oknie rozsunęły się, wpuszczając do środka światło. OstroŜnie napiął kolejno kaŜdy mięsień, by się upewnić, Ŝe nadal sprawuje nad nimi kontrolę. Jak człowiek ścigający swoje demony, odtworzył w myślach cały przeraŜający sen. I jak zwykle, jawił mu się on przed oczyma z krystaliczną jasnością, angaŜując wszystkie zmysły. Działali incognito. Gage i jego partner, Jack McDowell. Po pięciu latach byli juŜ dla siebie kimś więcej niŜ tylko partnerami. Stali się braćmi. KaŜdy z nich nieraz ryzykował Ŝycie, by uratować partnera. I kaŜdy z nich zrobiłby to znów bez wahania. Razem pracowali, pili, razem chodzili na mecze i kłócili się na tematy polityczne. Przez ponad rok działali pod nazwiskami Demerez i Gates, udając dilerów kokainy i jej jeszcze bardziej zabójczej pochodnej. Cierpliwością i podstępem zdołali przeniknąć do jednego z największych karteli narkotykowych na Wschodnim WybrzeŜu, którego centrum znajdowało się w Urbanie. Mogli zaaresztować całe tuziny płotek, uznali jednak, podobnie jak władze ich departamentu, Ŝe głównym celem jest człowiek na samej górze. Człowiek, którego nazwisko i twarz wciąŜ pozostawały tajemnicą. Ale tej nocy wreszcie się z nim spotkają. Cała akcja została przygotowana w najdrobniejszych szczegółach. Demerez i Gates mieli pięć milionów gotówką w walizeczce o wzmocnionych stalą bokach. Zamienią ją na najwyŜszej klasy kokę. I będą rozmawiać tylko z samym szefem. Jechali w stronę przystani w wykonanym na zamówienie maserati, z którego Jack był taki dumny. Mając dwa tuziny ludzi w odwodzie i solidne papiery, byli w świetnych humorach. Jack był bystrym policyjnym weteranem, o niewyparzonym języku, szczerze oddanym swojej rodzinie. Miał ładną, cichą Ŝonę i malutkiego synka - istne Ŝywe srebro. Z zaczesanymi do tyłu włosami, sygnetami na palcach, w jedwabnym, nienagannie skrojonym garniturze wyglądał, jakby był jednym z tych bogatych, bezwzględnych dilerów. Jack pochodził z długiej dynastii policjantów i wychował się na drugim piętrze bez windy, w czynszówce na East Endzie, gdzie mieszkał wraz z rozwiedzioną matką. Ojciec, który sięgał po butelkę równie często jak po broń, odwiedzał go sporadycznie. Jack wstąpił do policji natychmiast po ukończeniu szkoły średniej. Gage pochodził z rodziny biznesmenów, pełnej ludzi sukcesu, którzy spędzali wakacje na Palm Beach i grywali w golfa w ekskluzywnych klubach. Jego rodzice, wedle rodzinnych standardów, byli jednak bliŜsi klasy pracującej, gdyŜ woleli zainwestować pieniądze, czas i marzenia w elegancką francuską restauracyjkę na górnym East Endzie. W ostatecznym rezultacie marzenie to ich zabiło. Pewnej rześkiej jesiennej nocy zostali obrabowani i brutalnie zamordowani niespełna trzy kroki od jej drzwi. Osierocony przed swoimi drugimi urodzinami, Gage został wychowany pośród luksusów i wygód przez kochające go wujostwo. Grał w tenisa na kortach zamiast w piłkę na ulicy i wszyscy zachęcali go, by zajął miejsce brata swego zmarłego ojca, jako prezes rodzinnego imperium Guthriech. On jednak nigdy nie zapomniał okrucieństwa i bezsensu tragicznej śmierci rodziców. Dlatego natychmiast po ukończeniu college'u wstąpił do policji. Mimo Ŝe pochodzili z odmiennych środowisk, obaj mieli jedną zasadniczą wspólną cechę - wierzyli w prawo. - Tej nocy dobierzemy mu się do tyłka - powiedział Jack, zaciągając się głęboko dymem z pa- pierosa. - Długo trwało, zanim do tego doszło - mruknął Gage. - Sześć miesięcy przygotowań, osiemnaście miesięcy tajnych operacji. Dwa lata to nieduŜo, Ŝeby przygwoździć tego drania. - Odwrócił się i mrugnął do Gage'a. - MoŜemy oczywiście wziąć te pięć milionów i dać nogę. Co ty na to, młody? - Choć Jack był tylko o pięć lat starszy od Gage'a, wciąŜ zwracał się do niego per „młody”. - Zawsze chciałem pojechać do Rio - odparł Gage. - Ja teŜ. - Jack wyrzucił przez okno niedopałek, który odbił się o asfalt i zgasł z sykiem. - Moglibyśmy kupić sobie po willi i Ŝyć na wysokiej stopie. Kobiety, rum i słońce... Co ty na to? - Jenny mogłoby się to nie spodobać. Na wzmiankę o Ŝonie Jack zaśmiał się pod nosem.

10 - Tak, mogłaby się wkurzyć. Kazałaby mi przez cały miesiąc spać w komórce. Dlatego lepiej będzie, jak dokopiemy temu gościowi. - Chwycił miniaturowy przekaźnik. - Tu Królewna ŚnieŜka, słyszycie nas? - Potwierdzam, ŚnieŜka. Tu Gaptuś. - Jakbym tego nie wiedział - mruknął Jack. - WjeŜdŜamy do portu, molo siedemnaste. Trzymajcie nas na muszce. To do Śmieszka i Kichusia i całej reszty krasnoludków. Gage zatrzymał samochód w ciemnościach doku i zgasił silnik. Czuł zapach wody oraz zgniły odór ryb i śmieci. Zgodnie z otrzymaną instrukcją, mignął dwa razy światłami, odczekał, a potem zrobił to jeszcze raz. - Zupełnie jak James Bond - rzucił Jack z uśmiechem. - Jesteś gotowy, młody? - Jestem. Jack zapalił kolejnego papierosa i wydmuchał dym między zębami. - No to zaczynamy. Ruszyli ostroŜnie przed siebie. Jack niósł walizeczkę z mikroprzekaźnikiem. Obaj mieli na ramieniu kabury z policyjnymi trzydziestkami ósemkami, a Gage dwudziestkę piątkę przymocowaną do łydki, jako dodatkowe zabezpieczenie. Plusk wody uderzającej o drewno, skrobanie szczurzych pazurów po betonie. Przyćmione światło księŜyca zza chmur. Ostry zapach tytoniu z papierosa Jacka w powietrzu. Mała, spływająca wolno kropelka potu miedzy łopatkami. - Coś mi tu nie gra - cicho powiedział Gage. - Nie strasz mnie, młody. Dziś w nocy damy im do wiwatu. Skinieniem głowy Gage odpędził niepokój. Jednak gdy z mroku wychynął drobny męŜczyzna, sięgnął po broń. MęŜczyzna uśmiechnął się i uniósł ręce do góry, rozczapierzając palce. - Przyszedłem sam - powiedział. - Jak zostało ustalone. Jestem Montega i będę waszą eskortą. Miał ciemne zmierzwione włosy i długie wąsy. Gdy się uśmiechnął, w jego ustach błysnęły złote zęby. Podobnie jak oni, był ubrany w drogi garnitur uszyty w ten sposób, by moŜna było ukryć pod nim broń automatyczną. Montega ostroŜnie opuścił rękę i wyjął smukłe cygaro. - Przyjemna noc na małą przejaŜdŜkę łódką, si? - Si. - Jack pokiwał głową. - Nie masz nic przeciwko temu, Ŝebyśmy cię obszukali? Czulibyśmy się znacznie lepiej, mając przy sobie całe Ŝelastwo, póki nie dotrzemy tam, dokąd zmierzamy. - To zrozumiałe. - Montega przypalił papierosa długą zapalniczką. Nie przestając się uśmiechać, wetknął cygaro między zęby. Gage zobaczył jego rękę, niedbałym ruchem wrzucającą zapalniczkę do kieszeni. A potem była eksplozja i odgłos - zbyt dobrze znany odgłos kuli wystrzelonej z lufy. I wypalona dziura w kieszeni garnituru za tysiąc pięćset dolarów. Jack runął do tyłu. Nawet teraz, po czterech latach, Gage zobaczył całą resztę w monstrualnie zwolnionym tempie. Zamglone, martwe oczy Jacka, którego impet kuli odrzucił o dwa metry. Długi, powolny lot koziołkującej walizeczki. Krzyki policjantów, juŜ pędzących w ich stronę. Swoje własne, niewiarygodnie zwolnione ruchy, gdy sięgał po broń. Uśmiech, rozszerzający się uśmiech, i złoty błysk, gdy Montega odwrócił się do niego. - Śmierdzące gliny - powiedział i wypalił. Nawet teraz Gage czuł gorący, rozdzierający cios, który eksplodował w jego piersi. A takŜe Ŝar, nie do zniesienia i nie do opisania. Widział siebie lecącego do tyłu. Lecącego bez końca w ciemność. I był juŜ martwy. Wiedział, Ŝe jest martwy, bo widział sam siebie. Spojrzał w dół i zobaczył swoje ciało rozciągnięte na zakrwawionym pomoście. Gliniarze uwijali się nad nim, opatrywali jego ranę, klęli i biegali w kółko jak mrówki. Patrzył na to wszystko bez bólu i beznamiętnie. Potem zjawili się pielęgniarze i w jakiś sposób wciągnęli go z powrotem w strefę bólu. A jemu zabrakło sił, by z nimi walczyć i pójść tam, dokąd chciał pójść. Sala operacyjna. Jasnoniebieskie ściany, ostre światło, błysk stalowych instrumentów. Pikanie monitorów. Mozolny syk i wydech respiratora. Dwukrotnie wyślizgnął się bez trudu ze swego ciała - jak oddech, cicho i niewidocznie - by przyjrzeć się, jak ekipa chirurgów walczy o jego Ŝycie. Chciał im powiedzieć, Ŝe mają przestać, Ŝe nie chce znowu wracać tam, gdzie będzie odczuwał ból. Oni byli jednak zręczni i zdeterminowani i wepchnęli go z powrotem do tego biednego, uszkodzonego ciała. I znów na jakiś czas powrócił w ciemność. To akurat się zmieniło. Pamiętał, jak pływa w jakiejś szarej cieczy, przywodzącej mu na myśl pierwotne wspomnienia z brzucha. Było tam bezpiecznie. I tak spokojnie. Od czasu do czasu słyszał, jak ktoś mówi. Ktoś głośno i uporczywie

11 powtarzał jego imię. Ale on nie zwracał na to uwagi. Płacz jakiejś kobiety - jego ciotki. I drŜący, błagalny głos wuja. Potem pojawiło się światło, jak niemiły wtręt, a chociaŜ nie mógł czuć, wyczuł, Ŝe ktoś uniósł mu powieki i wpuścił kropelkę światła w jego źrenice. Był to naprawdę fascynujący świat. Mógł nawet słyszeć bicie własnego serca. Łagodny, uporczywy stukot i szmer. Czuł zapach kwiatów. Ale tylko od czasu do czasu, bo później przytłumił go ostry, anty- septyczny zapach szpitala. Słyszał takŜe muzykę - łagodną, cichą muzykę. Beethovena, Mozarta, Chopina. Później dowiedział się, Ŝe jedna z pielęgniarek wzruszyła się do tego stopnia, Ŝe wstawiła mu do pokoju mały magnetofon. Często przynosiła teŜ kwiaty, siedziała przy nim i mówiła do niego łagodnym, macierzyńskim tonem. Czasami brał ją nawet za własną matkę i było mu przeraźliwie smutno. Gdy mgły w tym szarym świecie zaczęły się rozwiewać, próbował z tym walczyć, bo chciał w nim pozostać. Jednak bez względu na to, jak głęboko nurkował, wciąŜ wypływał coraz bliŜej powierzchni. AŜ w końcu otworzył oczy do światła. Teraz uwaŜał, Ŝe to właśnie była najgorsza część koszmaru. Kiedy otworzył oczy i uświadomił sobie, Ŝe Ŝyje. ZnuŜony, zwlókł się z łóŜka. Pokonał juŜ to Ŝyczenie śmierci, które prześladowało go przez pier- wsze tygodnie. Jednak o świcie męczyły go koszmary i miał ochotę przeklinać kunszt oraz poświęcenie zespołu lekarzy, którzy przywrócili go do Ŝycia. Niestety, nie udało im się to w przypadku Jacka. Nie uratowali jego rodziców, którzy odeszli, zanim Gage zdąŜył ich dobrze poznać. Nie mieli wystarczających umiejętności, by uratować jego wuja i ciotkę, którzy wychowali go z bezgraniczną miłością i zmarli zaledwie kilka tygodni przed tym, jak ocknął się ze śpiączki. Ale jego uratowali i szybko zrozumiał dlaczego. Powodem tego był przeklęty dar, jaki otrzymał podczas tych dziewięciu miesięcy, które jego dusza przeŜyła w tym szarym, płynnym świecie. A poniewaŜ go uratowali, nie miał wyboru - musiał zrobić to, co było mu pisane. Z rezygnacją oparł prawą rękę na jasnozielonej ścianie sypialni i spróbował się skoncentrować. Usłyszał szum w mózgu - szum, którego nikt inny nie mógł usłyszeć. A potem nagle jego ręka zniknęła bez śladu. To znaczy, nadal istniała. Czuł ją, ale nawet on nie mógł jej zobaczyć. Nie było zarysu, nie było kształtu palców. Od nadgarstka w górę jego dłoń zniknęła. Wystarczyło się skupić i z jego ciałem stanie się to samo. Doskonale pamiętał, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy. I jak straszliwie go to przeraziło. A takŜe zafascynowało. Wysiłkiem woli sprawił, Ŝe dłoń znów się pojawiła, po czym uwaŜnie ją obejrzał. Była dokładnie taka sama. Szeroka, o długich palcach i trochę szorstka, ze zgrubiałą skórą. Zwyczajna dłoń człowieka, który przestał być zwyczajny. Niezły numer, pomyślał, dla kogoś, kto przemierza nocami ulice w poszukiwaniu odpowiedzi. Zacisnął pięść, a potem poszedł do łazienki, Ŝeby wziąć prysznic. O godzinie 11.45 Deborah czekała w budynku komisariatu. To, Ŝe ją tam wezwano, wcale jej nie zdziwiło. Czterech członków gangu, którzy zastrzelili Rica Mendeza, zamknięto w osobnych celach. W ten sposób łatwiej moŜna będzie uzyskać od nich przyznanie się do morderstwa pierwszego stopnia, do współudziału w zbrodni, nielegalnego posiadania broni palnej i zakazanych substancji oraz wszystkich innych zarzutów, wyszczególnionych w protokole zatrzymania. I z kaŜdym z nich zrobią to indywidual- nie, nie dając im moŜliwości uzgodnienia swoich zeznań. Punktualnie o dziewiątej dostała telefon od obrońcy, przydzielonego z urzędu Parinowi. Miało to być ich trzecie spotkanie. Przy kaŜdym poprzednim stanowczo sprzeciwiała się jakiejkolwiek ugodzie. Obrońca Parina domagał się Bóg wie czego, a sam Parino był arogancki i antypatyczny. ZauwaŜyła jednak, Ŝe za kaŜdym kolejnym razem, gdy zasiadali w sali konferencyjnej, Parino zeznawał coraz chętniej. Intuicja podpowiadała jej, Ŝe Parino rzeczywiście miał jakiś argument przetargowy, powstrzymy- wał go jednak strach. W myśl swojej strategii Deborah zgodziła się na spotkanie, ale kazała je przełoŜyć o kilka godzin. Wyglądało to tak, jakby Parino był gotowy do rozmów, a poniewaŜ udowodniła mu posiadanie broni, z której strzelano, i przedstawiła dwóch naocznych świadków, byłoby dla niego lepiej, gdyby miał asa w rękawie.

12 Czekając, aŜ przyprowadzą Parina z celi, przeglądała notatki, dotyczące tej sprawy. A poniewaŜ znała je na pamięć, wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju człowiekiem jest Gage Guthrie. Typ, który wciąga oporną kobietę do swojej limuzyny juŜ po pięciominutowej znajomości. A potem zostawia tę limuzynę do jej dyspozycji na dwie i pół godziny. Pamiętała to uczucie miłego zaskoczenia, kiedy po wyjściu z budynku sądu o pierwszej w nocy zobaczyła długą czarną limuzynę z jej małomównym, zwalistym kierowcą, czekającym cierpliwie, by odwieźć ją do domu. Na polecenie pana Guthriego. A choć pana Guthriego nigdzie nie było widać, przez całą drogę z centrum do jej mieszkania na West Endzie, czuła jego obecność. Silny typ, pomyślała. Z wyglądu, pod względem osobowości, a takŜe męskiego seksapilu. Rozejrzała się wokoło, próbując wyobrazić sobie męŜczyznę w smokingu zatrudnionego w takim miejscu. Dwudziesty piąty rewir był jednym z najcięŜszych w mieście. Przy okazji zaspokajania swojej ciekawości Deborah odkryła, Ŝe detektyw Gage Guthrie tu właśnie przepracował większą część ze swoich sześciu lat w wydziale śledczym. Trudno skojarzyć ze sobą eleganckiego, zabójczo przystojnego męŜczyznę z ponurym linoleum, ostrym fluorescencyjnym światłem oraz odorem potu i skwaśniałej kawy, zmieszanym z Ŝywicznym aromatem płynu do czyszczenia. Musiał lubić muzykę klasyczną, bo to Mozart sączył się z głośników limuzyny. A jednak przepracował całe lata pośród krzyków, przekleństw i ostrych dźwięków telefonu w 25. komisariacie. Z informacji, które wyczytała, gdy uzyskała dostęp do jego akt, dowiedziała się, Ŝe był dobrym policjantem. Bywał wprawdzie czasami porywczy, nigdy jednak nie przekroczył dopuszczalnych granic. Niczego takiego w kaŜdym razie nie odnotowano. Wprost przeciwnie, jego dossier aŜ pękało od pochwał. Wraz ze swoim partnerem przerwali krąg prostytucji, Ŝerujący na młodych dziewczynach, które uciekły z domu; uzyskali zgodę na aresztowanie trzech prominentnych biznesmenów, których tajne operacje hazardowe naraziły ich nieszczęsnych klientów na niewysłowione tortury; namierzyli wielu dilerów narkotykowych, tych drobnych i tych wielkich, wpadli równieŜ na trop nieuczciwego policjanta, który posługiwał się swoją odznaką w celu wyłudzenia pieniędzy za ochronę od właścicieli małych sklepików w azjatyckiej dzielnicy Urbany. A potem zdecydowali się wziąć udział w tajnej akcji, by wreszcie złamać kark jednemu z najwięk- szych karteli narkotykowych na Wschodnim WybrzeŜu. I źle się to dla nich skończyło. Czy to właśnie sprawiało, Ŝe Gage wydawał się taki fascynujący? - zastanawiała się Deborah. śe ten wykształcony, zamoŜny biznesmen to dawny odwaŜny i twardy gliniarz? A moŜe Gage wrócił po prostu do swego uprzywilejowanego środowiska, a lata spędzone w policji były jedynie aberracją? Kim właściwie jest ten prawdziwy Gage Guthrie? Potrząsnęła z westchnieniem głową. Ostatnio często myślała o złudzeniach. Zwłaszcza od tej nocy w uliczce, gdy z przeraŜeniem uświadomiła sobie własną śmiertelność. I została uratowana - wbrew swemu przeświadczeniu, Ŝe sama by się uratowała - przez kogoś, kto zdaniem wielu był niczym innym niŜ złudzeniem. MęŜczyzna zwany Nemezis okazał się jednak wystarczająco prawdziwy. Widziała go przecieŜ i słyszała, a nawet ją zirytował. A jednak, ilekroć go sobie przypominała, był jak dym. Czy, gdyby spróbowała go dotknąć, jej ręka przeszyłaby go na wylot? Nonsens. Będzie musiała więcej sypiać, skoro jej mózg z przepracowania robi w środku dnia takie wycieczki w krainę fantazji. Mimo to zamierzała odnaleźć tego ducha i w jakiś sposób go przyszpilić. - Panna O'Roarke? - Tak. - Wstała i podała rękę młodemu obrońcy z urzędu o udręczonej minie. - Witam znowu, panie Simmons. - No, cóŜ... - Simmons poprawił grube okulary na haczykowatym nosie. - Jestem wdzięczny, Ŝe zgodziła się pani na to spotkanie. - Przestań pieprzyć! - Za Simmonsem pojawił się Parino, eskortowany przez dwóch policjantów w mundurach. Twarz wykrzywił mu pogardliwy grymas, a ręce miał skute kajdankami. - Jesteśmy tu, Ŝeby się dogadać, bierzmy się więc do rzeczy. Deborah skinęła głową i ruszyła przodem. Po wejściu do małej sali konferencyjnej połoŜyła teczkę na stole, po czym usiadła i splotła dłonie. W szykownym granatowym kostiumie i białej bluzce

13 wyglądała jak typowa piękność z Południa, o nienagannych manierach. Ale jej oczy zapłonęły, gdy prześlizgnęły się po aresztowanym. Wcześniej obejrzała uwaŜnie policyjne zdjęcia Mendeza i widziała, co nienawiść oraz broń automatyczna mogą zrobić z ciałem szesnastolatka. - Panie Simmons, pan zdaje sobie sprawę z tego, Ŝe spośród czwórki podejrzanych oskarŜonych o morderstwo Rica Mendeza pański klient wiedzie prym, jeśli chodzi o najpowaŜniejsze zarzuty? - Nie moŜna by tego zdjąć? - Parino wyciągnął skute ręce. - Nie - rzuciła twardo Deborah. - Daj spokój, kotku. - Obdarzył ją spojrzeniem, które, jego zdaniem, miało być uwodzicielskie. - Chyba się mnie nie boisz? - Pana, panie Parino? - Kąciki jej ust drgnęły leciutko, ale ton był pogardliwy. - Nie, skądŜe znowu. Ja codziennie rozgniatam takie wstrętne pluskwy. Pan za to powinien się mnie bać. Bo to ja jestem tą osobą, która wsadzi pana za kratki. - Przeniosła wzrok na Simmonsa. - Nie traćmy czasu po raz kolejny. Wszyscy troje wiemy, jaka jest stawka. Pan Parino ma dziewiętnaście lat i będzie sądzony jak dorosły. Natomiast nie zdecydowano jeszcze, czy pozostali będą sądzeni jako dorośli, czy jako nieletni. - Wyjęła notatki, choć były jej potrzebne co najwyŜej jako rekwizyt. - Broń, za pomocą której dokonano morder- stwa, została znaleziona w mieszkaniu pana Parina i były na niej odciski jego palców. - Została podrzucona - upierał się Parino. - W Ŝyciu jej nie widziałem. - Zostawcie sobie tę bajeczkę dla sędziego - zaproponowała Deborah. - Dwaj świadkowie widzieli go w samochodzie mijającym róg Trzeciej Ulicy i rynku o jedenastej czterdzieści pięć, drugiego czerwca. Ci sami świadkowie zidentyfikowali pana Parina podczas konfrontacji jako męŜczyznę, który wychylił się z tego samochodu i oddał dziesięć strzałów do Rica Mendeza. Parino zaczął przeklinać kapusiów. Krzyczał, co im zrobi, kiedy wyjdzie na wolność. I co zrobi z Deborah. Ale ona, nie podnosząc głosu, mówiła dalej, patrząc na Simmonsa: - Pański klient jest absolutnie załatwiony. Za morderstwo pierwszego stopnia prokurator zaŜąda kary śmierci. - PołoŜyła splecione dłonie na swoich notatkach i skinęła głową w stronę Simmonsa. - A o czym pan chce pomówić? Simmons szarpnął się za krawat. Dym z papierosa Parina szczypał go w oczy. - Mój klient ma informacje, które skłonny jest przekazać prokuraturze. - Chrząknął głośno. - W za- mian za zmianę kategorii ciąŜących na nim zarzutów. Z morderstwa pierwszego stopnia na nielegalne posiadanie broni palnej. Deborah uniosła brwi i milczała przez chwilę. - Czekam na puentę. - To nie Ŝarty, siostro. - Parino wychylił się nad stołem. - Mam coś na wymianę i radzę ci skorzystać. Deborah ostentacyjnie schowała notatki do teczki, zatrzasnęła zamek i wstała. - Cwaniak z ciebie, Parino. Choćbyś miał Bóg wie co, juŜ nigdy nie wrócisz na ulicę. JeŜeli ci się wydaje, Ŝe moŜesz traktować w ten sposób mnie albo okręgową prokuraturę, to się lepiej zastanów. Ruszyła do drzwi. - Panno O'Roarke - poderwał się Simmons - proszę, nie moglibyśmy porozmawiać? Obróciła się na pięcie. - Jasne, Ŝe moglibyśmy. Jak tylko złoŜycie mi sensowną ofertę. Parino zaklął krótko i tak dosadnie, Ŝe Simmons pobladł. Deborah natomiast obrzuciła go zimnym, beznamiętnym wzrokiem. - Prokurator postawi zarzut morderstwa pierwszego stopnia i zaŜąda kary śmierci - powiedziała ze spokojem. - I moŜe mi pan wierzyć, ale dopilnuję tego, by oderwać pańskiego klienta od społeczeństwa jak pijawkę. - Ja kiedyś wyjdę! - krzyknął Parino, zrywając się na równe nogi. Wzrok miał dziki. - A kiedy wyjdę, znajdę cię, ty suko! - Nigdy nie wyjdziesz. - Zimnym, niewzruszonym wzrokiem spojrzała na niego ponad stołem. - Ja, Parino, jestem bardzo dobra w tym, co robię, czyli w zamykaniu w klatce takich małych wściekłych zwierzaków. A w twoim przypadku zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy nie wyjdziesz - powtórzyła. - A kiedy będziesz się pocił w celi śmierci, pomyśl o mnie. - Morderstwo drugiego stopnia - szybko powiedział Simmons. Zawtórowało mu dzikie wycie jego klienta: - Chcesz mnie sprzedać, ty sukinsynu! Nie zwracając uwagi na Parina, Deborah przyjrzała się nerwowo rzucanym spojrzeniom Simmonsa. Coś jest na rzeczy, pomyślała. Czuła to instynktownie.

14 - Morderstwo pierwszego stopnia - powtórzyła - ze wskazaniem na doŜywocie raczej niŜ na karę śmierci. O ile macie coś, co mnie zainteresuje. - Proszę, niech mi pani pozwoli porozmawiać z moim klientem. Proszę dać nam minutkę. - Oczywiście. - Wyszła, zostawiając spoconego obrońcę z jego wrzeszczącym klientem. Po dwudziestu minutach znów zasiadła za zniszczonym stołem, naprzeciw Parina. Po wypaleniu papierosa aŜ do samego ustnika był bledszy i nieco spokojniejszy. - Karty na stół, Parino - zwróciła się do niego. - Chcę mieć immunitet. - Za zarzuty, które będzie moŜna postawić w oparciu o przekazane mi informacje. Zgoda - osadziła go w miejscu. - I ochronę. - Parino zaczął się pocić. - O ile prawo ją gwarantuje. Parino zawahał się. Zaczął się bawić papierosem i popaloną plastikową popielniczką. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, Ŝe nie ma wyjścia. Dwadzieścia lat. Obrońca powiedział mu, Ŝe po dwudziestu latach będzie pewnie mógł dostać warunkowe zwolnienie. Dwadzieścia lat w pudle to lepsze niŜ krzesło elektryczne. Wszystko jest lepsze niŜ to. Bystry gość moŜe się nieźle urządzić nawet w pudle. A on miał się za bystrego gościa. - Załatwiałem dostawy dla kilku facetów. Jakichś grubych ryb. Przewoziłem cięŜarówką towar z doków do tego śmiesznego sklepiku z antykami w centrum. Płacili dobrze, aŜ za dobrze, więc się domyśliłem, Ŝe w tych skrzynkach musiało być coś jeszcze prócz starych wazonów. - Skuty kajdankami, odpalił niezgrabnie papierosa od tlącego się filtra w popielniczce. - Pomyślałem sobie, Ŝe zajrzę do środka, i otworzyłem jedną skrzynkę. Była załadowana koką. Człowieku, nigdy nie widziałem takiej masy koki. Jakieś sto, a moŜe nawet sto pięćdziesiąt funtów. I to była czysta koka. - Skąd wiesz? Oblizał wargi, a potem się uśmiechnął. - Wziąłem jedną paczuszkę i schowałem pod koszulą. Mówię wam, było tam dosyć, Ŝeby uszczęśliwić kaŜdy nos w tym mieście przez następne dwadzieścia lat. - Jak się nazywa ten sklep? Znów oblizał wargi. - Chcę wiedzieć, czy dobijemy targu. - JeŜeli twoja informacja zostanie zweryfikowana, tak. A jeŜeli mnie nabierasz, nie. - „Ponadczasowy”. Tak się nazywa. To jest na Siódmej Ulicy. Dostawy szły raz, moŜe dwa razy w tygodniu. Nie mam pojęcia, jak często przywoziliśmy kokę zamiast starych stołów. - Jakieś nazwiska? - Facet, z którym pracowałem w dokach, nazywał się Myszka. Myszka, i nic więcej. To wszystko, co wiem. - Kto cię zatrudnił? - Jakiś gość. Przyszedł do baru Loreda na West Endzie, gdzie przesiadują Demony. Powiedział, Ŝe jest robota, o ile mam mocny grzbiet i umiem trzymać gębę na kłódkę. Więc ja i Ray zgłosiliśmy się do niego. - Ray? - Ray Santiago. Jest jednym z nas, Demonów. - Jak on wyglądał? Ten człowiek, który was zatrudnił? - Taki mały facecik, trochę stuknięty. Wielkie wąsiska, kilka złotych zębów. Wszedł do Loreda w eleganckim garniturze, ale nikomu nie przyszło do głowy, Ŝeby z nim zaczynać. Deborah robiła notatki, kiwała głową i naciskała, dopóki nie nabrała pewności, Ŝe wycisnęła z Parina wszystko. - W porządku. Sprawdzę to. JeŜeli grałeś ze mną uczciwie, przekonasz się, Ŝe i ja będę uczciwa. - Wstała i spojrzała na Simmonsa. - Będziemy w kontakcie. Kiedy wyszła z sali konferencyjnej, w głowie jej szumiało. Dopadły ją przykre skurcze Ŝołądka - jak zawsze, kiedy miała do czynienia z ludźmi pokroju Parina. On ma tylko dziewiętnaście lat, na Boga, myślała, rzucając plakietkę z napisem „gość” na biurko sierŜanta. Dopiero od niedawna moŜe głosować, a juŜ z nienawiścią zastrzelił inną ludzką istotę. Wiedziała, Ŝe nie odczuwał Ŝadnych wyrzutów sumienia. Gang Demonów uwaŜał uliczne strzelaniny za coś w rodzaju plemiennego rytuału. A ona, jako reprezentantka prawa, dobijała z nim targu. Tak właśnie pracuje system, przypomniała sobie, wychodząc z dusznego komisariatu w parne popołudnie. Przehandluje Parina jak stawkę w pokerze, z nadzieją na impas w większej grze. W

15 ostatecznym rezultacie zapłaci Parino - spędzając całą młodość oraz większą część dorosłego Ŝycia za kratkami. Miała nadzieję, Ŝe rodzina Rica Mendeza uzna, iŜ sprawiedliwości stało się zadość. - Zły dzień? WciąŜ zasępiona, odwróciła się i wzrok jej padł na Gage'a Guthriego. - O, cześć! Co ty tu robisz? - Czekam na ciebie. Uniosła brwi, zastanawiając się nad stosowną odpowiedzią. Tym razem Gage miał na sobie popielaty garnitur, elegancki i niewątpliwie drogi. Mimo Ŝe powietrze przesycone było wilgocią, jego biała koszula wyglądała świeŜo, a szary jedwabny krawat był zawiązany bardzo starannie. Wyglądał na pręŜnego, zamoŜnego biznesmena. Dopóki nie spojrzało się mu w oczy, pomyślała Deborah, bo wtedy człowiek uświadamiał sobie, Ŝe kobiety lgnęły do niego z bardziej naturalnych przyczyn niŜ pieniądze i pozycja. Odpowiedziała jedynym pytaniem, jakie wydało jej się na miejscu. - Niby dlaczego? Gage uśmiechnął się. Bawiła go jej ostroŜność. - śeby cię zaprosić na lunch. - Och, to bardzo miło z twojej strony, ale... - Jesz chyba? Kpił z niej - co do tego nie mogło być Ŝadnych wątpliwości. - Tak, prawie co dzień, ale w tej chwili pracuję. - Jesteś pełną poświęcenia urzędniczką państwową, prawda, Deborah? - Tak mi się przynajmniej wydaje. - W jej tonie zadźwięczała nuta sarkazmu. Podeszła do krawęŜnika i podniosła rękę, Ŝeby wezwać taksówkę. Autobus przejechał obok, posapując i wypuszczając kłęby spalin. - To było bardzo miłe z twojej strony, Ŝe ubiegłej nocy zostawiłeś mi limuzynę. - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Ale to nie było potrzebne. - Często robię rzeczy, które inni uwaŜają za niepotrzebne. - Ujął ją za rękę i samym tylko delikatnym naciskiem sprawił, Ŝe ją opuściła. - JeŜeli nie na lunch, to na kolację. - To bardziej przypomina rozkaz niŜ prośbę. - Byłaby wyrwała rękę, ale wyglądałoby to dość głupio, gdyby mocowali się jak para dzieciaków, i to w miejscu publicznym. - Tak czy inaczej, muszę odmówić. Dziś wieczorem pracuję do późna. - No to jutro. - Uśmiechnął się czarująco. - To prośba, pani prokurator. Trudno było nie odpowiedzieć uśmiechem, skoro spoglądał na nią tak Ŝyczliwie, a w jego oczach malowała się... tęsknota? - Panie Guthrie. Gage - poprawiła się, zanim on zdąŜył to zrobić. - Namolni faceci zazwyczaj mnie denerwują. A pan nie jest wyjątkiem. Ale z jakichś powodów zjem z panem kolację. - Przyjadę po ciebie o siódmej, bo muszę wcześnie wstać. - Dobrze. Podam ci mój adres. - Znam go. - Oczywiście. - PrzecieŜ jego kierowca odwiózł ją pod same drzwi poprzedniej nocy. - Bądź łaskaw puścić moją rękę, bo chcę wezwać taksówkę. Nie posłuchał od razu, tylko spojrzał na jej dłoń. Była drobna i z pozoru delikatna, jak cała Deborah. Jednak palce znamionowały siłę. Paznokcie miała krótko obcięte, starannie zaokrąglone, z warstwą jasnego lakieru. Nie nosiła pierścionków ani bransoletek, tylko wąski, praktyczny zegarek, który, jak zauwaŜył, szedł co do minuty. Oderwał wzrok od dłoni i spojrzał jej w oczy. Zobaczył ciekawość, odrobinę zniecierpliwienia i, po raz kolejny, zmęczenie. Zastanawiając się, jak to moŜliwe, Ŝe zwykłe zetknięcie dłoni potrafiło wstrząsnąć nim tak dogłębnie, uśmiechnął się sam do siebie. - Zobaczymy się jutro. - Puścił ją i odsunął się. Nie ufając własnemu głosowi, skinęła tylko głową. Wsiadła do taksówki i odwróciła się, ale jego juŜ nie było. Gdy Deborah dotarła do antykwariatu, minęła dziesiąta wieczorem. Sklep był, oczywiście, zamknięty, ale przecieŜ i tak nie spodziewała się tam niczego znaleźć. Wcześniej napisała raport i przekazała przełoŜonemu szczegóły spotkania z Parinem. Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by samej tam nie zajrzeć. W tej lepszej części miasta ludzie albo siedzieli nad kolacją, albo się bawili. Kilka par minęło ją w drodze do klubu lub restauracji. Uliczne latarnie tworzyły świetlne strefy bezpieczeństwa.

16 Pomyślała, Ŝe w gruncie rzeczy to głupi pomysł, Ŝeby się tam wybrać. Czego się mogła spodziewać? śe zastanie otwarte drzwi, by mogła wejść i odkryć skrzynkę narkotyków w osiemnastowiecznej szafie? Witryna była nie tylko ciemna, ale takŜe zakratowana i zasłonięta. Podobnie jak sklep, spowity taje- mnicą. Tego dnia poświęciła wiele godzin na próby odszukania nazwiska właściciela, który ukrył się bardzo skutecznie pod gmatwaniną róŜnych korporacji. Papierowy szlak pełen był pułapek i zakrętów. Jak dotąd kaŜdy trop, którym poszła, kończył się ślepym zaułkiem. Sklep istniał jednak naprawdę. Jutro, a najpóźniej pojutrze, będzie miała w ręku nakaz sądowy. Policja przeszuka wtedy wszystkie schowki i zakątki. Księgi zostaną skonfiskowane. Będzie miała wszystko, czego potrzeba, by wnieść oskarŜenie. Podeszła bliŜej do ciemnego okna i nagle coś kazało jej się odwrócić i spojrzeć w światło i cień ulicy za jej plecami. Wieczorny ruch przetaczał się obok z hałasem. Roześmiana para spacerowała ramię w ramię po chodniku, po drugiej stronie ulicy. Muzyka buchająca przez otwarte okna samochodów, głośna i chaotyczna, poprzecinana była dźwiękami klaksonów i od czasu do czasu piskiem hamulców. Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie. Nie spostrzegła niczego, co mogłoby spowodować to swędzenie między łopatkami. A jednak gdy lustrowała wzrokiem ulicę i pobliskie budynki, by się upewnić, Ŝe nikt nie zwraca na nią uwagi, nie opuszczało jej uczucie, Ŝe jest śledzona. W końcu doszła do wniosku, Ŝe to pewnie gęsia skórka. Dreszcz strachu musiał być pozostałością po tej nocy w alejce, postanowiła więc nie zwracać na niego uwagi. Nie moŜna Ŝyć, jeśli człowiek jest zbyt przestraszony, by wyjść nocą na ulicę. Albo jest takim paranoikiem, Ŝe zagląda za kaŜdy róg, zanim zdecyduje się wziąć zakręt. Dla niej, przynajmniej, to niemoŜliwe. Przez większą część Ŝycia była kochana, otoczona opieką, a nawet rozpieszczana przez starszą siostrę. I choć zawsze będzie wdzięczna Cilli, po wyjeździe z Denver do Urbany powzięła pewne postanowienie, Ŝe wyciśnie swoje piętno. Nie da się jednak tego osiągnąć, jeśli będzie uciekała przed cieniem. Postanawiając pokonać własne niezdecydowanie, obeszła cały budynek, szybkim krokiem pokonując krótkie, wąskie przejście między antykwariatem a sąsiednim butikiem. Tyły budynku okazały się równie solidnie zabezpieczone i mało zachęcające jak jego front. Sklep miał jedno okno z Ŝelaznymi kratami oraz szerokie drzwi z potrójną zasuwą. Tutaj nie było juŜ ulicznych latarni, które rozproszyłyby mrok. - Nie wyglądasz wcale głupio. Na dźwięk tego głosu odskoczyła i byłaby się potknęła o rząd kubłów na śmieci, gdyby jakaś ręka nie chwyciła jej za nadgarstek. Otworzyła usta do krzyku, podniosła pięść do walki i wtedy rozpoznała swego towarzysza. - To ty! - Ubrany na czarno, był ledwie widoczny w ciemnościach. Ale ona juŜ wiedziała. - Myślałem, Ŝe masz juŜ dosyć uliczek na tyłach domów. - Nie puścił jej, choć powinien. Jego palce zamknęły się jak bransoletka wokół jej nadgarstka, i wyczuły szybki, mocny puls. - Śledziłeś mnie. - Są kobiety, od których nie sposób oderwać wzroku. - Jednym szarpnięciem za rękę przyciągnął ją bliŜej, ku zaskoczeniu obojga. Głos miał niski i lekko schrypnięty, w oczach zaś gniewne błyski. Kombinacja ta wydala jej się pociągająca. - Co ty tu robisz? - rzucił, a jej nagle zaschło w ustach. Przyciągnął ją tak blisko, Ŝe ich uda się zetknęły. Na wargach poczuła ciepły powiew jego oddechu. Chcąc zachować dystans oraz pewną kontrolę, połoŜyła mu rękę na piersi. Dłoń jej nie przeniknęła jednak na wylot, lecz natrafiła na ciepłą, solidną przeszkodę, za którą po- czuła szybkie, miarowe bicie serca. - To moja sprawa. - Twoją sprawą jest przygotowywanie konkretnych aktów oskarŜenia i osądzanie przestępców, a nie zabawa w detektywa. - Ja się nie bawię... - Urwała i zmruŜyła oczy. - Skąd wiesz, Ŝe jestem prawnikiem? - Wiem o tobie bardzo duŜo, panno O'Roarke - rzucił z uśmiechem. - Na tym polega moja praca. Siostra cięŜko pracowała na twoje studia prawnicze. Nie po to ukończyłaś je z pierwszą lokatą, by teraz zakradać się od tyłu do zamkniętych budynków. Zwłaszcza jeśli front tego budynku jest przykrywką dla śmierdzących interesów. - Więc wiesz o tym miejscu? - Jak juŜ mówiłem, wiem wystarczająco duŜo.

17 Pomyślała, Ŝe skutkami jego nagłego wtargnięcia w jej Ŝycie zajmie się później. Teraz musi wykonać pewne zadanie. - JeŜeli masz jakiekolwiek informacje lub dowody, dotyczące tej domniemanej operacji narkoty- kowej, twoim obowiązkiem jest przekazanie ich prokuraturze. - Jestem w pełni świadomy moich obowiązków. Nie obejmują one jednak targów z łajdakami. śar ogarnął jej policzki. Nawet go nie spytała, skąd wiedział o jej rozmowie z Parinem. Wystarczy, Ŝe poddawał kontroli jej działania. - Poruszam się w granicach prawa - rzuciła ze złością. - A to więcej, niŜ ty moŜesz powiedzieć o sobie. Ty zakładasz maskę i bawisz się w Zorro, ustanawiając własne reguły. Przez to stajesz się częścią problemu, a nie rozwiązania. Jego oczy w rozcięciach maski zwęziły się w szparki. - Byłaś mi bardzo wdzięczna za to rozwiązanie zaledwie kilka nocy temu. Uniosła głowę. śałowała, Ŝe nie moŜe zmierzyć się z nim na swoim gruncie, czyli w świetle dnia. - JuŜ ci dziękowałam za pomoc. Zresztą, całkiem niepotrzebną. - Powiedz mi, zawsze jesteś taka zarozumiała, panno O'Roarke? - Raczej pewna siebie - poprawiła. - I zawsze wygrywasz w sądzie? - Mam znakomite wyniki. - Zawsze wygrywasz? - powtórzył. - Nie, ale nie o to chodzi. - Właśnie, Ŝe o to. W tym mieście toczy się wojna, panno O'Roarke. - A ty mianowałeś siebie generałem grzecznych chłopców. Nie uśmiechnął się. - Nie. Ja walczę samotnie. - Nie próbuj... Nie dał jej skończyć, lecz przerwał jej raptownie, zakrywając usta dłonią w czarnej rękawiczce. Nie dlatego, Ŝe coś usłyszał, tylko Ŝe coś poczuł - jak niektórzy czują głód lub pragnienie, miłość lub nienawiść. Albo, jak przed wiekami, gdy ludzkie zmysły nie były jeszcze stępione przez cywilizację, człowiek potrafił wyczuć niebezpieczeństwo. Nim zdąŜyła zareagować, odciągnął ją na bok, popchnął na ziemię i nakrył swoim ciałem za ścianą sąsiedniego budynku. - Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery?! Od wybuchu, który spuentował jej słowa, zadzwoniło jej w uszach. Nagły błysk światła zwęził jej źrenice. Nim zdąŜyła zamknąć oczy, oślepione blaskiem, zobaczyła wzlatujące w powietrze odłamki szkła i pociski ze spalonej cegły. Ziemia zadrŜała pod nią, gdy eksplodował antykwariat. PrzeraŜona, a zarazem zafascynowana patrzyła, jak śmiercionośny odłamek betonu roztrzaskał się niespełna metr od jej twarzy. - Nic ci się nie stało? - zapytał, a poniewaŜ nie odpowiadała, cała drŜąca, ujął dłonią jej twarz i od- wrócił ku sobie. - Deborah, nic ci się nie stało? Musiał dwukrotnie powtórzyć jej imię, zanim jej oczy utraciły ten szklisty wyraz. - Nic - wykrztusiła. - A tobie? - Nie czytasz gazet? - Blady cień uśmiechu przemknął przez jego wargi. - Jestem niezniszczalny. - Racja. - Westchnęła i spróbowała usiąść. Przez chwilę nie ruszał się, tylko pozwolił, by jego ciało pozostało tam, gdzie było; gdzie chciał, by teraz było. Przytulone do jej ciała. Zaledwie centymetry dzieliły jego twarz od jej twarzy. Zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby pokonał ten dystans i pozwolił ustom napotkać jej wargi. Deborah uświadomiła sobie, Ŝe chce ją pocałować, i zamarła. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Nie gniew jednak, jak się mogła spodziewać, lecz podniecenie - instynktowne i dzikie. Przepływało przez nią potęŜną falą, blokując inne odczucia. Z cichym pomrukiem przyzwolenia uniosła rękę do jego policzka. Palce musnęły jego maskę. śachnął się, jakby dała mu w twarz. A potem nagle podniósł się i pomógł jej wstać. Walcząc z druzgocącą kombinacją upokorzenia i furii, okrąŜyła mur i poszła obejrzeć tyły antykwariatu. Trzeba przyznać, Ŝe niewiele z niego zostało. Potrzaskane cegły, szkło i beton. Wewnątrz okaleczonego budynku szalał poŜar. Dach zapadł się z przeciągłym hukiem.

18 - Tym razem cię pokonali - powiedział.- Nic juŜ nie znajdziesz - Ŝadnych papierów, narkotyków, Ŝadnych dowodów. - Zniszczyli tylko budynek - rzuciła przez zaciśnięte zęby. Nie chciała, Ŝeby ją pocałował. Była wstrząśnięta i oszołomiona. Widocznie padła ofiarą chwilowego zaćmienia umysłu. - Ale ktoś jest jego właścicielem, i dowiem się, kto to. - To miało być ostrzeŜenie, panno O'Roarke. MoŜe wzięłabyś to pod uwagę. - Nie dam się zastraszyć. Ani przez wybuchające budynki, ani przez ciebie. - Odwróciła się i bez zdumienia skonstatowała, Ŝe zniknął. ROZDZIAŁ TRZECI Było juŜ dobrze po pierwszej w nocy, gdy Deborah dowlokła się wreszcie do drzwi swojego mieszkania. Większą część minionych dwóch godzin spędziła, odpowiadając na pytania, składając zeznania i unikając reporterów. Jednak na dnie potwornego zmęczenia wciąŜ tliło się uczucie złości na człowieka, którego nazywano Nemezis. Praktycznie rzecz biorąc, po raz kolejny ocalił jej Ŝycie. Gdyby w odpowiednim momencie nie odciągnął jej na bezpieczną odległości od sklepu, zginęłaby. Potem jednak zostawił jej na głowie cały ten bałagan, który musiała sama uporządkować przed policją. Na domiar wszystkiego podczas ich krótkiej rozmowy dał jej wyraźnie do zrozumienia, Ŝe nie wierzy w skuteczność działalności oficjalnych przedstawicieli prawa. A przecieŜ, odkąd skończyła osiemnaście lat, studiowała i pracowała, mając przed oczyma jeden cel - chciała zostać prokuratorem. On tymczasem wzruszeniem ramion skwitował te wszystkie lata jako zmarnowane. Tymczasem on, myślała, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczy, on woli przemykać ulicami, wymierzając sprawiedliwość wedle własnych, osobistych kryteriów. Nie da się na to złapać. Zanim ta sprawa zostanie zamknięta, udowodni mu, Ŝe system prawny działa i jest skuteczny. Natomiast sobie samej udowodni, Ŝe jego osoba ani trochę jej nie interesuje. - Wyglądasz, jakbyś miała cięŜką noc. Odwróciła się, trzymając klucze w ręce. Sąsiadka z przeciwka, pani Greenbaum, stała w otwartych drzwiach i patrzyła na nią przez okulary w czerwonych oprawkach. - Jeszcze pani nie śpi, pani Greenbaum? - Właśnie skończyłam oglądać program Davida Lettermana. Ten chłopak mnie rajcuje. - Lil Green- baum, lat siedemdziesiąt, z niezłą emeryturą, chroniącą ją jak bufor przed kataklizmami losu, Ŝyła wedle własnego zegara oraz własnego widzimisię. W tym momencie miała na sobie stary frotowy szlafrok, papucie z wizerunkami księcia Karola i Lady Di oraz jaskraworóŜową kokardę zdobiącą farbowane henną włosy. - MoŜe drinka? To ci dobrze zrobi. Co powiesz na gorącą herbatę z whisky? Deborah juŜ miała odmówić, kiedy sobie uświadomiła, Ŝe herbata z whisky to jest dokładnie to, o co jej chodzi. Uśmiechnęła się, wrzuciła klucze do kieszeni Ŝakietu i przeszła na drugą stronę korytarza. - MoŜe być podwójna. - JuŜ nastawiłam wodę. Usiądź i zdejmij buty. - Pani Greenbaum poklepała ją po ręce, a potem po- spieszyła do kuchni. Deborah, przepełniona wdzięcznością, zatonęła w grubych poduchach sofy. Telewizor nadal był włączony, a na ekranie migotał czarno-biały obraz. Deborah rozpoznała młodego Cary Granta, ale nie film. Pani Greenbaum będzie wiedziała, pomyślała. Lil Greenbaum wiedziała wszystko. Mieszkanie pani Greenbaum, z gościnną sypialnią zawsze gotową dla któregoś z jej licznych wnuków, było zagracone, ale schludne i czyste. Stoły były zastawione licznymi fotografiami i bibelotami. Na telewizorze królowała lampa z wulkanicznej lawy, z olbrzymim symbolem pokoju, wykonanym z mosiądzu, przytwierdzonym do podstawy. Lil była bardzo dumna z tego, Ŝe w latach sześćdziesiątych brała udział w marszach przeciwko establishmentowi. Protestowała takŜe przeciwko reaktorom nuklearnym, wypalaniu tropikalnych lasów oraz wzrostowi kosztów opieki medycznej. Jak często mówiła do Deborah, lubiła protestować. Bo jeśli potrafisz sprzeciwiać się systemowi, to znaczy, Ŝe jeszcze Ŝyjesz i się nie poddajesz. - Masz. - Lil przyniosła dwa lekko wyszczerbione ceramiczne kubki, wykonane przez któreś z jej młodszych dzieci. Zerknęła na ekran telewizora. - „Penny Serenade”, tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy. Czy to nie był przypadkiem Cary Grant? - Postawiła kubki, wzięła pilota i wyłączyła telewi- zję. - A teraz mów, w co się znowu wpakowałaś? - Czy to aŜ tak widać? Pani Greenbaum upiła spory łyk herbaty doprawionej whisky.

19 - Ubranie w kompletnym nieładzie. - Przysunęła się bliŜej i pociągnęła nosem. - Pachnie dymem. Na policzku masz smugę sadzy, oczko w pończosze i pasję w oczach. Sądząc po ich spojrzeniu, w grę musi wchodzić jakiś męŜczyzna. - Wydział śledczy mógłby panią zatrudnić, pani Greenbaum. - Deborah sączyła herbatę, rozkoszując się jej smakiem. - Trochę się nachodziłam. Budynek, który chciałam sprawdzić, wyleciał w powietrze. śywe zainteresowanie, widniejące w oczach pani Greenbaum, przerodziło się natychmiast w niekłamaną troskę. - Nic ci się nie stało? - Nie, mam zaledwie kilka sińców. - Będą pasowały do tych sprzed tygodnia, pomyślała. - Tylko moje ego trochę ucierpiało. Wpadłam na mściciela. - Deborah nie wspominała jej o pierwszym spotkaniu, gdyŜ była boleśnie świadoma namiętnego uwielbienia, jakim sąsiadka darzyła tego człowieka w czerni. Za grubymi okularami oczy pani Greenbaum omal nie wyszły z orbit. - Naprawdę go widziałaś? - Widziałam go, rozmawiałam z nim, a na koniec zostałam rzucona przez niego na beton tuŜ przed tym, nim budynek wyleciał w powietrze. - O BoŜe! - Lil wykonała dramatyczny gest. - To nawet bardziej romantyczne niŜ moje spotkanie z Greenbaumem na wiecu pod Pentagonem. - Nie było w tym grama romantyzmu. Facet jest nieznośny, przy tym najprawdopodobniej to maniak, i z całą pewnością niebezpieczny. - To bohater. - Pani Greenbaum pogroziła Deborah palcem o szkarłatnym paznokciu. - Nie nauczy- łaś się jeszcze rozpoznawać bohaterów. A to dlatego, Ŝe w dzisiejszych czasach nie ma ich zbyt wielu. - SkrzyŜowała nogi tak, Ŝe Lady Di uśmiechała się do Deborah. - No więc jak on wygląda? Te raporty to istne pomieszanie z poplątaniem. Jednego dnia to dwumetrowy czarnoskóry męŜczyzna, a innym razem wampir o bladej twarzy, z kłami. Kiedyś przeczytałam nawet, Ŝe to mała zielona kobieta o czerwonych oczach. - On nie jest kobietą - mruknęła Deborah. Zbyt wyraźnie pamiętała to uczucie, gdy całym ciałem przygniótł ją do ziemi. - I tak naprawdę nie mam pojęcia, jak wygląda. Było ciemno, a większą część twarzy miał ukrytą pod maską. - Jak Zorro? - zapytała pani Greenbaum z nadzieją w głosie. - Nie. To znaczy, nie wiem. MoŜe... - Westchnęła, a potem nagle postanowiła zaspokoić ciekawość sąsiadki. - Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć i jest szczupły, ale dobrze zbudowany. - A jakiego koloru ma włosy? - Były zakryte. Widziałam tylko zarys jego podbródka. - Mocny, zdecydowany. - I jego usta. - Które na długą, podniecającą chwilę, zawisły nad jej ustami. - Nic specjalnego - powiedziała szybko, i pociągnęła łyk herbaty. - Hmm. - Pani Greenbaum miała własną wersję. Była dwukrotnie zamęŜna i dwukrotnie owdo- wiała, nie mówiąc o tym, Ŝe przeŜyła całą serię romantycznych przygód. Dlatego bez trudu rozpoznała symptomy. - Jego oczy? Rasę męŜczyzny zawsze moŜna poznać po oczach. Choć ja bym raczej obejrzała jego tyłek. Deborah zachichotała. - Ciemny. - Jak to, ciemny? - Po prostu ciemny. On zawsze przebywa w mroku - wyjaśniła. - Przemyka się w mroku, Ŝeby wykorzenić zło i bronić niewinnych. Czy moŜe być coś bardziej romantycznego? - Ale on zwalcza system. - TeŜ tak uwaŜam. I uwaŜam teŜ, Ŝe się go za mało zwalcza. - Nie mówię, Ŝe nie pomógł wielu ludziom, ale wyszkoliliśmy przecieŜ w tym celu stróŜów prawa. - Marszcząc brwi, zajrzała w głąb swojego kubka. Za kaŜdym razem, kiedy potrzebowała pomocy, w pobliŜu nie było ani jednego policjanta. Nie mogą być wszędzie. A ona, w obu wypadkach, prawdopodobnie sama by sobie poradziła. Prawdopodobnie. Postanowiła uŜyć ostatniego i definitywnego argumentu: - On nie ma Ŝadnego szacunku dla prawa. - Chyba się mylisz. Myślę, Ŝe ma dla niego wielki szacunek. Interpretuje je tylko inaczej niŜ ty. - Znów poklepała Deborah po ręku. - Dobra z ciebie dziewczyna i bystra, ale nauczyłaś się chodzić bardzo wąską ścieŜką. Powinnaś pamiętać, Ŝe ten kraj zrodził się z buntu. Często o tym zapominamy, a

20 potem rozleniwiamy się i hodujemy brzuchy, i tak jest, dopóki ktoś się nie pojawi i nie zacznie kwestionować status quo. Potrzebujemy buntowników, w tym samym stopniu, co bohaterów. Bez nich świat byłby smutny i nudny. - MoŜe - przyznała bez większego przekonania Deborah. - Ale potrzebujemy teŜ zasad. - O tak. - Pani Greenbaum uśmiechnęła się. - Potrzebujemy zasad. Bo jak inaczej moglibyśmy je łamać. Gage zamknął oczy, gdy kierowca wiózł go limuzyną przez miasto. Przez całą noc po eksplozji i cały następny dzień rozwaŜał w myślach dziesiątki powodów, dla których powinien odwołać randkę z Deborah O'Roarke. Wszystkie były bardzo praktyczne, rozsądne i uzasadnione. A jako przeciwwagę miał tylko jeden niepraktyczny, szaleńczy powód. Pragnął Deborah. Przeszkadzała mu w pracy, zarówno w dzień, jak i w nocy. Od chwili gdy ją zobaczył, nie był w stanie myśleć o nikim innym. Skorzystał z Internetu, by zdobyć kaŜdą nawet najdrobniejszą informację na jej temat. Wiedział, Ŝe urodziła się w Atlancie, dwadzieścia siedem lat temu. śe gdy była dzieckiem, straciła rodziców, brutalnie zamordowanych. śe wychowywała ją siostra i razem przemierzyły cały kraj. Siostra pracowała w radiu i była teraz nowym dyrektorem rozgłośni KHIP w Denver, gdzie Deborah uczęszczała do college'u. Po studiach podjęła pracę w prokuraturze okręgowej w Urbanie, gdzie zyskała sobie opinię osoby sumiennej, skrupulatnej i ambitnej. Wiedział, Ŝe miała jeden powaŜny romans i Ŝe po jego zakończeniu spotykała się sporadycznie z paroma męŜczyznami. Był zły na siebie, gdy sobie uświadomił, Ŝe tę ostatnią informację przyjął z ogromną ulgą. Deborah stanowiła dla niego zagroŜenie. Czuł to i rozumiał, a jednak nie potrafił go uniknąć. Nawet po ich spotkaniu poprzedniej nocy, gdy doprowadziła Gage'a do takiego stanu, Ŝe niewiele brakowało, a byłby stracił panowanie nad sobą, nie był w stanie wyrzucić jej ze swoich myśli. Spotykać się z nią nadal, znaczyło oszukiwać ją - i samego siebie. Mimo to, kiedy samochód skręcił na podjazd przed domem, w którym mieszkała, wysiadł, wszedł do budynku i wjechał windą na piętro. Gdy Deborah usłyszała pukanie do drzwi, przestała krąŜyć nerwowo po pokoju. Przez ostatnie dwadzieścia minut pytała samą siebie, czemu zgodziła się spotkać z męŜczyzną, którego prawie nie znała. I to takim, który wprawdzie uchodzi za znawcę kobiet, ale jest poślubiony swojej firmie. Musiała przyznać, Ŝe podbił ją swoim wdziękiem. MoŜe zaintrygowała ją takŜe jego skłonność do dominacji? MoŜe stała się ona dla niej wyzwaniem? Zastygła na moment z ręką na klamce. To bez znaczenia, zapewniła samą siebie. To tylko jeden wieczór, zwyczajna kolacja. Nie jest przecieŜ naiwną nastolatką i nie spodziewa się niczego prócz dobrego jedzenia oraz inteligentnej rozmowy. Ciemnogranatowy jedwab, z którego uszyty był wieczorowy kostium, podkreślał barwę jej oczu. Spódniczka, krótka i obcisła, pozwalała podziwiać długie, smukłe, zgrabne nogi. Zaś doskonałe uszyty Ŝakiet, o kroju męskiej marynarki, kazał się zastanawiać, czy ma pod nim kolejną warstwę jedwabiu, czy gołe ciało. Światło lampy zapalonej przy drzwiach, odbijało się w kaskadach białych i niebieskich kamyków, które wpięła w uszy. Tanie komplementy, do których rozdawania był przyzwyczajony, wydały mu się nie na miejscu. - Jesteś punktualna - wykrztusił. - Zawsze. - Uśmiechnęła się do niego. - To jest jak nałóg. - Zamknęła za sobą drzwi. Nie zaprosiła go do środka, bo tak było, jej zdaniem, bezpieczniej. Kilka chwil później rozsiadła się na tylnym siedzeniu limuzyny, obiecując sobie, Ŝe będzie się dobrze bawić. - Zawsze jeździsz w ten sposób? - zapytała. - Nie. Tylko kiedy jest mi wygodniej. Nie mogąc oprzeć się pokusie, zdjęła buty i zanurzyła stopy w mięsistym, złotobrązowym dywanie. - Ja wołałabym tak podróŜować. Nie trzeba polować na taksówki ani pędzić do metra. - Ale traci się duŜo z Ŝycia na ulicach - i pod nimi. Odwróciła się do Gage'a. W ciemnym garniturze i krawacie w delikatny prąŜek wyglądał na eleganckiego człowieka sukcesu. Przy mankietach białej koszuli połyskiwały złote spinki. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, Ŝe jeździsz metrem.

21 - Owszem, kiedy wydaje mi się, Ŝe tak będzie najwygodniej - odparł z uśmiechem. - Chyba nie wierzysz w to, Ŝe przy pomocy pieniędzy moŜna się odizolować od rzeczywistości? - Nie, nie wierzę. - Była jednak zdumiona, Ŝe i on w to nie wierzy. - Szczerze mówiąc, nigdy nie miałam ich aŜ tyle, Ŝeby mnie kusiło spróbować. - Nie kusiłoby cię. - Musiało mu wystarczyć to, Ŝe musnął palcami jej włosy. - Mogłaś przecieŜ wziąć prywatną praktykę w jednej z najlepszych kancelarii, z pensją, przy której twoje pobory w prokuraturze wyglądałyby jak kieszonkowe. A jednak nie zrobiłaś tego. Wzruszyła ramionami. - Nie myśl sobie, Ŝe nie ma takich momentów, w których nie podawałabym w wątpliwość mojej poczytalności. - Uznając, Ŝe bezpieczniej będzie przenieść się na bardziej bezosobowy grunt, spojrzała przez okno. - Gdzie jedziemy? - Na kolację. - A to mi ulŜyło, bo nie jadłam dziś lunchu. Miałam na myśli: dokąd. - Jesteśmy na miejscu. - Wziął ją za rękę w chwili, gdy limuzyna zatrzymała się przy krawęŜniku. Znajdowali się na obrzeŜach miasta, w świecie prestiŜu i pieniądza. Tutaj odgłosy ulicznego ruchu były juŜ tylko odległym echem, a w powietrzu unosił się delikatny zapach kwitnących róŜ. Deborah wysiadła i stłumiła okrzyk zachwytu. Widziała wprawdzie zdjęcia tego domu, ale to jednak nie to samo, co zobaczyć go na własne oczy. Górował dumnie nad całą ulicą. Zbudowany został w neogotyckim stylu, na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, dla pewnego filantropa. Deborah czytała gdzieś, Ŝe Gage nabył go jeszcze przed wyjściem ze szpitala. Baszty i wieŜyczki strzelały w niebo. W wąskich oknach odbijało się słońce, chylące się juŜ z wolna ku zachodowi. Szerokie tarasy płynną linią otaczały węgły budynku. Na najwyŜszym piętrze dominowało olbrzymie łukowate okno, z którego roztaczał się widok na całe miasto. - Widzę, Ŝe wziąłeś sobie do serca maksymę „Mój dom to moja twierdza”. - Lubię przestrzeń i prywatność. Zdecydowałem się jednak zrezygnować z fosy. Deborah podeszła ze śmiechem do rzeźbionej bramy. - Masz ochotę na małą turę przed jedzeniem? - Oczywiście. - Ujęła go pod ramię. - Skąd zaczniemy? Gage poprowadził ją przez kręte korytarze, pod wysoko sklepionymi stropami, do olbrzymich komnat. Nie mógł sobie przypomnieć, by jego dom sprawiał mu kiedykolwiek radość większą niŜ teraz, gdy go oglądał jej oczyma. W domu znajdowała się imponująca biblioteka pełna ksiąŜek - od najnowszych egzemplarzy po kieszonkowe wydania z wytłuszczonymi rogami. Były salony z rzeźbionymi starymi stolikami i delikatną porcelaną. Wazy Ming, konie Tang, kryształy Lalique'a... Ściany pomalowane na głębokie, nasycone kolory równowaŜyło lśniące drewno i malarstwo impresjonistów. We wschodnim skrzydle znajdowały się oranŜeria, kryty basen oraz w pełni wyposaŜona sala gimnastyczna z osobnym jaccuzi i sauną. Kolejny korytarz i kręte schody prowadziły na piętro, do czterech sypialni, w których królowały łoŜa albo rzeźbione, albo pod baldachimem. W pewnym momencie Deborah przestała liczyć pokoje. Jeszcze jedne schody, a potem olbrzymi gabinet z czarnym ogromnym biurkiem i szerokim oknem, które zachód słońca zabarwił na róŜowo. I komputery, w milczącym oczekiwaniu. Dalej pokój muzyczny, wyposaŜony w biały fortepian i starą grającą szafę. Oszołomiona Deborah weszła do lustrzanej sali balowej i popatrzyła na swoje zwielokrotnione odbicie. W górze trzy wspaniałe kandelabry skrzyły się oślepiającym blaskiem. - Zupełnie jak w filmie - mruknęła. - Powinnam chyba mieć na sobie suknię z krynoliną i upudrowaną perukę. - Nie. - Gage znów dotknął jej włosów. - Myślę, Ŝe dobrze jest tak, jak jest. Potrząsając głową, weszła w głąb sali, a potem, wiedziona impulsem, obróciła się trzy razy wokół własnej osi. - To naprawdę niewiarygodne. Nigdy nie czułeś potrzeby, Ŝeby wejść do tej sali i zatańczyć? - AŜ do tej pory nie. - Ku zaskoczeniu obojga, objął ją w talii i porwał do walca. Powinna się roześmiać, rzucić mu rozbawione, zalotne spojrzenie i potraktować ten impulsywny gest tak, jak na to zasługiwał. Niestety, nie potrafiła. Mogła tylko patrzeć mu w oczy, gdy wirował z nią wzdłuŜ ścian lustrzanej sali. PołoŜyła dłoń na jego ramieniu, druga zaś uwięziona była w jego ręce. Ich kroki były nadspodziewanie zgrane, choć wcale się o to nie starali. Zastanawiała się tylko, dość niemądrze, czy on słyszy tę samą muzykę, co ona.

22 On jednak nie słyszał nic, prócz jej miarowego oddechu. Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykol- wiek był tak całkowicie i bez reszty świadom obecności drugiej osoby. Sposobu, w jaki jej długie, czarne rzęsy obramowują oczy. Subtelnego odcienia brązu roztartego na powiekach. BladoróŜowego, wilgotnego błyszczyka na wargach. Tam, gdzie objął Deborah w talii, jedwab był rozgrzany od jej ciała. A ciało to zdawało się płynąć wraz z jego ciałem, uprzedzając kaŜdy krok, kaŜdy obrót. Włosy miała rozwiane, a on aŜ do bólu pragnął zanurzyć w nie ręce. Spowijał go delikatny zapach perfum, słodkawy i kuszący. Zaczął się zastanawiać, czy poczułby ich smak, gdyby przycisnął usta do długiej, białej szyi. Zobaczyła zmianę w oczach Gage'a, ciemniejących, w miarę jak rosło jego poŜądanie. I tak jak jej kroki zgrane były z jego krokami, tak stało się równieŜ z jej pragnieniem. Czuła, jak budzi się i rozrasta, niczym Ŝywe stworzenie, aŜ całe jej ciało zaczęło wibrować. Nachyliła się do Gage'a, z niemym pytaniem. Gage zatrzymał się. Ich sylwetki zwielokrotniły lustra. MęŜczyzna i kobieta splecieni w uścisku, na granicy czegoś, czego Ŝadne z nich nie rozumiało. Deborah poruszyła się pierwsza - zrobiła ostroŜny krok do tyłu. Taką juŜ miała naturę, Ŝe musiała się powaŜnie zastanowić przed podjęciem decyzji. Gage zacisnął dłoń na jej ręce. Z jakichś powodów pomyślała, Ŝe miało to być ostrzeŜenie. - Ja... kręci mi się w głowie. Wolno, bardzo wolno, odsunął rękę od jej talii. - Wobec tego lepiej będzie, jak cię nakarmię. - Tak. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Tak będzie lepiej. Jedli krewetki z wody, przyprawione pomarańczą i rozmarynem. A choć Gage pokazał jej wcześniej olbrzymią jadalnię z cięŜkimi mahoniowymi kredensami i bufetami, kolację spoŜyli w małym saloniku, przy stole pod łukowatym oknem. Pomiędzy kolejnymi łykami szampana mogli oglądać zachód słońca nad miastem. Na stole stały dwie smukłe świece i pojedyncza czerwona róŜa. - Jak tu pięknie - powiedziała Deborah. - Wspaniały widok na miasto. Widzisz wszystkie jego moŜliwości i Ŝadnych problemów. - Czasami dobrze jest cofnąć się o krok. - Patrzył przez chwilę na miasto, a potem odwrócił się, jakby o nim zapomniał. - W przeciwnym wypadku problemy te pochłonęłyby cię Ŝywcem. - Nadal jednak jesteś ich świadomy. Wiem, Ŝe przekazujesz duŜe darowizny na rzecz bezdomnych, na centra rehabilitacyjne oraz akcje charytatywne. - Łatwo jest dawać pieniądze, kiedy ma się ich więcej niŜ potrzeba. - To brzmi cynicznie. - Raczej realistycznie - skwitował z chłodnym uśmiechem. - Jestem biznesmenem, Deborah. Daro- wizny odpisuje się od podatku. Przyjrzała mu się uwaŜnie, marszcząc brwi. - Moim zdaniem, szkoda byłoby, gdyby ludzie okazywali hojność tylko wtedy, kiedy mają z tego korzyść. - Teraz mówisz jak idealistka. Zirytowana, postukała palcem w swój kieliszek. - JuŜ po raz drugi w ostatnich dniach mi to zarzucasz. Powiem ci, Ŝe mi się to nie podoba. - Nie było to zamierzone jako zarzut, tylko konstatacja - Odwrócił wzrok, bo w tym momencie do pokoju wszedł Frank, niosąc dwa czekoladowe suflety. - Nic więcej nie będzie nam potrzebne tego wieczoru. PotęŜny męŜczyzna skinął głową. - Dobrze. Deborah zauwaŜyła, Ŝe Frank poruszał się z gracją tancerza - rzadki talent u kogoś tak wysokiego i zwalistego. OstroŜnie zanurzyła łyŜeczkę w deserze i zapytała: - Czy to twój kierowca, czy lokaj? - I to, i to. A takŜe ani to, ani to. - Dolał jej wina. - MoŜna powiedzieć, Ŝe to mój wspólnik z po- przedniego Ŝycia. Zaintrygowana, uniosła brwi. - Co to znaczy? - Był kieszonkowcem, którego przymknąłem raz czy dwa, kiedy byłem policjantem. Potem był moją wtyczką. A teraz... prowadzi mój wóz i wpuszcza gości - między innymi. Spojrzała na długie palce Gage'a, obejmujące smukłą nóŜkę kryształowego kieliszka. - Trudno wyobrazić sobie ciebie, pracującego na ulicach.

23 - Chyba tak - przyznał z uśmiechem, patrząc, jak blask świec odbija się w jej oczach. - Jak długo byłeś policjantem? - O jedną noc za długo - odparł krótko i stanowczo, po czym wziął ją za rękę. - Chcesz zobaczyć widok z dachu? - Tak, chętnie. - Odsunęła się od stołu, rozumiejąc, Ŝe temat jego przeszłości został zamknięty. Zamiast schodów wybrał małą windę z przydymionego szkła. - Masz wszystkie wygody - zauwaŜyła, gdy ruszyli do góry. - Dziwię się, Ŝe nie ma tu lochu i tajemniczego przejścia. - AleŜ, są! MoŜe ci nawet pokaŜę... innym razem. Ale czy ona chce tego innego razu? Niewątpliwie spędziła fascynujący wieczór. Atmosfera zaś, z wyjątkiem tego krótkiego momentu napięcia w sali balowej, była całkiem swobodna i serdeczna. Jednak Deborah wyczuwała, Ŝe pod pozą nonszalanckiego zamoŜnego człowieka kryje się niespokojny duch. To właśnie ją pociągało, a zarazem niepokoiło. - O czym myślisz? Uznała, Ŝe najlepszym wyjściem będzie zachować szczerość. - Zastanawiałam się, kim jesteś, i czy chcę być przy tobie na tyle długo, by się tego dowiedzieć. Drzwi windy otworzyły się z cichym sykiem, ale on nie ruszył się z miejsca. - A chcesz? - Nie jestem pewna. - Z saloniku wspięła się na najwyŜszą wieŜyczkę budynku. Z westchnieniem zachwytu i zaskoczenia podeszła do szerokiej panoramicznej szyby. Słońce juŜ zaszło i całe miasto tonęło w światłach i cieniach. - To niesamowite. - Odwróciła się do Gage'a z uśmiechem. - Naprawdę niesamowity widok. - A będzie jeszcze lepszy. - Gage wcisnął guzik w ścianie. Cicho i jak za sprawą czarów szyba roz- sunęła się, odsłaniając taras. Gage ujął Deborah za rękę i wyprowadził na dwór. Oparła się o kamienną balustradę i wychyliła, wystawiając na podmuchy gorącego wiatru. - Widać drzewa w parku miejskim i rzekę. - Niecierpliwie odgarnęła włosy, zasłaniające jej oczy. - Budynki wyglądają tak ładnie z zapalonymi światłami. - W oddali ujrzała migoczące światełka wiszącego mostu Dover Heights. Układały się jak brylantowy naszyjnik na tle ciemnego aksamitu nocy. - O świcie, kiedy robi się jasno, budynki są perłowoszare i róŜowe. A słońce zapala się we wszystkich szybach. Popatrzyła na Gage'a i na miasto u jego stóp. - Czy dlatego kupiłeś ten dom? Dla tego widoku? - Dorastałem o kilka przecznic stąd. Ilekroć szliśmy do parku, ciotka mi go pokazywała. Uwielbiała ten dom. Jako dziecko, bywała tu na przyjęciach - ona i moja matka. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Po śmierci rodziców ciotka i wuj wychowywali mnie. Gdy po powrocie ze szpitala dowiedziałem się, Ŝe odeszli... byłem zdruzgotany. A potem zacząłem myśleć o tym domu i wydało mi się słuszne, Ŝe powinienem go kupić i w nim zamieszkać. Dotknęła jego dłoni, spoczywającej na balustradzie. - Nie ma chyba nic gorszego niŜ strata kogoś, kogo się kocha i potrzebuje, prawda? - Prawda. Gdy spojrzał na Deborah, dostrzegł w jej pociemniałych oczach smutek, zrodzony z jej własnych wspomnień, a takŜe ze współczucia dla jego przeszłości. Wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z twarzy, a potem otoczył dłonią jej policzek. - Powinnam juŜ iść - odezwała się Deborah drŜącym głosem, kładąc rękę na dłoni Gage'a pieszczot- liwym gestem. - Owszem, powinnaś. - Nie cofając ręki i nie przestając spoglądać jej w oczy, przesunął się, za- mykając ją w pułapce, między sobą a kamienną balustradą. Następnie delikatnie, opuszkami palców pogłaskał jej szyję. - Nigdy cię nie kusiło, by postąpić w sposób, o którym wiedziałaś, Ŝe jest błędny? Wiedziałaś, a jednak nie mogłaś się powstrzymać. Mgła przesłaniała jej umysł. Potrząsnęła głową, by oprzytomnieć. - Ja... nie. Nie, nie lubię popełniać błędów - powiedziała. Mimo to czuła, Ŝe jest o krok od tego. Jego dłonie w zetknięciu z jej skórą były takie ciepłe. A oczy mroczne i przenikliwe. Zamrugała powiekami, gdyŜ nagle poraziło ją uczucie deja vu. Jednak nigdy tu nie była. Powtarzała to sobie, gdy powiódł kciukami po delikatnej skórze pod jej podbródkiem.

24 - Ja teŜ nie. Westchnęła i zamknęła oczy, ale on musnął tylko wargami jej czoło. Ten przelotny kontakt wywołał w niej silną reakcję. DrŜała pośród upalnej nocy, gdy jego usta delikatnie dotykały jej skroni. - Pragnę cię. - W jego schrypniętym głosie zabrzmiało napięcie, gdy wsunął palce w jej włosy. Otworzyła szeroko oczy. W jego wzroku dostrzegła wyraźne poŜądanie. - Pragnę cię tak, Ŝe brak mi tchu. Jesteś moją pomyłką, Deborah. Taką, której nigdy nie zamierzałem popełniać. Jego usta dotknęły jej warg zachłannie, bez tej draŜniącej uwodzicielskiej nuty, której się spodzie- wała i której zdecydowana była się oprzeć. Gdzie się podział ten elegancki, wyrafinowany biznesmen, z którym jadła niedawno kolację? Miała przed sobą ogarniętego namiętnością, groźnego męŜczyznę, któ- rego wcześniej widziała tylko w przelotnych momentach. MęŜczyzna ten przeraŜał ją, fascynował i uwodził. Odpowiedziała bez wahania, nie zwaŜając na nic, bez zastanowienia. Siła zderzyła się z siłą, a pragnienie z pragnieniem. Nawet nie poczuła szorstkiego kamienia pod plecami, gdy Gage do niej przywarł, tylko jego umięśnione, wysmukłe ciało. Całując, odkryła coś tajemniczego - upojny smak nieokiełzanej namiętności. Z westchnieniem rozkoszy przyciągnęła go tak blisko, jak to tylko moŜliwe. Przekroczyła jego najśmielsze marzenia. Gładka jak jedwab, pachnąca, giętka jak liana. Jej gorące wargi poddawały się jego ustom, by za chwilę Ŝądać. Wsunęła ręce pod marynarkę, a palce nie zaprzestały swej wędrówki, nawet gdy odchyliła głowę w geście poddania, doprowadzając go do szaleństwa. Puls głośno łomotał w zagłębieniu jej szyi, kusząc go, by przycisnął tam usta i odkrył nowy smak, zanim znów dotknie ustami jej warg. Poczuł, jak Deborah drŜy, potem uświadomił sobie, Ŝe on takŜe drŜy, i dopiero wtedy ostatkiem sił odzyskał panowanie nad sobą. Bardzo ostroŜnie, jak człowiek cofający się znad przepaści, odsunął się od Deborah. Oszołomiona, podniosła dłoń do skroni i patrząc na niego, próbowała złapać oddech. Jakie on ma moce, zastanawiała się, skoro potrafi zmienić ją, osobę rozsądną, w rozdygotaną galaretę. Odwróciła się, przechyliła przez balustradę i zaczerpnęła łapczywie powietrza, jakby to była woda, a ona konała z pragnienia. - Nie wydaje mi się, Ŝebym była na ciebie gotowa - wyjąkała po chwili. - Ja teŜ nie jestem jeszcze na ciebie gotowy. Ale później nie będzie moŜna się cofnąć. Potrząsnęła głową. Dłonie miała tak mocno przyciśnięte do balustrady, Ŝe czuła, jak kamień wpija jej się w ciało. - Będę musiała się nad tym zastanowić. - Kiedy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Spokojniejsza, znów odwróciła się do Gage'a. JuŜ czas - a moŜe nawet wręcz za późno - by ustalić podstawowe zasady. Dla nich obojga. - Gage, bez względu na to, jak to zabrzmi po tym, co się właśnie wydarzyło, ja nie miewam romansów z męŜczyznami, których prawie nie znam. - To dobrze. - On takŜe był juŜ spokojniejszy, gdyŜ podjął decyzję. - Kiedy będziemy mieli romans, chcę mieć wyłączność. - Chyba wyraziłam się nie dość jasno - odrzekła stanowczym tonem. - Jeszcze nie zdecydowałam, czy chcę się w to zaangaŜować, a juŜ na pewno nie potrafię powiedzieć, czy chcę, by ta znajomość zakończyła się w łóŜku. - JuŜ się zaangaŜowałaś. - Wyciągnął rękę, i nim zdąŜyła się uchylić, objął ją za szyję. - Oboje teŜ chcemy, by nasza znajomość zakończyła się w łóŜku. Odsunęła ostentacyjnie jego dłoń. - Ja wiem, Ŝe jesteś przyzwyczajony do tego, iŜ kobiety padają ci posłusznie do stóp. Ale nie mam najmniejszego zamiaru przyłączać się do tego stada. I sama podejmę decyzję. - Mam cię znowu pocałować? - Nie. - Oparła mocno dłoń o jego pierś i nagle przypomniała sobie, Ŝe dokładnie w ten sam sposób stałą z męŜczyzną zwanym Nemezis. Wspomnienie to wstrząsnęło nią do głębi. - Nie. To był cudowny wieczór, Gage. - Wzięła głęboki oddech, Ŝeby się uspokoić. - Mówię powaŜnie. Cieszyło mnie twoje towarzystwo, kolacja i... i widok. Byłoby mi przykro, gdybyś to zepsuł swoją arogancją. - Konieczność pogodzenia się z tym, co nieuniknione, to samo Ŝycie. - W jego oczach pojawił się błysk. - Jest coś takiego jak przeznaczenie, Deborah. Miałem mnóstwo czasu do namysłu, a takŜe by się